Bonita Avenue - Peter Buwalda
Szczegóły |
Tytuł |
Bonita Avenue - Peter Buwalda |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bonita Avenue - Peter Buwalda PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bonita Avenue - Peter Buwalda PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bonita Avenue - Peter Buwalda - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Peter Buwalda
BONITA AVENUE
przełożyła Maja Porczyńska-Szarapa
Strona 3
Tytuł oryginału: Bonita Avenue
Copyright © 2010 Peter Buwalda. Originally published with De Bezige Bij, Amsterdam
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI
Copyright © for the Polish translation by Maja Porczyńska-Szarapa, MMXVI
Wydanie I
Warszawa, MMXVI
Strona 4
Spis treści
Motto
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
Strona 5
21
Przypisy
Strona 6
„Mam wrodzony talent. Dobrze wiem, że kto się chwali, ten się gani, ale taka
jest prawda. Judo to twardy, bezwzględny sport. Wiele razy dałem się
w życiu oszukać i jestem naiwny, ale na macie wygląda to zupełnie inaczej.
Wtedy wszystko dokładnie kalkuluję”.
Wim Ruska1
„Wiecie, jestem dla was tym, kim dla rzymskiego obywatela był gladiator”.
Sasha Grey2
Strona 7
1
Kiedy któregoś niedzielnego popołudnia w 1996 roku Joni Sigerius
zaciągnęła Aarona do wiejskiego domu rodziców w celu oficjalnego
przedstawienia, jej ojciec uścisnął jego dłoń z siłą, która sprawiła mu ból.
– To ty zrobiłeś tamto zdjęcie – powiedział Sigerius. A może to było
pytanie?
Siem Sigerius był krępym, ciemnowłosym mężczyzną o uszach, które
natychmiast przykuwały uwagę, były bowiem mięsiste, jakby uprażone,
a ponieważ Aaron uprawiał judo, wiedział, że były to uszy kalafiorowate.
Powstają od nieustannego ocierania o rękawy judogi z surowej bawełny, od
ciągłego tarcia małżowin o twarde ciała i szorstkie maty – krew i ropa
zbierają się wtedy między chrząstką a miękką skórą. Ci, którzy nic z nimi nie
robią, mają stwardniałe obrzęki i zgrubienia. Uszy Aarona były zwyczajne,
dziewicze i gładkie jak skórka brzoskwini, natomiast uszy kalafiorowate były
zarezerwowane dla mistrzów, monomaniaków sunących co wieczór po
tatami. Trzeba sobie zasłużyć na takie głowiaste ucho, stracić wiele osobolat.
Nie ulegało wątpliwości, że ojciec Joni obnosił się z nimi jak z orderami, bo
dowodziły pracowitości i męskości. Dawniej, kiedy Aaron stawał podczas
turniejów przed tak oznaczonym zwierzęciem, oblatywał go strach – jawiące
się na horyzoncie ucho kalafiorowate oznaczało dla niego kłopoty, bo był
beznadziejnym judoką turniejowym. Chcąc ukryć, że jest pod wrażeniem,
odpowiedział:
– Robię zdjęcia taśmowo.
Uszy Sigeriusa poruszyły się nieznacznie. Krótko obcięte, kręcone włosy
przylegały ściśle do jego płaskiej, szerokiej głowy jak filcowa czapka. Chociaż
nosił garnitury albo sztruksowe spodnie i koszulki polo Ralpha Laurena (był
to mundurek służbowy pracodawcy, strój człowieka sukcesu), sądząc po
uszach i mocnej budowie ciała, nikt nie powiedziałby o nim, że kieruje
uniwersytetem, a już z pewnością nikt nie uwierzyłby, że jest uznawany za
największego holenderskiego matematyka od czasów Luitzena Brouwera.
Mężczyzna jego postury powinien raczej pracować na budowie albo nocą,
w kamizelce odblaskowej, pchać pojemnik z asfaltem poboczem autostrady.
– Dobrze wiesz, o którym zdjęciu myślę – powiedział.
Joni, jej młodsza siostra Janis oraz żona Sigeriusa, Tineke, zgromadzone
w przestronnym saloniku, wiedziały, które zdjęcie miał na myśli. Chodziło
Strona 8
o dużą fotografię wydrukowaną niecały rok wcześniej w piśmie uczelnianym
Tubantia University, położonego w lasach między Hengelo a Enschede
małego uniwersytetu, którego Sigerius był rektorem. Na zdjęciu widać, jak
stoi w rozkroku z gołymi stopami w błotnistej, wydeptanej trawie nad
brzegiem Kanału Amsterdam–Ren, bez ubrania, nie licząc krawatu,
z wyraźnie widocznymi genitaliami pod delikatnie zaokrąglającym się
brzuchem pięćdziesięciolatka. W następnych dniach zdjęcie przedrukowały
prawie wszystkie krajowe gazety codzienne, od „NRC” po „De Telegraaf”,
a nawet „Bild” i jedna z gazet w Grecji.
– Domyślam się – przyznał Aaron, zastanawiając się, czy ojciec Joni
rozpytywał o niego, czy po prostu rozpoznał wysokiego, łysego fotoreportera
„Tubantia Weekly”, który w czasie publicznych wystąpień latał wokół rektora
jak końska mucha z lustrzanką. Uznał, że druga możliwość bardziej mu
pochlebia, tak jak każdemu w kampusie schlebiałoby, iż został zauważony
przez charyzmatycznego mężczyznę, który właśnie zgniatał jego dłoń.
Od objęcia funkcji w 1993 roku Siem Sigerius był świetlistym centrum
Tubantii, gorącym słońcem, wokół którego spokojnie krążyło osiem tysięcy
studentów i ciężko pracujących nauczycieli akademickich, zaskoczonych, ale
3
wdzięcznych, że ogrzewał ich kampus, a nie Binnenhof , gdzie porzucił
stanowisko sekretarza stanu, czy jeden z wielkich amerykańskich
uniwersytetów zabiegających o jego względy. Aaron po raz pierwszy zobaczył
ojca Joni wiele lat temu w telewizji, mieszkał wtedy jeszcze z rodzicami
w Venlo. Tamtego pomaturalnego sierpnia coś skłoniło Aarona i jego
starszego brata do fanatycznego oglądania programu Zomergasten. W trakcie
jednego z tych podniecających i pouczających niedzielnych wieczorów
naprzeciwko prowadzącego, Petera van Ingena, zasiadł matematyk-judoka,
a może uprawiający judo matematyk – w każdym razie mężczyzna, który
fragmenty wideo z Wimem Ruską, dynamicznym jazzem, Letnimi Igrzyskami
Olimpijskimi w Tokio z 1964 roku i występami komika André van Duina
przeplatał filmami dokumentalnymi o liczbach pierwszych i wielkim
twierdzeniu Fermata. Aaron przypomniał sobie filmik, w którym pewnemu
rozgadanemu fizykowi udało się wywołać w nim i jego bracie –
zatwardziałych humanistach – poczucie, że rozumieją co nieco z mechaniki
kwantowej. („Richard Feynman – powiedział później Sigerius – wtedy
właśnie go pochowaliśmy”). Sigerius przetarł dłonią szczeciniastą szczękę
i opowiedział o komputerach, o wszechświecie, o Mauritsie Escherze w taki
sposób, jakby rozmowa na inne tematy była kompletną stratą czasu. Okazało
się, że kiedyś walczył na macie z Geesinkiem i Ruską, ale Letnim Gościem
Strona 9
został głównie dlatego, że otrzymał Medal Fieldsa, wyróżnienie nazwane
przez van Ingena Nagrodą Nobla w dziedzinie matematyki.
Odtąd Sigerius był ulubionym naukowcem całego narodu. Po pracy na
uczelni regularnie pojawiał się w wiadomościach lub programie Barend & Van
Dorp, udzielając naukowych komentarzy na temat aktualnych wydarzeń.
Z jednej strony błyszczał inteligencją, z drugiej posługiwał się zaskakująco
potocznym językiem. Mówił prosto z mostu. Jako fotoreporter „Tubantia
Weekly” Aaron był tuż obok, kiedy Sigerius obejmował stanowisko rektora,
i to, co uchwycił jego aparat, dostrzegał każdy: oto człowiek, którego
Tubantia potrzebuje. To, kim był, wystarczyło, aby uwolnić ich od piętna
zaściankowego, zapyziałego prowincjonalnego uniwersytetu z kompleksem
niższości. Już podczas mowy inauguracyjnej obiecał zrobić z Tubantii
najlepszy ośrodek naukowo-badawczy w Holandii – zdanie to jeszcze tego
samego wieczoru zacytował dziennik telewizyjny NOS Journaal. Sigerius
przyciągał media jak magnes: jeśli gdzieś padało słowo „uniwersytet”, na
ekranie pojawiały się uszy kalafiorowate, a „ich” rektor wygłaszał w imieniu
„ich” uniwersytetu swoją opinię o konkurencyjności holenderskich ośrodków
badawczych, o dziewczętach i technice, o przyszłości internetu, wszystko
jedno o czym. Z równą łatwością Sigerius przyciągał czołowych
zagranicznych naukowców. Trochę szkoda, że Medal Fieldsa nie był
prawdziwą Nagrodą Nobla, oczywiście, że szkoda, mimo to aura
matematycznego geniuszu Sigeriusa oczarowywała inwestorów naukowych,
nieumiejących liczyć parlamentarzystów zarządzających portfelami wiedzy,
gigantów telefonii i producentów mikroczipów, którzy otwierali swoje
laboratoria blisko kampusu. Może nawet uczniów – oni też znali zarośniętą
gębę Sigeriusa z telewizji. Nie zapominajmy o złotej młodzieży, każdego roku
od nowa trzeba ich przyciągać do pipidówki w Twente. Kto omami te dzieci,
kto rzuci na nie czar?
Szczurołap z Tubantii z kutasem na wierzchu.
– Dobra robota – powiedział i puścił dłoń Aarona.
Zdjęcie zostało zrobione w pewne niedzielne popołudnie w Houten, tuż po
zakończeniu Varsity, regat studenckich o długiej tradycji, w których brały
udział łodzie ze wszystkich uniwersytetów. Blaauwbroek, redaktor naczelny
„Tubantia Weekly”, przysięgał Aaronowi, że coś wisi w powietrzu: w osadzie
Tubantii znajdował się wioślarski jedynkarz i chłopak, który miał
reprezentować Holandię w ósemce na igrzyskach w Atlancie. Mimo wszystko
to zadziwiające, że rektor poświęcił swój wolny dzień, żeby przejechać się
autokarem pełnym zapijaczonych korporantów nad Kanał Amsterdam–Ren.
Strona 10
Podczas mało ważnych wyścigów Aaron obserwował kątem oka Sigeriusa,
który stał na wilgotnej trawie terenu zalewowego, między barem a drewnianą
trybuną, otoczony przez grupkę zawodowych studentów, piewców Siema –
klasyczny typ studentów gotowych na wszystko, byle tylko zaskarbić sobie
przychylność rektora. Sigerius zdawał się czerpać przyjemność z przebywania
wśród tych chłopców. Wyrywał ich z domów w mieście, zlatywali się całymi
chmarami do kampusu, marzyli o posadzie w rektoracie lub biurze informacji
i szpanowali otrzymanym od Sigeriusa zaproszeniem na corocznego grilla
w ogrodzie jego domu na wsi. Aaron poczuł ukłucie zazdrości. Czy ten
mężczyzna udawał, czy naprawdę dobrze się bawił?
Blaauwbroek miał dobre przeczucie: to niedzielne popołudnie miało dla
Tubantii epokowe znaczenie, bo po raz pierwszy w studwunastoletniej
historii regat wygrała czwórka z Enschede. Aaron stał na wietrznej trybunie,
gdy wokół niego wybuchła radość, eksplozja zachrypniętych okrzyków
i trzaskających plastikowych kubków z piwem, a ponieważ korporanci
zachowują się wyłącznie tak, jak nakazują zwyczaje, grupka fanatyków
stojących przy brzegu w jednej chwili zdjęła ubrania i popłynęła na golasa do
łodzi – w tym momencie Aaron spojrzał na rektora, który zrobił coś, co wcale
zwyczajne nie było: Sigerius cisnął na trawę kubek wypełniony w połowie
piwem i brodząc w błocie, skierował się na brzeg. Aaron zszedł z trybuny
i kręcąc obiektywem, ruszył za rektorem, który z uśmiechem na ustach
zrzucił już garnitur, zdejmował resztę, koszulę, skarpetki, majtki – wszystko
oprócz krawatu, krawatu wioślarskiego, oczywiście dał go sobie wcisnąć, był
honorowym członkiem każdego lokalu z koncesją na sprzedaż alkoholu –
i zanim pobiegł w kierunku kanału, aby razem z chłopakami do niego
wskoczyć, Aaron zawołał go po nazwisku – „Sigerius!” – i sfotografował
w pełnej krasie z odległości mniej więcej czterech metrów.
Tata Joni miał rację, to była dobra robota i fantastyczne zdjęcie. Miało
w sobie dynamikę: mężczyzna zapełniający sobą cały kadr opierał się na
śródstopiu, wyrzucając w górę ręce, i chociaż wydawało się, że jego tułów
właśnie rzuca się w błyszczący pas wody w tle, patrzył prosto w obiektyw
z otwartymi ustami i złością w oczach. Popołudniowe słońce rzucało ostre
refleksy na nagą skórę. Cała kompozycja wyglądała na dokładnie
przemyślaną: wyciągnięta lewa ręka Sigeriusa zdawała się wskazywać łódź
wiosłową na kanale w oddali, jak na stylizowanej fotografii sportowej,
pobrzmiewały podobieństwa do igrzysk w starożytnej Grecji – ale to wszystko
to pieprzenie fotografów, wiadomo przecież, dlaczego gazety musiały mieć to
zdjęcie. Jeszcze w Houten Aaron przez kwadrans wykłócał się z dziewczyną
Strona 11
zajmującą się na Tubantii PR-em o to, że jego zdjęcie musi dostać akceptację
biura informacji, do czego oczywiście nigdy nie doszło. Wręcz przeciwnie,
następnego ranka w redakcji powitano go uroczyście, jakby był samym
Robertem Capą.
– Jasne, że umieszczę to zdjęcie – wysapał Blaauwbroek. – Pojedzie
w opancerzonym wozie do drukarni i w razie konieczności położę się na
prasie obok.
Od tego czasu goły rektor zaczął pojawiać się wszędzie: w powiększeniu
nad barem w stołówce wioślarzy, na T-shirtach studenckich klubów
dyskusyjnych w mieście, na plakacie informującym o dużej imprezie letniej
organizowanej w kampusie uniwersyteckim. Aaron widział je na drzwiach
toalet w akademikach. I, przypadkowo lub nie, coraz częściej Sigerius stawał
się tematem gorączkowych spekulacji w pubach na Starym Rynku i na
imprezach w akademikach. Podobno w czasie podróży z Ruską do Japonii
przez Związek Radziecki i Chiny po drodze strzaskał w drzazgi kilka
rosyjskich restauracji; ponoć po wielkim sukcesie matematycznym został
poddany terapii elektrowstrząsami w amerykańskim wariatkowie; miał
rzekomo dzieci z poprzedniego małżeństwa, które wyrosły na przestępców.
Wystarczyło dokładniej przyjrzeć się zdjęciu, a dezorientacja spływała
z papieru wprost na kolana. Wszyscy dostrzegali, że uszy Sigeriusa są
zwykłym przedłużeniem tego, co znajduje się i intensyfikuje pod eleganckimi
dwurzędowymi garniturami, najczęściej w nudnym odcieniu granatu, czasem
jasnoszarym lub w prążki, w ciele, które zostało odsłonięte w tak
nieelegancki sposób i wyglądało na szokująco mocne i umięśnione, „suche”,
by użyć żargonu sportowego. To ciało wymagało wyrobienia sobie opinii,
podobnie jak wyraźne tatuaże na lewej piersi: serce Sigeriusa zdobiły
wykonane tanim tuszem marynarskim dwa japońskie znaki układające się
według Aarona w słowo „judo”. Robiły piorunujące wrażenie, w 1995 roku
tatuaże stanowiły rzadkość, w dodatku były po prostu ordynarne.
A jednocześnie doskonale uzupełniały fizyczność Sigeriusa, tego małpoluda,
który na posiedzeniach rady uniwersyteckiej lubił bujać się na tylnych
nogach krzesła, dopóki nie musiał złapać się krawędzi stołu; który
w przerwach na kawę niczym trapezista rozluźniał ramiona, rozglądając się
na boki, jakby jeszcze przed wznowieniem rozmów chciał spuścić manto
swoim interlokutorom – to były ciemne dziurki od klucza, przez które
kampus podpatrywał dawnego Sigeriusa, łobuza, nieułomka, który rozpoczął
karierę młodzieżową od dwóch tytułów mistrza Europy w judo, zabijakę, dla
którego igrzyska olimpijskie w Monachium miały stać się największym
Strona 12
sukcesem życiowym.
W wywiadach czytali, że w 1972 roku „ich” rektor, podobnie jak Ruska,
miał szansę na złoto, ale niecały miesiąc przed olimpiadą dopadł go zły los:
Sigerius przechodził na drugą stronę Biltstraat w Utrechcie, żeby kupić bułkę
z budyniem, i kiedy czuł już smak sosu angielskiego w ustach, najechał na
niego skuter, rozcinając mu łydkę żelaznym progiem: trach i po karierze
sportowej. Zgodnie z teorią, która nigdy nie znudziła się żadnemu
dziennikarzowi, studentowi czy naukowcowi, bez tej niezjedzonej bułki
z budyniem nie ziściłby się fenomen kariery zawodowej Sigeriusa. On sam
określał to jako cud na Antonius Matthaeuslaan, ulicy w Utrechcie, gdzie
w małym mieszkaniu na najwyższym piętrze przez osiem miesięcy leżał
przykuty do łóżka, z gipsem aż do pachwiny. Pochmurnej zimy po igrzyskach
w 1972 roku poturbowany i połamany ojciec Joni wyciągnął z pudła
z „Panoramami” i „Libelle’ami” zapomniany zeszyt z zadaniami
Holenderskiej Olimpiady Matematycznej, książeczkę pełną wyjątkowo
trudnych zagadnień przeznaczonych dla wyjątkowo utalentowanych
licealistów, i z nudów zaczął mocować się z zadaniami, kreśląc ołówkiem
obliczenia na marginesach. Skończył nad ranem.
Pozostaje tylko zgadywać, co dokładnie stało się tamtego dnia, jakie drzwi
otworzyły się w dotkniętej traumą głowie sportowca, ale fakty mówiły same
za siebie: w ciągu trzech lat Sigerius ukończył z najwyższym wyróżnieniem
wydział matematyczny utrechckiego uniwersytetu, wstrząsająco genialnie
obronił doktorat i na początku lat osiemdziesiątych wyjechał z rodziną do
Berkeley w Kalifornii. A tam wybił się na olimpijski szczyt. Ramanujan
z Tuinwijku dokonał przełomu w teorii węzłów, dziale matematyki
analizującym to, na ile różnych sposobów można zrobić węzeł z kawałka
sznurka (nie da się krócej i łatwiej opisać jego dorobku matematycznego), za
co w 1986 roku otrzymał wspomniany już Medal Fieldsa na odbywającym się
co cztery lata kongresie Międzynarodowej Unii Matematycznej.
To wszystko przemknęło przez głowę Aarona, kiedy rozpoznał siedzącą
naprzeciw niego kobietę. Mimo jej metamorfozy od razu wiedział, kim jest.
Na miejscu po przekątnej, obok dziewczyny w ceglastym kostiumie z którejś
z sieciówek, siedziała matka Joni. Oślepiło go białe, stroboskopowe światło
przerażenia.
Gwałtownie obudził się z drzemki bez snów i choć wciąż jechał pociągiem
pospiesznym do Brukseli, minęli już Liège, w ciągu pół godziny, które
przespał, jego sytuacja drastycznie się zmieniła. W pociągu panował tłok,
Strona 13
padające przez okna przedziału światło niedzielnego wieczoru, typowe
belgijskie światło, złamane i zamazane przez pagórkowaty krajobraz,
wydawało się ciężkie jak ołów. Kiedy przelotnie na nią spojrzał, Tineke
Sigerius opierała skroń o okno przedziału i patrzyła niewidzącym wzrokiem
na znikające walońskie wzniesienia i okolnice. Jego pierwszą reakcją była
chęć ucieczki, rejterada, ale na korytarzu tłoczyli się podróżni – wstanie
i przejście na drugi koniec pociągu było praktycznie niemożliwe. Jego ciało
zachowywało się tak, jakby zaślepione paniką wbiegało na stromy pagórek.
W oczekiwaniu na konfrontację wiele minut spędził w bezruchu, pocił się
obficie, miał przyspieszony oddech, zmuszał się do zachowania spokoju.
Nic się nie działo. Kiedy jakaś nierówność lub niespodziewany hałas
odrywały Tineke Sigerius od widoku za oknem, czuł, jak jej wzrok
prześlizguje się po jego niespokojnej sylwetce. Udawała, że go nie zna. Zdał
sobie sprawę, że ona też znalazła się w pułapce, ona też tego nie chciała.
Przez przypadek usiadła naprzeciw niego, ciesząc się z wolnego miejsca
w przepełnionym pociągu w niedzielny wieczór, i dopiero kiedy wcisnęła się
w kąt, odkryła, że to on. Musiała poczuć ulgę, że on śpi, szczęście
w nieszczęściu, które pozwoliło jej uspokoić oddech i obrać strategię. Wsiadła
w Liège, ale bardziej zdziwiło go, że jedzie do Brukseli. Po co Tineke Sigerius
była w Liège? Nie widział jej i nie rozmawiał z nią od ośmiu lat, jej życie
mogło się oczywiście bardzo zmienić. Może ona i Sigerius wyprowadzili się
z Enschede, może został w międzyczasie komisarzem europejskim i mieszkają
teraz w Belgii? Oszołomił go ten zbieg okoliczności, wydał mu się
niesprawiedliwy. Może się rozstali i mieszka tam sama? Na pewno ma innego
zięcia, bogatego i odnoszącego sukcesy. Użalając się nad sobą, wyobrażał
sobie, że Tineke nie jedzie do Brukseli, tylko do Paryża, do miasta jej
wnucząt, gdzie od lat mieszka i pracuje Joni (według niego jej amerykańska
przygoda nie trwała dłużej niż kilka lat), ma rodzinę i męża pierdołę, faceta
o szerokiej twarzy, z czarnymi, zaczesanymi do tyłu włosami i platynowymi
spinkami do mankietów. Oczami wyobraźni widział, jak otwiera lakierowane
drzwi wejściowe i wyciąga ręce do teściowej, stojąc na granitowych schodach
ganku.
A może się mylił? Spojrzał w okno, mając nadzieję, że sumienie robi go
w konia. Nie, tam siedziała matka Joni. Ależ ona chuda, wyglądała, jakby
zmniejszyła się o połowę; na niewyobrażalnie wąskich biodrach wisiały
brązowe spodnie z eleganckim prążkiem, miała na sobie taliowaną
marynarkę, a pod spodem kremową bluzkę, na nogach kozaki na cienkich,
eleganckich obcasach, które dawną Tineke Sigerius przygwoździłyby do
Strona 14
podłogi pociągu. Półdługie włosy, upięte w wystudiowany kok, siwiały
z dystynkcją na jej zaskakująco obkurczonej głowie. Biło z niej coś, co
większość ludzi określiłaby jako stanowczość, niezależność i prawdopodobnie
nawet życzliwość, a w co powątpiewał już wtedy, kiedy była jego teściową:
była fałszywa, a może po prostu wybuchowa. A teraz wyszło szydło z worka:
wraz z fałdami tłuszczu wytopiły się resztki łagodności, wydawało się, że na
zawsze. Chociaż zyskała na kobiecości, efekt został zniszczony przez nadmiar
wiszącej skóry na policzkach i brodzie wraz z obwisłymi, pomalowanymi
różowym cieniem powiekami z rezygnacją opadającymi na rzęsy. Miała
jędzowaty wygląd.
Sigeriusowie nie powinni jeździć belgijskimi pociągami, ich miejsce jest
w Twente, gdzie zostawił ich osiem lat temu. Właśnie po to, żeby uniknąć
takich spotkań, odtrąbił odwrót. To nie dla dobrego jedzenia przeprowadził
się do Linkebeek, osady leżącej niecałe pięć kilometrów na południe od
Brukseli, gdzie, jak wydawało mu się jeszcze kilka minut temu, człowiek
mógł zacząć wszystko od nowa równie niespostrzeżenie jak w Asunción czy
Montevideo. Ubzdurał sobie, że będzie tu bezpieczny i nikt nie będzie go
śledził, wszak Linkebeek to wieś, która ma więcej drzew niż mieszkańców,
a wszystko, co niedbale i krzywo skleciły ludzkie ręce, pozostaje ukryte za
szumiącym, trzeszczącym, stukającym drewnem.
Ukradkiem przeniósł wzrok na dłonie Tineke. Trzymała je na kolanach,
były zaskakująco drobne i kościste, z wyraźnie zarysowanymi paliczkami. Ile
stołów, ile krzeseł, ile szaf wyszło spod tych rąk? Matka Joni robiła meble
w warsztacie za domem, przynajmniej w tamtym czasie, designerskie
elementy wyposażenia wnętrz, które za grube pieniądze trafiały do willi, biur
i kamienic w całej Holandii. Teraz jedna dłoń wciąż chwytała palce drugiej
dłoni i szarpała je zawzięcie – przynajmniej tak mu się wydawało.
On i ta kobieta nigdy za sobą nie przepadali. Nie mieli dobrych relacji.
Pomyślał o dniu, w którym nocował z Joni w domu na wsi i jak zwykle
godzinami leżał, nie mogąc zasnąć, marząc o Sigeriusowej piwniczce
z winami, aż w końcu zwlókł się z wąskiego łóżka dla gości, chyłkiem zszedł
po schodach i przez zimny korytarz dotarł do salonu. Z kuchni zszedł zwinnie
po skrzypiących schodach do piwnicy i zdjął z regału z kutego żelaza jedną
z butelek osobiście zakorkowanych przez Sigeriusa, zdecydowany, by
otworzyć ją na kuchennym blacie i wychylić łapczywie chociaż część jej
zawartości – w nadziei, że to pomoże mu się wyłączyć. Ale gdy wspinał się po
schodach na górę, usłyszał kroki w salonie i szybko dał nura z powrotem do
piwnicy. Ktoś wszedł do kuchni, słychać było dźwięk otwierania i zamykania
Strona 15
szafek. Na palcach wyjrzał zza krawędzi schodów, ale to, co zobaczył, było
szokujące i nieprzyjemne: patrzył na odrażające plecy, łańcuch górski
z filmów przyrodniczych o Afryce Południowej lub preriach Arizony, lecz ten
masyw był górą mięsa. To była Tineke. Naliczył sześć głębokich fałd tłuszczu
od pach do tyłka, z którego od połowy zwisał jakiś pomarańczowy okap, bo
„majteczkami” nie można było tego w żadnym razie nazwać.
Matka Joni rozerwała kartonowe opakowanie i wysypała prosto w otwarte
4
usta jego zawartość – połowa wylądowała na gresie deszczem hagelslagu .
Opróżniła opakowanie, przeżuła jego zawartość, po czym zgniotła je
i wcisnęła głęboko do kubła na śmieci. Przestraszył się ciężkiego mlaśnięcia,
z którym opadła na kolana. Zebrała rozsypany hagelslag oślinionymi
opuszkami palców i wewnętrzną stroną dłoni. Z tego wszystkiego zapomniał
o swojej kryjówce i kiedy oblizywała dłonie, nagle nieznacznie odwróciła
głowę i spojrzała na niego.
– Cześć – powiedział, kiedy minął pierwszy szok. – Chciało mi się pić.
Nie odpowiedziała, mogła chociaż powiedzieć, że „była głodna”, zamiast
tego wstała i bez słowa wyszła ociężale z kuchni. Dopiero gdy usłyszał na
korytarzu trzask zamykanych drzwi do jej sypialni, wrócił do łóżka.
A teraz? Co mogliby sobie teraz powiedzieć? Wmawiał sobie, że pociąg jest
zbyt zatłoczony, żeby mogła zrobić scenę, dlatego wyobraźnia podsunęła mu
neutralną alternatywę. Co u ciebie słychać, Aaronie? Boże, nie miał
najmniejszej ochoty odpowiadać na to pytanie. Wolałby kontynuować podróż
na dachu pociągu intercity niż szczerze na nie odpowiedzieć. Spędził
weekend u rodziców w Venlo – comiesięczna musztra, zgodnie z zaleceniem
lekarza, tak jak wszystko, co robił. Przerażała go świadomość, że jest chory,
dobijało go, że neuroleptyki i antydepresanty trzymają go na krótkiej smyczy.
Jak powiedzieć komuś, że jest się wariatem z antenką? Jak ma powiedzieć tej
kobiecie, że jest chory umysłowo? Tineke, to ja jestem zaleceniem lekarza.
Po katastrofie w Enschede przez krótki czas pracował dla poważnych pism
brukselskich, ale kiedy zimą 2002 roku druga ciężka psychoza prawie
skończyła się dla niego tragicznie, on sam i lekarze orzecznicy uznali, że
wystarczy tego dobrego. Od tamtej pory jeździł przerobionym na studio
fotograficzne volkswagenem busem po szkołach podstawowych w Brukseli,
Beersel, Ukkel i Waterloo, robiąc zdjęcia legitymacyjne i klasowe. Każdą
fotografię klasową obrysowywał na podświetlaczu, oznaczając numerami
poszczególne sylwetki uczniów. Na starannie uaktualnianej stronie
internetowej ojcowie i matki, dziadkowie i babcie mogli zaznaczać różne
formaty, ramki i napisy na zamówienie. Resztę czasu – godziny, dni, tygodnie
Strona 16
i miesiące, które jego rówieśnicy poświęcali na rozmnażanie się, zdobywanie
pozycji, być może nawet szturmowanie nieba – spędzał na próżnowaniu,
w godzinach pracy niczym bogaty emeryt wchodził po omszałych schodach
na rynek, kupował gazetę w księgarence noszącej trafną nazwę Once Upon
a Time, wykupywał lekarstwa w aptece naprzeciwko wiekowego platanu.
Czasami jadł saté w barze przy rynku, po czym wlókł się za niewidzialnym
balkonikiem na zbocze pagórka, gdzie jego ogromny, nieobciążony kredytem
hipotecznym dom połykał go w całości.
Według lekarzy był pacjentem, który „rozpoznawał i uznawał” swój stan,
co oznaczało, że łykał kapsułki z własnej woli i dlatego mógł mieszkać
samodzielnie. Ale to wszystko. Jego egzystencja była całkowicie pozbawiona
ambicji. Bodźcem do życia stało się unikanie – unikanie pobudzenia, unikanie
podniet, unikanie samych bodźców.
Spojrzał na swoje kolana. A jakby tutaj, w tym przeładowanym przedziale,
wyjawił swój mroczny sekret? Ze szczegółami, w skupieniu, bez owijania
w bawełnę wygłosił monolog o strachu towarzyszącym psychozie? Wykład,
krótką historię, wiersz o charakterze epickim o niezmierzonych,
irracjonalnych lękach, które pokonał? Podróżni stali ściśnięci obok siebie,
trzymając się uchwytów, nikt nie mógłby się oddalić. Jeśli się postara, jeśli
będzie umiejętnie operował słowem, może opisywany przez niego strach
przejdzie na słuchaczy, najpierw na Tineke i dziewczynę w za ciasnym
kostiumie, następnie na wszystkich podróżnych tłoczących się w przedziałach
i na korytarzach. A potem wszystkich ogarnęłoby przerażenie. Jego strach
udzieliłby się innym. Wybuchłaby dzika panika, jakby w jego mózgownicy
eksplodował semteks.
Relacje między nim a Sigeriusem były za to znakomite. Zimą 1995 roku
Aaron zakręcił się wokół inteligentnej, upartej, pięknej dziewczyny o imieniu
Joni, która była Sigeriusówną z krwi i kości. Dwa miesiące później, ku
własnemu zdziwieniu, wylądował na herbatce u tego gościa i jego rodziny.
I stała się rzecz niemożliwa: mężczyzna, do którego łasił się cały kampus,
mężczyzna, którego obraz Aaron chłonął przed telewizorem, gdy był
maturzystą z Venlo – ten mężczyzna wyciągnął do niego na powitanie
zrogowaciałą rękę judoki. A on uścisnął ją zachłannie, nieco zaskoczony.
Zostali przyjaciółmi, wolał nie zastanawiać się dlaczego.
Przynajmniej raz w miesiącu Joni i Aaron zjawiali się na obiedzie
w wiejskim domu na obrzeżach kampusu, bielonym i kompletnie
przebudowanym budynku, który był tak zachwycający, że przechodnie
Strona 17
spontanicznie wrzucali liściki „jeśli państwo kiedyś się wyprowadzą” do
otworu na listy w ciemnozielonych drzwiach wejściowych. Chociaż nabijał
się z więzi łączącej Joni z rodzicami („Tylko nie dzwoń od razu do tatusia” –
mówił, kiedy musiała poradzić sobie ze spięciem elektrycznym w nagle
pogrążonym w ciemnościach, opuszczonym akademiku przy De Heurne),
zawsze chętnie ich odwiedzał. Gdy jechali z Joni do domu na wsi, pod kołami
ich rowerów centrum Enschede przechodziło w lasy Drienerlo, które
niepostrzeżenie stapiały się z kampusem, stanowiącym przez cztery lata tło
ich związku. W te soboty Tubantia wyglądała jak kobieta w zaawansowanej
ciąży. Brzęczące pastwiska wydawały się bujniejsze niż w tygodniu, w jego
wspomnieniach leśne ścieżki opadały, jechali przez pagórkowaty teren
pachnący pyłkami, gdzie stawy były prawdziwymi stawami. Błyszcząca woda
zbierała się w zagłębieniach terenu, podobnie jak setki uczonych i tysiące
studentów napływały do tego miejsca, żeby rozbłysnąć pełnym blaskiem.
Słychać było ciche trzaski wyładowań w ich mózgach, wydawało się, że pola,
drzewa i zieleń zostały naładowane statycznie przez miliardy bitów i bajtów,
które pod ich stopami Aarona i Joni przelatywały przez sieć informatyczną
kampusu. Gdy wracali późnym wieczorem do domu, wokół panowała
prehistoryczna ciemność, a łagodne pagórki stawały się płytkimi dolinami,
gazony i lasy – armią strzegącą śpiących budynków wydziałowych.
Matematyka Stosowana leżała w stawie niczym brontozaur, tyranozaur Fizyki
Technicznej rozciągał się nad najwyższymi koronami drzew, z łbem
zatopionym w głębokim śnie wśród spiczastych gwiazd.
Czasem zostawali w wiejskim domu na noc i następnego ranka jedli gorące
croissanty z marmoladą, pili z wysokich szklanek sok pomarańczowy, który
Sigerius wyciskał po przepłynięciu żabką czterdziestu długości basenu
w kampusie, a w tle grali Bill Evans Trio, The Modern Jazz Quartet i Dave
Brubeck, łagodny jazz na niedzielny poranek, muzyka, która, jak twierdził
Sigerius, działała jak balsam na zły humor od rana.
– Ścisz trochę ten balsam – narzekała Joni, ale ojciec ją ignorował.
Podnosił palec wskazujący, zamykał jedno oko i krzyczał z pełnymi ustami:
– Słuchajcie!
Jego żona i dwie córki milkły, grzecznie przestawały przeżuwać i na
odczepnego koncentrowały się na czymś, co ich nie interesowało, i dopiero
po jakichś dziesięciu sekundach Sigerius zwalniał je z tego przykrego
obowiązku, mówiąc:
– Piękna rzecz, jak Scott LaFaro gra przez Evansa. Słyszycie to? Przez
niego. Tak, teraz, to, ten meandrujący bas, posłuchajcie.
Strona 18
– Tato, nienawidzę jazzu – mówiła wtedy Janis albo Joni, albo obie naraz.
– To! Niewiarygodne. To jednocześnie pierwszy plan i tło, pomocniczo,
z wirtuozerią. Nie mogę tego ściszyć. Nie wolno.
Właśnie w tym momencie Aaron – i to stanowiło podstawę ich sojuszu, ten
fakt, że był chłopcem, a nie dziewczynką, chociaż istnieją męskie klany, które
mogą się obyć bez jazzu, a nawet takie, którym jazz gra na nerwach –
wspomniał o tragedii, którą była śmierć Scotta LaFaro w wypadku
samochodowym w 1961 roku, i że Bill Evans po tej dramatycznej stracie już
nigdy nie znalazł basisty tej klasy, aczkolwiek Chuckowi Israelsowi udało się
zbliżyć do ideału, szczególnie w utworze How My Heart Sings!. I zanim
skończył mówić, coś poruszało inne serce – serce jego teścia. Sigerius dzielił
świat na miłośników jazzu i ignorantów, wielokrotnie powtarzał, także
w towarzystwie, że nigdy nie spotkał człowieka młodszego od siebie, który
wiedziałby tak wiele jak Aaron na temat jazzu, Aaron zaś nie tylko nigdy nie
zaprzeczał komplementowi, ale od czasu do czasu w tajemnicy przed innymi
wciąż go rozpamiętywał.
Sobotnie wieczory najczęściej zaczynali na oszklonej werandzie, która była
wtedy nowa i – po całkowitej przebudowie domu rok wcześniej –
przechodziła w kuchnię z wyspą, gdzie Tineke przyrządzała proste, ale
smaczne posiłki, a po nich w dobrych humorach albo zatopieni w rozmowie
przenosili się do dawnego saloniku. Tineke szła za nimi z tacą, na której
leżały kawałki posmarowanego masłem chleba z rodzynkami i z której prawie
ześlizgiwały się filiżanki z kawą, Joni otwierała drzwi szafy kryjącej tak
zwany nieważny telewizor, Sigerius zaś, zgodnie z obietnicą, przez godzinę
nie odbierał telefonu komórkowego. Jeśli Janis (najczęściej tuż po odcinku
Frasiera, którego końcówkę oglądała już w kurtce) wychodziła z przyjaciółmi
do pubów w rynku, a Tineke z Joni koło dziesiątej chciały obejrzeć sobotni
seans filmowy, Sigerius pytał: „Może jakaś muzyczka?”, Aaron nie odmawiał
i jak dwaj uczniacy znikali z butelką whisky w „pokoju muzycznym”,
pomieszczeniu na parterze, które skrywało dwa bordowe fotele w stylu
chesterfield, arcydrogi wzmacniacz NAD z odtwarzaczem płyt
kompaktowych, gramofon Thorensa i dwa wysokie głośniki B&W na cienkich
nogach, a także kawałki pianki NASA, które Sigerius zwinął z Wydziału
Fizyki Technicznej – to tam, między oprawionymi zdjęciami Buda Powella,
Theloniousa Monka i Billa Evansa, słuchali demokratycznie, z obustronnym
prawem weta wybranych płyt, oryginalnych amerykańskich winyli
przechowywanych przez Sigeriusa w wąskich, wysokich szafach z litego
drewna bukowego zaprojektowanych i wykonanych przez jego żonę.
Strona 19
Męskie sprawy, tak jak to ich judo. W holu wiejskiego domu wisiało
powiększone zdjęcie przedstawiające pięciu mężczyzn z gołymi, masywnymi
klatkami piersiowymi dźwigających pień drzewa na wzgórze: Geesink, Ruska,
Gouweleeuw, Snijders – powiedział mu Sigerius – a drugi z lewej, ten
z naprężonymi mięśniami piersiowymi i przystrzyżonymi ciemnymi
kędziorami wijącymi się nad płaską twarzą, to on sam. Narodowa kadra judo
trenująca przed mistrzostwami świata, sześćdziesiąty piąty albo szósty rok.
Geesink, trener biorący czynny udział w zawodach, wysłał swoją drużynę
w lasy pod Marsylią i według Sigeriusa był katem, ale kiedy trzeba było
wnieść pień na górę, szedł jako pierwszy. Na szczycie, gdy wszyscy
dogorywali, Geesink chwytał pień za jeden koniec i podciągał go drżącymi
z wysiłku rękoma jakieś dziesięć razy, zdejmował ubranie z parującego ciała
i wskakiwał do górskiego potoku.
– Jeśli podawaliśmy mu potem butelkę wody, odmawiał, bo szkoda mu
było gasić pragnienie – powiedział Sigerius, który szybko się zorientował, że
do dziewiętnastego roku życia Aaron trenował judo, a kiedy dowiedział się,
że ma nawet czarny pas, namówił go do wznowienia treningów, najpierw
w grupie seniorów w ośrodku sportowym, w którym Sigerius udzielał lekcji
w czwartkowe wieczory, a gdy po pół roku, jak to się mówi, Aaronowi
wróciło „dawne czucie”, Sigerius zapytał go, czy nie chciałby przystąpić
z nim do egzaminu na kolejny stopień dan.
Judo jest zadziwiająco intymnym sportem. Przez ponad dwa lata kilka razy
w tygodniu leżeli w uścisku na macie w salce, którą przez intensywne,
skoncentrowane godziny mieli praktycznie tylko dla siebie, prawie ze sobą
nie rozmawiając. Dali sobie rok, żeby udoskonalić przerzuty i pracę nóg,
Sigerius chciał zdobyć czwarty dan, a Aaron drugi. Każdy trening kończyli
fanatycznymi walkami, które nawet teraz często wspominał. A po każdym
treningu, czasem w pokoju gościnnym w wiejskim domu Sigeriusa, wchodził
do łóżka, w którym leżała już Joni, wychowana z wielką troskliwością, oczko
w głowie Sigeriusa, i wówczas już z daleka czuł, że dziewczyna pachnie tak
jak jej ojciec – może to przez proszek do prania kupowany przez Tineke, nie
był pewien. I kiedy mieszał feromony – był posłańcem zapachów ciała,
trzmielem migrującym między dwoma ciałami tej samej marki – czuł, jak
wzmaga się w nim dziwne poczucie szczęścia, gdy niespiesznie uprawiali
miłość, wydając przytłumione jęki w łóżku gościnnym Sigeriusa, z ręką
Aarona zaciśniętą na gorących ustach Joni, aby nie obudzić śpiącego piętro
niżej nierealnego przyjaciela.
Strona 20
Przejeżdżali przez Leuven. Tineke zamknęła oczy, udając, że śpi, by mogli
przestać dla siebie istnieć. Podziwiał jej zimną krew. Nie widział żadnego
z Sigeriusów od listopada 2000 roku, tego roku, w którym wszystko się
posypało. Mimo to wciąż pojawiali się w jego podświadomości, wciąż
nieustająco śnił o Enschede i najczęściej były to koszmary.
Zapadał zmierzch, niebo przybrało barwę purpury, delikatnie srebrząc się
na krawędziach rozciągniętych chmur. W oknie zobaczył odbicie swojej łysej
głowy. Poczuł, że się uspokaja i jednocześnie wpada w ponury nastrój.
Wzdłuż kanału wyrosła wioska, zadziwiająco wcześnie ukazał się na niebie
chudy sierp księżyca. Za chwilę pojawią się stęchłe ciemności Linkebeek,
pokona je pieszo w drodze do pustego domu, gdzie czeka go osamotnienie
w wysokich, zimnych pokojach, za którymi tęsknił już w Venlo. Był
wdzięczny losowi, że to Tineke go ignorowała, a nie Sigerius.
Nigdy nie był całkowicie rozluźniony. Zdarzało się, że w obecności
Sigeriusa zastygał w bezruchu, wręcz kamieniał: szczęki zaciskały się
i tworzyły niemożliwe do opanowania napięcie fizyczne, rozprzestrzeniające
się od kręgów szyjnych przez ramiona na całe ciało. Zamieniając się w posąg,
godzinami walczył, żeby nie zastygnąć całkowicie, w międzyczasie
rozpaczliwie kontynuował rozmowę, modląc się, żeby nie zawiódł go głos.
Gdyby w takim momencie Sigerius go przewrócił, rozbiłby się na kawałki jak
wazon z chińskiej porcelany.
W odczuciu Aarona ich przyjaźń była magiczna – zanim przyjechał do
kampusu, żeby studiować fotografię, oblał egzaminy na niderlandystyce
w Utrechcie, jego własne miasto studenckie go odtrąciło, a tutaj, ot tak,
przedarł się do samego przedsionka akademickiego serca – ale była też
kłamstwem. Udawał kogoś lepszego, niż był w rzeczywistości. Zaczęło się od
jazzu. Którejś niedzieli w wiejskim domu, niedługo po ich pierwszym
spotkaniu, siorbali gorącą kawę z filiżanek z uszkiem. Nieobecny duchem,
zamyślony Sigerius wstał, podszedł do ultranowoczesnej stalowej szafy,
w której znajdował się gramofon, i włączył winyl. Jazz. Zanim Sigerius usiadł
obok żony na długiej sofie w kolorze pudrowego różu, Aaron rozpoznał
muzykę. Odczekał chwilę, aby się upewnić, ale miał rację: kompozycja,
pełny, nieco zalotny dźwięk pianina – to był Sonny Clark, a płyta nosiła tytuł
Cool Struttin’. Wydobył z pamięci klasyczną okładkę wytwórni Blue Note
z parą damskich nóg idących nowojorskim (tak sądził) chodnikiem. Ponad
głowami Joni i Tineke rzucił:
– Ładna płyta, Cool Struttin’.
Brązowe oczy Sigeriusa w twarzy pokrytej porannym zarostem, jaki Aaron