Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia - Niech żyje Polska. Hura! (tom1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
2006
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Polska szkoła magii
Jarosław Grzędowicz [1965]
Jarosław Grzędowicz Farewell Blues
Piotr
Marcin Baryłka [1974]
Marcin Baryłka Projekt Marszałek
Michał Studniarek [1976]
Michał Studniarek Czas nie czeka na nikogo
Feliks W. Kres [1966]
Feliks W. Kres Zabity
Jacek Drewnowski [1974]
Jacek Drewnowski Brulion
Iwona Żółtowska
Iwona Żółtowska Serengeti
Jacek Komuda [1972]
Jacek Komuda Wilczyca
1. Infamis w opałach
Mirosława Sędzikowska [1955]
Mirosława Sędzikowska Sprawa rodzinna
Jan Atmański [1977]
Jan Atmański Czas życia
Tomasz Kołodziejczak [1967]
Tomasz Kołodziejczak Piękna i graf
1.
Strona 4
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
Zapowiedź
Strona 5
Projekt okładki: Dominik Broniek
Ilustracje: Grzegorz i Krzysztof Domaradzcy
Wydawca:
Fabryka Słów sp. z o.o.
www.fabryka.pl
e-mail:
[email protected]
ISBN: 978-83-60505-20-5
Strona 6
Polska szkoła magii
Zbiory opowiadań, a jeszcze lepiej antologie są jak bombonierka. Jak
pudełko czekoladek. Mnóstwo małych, różnorodnych kąsków. Jeżeli
lubisz czekoladki, takie pudełko to prawdziwa uczta. Jeżeli zaś jesteś
wybredny, również jesteś w dobrej sytuacji. Czekoladki są małe. Jeżeli
któraś okaże się wyschniętą praliną, kolejna równie dobrze może być
smakołykiem, a masz ich do dyspozycji całe mnóstwo.
Uwielbiam zbiory opowiadań.
Przez lata nie miały dobrej prasy. Uważano, że się nie sprzedają.
Zresztą było to w czasach, kiedy nic się nie sprzedawało, a już zwłaszcza
opowiadania rodzimych autorów. Straszne, mroczne lata posuchy i
głodu.
Na szczęście minęły i teraz możemy cieszyć się kilkoma antologiami
rocznie. Każde szanujące się wydawnictwo obecnie przyjmuje za punkt
honoru wydać co najmniej jeden taki tytuł. Są antologie o tym i owym. O
smokach, elfach, katach, termometrach albo ślizgawkach, albo
czymkolwiek, co tylko przyjdzie komukolwiek do głowy. Temat jest
kwestią drugorzędną. To pretekst. Rodzaj konkursu, w którym wygrywa
ten, kto wykręci się od wstępnych założeń z większym wdziękiem. Bo
tutaj chodzi o wariacje na temat, a nie sam temat. To nie sympozjum, to
antologia.
Tym razem preteksty są dwa. Jeden to rocznica istnienia Klubu
Twórców.
Drugi to Polska i Polacy. Pretekst opracowany po bardzo wielu
burzliwych dysputach. Wymyślony po to, by dać autorom o czym myśleć
i pozwolić im pisać o czymś tak ogólnym, żeby zmieścili się obok siebie,
mimo że na co dzień zajmują się tematami bardzo różnymi. Wszyscy
mieszkają lub mieszkali w Polsce, wszyscy też zapewne są Polakami,
Strona 7
więc uznano, że tak przyjęty temat nie będzie im obcy.
W wypadku każdej innej, niefantastycznej antologii byłby to przepis
na katastrofę. W wypadku opowiadań fantastycznych rzecz ma się
zupełnie inaczej. Bo, widzicie, istotą fantastyki nie są proste odpowiedzi
ani banalne konstatacje. Istotą i sensem literatury fantastycznej są
paradoksy, triki i figury niemożliwe. A tego nam nie brakuje. Dlatego im
założenie jest bardziej banalne, tym lepiej. Tym ciekawiej zobaczyć, co
zrobi z niego pokręcony umysł autora fantastyki.
Nie jestem wielkim zwolennikiem benefisów. Z faktu, że coś tam
odbyło się okrągłe ileś tam lat temu, niewiele, moim zdaniem, wynika
poza niewesołym stwierdzeniem, że czas płynie, i to płynie szybciej,
niżbyśmy sobie tego życzyli. Od czasu do czasu ten płynący czas wpada
na rafy okrągłych dat, co stwarza pretekst do świętowania, równie
dobry, jak każdy inny.
Dlatego nie traktujmy tej antologii jak zjazdu absolwentów.
Przyjmijmy, że to pretekst, by zebrać razem rozproszoną grupę niezłych
autorów i dać im motywację do opowiedzenia kilku interesujących
historii.
Oczywiście fakt, który łączy tych autorów, zasługuje na parę słów
wyjaśnienia.
Klub Twórców.
Albo też Klub Tfurców, jak kto woli.
Upłynęło tyle czasu, że nawet ja powinienem może przyjąć do
wiadomości, że był to jakiś fenomen. Wtedy wszystko wydawało się
codzienne i naturalne. Nawet ta nazwa, która z latami stała się jakąś
marką, kiedy pojawiła się po raz pierwszy, została nam narzucona i
brzmiała nieznośnie górnolotnie. Dlatego zaczęliśmy ją przekręcać. To
znacznie zdrowiej, gdy ktoś nazywa siebie „tfurcą” niż Twórcą.
Dobra, zacznę od początku i jeszcze raz wytłumaczę, o co chodziło.
Chodziło w gruncie rzeczy o marzenie.
Strona 8
Marzenie, by kiedyś zostać autorem fantastyki.
W tamtych czasach istniało znacznie mniej interesujących rzeczy niż
dziś. Nie było komputerów, wideo, DVD, telefonów komórkowych,
pubów, paintballu, giełdy, Warhammera, quadów, Internetu, GROM-u ani
barów sushi.
Ale fantastyka istniała.
Na rynku pojawiała się jedna, może dwie książki miesięcznie i nie
można ich było normalnie kupić, podobnie jak czegokolwiek innego.
Zatem książki pożyczano, sprzedawano w obiegu wtórnym, zdobywano
przekupstwem i pochlebstwem, odbijano na ksero. Były to dobre książki.
Wydawnictwa nie musiały przejmować się agentami ani prawami
autorskimi. Po prostu wybierano sobie książki i tłumaczono, a potem
informowano autora, że oto wydał powieść za Żelazną Kurtyną, a teraz
może przyjechać na własny koszt i odebrać honorarium w ZAiKS-ie,
według rozdzielnika, w bonach PKO. Bonach towarowych, które udawały
dolary, ale nimi nie były. Można było je zrealizować w nielicznych
specjalnych sklepach z towarami eksportowymi albo nielegalnie
wymienić pod hotelem na prawdziwe dolary.
Tak wyglądała codzienność nastolatków w latach osiemdziesiątych.
Nie mieliśmy nic, ale mieliśmy doskonałe książki i czas, żeby je czytać.
I zawsze było nam mało.
To dlatego wielu z nas zaczynało pisać. Jakiegoś ponurego jesiennego
popołudnia do głowy przychodził pomysł, że zamiast patrzeć przez okno,
lepiej samemu wypełnić lukę w zaopatrzeniu. Nie jest łatwo uszyć sobie
spodnie albo zrobić tapczan. Ale żeby napisać opowiadanie fantastyczne,
wystarczy mieć funkcjonującą głowę, ręce, kawałek papieru i długopis
produkcji spółdzielni INCO Veritas.
Teoretycznie takim samym warsztatem dysponował też Robert
Scheckley czy Philip K. Dick.
A potem przychodziła chęć, by komuś to pokazać. Ponieważ częścią
Strona 9
choroby, która zamienia czytelnika w pisarza, jest chęć podzielenia się
swoim wzniesionym na papierze światem.
Podobną drogę przechodzą wszyscy, którym myśl o napisaniu
własnego opowiadania przychodzi do głowy. W moim jednak przypadku
jądrem krystalizacji czegoś, co potem zostało nazwane Klubem Tfurcuf,
było spotkanie we własnym otoczeniu dwóch podobnych osobników, z
którymi pobierałem nauki w szkole podstawowej. Jacka Piekary i Rafała
Ziemkiewicza.
Pisaliśmy więc dla siebie nawzajem i nie szczędziliśmy sobie krytyki.
Już wtedy świtało nam, że pisania można się nauczyć. Różnicę pomiędzy
opowiadaniem Hemingwaya a własnym zauważy na pierwszy rzut oka
nawet kretyn. Nie każdy natomiast zastanawia się, na czym ta różnica
zasadniczo polega. Oprócz zawartości intelektualnej, talentu, daru i iskry
bożej polega też na pewnych konkretnych umiejętnościach. Większość
ludzi poprzestaje na tym pierwszym, natchnionym elemencie
składającym się na pisarstwo i daje sobie spokój. Nikt nie nauczy się
talentu, podobnie jak nikt nie nauczy się być wysokim ani nie nauczy się
słyszeć znikomych różnic pomiędzy dźwiękami. W tym sensie talent
literacki jest cechą fizjologiczną. Być może jest to fizjologia na poziomie
neurochemii mózgu, niewielkiej mutacji albo nawet cech o charakterze
mistycznym. Jakiś cud, który sprawia, że w głowie pojawiają się historie.
Jednak cała reszta, sprowadzająca się do sztuki opowiadania tych
historii, to już co innego. Wtedy, na początku drogi, wierzyliśmy święcie,
że sztuki opowiadania historii można się nauczyć. Że można nauczyć się
magii.
Czym innym, u diabła, jest sztuka panowania na odległość nad
emocjami i umysłem obcego człowieka? Zapisujesz kilka słów na
papierze, a gdzie indziej i kiedy indziej ktoś czyta te słowa i widzi obrazy,
które kazałeś mu zobaczyć. Sprawiasz, że uśmiechnie się lub będzie
wzruszony.
Strona 10
Wierzyliśmy, że, do pewnego stopnia, znaczna część tej magii to
kuglarstwo. Ukryte kieszonki w rękawach, sprawne palce, spreparowane
monety, dymy i lustra.
I całe szczęście, że w to wierzyliśmy. Bo to jest najistotniejsza część
prawdy. I, tak samo jak w sztuce kuglarskiej, nie ma niczego bardziej
godnego pożałowania niż kiepski iluzjonista. Zaczyna się od prostych
sztuczek z monetami i kartami, a potem po latach morderczych
treningów nagle okazuje się, że królik naprawdę zniknął, a w cylindrze
nie ma drugiego dna. Droga do magii prowadzi przez kuglarstwo.
Z tego wszystkiego również nic by nie wyszło, gdyby nie kolejny
przypadek. Po latach Rafał Ziemkiewicz i ja trafiliśmy do klubu
miłośników fantastyki Sfan. Pomiędzy ówczesnych fanów, którzy
wówczas rekrutowali się z młodej kadry naukowej i technicznej.
Spotykali się raz w tygodniu w kawiarni domu kultury, żeby rozmawiać,
prowadzić giełdę używanych książek, rozmawiać, wyświetlać nie
wiadomo skąd wytrzaśnięte filmy na szesnastomilimetrowej taśmie,
rozmawiać, czytać i rozmawiać.
To tam spotkaliśmy Piotra.
Piotr Staniewski obecnie zajmuje się tłumaczeniem książek i wykłada
matematykę. Wtedy jedynie wykładał matematykę. Tyle że jego stopień
oczytania można było uznać za legendarny. Co więcej, człowiek ten nie
tylko znał literaturę, ale również znał się na literaturze. Gdyby był
wykształconym w tym kierunku literaturoznawcą, niczego byśmy się od
niego nie nauczyli. Ponieważ literaturoznawcy są święcie przekonani, że
wszystko jest czystą magią, jabłka przenikają przez stół, a królik zawsze
znika w kapeluszu. Tymczasem Piotr dzięki swojemu
nieprawdopodobnie błyskotliwemu umysłowi matematyka rozumował
całkami, a z liczbami urojonymi witał się przy śniadaniu. Wyższa
matematyka to mechanika magii. Dlatego on widział te wszystkie ukryte
kieszonki i maskujące ruchy dłoni, nawet u najlepszych. I zaczął je nam
Strona 11
pokazywać.
Czytał opowiadanie zdanie po zdaniu i zatrzymywał się co chwilę, by
pokazać, dlaczego nasza magia nie chce działać. Uważnie, krok po kroku,
pokazywał nam, gdzie powinna być zapadnia, gdzie kłąb dymu, a gdzie
wystarczy szybki ruch palców.
Wtedy narodził się ten pierwszy klub twórców, który nazwaliśmy
Trustem. Wtedy było nas już pięciu czy sześciu i musieliśmy opracować
metodę pozwalającą uczyć się bez stałej pomocy Piotra. Nie byłby w
stanie od rana do wieczora analizować naszych opowiadań, ale w
szczególnych przypadkach potrafił nam pomóc.
A potem do głosu doszły szczególne cechy Rafała Ziemkiewicza. To on
sprawił, że nie zatrzymaliśmy się na tym etapie. Są ludzie rodzący się bez
jakiegoś genu, którzy nie zatrzymują się w marszu i nie mają naturalnych
oporów, by wyleźć na scenę w blask reflektorów. Mieliśmy już
opowiadania i zaczynaliśmy sprawiać, by mniejsze przedmioty
przenikały przez blat stołu, więc uparł się, że trzeba to pokazać.
Wtedy też zauważyliśmy, że zaczynamy się różnić od tych wokół nas,
którzy zajmowali się literaturą fantastyczną. Po pierwsze, oni wszyscy
uważali, że magia to magia. Wierzyli wyłącznie we wróżki, elfy i
znikające piłeczki. A myśmy patrzyli na nich i dostrzegali monetę
niechlujnie przydepniętą podeszwą, karty upychane w rękawie albo
spadające na podłogę drewniane palce.
Założyliśmy własny fanzin – nazywał się Fantom.
Potem opanowaliśmy jedną stronę w łódzkim tygodniku „Odgłosy”.
A potem rosnący w całym kraju ruch rozproszonych klubów
zjednoczył się w wielkie stowarzyszenie. Nazywało się PSMF – Polskie
Stowarzyszenie Miłośników Fantastyki. Wtedy wyszliśmy ze swojego
małego klubu i zrobiliśmy ogólnopolski konkurs na opowiadanie.
Efekt był taki, że nasz kilkuosobowy Trust zmienił się w grupę
kilkudziesięciu rozproszonych po całym kraju samotnych kuglarzy,
Strona 12
którzy nagle spotkali się w jednym miejscu i stwierdzili, że nie są już
sami. Większość wierzyła, że magii można się nauczyć. Większość miała
za sobą proste sztuczki z kartami i monetami. Wszyscy chcieli nauczyć
się sprawiać, by mosty rozpływały się w powietrzu, a na środku sceny
pojawiały słonie.
PSMF, zwyczajem stowarzyszeń, uczyniło z nas jedną ze statutowych
sekcji. Mieli Klub Filmowy, mieli jakieś inne Kluby, więc nazwali nas
Klubem Tfurcuf.
W tamtym czasie rozpoczęła się już ekspansja. Istniała „Fantastyka” i
istniało kilka wydawnictw skłonnych wydawać książki polskich autorów.
Czasy się zmieniały. Wielu z nas potrafiło już olśnić publiczność jakimś
błyskiem dymu lub wypuszczonym znikąd gołębiem, ale wiedzieliśmy
też, że to, co ożywia prawdziwą magię, to rzemiosło. Zręczne palce i
ukryte kieszonki.
Dlatego głównym sensem istnienia klubu, który zmienił się
podówczas w grupę przyjaciół, były warsztaty.
Tak samo jak na początku, mieliśmy mistrza. Kogoś, kto chciał
pokazywać nam tajemnice i triki drzemiące za magią.
Znalazł go Rafał Ziemkiewicz, który wtedy studiował na polonistyce.
Nazywa się Tadeusz Lewandowski i wśród doktorantów polonistyki
był dziwakiem. Interesował się literaturą popularną, tą, która wierzy, że
droga do magii prowadzi przez prestidigitatorstwo. Spotykająca się na
własną rękę grupa literackich samouków, zjeżdżających się do jakiegoś
miejsca na własny koszt, wydała mu się dziwacznym fenomenem, więc
poszedł popatrzeć. I został.
Na lata.
Klub Tfurcuf nie rozpadł się. Nie w tym sensie.
Po dziś dzień jego członkowie, spotkawszy się znienacka, padają sobie
w ramiona.
Po prostu stopniowo wielu z nas zaczęło zauważać, że niektóre
Strona 13
przedmioty rzeczywiście przenikają przez stół, a wartość wydrukowana
na karcie do gry zależy od woli. Stopniowo doszliśmy do etapu, w którym
zaczęliśmy zazdrośnie strzec naszych sztuczek, trików i sposobów.
Każdy poszedł własną drogą. Magia i literatura bowiem to ścieżki
samotnych.
Moja poprowadziła mnie do magazynu literackiego „Fenix”. Był to
jeden z moich sposobów na to, by żyć, robiąc to, co kocham i w czym
widzę sens. Przede wszystkim chciałem pisać, ale dla polskich autorów w
latach dziewięćdziesiątych rynek prawie nie istniał. Chciałem go więc
stworzyć, prowadząc dział literatury polskiej.
Przychodzili tam różni autorzy. Wielu usiłowało olśnić mnie
umiejętnością przenikania jajka przez stół albo wydobycia nagle zza
pazuchy bukietu sztucznych kwiatów. Wielu wierzyło, że te kwiaty
naprawdę pojawią się w ich dłoni tylko dlatego, że sami tego chcą.
Niektórzy jednak mieli w sobie to coś. W ich palcach wibrowało coś,
co chciało się wydobyć, ale nie znało sposobu. Zacząłem więc sięgać po
stare, wyświechtane karty i zaśniedziałe monety i pokazywać im, jak
sprawić, by zaczęły robić rzeczy niemożliwe.
Legenda tymczasem żyła własnym życiem. Grupa kuglarzy z lat
osiemdziesiątych nadal potrafiła zadziwiać. Kiedy polskie książki zaczęły
się pojawiać na półkach, bardzo wiele z nich nosiło doskonale znane mi
nazwiska. Wielu pojawiało się w mojej redakcji i zazwyczaj towarzyszył
temu huk i błysk.
Nie wszyscy potrafili robić rzeczy niemożliwe, ale żaden nie gubił
rekwizytów ani nie potykał się o własne buty. To działało. I działa nadal.
W tym czasie dowiedziałem się, że grupa młodych ludzi usiłuje
uruchomić na nowo starą szkołę. Że spotykają się w różnych miejscach i
że wierzą, tak jak my, iż droga do magii prowadzi przez ukryte kieszenie,
przez zapadnie i podwójne dna.
Zjawiali się w mojej redakcji i okazywało się, że radzą sobie już z
Strona 14
monetami i kartami. Musiałem raczej pokazywać im, jak zniknąć w budce
telefonicznej albo przepiłować kobietę na pół. Wtedy dotarło do mnie, że
gdzieś tam samoistnie wyrosła legenda. Legenda, o której, robiąc rzeczy
najzwyklejsze na świecie – spotykając się z przyjaciółmi i pokazując
sobie nawzajem sztuczki – nie mieliśmy zielonego pojęcia.
Dlatego postanowiliśmy zebrać wszystkich razem w jednej książce.
Tych starych, których udało się odnaleźć, i tych młodych, którzy nauczyli
się sztuczek na własną rękę.
Zobaczycie wiele cudów. Sam nie wiem jeszcze jakich, bo jestem w
takiej samej sytuacji jak wy. Nie czytałem jeszcze tej książki, ale jestem
raczej spokojny.
I nie traćcie czasu, by patrzeć im na palce. Wiara w to, że to wszystko
triki, przydaje się, kiedy zaczynasz ćwiczyć dłonie.
Potem przychodzi czas występu i wtedy czasami okazuje się, że
monety znikają, w kieszeni mieści się całe stado gołębi, a karty
przenikają przez stół.
I nie próbujcie robić tego w domu!
Jarosław Grzędowicz
Strona 15
Jarosław Grzędowicz [1965]
Debiutował w 1982 roku opowiadaniem Azyl dla starych pilotów
(„Odgłosy”).
Wydał powieści Pan Lodowego Ogrodu – tom I i Popiół i kurz, a także
zbiór opowiadań Księga jesiennych demonów.
W roku 2006 otrzymał dwie nagrody imienia Janusza Zajdla –
zarówno w kategorii powieści (Pan Lodowego Ogrodu – tom I), jak i
opowiadania (Wilcza zamieć) – zostając pierwszym „podwójnym”
laureatem tej nagrody. Otrzymał także Śląkfę w roku 2006 (za powieść
Pan Lodowego Ogrodu – tom 1) i dwie nagrody Sfinksa – w roku 2005 (za
opowiadanie Buran wieje z tamtej strony) i 2006 (Pan Lodowego Ogrodu
– tom I).
Jego opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach,
między innymi w „Feniksie”, „Fantastyce” i „Nowej Fantastyce” oraz
literackim dodatku „Faktu”. Niektóre przetłumaczono na czeski i
rosyjski.
W „Feniksie” i „Nowej Fantastyce” zamieszczał także teksty
publicystyczne.
Był redaktorem naczelnym miesięcznika „Fenix”, a wcześniej –
redaktorem działu prozy polskiej w tym piśmie.
Jest nie tylko pisarzem, ale także dziennikarzem i tłumaczem
(przekłady gier komputerowych i komiksów).
Strona 16
Jarosław Grzędowicz
Farewell Blues
Strona 17
Piotr
Kiedy otworzył oczy ostatniego poranka, Słońce nadal świeciło. To
sprawdził przede wszystkim. Nie mogło dotrzeć do jego okna,
wychodzącego na podwórko-studnię, paskudną jak chory ząb; jednak
niewielki kwadrat nieba nad podwórzem nadal był błękitny, poranek
zapowiadał się upalny, ale to chyba był normalny upał. Zwykły, gorący,
kolejny z rzędu dzień wyjątkowo słonecznego lata. W każdym razie
Słońce znajdowało się na swoim miejscu i na razie nie wybuchło.
Sprawdzanie zachowania Słońca wszystkim weszło w krew. Bez
względu na to, co robili, odruchowo zerkali co chwilę na niebo, żeby
sprawdzić, czy rozpalona żółta kula zajmuje swoje miejsce na
nieboskłonie. Niemal każdy nosił przy sobie pokryte sadzą szkiełko,
kawałek czarnej kliszy fotograficznej albo magnetyczną folię wyprutą z
wnętrza dyskietki. Tekturowe, jednorazowe okulary z lśniącymi
czarnymi przesłonami, zwykle sprzedawane z okazji zaćmienia, teraz
szły jak świeże bułki, podobnie jak gogle spawalnicze. Rzut oka na Słońce
uspokajał i dawał siłę, by przeżyć kolejny dzień w Tym Kraju.
Tak było od dnia, w którym przemówiły niemowlęta.
Noworodki i niemowlęta. Jedne miały tego dnia ledwie parę godzin,
inne kilka miesięcy. Na pewno za mało, żeby wydawać z siebie
jakiekolwiek skoordynowane dźwięki. Przemówiły równocześnie. W
szpitalach, wózkach i kojcach. Strasznymi, skrzekliwymi głosami
wydawanymi przez wiotkie, nierozwinięte krtanie i niewykształcone do
końca struny głosowe.
— Zabierzemy was stąd – powiedziały niemowlęta osłupiałym
rodzicom, babciom i ciotkom. – Przybywamy dać wam nowy świat.
Wyjeżdżajcie. Słońce wybuchnie.
Z tym ostatnim zdaniem było najwięcej kłopotu. Niemowlęta mówiły
bardzo niewyraźnie. Jedni usłyszeli: „Słońce wybuchnie”, a inni: „Bądźcie
Strona 18
nam ufni” albo coś w tym rodzaju. Niektórzy upierali się, że w ogóle
niczego takiego w przekazie nie było.
Piotr Siedlarski siedział na łóżku ostatni raz w życiu i patrzył na swój
znienawidzony ciemny pokój, który tego poranka wyglądał jeszcze
gorzej niż zwykle. Każdy szczegół był na swoim miejscu, jak dzieło
turpistycznego dekoratora wnętrz, który zapragnął stworzyć syntezę
polskiego slumsu. Zadbał o żółtawe zacieki i grzyb na suficie, pękniętą
szybę, wielotygodniowe warstwy kurzu i tłustego brudu na wszystkim,
łuszczącą się farbę olejną, a nawet żarówkę zwisającą z sufitu na
zabytkowym kablu i sterty talerzy z zaschniętymi resztkami jedzenia. Z
rządowego wykrywacza dymu zwisała prezerwatywa, starannie
naciągnięta na szczeliny analizatora jak paskudny, zwiędły owoc.
Mieszkanie pasowało idealnie do kamienicy, a ta do otaczających ją ulic.
Doskonała harmonia.
Powód pierwszy: to mieszkanie, ten dom, to miasto.
Piotr celowo nie sprzątał od trzech tygodni. Od dnia, kiedy podjął
decyzję. Nie chciał mieć żadnych dobrych wspomnień. Nawet pokoju
doprowadzonego do względnej schludności. Co rano otwierał oczy w
obrzydliwej, cuchnącej norze i sprawdzał, czy Słońce jeszcze świeci
normalnie, czy też rozdęło się już w pomarańczową, wielką banię
pchającą w stronę Ziemi tsunami piekielnej plazmy, która w ułamku
sekundy spopieli wszystkim oczy i ugotuje krew w żyłach. Nie chciał się
zastanawiać, tęsknić i mnożyć wątpliwości. Podjął decyzję.
To nie był jego dom. Jego dom wyglądał zupełnie inaczej, ale zrobiono
z nim porządek. Załatwił go podatek katastralny oraz „ustawa o
wyrównywaniu szans i zapobieganiu nierównościom społecznym”. Był
mężczyzną, rozwodnikiem, nie miał rodziny i przede wszystkim nie miał
dzieci. Przysługiwała mu kawalerka z oknem wychodzącym na
podwórko-studnię, z tłustą plamą na suficie.
Tego ostatniego poranka nie potrzebował też niczego, co się tu
Strona 19
znajdowało.
— Tylko to, co kochacie – powiedziały niemowlęta. – Tylko to, co ma
wartość sentymentalną. Nie zabierajcie pieniędzy, nie zabierajcie
przedmiotów codziennego użytku ani ubrań. Tylko pamiątki. Całą resztę
możecie mieć nową. Cokolwiek będzie wam potrzebne.
Nowe życie, Nowa Ziemia, nowe rzeczy. Bardzo słusznie.
Wybierał te rzeczy od trzech tygodni. Brał w dłonie i usiłował
przywołać wspomnienia, które byłyby godne zabrania pod obce,
granatowe niebo, na Nową Ziemię. Dziewiczą, nietkniętą ludzką stopą,
świeżą i pachnącą, jak wyjętą z opakowania. Obracał je w dłoniach i
odkładał na podłogę. Właściwie nie umiał znaleźć niczego, czego nie
mógłby zastąpić.
Co miał zabrać? Prócz zdjęć ludzi, których kiedyś kochał? Każde było
obecnie pamiątką zdrady, nielojalności, obojętności albo
niespodziewanej śmierci. Zabrał fajkę. Wiedział, że rosną tam już
ziemskie rośliny. Kwitną i rozpleniają się bujnie pod ochronnymi
kopułami, żeby nie skaziły lokalnego ekosystemu. Wszystkie, które
mogłyby okazać się potrzebne, a których nie można by zastąpić
miejscowymi. Nie wyłączając tytoniu, koki, chmielu albo peyotla.
Tamtym było wszystko jedno. Nie rozumieli ludzkich tabu i nie
zamierzali się w to wdawać. Według nich każdy powinien sam
decydować o sobie. Zachorujesz? Wyleczysz się. Zatrujesz się, zachlejesz
albo zaćpasz? Trudno.
To była kolejna przyczyna, dla której się nie wahał.
Powód drugi: tytoń virginia i whisky.
Żegnajcie, bezwzględne zakazy i zdrowy trybie życia. Kiedy tylko
opuści kontener zrzutowy, jeszcze zanim się odleje, zanim kupi karabin i
pójdzie w głąb lądu szukać szczęścia, źródeł rzek albo odkrywać El
Dorado, przede wszystkim weźmie z dystrybutora wielkie hawańskie
cygaro i pójdzie przez miasto, z ukontentowaniem wypuszczając wielkie
Strona 20
kłęby dymu.
Żegnajcie, bijący na alarm lekarze, histerie i „style życia”.
Tyle że na razie jego przepisowy pojemnik (nie dłuższy niż metr, nie
wyższy i nie szerszy niż czterdzieści centymetrów), w tym wypadku
stary wojskowy plecak, z którym przemierzył kiedyś Andy, wspinał się
na wodospad Kirinyaga i wybrał na swoją emigrację, leżał u jego stóp
niemal pusty i oklapły, jak wyschnięta figa.
Siedział nad nim i czuł, jakby żołądek wypełniał mu roztopiony ołów.
Reisefieber. Gorączka podróżna. Kombinacja strachu, nadziei i
bezdennego lęku przed nieznanym. Normalna ludzka obawa przed
konsekwencjami decyzji ostatecznych.
Z Anglii mógł przynajmniej wrócić.
Na początku wydawało się, że trafił jeśli nie doskonale, to
przynajmniej znacznie lepiej. Miasta były ładniejsze, ludzie życzliwsi,
państwo, jak sądził, mniej drapieżne. Miliardy bezsensownych utrudnień
rodem z Tego Kraju po prostu tam nie istniały. Anglia była przyjazna.
A potem przywykł. Przestał się zachwycać, a zaczął patrzeć. Zobaczył
pełne nienawiści graffiti na bielutkich ścianach, grupki coraz
dziwniejszych i coraz bardziej agresywnych emigrantów, których
dotyczyły specjalne prawa. Sam był emigrantem, ale przyjechał w gości i
zamierzał zostać Anglikiem. Tamci zachowywali się jak okupanci.
Zaczął zauważać zakazy. Nie od razu, bo były sformułowane sprytniej
i delikatniej niż w Tym Kraju. To, co w Polsce nazwano „bezwzględnym
zakazem palenia tytoniu”, tam było konsekwencją wielu ustaw
składających się na Fire Safety Act. Chodziło o ochronę przeciwpożarową
sformułowaną tak, jakby całą Brytanię zbudowano z żywicznych