906
Szczegóły |
Tytuł |
906 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
906 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 906 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
906 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gabriel Garcia Marquez
Opowie�� rozbitka
Tom
Ca�o�� w tomach
$p.$w.$z.$n.
"Print 6�"
Lublin 1995
`pa
Adaptacja na podstawie
ksi��ki pod tym samym
tytu�em.
Redakcja techniczna
wersji brajlowskiej:
Artur �api�ski
Sk�ad i oprawa:
PWZN "Print 6�"
ul. Wieniawska 13
20-071 Lublin
tel. (0_81) 295_18
Druk:
Zak�ad Nagra�
i Wydawnictw PZN
ul. Konwiktorska 7�8�9
00-216 Warszawa
ISBN 83_85987_26_6
`st
`ty
Opowie�� rozbitka
`ty
kt�ry dziesi�� dni dryfowa� na tratwie bez jedzenia i picia, by�
og�oszony bohaterem narodowym, ca�owany przez kr�lowe pi�kno�ci, obsypany
z�otem przez agencje reklamowe, a potem znienawidzony przez w�adze i
zapomniany na zawsze.
`tc+
Historia tej historii
`tc
28 lutego 1955 r. dowiedzieli�my si�, �e o�miu cz�onk�w za�ogi
niszczyciela "Caldas", nale��cego do kolumbijskiej marynarki wojennej
wypad�o za burt� i zagin�o podczas sztormu na Morzu Karaibskim. Okr�t
p�yn�� z Mobile w Stanach Zjednoczonych, gdzie przechodzi� remont, do
kolumbijskiego portu Cartagena, dok�d przyby� bez op�nienia w dwie godziny
po tej tragedii. Natychmiast rozpocz�to poszukiwania rozbitk�w, przy
wsp�pracy z jednostkami ameryka�skimi ze strefy Kana�u Panamskiego,
przeprowadzaj�cymi kontrol� wojskow� oraz inne mi�osierne akcje na po�udniu
Karaib�w. Po czterech dniach zaniechano poszukiwa� i oficjalnie uznano
marynarzy za zmar�ych. A jednak w tydzie� potem jeden z nich, na wp� �ywy,
pojawi� si� na jednej z bezludnych pla� p�nocnej Kolumbii, po dziesi�ciu
dniach dryfowania na tratwie bez jedzenia i picia. Nazywa� si� Luis
Alejandro Velasco. Ksi��ka ta jest dziennikarskim zapisem tego, co mi
opowiedzia� i co og�osi� w miesi�c po katastrofie w bogota�skim dzienniku
"El Espectador".
Nie wiedzieli�my, ani rozbitek, ani ja, kiedy�my si� starali odtworzy�
minuta po minucie jego przygody, �e to znojne tropienie da pocz�tek nowej
przygodzie, kt�ra spowoduje nieliche zamieszanie w kraju, za co on zap�aci
w�asn� s�aw� i karier�, a co mnie mog�oby kosztowa� sk�r�. Kolumbi�
rz�dzi�a w�wczas wojskowa i folklorystyczna dyktatura Gustavo Rojasa
Pinilli, kt�rej dwa szczeg�lnie pami�tne wyczyny to masakra student�w w
centrum stolicy, kiedy to policja strza�ami rozp�dzi�a spokojn�
manifestacj�, oraz zamordowanie przez tajn� s�u�b� pewnej, nigdy dot�d nie
ustalonej, liczby niedzielnych mi�o�nik�w corridy, kt�rzy wygwizdali na
widowni c�rk� dyktatora. Prac� cenzurowano, a codziennym utrapieniem
dziennikarzy pism opozycyjnych by�o wynajdywanie temat�w wolnych od
politycznych skojarze�, aby czymkolwiek zaj�� czytelnika. W "El
Espectadorze" odpowiedzialnymi za to chlubne lukiernictwo byli Guillermo
Cano, redaktor naczelny, Jose Salgar, zast�pca naczelnego, i ja, etatowy
reporter. �aden z nas nie mia� jeszcze 30 lat.
Kiedy Luis Alejandro Velasco przyszed� do nas i zapyta�, ile by�my dali
za jego opowie��, potraktowali�my rzecz tak, jak na to zas�ugiwa�a: jako
temat wy�wiechtany. Wojskowi przetrzymywali go par� tygodni w Szpitalu
Morskim, gdzie m�g� rozmawia� tylko z dziennikarzami re�imowymi (i jednym
opozycyjnym, kt�ry si� przebra� za lekarza). Opowie�� wiele razy by�a
drukowana we fragmentach, u�adzano j� i zniekszta�cano, a czytelnicy mieli
ju� chyba dosy� bohatera najmuj�cego si� do zachwalania zegark�w, jako �e
jego nie sp�nia� si� nawet podczas s�oty, reklamuj�cego buty, gdy� jego
by�y takie mocne, �e nie m�g� ich podrze� i zje��, oraz wyst�puj�cego w
wielu innych reklamowych �wi�stwach. Przyznano mu order, wyg�asza� przez
radio patriotyczne przem�wienia, pokazywany by� w telewizji jako wz�r dla
przysz�ych pokole� i obwo�ony w�r�d kwiat�w i muzyki przez p� kraju po to
tylko, by m�g� rozdawa� autografy i pozwala� si� obca�owywa� kr�lowym
pi�kno�ci. Zebra� niewielk� fortun�. Je�li zjawia� si� teraz u nas, nie
proszony, cho� kiedy� bardzo go szukali�my, to mo�na by�o s�dzi�, �e nie ma
ju� nic do powiedzenia, �e za pieni�dze got�w jest zmy�li� cokolwiek i �e
w�adze dobrze ju� zadba�y o to, aby w swych zwierzeniach nie przekracza�
pewnych granic. Odes�ali�my go tam, sk�d przyszed�. Nagle, w jakim�
niepoj�tym odruchu, Guillermo Cano zatrzyma� go na schodach, przysta� na
propozycj� i przekaza� go mnie. By�o to tak, jakby mi wr�czy� bomb�
zegarow�.
Zdziwi�o mnie najpierw, �e ten dwudziestoletni ch�opak, kr�py, o twarzy
bardziej przywodz�cej na my�l tr�bacza ni� bohatera narodowego, ma
wyj�tkowy dar opowiadania, umiej�tno�� syntezy i zadziwiaj�c� pami��, a do
tego zachowa� tyle naturalnej godno�ci, �e mo�e si� jeszcze pod�miewa� z
w�asnego bohaterstwa. W ci�gu dwudziestu rozm�w trwaj�cych codziennie po
sze�� godzin, podczas kt�rych notowa�em wszystko i rzuca�em podchwytliwe
pytania, aby wy�owi� sprzeczno��, zdo�ali�my stworzy� zwarty i wierny zapis
owych dziesi�ciu dni na morzu. By� tak dok�adny i porywaj�cy, �e moim
jedynym, jako literata, zadaniem by�o sprawi�, aby czytelnik w to wierzy�.
Nie tylko zreszt� z tego powodu uznali�my za w�a�ciwe opisa� wszystko w
pierwszej osobie i firmowa� jego nazwiskiem. W rzeczywisto�ci wi�c moje
nazwisko jawi si� przy tym tek�cie po raz pierwszy.
Zdziwi�em si� jeszcze raz - i by�o to najlepsze - kiedy czwartego dnia
poprosi�em Luisa Alejandra Velasco, by opisa� burz�, kt�ra spowodowa�a
katastrof�. �wiadom tego, �e jego o�wiadczenie jest na wag� z�ota,
powiedzia� z u�miechem: "Rzecz w tym, �e �adnej burzy nie by�o". Istotnie:
s�u�ba meteorologiczna potwierdzi�a, �e i ten luty by� na Morzu Karaibskim
pogodny i bez burz. Prawd�, nigdy dotychczas nie og�oszon�, by�o to, �e na
pe�nym morzu wiatr silnie przechyli� okr�t, zerwa� si� �le zamocowany na
pok�adzie �adunek i o�miu cz�onk�w za�ogi wypad�o za burt�. Ta rewelacja
wskazywa�a na trzy du�e wykroczenia: po pierwsze, zabroniony by� przew�z
towar�w niszczycielem; po drugie, z powodu przeci��enia okr�t nie by�
zdolny do manewrowania i wy�owienia rozbitk�w; i po trzecie, towar
pochodzi� z przemytu: lod�wki, telewizory, pralki. By�o jasne, �e opowie��,
podobnie jak niszczyciel, kryje w sobie �adunek polityczny i moralny,
jakiego nie spodziewali�my si�.
Historia ta, podzielona na odcinki, ukazywa�a si� drukiem w ci�gu
czternastu kolejnych dni. Pocz�tkowo same w�adze celebrowa�y literackie
wy�wi�cenie bohatera. Potem, kiedy wyjawiono ca�� prawd�, na nic ju� by si�
zda�o niedopuszczenie do druku ca�o�ci: nak�ad gazety wzr�s� dwukrotnie, a
przed redakcj� k��bi� si� t�um czytelnik�w poszukuj�cy zaleg�ych numer�w do
kompletu. Dyktatura, zgodnie z tradycj� w�a�ciw� rz�dom kolumbijskim,
ograniczy�a si� do sprostowania nie wykraczaj�cego poza retoryk�: w
solennym komunikacie zaprzeczy�a, jakoby niszczyciel przewozi� kontraband�.
Szukaj�c sposob�w wsparcia naszych zarzut�w, poprosili�my Luisa Alejandra
Velasco o list� jego okr�towych koleg�w, kt�rzy mieli aparaty
fotograficzne. Cho� wielu sp�dza�o urlopy w r�nych miejscach kraju, uda�o
nam si� ich odszuka� i odkupi� zdj�cia robione podczas rejsu. W tydzie� po
publikacji tej historii w odcinkach ukaza�a si� ona w dodatku nadzwyczajnym
w ca�o�ci, z fotografiami kupionymi od marynarzy. Za grupkami przyjaci� na
pe�nym morzu wida� by�o, w spos�b nie dopuszczaj�cy pomy�ki, nawet w
przypadku marek fabrycznych, skrzynie z przemycanym towarem. Dyktatura
odpowiedzia�a na ten cios seri� drastycznych represji, kt�rych uwi�czeniem
by�o, po miesi�cach, zamkni�cie dziennika.
Mimo nacisk�w, pogr�ek i niezwykle pon�tnych pr�b przekupstwa Luis
Alejandro Velasco nie odwo�a� ani jednej linijki ze swej opowie�ci. Musia�
odej�� z marynarki, jedynego miejsca, gdzie robi� to, co umia�, i zagubi�
si� w niepami�ci dnia powszedniego. Nim up�yn�y dwa lata, dyktatura
upad�a, a Kolumbia zda�a si� na �ask� innych rz�d�w, lepiej ubranych, cho�
wcale przez to nie sprawiedliwszych, podczas gdy ja, w Pary�u,
rozpoczyna�em swoje b��dne i troch� nostalgiczne wygnanie, tak bardzo
przypominaj�ce dryfowanie tratwy. Wszelki s�uch po samotnym rozbitku
zagin��, a� przed kilkoma miesi�cami jaki� zab��kany dziennikarz spotka� go
za biurkiem w pewnej firmie autobusowej. Widzia�em jego zdj�cie: przyby�o
mu lat i cia�a, i wida� by�o, �e �ycie nie patyczkowa�o si� z nim, cho� nie
opu�ci�a go pogodna s�awa bohatera, kt�ry mia� odwag� wysadzi� w powietrze
w�asny pomnik.
Pi�tna�cie lat nie zagl�da�em do tej opowie�ci. Wydaje mi si�, �e
zas�uguje chyba na druk, cho� nie w pe�ni rozumiem, jaki mo�e by� z niej
po�ytek. Je�li ukazuje si� obecnie w formie ksi��kowej, to tylko dlatego,
�e powiedzia�em tak nie przemy�lawszy do ko�ca ca�ej sprawy, a nie jestem
cz�owiekiem �atwo zmieniaj�cym zdanie. Przygn�bia mnie my�l, �e wydawc�w
obchodzi nie tyle warto�� tekstu, co nazwisko, jakim jest on opatrzony,
kt�re ku memu utrapieniu pokrywa si� z nazwiskiem pewnego modnego pisarza.
Na szcz�cie s� ksi��ki nale��ce nie do tych, co je pisz�, ale do tych,
kt�rzy na nie cierpi�, i ta jest jedn� z nich. Tym samym honorarium
przypadnie temu, kto na nie zas�u�y�: nieznanemu rodakowi, kt�ry musia�
dziesi�� dni m�czy� si� na tratwie bez jedzenia i picia, aby ksi��ka ta
mog�a powsta�.
`rp
G.G.M.
`rp
Barcelona, luty 1970 r.
`tc+
�Rozdzia� I:
�O moich kolegach, kt�rzy
zagin�li na morzu
`tc
22 lutego oznajmiono nam, �e wracamy do Kolumbii. Stali�my osiem miesi�cy
w Mobile, stan Alabama, USA, gdzie na niszczycielu kolumbijskiej marynarki
wojennej "Caldas" dokonywano naprawy sprz�tu elektronicznego oraz
uzbrojenia. W tym czasie my, cz�onkowie za�ogi, przechodzili�my specjalne
przeszkolenie. W dniach wolnych robili�my to, co wszyscy marynarze na
l�dzie: chodzili�my z dziewczynami do kina, a potem zbierali�my si� w
portowej tawernie Joe Palloka, gdzie pili�my whisky i od czasu do czasu
wywo�ywali�my burdy.
Moja dziewczyna nazywa�a si� Mary Address, pozna�em j� przez babk� innego
marynarza. Cho� z du�� �atwo�ci� uczy�a si� hiszpa�skiego, chyba nigdy nie
dowiedzia�a si�, �e moi koledzy przezywaj� j� Maria Direccion. Gdy tylko
mia�em wolne, zaprasza�em j� do kina, ale zwykle wola�a i�� na lody.
Porozumiewali�my si� �aman� angielszczyzn� i jej s�abym hiszpa�skim, lecz
zawsze si� rozumieli�my; i w kinie i na lodach.
Raz tylko nie poszed�em do kina z Mary; by�o to tego wieczoru, kiedy�my
ogl�dali "Bunt na Caine". Kilku moich kolegom powiedziano, �e idzie w�a�nie
dobry film o �yciu na tra�owcach. Dlatego poszli�my go zobaczy�. Najlepszy
w tym filmie by� jednak nie sam po�awiacz min, ale burza. Zgodzili�my si�
wszyscy, �e w razie takiego sztormu najlepiej jest zmieni� kurs statku, jak
to robili buntownicy. Ani ja ani te� �aden z moich koleg�w nie prze�y�
nigdy podobnej burzy na morzu, wi�c sztorm ten wywar� na nas najsilniejsze
wra�enie. Kiedy�my wr�cili na noc, marynarz Diego Velazquez, bardzo
przej�ty filmem oraz my�l�, �e za kilka dni b�dziemy ju� na pe�nym morzu,
zapyta�: "A gdyby tak nam przytrafi�o si� co� podobnego?"
Przyznaj�, �e i ja by�em pod silnym wra�eniem filmu. W ci�gu o�miu
miesi�cy odzwyczai�em si� od morza. Nie ba�em si�, bo instruktor uczy� nas,
jak si� mamy ratowa� podczas katastrofy. A jednak niepok�j, jaki czuli�my
tego wieczoru, po obejrzeniu "Buntu na Caine", nie by� normalny.
Nie chc� przez to powiedzie�, �e od tamtej chwili przeczuwa�em
katastrof�. Prawd� jest jednak, �e nigdy si� tak nie ba�em przed rejsem,
jak w�a�nie wtedy. W Bogocie, kiedy by�em dzieckiem i ogl�da�em ilustracje
w ksi��kach, nie przychodzi�o mi do g�owy, �e �mier� mo�e dopa�� kogo� na
morzu. Wprost przeciwnie, my�la�em zawsze o nim z du�� ufno�ci�. I od
chwili wst�pienia do marynarki wojennej, przed prawie dwoma laty, nie
mia�em nigdy w czasie rejsu �adnych obaw.
Nie wstydz� si� jednak przyzna� do tego, �e po obejrzeniu "Buntu na
Caine" czu�em co� w rodzaju l�ku. Le��c na wznak w koi - umieszczonej w
kubryku najwy�ej - my�la�em o swojej rodzinie i o podr�y, jaka nas czeka,
nim dobijemy do Cartageny. Nie mog�em zasn��. Z r�koma pod g�ow� s�ucha�em
�agodnych uderze� wody o nabrze�e i spokojnego oddechu czterdziestu
marynarzy �pi�cych w jednym pomieszczeniu. Pod moj� koj� marynarz 1 klasy,
Luis Rengifo, chrapa� jak puzon. Nie wiem, co mu si� �ni�o, ale na pewno
nie spa�bym tak spokojnie, gdybym wiedzia�, �e za osiem dni p�jd� na dno.
Niepok�j dr�czy� mnie ca�y tydzie�. Dzie� podr�y zbli�a� si� z
alarmuj�c� szybko�ci�, a ja szuka�em uspokojenia w rozmowach z kolegami.
Niszczyciel "Caldas" by� got�w do drogi. W tych dniach wi�cej m�wili�my o
naszych rodzinach w Kolumbii i o planach po powrocie. Okr�t z wolna
wype�nia�y prezenty, jakie wie�li�my do domu: g��wnie radia, lod�wki,
pralki i grzejniki. Ja mia�em radio.
Termin opuszczenia portu by� coraz bli�szy i dlatego - nie mog�c
otrz�sn�� si� z niepokoju - podj��em decyzj�: gdy tylko zawiniemy do
Cartageny, odejd� z marynarki. Nie b�d� si� wi�cej nara�a� na morzu.
Ostatniego wieczoru przed rejsem poszed�em po�egna� si� z Mary, kt�rej
chcia�em si� zwierzy� z moich obaw oraz postanowienia. Nie zrobi�em tego,
bo obieca�em jej wr�ci�, a nie uwierzy�aby mi, gdybym powiedzia�, �e rzucam
p�ywanie. Jedyn� osob�, kt�rej wyjawi�em sw�j plan, by� m�j serdeczny
przyjaciel, marynarz 2 klasy Ramon Herrera, kt�ry wyzna� mi, �e i on
postanowi� zmustrowa�, gdy tylko dobijemy do Cartageny. Dziel�c si�
w�tpliwo�ciami poszli�my z marynarzem Diego Velazquezem na po�egnaln�
whisky do Joe Palloka.
Mieli�my wypi� po jednej, a sko�czy�o si� na pi�ciu butelkach.
Dziewczyny, z kt�rymi sp�dzali�my prawie wszystkie wolne wieczory,
wiedzia�y ju� o naszym wyje�dzie i postanowi�y po�egna� nas, upi� si� i
wyp�aka� w dow�d wdzi�czno�ci. Dyrygent orkiestry, powa�ny m�czyzna w
okularach, w kt�rych nie wygl�da� na muzyka, zagra� na nasz� cze�� wi�zank�
mamb i tang, przekonany wida�, �e to melodie kolumbijskie. Nasze babki
p�aka�y i ci�gn�y whisky po p�tora dolara za butelk�.
W ostatnim tygodniu p�acono nam trzykrotnie, wi�c postanowili�my nie
�a�owa� sobie. Ja, bo by�o mi jako� nieswojo i chcia�em si� upi�, Ramon
Herrera, bo jak zawsze by� weso�y, pochodzi� z Arjona, umia� gra� na
perkusji i mia� szczeg�lny dar na�ladowania modnych piosenkarzy.
Tu� przed opuszczeniem lokalu podszed� do naszego stolika jaki�
ameryka�ski marynarz i poprosi� Ramona Herrer� o zgod� na jeden taniec z
jego dziewczyn�, pot�n� blondynk�, kt�ra najmniej pi�a i najwi�cej
p�aka�a, i to szczerze! Poprosi� po angielsku, na co Ramon Herrera
potrz�sn� nim i rykn�� po hiszpa�sku: "Za choler� nie rozumiem!"
By�a to jedna z najlepszych drak w Mobile, z krzes�ami po�amanymi na
g�owach, policj� i patrolami wzywanymi na pomoc przez radio. Ramon Herrera,
kt�remu dwukrotnie uda�o si� porz�dnie trzepn�� Amerykanina w kark, wr�ci�
na statek o pierwszej w nocy wy�piewuj�c jak Daniel Santos. Powiedzia�, �e
ostatni raz mustruje. I rzeczywi�cie by� to ostatni raz.
O trzeciej nad ranem 24 lutego niszczyciel "Caldas" wyp�yn�� z Mobile w
kierunku Cartageny. Wszyscy byli�my szcz�liwi, �e wracamy do domu. Wszyscy
mieli�my prezenty. Mat 1 klasy, Miguel Ortega, artylerzysta, cieszy� si�
chyba najbardziej. My�l�, �e nie by�o marynarza bardziej statecznego ni�
mat Ortega. W ci�gu o�miomiesi�cznego pobytu w Mobile nie roztrwoni� ani
dolara. Wszystkie otrzymane pieni�dze wyda� na prezenty dla �ony czekaj�cej
w Cartagenie. Tego ranka, kiedy�my wracali na okr�t, mat Miguel Ortega sta�
na pok�adzie i opowiada� w�a�nie o swojej �onie i dzieciach, co nie by�o
jakim� szczeg�lnym zbiegiem okoliczno�ci, gdy� nigdy nie m�wi� o niczym
innym. Wi�z� lod�wk� i pralk� automatyczn�, i radio, i grzejnik. W
dwana�cie godzin potem mat Miguel Ortega le�a� w koi zwalony przez chorob�
morsk�. A w siedemdziesi�t dwie godziny p�niej spoczywa� martwy na dnie
morza.
`ty
Zaproszeni przez �mier�
`ty
Kiedy statek odp�ywa, pada komenda: "Za�oga na stanowiska manewrowe!"
Ka�dy pozostaje na swoim miejscu, a� okr�t wyp�ynie z portu. Sta�em w
milczeniu na stanowisku, przy wyrzutni torpedowej, i widzia�em, jak we mgle
gin� �wiat�a Mobile, ale nie my�la�em o Mary. My�la�em o morzu. Wiedzia�em,
�e jutro b�dziemy w Zatoce Meksyka�skiej i �e o tej porze jest to szlak
niebezpieczny. A� do �witu nie widzia�em porucznika Jaime Diago, drugiego
oficera, jedynego oficera, kt�ry zgin�� w tej katastrofie. By� m�czyzn�
wysokim, silnym i milcz�cym, kt�rego rzadko widywa�em. Wiedzia�em, �e
pochodzi z Tolima i jest r�wnym ch�opem.
Widzia�em natomiast nad ranem podoficera 1 klasy Julia Amadora Caraballo,
m�odszego bosmana, wysokiego i postawnego, kt�ry przeszed� ko�o mnie,
popatrzy� przez chwil� na ostatnie �wiat�a Mobile i odszed� na swoje
stanowisko. My�l�, �e widzia�em go wtedy po raz ostatni.
Nikt z cz�onk�w za�ogi "Caldasa" nie okazywa� swej rado�ci r�wnie
ha�a�liwie jak podoficer Elias Sabogal, szef maszynist�w. By� prawdziwym
wilkiem morskim. Niedu�y, kr�py, ogorza�y i bardzo rozmowny. Mia� blisko 40
lat i my�l�, �e wi�kszo�� z nich przegada�.
Podoficer Sabogal mia� powody, by si� cieszy� bardziej od innych.
W Cartagenie czeka�a na niego �ona i sze�cioro dzieci. Ale widzia� tylko
pi�cioro: najm�odsze urodzi�o si�, kiedy ju� stali�my w Mobile.
A� do �witu rejs przebiega� w ca�kowitym spokoju. W ci�gu godziny
oswoi�em si� znowu z morzem. �wiat�a Mobile gin�y w oddali, po�r�d mgie�
spokojnego dnia, a na wschodzie wida� by�o s�o�ce, kt�re z wolna zaczyna�o
si� podnosi�. Nie czu�em niepokoju, by�em tylko zm�czony. Ca�� noc nie
zmru�y�em oka. Chcia�o mi si� pi�. I dokucza�a zgaga po whisky.
O sz�stej rano wyszli�my z portu. Wtedy pad� rozkaz: "Zmiana manewrowa,
rozej�� si�! Wachtowi na stanowiska!" Gdy tylko us�ysza�em t� komend�,
ruszy�em do kubryku. Pod moj� koj� siedzia� Luis Rengifo i tar� oczy, �eby
sp�dzi� sen.
- Gdzie jeste�my? - zapyta�. Odpowiedzia�em, �e w�a�nie wyszli�my z
portu. Potem wdrapa�em si� na koj� i pr�bowa�em zasn��.
Luis Rengifo by� prawdziwym majtkiem. Cho� urodzi� si� w Choco, z dala od
morza, mia� morze we krwi.Kiedy "Caldas" wp�yn�� do stoczni remontowej w
Mobile, Luis Rengifo nie by� cz�onkiem naszej za�ogi. Mieszka� w
Waszyngtonie, gdzie przechodzi� szkolenie w zakresie uzbrojenia. By�
powa�ny, pracowity i m�wi� po angielsku r�wnie dobrze jak po hiszpa�sku.
15 marca otrzyma� w Waszyngtonie dyplom in�yniera budownictwa l�dowego i
morskiego. Tutaj w 1952 r. o�eni� si� z jak�� dam� z Dominikany. Kiedy
zako�czono remont niszczyciela, Luis Rengifo opu�ci� Waszyngton i zosta�
wcielony do naszej za�ogi. Powiedzia� mi, na par� dni przed opuszczeniem
Mobile, �e pierwszym co zrobi w Kolumbii, b�dzie przyspieszenie stara� o
przyjazd �ony do Cartageny.
Luis Rengifo dawno nie p�ywa�, wi�c by�em przekonany, �e zwali go choroba
morska. Pierwszego ranka na morzu, kiedy si� ubiera�em, zapyta� mnie:
- Jeszcze si� nie pochorowa�e�?
Odpar�em, �e nie, a wtedy Rengifo powiedzia�:
- Za dwie albo trzy godziny b�dziesz le�a� z j�zorem na brodzie.
- Chyba ty - odpowiedzia�em, a on na to:
- W dniu, w kt�rym b�d� rzyga�, porzyga si� chyba ca�e morze.
Le�a�em na koi i pr�bowa�em zasn��, kiedy nagle przypomnia�a mi si�
burza. O�y�y l�ki z poprzedniego wieczoru. Pe�en obaw spojrza�em w stron�,
gdzie Luis Rengifo ko�czy� ubieranie si�, i powiedzia�em:
- Uwa�aj! Lepiej nie kusi� licha takim gadaniem.
`tc
�Rozdzia� Ii
�Ostatnie minuty
na "S�oniu Morskim"
`tc
"Ju� jeste�my w zatoce", powiedzia� jeden z koleg�w, kiedy wstawa�em na
�niadanie 26 lutego. Poprzedniego dnia troch� si� obawia�em pogody w Zatoce
Meksyka�skiej. Ale niszczyciel, cho� si� lekko ko�ysa�, sun�� g�adko.
Pomy�la�em z rado�ci�, �e moje obawy by�y bezpodstawne, i wyszed�em na
pok�ad. Kontury brzegu zatar�y si�. Wok� nas rozci�ga�o si� tylko zielone
morze i b��kitne niebo. A jednak na �r�dokr�ciu siedzia� blady i osowia�y
Miguel Ortega i walczy� z chorob� morsk�. Zacz�o si� to znacznie
wcze�niej. Zanim jeszcze znikn�y �wiat�a Mobile, tak �e w ci�gu ostatniej
doby nie m�g� ju� utrzyma� si� na nogach, cho� na morzu nie by�
nowicjuszem.
Kiedy� trafi� nawet do Korei, na fregacie "Almirante Padilla". Wiele
p�ywa� i zna� morze. A mimo to, cho� w zatoce panowa� spok�j, trzeba mu
by�o teraz pomaga�, aby m�g� pe�ni� s�u�b�. Wygl�da� jak konaj�cy. Nie
przyjmowa� �adnych posi�k�w, wi�c sadzali�my go, ja i jeszcze paru koleg�w
z wachty, na rufie lub �r�dokr�ciu, a� pada� rozkaz, �eby go zabra� do
kubryku. Wtedy zwala� si� na koj�, wystawia� g�ow� i czeka�, a� mu si�
zbierze na wymioty.
My�l�, �e to Ramon Herrera powiedzia� mi noc� 26, �e na Morzu Karaibskim
b�dzie nieweso�o. Zgodnie z naszymi obliczeniami mieli�my wyj�� z Zatoki
Meksyka�skiej po p�nocy. Na swoim stanowisku, przy wyrzutni torpedowej,
rozmy�la�em pogodnie o naszym powrocie do Cartageny. Noc by�a widna, a
niebo wysokie, kopulaste i usiane gwiazdami. Od chwili gdy wst�pi�em do
marynarki, lubi�em rozpoznawa� gwiazdozbiory. Tej nocy mog�em to robi� do
woli, podczas gdy niszczyciel "Caldas" �agodnie sun�� po Morzu Karaibskim.
My�l�, �e stary marynarz, taki co to op�yn�� �wiat, poznaje morze po
ruchach statku. Do�wiadczenie ze szlaku, gdzie przeszed�em chrzest morski,
m�wi�o mi, �e jeste�my na otwartych wodach. Spojrza�em na zegarek. By�o
trzydzie�ci minut po p�nocy 27 lutego. Gdyby nawet okr�tem nie kiwa�o,
wiedzia�bym, �e jeste�my na Morzu Karaibskim. Ale kiwa�o. Ja, cho� nigdy na
morzu nie chorowa�em, poczu�em si� nieswojo. Mia�em jakie� dziwne
przeczycie. I nie wiadomo dlaczego przypomnia� mi si� mat Miguel Ortega,
le��cy ni�ej, w swojej koi, i wypluwaj�cy wn�trzno�ci.
O sz�stej nad ranem niszczycielem ko�ysa�o jak �upink�. Na koi pode mn�
Luis Rengifo nie spa�.
- Gruby - zapyta� - jeszcze si� nie pochorowa�e�?
Odpar�em, �e nie. Ale zwierzy�em si� mu ze swoich niepokoj�w. Rengifo,
kt�ry, jak ju� powiedzia�em, by� in�ynierem oraz pracowitym i do�wiadczonym
marynarzem, wyliczy� mi wtedy powody, dla kt�rych nie by�o najmniejszych
obaw, aby "Caldasa" spotka�o na Morzu Karaibskim co� z�ego. "To nie okr�t,
ale prawdziwy s�o� morski", powiedzia�. I przypomnia� mi, �e w czasie wojny
na tych samych wodach niszczyciel kolumbijski zatopi� niemieck� ��d�
podwodn�.
- To pewny okr�t - m�wi� Luis Rengifo. A ja, le��c w koi i nie mog�c
zasn�� od tego kiwania, poczu�em si� po jego s�owach ra�niej. Wiatr z lewej
burty d�� coraz silniej, wi�c zacz��em sobie wyobra�a�, jak b�dzie trzyma�
"Caldas" na wysokiej fali. I w tym momencie przypomnia� mi si� "Bunt na
Caine".
Chocia� pogoda w ci�gu dnia nie zmieni�a si�, podr� przebiega�a
normalnie. Na wachcie my�la�em o tym, co zrobi� po powrocie do Cartageny.
Napisz� do Mary. B�d� do niej pisa� dwa razy w tygodniu, bo nigdy nie
zaniedbywa�em korespondencji. Od kiedy wst�pi�em do marynarki, co tydzie�
pisa�em do rodziny w Bogocie. Pisa�em te� cz�sto d�ugie listy do moich
przyjaci� z dzielnicy Olaya. A zatem b�d� pisa� do Mary, my�la�em i
oblicza�em, �e od Cartageny dziel� nas ju� tylko godziny: dok�adnie 24
godziny. By�a to moja przedostatnia wachta.
Ramon Herrera pom�g� mi zawlec mata Miguela Orteg� do koi. By�o z nim
coraz gorzej. Od opuszczenia Mobile, przed trzema dniami, nie wzi�� nic do
ust. Nie potrafi� wydusi� z siebie ani jednego s�owa i mia� zielon�,
zmienion� nie do poznania twarz.
`ty
Zaczyna si� zabawa
`ty
Zabawa zacz�a si� o dziesi�tej wieczorem. Przez ca�y dzie� okr�tem
kiwa�o, ale nie tak jak w nocy 27 lutego, kiedy to, wybity ze snu, my�la�em
w koi ze strachem o ludziach pe�ni�cych wacht� na pok�adzie. Wierzy�em, �e
nikt z marynarzy le��cych tutaj, w kubryku, nie mo�e zasn��. Na kr�tko
przed dwunast� zapyta�em Luisa Rengifo, s�siada z do�u:
- Jeszcze si� nie pochorowa�e�?
Jak przypuszcza�em, Luis Rengifo tak�e nie spa�. Mimo ko�ysania nie
straci� dobrego humoru. Powiedzia�:
- Ju� ci m�wi�em, �e w dniu, w kt�rym b�d� rzyga�, porzyga si� chyba ca�e
morze.
Zdanie to powtarza� cz�sto. Ale tej nocy prawie nie mia� czasu go
doko�czy�.
M�wi�em ju�, �e by�em jaki� niesw�j. M�wi�em te�, �e czu�em co� w rodzaju
strachu. Nie mam jednak w�tpliwo�ci, co poczu�em o p�nocy 27, kiedy przez
g�o�niki podano komend�: "Ca�a za�oga na lew� burt�".
Wiedzia�em, co znaczy ten rozkaz. Okr�t przechyla� si� niebezpiecznie na
praw� burt� i chodzi�o o przywr�cenie stateczno�ci naszym ci�arem. Po raz
pierwszy po dw�ch latach p�ywania naprawd� ba�em si� morza. Wiatr wy� na
g�rze, gdzie s�u�ba pok�adowa z pewno�ci� mok�a i dygota�a z zimna.
Gdy tylko us�ysza�em rozkaz, wyskoczy�em z koi, Luis Rengifo podni�s� si�
spokojnie i ruszy� do jednej z wolnych pryczy przy lewej burcie, nale��cych
do wachtowych. Chwytaj�c si� koi pr�bowa�em jako� zrobi� kilka krok�w i w
tej chwili przypomnia�em sobie Miguela Orteg�. Nie m�g� si� ruszy�, kiedy
us�ysza� rozkaz, chcia� si� podnie��, ale tylko zwali� si� jak d�ugi na
koi, zgn�biony chorob� morsk� i wyczerpaniem. Pomaga�em mu wsta� i u�o�y�em
na jednej z prycz przy lewej burcie. Zduszonym g�osem powiedzia� mi, �e
czuje si� bardzo �le.
- Postaram si�, �eby� nie mia� s�u�by - odpar�em.
Mo�e zakrawa� to na niesmaczny �art, ale gdyby Miguel Ortega zosta� w
kubryku, �y�by do dzisiaj.
Po nie przespanej nocy, o czwartej nad ranem 28 lutego, zebra�a si� na
rufie nasza sze�cioosobowa zmiana. Tak�e Ramon Herrera, m�j sta�y kumpel z
wachty. Podoficerem dy�urnym by� Guillermo Rozo. By�a to nasza ostatnia
wachta na okr�cie. Wiedzia�em, �e o drugiej po po�udniu b�dziemy w
Cartagenie. Pomy�la�em, �e tylko zdam s�u�b�, po�o�� si�, �eby po
o�miomiesi�cznej nieobecno�ci jeszcze tej nocy m�c si� zabawi� na l�dzie. O
pi�tej trzydzie�ci nad ranem dokona�em z jung� przegl�du dolnych
pomieszcze� okr�tu. O si�dmej zeszli�my na �niadanie. O �smej przyszli nasi
zmiennicy. Dok�adnie o tej w�a�nie godzinie przekaza�em ostatni raz s�u�b�;
nic nowego, cho� bryza wzmaga�a si� i coraz wy�sze fale rozbija�y si� o
nadburcie i zalewa�y pok�ad.
Na rufie zasta�em Ramona Herrer�. By� tam r�wnie� jako dy�urny ratownik,
Luis Rengifo, ze s�uchawkami na uszach. Na �r�dokr�ciu le�a� zmordowany
nieustannymi md�o�ciami Miguel Ortega. W tym miejscu kiwanie mniej
dokucza�o. Porozmawia�em chwil� z marynarzem 2 klasy Eduardem Castillo,
w�a�cicielem sklepu w Bogocie, cz�owiekiem samotnym i bardzo pow�ci�gliwym.
Nie pami�tam, o czym m�wili�my. Wiem tylko, �e nie widzia�em go potem a� do
chwili, gdy w kilka godzin p�niej pogr��y� si� w morzu.
Ramon Herrera ustawi� jakie� pud�a i staraj�c si� nimi os�oni�, pr�bowa�
zasn��. Przy takiej fali nie spos�b by�o odpoczywa� w kubryku. Wcisn�li�my
si�, Ramon Herrera i ja, mi�dzy lod�wki, pralki i piecyki silnie zamocowane
na rufie, tak aby nie porwa�a nas fala. Wyci�gni�ty na plecach patrzy�em w
niebo. Czu�em si� teraz, le��c tak, spokojniejszy, przekonany, �e za par�
godzin b�dziemy w Cartagenie. nie by�o burzy; dzie� by� jasny, widoczno��
doskona�a, a niebo intensywnie b��kitne. Nie gniot�y mnie teraz nawet buty,
gdy� po zej�ciu ze s�u�by zmieni�em je na pantofle na gumie.
`ty
Minuta ciszy
`ty
Luis Rengifo zapyta� mnie o godzin�. By�a jedenasta trzydzie�ci. Od
godziny okr�t zacz�� k�a�� si�, przechyla� si� niebezpiecznie na praw�
burt�. Z g�o�nik�w powt�rzono wczorajsz� komend�: "Ca�a za�oga na lew�
burt�". Ramon Herrera i ja nie ruszyli�my si�, bo le�eli�my w�a�nie po tej
stronie.
Pomy�la�em o macie Ortedze, kt�rego przed chwil� widzia�em przy prawej
burcie, i prawie natychmiast ujrza�em, jak kiwaj�c si� idzie ku lewej.
Zwali� si� tam zn�kany morsk� chorob�. W tym momencie okr�t straszliwie si�
przechyli�, po�o�y� si� ca�y na burt�. Wstrzyma�em oddech. Olbrzymia fala
przewali�a si� z hukiem nad nami i zmoczy�a nas tak, jakby�my dopiero co
wyszli z wody. Bardzo wolno, z trudem, niszczyciel wr�ci� do normalnego
po�o�enia. Wachtowy Luis Rengifo posinia�. Wykrztusi� nerwowo:
- Cholera! Ten okr�t k�adzie si� i ani my�li podnosi�.
Pierwszy raz widzia�em Luisa Rengifo zdenerwowanego. Obok mnie Ramon
Herrera, zamy�lony, przemokni�ty do suchej nitki, nawet nie otworzy� ust.
Zapanowa�a g�ucha cisza. Po chwili Herrera powiedzia�:
- Jak tylko ka�� ci�� liny, �eby wywali� �adunek za burt�, zrobi� to
pierwszy.
By�a za dziesi�� dwunasta.
Ja r�wnie� my�la�em, �e lada moment rozka�� przeci�� liny trzymaj�ce
�adunek. Nazywaj� to "pozbywaniem si� balastu". Radia, lod�wki i piecyki
polecia�yby za burt�, gdyby tylko podano tak� komend�.Pomy�la�em, �e
musia�bym wtedy zej�� do kubryku, bo teraz, wci�ni�ci mi�dzy lod�wki i
piecyki, byli�my bezpieczni. Bez nich zmy�aby nas fala.
Okr�t, cho� broni� si� przed falami, k�ad� si� coraz bardziej. Ramon
Herrera rozci�gn�� brezent i ukry� si� pod nim. Nowa fala, wi�ksza od
poprzedniej, znowu rozbi�a si� nad nami, os�oni�tymi teraz plandek�.
Ukry�em g�ow� w d�oniach, kiedy fala przewala�a si�, a w p� minuty potem
g�o�niki zachrypia�y.
"Ka�� wyrzuci� �adunek", przemkn�o i przez my�l, ale komenda,
obwieszczona g�osem pewnym i spokojnym, brzmia�a inaczej: "Wszyscy na
pok�adzie za�o�y� pasy ratunkowe".
Luis Rengifo przytrzyma� spokojnie jedn� r�k� s�uchawki, a drug� wci�ga�
pas. Po ka�dej wysokiej fali czu�em najpierw wielk� pustk�, a potem g��bok�
cisz�. Zobaczy�em, �e Luis Rengifo, ju� w pasie, znowu zak�ada s�uchawki.
Wtedy przymkn��em oczy i us�ysza�em wyra�ne tykanie w�asnego zegarka.
S�ucha�em go przez blisko minut�. Ramon Herrera nie rusza� si�.
Pomy�la�em, �e jest ju� za kwadrans dwunasta. Za dwie godziny w Cartagenie.
Przez sekund� wydawa�o si�, �e okr�t zawis� w powietrzu. Wyci�gn��em r�k�,
by sprawdzi� godzin�, ale w tym momencie nie widzia�em ju� ani swojej
d�oni, ani ramienia, ani zegarka. Nie zauwa�y�em fali. Poczu�em, �e ca�y
okr�t k�adzie si�, a �adunek, o kt�ry by�em oparty, zje�d�a w bok. W u�amku
sekundy poderwa�em si�. Woda si�ga�a mi do szyi. Ujrza�em jak Luis Rengifo,
z wytrzeszczonymi oczyma, zielony i milcz�cy, pr�buje ratowa� si� trzymaj�c
w g�rze s�uchawki. Wtedy w�a�nie woda przykry�a mnie ca�ego i zacz��em
p�yn�� ku g�rze.
Staraj�c si� wydosta� na powierzchni�, p�yn��em jedn�, dwie, trzy
sekundy. Wci�� w g�r�. Brakowa�o mi tchu. Dusi�em si�. Pr�bowa�em z�apa�
si� �adunku, ale �adunku nie by�o. Niczego ju� nie by�o. Kiedy wyp�yn��em
na powierzchni�, zobaczy�em wok� siebie tylko wod�. W sekund� potem, w
odleg�o�ci stu metr�w, wy�oni� si� z fal niszczyciel, ociekaj�cy wod� jak
okr�t podwodny. Dopiero wtedy zrozumia�em, �e wypad�em za burt�.
`tc
�Rozdzia� Iii
�Widz�, jak tonie
czterech moich koleg�w
`tc
Pierwsze moje wra�enie by�o takie, �e oto znalaz�em si� na powierzchni,
widzia�em, jak druga fala uderzy�a w niszczyciel, a ten, w odleg�o�ci mniej
wi�cej dwustu metr�w od miejsca, gdzie si� znajdowa�em, run�� w topiel i
znik� mi z oczu. Pomy�la�em, �e zaton��. W chwil� potem, jakby na
potwierdzenie moich domys��w, pojawi�y si� wok� mnie skrzynie z towarem,
jakimi za�adowali�my okr�t w Mobile. Unosi�em si� na wodzie mi�dzy pakami z
odzie��, radiami, lod�wkami i ca�� mas� sprz�tu domowego, ko�ysz�cego si�
bez�adnie od uderze� fal. Nie mia�em wtedy najmniejszego poj�cia, co si�
dzieje. Troch� odruchowo chwyci�em si� jakich� p�ywaj�cych skrzynek i
bezmy�lnie zacz��em si� gapi� na morze. Poza siln� fal� spowodowan� przez
bryz� i towarem rozrzuconym na wodzie nic nie wskazywa�o na morsk�
katastrof�.
Nagle z niedaleka us�ysza�em jakie� krzyki. W�r�d ostrego �wistu wiatru
wyra�nie pozna�em g�os Julia Amadora Caraballo, wysokiego i postawnego
drugiego bosmana, kt�ry wo�a� do kogo�:
- Z�ap si� tutaj, pod pasem!
Dopiero wtedy ockn��em si� jakby z g��bokiego, jednominutowego letargu.
Zrozumia�em, �e nie jestem na morzu sam. Tam, w odleg�o�ci paru metr�w
p�ywali i nawo�ywali si� moi koledzy. Szybko zacz��em si� zastanawia�. Nie
mog�em p�yn�� w �adnym kierunku. Wiedzia�em, �e jestem prawie 200 mil od
Cartageny, ale straci�em orientacj�. Mimo to nie czu�em jeszcze strachu.
Przez chwil� my�la�em, �e m�g�bym tak trzyma� si� skrzyni bez ko�ca, a�
nadejdzie pomoc. Uspokaja�o mnie, �e obok inni marynarze s� w podobnej
sytuacji. Wtedy zobaczy�em tratw�.
A w�a�ciwie dwie, obok siebie, jedna w odleg�o�ci chyba siedmiu metr�w od
drugiej. Pojawi�y si� niespodzianie na grzbiecie fali od strony, sk�d
dochodzi�y nawo�ywania koleg�w. Wyda�o mi si� dziwne, �e �adnemu z nich nie
uda�o si� ich zatrzyma�. W sekund� potem jedna tratwa znikn�a mi z oczu.
Zawaha�em si�, czy ryzykowa� i p�yn�� do drugiej, czy raczej zosta�,
uczepiony pewnie skrzyni. Nim jednak zd��y�em si� namy�li�, ju� p�yn��em ku
tej ostatniej widocznej tratwie, coraz odleglejszej. P�yn��em chyba trzy
minuty. Na moment straci�em j� z oczu, ale stara�em si� nie gubi� kierunku.
Nagle uderzenie fali wyrzuci�o j� tu� obok mnie, bia��, wielk� i pust�.
Z�apa�em si� silnie linek i pr�bowa�em wskoczy� do �rodka. Uda�o mi si� to
dopiero za trzecim razem. Ju� w �rodku - zasapany, smagany bezlitosnym i
zimnym wiatrem - podnios�em si� z trudem. Zobaczy�em niedaleko tratwy
trzech moich koleg�w pr�buj�cych do niej dotrze�.
Pozna�em ich natychmiast. Eduardo Castillo, sklepikarz, trzyma� si�
kurczowo szyi Julia Amadora Caraballo. Ten mia� na sobie pas ratunkowy,
jako �e w czasie wypadku pe�ni� s�u�b�. "Trzymaj si� mocno, Castillo!",
wo�a�. P�ywali mi�dzy resztkami �adunku, w odleg�o�ci oko�o dziesi�ciu
metr�w.
Po drugiej stronie by� Luis Rengifo. Przed paroma minutami widzia�em go
na okr�cie, jak stara� si� ratowa� przed fal� ze s�uchawkami trzymanymi w
prawej d�oni. Z w�a�ciwym sobie spokojem, z ufno�ci� dobrego marynarza, jak
w�wczas gdy m�wi�, �e pr�dzej dostanie md�o�ci morze ni� on sam, �ci�gn��
koszul�, �eby l�ej mu by�o p�yn��, ale straci� pas ratunkowy. Gdybym go
nawet nie widzia�, pozna�bym po krzyku:
- Gruby, wios�uj w t� stron�!
Szybko chwyci�em wios�a i pr�bowa�em zbli�y� si� do nich. Julio Amador, z
Eduardem Castillo mocno uczepiony szyi, podp�yn�� do tratwy. Znacznie dalej
ujrza�em czwartego koleg�, ma�ego i zrozpaczonego Ramona Herrer�, kt�ry
trzymaj�c si� jakiej� skrzyni dawa� znaki r�k�.
`ty
Tylko trzy metry!
`ty
Gdybym si� musia� zdecydowa�, nie wiedzia�bym, od kt�rego kolegi zacz��.
Ale kiedy zobaczy�em Ramona Herrer�, tego od draki w Mobile, weso�ego
ch�opaka z Arjony, z kt�rym jeszcze przed paroma minutami by�em na rufie,
zacz��em rozpaczliwie wios�owa�. Tratwa mia�a jednak prawie dwa metry
d�ugo�ci. By�a bardzo ci�ka na tym wzburzonym morzu i musia�em wios�owa�
pod wiatr. My�l�, �e uda�o mi si� posun�� tylko o metr. Zrozpaczony
rozejrza�em si� dooko�a i ju� Ramon Herrera znik� z powierzchni. Tylko Luis
Rengifo pewnie p�yn�� do tratwy. By�em przekonany, �e dotrze do niej.
S�ucha�em go, gdy chrapa� jak puzon pod moj� koj�, i by�em pewny, �e jego
spok�j jest silniejszy od morza.
Natomiast Julio Amador usi�owa� zmusi� Eduarda Castillo, aby ten trzyma�
si� jego szyi. Byli nieca�e trzy metry ode mnie. Pomy�la�em, �e jak si�
zbli�� jeszcze troch�, b�d� m�g� wysun�� wios�o, by je schwycili. Ale w tym
momencie olbrzymia fala unios�a tratw� w g�r� i zobaczy�em, z jej
olbrzymiego grzbietu, maszt oddalaj�cego si� niszczyciela. Kiedy znowu
opad�em, Julio Amador znik� z Eduardem Castillo uczepionym jego szyi. Tylko
Luis Rangifo, w odleg�o�ci dw�ch metr�w p�yn�� dalej ku tratwie.
Nie wiem, dlaczego zrobi�em rzecz absurdaln�: wiedz�c, �e nie mog� si�
porusza�, wepchn��em wios�o do wody, jakbym chcia� nie dopu�ci� do ucieczki
tratwy, jakbym pr�bowa� zatrzyma� j� w miejscu. Luis Rengifo, zm�czony,
przystan�� na chwil�, podni�s� r�k� jak w�wczas, gdy trzyma� s�uchawki, i
jeszcze raz zawo�a�:
- Wios�uj w t� stron�, gruby!
Wiatr zacina� wci�� z tego samego kierunku. Odkrzykn��em, �e nie mog�
wios�owa� pod wiatr, �eby zdoby� si� na jeszcze jeden wysi�ek, ale mia�em
wra�enie, �e nie us�ysza� mnie. Skrzynie z towarem znik�y, a tratwa,
uderzana falami, ta�czy�a na wszystkie strony. W jednej chwili Luis Rengifo
znalaz� si� w odleg�o�ci pi�ciu metr�w i straci�em go z oczu. Pojawi� si�
jednak z drugiej strony, jeszcze trzyma� si� jako�, nurkowa�, �eby nie da�
si� porwa� fali. Ja sta�em teraz z podniesionym wios�em, w nadziei, �e
zbli�y si� na tyle, by je z�apa�. Zuwa�y�em jednak, �e traci si�y, �e
ogarnia go rozpacz. Jeszcze raz krzykn��, pogr��aj�c si� w wodzie:
- Gruby!... Gruby!...
Pr�bowa�em wios�owa�, ale podobnie jak za pierwszym razem nic z tego nie
wysz�o. Wyt�y�em wszystkie si�y, �eby Luis Rengifo m�g� schwyci� si�
wios�a, ale uniesiona r�ka, kt�ra przed paroma minutami pr�bowa�a nie
dopu�ci� do zamoczenia si� s�uchawek, znik�a w tej chwili na zawsze, w
odleg�o�ci mniejszej ni� dwa metry od wios�a...
Nie wiem, jak d�ugo sta�em, staraj�c si� utrzyma� na tratwie r�wnowag�, z
podniesionym wios�em. Rozgl�da�em si� po morzu. Czeka�em, �e lada chwila
uka�e si� kto� na powierzchni. Ale na morzu nie by�o �ywej duszy, a wiatr
coraz silniejszy, zawodzi� i szarpa� moj� koszul�. �adunek znik�. Maszt,
coraz odleglejszy, �wiadczy�, �e niszczyciel nie zaton��, jak pocz�tkowo
s�dzi�em. Poczu�em si� spokojniejszy, pomy�la�em, �e wkr�tce po mnie
przyp�yn�. Pomy�la�em te�, �e kt�remu� z koleg�w uda�o si� z�apa� drug�
tratw�. niby dlaczego nie mia�o tak by�. Nie by�y to tratwy z wyposa�eniem,
bo prawd� m�wi�c, �adna tratwa na niszczycielu nie mia�a wyposa�enia. By�o
ich razem sze��, opr�cz �odzi i szalup. Wyda�o mi si� zupe�nie naturalne,
�e paru kolegom uda�o si�, jak mnie, dotrze� do tratwy i �e, by� mo�e, ju�
nas szukaj�.
Nagle zda�em sobie spraw�, �e �wieci s�o�ce. Rozpalone i metaliczne jak w
po�udnie. Odurzony, nie wr�ciwszy jeszcze w pe�ni do siebie, spojrza�em na
zegarek. By� dok�adnie dwunasta.
`ty
Sam
`ty
Kiedy ostatni raz, na okr�cie, Luis Rengifo pyta� mnie o godzin�, by�o
p� do dwunastej. Sprawdza�em potem czas o jedenastej pi��dziesi�t, by�o to
jeszcze przed katastrof�.Kiedy spojrza�em na zegarek na tratwie, by�a punkt
dwunasta. Zdawa�o mi si�, �e wszystko to wydarzy�o si� bardzo dawno temu, a
w rzeczywisto�ci up�yn�o zaledwie dziesi�� minut od chwili, gdy po raz
ostatni patrzy�em na zegarek na rufie niszczyciela, gdy wdrapa�em si� na
tratw� i pr�bowa�em ratowa� koleg�w, gdy sta�em na niej w bezruchu patrz�c
na puste morze, s�uchaj�c przejmuj�cego wycia wiatru i my�l�c, �e up�yn� co
najmniej dwie lub trzy godziny, zanim mnie wy�owi�.
"Dwie albo trzy godziny", obliczy�em sobie. Wydawa�o mi si� to
niewsp�miernie d�ugo jak na samotny pobyt na morzu. Stara�em si� jednak z
tym pogodzi�. Nie mia�em ani �ywno�ci, ani wody i my�la�em, �e o trzeciej
b�dzie mi dokucza� straszliwe pragnienie. S�o�ce grza�o w g�ow� i zacz�o
przypieka� sk�r�, stwardnia�� i wysuszon� od soli. Przy wypadku zgubi�em
czapk�, wi�c zmoczy�em tylko raz jeszcze w�osy i usiad�em na tratwie,
czekaj�c na ratunek.
Dopiero wtedy poczu�em b�l w lewym kolanie. Grube spodnie z granatowego
drelichu by�y mokre i z trudem podwin��em nogawk� a� za kolano. Kiedy mi
si� to uda�o, zdziwi�em si�: mia�em g��bok� ran� w kszta�cie p�ksi�yca
tu� pod rzepk�. Mo�e zawadzi�em o reling. A mo�e skaleczy�em si�, gdy
wpada�em do wody. Wiem tylko, �e nie czu�em rany a� do momentu, gdy
usiad�em na tratwie, a cho� piek�a mnie troch�, nie krwawi�a i by�a
zupe�nie sucha, zapewne dzi�ki morskiej soli. Nie wiedz�c, o czym my�le�,
zrobi�em przegl�d w�asnych rzeczy. Chcia�em wiedzie�, na co mog� liczy�
przebywaj�c samotnie na morzu. Mia�em, po pierwsze, dobry zegarek, na kt�ry
teraz spogl�da�em co dwie, trzy minuty. Mia�em r�wnie�, opr�cz z�otego
pier�cionka kupionego w Cartagenie w zesz�ym roku, �a�cuszek z medalikiem
Matki Boskiej z Karmelu (patronka marynarzy w Hiszpanii i Ameryce
�aci�skiej - przyp. t�um.), tak�e kupiony w Cartagenie od innego marynarza
za trzydzie�ci pi�� pesos. W kieszeni nie mia�em nic poza kluczami do mojej
szafki na okr�cie i trzema poczt�wkami, jakie dosta�em w sklepie w Mobile
kt�rego� dnia w styczniu, kiedy�my robili z Mary Anders zakupy. Poniewa�
nie mia�em nic do roboty, zacz��em je czyta�, by czymkolwiek zaj�� czas,
nim mnie wy�owi�. Nie wiem, dlaczego przysz�o mi do g�owy, �e zawieraj�
zaszyfrowan� wiadomo��, jak� rozbitkowie przekazuj� w butelce rzuconej do
morza. I my�l�, �e gdybym mia� pod r�k� butelk�, w�o�y�bym poczt�wki do
�rodka, by zabawi� si� w rozbitka, aby wieczorem m�c opowiedzie� co�
zabawnego przyjacio�om w Cartagenie.
`tc
�Rozdzia� Iv
�Pierwsza samotna noc
na morzu
`tc
O czwartej po po�udniu wiatr ucich�. Nie widzia�em nic poza wod� i niebem
i nie mia�em �adnego punktu odniesienia, wi�c dopiero po przesz�o dw�ch
godzinach zda�em sobie spraw�, �e tratwa p�ynie. W rzeczywisto�ci, od
chwili gdy si� na niej znalaz�em, posuwa�a si� przed siebie, popychana
bryz�, z szybko�ci� wi�ksz� od tej, jak� bym jej nada� wios�ami. Nie mia�em
jednak najmniejszego poj�cia, w jakim kierunku pod��a i gdzie si� teraz
znajduj�. Nie wiedzia�em, czy tratwa p�ynie w stron� brzegu, czy te� na
pe�ne morze. To ostatnie wyda�o mi si� najbardziej prawdopodobne, bo zawsze
w�tpi�em, aby morze mog�o wyrzuci� na l�d rzecz, kt�ra dryfowa�a 200 mil,
zw�aszcza je�li jest to co� r�wnie ci�kiego jak cz�owiek na tratwie.
Przez pierwsze dwie godziny by�em my�lami, minuta po minucie, na
niszczycielu. Zastanawia�em si�, czy zatelegrafowali ju� do Cartageny, czy
podali dok�adn� pozycj� miejsca katastrofy, czy natychmiast wys�ano
samoloty i helikoptery na ratunek. Obliczy�em. �e za godzin� samoloty
powinny kr��y� nad moj� g�ow�.
O trzynastej usiad�em na tratwie, �eby rozejrze� si� po widnokr�gu.
Odczepi�em trzy wios�a i w�o�y�em je do �rodka, got�w w ka�dej chwili
p�yn�� w kierunku, sk�d pojawi� si� samoloty. Pe�ne napi�cia minuty d�u�y�y
si�. S�o�ce pra�y�o w twarz, piek�y mnie plecy i wargi sp�kane od soli. Nie
czu�em jednak ani pragnienia, ani g�odu. Chcia�em tylko, �eby wreszcie
pokaza�y si� samoloty. Mia�em ju� sw�j plan: gdy je zobacz�, postaram si�
wios�owa� w ich stron�, a potem, gdy ju� b�d� nade mn�, stan� na tratwie i
zaczn� dawa� znaki koszul�. �eby by� przygotowanym, �eby nie straci� ani
minuty, zdj��em koszul� i dalej siedzia�em na tratwie obserwuj�c horyzont,
bo nie mia�em poj�cia, z kt�rej strony pojawi� si� samoloty.
Tak min�a druga. Wiatr zawodzi� j�kliwie, a w�r�d jego odg�os�w
s�ysza�em ca�y czas glos Luisa Rengifo: "Gruby, wios�uj w t� stron�".
S�ysza�em go zupe�nie wyra�nie, jakby tu by�, w odleg�o�ci dw�ch metr�w, i
pr�bowa� chwyci� si� wios�a. Wiedzia�em jednak, �e kiedy na morzu dmie
wiatr, a fale rozbijaj� si� o ska�y, cz�owiek s�yszy zapami�tane wcze�niej
g�osy. S�yszy je z szale�cz� natarczywo�ci�: "Gruby, wios�uj w t� stron�".
O trzeciej zacz��em traci� nadziej�. Wiedzia�em, �e o tej porze
niszczyciel stoi ju� przy kei w Cartagenie. Koledzy uszcz�liwieni
powrotem, rozsypi� si� za par� minut po mie�cie. Mia�em wra�enie, �e
wszyscy my�l� teraz o mnie, a to doda�o mi otuchy i cierpliwo�ci a� do
czwartej. Nawet je�li nie telegrafowali, je�li nie zorientowali si�, �e�my
wypadli za burt�, powinni to spostrzec przy wej�ciu do portu, kiedy ca�a
za�oga musi by� na pok�adzie. Mog�o to nast�pi� najp�niej o trzeciej; z
pewno�ci� natychmiast dano zna�. Cho�by nie wiem jak d�ugo op�nia� si�
odlot, za p� godziny samoloty powinny znale�� si� nad miejscem katastrofy.
A zatem o czwartej - albo najp�niej o p� do pi�tej - b�d� kr��y�y nade
mn�. Obserwowa�em dalej widnokr�g, a� bryza usta�a i poczu�em, �e obejmuje
mnie olbrzymi i g�uchy szum. Dopiero wtedy przesta�em s�ysze� krzyk Luisa
Rengifo.
`ty
Wielka noc
`ty
Z pocz�tku my�la�em, �e nie spos�b wytrzyma� trzech godzin samotnie na
morzu. Ale o pi�tej, kiedy up�yn�o ich ju� pi��, zdawa�o mi si�, �e
godzin� mog� jeszcze poczeka�. S�o�ce zachodzi�o. Czerwienia�o i ros�o na
widnokr�gu i wtedy zacz��em si� orientowa�. Wiedzia�em teraz, sk�d nadlec�
samoloty. Usadowi�em si� tak, aby mie� s�o�ce po lewej stronie, i patrzy�em
przed siebie, w bezruchu - nie odwracaj�c ani na chwil� spojrzenia, nie
o�mielaj�c si� mrugn�� okiem - w kierunku, gdzie mia�a si� znajdowa�,
wed�ug mego rozeznania Cartagena. O sz�stej rozbola�y mnie oczy. Ale
wypatrywa�em dalej. Nawet gdy pocz�� zapada� zmrok, patrzy�em nadal,
zawzi�cie i cierpliwie. Wiedzia�em, �e nie zobacz� ju� samolotu, ale
przecie� spostrzeg�bym zielone i czerwone �wiat�a uchwytne wcze�niej ni�
warkot silnik�w. Chcia�em ujrze� �wiat�a i nie my�la�em w og�le, �e z
samolotu nie zauwa�ono by mnie w ciemno�ciach. Niebo nagle sp�sowia�o, a ja
dalej lustrowa�em horyzont. Potem sta�o si� ciemnofioletowe, a ja wci��
patrzy�em. Z jednej strony tratwy pojawi�a si� - jakby ��ty diament na
niebie w kolorze wina - nieruchoma i kwadratowa, pierwsza gwiazda. By� to
jakby znak. Prawie natychmiast zapad�a na morzu nieprzenikniona i g�ucha
noc.
Pierwszym uczuciem, gdy zda�em sobie spraw�, �e pogr��am si� w
ciemno�ciach i nie widz� nawet w�asnej d�oni, by�o wra�enie, �e nie zdo�am
poskromi� strachu. Z szumu wody ocieraj�cej si� o boki tratwy
wywnioskowa�em, �e posuwa si� ona wolno, ale nieustannie. Pogr��ony w mroku
zrozumia�em, �e we dnie nie by�em a� tak bardzo samotny. Bardziej
osamotniony by�em teraz, w ciemno�ciach, na tratwie, kt�rej nie widzia�em,
cho� czu�em, jak g�ucho sunie po g�stym i pe�nym dzikich zwierz�t morzu.
�eby samotno�� uczyni� mniej dokuczliw�, zacz��em spogl�da� na tarcz�
zegarka. By�a za dziesi�� si�dma. Znacznie p�niej - po up�ywie dw�ch albo
trzech godzin - stwierdzi�em, �e jest za pi�� si�dma. Potem wskaz�wka
minutowa zakry�a liczb� dwana�cie, by�a punkt si�dma, a niebo zaroi�o si�
od gwiazd. Mnie jednak zdawa�o si�, i� up�yn�o ju� tyle czasu, �e lada
chwila zacznie �wita�. Rozpaczliwie my�la�em o samolotach.
Zacz�� mi dokucza� ch��d. Na tratwie ani przez minut� nie mo�na by�
suchym. Nawet kiedy si� siedzi na jej kraw�dzi, po�owa cia�a pozostaje w
wodzie, gdy� pod�oga tratwy zwisa jak kosz, przesz�o p� metra pod
powierzchni�. O �smej wieczorem temperatura wody by�a ni�sza ni� powietrza.
Wiedzia�em, �e na dnie tratwy nie gro�� mi �adne morskie stwory, poniewa�
siatka podtrzymuj�ca pod�og� nie dopuszcza ich zbyt blisko. Ale tego ucz� w
szkole i kiedy instruktor pokazuje pomniejszony model tratwy i kiedy si�
siedzi w �awce o drugiej po po�udniu po�r�d czterdziestu koleg�w, mo�na w
to jeszcze uwierzy�. Jednak gdy si� przebywa samotnie na morzu o �smej
wieczorem i bez cienia nadziei, nietrudno o przekonanie, �e s�owa
instruktora by�y niedorzeczne. Wiedzia�em, �e tkwi� po�ow� cia�a w �wiecie
nie nale��cym do ludzi, lecz morskich zwierz�t, i mimo lodowatego wiatru,
kt�ry targa� moj� koszul�, nie odwa�y�em si� porusza� na brzegu tratwy.
Wed�ug instruktora jest to miejsce najmniej bezpieczne. Tylko tam jednak
czu�em, �e jestem z dala od ryb, tych olbrzymich i nieznanych bestii, kt�re
s�ysza�em, gdy tajemniczo przesuwa�y si� obok tratwy.
Tej nocy z trudem uda�o mi si� odnale�� Ma�� Nied�wiedzic�, zagubion� w
niezliczonym i bezkresnym mrowiu gwiazd. Nigdy nie widzia�em ich tyle. Na
ca�ym niebosk�onie trudno by�o znale�� puste miejsce. Kiedy ju�
umiejscowi�em Ma�� Nied�wiedzic�, nie mia�em odwagi patrze� w inn� stron�.
Nie wiem, dlaczego czu�em si� mniej samotny, gdy spogl�da�em na ni�. W
Cartagenie, gdy mieli�my wolne, siadali�my nad ranem na mo�cie do Manga i
Ramon Herrera �piewa�, na�laduj�c Daniela Santosa, a kto� inny akompaniowa�
mu na gitarze. Siedz�c na brze�ku kamienia odszukiwa�em zawsze Ma��
Nied�wiedzic� gdzie� nad Cerro de la Popa. Tej nocy, na brzegu tratwy,
czu�em przez chwil�, jakbym si� znowu znalaz� na mo�cie do Manga, jakby
Ramon Herrera by� przy mnie i �piewa� przy akompaniamencie gitary, a Ma�a
Nied�wiedzica wisia�a nie 200 mil od l�du, ale nad Cerro de la Popa.
My�la�em, �e w�a�nie teraz kto� patrzy w Cartagenie na Ma�� Nied�wiedzic�,
tak jak ja na morze, i to sprawi�o, �e poczu�em si� mniej samotny.
D�u�y�a si� ta moja pierwsza noc tak bardzo dlatego, �e nic si� zupe�nie
nie wydarzy�o. Nie spos�b opisa� nocy na tratwie, kiedy nic si� nie dzieje,
kiedy cz�owiek boi si� morskich stwor�w i ma fosforyzuj�cy zegarek, na
kt�ry nie spos�b nie zerka� raz po raz. Tej nocy 28 lutego - pierwszej
sp�dzonej na morzu - spogl�da�em na zegarek co minut�. By�a to prawdziwa
m�ka. W depresji postanowi�em zdj�� zegarek i schowa� do kieszeni, �eby nie
mie� go wi�cej przed oczyma. Kiedy zdawa�o mi si�, �e d�u�ej tego nie
znios�, by�a za dwadzie�cia dziewi�ta. Nie dokucza� mi jeszcze ani g��d,
ani pragnienie i by�em pewny, �e wytrwam do rana, gdy nadlec� samoloty.
Zrozpaczony zerwa�em go z nadgarstka, aby wrzuci� do kieszeni, a kiedy ju�
mia�em go w gar�ci, przysz�o mi do g�owy, �e lepiej by�oby cisn�� zegarek w
morze. Zawaha�em si� przez chwil�. Potem ogarn�o mnie przera�enie:
pomy�la�em, �e bez zegarka b�d� jeszcze bardziej samotny. Za�o�y�em go
znowu na r�k� i spogl�da�em na� co