Antheny J. - Hipnoglif
Szczegóły |
Tytuł |
Antheny J. - Hipnoglif |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Antheny J. - Hipnoglif PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Antheny J. - Hipnoglif PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Antheny J. - Hipnoglif - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J. Antheny
Hipnoglif
Uczony wziął z półki niewielki przedmiot i trzymał go przez chwilę w
ręku, gładząc jego wypolerowana powierzchnię. Po czym wręczył go
Mortonowi.
- To chyba najciekawsza rzecz, jaka przywiozłem z ostatniej podróży -
powiedział. - Tubylcy nazywają to boro. Ja wymyśliłem bardziej naukowa
nazwę. Ma pan przed sobą hipnoglif.
- Hipnoglif? - powtórzył dziennikarz, a w głosie jego czuć było
rozczarowanie. Oglądał uważnie obiekt, który profesor położył mu na dłoni.
Wyglądało to jak prześlicznie wytoczony połyskliwy kamień o wielkości i
kształcie gęsiego jaja. Na spłaszczanym nieco środku widniało małe,
gładkie wgłębienie. Po białozłotawej powierzchni biegły ciemniejsze słoje,
splatając się w fantastyczny, a zarazem harmonijny wzór.
- Ładne cacko - rzucił jeszcze Morton trochę lekceważąco. - Mam
wrażenie, że to kawałek skamieniałego drewna albo kości słoniowej
specjalnie obrabianej. Ale doprawdy, nie widzę w nim nic nadzwyczajnego.
I jakby dla podkreślenia tych słów wstał i począł chodzić po gabinecie,
przypatrując się zgromadzonym tu osobliwościom. A było na co patrzeć, jako
że zbiory te stanowiły najznamienitszą część plonów kilkunastu wypraw
uczonego do najdalszych i najdzikszych okolic świata. Zebrane przedmioty
miały jedna wspólna cechę: wszystkie dotyczyły strony obrzędowej kultur
ludów pierwotnych, a wiele posiadało znaczenie magiczne. O tym mógł
wiedzieć jednak tylko badacz-specjalista. Dla Mortona była to po prostu
mała wystawa egzotyki i wzrok dziennikarza błądził od rozpiętych na
ścianie kościanych harpunów eskimoskich do monstrualnych bożków Czarnego
Lądu i fetyszów papuaskich. Kamienny, niemalże neolityczny sakralny
toporek z Nowej Gwinei sąsiadował z ogromnym rudym skalpem legendarnego
yeti tybetańskiego, a na kominku stało na drewnianych podstawkach kilka
uwędzonych głów ludzkich o zamkniętych oczach, zaszytych ustach i
czarnych, długich włosach, głów iście lalczanych, bo nie większych od
pięści, a tak przemyślnie zasuszonych i zredukowanych przez łowców z
Borneo, że zuchowaty nietknięte rysy i koloryt.
Morton starał się na próżno rozpoznać coś, co mogłoby pochodzić z
ostatniej ekspedycji profesora do owego interno verde - zielonego piekła
dżungli południowoamerykańskiej, ekspedycji, o której swego czasu mówiono,
że dotarła do okolic zupełnie nie znanych, gdzieś na niezmierzonych
obszarach górnego dorzecza Amazonki. Wyprawa skończyła się tragicznie.
Dwaj towarzysze profesora: docent Uniwersytetu Boliwara z Rio i młody
austriacki etnolog, zaginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Z tubylców
wioślarzy, którzy eskortowali badaczy z okolic Iąuitos, nie wrócił ani
jeden. W drodze powrotnej profesor najął innych Indian z plemienia Bakan,
ale od nich niczego nie można było się dowiedzieć. Poza domysłami o
odkryciu przez profesora jakiegoś legendarnego szczepu "Białych Indian"
jedyna pożywkę dla sensacyjnych artykułów prasowych stanowił fakt, że
uczony przywiózł z wyprawy kobietę-Indiankę, do której zresztą żadnemu z
fotografów ani reporterów nie udało się dotrzeć. Jeszcze dziwniejsze było
zachowanie się profesora po powrocie do Europy. Nie tylko nie ogłosił
wyników owych badań, ale wzbraniał się przed odczytami, odżegnywał od
wywiadów, bronił się nawet przed wizytami kolegów-etnografów. Zamknął się
w swojej podmiejskiej willi niby w twierdzy i żył jak dziewiętnastowieczny
odludek-mizantrop.
Morton węszył sensację dużego kalibru i od kilku tygodni szturmował już
do wrót willi, powołując się na dawna znajomość z jej właścicielem -
znajomość dość luźna, ale która ostatecznie, jak sądził, przełamała dziwny
upór profesora. Obiecywał sobie wiele po tej pierwszej rozmowie, a
tymczasem stał teraz oto niezdecydowany na środku gabinetu, wciąż gładząc
bezmyślnym ruchem palca trzymany w ręku przedmiot.
- A do czego niby ma służyć ta zabawka? - zapytał wreszcie, wyciągając
rękę.
- Właśnie do tego, co pan w tej chwili robi - brzmiała odpowiedź.
Hipnoglif ma tę właściwość, że jak się go chwilę potrzyma w ręku, duży
palec zaczyna automatycznie głaskać jego polerowane wgłębienie. Nie można
bowiem przerwać tego głaskania, które daje rosnącą zmysłową przyjemność.
- Rzeczywiście - zgodził się dziennikarz - to przyjemna rzecz. Ale czy
nazwa, która pan profesor wymyślił, nie jest zbyt naukowa dla takiego
głupiego drobiazgu? Dla mnie to brzmi, no... trochę pretensjonalnie...
- Pretensjonalnie? - gładko wygolona, blada twarz profesora rozszerzyła
się w słabym uśmiechu. - Nazwa jest po prostu opisowa. Pan nie zna
greckiego, prawda? Ale zaręczam panu, że hipnoglif posiada pewną moc
hipnotyczną.
Zdjął grube okulary i oczy zajaśniały mu ironicznym zadowoleniem na
widok palców Mortona niezmordowanie pieszczących połyskliwy przedmiocik.
- Może pan słyszał o takim amerykańskim rzeźbiarzu nazwiskiem
Gainsdale, który założył w pierwszych latach po wojnie szkołę Tropistów? -
Zapytał po chwili.
- Tropistów?
- Tropistów... od tropos...
- Mój Boże! - Morton wzruszył ramionami. - Byle kto zakładał wtedy
jakieś szkoły rzeźby, malarstwa, filozofii... Ale Gainsdale'a akurat nie
pamiętam.
- Podobno za młodu terminował u Mooze'a - ciągnął profesor - ale to
nieistotne. Otóż Gainsdale głosił wcale interesującą teorię, że skóra
każdego stworzenia posiada wrodzone zdolności dotykowe i reaguje na bodźce
naturalne w sposób temu stworzeniu właściwy. Na przykład kot lubi, żeby go
głaskać z włosem, a nie pod włos, a kwiat słonecznika "lubi" światło i
ciepło i dlatego zwraca się do słońca.
- A człowiek - wtrącił ordynarnie Morton - lubi, żeby mu panowie uczeni
zasuwali różne bomby!...
- W tym przypadku nie chodziło Tropistom o sama teorię, ale o jej
zastosowanie - profesor jakby nie zauważył grubiańskiej uwagi gościa dość,
że według teorii Gainsdale'a powierzchnia na przykład ciała ludzkiego
reaguje na pewne kształty i stopnie gładkości lub chropowatości. Dlatego
zajął się rzeźbieniem takich przedmiotów, które, jak twierdził,
"uszczęśliwiały" niejako automatycznie ludzki naskórek. Tworzył
rzeźby-narzędzia przeznaczane do głaskania czoła albo szyi, ba, zaręczał
nawet, że potrafi uśmierzać bóle głowy za pomocą specjalnie rzeźbionych
przyrządów, dostosowanych do kształtu czaszki. - To przecież nic innego
jak stosowanie metod starodawnej medycyny chińskiej - Morton był dumny, że
może się pochwalić jakaś "naukowa" wiadomością. - Nie dalej jak miesiąc
temu kupiłem okazyjnie śliczny talizman chiński, podobno z XVIII wieku,
który ma rzekomo leczyć reumatyzm przez pocieranie chorego miejsca.
- Gainsdale znał zapewne zasady gliptyki Dalekiego Wschodu - ciągnął
profesor, patrząc spod oka, jak jego rozmówca wciąż wodził palcem po
gładziźnie trzymanego w ręku boro - ale artysta ten specjalizował się w
tak zwanej przez Tropistów "rzeźbie użytkowej". Wyrabiał bransolety, które
dostarczały przyjemności, kiedy je noszono, a nawet foteliki o kształtach
tak pomyślanych, że już samo siadanie na nich dawało fizyczne zadowolenie.
- Oto sztuka prawdziwie realistyczna - wyrwał się znowu dziennikarz.
Ale profesor najlżejszym uśmiechem nie skwitował wątpliwego dowcipu i
mówił swobodnie dalej:
- Gainsdale pozostawia po sobie wiele rzeźb przystosowanych do rak.
Jego marzeniem było stworzenie takiego przyrządu, którego uchwyt dawałby
nieodparta rokosz dotykowa temu, kto go weźmie do ręki.
Wzrok dziennikarza przeniósł się na własną dłoń i wydało mu się naraz;
że jego palce, przesuwające się ciągle tam i z powrotem po gładkiej
powierzchni trzymanego przedmiotu, poruszają się jakby niezależnie od jego
woli.
- Przyznaję - stwierdził - że to bardzo miłe uczucie. Ale ci Tropiści
to pomyleńcy albo naciągacze. Chyba żeby zaczęli sprzedawać takie cacka na
dużą skalę i przy odpowiedniej reklamie... To mogło by chwycić jak swego
czasu yo-yo, a niedawno kółka hula-hoop. Nigdy jednak nie uwierzę, żeby to
można traktować naukowo albo żeby pański hipnoglif dostarczał nieodpartej
pokusy zaznania dotykowej rozkoszy. Bo gdyby rzeczywiście tak było, to w
tej chwili każdy z nas powinien wydzierać tą zabaweczkę drugiemu, żeby
tylko sobie zapewnić natychmiastowa fizyczną frajdę...
- Być może, nie pożądam tych doznań tak mocno jak pan.
- A więc to prawda, że z wiekiem żądze słabną - roześmiał się
nieprzyjemnie Morton.
Ale spojrzawszy na wąskie, zaciśnięte usta uczonego momentalnie zdał
sobie sprawę ze swego nietaktu i szybko powiedział:
- Myślałem zawsze, że pan zbiera tylko wyroby ludów pierwotnych, a nie
nowoczesne rzeźby... więc skąd się w pańskiej kolekcji wziął ten... jakże
mu tam ... hipnoglif...
Profesor zmrużył oczy, by ukryć błysk radości. Ale grube szkła okularów
pozostawały nieprzeniknione.
- Chodzi tu o bardzo ciekawa zbieżność. Otóż to, co pan trzyma w ręku,
jest dziełem szczepu zupełnie odciętego od wpływów kulturalnych białej
rasy, szczepu, który prawdopodobnie zetknął się z nasza XX-wieczna
cywilizacją zaledwie kilka miesięcy temu.
"Tum cię czekał - pomyślał dziennikarz. - Zaraz wyciągnę z niego kilka
sensacyjnych szczegółów tej tajemniczej wyprawy. Trzeba będzie porobić
notatki".
Sięgnął po notes, ale było mu dziwnie nieporęcznie. Prawa rękę miał
wciąż zajęta, a nie mógł się jakoś zdecydować na odłożenie choć na chwilę
hipnoglifu, którego krągłość wyczuwał przyjemnie całą dłonią. Błogie
uczucie rozlewało się spod palców i sięgało już do łokcia, napełniając
zadowoleniem każdy nerw, każdy, zdawałoby się, centymetr skóry.
- Z wielkich kolekcjonerów, których zdarzyło mi się spotkać -
powiedział grzecznie, rezygnując na razie z robienia zapisków - każdy
opowiedział mi dzieje któregoś z ciekawszych obiektów swych zbiorów. Pan
profesor chyba mi nie odmówi...?
- Zastanawiam się czasem - odparł uczony - czy w samym fakcie
gromadzenia rzeczy niezwykłych nie kryje się już podświadoma chęć
opowiadania kiedyś historii tych zbiorów lub przygód związanych z
uzyskaniem tego lub innego przedmiotu. Obawiam się, że nie mam wielkiego
daru opowiadania. Spróbuję jednak. Może się bowiem zdarzyć, że jeśli moje
opowiadanie będzie dostatecznie zajmujące, uda mi się zaliczyć pana do
mojej kolekcji: Ale zacznijmy od początku.
Przysunął gościowi butelkę szkockiej, szklankę, syfon i talerzyk z
lodem.
- Nie napije się pan? - zapytał uprzejmie. - Ja też od czasu do czasu
pociągnę sobie łyk tej brazylijskiej "kaszasy" - wskazał na pękatą
glinianą flaszkę. Przyzwyczaiłem się do niej tam, w "interiorze"...
Morton nalał sobie trochę whisky, niezgrabnie manewrując lewą ręką.
Palce prawej wciąż pieściły bezwiednym, uporczywym ruchem ów najciekawszy
obiekt kolekcji profesorskiej, sunąc delikatnie i niezmordowanie w górę i
w dół, w górę i w dół...
- Jak panu pewnie wiadomo - zaczął gospodarz - wyruszyliśmy z Iauitos w
pierwszych dniach grudnia zeszłego roku, zaraz po wielkich deszczach.
Rzeki, nawet najmniejsze, są wtedy spławne, a brazylijska puszcza obsycha
spokojnie przez cale lato, czyli gdzieś do końca marca. Płynęliśmy w górę
rzeki Binuia, a potem Rio das Mortes. Kiedy już nie można było płynąć,
przebijaliśmy się mozolnie przez dżunglę w okolicy, gdzie, z grubsza
biorąc, jakieś trzydzieści lat temu zaginął słynny pułkownik Fawcett. Nie
mieliśmy oczywiście map, a tylko szkice prowizorycznie wyrysowane przez
geografów z "Oficio per la protecion dos Indios" (Urzędu dla Ochrony
Indian), któremu podlegają wszystkie tereny tak zwane graniczne i
dziewicze. Szkice te nie mogły być dla nas wielką pomocą, jako że powstały
głównie z fragmentarycznych zdjęć lotniczych, a obejmowały obszar mniej
więcej wielkości Francji. Dość powiedzieć, że czuliśmy się niewiele lepiej
zorientowani niż dawni konkwistadorzy, z tym że na białych plamach naszych
bałamutnych map nie figurowały owe groźne napisy, tak chętnie umieszczane
przez średniowiecznych kartografów: "Ubi leones" Tam, gdzie żyją lwy.
Nie będę panu opisywał morderczego marszu przez dżunglę, kiedy przez
pięć tygodni uszliśmy zaledwie 300 kilometrów, walcząc z błotnistym lasem
równikowym, komarami, białymi mrówkami, nie spotykając niemal wcale
siedzib ludzkich. Potem wykręciliśmy ku północy, starając się obejść
terytorium zamieszkiwane przez Indian ze szczepu Szawantes, których
tamtejsi pogranicznicy, nazywają bravos, czyli dzicy, groźni. Indianie ci
od przeszło dwustu lat prowadza nieubłagana wojnę z białymi i wszystkie
karne ekspedycje wysycane przez władze brazylijskie kończyły się bardzo
smutno dla ich uczestników.
Po całej serii przygód, ciężkich trudów, ucieczek wioślarzy i tragarzy,
chorób, których opis pomijam, znaleźliśmy się, błądząc trochę na ślepo, na
obszarach zamieszkiwanych przez bardzo dziwny szczep, tak zwanych "Białych
Indian". Już od dawna przebąkiwano, że gdzieś między Xingu a Amazonką żyje
taki lud "biały", ale nikt jeszcze tego nie zbadał. Byliśmy pierwsi. I to,
co pan ma w ręku, pochodzi właśnie od nich. Przedmiot ten jest poniekąd
próbka, albo, jeśli pan woli, wykładnikiem kultury taktylnej owego
szczepu...
- Jakiej kultury?
- Taktylnej. No... dotykowej, kultury opartej na doznaniach
naskórkowych, na niesłychanie rozwiniętym zmyśle dotyku...
- A do czego Indianie używają tych przyrządów?
- Do polowania.
- Jako pocisków do procy czy jak?
- Nie. Jako rodzaj pułapki na zwierzęta i... na ludzi. - Morton
uśmiechnął się z niedowierzaniem.
- Nie wmówi mi pan, że podrzucają ten kamuszek w dżungli, a jakieś
zwierzę zobaczy go, powącha albo pogłaszcze i usypia, i wtedy łatwo je
capnąć. Chyba że smarują to jakąś trucizną... Albo że oblezą go mrówki, bo
słyszałem, że tamtejsze dzikusy pałaszują termity jak cukierki...
Rysy uczonego stwardniały. Przez chwilę milczał popijając swoją
brazylijską "kaszasę", po czym przechylił się na krześle, uśmiechając się.
Ale to był zły uśmiech, drwiący jakichś, niepokojąco zaborczy.
- Jest pan jeszcze bardzo młody, przyjacielu - powiedział niechętnie i
pomimo pańskiego zawodu, który wymaga ruchliwości, niewiele wie pan o
świecie. Toteż zapewne zdziwi się pan słysząc, że tym szczepem dziwnych
"Białych Indian" - jak ich niezupełnie słusznie nazywają - rządzą kobiety.
- Kobiety?!
- Ściśle mówiąc, pewna kasta kobiet. Ponadto mam poważne dane, by
sądzić, że ten swoisty matriarchat utrzymuje się na tych obszarach
plemiennych co najmniej od pięciuset lat. O tych kobietach, władczyniach
czy kapłankach, wspominają już kroniki wypraw konkwistadorów: Pizarra,
Almaguy i Probia Orellany, którzy przebijali się przez kontynent
południowoamerykański na początku XVI wieku. Być może nawet, że dlatego
największą rzekę nazwali Amazonką - na cześć tych kobiet, które
przyrównali do legendarnych Amazonek starożytności.
- Niebywałe! Więc tam kobiety rządzą i prowadza wojny?...
- Jeśli chodzi o rządy i sprawowanie kultu, to tak, ale rzeczywistość,
jakąśmy znali, mocno odbiega od zabarwione fantazją obrazu srogich
wojowniczek, jaki pozostawili nam kronikarze hiszpańscy sprzed trzech
wieków. Zresztą, szczep przez nas odkryty, na pozór dość łagodny, nie
prowadzi wojen... nie ma z kim.
- No, a ci groźni Indianie, jak im tam ?.. - Indianie Szawantes?
Zostawiają ich w spokoju. Boją się ich. Tak samo jak plemiona sąsiadujące
z nimi od północy, owi krwiożerczy Hibari, którzy ukatrupili już
dziesiątki misjonarzy i podróżników.
- Nie rozumiem. Przecież pan powiedział, że są łagodni...
- Zaraz pan rozumie. Otóż, jak powiedziałem, lud ten posiada
fantastycznie wprost rozwinięty zmysł dotyku. Może fakt, że inne zmysły
nie rozwijały się równocześnie, przypisać należy ich zupełnemu prawie
odcięciu od wpływów zewnętrznych przez dżunglę, której zbita gęstwina
zarasta tereny, na których szczep ten koczuje i poluje, a obszary te są,
nawiasem mówiąc, większe od Belgii i Holandii razem wziętych. W niektórych
dziedzinach życia szczep ten niewiele się różni od innych plemion
indiańskich, równie prymitywnych. Natomiast cała sfera ustrojowa,
obrzędowo-religijna, nawet obyczajowa, pozostaje pod przemożnym wpływem
tego, co ośmieliłem się nazwać "kulturą taktylną".
Profesor przerwał, nie przestając śledzi , jak dłoń dziennikarza
miarowo i bezwiednie pieści gładką powierzchnię hipnoglifu. Duży palec
wsuwał się leciutko w samo wgłębienia i wypełzał z niego, jakby był
obdarzony własnym, niezależnym życiem, poruszając się ruchem płynnym,
delikatnym, nieprzerwanym...
- A teraz, proszę sobie wyobrazić rozwój społeczeństwa pierwotnego
niemal zupełnie odizolowanego od sąsiadów, które, zamiast wymyślać lub
ulepszać coraz bardziej złożone narzędzia, stroje lub broń, rozwinęła w
sobie jeden ze zmysłów: dotyk, i to do granic niewiarygodnych. Z tym
pozostają związane wyrabiane przez tych ludzi przedmioty, ich obyczaje,
wierzenia, prawa. Niech pan choć na moment zastanowi się, do jakiej
intensywności i różnolitości mogą u nich dojść doznania
erotyczno-zmysłowe, zwłaszcza jeśli chodzi o kobiety. Nie chcę być
trywialny ale - tu głos uczonego zabrzmiał pogardliwie, a w oczach
zalśniły mu jakieś żółtawe błyski - w porównaniu do tamtejszych kobiet
cały kunszt miłosny Dalekiego Wschodu, zalecenia staroindiańskiej
Kamasutry czy gorąca zmysłowość dziewcząt z wysp południowych wydają się
czcze, blade, mdłe i jałowe. Chociaż rządząca kasta kobiet u tych Indian
nie potrzebuje ani pracować, ani polować, ani nawet zajmować się
prymitywnym gospodarstwem, ciała ich są bujne i kształtne, choć może zbyt
pełne jak na obecna europejska modę. Podporządkowanie ich woli każdego
mięśnia i ścięgna, olbrzymia wiedza o dotyku i reakcjach na dotyk,
wrażliwość, wszystko to stwarza możliwość takich szczytów oszałamiającej
rozkoszy, że...
- A czy mężczyźni...? - zająknął się Morton.
- Mężczyźni? Przynajmniej ci, których widzieliśmy, to przeważnie istoty
dotknięte piętnem degeneracji. Ich głównym zajęciem jest służenie kobietom
i polowanie, a właściwie zakładanie pułapek, jako że zabijanie i podział
zdobyczy jest znów przywilejem kobiet. One też wyrabiają te pułapki;
oparte na działaniu dotykowo-hipnotycznym, a kształtem zbliżone do tego,
co pan trzyma w ręku. A propos, ta nie jest kamień ani skamieniałe drewno,
jak pan sadził, ale jądro wielkiego orzecha palmowego, które łatwo daje
się obrabiać na świeżo, a z czasem staje się niesłychanie twarde.
- Niesłychanie twarde - powtórzył Merton ulegle.
Nagle, jakby budząc się z otępienia, podniósł głos:
- Czy wreszcie przestanie mi pan opowiadać te bajki? - zawołał ze
złością. - Przecież to mi przeszkadza odczuwać...
Równie szybko jednak uspokoił się. - No dobrze, już dobrze - zamruczał
- wierzę panu, wierzę bez zastrzeżeń... Sam się sobie dziwię, bo przecież
to wszystko jest tak niesamowite... Trudno, może mam źle w głowie, ale
wierzę...
Profesor zwolna zapalił papierosa. Twarz jego straciła wyraz. Minęła
długa chwila.
- Tak, tak, drogi panie - podjął znów gospodarz uprzejmie - tamtejsi
mężczyzni nie mają w sobie nic z atletycznych chłopów ani zaborczych
samców. Są raczej zahukani i choć dobrze strzelają z łuku do ryb, ptaków i
mniejszych zwierzątek - przy tym zdobycz jeszcze żywa musi być dostarczona
kapłankom - to ulegliby na pewno krwiożerczym Hibaram czy Szawantesom,
gdyby nie owe boros - pułapki rzeźbione rytualnie przez kobiety. Oni to
podrzucają je w okolicach, gdzie harują lub polują sąsiednie plemiona. Kto
raz weźmie do ręki takie boro, jest prawie zawsze stracony. Zaczyna
głaskać lśniący przedmiot, odczuwa rosnące zadowolenie, nie może się
powstrzymać, stopniowo wprowadza się w stan hipnotyczny. Wówczas wystarczy
bezwolną istotę odnaleźć i spokojnie odprowadzić do miejsca składania
ofiar.
- Składanie ofiar... rozumiem... szepnął Morton
- Nie jestem pewien, czy pan to właściwie rozumie - zachichotał
profesor. - Bo taka ceremonia, w której uczestniczą wyłącznie kobiety
rządzącej kasty, kończy się dość smutno dla upolowanej ofiary. Ale sam
rytuał zabijania jest pasjonującym obrzędem magicznym, a akt kanibalizmu,
który potem następuje, jest uzasadniony o tyle, że zjadanie ciała ofiary
przez kapłanki zapewnia im podobno długotrwałą i dziarską młodość.
Zresztą, jak mi mówiono, ofiara prawie nie cierpi, znajdując się przez
cały czas tych praktyk sakralnych w doskonałym błogostanie... hipnotycznym
oczywiście...
- Oczywiście... - zgodził się cicho dziennikarz.
Profesor rozsiadł się wygodnie w fotelu. Był w dalszym ciągu
uprzedzająco grzeczny, ale nutka triumfu przebijała teraz w jego głosie.
- Nie potrzebuję wobec tego panu tłumaczyć, dlaczego ja jeden tylko
powróciłem z tej krainy przepysznych zwycięskich kobiet... Chociaż, w
pewnym sensie, nigdy się z nią od tego czasu nie rozstałem...
- .. nig-dy się nie roz-sta-tem... wystękał Morton z widocznym
wysiłkiem.
Uczony pokiwał głowa. Zdjął okulary, przetarł je starannie, wstał,
obszedł ciężkie biurko. Pochylił się nad Mortonem i dmuchnął mu w oczy
kłębem dymu. Dziennikarz nie poruszył się nawet. Zdawał się tkwić
bezsilnie w fotelu i szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się tępo w jakiś
punkt przed sobą. Tylko palce jego prawej ręki głaskały niezmordowanie
hipnoglif, a duży palec zapuszczał się jak automat w małe, gładkie
wgłębienie dziwacznego przedmiotu, pieszcząc go łagodnie.
Nad kominkiem nieruchoma maska polinezyjskiego bożka zdawała się drgać
w promieniach zachodzącego słońca. Pokój powoli pogrążał się w szarym
zimnym zmierzchu.
Profesor rozsunął szerokie drzwi za biurkiem, odsłaniając rodzaj dużej,
ciemnej alkowy, gdzie w półmroku zamajaczył jakiś tęgi, białawy kształt.
- Chodź, kochanie - poprosił miękko uczony - on już dojrzał.
przekład : Aleksander Wołowski
powrót