Bonita Avenue - Peter Buwalda

Szczegóły
Tytuł Bonita Avenue - Peter Buwalda
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bonita Avenue - Peter Buwalda PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bonita Avenue - Peter Buwalda PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bonita Avenue - Peter Buwalda - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Peter Buwalda BONITA AVENUE przełożyła Maja Porczyńska-Szarapa Strona 3 Tytuł oryginału: Bonita Avenue Copyright © 2010 Peter Buwalda. Originally published with De Bezige Bij, Amsterdam Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Maja Porczyńska-Szarapa, MMXVI Wydanie I Warszawa, MMXVI Strona 4 Spis treści Motto 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 Strona 5 21 Przypisy Strona 6 „Mam wrodzony talent. Dobrze wiem, że kto się chwali, ten się gani, ale taka jest prawda. Judo to twardy, bezwzględny sport. Wiele razy dałem się w życiu oszukać i jestem naiwny, ale na macie wygląda to zupełnie inaczej. Wtedy wszystko dokładnie kalkuluję”. Wim Ruska1 „Wiecie, jestem dla was tym, kim dla rzymskiego obywatela był gladiator”. Sasha Grey2 Strona 7 1 Kiedy któregoś niedzielnego popołudnia w 1996 roku Joni Sigerius zaciągnęła Aarona do wiejskiego domu rodziców w celu oficjalnego przedstawienia, jej ojciec uścisnął jego dłoń z siłą, która sprawiła mu ból. – To ty zrobiłeś tamto zdjęcie – powiedział Sigerius. A może to było pytanie? Siem Sigerius był krępym, ciemnowłosym mężczyzną o uszach, które natychmiast przykuwały uwagę, były bowiem mięsiste, jakby uprażone, a ponieważ Aaron uprawiał judo, wiedział, że były to uszy kalafiorowate. Powstają od nieustannego ocierania o rękawy judogi z surowej bawełny, od ciągłego tarcia małżowin o twarde ciała i szorstkie maty – krew i ropa zbierają się wtedy między chrząstką a miękką skórą. Ci, którzy nic z nimi nie robią, mają stwardniałe obrzęki i zgrubienia. Uszy Aarona były zwyczajne, dziewicze i gładkie jak skórka brzoskwini, natomiast uszy kalafiorowate były zarezerwowane dla mistrzów, monomaniaków sunących co wieczór po tatami. Trzeba sobie zasłużyć na takie głowiaste ucho, stracić wiele osobolat. Nie ulegało wątpliwości, że ojciec Joni obnosił się z nimi jak z orderami, bo dowodziły pracowitości i męskości. Dawniej, kiedy Aaron stawał podczas turniejów przed tak oznaczonym zwierzęciem, oblatywał go strach – jawiące się na horyzoncie ucho kalafiorowate oznaczało dla niego kłopoty, bo był beznadziejnym judoką turniejowym. Chcąc ukryć, że jest pod wrażeniem, odpowiedział: – Robię zdjęcia taśmowo. Uszy Sigeriusa poruszyły się nieznacznie. Krótko obcięte, kręcone włosy przylegały ściśle do jego płaskiej, szerokiej głowy jak filcowa czapka. Chociaż nosił garnitury albo sztruksowe spodnie i koszulki polo Ralpha Laurena (był to mundurek służbowy pracodawcy, strój człowieka sukcesu), sądząc po uszach i mocnej budowie ciała, nikt nie powiedziałby o nim, że kieruje uniwersytetem, a już z pewnością nikt nie uwierzyłby, że jest uznawany za największego holenderskiego matematyka od czasów Luitzena Brouwera. Mężczyzna jego postury powinien raczej pracować na budowie albo nocą, w kamizelce odblaskowej, pchać pojemnik z asfaltem poboczem autostrady. – Dobrze wiesz, o którym zdjęciu myślę – powiedział. Joni, jej młodsza siostra Janis oraz żona Sigeriusa, Tineke, zgromadzone w przestronnym saloniku, wiedziały, które zdjęcie miał na myśli. Chodziło Strona 8 o dużą fotografię wydrukowaną niecały rok wcześniej w piśmie uczelnianym Tubantia University, położonego w lasach między Hengelo a Enschede małego uniwersytetu, którego Sigerius był rektorem. Na zdjęciu widać, jak stoi w rozkroku z gołymi stopami w błotnistej, wydeptanej trawie nad brzegiem Kanału Amsterdam–Ren, bez ubrania, nie licząc krawatu, z wyraźnie widocznymi genitaliami pod delikatnie zaokrąglającym się brzuchem pięćdziesięciolatka. W następnych dniach zdjęcie przedrukowały prawie wszystkie krajowe gazety codzienne, od „NRC” po „De Telegraaf”, a nawet „Bild” i jedna z gazet w Grecji. – Domyślam się – przyznał Aaron, zastanawiając się, czy ojciec Joni rozpytywał o niego, czy po prostu rozpoznał wysokiego, łysego fotoreportera „Tubantia Weekly”, który w czasie publicznych wystąpień latał wokół rektora jak końska mucha z lustrzanką. Uznał, że druga możliwość bardziej mu pochlebia, tak jak każdemu w kampusie schlebiałoby, iż został zauważony przez charyzmatycznego mężczyznę, który właśnie zgniatał jego dłoń. Od objęcia funkcji w 1993 roku Siem Sigerius był świetlistym centrum Tubantii, gorącym słońcem, wokół którego spokojnie krążyło osiem tysięcy studentów i ciężko pracujących nauczycieli akademickich, zaskoczonych, ale 3 wdzięcznych, że ogrzewał ich kampus, a nie Binnenhof , gdzie porzucił stanowisko sekretarza stanu, czy jeden z wielkich amerykańskich uniwersytetów zabiegających o jego względy. Aaron po raz pierwszy zobaczył ojca Joni wiele lat temu w telewizji, mieszkał wtedy jeszcze z rodzicami w Venlo. Tamtego pomaturalnego sierpnia coś skłoniło Aarona i jego starszego brata do fanatycznego oglądania programu Zomergasten. W trakcie jednego z tych podniecających i pouczających niedzielnych wieczorów naprzeciwko prowadzącego, Petera van Ingena, zasiadł matematyk-judoka, a może uprawiający judo matematyk – w każdym razie mężczyzna, który fragmenty wideo z Wimem Ruską, dynamicznym jazzem, Letnimi Igrzyskami Olimpijskimi w Tokio z 1964 roku i występami komika André van Duina przeplatał filmami dokumentalnymi o liczbach pierwszych i wielkim twierdzeniu Fermata. Aaron przypomniał sobie filmik, w którym pewnemu rozgadanemu fizykowi udało się wywołać w nim i jego bracie – zatwardziałych humanistach – poczucie, że rozumieją co nieco z mechaniki kwantowej. („Richard Feynman – powiedział później Sigerius – wtedy właśnie go pochowaliśmy”). Sigerius przetarł dłonią szczeciniastą szczękę i opowiedział o komputerach, o wszechświecie, o Mauritsie Escherze w taki sposób, jakby rozmowa na inne tematy była kompletną stratą czasu. Okazało się, że kiedyś walczył na macie z Geesinkiem i Ruską, ale Letnim Gościem Strona 9 został głównie dlatego, że otrzymał Medal Fieldsa, wyróżnienie nazwane przez van Ingena Nagrodą Nobla w dziedzinie matematyki. Odtąd Sigerius był ulubionym naukowcem całego narodu. Po pracy na uczelni regularnie pojawiał się w wiadomościach lub programie Barend & Van Dorp, udzielając naukowych komentarzy na temat aktualnych wydarzeń. Z jednej strony błyszczał inteligencją, z drugiej posługiwał się zaskakująco potocznym językiem. Mówił prosto z mostu. Jako fotoreporter „Tubantia Weekly” Aaron był tuż obok, kiedy Sigerius obejmował stanowisko rektora, i to, co uchwycił jego aparat, dostrzegał każdy: oto człowiek, którego Tubantia potrzebuje. To, kim był, wystarczyło, aby uwolnić ich od piętna zaściankowego, zapyziałego prowincjonalnego uniwersytetu z kompleksem niższości. Już podczas mowy inauguracyjnej obiecał zrobić z Tubantii najlepszy ośrodek naukowo-badawczy w Holandii – zdanie to jeszcze tego samego wieczoru zacytował dziennik telewizyjny NOS Journaal. Sigerius przyciągał media jak magnes: jeśli gdzieś padało słowo „uniwersytet”, na ekranie pojawiały się uszy kalafiorowate, a „ich” rektor wygłaszał w imieniu „ich” uniwersytetu swoją opinię o konkurencyjności holenderskich ośrodków badawczych, o dziewczętach i technice, o przyszłości internetu, wszystko jedno o czym. Z równą łatwością Sigerius przyciągał czołowych zagranicznych naukowców. Trochę szkoda, że Medal Fieldsa nie był prawdziwą Nagrodą Nobla, oczywiście, że szkoda, mimo to aura matematycznego geniuszu Sigeriusa oczarowywała inwestorów naukowych, nieumiejących liczyć parlamentarzystów zarządzających portfelami wiedzy, gigantów telefonii i producentów mikroczipów, którzy otwierali swoje laboratoria blisko kampusu. Może nawet uczniów – oni też znali zarośniętą gębę Sigeriusa z telewizji. Nie zapominajmy o złotej młodzieży, każdego roku od nowa trzeba ich przyciągać do pipidówki w Twente. Kto omami te dzieci, kto rzuci na nie czar? Szczurołap z Tubantii z kutasem na wierzchu. – Dobra robota – powiedział i puścił dłoń Aarona. Zdjęcie zostało zrobione w pewne niedzielne popołudnie w Houten, tuż po zakończeniu Varsity, regat studenckich o długiej tradycji, w których brały udział łodzie ze wszystkich uniwersytetów. Blaauwbroek, redaktor naczelny „Tubantia Weekly”, przysięgał Aaronowi, że coś wisi w powietrzu: w osadzie Tubantii znajdował się wioślarski jedynkarz i chłopak, który miał reprezentować Holandię w ósemce na igrzyskach w Atlancie. Mimo wszystko to zadziwiające, że rektor poświęcił swój wolny dzień, żeby przejechać się autokarem pełnym zapijaczonych korporantów nad Kanał Amsterdam–Ren. Strona 10 Podczas mało ważnych wyścigów Aaron obserwował kątem oka Sigeriusa, który stał na wilgotnej trawie terenu zalewowego, między barem a drewnianą trybuną, otoczony przez grupkę zawodowych studentów, piewców Siema – klasyczny typ studentów gotowych na wszystko, byle tylko zaskarbić sobie przychylność rektora. Sigerius zdawał się czerpać przyjemność z przebywania wśród tych chłopców. Wyrywał ich z domów w mieście, zlatywali się całymi chmarami do kampusu, marzyli o posadzie w rektoracie lub biurze informacji i szpanowali otrzymanym od Sigeriusa zaproszeniem na corocznego grilla w ogrodzie jego domu na wsi. Aaron poczuł ukłucie zazdrości. Czy ten mężczyzna udawał, czy naprawdę dobrze się bawił? Blaauwbroek miał dobre przeczucie: to niedzielne popołudnie miało dla Tubantii epokowe znaczenie, bo po raz pierwszy w studwunastoletniej historii regat wygrała czwórka z Enschede. Aaron stał na wietrznej trybunie, gdy wokół niego wybuchła radość, eksplozja zachrypniętych okrzyków i trzaskających plastikowych kubków z piwem, a ponieważ korporanci zachowują się wyłącznie tak, jak nakazują zwyczaje, grupka fanatyków stojących przy brzegu w jednej chwili zdjęła ubrania i popłynęła na golasa do łodzi – w tym momencie Aaron spojrzał na rektora, który zrobił coś, co wcale zwyczajne nie było: Sigerius cisnął na trawę kubek wypełniony w połowie piwem i brodząc w błocie, skierował się na brzeg. Aaron zszedł z trybuny i kręcąc obiektywem, ruszył za rektorem, który z uśmiechem na ustach zrzucił już garnitur, zdejmował resztę, koszulę, skarpetki, majtki – wszystko oprócz krawatu, krawatu wioślarskiego, oczywiście dał go sobie wcisnąć, był honorowym członkiem każdego lokalu z koncesją na sprzedaż alkoholu – i zanim pobiegł w kierunku kanału, aby razem z chłopakami do niego wskoczyć, Aaron zawołał go po nazwisku – „Sigerius!” – i sfotografował w pełnej krasie z odległości mniej więcej czterech metrów. Tata Joni miał rację, to była dobra robota i fantastyczne zdjęcie. Miało w sobie dynamikę: mężczyzna zapełniający sobą cały kadr opierał się na śródstopiu, wyrzucając w górę ręce, i chociaż wydawało się, że jego tułów właśnie rzuca się w błyszczący pas wody w tle, patrzył prosto w obiektyw z otwartymi ustami i złością w oczach. Popołudniowe słońce rzucało ostre refleksy na nagą skórę. Cała kompozycja wyglądała na dokładnie przemyślaną: wyciągnięta lewa ręka Sigeriusa zdawała się wskazywać łódź wiosłową na kanale w oddali, jak na stylizowanej fotografii sportowej, pobrzmiewały podobieństwa do igrzysk w starożytnej Grecji – ale to wszystko to pieprzenie fotografów, wiadomo przecież, dlaczego gazety musiały mieć to zdjęcie. Jeszcze w Houten Aaron przez kwadrans wykłócał się z dziewczyną Strona 11 zajmującą się na Tubantii PR-em o to, że jego zdjęcie musi dostać akceptację biura informacji, do czego oczywiście nigdy nie doszło. Wręcz przeciwnie, następnego ranka w redakcji powitano go uroczyście, jakby był samym Robertem Capą. – Jasne, że umieszczę to zdjęcie – wysapał Blaauwbroek. – Pojedzie w opancerzonym wozie do drukarni i w razie konieczności położę się na prasie obok. Od tego czasu goły rektor zaczął pojawiać się wszędzie: w powiększeniu nad barem w stołówce wioślarzy, na T-shirtach studenckich klubów dyskusyjnych w mieście, na plakacie informującym o dużej imprezie letniej organizowanej w kampusie uniwersyteckim. Aaron widział je na drzwiach toalet w akademikach. I, przypadkowo lub nie, coraz częściej Sigerius stawał się tematem gorączkowych spekulacji w pubach na Starym Rynku i na imprezach w akademikach. Podobno w czasie podróży z Ruską do Japonii przez Związek Radziecki i Chiny po drodze strzaskał w drzazgi kilka rosyjskich restauracji; ponoć po wielkim sukcesie matematycznym został poddany terapii elektrowstrząsami w amerykańskim wariatkowie; miał rzekomo dzieci z poprzedniego małżeństwa, które wyrosły na przestępców. Wystarczyło dokładniej przyjrzeć się zdjęciu, a dezorientacja spływała z papieru wprost na kolana. Wszyscy dostrzegali, że uszy Sigeriusa są zwykłym przedłużeniem tego, co znajduje się i intensyfikuje pod eleganckimi dwurzędowymi garniturami, najczęściej w nudnym odcieniu granatu, czasem jasnoszarym lub w prążki, w ciele, które zostało odsłonięte w tak nieelegancki sposób i wyglądało na szokująco mocne i umięśnione, „suche”, by użyć żargonu sportowego. To ciało wymagało wyrobienia sobie opinii, podobnie jak wyraźne tatuaże na lewej piersi: serce Sigeriusa zdobiły wykonane tanim tuszem marynarskim dwa japońskie znaki układające się według Aarona w słowo „judo”. Robiły piorunujące wrażenie, w 1995 roku tatuaże stanowiły rzadkość, w dodatku były po prostu ordynarne. A jednocześnie doskonale uzupełniały fizyczność Sigeriusa, tego małpoluda, który na posiedzeniach rady uniwersyteckiej lubił bujać się na tylnych nogach krzesła, dopóki nie musiał złapać się krawędzi stołu; który w przerwach na kawę niczym trapezista rozluźniał ramiona, rozglądając się na boki, jakby jeszcze przed wznowieniem rozmów chciał spuścić manto swoim interlokutorom – to były ciemne dziurki od klucza, przez które kampus podpatrywał dawnego Sigeriusa, łobuza, nieułomka, który rozpoczął karierę młodzieżową od dwóch tytułów mistrza Europy w judo, zabijakę, dla którego igrzyska olimpijskie w Monachium miały stać się największym Strona 12 sukcesem życiowym. W wywiadach czytali, że w 1972 roku „ich” rektor, podobnie jak Ruska, miał szansę na złoto, ale niecały miesiąc przed olimpiadą dopadł go zły los: Sigerius przechodził na drugą stronę Biltstraat w Utrechcie, żeby kupić bułkę z budyniem, i kiedy czuł już smak sosu angielskiego w ustach, najechał na niego skuter, rozcinając mu łydkę żelaznym progiem: trach i po karierze sportowej. Zgodnie z teorią, która nigdy nie znudziła się żadnemu dziennikarzowi, studentowi czy naukowcowi, bez tej niezjedzonej bułki z budyniem nie ziściłby się fenomen kariery zawodowej Sigeriusa. On sam określał to jako cud na Antonius Matthaeuslaan, ulicy w Utrechcie, gdzie w małym mieszkaniu na najwyższym piętrze przez osiem miesięcy leżał przykuty do łóżka, z gipsem aż do pachwiny. Pochmurnej zimy po igrzyskach w 1972 roku poturbowany i połamany ojciec Joni wyciągnął z pudła z „Panoramami” i „Libelle’ami” zapomniany zeszyt z zadaniami Holenderskiej Olimpiady Matematycznej, książeczkę pełną wyjątkowo trudnych zagadnień przeznaczonych dla wyjątkowo utalentowanych licealistów, i z nudów zaczął mocować się z zadaniami, kreśląc ołówkiem obliczenia na marginesach. Skończył nad ranem. Pozostaje tylko zgadywać, co dokładnie stało się tamtego dnia, jakie drzwi otworzyły się w dotkniętej traumą głowie sportowca, ale fakty mówiły same za siebie: w ciągu trzech lat Sigerius ukończył z najwyższym wyróżnieniem wydział matematyczny utrechckiego uniwersytetu, wstrząsająco genialnie obronił doktorat i na początku lat osiemdziesiątych wyjechał z rodziną do Berkeley w Kalifornii. A tam wybił się na olimpijski szczyt. Ramanujan z Tuinwijku dokonał przełomu w teorii węzłów, dziale matematyki analizującym to, na ile różnych sposobów można zrobić węzeł z kawałka sznurka (nie da się krócej i łatwiej opisać jego dorobku matematycznego), za co w 1986 roku otrzymał wspomniany już Medal Fieldsa na odbywającym się co cztery lata kongresie Międzynarodowej Unii Matematycznej. To wszystko przemknęło przez głowę Aarona, kiedy rozpoznał siedzącą naprzeciw niego kobietę. Mimo jej metamorfozy od razu wiedział, kim jest. Na miejscu po przekątnej, obok dziewczyny w ceglastym kostiumie z którejś z sieciówek, siedziała matka Joni. Oślepiło go białe, stroboskopowe światło przerażenia. Gwałtownie obudził się z drzemki bez snów i choć wciąż jechał pociągiem pospiesznym do Brukseli, minęli już Liège, w ciągu pół godziny, które przespał, jego sytuacja drastycznie się zmieniła. W pociągu panował tłok, Strona 13 padające przez okna przedziału światło niedzielnego wieczoru, typowe belgijskie światło, złamane i zamazane przez pagórkowaty krajobraz, wydawało się ciężkie jak ołów. Kiedy przelotnie na nią spojrzał, Tineke Sigerius opierała skroń o okno przedziału i patrzyła niewidzącym wzrokiem na znikające walońskie wzniesienia i okolnice. Jego pierwszą reakcją była chęć ucieczki, rejterada, ale na korytarzu tłoczyli się podróżni – wstanie i przejście na drugi koniec pociągu było praktycznie niemożliwe. Jego ciało zachowywało się tak, jakby zaślepione paniką wbiegało na stromy pagórek. W oczekiwaniu na konfrontację wiele minut spędził w bezruchu, pocił się obficie, miał przyspieszony oddech, zmuszał się do zachowania spokoju. Nic się nie działo. Kiedy jakaś nierówność lub niespodziewany hałas odrywały Tineke Sigerius od widoku za oknem, czuł, jak jej wzrok prześlizguje się po jego niespokojnej sylwetce. Udawała, że go nie zna. Zdał sobie sprawę, że ona też znalazła się w pułapce, ona też tego nie chciała. Przez przypadek usiadła naprzeciw niego, ciesząc się z wolnego miejsca w przepełnionym pociągu w niedzielny wieczór, i dopiero kiedy wcisnęła się w kąt, odkryła, że to on. Musiała poczuć ulgę, że on śpi, szczęście w nieszczęściu, które pozwoliło jej uspokoić oddech i obrać strategię. Wsiadła w Liège, ale bardziej zdziwiło go, że jedzie do Brukseli. Po co Tineke Sigerius była w Liège? Nie widział jej i nie rozmawiał z nią od ośmiu lat, jej życie mogło się oczywiście bardzo zmienić. Może ona i Sigerius wyprowadzili się z Enschede, może został w międzyczasie komisarzem europejskim i mieszkają teraz w Belgii? Oszołomił go ten zbieg okoliczności, wydał mu się niesprawiedliwy. Może się rozstali i mieszka tam sama? Na pewno ma innego zięcia, bogatego i odnoszącego sukcesy. Użalając się nad sobą, wyobrażał sobie, że Tineke nie jedzie do Brukseli, tylko do Paryża, do miasta jej wnucząt, gdzie od lat mieszka i pracuje Joni (według niego jej amerykańska przygoda nie trwała dłużej niż kilka lat), ma rodzinę i męża pierdołę, faceta o szerokiej twarzy, z czarnymi, zaczesanymi do tyłu włosami i platynowymi spinkami do mankietów. Oczami wyobraźni widział, jak otwiera lakierowane drzwi wejściowe i wyciąga ręce do teściowej, stojąc na granitowych schodach ganku. A może się mylił? Spojrzał w okno, mając nadzieję, że sumienie robi go w konia. Nie, tam siedziała matka Joni. Ależ ona chuda, wyglądała, jakby zmniejszyła się o połowę; na niewyobrażalnie wąskich biodrach wisiały brązowe spodnie z eleganckim prążkiem, miała na sobie taliowaną marynarkę, a pod spodem kremową bluzkę, na nogach kozaki na cienkich, eleganckich obcasach, które dawną Tineke Sigerius przygwoździłyby do Strona 14 podłogi pociągu. Półdługie włosy, upięte w wystudiowany kok, siwiały z dystynkcją na jej zaskakująco obkurczonej głowie. Biło z niej coś, co większość ludzi określiłaby jako stanowczość, niezależność i prawdopodobnie nawet życzliwość, a w co powątpiewał już wtedy, kiedy była jego teściową: była fałszywa, a może po prostu wybuchowa. A teraz wyszło szydło z worka: wraz z fałdami tłuszczu wytopiły się resztki łagodności, wydawało się, że na zawsze. Chociaż zyskała na kobiecości, efekt został zniszczony przez nadmiar wiszącej skóry na policzkach i brodzie wraz z obwisłymi, pomalowanymi różowym cieniem powiekami z rezygnacją opadającymi na rzęsy. Miała jędzowaty wygląd. Sigeriusowie nie powinni jeździć belgijskimi pociągami, ich miejsce jest w Twente, gdzie zostawił ich osiem lat temu. Właśnie po to, żeby uniknąć takich spotkań, odtrąbił odwrót. To nie dla dobrego jedzenia przeprowadził się do Linkebeek, osady leżącej niecałe pięć kilometrów na południe od Brukseli, gdzie, jak wydawało mu się jeszcze kilka minut temu, człowiek mógł zacząć wszystko od nowa równie niespostrzeżenie jak w Asunción czy Montevideo. Ubzdurał sobie, że będzie tu bezpieczny i nikt nie będzie go śledził, wszak Linkebeek to wieś, która ma więcej drzew niż mieszkańców, a wszystko, co niedbale i krzywo skleciły ludzkie ręce, pozostaje ukryte za szumiącym, trzeszczącym, stukającym drewnem. Ukradkiem przeniósł wzrok na dłonie Tineke. Trzymała je na kolanach, były zaskakująco drobne i kościste, z wyraźnie zarysowanymi paliczkami. Ile stołów, ile krzeseł, ile szaf wyszło spod tych rąk? Matka Joni robiła meble w warsztacie za domem, przynajmniej w tamtym czasie, designerskie elementy wyposażenia wnętrz, które za grube pieniądze trafiały do willi, biur i kamienic w całej Holandii. Teraz jedna dłoń wciąż chwytała palce drugiej dłoni i szarpała je zawzięcie – przynajmniej tak mu się wydawało. On i ta kobieta nigdy za sobą nie przepadali. Nie mieli dobrych relacji. Pomyślał o dniu, w którym nocował z Joni w domu na wsi i jak zwykle godzinami leżał, nie mogąc zasnąć, marząc o Sigeriusowej piwniczce z winami, aż w końcu zwlókł się z wąskiego łóżka dla gości, chyłkiem zszedł po schodach i przez zimny korytarz dotarł do salonu. Z kuchni zszedł zwinnie po skrzypiących schodach do piwnicy i zdjął z regału z kutego żelaza jedną z butelek osobiście zakorkowanych przez Sigeriusa, zdecydowany, by otworzyć ją na kuchennym blacie i wychylić łapczywie chociaż część jej zawartości – w nadziei, że to pomoże mu się wyłączyć. Ale gdy wspinał się po schodach na górę, usłyszał kroki w salonie i szybko dał nura z powrotem do piwnicy. Ktoś wszedł do kuchni, słychać było dźwięk otwierania i zamykania Strona 15 szafek. Na palcach wyjrzał zza krawędzi schodów, ale to, co zobaczył, było szokujące i nieprzyjemne: patrzył na odrażające plecy, łańcuch górski z filmów przyrodniczych o Afryce Południowej lub preriach Arizony, lecz ten masyw był górą mięsa. To była Tineke. Naliczył sześć głębokich fałd tłuszczu od pach do tyłka, z którego od połowy zwisał jakiś pomarańczowy okap, bo „majteczkami” nie można było tego w żadnym razie nazwać. Matka Joni rozerwała kartonowe opakowanie i wysypała prosto w otwarte 4 usta jego zawartość – połowa wylądowała na gresie deszczem hagelslagu . Opróżniła opakowanie, przeżuła jego zawartość, po czym zgniotła je i wcisnęła głęboko do kubła na śmieci. Przestraszył się ciężkiego mlaśnięcia, z którym opadła na kolana. Zebrała rozsypany hagelslag oślinionymi opuszkami palców i wewnętrzną stroną dłoni. Z tego wszystkiego zapomniał o swojej kryjówce i kiedy oblizywała dłonie, nagle nieznacznie odwróciła głowę i spojrzała na niego. – Cześć – powiedział, kiedy minął pierwszy szok. – Chciało mi się pić. Nie odpowiedziała, mogła chociaż powiedzieć, że „była głodna”, zamiast tego wstała i bez słowa wyszła ociężale z kuchni. Dopiero gdy usłyszał na korytarzu trzask zamykanych drzwi do jej sypialni, wrócił do łóżka. A teraz? Co mogliby sobie teraz powiedzieć? Wmawiał sobie, że pociąg jest zbyt zatłoczony, żeby mogła zrobić scenę, dlatego wyobraźnia podsunęła mu neutralną alternatywę. Co u ciebie słychać, Aaronie? Boże, nie miał najmniejszej ochoty odpowiadać na to pytanie. Wolałby kontynuować podróż na dachu pociągu intercity niż szczerze na nie odpowiedzieć. Spędził weekend u rodziców w Venlo – comiesięczna musztra, zgodnie z zaleceniem lekarza, tak jak wszystko, co robił. Przerażała go świadomość, że jest chory, dobijało go, że neuroleptyki i antydepresanty trzymają go na krótkiej smyczy. Jak powiedzieć komuś, że jest się wariatem z antenką? Jak ma powiedzieć tej kobiecie, że jest chory umysłowo? Tineke, to ja jestem zaleceniem lekarza. Po katastrofie w Enschede przez krótki czas pracował dla poważnych pism brukselskich, ale kiedy zimą 2002 roku druga ciężka psychoza prawie skończyła się dla niego tragicznie, on sam i lekarze orzecznicy uznali, że wystarczy tego dobrego. Od tamtej pory jeździł przerobionym na studio fotograficzne volkswagenem busem po szkołach podstawowych w Brukseli, Beersel, Ukkel i Waterloo, robiąc zdjęcia legitymacyjne i klasowe. Każdą fotografię klasową obrysowywał na podświetlaczu, oznaczając numerami poszczególne sylwetki uczniów. Na starannie uaktualnianej stronie internetowej ojcowie i matki, dziadkowie i babcie mogli zaznaczać różne formaty, ramki i napisy na zamówienie. Resztę czasu – godziny, dni, tygodnie Strona 16 i miesiące, które jego rówieśnicy poświęcali na rozmnażanie się, zdobywanie pozycji, być może nawet szturmowanie nieba – spędzał na próżnowaniu, w godzinach pracy niczym bogaty emeryt wchodził po omszałych schodach na rynek, kupował gazetę w księgarence noszącej trafną nazwę Once Upon a Time, wykupywał lekarstwa w aptece naprzeciwko wiekowego platanu. Czasami jadł saté w barze przy rynku, po czym wlókł się za niewidzialnym balkonikiem na zbocze pagórka, gdzie jego ogromny, nieobciążony kredytem hipotecznym dom połykał go w całości. Według lekarzy był pacjentem, który „rozpoznawał i uznawał” swój stan, co oznaczało, że łykał kapsułki z własnej woli i dlatego mógł mieszkać samodzielnie. Ale to wszystko. Jego egzystencja była całkowicie pozbawiona ambicji. Bodźcem do życia stało się unikanie – unikanie pobudzenia, unikanie podniet, unikanie samych bodźców. Spojrzał na swoje kolana. A jakby tutaj, w tym przeładowanym przedziale, wyjawił swój mroczny sekret? Ze szczegółami, w skupieniu, bez owijania w bawełnę wygłosił monolog o strachu towarzyszącym psychozie? Wykład, krótką historię, wiersz o charakterze epickim o niezmierzonych, irracjonalnych lękach, które pokonał? Podróżni stali ściśnięci obok siebie, trzymając się uchwytów, nikt nie mógłby się oddalić. Jeśli się postara, jeśli będzie umiejętnie operował słowem, może opisywany przez niego strach przejdzie na słuchaczy, najpierw na Tineke i dziewczynę w za ciasnym kostiumie, następnie na wszystkich podróżnych tłoczących się w przedziałach i na korytarzach. A potem wszystkich ogarnęłoby przerażenie. Jego strach udzieliłby się innym. Wybuchłaby dzika panika, jakby w jego mózgownicy eksplodował semteks. Relacje między nim a Sigeriusem były za to znakomite. Zimą 1995 roku Aaron zakręcił się wokół inteligentnej, upartej, pięknej dziewczyny o imieniu Joni, która była Sigeriusówną z krwi i kości. Dwa miesiące później, ku własnemu zdziwieniu, wylądował na herbatce u tego gościa i jego rodziny. I stała się rzecz niemożliwa: mężczyzna, do którego łasił się cały kampus, mężczyzna, którego obraz Aaron chłonął przed telewizorem, gdy był maturzystą z Venlo – ten mężczyzna wyciągnął do niego na powitanie zrogowaciałą rękę judoki. A on uścisnął ją zachłannie, nieco zaskoczony. Zostali przyjaciółmi, wolał nie zastanawiać się dlaczego. Przynajmniej raz w miesiącu Joni i Aaron zjawiali się na obiedzie w wiejskim domu na obrzeżach kampusu, bielonym i kompletnie przebudowanym budynku, który był tak zachwycający, że przechodnie Strona 17 spontanicznie wrzucali liściki „jeśli państwo kiedyś się wyprowadzą” do otworu na listy w ciemnozielonych drzwiach wejściowych. Chociaż nabijał się z więzi łączącej Joni z rodzicami („Tylko nie dzwoń od razu do tatusia” – mówił, kiedy musiała poradzić sobie ze spięciem elektrycznym w nagle pogrążonym w ciemnościach, opuszczonym akademiku przy De Heurne), zawsze chętnie ich odwiedzał. Gdy jechali z Joni do domu na wsi, pod kołami ich rowerów centrum Enschede przechodziło w lasy Drienerlo, które niepostrzeżenie stapiały się z kampusem, stanowiącym przez cztery lata tło ich związku. W te soboty Tubantia wyglądała jak kobieta w zaawansowanej ciąży. Brzęczące pastwiska wydawały się bujniejsze niż w tygodniu, w jego wspomnieniach leśne ścieżki opadały, jechali przez pagórkowaty teren pachnący pyłkami, gdzie stawy były prawdziwymi stawami. Błyszcząca woda zbierała się w zagłębieniach terenu, podobnie jak setki uczonych i tysiące studentów napływały do tego miejsca, żeby rozbłysnąć pełnym blaskiem. Słychać było ciche trzaski wyładowań w ich mózgach, wydawało się, że pola, drzewa i zieleń zostały naładowane statycznie przez miliardy bitów i bajtów, które pod ich stopami Aarona i Joni przelatywały przez sieć informatyczną kampusu. Gdy wracali późnym wieczorem do domu, wokół panowała prehistoryczna ciemność, a łagodne pagórki stawały się płytkimi dolinami, gazony i lasy – armią strzegącą śpiących budynków wydziałowych. Matematyka Stosowana leżała w stawie niczym brontozaur, tyranozaur Fizyki Technicznej rozciągał się nad najwyższymi koronami drzew, z łbem zatopionym w głębokim śnie wśród spiczastych gwiazd. Czasem zostawali w wiejskim domu na noc i następnego ranka jedli gorące croissanty z marmoladą, pili z wysokich szklanek sok pomarańczowy, który Sigerius wyciskał po przepłynięciu żabką czterdziestu długości basenu w kampusie, a w tle grali Bill Evans Trio, The Modern Jazz Quartet i Dave Brubeck, łagodny jazz na niedzielny poranek, muzyka, która, jak twierdził Sigerius, działała jak balsam na zły humor od rana. – Ścisz trochę ten balsam – narzekała Joni, ale ojciec ją ignorował. Podnosił palec wskazujący, zamykał jedno oko i krzyczał z pełnymi ustami: – Słuchajcie! Jego żona i dwie córki milkły, grzecznie przestawały przeżuwać i na odczepnego koncentrowały się na czymś, co ich nie interesowało, i dopiero po jakichś dziesięciu sekundach Sigerius zwalniał je z tego przykrego obowiązku, mówiąc: – Piękna rzecz, jak Scott LaFaro gra przez Evansa. Słyszycie to? Przez niego. Tak, teraz, to, ten meandrujący bas, posłuchajcie. Strona 18 – Tato, nienawidzę jazzu – mówiła wtedy Janis albo Joni, albo obie naraz. – To! Niewiarygodne. To jednocześnie pierwszy plan i tło, pomocniczo, z wirtuozerią. Nie mogę tego ściszyć. Nie wolno. Właśnie w tym momencie Aaron – i to stanowiło podstawę ich sojuszu, ten fakt, że był chłopcem, a nie dziewczynką, chociaż istnieją męskie klany, które mogą się obyć bez jazzu, a nawet takie, którym jazz gra na nerwach – wspomniał o tragedii, którą była śmierć Scotta LaFaro w wypadku samochodowym w 1961 roku, i że Bill Evans po tej dramatycznej stracie już nigdy nie znalazł basisty tej klasy, aczkolwiek Chuckowi Israelsowi udało się zbliżyć do ideału, szczególnie w utworze How My Heart Sings!. I zanim skończył mówić, coś poruszało inne serce – serce jego teścia. Sigerius dzielił świat na miłośników jazzu i ignorantów, wielokrotnie powtarzał, także w towarzystwie, że nigdy nie spotkał człowieka młodszego od siebie, który wiedziałby tak wiele jak Aaron na temat jazzu, Aaron zaś nie tylko nigdy nie zaprzeczał komplementowi, ale od czasu do czasu w tajemnicy przed innymi wciąż go rozpamiętywał. Sobotnie wieczory najczęściej zaczynali na oszklonej werandzie, która była wtedy nowa i – po całkowitej przebudowie domu rok wcześniej – przechodziła w kuchnię z wyspą, gdzie Tineke przyrządzała proste, ale smaczne posiłki, a po nich w dobrych humorach albo zatopieni w rozmowie przenosili się do dawnego saloniku. Tineke szła za nimi z tacą, na której leżały kawałki posmarowanego masłem chleba z rodzynkami i z której prawie ześlizgiwały się filiżanki z kawą, Joni otwierała drzwi szafy kryjącej tak zwany nieważny telewizor, Sigerius zaś, zgodnie z obietnicą, przez godzinę nie odbierał telefonu komórkowego. Jeśli Janis (najczęściej tuż po odcinku Frasiera, którego końcówkę oglądała już w kurtce) wychodziła z przyjaciółmi do pubów w rynku, a Tineke z Joni koło dziesiątej chciały obejrzeć sobotni seans filmowy, Sigerius pytał: „Może jakaś muzyczka?”, Aaron nie odmawiał i jak dwaj uczniacy znikali z butelką whisky w „pokoju muzycznym”, pomieszczeniu na parterze, które skrywało dwa bordowe fotele w stylu chesterfield, arcydrogi wzmacniacz NAD z odtwarzaczem płyt kompaktowych, gramofon Thorensa i dwa wysokie głośniki B&W na cienkich nogach, a także kawałki pianki NASA, które Sigerius zwinął z Wydziału Fizyki Technicznej – to tam, między oprawionymi zdjęciami Buda Powella, Theloniousa Monka i Billa Evansa, słuchali demokratycznie, z obustronnym prawem weta wybranych płyt, oryginalnych amerykańskich winyli przechowywanych przez Sigeriusa w wąskich, wysokich szafach z litego drewna bukowego zaprojektowanych i wykonanych przez jego żonę. Strona 19 Męskie sprawy, tak jak to ich judo. W holu wiejskiego domu wisiało powiększone zdjęcie przedstawiające pięciu mężczyzn z gołymi, masywnymi klatkami piersiowymi dźwigających pień drzewa na wzgórze: Geesink, Ruska, Gouweleeuw, Snijders – powiedział mu Sigerius – a drugi z lewej, ten z naprężonymi mięśniami piersiowymi i przystrzyżonymi ciemnymi kędziorami wijącymi się nad płaską twarzą, to on sam. Narodowa kadra judo trenująca przed mistrzostwami świata, sześćdziesiąty piąty albo szósty rok. Geesink, trener biorący czynny udział w zawodach, wysłał swoją drużynę w lasy pod Marsylią i według Sigeriusa był katem, ale kiedy trzeba było wnieść pień na górę, szedł jako pierwszy. Na szczycie, gdy wszyscy dogorywali, Geesink chwytał pień za jeden koniec i podciągał go drżącymi z wysiłku rękoma jakieś dziesięć razy, zdejmował ubranie z parującego ciała i wskakiwał do górskiego potoku. – Jeśli podawaliśmy mu potem butelkę wody, odmawiał, bo szkoda mu było gasić pragnienie – powiedział Sigerius, który szybko się zorientował, że do dziewiętnastego roku życia Aaron trenował judo, a kiedy dowiedział się, że ma nawet czarny pas, namówił go do wznowienia treningów, najpierw w grupie seniorów w ośrodku sportowym, w którym Sigerius udzielał lekcji w czwartkowe wieczory, a gdy po pół roku, jak to się mówi, Aaronowi wróciło „dawne czucie”, Sigerius zapytał go, czy nie chciałby przystąpić z nim do egzaminu na kolejny stopień dan. Judo jest zadziwiająco intymnym sportem. Przez ponad dwa lata kilka razy w tygodniu leżeli w uścisku na macie w salce, którą przez intensywne, skoncentrowane godziny mieli praktycznie tylko dla siebie, prawie ze sobą nie rozmawiając. Dali sobie rok, żeby udoskonalić przerzuty i pracę nóg, Sigerius chciał zdobyć czwarty dan, a Aaron drugi. Każdy trening kończyli fanatycznymi walkami, które nawet teraz często wspominał. A po każdym treningu, czasem w pokoju gościnnym w wiejskim domu Sigeriusa, wchodził do łóżka, w którym leżała już Joni, wychowana z wielką troskliwością, oczko w głowie Sigeriusa, i wówczas już z daleka czuł, że dziewczyna pachnie tak jak jej ojciec – może to przez proszek do prania kupowany przez Tineke, nie był pewien. I kiedy mieszał feromony – był posłańcem zapachów ciała, trzmielem migrującym między dwoma ciałami tej samej marki – czuł, jak wzmaga się w nim dziwne poczucie szczęścia, gdy niespiesznie uprawiali miłość, wydając przytłumione jęki w łóżku gościnnym Sigeriusa, z ręką Aarona zaciśniętą na gorących ustach Joni, aby nie obudzić śpiącego piętro niżej nierealnego przyjaciela. Strona 20 Przejeżdżali przez Leuven. Tineke zamknęła oczy, udając, że śpi, by mogli przestać dla siebie istnieć. Podziwiał jej zimną krew. Nie widział żadnego z Sigeriusów od listopada 2000 roku, tego roku, w którym wszystko się posypało. Mimo to wciąż pojawiali się w jego podświadomości, wciąż nieustająco śnił o Enschede i najczęściej były to koszmary. Zapadał zmierzch, niebo przybrało barwę purpury, delikatnie srebrząc się na krawędziach rozciągniętych chmur. W oknie zobaczył odbicie swojej łysej głowy. Poczuł, że się uspokaja i jednocześnie wpada w ponury nastrój. Wzdłuż kanału wyrosła wioska, zadziwiająco wcześnie ukazał się na niebie chudy sierp księżyca. Za chwilę pojawią się stęchłe ciemności Linkebeek, pokona je pieszo w drodze do pustego domu, gdzie czeka go osamotnienie w wysokich, zimnych pokojach, za którymi tęsknił już w Venlo. Był wdzięczny losowi, że to Tineke go ignorowała, a nie Sigerius. Nigdy nie był całkowicie rozluźniony. Zdarzało się, że w obecności Sigeriusa zastygał w bezruchu, wręcz kamieniał: szczęki zaciskały się i tworzyły niemożliwe do opanowania napięcie fizyczne, rozprzestrzeniające się od kręgów szyjnych przez ramiona na całe ciało. Zamieniając się w posąg, godzinami walczył, żeby nie zastygnąć całkowicie, w międzyczasie rozpaczliwie kontynuował rozmowę, modląc się, żeby nie zawiódł go głos. Gdyby w takim momencie Sigerius go przewrócił, rozbiłby się na kawałki jak wazon z chińskiej porcelany. W odczuciu Aarona ich przyjaźń była magiczna – zanim przyjechał do kampusu, żeby studiować fotografię, oblał egzaminy na niderlandystyce w Utrechcie, jego własne miasto studenckie go odtrąciło, a tutaj, ot tak, przedarł się do samego przedsionka akademickiego serca – ale była też kłamstwem. Udawał kogoś lepszego, niż był w rzeczywistości. Zaczęło się od jazzu. Którejś niedzieli w wiejskim domu, niedługo po ich pierwszym spotkaniu, siorbali gorącą kawę z filiżanek z uszkiem. Nieobecny duchem, zamyślony Sigerius wstał, podszedł do ultranowoczesnej stalowej szafy, w której znajdował się gramofon, i włączył winyl. Jazz. Zanim Sigerius usiadł obok żony na długiej sofie w kolorze pudrowego różu, Aaron rozpoznał muzykę. Odczekał chwilę, aby się upewnić, ale miał rację: kompozycja, pełny, nieco zalotny dźwięk pianina – to był Sonny Clark, a płyta nosiła tytuł Cool Struttin’. Wydobył z pamięci klasyczną okładkę wytwórni Blue Note z parą damskich nóg idących nowojorskim (tak sądził) chodnikiem. Ponad głowami Joni i Tineke rzucił: – Ładna płyta, Cool Struttin’. Brązowe oczy Sigeriusa w twarzy pokrytej porannym zarostem, jaki Aaron