Berberyusz Ewa - Głos z Gułagu

Szczegóły
Tytuł Berberyusz Ewa - Głos z Gułagu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Berberyusz Ewa - Głos z Gułagu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Berberyusz Ewa - Głos z Gułagu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Berberyusz Ewa - Głos z Gułagu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ewa Berberyusz Głos z Gułagu Rozmowa z Olgierdem Wołyńskim Od redakcji Ewa Berberyusz należy do czołówki polskich reporterów. Jej nazwisko wiąże się z takimi czasopismami, jak: tygodnik "Kultura" i od września 1981 roku - "Tygodnik Powszechny". Jest również autorką książek reportażowo_beletrystycznych: "Wychodne dla Ewy" - o pierwszym w Prl otwarciu wyjazdowym na Zachód po październiku 1956 roku. "Byle dalej" - zbiór reportaży z czasów gierkowskich, a także książki o Solidarności i Lechu Wałęsie, nad którą pracowała w latach 1980_#1981. Praca ta ukazała się w nieoficjalnym obiegu pt. "Lechu" (Wyd. "Głos"), "Pierwsze wejście" (Wyd. "Nowa"). Prezentowana obecnie książka jest wstrząsającym dokumentem tragicznych przeżyć. Jej bohaterem jest Olgierd Wołyński, którego dzieciństwo i młodość upłynęły na pełnych cierpienia doświadczeniach łagrowych. Od autorki Niech mi czytelnik nie zarzuca, że nie umiałam nakłonić rozmówcy do pełniejszej relacji! Opowieść idzie tak, jak chciał ją snuć: falami obrazów, dygresjami, zapamiętanym szczegółem. Odmówił wszelkiego "ustosunkowania się" uważając, że dzisiejszy komentarz przesłoniłby prawdę widzianą "tamtymi" oczyma. Przeglądając maszynopis, ku mojemu niezadowoleniu, wszelkie charakterystyki, dowcipy, złośliwości o ludziach, które tak ubarwiają tekst - wymazał. Nie udało mu się, na szczęście, wymazać własnej osobowości i to ona, moim zdaniem, indywidyualność bohatera, wyprowadza opowieść z kręgu typowej literatury obozowej. Mówi o tym Andrzej Drawicz w Posłowiu, dodając, że spełnił się dobry kontakt rozmówcy z reporterem. Nie w pełni: słuchając, cały czas odnosiłam wrażenie, że coś mojego rozmówcę hamuje - może zostawił pewne sprawy na inną okazję? W każdym razie, mój wysiłek zmierzał do wyłowienia z opowieści owego własnego tonu; jak również zasłuchania narratora w wielką literaturę rosyjską. Niektóre partie jego opowiadania, jak opis Daniłowskiego Monastyru, Uljanowska, Twierdzy Archangielskiej, matki pochylonej nad haftowaniem inicjałów na koszulkach dzieci przed własnym aresztowaniem - niosą według mnie "oddech" wielkiej dziewiętnastowiecznej prozy. Sam marzył o tym, żeby zostać poetą. Nosił na piersi przepisany wiersz Gumilowa jak puklerz. Choć wątpię, czy literatura mogłaby kogokolwiek uchronić przed postradaniem życia, ale przed upodleniem tych, którzy są z nią blisko - może tak? Bo mój bohater zachował człowieczeństwo, mimo że jako dziecko - jak Mowgli z "Księgi Dżungli" - dostał się do krainy rządzonej prawami zwierząt. Zachował polskość, chociaż wracając do Polski, nie miał żadnych złudzeń: dla niego między Mińskiem a Warszawą rozciągała się wciąż ta sama strefa, bez nadziei na lepsze; stale w jego relacji słyszałam ów ton katastrofizmu dziejowego. Ale jest to katastrofizm z gatunku tych, co działają ożywczo. Ewa Berberyusz Obóz E: - Jesteśmy równolatkami. Ale gdyby nie wojna i to, co po niej, nasze losy najprawdopodobniej nigdy by nie skrzyżowały się, albo skrzyżowałyby się wrogo. Patrzę na twoje zdjęcie z dzieciństwa: ty z siostrą i synem Waltera Ulbrichta na wyplatanych ogrodowych fotelikach, gdzieś w podmoskiewskiej daczy, dzieci międzynarodowej elity komunistycznej. Mnie natomiast z tych czasów pozostał w pamięci taki obraz: ja z matką w warszawskiej dorożce, w dali pochód pierwszomajowy z łopoczącymi sztandarami; moja matka ponaglająca dorożkarza, żeby prędzej jechał; bała się komunizmu, tej tajemiczej siły, która chciała zburzyć jej świat dla innego świata. Dziś komunizm dla nikogo nie jest ani tajemnicą, ani obietnicą. Fascynacja mitem przestała działać do tego stopnia, że młode pokolenie wprost nie chce wierzyć, że istnieli tacy, którzy traktowali komunizm poważnie. Dlatego, proszę cię, przedstaw fakty ze swojego życia, bo są to fakty świadka, który poznał nie tylko łagry od dziecka, ale zna również przyciąganie tamtego świata - choć nie własne, ale z pierwszej ręki. O.: - No i co ty z nimi zrobisz? Napiszesz i to będzie u ciebie leżało, no i po cholerę? Gdyby miał wrócić stalinizm - co według mnie wcale nie jest wykluczone - po co mają wiedzieć wszystko o mnie, o mojej rodzinie? Starzy więźniowie w Rosji mówili: "Oni wiedzą tylko tyle, ile im powiemy". Poza tym, czy moje życie jest tego warte? - E.: - Po pierwsze: oni i tak wiedzą, po drugie: twoje życie jest tego warte, i po trzecie, co ja bym dała, żeby tak ktoś chciał posłuchać mojego życia! O.: - Więc dobrze. Urodziłem się w Moskwie w październiku 1929 roku. Matka przyjechała do Związku Sowieckiego w 1926 roku. Przyjechała z Wiednia, ale urodziła się w Polsce. Pochodziła z nietypowej rodziny żydowskiej, bo to byli właściciele ziemscy. Ten majątek ziemski to oni kupili - może to niezbyt ładny fakt? - po powstaniu 1863 roku. Należał do Polaka, skonfiskowali mu. Władze carskie te majątki sprzedawały. To była ogromnie bogata, duża posiadłość, jakieś półtora tysiąca hektarów. Pokazywałem ci tę książkę adresową z 1912 roku? Tam są wszystkie majątki ziemskie w Rosji, we wszystkich guberniach, one są podzielone na pięć kategorii w zależności od obszaru; na przykład, majątek Wańkowiczów był w drugiej kategorii, a nasz - w czwartej. W latach młodości mojej mamy majątek uległ rozdrobnieniu i te córki, czyli mama i jej dwie siostry (było też czterech braci, z których część umarła przed wojną, a inni zginęli w czasie wojny), to już byli ludzie raczej biedni, chwytający się różnych zarobków. Mama była z tych dziewczyn, które odrzucały swoje tradycyjne środowisko żydowskie. Miała do niego wręcz pogardliwy stosunek. To było pokolenie inteligentów żydowskich, które zrywało ze swoim pochodzeniem, ale dziadek jeszcze był prawdziwym, patriarchalnym Żydem. Oni stanowili już pokolenie wyemancypowane, nowoczesne. Moja mama odrzucała całą tę ciemnotę, to zacofanie, te brody, te pejsy, te modły; wszystko to oni odrzucili. Byli postępowi, nowocześni, europejscy... E.: - No i nadarzył się komunizm... O.: - No właśnie, nadarzył się komunizm, który pasował im jak ulał, ale to było potem. Na razie mama zerwała z rodziną, uczyła się w Warszawie, utrzymywała się z jakichś lekcji. Ktoś mi opowiadał, że jak stawiano przed nią jedzenie, moja mama nie odrywając się od książki, zjadała cały bochenek. Mam jeden dokument po niej, z Wolnej Wszechnicy, rok 1920, i same piątki od góry do dołu. Krzywicki tam wykładał. Potem zahaczyła już o jakieś ruchy komunistyczne i na początku lat dwudziestych wyjechała do Wiednia, żeby dalej uczyć się. W Wiedniu była kolonia komunistów polskich pochodzenia żydowskiego; pojechała tam do koleżanki, do Stelli Huber, i mieszkała w słynnym baraku komunistycznym. Chyba brała jakiś udział w rewolucji wiedeńskiej, w tej próbie, nie wiem dokładnie, jak to było z tym komunistycznym przewrotem wiedeńskim. A Stella Huber, pochodząca z bogatej rodziny warszawskiej, Lotte nazywali się - kamienica jej ojca stoi do dziś przy Koszykowej 20 - otóż Stella Huber wyszła za mąż za Stacha Hubermana, a Stach Huberman był rodzonym bratem słynnego skrzypka, Bronisława Hubermana. Stach Huberman był z tych aktywistów komunistycznych, znanych, miał pseudonim Wrzos. Stanisław Wrzos_Huber - "man" odrzucili. Po rosyjsku: Gubier. Pracował w Wiedniu w "Torgpiedstwie", takim rosyjskim przedstawicielstwie handlowym na początku lat dwudziestych, kiedy jeszcze nie było stosunków dyplomatycznych z Sowiecką Rosją, tylko przedstawicielstwa handlowe. Znał języki, miał sowiecki punkt widzenia - takich wysyłano. Mieli willę. Więc mama przyjechała tam do Stelli i po pewnym czasie nawiązał się romans między nią a Wrzosem, czego wynikiem była moja siostra. Huberman to był wspaniały, słynny babiarz. Był w nim jakiś magnetyzm, że kobiety za nim szły. Już po latach przekazano mi słowa mamy: "R. (o moim ojcu) był o niebo mądrzejszy i silniejszy, ale nigdy nikogo tak nie kochałam jak Stacha"... Potem mama pojechała do Rosji, w 1926 roku, i już w Rosji urodziła siostrę. E.: - Dlaczego do Rosji? O.: - Zaraz ci powiem. Tu zaczyna się historia z Reginą, która potem odegrała ogromną rolę w moim życiu. Bo tam, w Wiedniu, była również Regina, którą ewakuowano ze Stryja w 1914 roku. Jak wojsko rosyjskie nadchodziło. Uczyła w szkole, bo skończyła kurs nauczycielski, a potem pracowała w "Torgpiedstwie" jako maszynistka. Tam poznała mamę i tam wyszła za mąż za Cecha Burstina, wybitnego matematyka, którego potem Einstein zapraszał do siebie, żeby współpracował z nim. Ale Cech był komunistą. I Reginka z tym Cechem przyjechała do Rosji w 1930 roku. Komuniści z Polski w Wiedniu, wiesz, oni byli tam bez obywatelstwa. W Wiedniu oni wszyscy byli bezpaństwowcami, władze wiedeńskie nie przyznawały im obywatelstwa austriackiego. Byli bez pracy; Burstin bezrobotny... E.: - Dlaczego nie wracali do Polski? O.: - Nie chcieli. I nie bardzo mieli do czego. Ich związki z Polską były już bardzo luźne. Myślę, że ich nie ciągnęła Polska. Już byli Europejczykami, osadzeni w kulturze niemieckiej, mówili po niemiecku. Burstin był bezrobotny, ale zarabiał pracami matematycznymi, bo współpracował z Mayerem, matematykiem, pracującym potem z Einsteinem. W każdym razie byli biedni, bez obywatelstwa, bezrobotni. Natomiast w Związku Sowieckim budowało się to komunistyczne społeczeństwo, brakowało ludzi wykształconych, inteligencji. Rosyjską inteligencję bolszewicy przetrzebili straszliwie. Żydzi wchodzący w komunizm zajmowali miejsce tej inteligencji i stąd ich taka ogromna, dominująca często rola w latach trzydziestych i czterdziestych. W sowieckich publikacjach naukowych - jeszcze z lat pięćdziesiątych - pełno jest nazwisk żydowskich. Jak weźmiesz jakąś bibliografię z tych czasów, na przykład z maszyn elektrycznych - znajdziesz więcej chyba nazwisk żydowskich niż rosyjskich, mniej więcej tak to wygląda. I to właśnie była ta nowa inteligencja rosyjska. Ogromna żądza wiedzy, bystrość, wytrwałość w nauce. To zresztą Infeld pięknie opisał. Znasz wspomnienia Infelda? Cheder dał mu taką szkołę, że on potem bez trudu fizykę opanowywał. To, co powiedziałem, odnosi się oczywiście do Żydów sowieckich, ale to było również magnesem dla komunizujących Żydów z Europy. Ba,i nie tylko z Europy, ze Stanów Zjednoczonych też przyjeżdżali. Więc oni jechali do Związku Sowieckiego. A tam? Tam utwierdzali się w komunizmie, niestety. Cech Burstin był matematykiem, akademikiem, cóż bardziej przyzwoitego? A tu po śmierci Reginy znajduję w jej papierach sprawozdanie z pracy Białoruskiej Akademii Nauk za 1934 rok, a w nim informację o pracy komisji kwalifikacyjnej do przeglądu kadr naukowych, w składzie której znajdował się akademik Burstin. O, popatrz, tu jest tablica, wykaz, ilu wśród nich jest pochodzenia robotniczego, chłopskiego, ilu z duchowieństwa, ze szlachty. I podsumowanie Burstina: "Z tej tablicy wyraźnie widać wzrost klasy robotniczej wśród pracowników naukowych Akademii. Gdy przy starym kontrrewolucyjnym nacjonalistycznym kierownictwie Akademii w 1929 roku z robotników pochodziło tylko 8 procent, to teraz mamy ich 14,a procent". A ze szlachty już nie zostało ani jednego profesora czy docenta! Przecież Cech dopiero w 1930 roku przyjechał do Mińska, pewnie jeszcze nie mówił dobrze po rosyjsku, a po białorusku to na pewno nie, i brał w tym udział! Decydował, niechby nawet tylko formalnie, o losach miejscowych ludzi? Jak on mógł to robić?! Pytanie to od lat nie daje mi spokoju. A Regina jeździła do Niemców nadwołżańskich, organizowała tam kołchozy. A Stach Huber pod pseudonimem S. Gwiazdowski pisywał w następującym stylu artykuły w "Trybunie Radzieckiej": "Socjalfaszyści przed sądem faszystowskim" (to o procesie Centrolewu) lub o Słonimskim, że publikował "... w piśmie "Wiadomości Literackie", tygodniku częściowo wspieranym przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych rządu Piłsudskiego, w organie, gdzie piszą faszystowscy, półfaszystowscy literaci i poeci"... itd. Co można powiedzieć w obronie tych ludzi? E.: - Wszystko. To było jakieś zaczadzenie. A potem już strach. O.: - Ej tam! Tak czy owak, oni jechali do Rosji. Mama była komunistką, miała rodzić, więc towarzysze jej załatwili tę Rosję. I tam, w Moskwie, poznała mego ojca. Stąd ja i mój brat. Ja urodziłem się w 1929 roku, braciszek w 1935. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa taki Park Kultury i Otdycha imienia Gorkiego, ogromny, piękny, była wielka reklama, pionierzy, komsomolcy. Chodziłem do tego parku z mamą... E.: - A tata? O.: - Tatuś pochodził ze wsi. Pisał w życiorysie, że jest synem robotnika. Nie był. Mój dziadek był zamożnym chłopem, bardzo zamożnym. E.: - Kułakiem, powiedzielibyśmy dziś. O.: - Nawet więcej, bo to był przedsiębiorca, miał kuźnię i magazyny zbożowe, obracał tym zbożem, i w 1914 roku, żeby mego ojca nie wzięli do wojska carskiego, załatwił mu sfałszowane zaświadczenie o chorobie. Rosjanie w jakiś sposób doszli, że chłopak wymiguje się od wojska, aresztowano go, wywieziono do Rosji, i wsadzono do takiego..., jak to się u nich wtedy nazywało - jeszcze wtedy chyba nie było łagrów. Tam go załapała rewolucja. I zrobił się komunistą. Wojował w Armii Czerwonej i przyjechał do Polski w 1919 roku już z ramienia partii komunistycznej. Był okręgowcem w Zagłębiu Dąbrowskim. Jest taka piękna książka, to znaczy nie piękna, tylko śmieszna, o ruchu komunistycznym na Śląsku czy Zagłębiu - ja się na tym nie bardzo wyznaję. Otwieram ją i czytam o swoim ojcu, o tym, że zrobił ten słynny strajk... E.: - W Zawierciu? O.: - Nie, w Dąbrowie, i był tym, który do końca żądał, żeby wyjść na ulicę. I w końcu Warszawa go odwołała, ta centrala komunistyczna, bo był za bardzo radykalny, a tam już nie było szans na wygranie, natomiast krew się polała. Ojciec został ranny w ramię i odwołali go. I to tak w tej książeczce, która wyszła w sześćdziesiątych latach, jest opisane. Natomiast ze wspomnień rodzinnych pamiętam siostrę ojca, którą odwiedziłem po 1958 roku; była tak zupełnie na boku wszystkiego. I jej opowiadania o moim ojcu - że im tak zniknął, nic o nim nie wiedzieli, o tym Janku, starszym bracie. Na początku myśleli, że Bierut to był Janek. Na początku. Zaraz po wojnie. Bo był taki trochę podobny. Albo wspomnienie jeszcze dalsze: że ojciec kiedyś przyjechał do nich dorożką z taką Żydóweczką - czy to była moja mama? Chyba nie. Więc mówiła ciotka, że przyjechał ojciec, a dziadek uderzył go w twarz i powiedział: "Wynoś się, nie chcę z tobą mieć nic wspólnego". Były listy gończe i przyszła policja zrobić rewizję u dziadków - hańba na całą okolicę. Dziadek uderzył go i wypędził z domu. I ciotka tak pięknie to opowiadała: "Tak Janka kochaliśmy, a tu ile wstydu, na nasze dzieci w szkole wołano "bolszewicy"". Ojciec w 1923 roku został aresztowany, dwa lata siedział w więzieniu. Był starostą na Mokotowie, wybrali go - to o czymś świadczy. jest taka więzienna piosenka komunistyczna z tych czasów, gdzie o nim się mówi "żywego mięsa kilo sto dwa"! To był kawał chłopa, miał charakter. I w ogóle, miał swoje zdanie i twardo go bronił. Wiesz, niedawno wyczytałem, co on mówił w 1925 roku w Moskwie, na IV Konferencji Kpp, gdzie go ponownie wybrali do Kc. Pozwól, że zacytuję: "Powinniśmy powiedzieć wyraźnie, że Kpp będzie broniła Polski w jej granicach. Ale chodzi o to, w jakich granicach... Tezy nasze są całkowicie wyraźne. A więc niepodległa Polska bez Ukrainy, bez Białorusi, może bez Górnego Śląska, niech się Śląsk samookreśli - wszystko, co nie ma charakteru etnicznie polskiego, powinno być oderwane". A nieco dalej tak rąbnął: "Jeśli mnie nazywają agentem Moskwy, to ja jestem dumny zawsze z tego i odpowiadam tak: ponieważ Moskwa jest ostoją rewolucji, a ja jestem rewolucjonistą, więc jestem agentem moskiewskim. Jeśli ostoja rewolucji będzie w Chinach, będę nazywał się agentem chińskim"... Popatrz, a teraz różni skurwysyni ciągle usiłują przeprowadzić granicę pomiędzy komunistami pochodzenia polskiego i żydowskiego, niby ci pierwsi byli lepsi dla Polski... Ojciec wciągnął do komunizmu swego brata, Feliksa, który potem był działaczem w Niezależnej Partii Chłopskiej, takiej legalnej przybudówce Kpp. I ten Felek zginął w Oświęcimiu. Jednak jakieś kontakty rodzinne musiały być mimo wyklęcia ojca przez dziadka. Jak myśmy po 1958 roku przyjechali do Polski, to syn Felka nas odszukał, jego matka nas odszukała. Mówiła: "Wszyscy krzyczą, że mordowano Żydów, Żydów mordowano, a nas to nie mordowali?", ale ona od 1943 roku była w Ravensbr~uck, a jej starszy syn zginął w obozie niemieckim. Dawno ich nie widziałem... E.: - Ale po kolei. O.: - Więc jak ojciec wyszedł z tego więzienia polskiego w latach dwudziestych, to znalazł się w Moskwie. Pracował w Kominternie, miał jakieś funkcje kierownicze, był członkiem Kc w Kpp, przyjeżdżał do Polski, nielegalnie. W Moskwie poznał mamę. Urodziłem się na "Wtorom Troieckom Pierieułkie" - adres, który pamiętałem potem zawsze w domu dziecka. "Wtoroj Troieckoj Pierieułok, dom szest, kwartira sorok odin". Wiesz, to było bardzo ważne, mocno zakodowane, że mam adres, mogę trafić do domu. E.: - W eleganckiej dzielnicy to było? O.: - Więcej niż w eleganckiej, ale w tej skali radzieckiej lat trzydziestych. Przed domem stał żołnierz, czyli to było dla tych lepszych sfer komunistycznych, ale jednocześnie mieszkanie było wspólne. E.: - Kołchozowe takie?! O.: - No wiesz, w takich żyła nędza radziecka. W tym domu trzy pokoje należały do nas, a z drugiej strony korytarza był taki mały pokój, widocznie to kiedyś była służbówka, gdzie mieszkała miła dziewczyna, Stupaczenko się nazywała. Jej mąż był jakimś działaczem komsomolskim. Jak aresztowano rodziców i jej męża, to mieszkanie objął pułkownik Nkwd. Dom w kształcie podkowy, duży. Z tyłu góra węgla, bo ogrzewanie było lokalne, centralne. Z tej kupy węgla myśmy zjeżdżali na sankach w zimie. Taki stary przedrewolucyjny dom; piękny, ogromny, przedrewolucyjny dom. I stał w bramie żołnierz, bo były pilnowane mieszkania, elita tam żyła. Ojciec w Kominternie był większościowcem, taka frakcja, taka większość w partii, która miała poglądy, jak wtedy mówiono - prawicowe. W 1929 roku, z rozkazu Stalina, mniejszość, na czele której stał Leński, przyszły sekretarz generalny Kpp, zrobiła przewrót i większościowców wyrzucono jako prawą opozycję. Wyrzucono z władz, zabroniono wyjazdu do Polski, kontaktu z krajem; pracowali gdzie indziej; ktoś mi powiedział, że mój ojciec wyrzucał Mao z partii z ramienia Kominternu, ale to chyba przesada, tak wysoko to on nie był. W każdym razie wszystkim się zajmowali, tylko nie Polską. Odczuwali to jako krzywdę. E.: - O tych sprawach dyskutowało się w domu? O.: - Na pewno, ale nie przy nas. Leżąc w łóżku otwierałem drzwi, robiłem szparkę i podsłuchiwałem, o czym mówią dorośli. To pamiętam. E.: - Kryli się przed tobą, małym dzieckiem? O.: - Nie wprowadzali nas w nic. Jak mamę aresztowali, siostra miała jedenaście lat i nic nie kojarzyła sobie. Nie uczyli nas polskiego, więc mówili po polsku wtedy, kiedy zależało im, żebyśmy nic nie rozumieli. To jest okres niezwykle ostrych wydarzeń politycznych, partyjnych. Już aresztują - tego wsadzają, tego wsadzili. Aresztowania zaczęły się od 1932 roku. Jeden z przywódców Kpp popełnił samobójstwo w 1933 roku; skoczył ze schodów na Łubiance i od tego czasu naciągnęli tam siatki na klatce schodowej. Wszystko wyczytasz, jakbyś zajmowała się kiedyś Kpp. Więc mieli o czym mówić, mieli kupę swoich spraw. E.: - To ja rozumiem, że mieli, w to nie wątpię. Tylko wiesz, w normalnych warunkach nie robi się takiej tajemnicy przed dziećmi, nie ukrywa się tak skrzętnie lęków i obaw. Czy oni przypadkiem nie bali się dzieci jako swoich kapusiów, jako swoich sędziów? Mówił mi Krajewski, wnuk Warskiego, że on wtedy też podsłuchiwał i że takie padały zdania w rozmowach rodziców, że te czystki wśród nich to prowokacja Piłsudskiego w Nkwd. Do głowy im nie przychodziło, że to Stalin. A przy aresztowaniu ojciec szepnął mu: "Jestem niewinny", tak jakby dziecko mogło to poddawać w wątpliwość. O.: - Nie wiem, czy tobie mówi coś nazwisko Kriwicki? Taki enkawudzista, który wyjeżdżał na Zachód, robił zamachy, mordował przeciwników. W 1937 roku ogłosił na Zachodzie serię artykułów o zbrodniach Stalina, o zbrodniach tego okresu, o tych procesach. Potem przejechał go samochód. E.: - Zastrzelony. O.: - Może. Jedna z pierwszych relacji od środka. Był wysokiej rangi kontrwywiadowcą, prawdziwego nazwiska nie potrafię powtórzyć, pseudo - Fiedia - ze wspaniałymi niebieskimi oczami. Już w latach sześćdziesiątych usłyszałem od starej komunistki: "Ale jak on mógł w burżuazyjnej prasie ogłaszać takie artykuły, przecież to zdrada"?! On też bywał w naszych domach. Więc na pewno mówili rzeczy, których nie powinny znać dzieci radzieckie. Ojciec był zwolennikiem naszej pełnej adaptacji rosyjskiej i miał ogromne pretensje do mamy za nasze imiona nieruskie. I zgodne z kalendarzem polskim. E.: - A więc jakaś polskość w niej była. O.: - Ale w nim nie, choć to on był rdzennym Polakiem. Mówił, że tym dzieciom los taki pisany, że będą żyły w Związku Sowieckim i nie powinny się czuć wyobcowane; a przecież był Polakiem. W domu bywał niezmiernie rzadko. Pamiętam go migawkowo. Potężny mężczyzna, z lekka rudawy, miał przezwisko wśród towarzyszy w Kpp "Gruby". Umiał sobie radzić w życiu. Ostap Dłuski, który z nim współpracował i przyjaźnił się, opowiadał mi, że w Berlinie, w restauracji, ojciec, który nie znał niemieckiego, potrafił tak powiedzieć kilka słów do kelnera, takim tonem, że kelner traktował go jak wielkiego pana. Ja również jak przez mgłę pamiętam to uczucie pewności siebie, które promieniowało z ojca. Ostap Dłuski był chyba kierownikiem wydziału zagranicznego Kc Kpp? Laureat nagrody leninowskiej za pokój między narodami. Za tę nagrodę kupił w Związku Sowieckim warsztaty szkolne i podarował jakiejś szkole. No, więc praktycznie ojca nie było w domu. Wpadał na parę tygodni i znowu gdzieś znikał. W 1935 roku, kiedy komuniści zaczęli tworzyć Front Narodowy przeciw faszyzmowi (bo przedtem faszyzm był nieważny, głównym wrogiem byli socjaldemokraci), to ci większościowcy zostali przywróceni do łask w partii i ojciec wyjechał do Polski jako sekretarz biura krajowego; było to w latach 1936_#1937, czyli do końca. Był tam nielegalnie. Mieszkał w Konstancinie jako adwokat na kuracji. Żona Ostapa Dłuskiego (Ostap Dłuski był wtedy w Paryżu), Marysia, była łączniczką ojca; opowiadała, że ojciec był wspaniały, chodził w takim futrze, wszyscy go szanowali. Taki był ojciec. Pamiętam, że ogromnie przeżywał, że byłem mazgajem. I bił mnie, on mnie lał, jak coś narozrabiałem. Miał taką metodę wychowawczą. Bardzo lubił brata, bo zapowiadał się na mężczyznę. Był okrąglutki, a ja wątły i bardzo chorowity. W wieku lat czterech miałem ropne zapalenie płuc, wypompowywano ze mnie ropę. Ryczałem przez kilka miesięcy na okrągło, nikt w domu nie mógł spać. Taki zdechlak byłem w dzieciństwie. I w ogóle w tych swoich wujków, braci mamy, jako dziecko wdałem się. Cichy, nigdy się z nikim nie bawiłem, nie grałem w piłkę, rozmawiałem tylko z żołnierzem z bramy. Byłem takim trochę szurniętym dzieckiem. No i widzisz, taki zostałem... Ojciec był w Polsce, matka w Moskwie. Pracowała, no wstyd powiedzieć, mamunia pracowała w sekretariacie u Jagody. Wiesz, kto to był Jagoda? E.: - No. O.: - Poprzednik Jeżowa. E.: - Gdzieś musiała pracować... O.: - Gdzieś, gdzieś, ale zaraz w sekretariacie szefa Nkwd?! Potem, już w latach sześćdziesiątych, będąc w Moskwie, poznałem też taką polską komunistkę, Julską. Jej męża aresztowali bardzo wcześnie, chyba w 1932 roku. Przewracała świat, żeby mu pomóc, i między innymi zwróciła się wówczas do mojej mamy. Powiedziała mi: "Wiesz, tobie będzie przykro, bo mama, mama - wszyscy tobie opowiadają o tej mamie same dobre rzeczy, natomiast ja jej nie mogę darować. Bo jak przyszłam i prosiłam o pomoc, to ona mi powiedziała: "Kochanie, musisz przestać być żoną swego męża. Jemu już nic nie pomożesz, a ty sobie musisz własne życie układać". Ja jej tego nigdy nie daruję". E.: - A mogła pomóc? O.: - Pewnie nie, ale tak nie robi się. Jak to zrobiła, to znaczy, że nie była wspaniałym człowiekiem. E.: - A ty co myślałeś? O.: - Pracowała na górze, wiesz. Potem, jak Jagodę wsadzili, to jeszcze utrzymała się na stanowisku, bo poszła do "Gławlitu". "Gławlit" to odpowiednik naszej cenzury. Była kierowniczką działu zagranicznego. Cenzurowała książki zagraniczne. Wyrzucili ją dopiero w 1937 roku, gdzieś na wiosnę. Jak w 1956 roku dostałem rehabilitację rodziców, to między innymi otrzymałem ich dwumiesięczną pensję. Po pensję ojca byłem w Kc Kpzr, rozmawiałem osobiście z synem Dzierżyńskiego, który tam zajmował się sprawami polskimi. Niezbyt rozgarnięty, pokraczny troszeczkę, taki mongoł. E.: - Patrz, a ojciec taki przystojny! O.: - Zdaje się, twój kuzyn? E.: - No, nie przesadzajmy. O.: - Powiedział, ten syn, że znał mego ojca i że mi należy się pensja. Natomiast po mamy pensję poszedłem do "Gławlitu" i taka miła pani o obfitym ciele mówi mi: "Drogi towarzyszu, muszą poświadczyć dwie osoby, że pracowała. Jest sprzątaczka, która ją pamięta". I zawołali tę sprzątaczkę: "Ach, Lidia Grigorjewna, Lidia Grigorjewna, kak że ja jejo choroszo pomniu, ona była naczalnikom otdieła". Drugim świadkiem był staruszek na emeryturze. Taki "piersonalnyj piensionier", czyli on miał specjalną partyjną emeryturę. Bardzo sztywno mnie przyjął i powiedział: "Lidia Grigorjewna, da, ja jejo pomniu, no ona nie była naczalnikom otdieła, tolko zamiestitielem naczalnika otdieła. Ja nie mogu napisat, czto ona była naczalnikom otdieła". Różnica paru tysięcy rubli. Za te pieniądze bratu coś posłałem, sobie kupiłem rower i zegarek, który do dziś chodzi. E.: - Jak złapali ojca? O.: - Ojciec został stąd, z kraju, odwołany do Rosji. I już do domu nie dojechał, bo został w drodze aresztowany. Czerwiec, 1937 roku. E.: - Ale słyszałam, że był ostrzeżony i mimo to pojechał? O.: - Ostrzeżony! Oj, nie mogę z tą Ewą rozmawiać! Kochanie, rozpoczynasz rozmowę, a podstawowych rzeczy nie wiesz. Co to znaczy ostrzeżony? Doskonale wiedział, co dzieje się. Wszystkich jego przyjaciół już wsadzili. Jechali zupełnie świadomie. Przecież Dłuski będąc w Paryżu, Dłuski, którego nie odwołali, napisał list do Dymitrowa, do Kominternu, żeby go odwołali, wezwali do Moskwy, że on albo udowodni niewinność swoich kolegów, albo musi razem z nimi ponieść odpowiedzialność. E.: - Niepotrzebnie się na mnie zżymasz. Każdego może strach oblecieć. Mój ojciec w 1939 roku nie poszedł do niewoli, choć wielkie obwieszczenia niemieckie głosiły, że ukrywający się oficer jest karany śmiercią. Sprawa zobowiązania i wierności. To samo, co wtedy z komunistami. O.: - Dla mnie to było raczej ślepe posłuszeństwo. Co mieli ci ludzie robić? Odmówić wykonania rozkazu? Z naszego punktu widzenia to była mafia, z której nie było wyjścia. Co mógł zrobić ojciec? Mógł, powiedzmy, zerwać z komunizmem, zwrócić się do władz polskich i powiedzieć, że on zrywa z komunizmem i z całym swoim poprzednim życiem. Tak zrobił, na przykład, Kriwicki, wyjechał na Zachód z polecenia kontrwywiadu, zerwał z nimi, opublikował jakieś oświadczenie... E.: - W Nowym Jorku poznałam pana Solskiego, który zrobił podobnie w latach dwudziestych, ale znalazł się w próżni. Minęło sporo czasu, nim uznano go po drugiej stronie. Cierpiał ostracyzm i tych, i tych. Spotkał kolegę, który plunął na jego widok. O.: - Większość jednak nie miała motywacji do zerwania. Jak gangsterzy, którzy dają się zamordować, gdy szef gangu zadecyduje. W każdym razie dla ojca to było po prostu nie do pomyślenia. Taka, za przeproszeniem, smarkata siostra mojej mamy mogła go ostrzegać! Bo to ona ostrzegła. Mogła mu podać tylko parę faktów... Z tą siostrą to była cała historia. Swego czasu ona bardzo prosiła mamę, żeby ją zaprosiła do Moskwy. Wiesz, w rodzinie była legenda, że mama w Moskwie jest kimś, zajmuje stanowisko. Nastroje komunistyczne były bardzo silne w kręgach mojej żydowskiej rodziny. I ci młodzi ludzie, bezrobotni bardzo często, na przykład, mój kuzyn, Mietek, syn trzeciej siostry mamy, skończył chemię na Sorbonie, przyjechał do Polski i nie mógł znaleźć żadnej pracy. I też zwrócił się do mojej matki, czyli do swojej ciotki, że chciałby przyjechać do Związku Sowieckiego, ale już nie zdążył, na szczęście, bo już był 1938 rok. E.: - Ale ta siostra zdążyła? O.: - Trafiła akurat w ten 1937 rok. Pobyła tam parę miesięcy i matka ją szybko wyprawiła z powrotem do Polski, bo zrobiło się bardzo nieciekawie. Nie wiem, czy ona tobie opowiadała, jak to było? Chodziło o odzyskanie paszportu. Kiedy przyjechała do Rosji, to oddała swój paszport polski do Kominternu i na ten paszport już ktoś inny miał wyjechać. Wykorzystywali autentyczne paszporty. Mama z nią i kilkoma przyjaciółmi była u Fornalskiego, brata Małgorzaty, siedzieli tam do jedenastej w nocy, a rano dowiedzieli się, że o dwunastej go zabrali. I wtedy matka rozwinęła gorączkową działalność, żeby siostrę ratować. Poleciała do Steina_Krajewskiego, zięcia Warskiego, który był szefem kadr w Kominternie, i wyciągnęli ten paszport, który już wszystkie wizy miał dla kogoś innego. Mama wsadziła ją do pociągu i ona pojechała do Warszawy. Tu spotkała się z moim ojcem i mu wszystko opowiedziała i dała swoją prywatną radę, że nie należy jechać. I ojciec ją spoliczkował. Wiedział, po co jedzie. Ale pojechał. E.: - Honor? O.: - Honor?! Mus! Co by mógł robić poza tym? Iść i współpracować z polską dwójką?! Rozpracowywać Kpp! Powtarzam: uważali się za związanych bez reszty z tym ruchem. Najlepiej świadczy o tym fakt, że ci, którzy przeżyli w łagrach - bo trochę ludzi jednak przeżyło - wracali do Polski i zaraz zajmowali stanowiska w partii, i robili to samo, co przedtem w Związku Sowieckim. E.: - Dla mnie to jest nie do pojęcia. Staszewski próbował mi to wytłumaczyć, ale nie przekonał mnie. Nie wiem, czy sam siebie przekonał. O.: - Nie. To jest tak: Na przykład Rokossowski czy inni przyszli marszałkowie, którzy też trafili do obozów; traktowali to jako przykry wypadek przy pracy. I jak tylko ich zwolnili, wrócili do tej samej pracy, do wojska, i obejmowali stanowiska dowódcze. Bardzo niewielu rezygnowało. E.: - Odmówić nie można było. O.: - Nie można? Życie w końcu nie jest aż taką wartością, żeby nie można było odmówić. Byli tacy, którzy odmówili, ale były to wyjątki. Większość wracała z rozkoszą. Taki Gorbatow w latach odwilży chruszczowowskiej napisał wspomnienia, jak był dowódcą dywizji, jak go wsadzili, jak go bili, jak męczyli, jak go zmuszali do podpisywania czegoś tam. Przychodzi rozkaz uwolnienia i on rzuca się do wojska z całą energią, jak po poście. Wracali do swojej roli życiowej. Tak jak aktor, który już nie potrafi niczego innego robić. E.: - Z aktorami to uważaj, to już nie jest dziś porównanie. Ze Staszewskim też nie: on jednak odszedł... O.: - Zostawmy to. Wracali, bo tam była siła. Myślę, że gdyby tak pogrzebać, to ci ludzie poza tym ruchem, poza tymi układami nie mieli nic w życiu. No, co ojciec mógłby robić? Wrócić na wieś? Prowadzić karczmę? Po dziadku objąć magazyny zbożowe? Nie widział siebie tam. Poza tym towarzysze mogli go zabić. Zabijano przecież takich, nie zapominaj. Trzeba by zmienić całkowicie skórę. Nie było wielu, którzy na to szli. E.: - Czy nie myślisz, że z komunizmem wiązali się głównie ludzie, którym odpowiadało życie w stadzie? O.: - O nie, tak nie można powiedzieć... E.: - Wracajmy do twoich rodziców. O.: - Ojca wsadzili, matka straciła pracę. Wiem to od Łuszy, którą po latach spotkałem. Bo myśmy mieli gosposię - Łuszę, Łukierię Wołżankiną; taka bardzo fajna wiejska dziewczyna, o urodzie trochę końskiej. Znalazła się u nas w 1932 roku. Charakterystyczne, że nigdy nie wspominała kolektywizacji. Wiesz, tu w Polsce, mówi się na przykład o Katyniu. Tam się w ogóle nie mówiło o kolektywizacji, nie mówiło się o głodzie początków lat trzydziestych. A jak się przez trzydzieści lat o czymś nie mówi, to przestaje istnieć. E.: - Straszne rzeczy mówisz... O.: - Ale prawdziwe. Łusza ogromnie lubiła moją mamę, bo gdy przyjechała, nie umiała ni gotować, ni wyjść na ulicę, ni kupować w sklepie, a mama ogromnie cierpliwie ją uczyła i wprowadzała w życie. Moja droga, do naszego mieszkania przyjeżdża nagle brat Łuszy, młody chłopak. Wiesz, 1933 rok, szczyty "rozkułaczywanija"; zjawia się bez żadnych dokumentów, przyjeżdża do Moskwy ze wsi, pewnie ratował się przed wywózką... Mama wyrobiła mu dokumenty, ocaliła go. Jak po aresztowaniu rodziców wzięto nas do domu dziecka, to ten brat, który był już "zainstalowany" na wsi, straszliwie na Łuszę naskoczył, jak mogła dopuścić do tego; trzeba było nas brać, on by nas wychowywał jako swoje dzieci. Jest takie zdanie Łuszy po latach: "No tak, ja was bardzo kochałam i Lidię Grigorjewnę też, ale ty wiesz, jaki był straszny głód na wsi w 1932 roku; a wyście byli na daczy i mama wam przywoziła pomarańcze, a ja patrzałam, patrzałam, a był dookoła taki straszny głód, ludzie z głodu umierali, a mama wam przywoziła pomarańcze". I to był jedyny raz, kiedy w jej głosie przebiła wrogość klasowa, krzywda klasowa... Tak to się żyło w tej Moskwie - miało się bonę, miało się gosposię, wyjeżdżało się na daczę. Byliśmy w lecie 1937 roku na daczy, przyjechała mama, bardzo zapłakana i mówi: "Łusza, kochana, musimy się rozstać, bo ja już ci nie mam z czego płacić, bo ja już nie mam pracy". Dostała pracę jako nauczycielka niemieckiego w szkole wieczorowej, daleko mniej płatną. Łusza zatrudniła się więc w fabryce makaronu, ale mieszkała u nas i zajmowała się nami. Mieszkania jeszcze nam nie zabrali, ale ojca pokój był już zaplombowany. Mama zaczęła więcej bywać w domu, bo przedtem, szczególnie jak była u Jagody, pracowała bez godzin, wieczorami też. Zawsze była zapracowana. Więc mama zaczęła bywać w domu, zaczęła być z nami, ale była bardzo smutna. Siedziała przy stole i na naszej dziecięcej bieliźnie haftowała inicjały, bo już szykowała nas na daleką drogę. Siedziała i czekała, aż ją zabiorą. Przez lata przedmiotem mojej dziecinnej dumy był fakt, że jedyny w rodzinie pamiętam, jak mamę aresztowali. Siostra spała. Dziesiąta czy jedenasta wieczór. Obudziłem się i przez szparę w drzwiach widzę ludzi, wtedy byli "komandiry", nie mieli pagonów, tylko takie "kubiki", czyli romby na kołnierzach. Mama poprosiła, czy może pożegnać się z dziećmi. Podeszła do siostry: "Córeczko, ty zostajesz, mnie nie będzie, ty jesteś najstarsza, masz się opiekować braćmi". A ona - mmm - na drugi bok, i śpi dalej. Potem podeszła do mnie - no i tu wyszedł właśnie mój charakter paskudny, bierny; zawsze przed wszystkimi niebezpieczeństwami zwijałem się w kłębek i udawałem, że śpię. Mama mówi: "Śpisz?" - a ja nic. E.: - Ja to doskonale rozumiem... O.: - Mama mnie wtedy tylko pocałowała i do brata. Ten facet, który cały czas stał w otwartych drzwiach i przyglądał się, jeszcze powiedział: "Weźcie palto". "Po co, przecież jesteście samochodem"... Jak się rano obudziłem, to widziałem, że robili rewizję. I na drugi dzień też. I takie bardzo wyraziste wspomnienie: jestem w szkole, jest lekcja, otwierają się drzwi, wchodzi dyrektor i mówi do nauczycielki, żebym wyszedł. Wychodzę na korytarz, siostra stoi i mówi: "Chodź do domu, bo przyjechali po nas, pojedziemy do mamy". Poszliśmy do domu, stał samochód, nas wsadzili. Brata wzięli osobno, do żłobka, a nas do tego samochodu. Siostra wzięła lalkę ze sobą. Zawieźli nas w "Daniłowskij Monastyr", czyli do Klasztoru Daniłowskiego. Takie słynne miejsce. Jak będziesz kiedyś rozmawiała z dzieckiem komunistów sowieckich z tego okresu, to będzie wiedział. Wszyscy przechodzili przez "Daniłowskij Monastyr". "Centralnyj Rozpriedielitiel", centralna rozdzielnia. Wchodzimy, gdzieś nas prowadzą. Jest taka lada, siedzą jacyś panowie, jakieś panie. Spisują nas i zaczynają rzeczy przeglądać. I wiesz, pamiętam taki obrazek: biorą tę lalkę siostry, facet odrywa jej głowę, żeby zajrzeć do środka, co tam jest, rozumiesz? Ona w ryk. I ten straszny ryk siostry, we mnie już wszystko też, wiesz... Jest akurat posiłek. Jak to się w klasztorze nazywa, taka sala ogólna, gdzie się je? Refektarz, dobrze. Ogromny. Sklepiony. Taki długi, długi stół. Siedzi kilkaset, może tysiąc tych dzieciaków, jedzą. Kaszę gryczaną z mlekiem. Wziąłem pierwszą łyżkę i udławiłem się. I ty wiesz, że ja potem przez dobre dwadzieścia lat nie mogłem jeść kaszy gryczanej z mlekiem? Jak próbowałem, to od razu skurcz i od razu, ułee, wszystko. Więc udławiłem się, wszystko się ze mnie wylało, wyprowadzili mnie. Potem, przez lata głodny byłem, ale jak tylko była kasza gryczana z mlekiem - tego się w Polsce nie je tak, ale w Rosji stale - momentalnie spazm w gardle... No i jakoś zaczęliśmy żyć w tym Monastyrze. To była rozdzielnia, ale tam się mieszkało parę miesięcy, bo wiesz, takich dzieciaków w Związku Sowieckim to były setki tysięcy, jeśli nie miliony. Dzieci wszystkich aresztowanych. Potem je rozwożono po domach dziecka. Ja z tego pamiętam tylko jedno: zachorowałem i byłem w izolatce. Siostra podeszła pod drzwi i przez dziurkę od klucza mówi: "Słuchaj, my już wyjeżdżamy. "Mienia wiezut w Uljanowsk", gdzie urodził się Lenin, i jak ciebie będą wieźli, to postaraj się, aby ciebie też do Uljanowska", i poszła. Kiedy wyszedłem z tej kwarantanny, przyszedł do mnie wychowawca i mówi: "No, pojedziesz do "dietdoma". A gdzie byś ty chciał pojechać?" "Do Uljanowska". A on pyta, dlaczego, czy kogoś tam mam. I ty wiesz, patrz, jaka inteligencja się we mnie zbudziła, bo przecież był przepis, żeby rodzeństwo dzielić. Tak nas rozdzielali, żebyśmy się pogubili. Nie powiedziałem, że mam tam siostrę. "Mam tam ciocię". "No dobrze, pojedziesz do Uljanowska". Zawiózł mnie tam żołnierz - bo wiesz, oni robili tak, że jak ktoś miał delegację służbową, gdzieś po drodze, to mu dawali dziecko przy okazji. Oczywiście, z tych rzeczy, które mama haftowała, nie mieliśmy nic; nikt z nas nie miał własnych rzeczy, wszystko mieliśmy "kazionne", czyli służbowe. Ten mamy cały naiwny wysiłek haftowania literek nikomu się nie przydał. W domu dziecka już zacząłem sobie żyć i nawet siostry nie szukałem, bo jej tam nie było. Okazuje się, że w Uljanowsku były trzy domy dziecka. Trochę, oczywiście, dzieci bezdomnych, trochę dzieci kułaków, ale gros dzieci z lat: 1936, 1937 i 1938. To były dzieci z rodzin komunistycznych. Kiedyś wyprowadzili nas na demonstrację pierwszomajową. A tam słyszę swoje imię. W sąsiedniej kolumnie szli mieszkańcy drugiego domu dziecka i siostra tam była. Potem do mnie przybiegała. W niedzielę brała na spacer... E.: - O matce z siostrą nie mówiliście? O.: - O mamie mówiło się. Tylko nie o tym, co się z nią stało. To było jak trzęsienie ziemi. Byłem przekonany, że mama żyje, a potem, jak już siostra była starsza, zwróciła się gdzieś tam i dostała zawiadomienie, że mama została skazana na dziesięć lat bez prawa "pieriepiski", czyli bez prawa korespondencji. Wtedy jeszcze niewielu ludzi wiedziało, że jest to eufemizm na wyrok śmierci. Więc mieliśmy nadzieję, że jeszcze kiedyś nas odnajdzie. Złudzenie trwało długo. Byłem po obozie, po zesłaniu i ciągle liczyłem, że mama żyje... Tak zaczęła się nasza epopea. E.: - Miałeś siedem lat... O.: - Miałem już osiem. Miałem osiem lat, gdy przywieźli mnie do Uljanowska. Stosunkowo niewielka miejscowość ten Uljanowsk, czyli dawny Symbirsk. Piękne miasto w sensie położenia, na brzegu Wołgi, na takim stromym, pięknym brzegu Wołgi, porośniętym lasami, a w samym mieście - sady. A na przeciwnym brzegu rzeki - w tym miejscu ona jest ogromna, szeroka, półtora kilometra - piasek. Taki piaszczysty płaski brzeg. Widok wspaniały. Jest zresztą opisany przepięknie u Gonczarowa, w opowieści "Obryw", czyli po polsku "Urwisko". E.: - Czy to był też poklasztorny dom, ten dom dziecka, czy podworski? O.: - To był stary dom Jazykowa. Jazykow, poeta epoki Puszkina, trochę starszy. Na domu widniała tablica, że tu przebywał Puszkin; gdy gdzieś na południe jechał, to zatrzymał się u Jazykowa. Oczywiście, dom był przebudowany. Została duża sala na dole, balowa, z wiszącym żyrandolem z takimi warkoczami szklanymi. Myśmy do nich strzelali z procy, próbowaliśmy trafić w te wisiorki. To była stosunkowo nieduża mieścina, ten Uljanowsk. Rozbudował się i został miastem wojewódzkim, czyli "obłastnym centrom", dopiero pod koniec wojny, gdy przeniesiono tam zakłady ewakuowane. W moich czasach było to piękne, stare, dziewiętnastowieczne miasteczko. Środkiem głównej ulicy "szedł" rynsztok, w kierunku nie Wołgi, ale małej rzeczki Swijagi, do której zresztą młody Lenin, Wołodia Uljanow, biegał kąpać się. W moich czasach była już zanieczyszczona, bo rynsztokiem płynęły do niej ścieki. W mieszkaniach była już kanalizacja, tam płynęły tylko ścieki z wytwórni pasz. Produkowano je z resztek słoneczników; takie brykiety, które się rozgotowuje i karmi nimi bydło. Po rosyjsku nazywa się to "żmychy". Podkradaliśmy te "żmychy" (to jest rozmiarów mniej więcej płyty chodnikowej) i jedliśmy je. Odłupiesz kawałek i trzymasz w ustach aż zmięknie. To smakuje prawie jak chałwa słonecznikowa, tyle że razem z łupinami. Były jeszcze inne zakłady, był browar i wszystkie ścieki płynęły rynsztokiem. W tym niedużym mieście były trzy domy dziecka. Świadczy to o skali zjawiska. W Rosji nie było chyba miejscowości, gdzie by wówczas nie było domów dziecka. Pytasz, czy byliśmy dobrze karmieni. Wiesz, ja ci nie potrafię powiedzieć. Zawsze łatwo przyjmowałem to, co jest, i wchodziłem w to, co jest. Nie pamiętam, żebym się męczył z powodu złego jedzenia. Na pewno było bardzo biedne, ale nie było gorsze od tego, co ludzie mieli na wolności. W Związku Sowieckim wtedy (ja nie wiem, jak teraz jest) nie było ostrej różnicy między ludnością normalną a ludnością "upośledzoną". Na pewno ci, co mieli rodzinę na wsi, to przywozili sobie od niej jakieś ziemniaki. W szkole nie czuliśmy się gorsi, bo do szkoły chodziliśmy ze zwykłymi dziećmi. Mieliśmy "kazionnyje szapki, kazionnyje palto, kazionnyje botinki". Nie pamiętam, żebym czuł się upośledzony z tego powodu, że jestem w sierocińcu. Spotkałem się z tym dopiero w Polsce i w literaturze dziewiętnastowiecznej - dziecko z sierocińca. Tam zjawisko było tak masowe, że przyjmowane jako rzecz naturalna. Bardzo dużo czytałem. Biblioteka była w dużym pokoju. Podejrzewam, że to kiedyś był salon w domu Jazykowa. Półki z książkami, szafy z książkami. Normalna biblioteka dla dorosłych. Bardzo dobra jak na prowincjonalny dom dziecka. Główna część książek, które przeczytałem w swoim życiu, to tam. Tam poznałem to, co mogłem poznać z literatury rosyjskiej i europejskiej tłumaczonej na rosyjski. Wszystkich poetów dziewiętnastowiecznych i dwudziestowiecznych przeczytałem wtedy i polubiłem. E.: - A wczesnorewolucyjni poeci byli w tej bibliotece? O.: - Oczywiście, że ich nie było. Bardzo ściśle przestrzegano usuwania książek zakazanych. No więc czytałem i trzymałem się z daleka od kolegów. E.: - Przecież miałeś z nimi wiele wspólnego, wspólne nieszczęście, pokrzywdzenie rodziców, czy to was nie łączyło? O.: - Nie tylko takie dzieci tam były. Były sieroty autentyczne, były dzieci z marginesu, bezdomni, "bezprizorni". Byli, i oni wodzili rej. Po 1937 roku utworzyły się dwa obozy: jeden - dzieci z "dobrych" rodzin, represjonowanych, drugi - tamci. Nastąpił podział. E.: - Spontaniczny? O.: - Oczywiście. Tamci szukali przygód; porozrabiać, coś ukraść, urwać się na miasto. Zbieranie, na przykład petów, to była pasja. Pieniędzy nie miało się żadnych przecież. Natomiast dzieci z "dobrych" rodzin trzymały się własnego środowiska. Następowała oczywiście dyfuzja, tym niemniej to były dwa różne światy. Dzieci z "dobrych" rodzin stanowiły na pewno większość, przynajmniej w tym okresie, więc nie pozwalały się tak całkowicie zdominować, tylko, jak mówię, mnie te podziały mało dotyczyły - czytałem w kącie książki. E.: - Czy był temat - rodzice? Co z nimi? Czy dzieci między sobą o tym mówiły, czy im to ciążyło? O.: - Na pewno, ciążyło. Muszę ci powiedzieć szczerze, ja nie nadaję się na pamiętnikarza, bo pewnych rzeczy nie pamiętam. Dla mnie osobiście rodzice istnieli tak, jak Matka Boska z Panem Jezusem - dalecy, nieosiągalni, święci; istnieli jako cel życia. Myślałem, że kiedyś ich spotkam. I tyle. Ale mój braciszek miał kompleks, że mama nas porzuciła. Bo jemu kiedyś, któraś z wychowawczyń powiedziała, że matka go rzuciła. Miał kompleks i wstydził się o to zapytać. Mnie zapytał dopiero, jak spotkaliśmy się w Mińsku, w 1955 roku, czyli on miał prawie dwadzieścia lat. E.: - Czy jest możliwe, żeby dwudziestoletni chłopak nie wiedział, co się działo w Rosji? O.: - W jego przypadku było to jak najbardziej możliwe, a nawet naturalne. Zabrali go z domu i trzymali w Domu Małego Dziecka na wsi pod Uralem. Skąd mógł wiedzieć? Potem był już na studiach w Riazaniu i przyjechał po raz pierwszy na wakacje do nas, do rodziny, do Mińska w 1955 roku. Ale ja wtedy, w Uljanowsku już, miałem poczucie, że rodziców skrzywdzono. I gdzieś kołatała się myśl, że mama żyje. To nie była przecież stara kobieta, w chwili aresztowania miała 36 lat, a ojciec 44... Przez siostrę nasza rodzina znalazła kontakt, to znaczy odnaleźliśmy się z bratem. Bo siostra, jako bardziej dorosła, znalazła adres Klary Wolskiej, przyjaciółki matki z Moskwy. Też typowe losy komunistów. Jej mąż, Wolski, to prawnik gdzieś z Wiednia (stąd przyjaźń z matką). A Klara pochodziła z bogatej rodziny Kohnów; w Rymanowie była królową balu. Pokazywała swoje zdjęcia w roli królowej. Śliczna dziewczyna była. Skończyła medycynę. Do Związku Sowieckiego przyjechała na początku lat trzydziestych. Wolski pracował w Instytucie Prawa, dyrektorem którego był Wyszyński, ten słynny oskarżyciel w procesach politycznych, a potem przedstawiciel w Onz. Wolski znalazł sobie inną kobietę, "rudą krawcową", jak Klara złośliwie ją nazywała i miał z nią córkę. Wolscy dostali profesorskie mieszkanie, cztery pokoje z kuchnią, akurat przed samym aresztowaniem. Zdążył jeszcze napisać broszurę o stalinowskiej konstytucji z 1936 roku, że taka najbardziej demokratyczna i praworządna. Klara potem próbowała popełnić samobójstwo, ale ją odratowali. Zatajając skończone za granicą studia medyczne, poszła do recepcji przychodni przeciwgruźliczej i tam pracowała całe życie. E.: - Dlaczego zataiła studia medyczne? O