8021
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 8021 |
Rozszerzenie: |
8021 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 8021 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 8021 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
8021 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Sprawdzi�: Rozdzia� 24
Powie�ci ROBERTA LuDluMA
w Wydawnictwie Amber
DOKUMENT MATLOCKA
DROGA DO OMAHA
DZIEDZICTWO SCARLATTICH
ILUZJA SKORPIONA
KL�TWA PROMETEUSZA
KRUCJATA BOURNE'A
MANUSKRYPT CHANCELLORA
MOZAIKA PARSIFALA
OPCJA PARYSKA
PAKT HOLCROFTA
PLAN I KAR
PROGRAM HADES
PROTOKӣ SIGMY
PRZESY�KA Z SALONIK
PRZYMIERZE KASANDRY
SPADKOBIERCY MATARESE'A
SPISEK AKWITANII
STRA�NICY APOKALIPSY
TESTAMENT MATARESE'A
TO�SAMO�� BOURNE'A
TRANSAKCJA RHINEMANNA
TREVAYNE
ULTIMATUM BOURNE'A
WEEKEND Z OSTERMANEM
ZEW HALIDONU
ZLECENIE JANSONA
ROBERT LUDLUM
OPCJA PARYSKA
Przek�ad JAN KRASKO
AMBER
Tytu� orygina�u THE PARiS OPTION
Redaktorzy serii
MA�GORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna MARIA RAWSKA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOANNA CHRISTIANUS, JOLANTA KUCHARSKA
Ilustracja na ok�adce BOB WARNER
Opracowanie graficzne ok�adki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stron� Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright � 2002 by Myn Pyn LLC. All rights reserved.
For the Polish edition Copyright � 2002 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-1257-X
Prolog
Pary�, Francja
5 maja, poniedzia�ek
W w�skich uliczkach i na szerokich bulwarach zaszumia�y pierwsze podmuchy ciep�ego wiosennego wiatru, wyci�gaj�c z domu zm�czonych zim� pary�an. T�umnie wylegli na chodniki, spacerowali, trzymaj�c si� za r�ce, okupowali stoliki ogr�dkowych kafejek, �miali si� i rozmawiali. Nawet tury�ci przestali narzeka�; by� to �w czarowny Pary� obiecywany przez wszystkie przewodniki.
Zaj�ci kieliszkami pitego pod gwiazdami vin ordinaire, czciciele wiosny przy t�tni�cej �yciem rue de Vaugirard nie zwr�cili uwagi na du��, czarn� furgonetk� Renaultz zaciemnionymi szybami, kt�ra skr�ci�a z ruchliwej ulicy w bulwar Pasteura, z bulwaru w rue du Dr Roux, by wreszcie wjecha� w cich�, spokojn� rue des Volontaires, gdzie jedyn� oznak� �ycia by�a ca�uj�ca si� w bramie para.
Furgonetka zatrzyma�a si� przed Instytutem Pasteura. Zgas� silnik, zgas�y �wiat�a. Samoch�d sta� w ciszy, dop�ki niczego nie�wiadomi w swym b�ogim szcz�ciu m�odzi nie znikn�li w domu po drugiej stronie ulicy.
Wtedy otworzy�y si� drzwiczki i z furgonetki wysiad�o czterech ubranych na czarno m�czyzn w kominiarkach. Gdy niemal niewidzialni, z plecakami i pistoletami maszynowymi Uzi w r�ku, przemkn�li przez noc, w mrocznym cieniu spowijaj�cym budynek zmaterializowa�a si� posta� cz�owieka, kt�ry wprowadzi� ich na teren instytutu. Na opustosza�ej ulicy znowu zapanowa�a cisza.
5
Na rue de Vaugirard zacz�� gra� uliczny muzyk. Wraz z wieczornym wiatrem, ze �miechem i zapachem wiosennych kwiat�w gard�owe, aksamitnie mi�kkie tony saksofonu wpad�y przez otwarte okna do budynk�w Instytutu Pasteura. W tym s�ynnym o�rodku badawczym pracowa�o ponad dwa i p� tysi�ca naukowc�w, technik�w, student�w i administrator�w. Wielu z nich �l�cza�o nad badaniami do p�nej nocy.
Intruzi si� tego nie spodziewali. Czujni i ostro�ni, unikali g��wnych �cie�ek, przemykaj�c pod drzewami i �cianami, nieustannie nas�uchuj�c, obserwuj�c okna i najbli�sz� okolic�. Im bli�ej rue de Yaugirard, tym weso�y wiosenny gwar by� g�o�niejszy.
Ale doktor Emile Chambord, kt�ry siedzia� samotnie przy komputerze w laboratorium na opustosza�ym parterze jednego z budynk�w, nic nie s�ysza�. Laboratorium mia� wielkie, jak przysta�o na najwybitniejszego badacza instytutu. By�o wyposa�one w rzadki i niezwykle cenny sprz�t, ��cznie z zautomatyzowanym czytnikiem genetycznym i mikroskopem skaningowo-tunelowym, kt�ry rejestrowa� ruchy pojedynczych atom�w. Jednak�e tego wieczoru znacznie bardziej osobisty i wa�niejszy by� dla doktora plik dokument�w pod jego lewym �okciem i otwarty notatnik, w kt�rym skrupulatnie zapisywa� wyniki ostatnich do�wiadcze�.
Jego niecierpliwe palce zamar�y na klawiaturze pod��czonej do dziwnie wygl�daj�cego urz�dzenia, kt�re na pierwszy rzut oka mia�o wi�cej wsp�lnego z o�miornic� ni� ze zwyk�ym komputerem. Sercem urz�dzenia by� przechowywany w �ci�le kontrolowanej temperaturze szklany pojemnik. Przez jego �cianki wida� by�o b��kitnosrebrzyste paczuszki �elu zanurzone - niczym przezroczyste jaja - w przypominaj�cej pian� galaretowatej substancji. Paczuszki by�y po��czone ze sob� cieniutkimi rurkami, a pojemnik przykrywa�o wieko. Miejsca, gdzie styka�o si� z �elem, wy�o�ono metalicznymi p�ytkami, nad tym wszystkim za� ustawiono przyrz�d wielko�ci zwyk�ego komputera ze skomplikowan� tablic� rozdzielcz�, na kt�rej niczym ma�e, niespokojne oczy nieustannie mruga�y kolorowe �wiate�ka. Z przyrz�du odchodzi�y kolejne rurki po��czone z przykrywaj�cym szklany pojemnik wiekiem, a liczne kable i przewody ��czy�y go z klawiatur�, monitorem, drukark� i innymi urz�dzeniami elektronicznymi.
Doktor Chambord wystukiwa� na klawiaturze polecenia, obserwowa� ekran monitora, zerka� na tablic� rozdzielcz� ze �wiate�kami i nieustannie sprawdza� temperatur� paczuszek �elu. Wci�� zapisywa� dane w notatniku. W pewnej chwili gwa�townie si� wyprostowa�, obj�� wzrokiem stoj�c� przed nim aparatur� i znieruchomia�. W ko�cu skin�� g�o-
6
w�, wystuka� na klawiaturze ci�g pozornie bezsensownych znak�w - liter, liczb i symboli - po czym w��czy� stoper.
Nerwowo postukuj�c nog�, zab�bni� palcami w laboratoryjny st�, ale ju� dwana�cie sekund p�niej o�y�a drukarka. Gdy wyplu�a arkusz papieru, Chambord, z trudem panuj�c nad podnieceniem, zatrzyma� stoper i co� zanotowa�. W ko�cu niecierpliwie wyszarpn�� papier z drukarki.
Czytaj�c, u�miechn�� si� do siebie.
- Mais, oui!
Wzi�� g��boki oddech i wprowadzi� do komputera kolejn� seri� polece�. Dane ukazywa�y si� na ekranie tak szybko, �e nie nad��a� przebiera� palcami. Pracuj�c, co� do siebie mamrota�. Chwil� p�niej zesztyw-nia�, spi�ty pochyli� si� do przodu i wyszepta�:
- Jeszcze jeden... Jeszcze jeden... Jest!
Roze�mia� si� g�o�no i triumfalnie, spojrza� na zegar na �cianie. Za pi�� dziesi�ta. Odnotowa� to i wsta�.
Z rozpromienion� twarz� schowa� dokumenty i notatnik do sfatygowanej teczki, podszed� do drzwi i ze staromodnej szafy wyj�� p�aszcz. Wk�adaj�c kapelusz, jeszcze raz zerkn�� na zegar �cienny i wr�ci� do swego skomplikowanego urz�dzenia. Zata�czy� palcami na klawiaturze, przez chwil� uwa�nie obserwowa� ekran monitora, w ko�cu wy��czy� aparatur�. Dziarskim krokiem ponownie ruszy� do drzwi, otworzy� je i wyjrza� na mroczny, opustosza�y korytarz. I nagle nie wiadomo dlaczego ogarn�y go z�e przeczucia.
Szybko je od siebie odp�dzi�. Nie, pomy�la�. Trzeba si� cieszy�, to wielkie osi�gni�cie. U�miechaj�c si� szeroko, wyszed� z laboratorium. Lecz zanim zd��y� zamkn�� za sob� drzwi, otoczy�o go czterech ubranych na czarno ludzi.
P� godziny p�niej ich szczup�y, dobrze zbudowany przyw�dca przystan��, obserwuj�c, jak podw�adni ko�cz� za�adunek furgonetki. Gdy tylko zamkn�li drzwiczki, jeszcze raz ogarn�� wzrokiem cich�, spokojn� ulic� i wskoczy� do szoferki. Da� znak kierowcy i samoch�d ruszy� w stron� zat�oczonej rue de Yaugirard, by ju� po chwili znikn�� w�r�d dziesi�tk�w innych samochod�w.
Na chodnikach i w kafejkach trwa�a weso�a hulanka. Przybywa�o ulicznych muzyk�w, strumieniami p�yn�o wino. I nagle, bez najmniejszego ostrze�enia, budynek mieszcz�cy laboratorium doktora Chamborda w legendarnym Instytucie Pasteura eksplodowa� w olbrzymiej kuli ognia. Zatrz�s�a si� ziemia. P�omienie buchn�y ze wszystkich okien, strzelaj�c
7
w czarne niebo gor�cymi, czerwono-��tymi j�zorami, kt�re wida� by�o z odleg�o�ci wielu kilometr�w. Gdy na spowit� w chmurze popio�u ulic� spad� deszcz iskier, od�amk�w szk�a i cegie�, przera�ony t�um rozpierzchn�� si� z krzykiem.
8
Cz�� 1
Rozdzia� 1
Wyspa Diego Garcia, Ocean Indyjski
O godzinie 6.54, gdy pierwsze promienie wschodz�cego s�o�ca o�wietli�y ciep�e, b��kitne wody Szmaragdowej Zatoki w lagunie podkowiastego atolu, stoj�cy przy oknie wie�y kontrolnej dow�dca zmiany po�a�owa�, �e jest na s�u�bie. Powoli zamruga� i odp�yn�� my�lami w dal.
G��wne centrum ��czno�ci ameryka�skiej marynarki wojennej, siedziba dow�dztwa tej strategicznie po�o�onej i operacyjnie bezcennej bazy, wymaga�o od �o�nierzy mn�stwa pracy. Musieli kontrolowa� przebieg i zapewni� wsparcie wszystkim operacjom morskim, powietrznym i l�dowym. Nagrod� za t� har�wk� by�a sama wyspa, miejsce odleg�e i zadziwiaj�co pi�kne, gdzie koj�cy rytm rutyny szybko zag�usza� wszelk� ambicj�.
Dow�dca zmiany postanowi� w�a�nie zaraz po s�u�bie za�y� d�ugiej k�pieli w morzu, gdy wtem, dok�adnie o 6.55, wie�a straci�a ��czno�� z napowietrzn� flotyll� bombowc�w B-1B i B-52, samolot�w wczesnego wykrywania AWACS, maszyn patrolowych P-3 Orion i samolot�w szpiegowskich U-2, kt�re odbywa�y r�ne misje, ��cznie z superwa�nymi i tajnymi misjami wsparcia rozpoznawczego i radiolokacyjnego.
My�l o tropikalnej lagunie momentalnie pierzch�a. Dow�dca wrzaskliwie wyda� rozkazy i odepchn�� od konsolety jednego z technik�w, �eby zobaczy�, co si� sta�o. Gor�czkowo pr�bowali odzyska� ��czno��. Ich uwaga skupi�a si� na przyrz�dach, odczytach i ekranach.
11
Na pr�no. Robili wszystko, lecz nic nie pomaga�o. O 6.58, z trudem panuj�c nad ogarniaj�c� go panik�, dow�dca zmiany powiadomi� dow�dc� bazy.
O 6.59 dow�dca bazy zadzwoni� do Pentagonu.
I nagle, co dziwne i zupe�nie niewyt�umaczalne, punktualnie o si�d
mej, a wi�c pi�� minut p�niej, ��czno�� ze wszystkimi samolotami po
wr�ci�a - dok�adnie w tej samej sekundzie.
Fort Collins, Kolorado
6 maja, wtorek
Gdy nad rozleg�� preri� wzesz�o s�o�ce, campus uniwersytetu stanowego w Kolorado zala�a z�otawa po�wiata. W jednym z nierzucaj�cych si� w oczy budynk�w doktor Jonathan (Jon) Smith pochyli� si� nad mikroskopem, delikatnie ustawi� cieniute�k� szklan� ig�� i umie�ci� prawie niewidoczn� kropelk� p�ynu na p�askiej, okr�g�ej podstawce, tak ma�ej, �e zmie�ci�aby si� na g��wce szpilki. Co uderzaj�ce i pozornie niemo�liwe, w obiektywie silnego mikroskopu podstawka wygl�da�a jak elektroniczny obw�d scalony.
Smith pokr�ci� ga�k�, reguluj�c ostro��.
- Dobra - wymamrota� z u�miechem. - Jest nadzieja.
By� nie tylko ekspertem w dziedzinie wirusologii i biologii molekularnej, ale i lekarzem wojskowym, podpu�kownikiem stacjonuj�cym czasowo w�r�d strzelistych sosen i faluj�cych wzg�rz Kolorado, gdzie mie�ci�o si� CDC (Centrum Kontroli Chor�b Zaka�nych). Oficjalnie oddelegowany przez USAMRIID (Ameryka�ski Wojskowy Instytut Chor�b Zaka�nych), mia� kontynuowa� tu badania nad ewoluuj�cymi wirusami.
Tyle �e wirusy nie mia�y nic wsp�lnego z delikatnymi procesami, kt�re zachodzi�y tego ranka pod jego mikroskopem. Wojskowy Instytut Chor�b Zaka�nych by� g��wnym medycznym o�rodkiem badawczym ameryka�skiej armii, a Centrum Kontroli Chor�b Zaka�nych stanowi�o jego cywilny odpowiednik. O�rodki te zwykle ze sob� rywalizowa�y. Ale nie tutaj i nie teraz, gdy� wrz�ca w laboratoriach praca mia�a jedynie po�redni zwi�zek z medycyn�.
Smith by� cz�onkiem ma�o znanego po��czonego zespo�u badawczego, kt�ry uczestniczy� w mi�dzynarodowym wy�cigu do stworzenia pierwszego na �wiecie komputera molekularnego, wykuwaj�c bezprecedensow� wi� mi�dzy informatyk� a naukami przyrodniczymi. Koncepcja ta intrygowa�a go jako naukowca i stanowi�a wyzwanie dla jego do�wiadczenia w dzie-
12
dzinie mikrobiologii. O tej nieludzkiej godzinie przywiod�o go do laboratorium co�, co - tak� przynajmniej �ywi� nadziej� - mia�o dokona� prze�omu w molekularnych obwodach scalonych, zbudowanych ze specjalnych organicznych polimer�w, nad kt�rych stworzeniem on i jego koledzy pracowali dniami i nocami.
Gdyby odnie�li sukces, nowe obwody oparte na strukturze DNA mo�na by wielokrotnie rekonfigurowa�, dzi�ki czemu silikon, g��wny sk�adnik wsp�czesnych p�ytek drukowanych uk�ad�w komputerowych, odszed�by do lamusa. Zreszt� tak by�oby du�o lepiej. Technologia silikonowa znalaz�a si� u kresu swych mo�liwo�ci i kolejnym logicznym - cho� trudnym - krokiem by�a teraz technologia biologiczna. Gdyby uda�o si� skonstruowa� dzia�aj�cy model komputera molekularnego, by�oby to urz�dzenie szybsze i pot�niejsze nad wszelkie wyobra�enie i w�a�nie dlatego interesowa�y si� nim wojsko i USAMRIID.
Badania te fascynowa�y Smitha od zawsze, wi�c gdy tylko dosz�y go plotki o tajnym projekcie cywilno-wojskowym, za�atwi� sobie przydzia� i z ochot� rzuci� si� w wir technologicznej rywalizacji i walki o przysz�o��, od kt�rej dzieli�a ich ledwie grubo�� atomu.
- Si� masz, Jon. - Do opustosza�ego laboratorium wtoczy� si� na
w�zku Larry Schulenberg, jeden z ich czo�owych spec�w od biologii
kom�rkowej. - S�ysza�e� o Pasteurze?
Smith poderwa� g�ow�.
- Nie s�ysza�em nawet, jak otwierasz drzwi. - Dopiero teraz spo
strzeg�, �e Larry ma pos�pn� min�. - O Pasteurze? - powt�rzy�. - Nie.
Co si� sta�o? - Podobnie jak CDC i USAMRJID, Instytut Pasteura by�
�wiatowej s�awy o�rodkiem badawczym.
Pi��dziesi�ciokilkuletni Schulenberg, energiczny, na br�z opalony m�czyzna ogolony na �yso, nosi� w uchu ma�y brylantowy kolczyk i mia� pot�nie umi�nione ramiona, poniewa� od wielu lat mia� bezw�adne nogi i porusza� si� si�� r�k.
- By� tam jaki� wybuch - odrzek� ponuro. - Tragiczny w skutkach.
Zgin�a masa ludzi. - Pogrzeba� w pliku dokument�w na kolanach i wy
j�� z nich wydruk.
- Bo�e! - wyszepta� Jon. - Ale jak to si� sta�o? Wypadek? W labo
ratorium?
- Francuska policja uwa�a, �e nie. Raczej bomba. Sprawdzaj� by
�ych pracownik�w. - Larry zawr�ci� w�zek i ruszy� do drzwi. � Pomy�la
�em, �e zechcesz o tym wiedzie�. Dosta�em e-maila od Jima Thrane z Por-
ton Down i �ci�gn��em to z Internetu. Musz� sprawdzi�, kto jeszcze tu
jest. Ta wiadomo�� zainteresuje wszystkich.
13
- Dzi�ki, Larry. - Gdy Schulenberg znikn�� na korytarzu, Jon szybko przeczyta� kr�tk� notatk�. I ze �ci�ni�tym �o��dkiem natychmiast przeczyta� j� ponownie.
Wybuch w Instytucie Pasteura
Pary�. 0 22.52 pot�na eksplozja doszcz�tnie zniszczy�a dwupi�trowy budynek mieszcz�cy biura i laboratoria szacownego Instytutu Pasteura. Zgin�o co najmniej dwana�cie os�b, cztery s� w stanie krytycznym. Na pogorzelisku trwaj� intensywne poszukiwania innych ofiar.
Specjali�ci ze stra�y po�arnej twierdz�, �e znale�li dowody u�ycia materia��w wybuchowych. Do zamachu nie przyzna�a si� �adna grupa terrorystyczna. Rozpocz�to szeroko zakrojone �ledztwo, kt�re obejmie r�wnie� ostatnio zwolnionych pracownik�w instytutu.
W�r�d ocala�ych jest dr Martin Zellerbach, specjalista komputerowy ze Stan�w Zjednoczonych, kt�ry odni�s� obra�enia g�owy...
Jon zmartwia�. Zamar�o mu serce. Doktor Martin Zellerbach... odni�s� obra�enia g�owy... Marty? Przed oczami stan�a mu twarz starego przyjaciela i kurczowo zacisn�� palce na kartce papieru. Krzywy u�miech, badawcze zielone oczy, kt�re skrzy�y si� weso�o, by nagle zmatowie�, gdy Marty pogr��a� si� w zadumie, a mo�e odlatywa� my�l� w kosmos. Niski, pulchny, chodzi� tak niezgrabnie, jakby nie nauczy� si� porusza� nogami. Mia� zesp� Aspergera, rzadkie zaburzenie rozwoju mieszcz�ce si� w mniej dokuczliwym spektrum autyzmu. W jego przypadku choroba ta charakteryzowa�a si� obsesyjn� sk�onno�ci� do konsumpcji, wysok� inteligencj�, upo�ledzeniem komunikacji dwustronnej i wybitnym talentem w dw�ch dziedzinach: matematyce i elektronice. Kr�tko m�wi�c, Marty by� geniuszem komputerowym.
Jon nerwowo odchrz�kn��. Gard�o �cisn�� mu l�k. Obra�enia g�owy. Jak powa�ne? O tym w notatce nie pisano. Wyj�� z kieszeni telefon wyposa�ony w specjalne urz�dzenie szyfruj�ce i zadzwoni� do Waszyngtonu.
On i Marty dorastali razem w Iowa, gdzie Jon broni� go przed docinkami z�o�liwych koleg�w, a nawet nauczycieli, kt�rzy nie mogli uwierzy�, �e kto� o tak wysokim ilorazie inteligencji nie jest celowo niegrzeczny, �e jego zachowanie jest wynikiem choroby. Zesp� Aspergera wykryto u niego, gdy by� ju� starszy i w ko�cu przepisano mu lekarstwa, dzi�ki kt�rym m�g�by w miar� trze�wo st�pa� po ziemi. Ale on lekarstw nie znosi� i u�o�y� sobie �ycie tak, �eby ich unika�. Przez wiele lat nie wy-
14
chodzi� ze swego przytulnego mieszkania w Waszyngtonie. Mia� tam najnowocze�niejsze komputery, oprogramowanie, kt�re nieustannie ulepsza�; w takich warunkach jego tw�rczy umys� kwit�, wolny i nieskr�powany. Konsultowali si� z nim biznesmeni, naukowcy i badacze z ca�ego �wiata, lecz tylko elektronicznie, nigdy osobi�cie.
Co ten nie�mia�y komputerowy geniusz robi� w Pary�u?
Ostatnim razem zgodzi� si� wyj�� z domu przed p�tora rokiem i bynajmniej nie nak�oniono go do tego �agodn� perswazj�. Nie. Do opuszczenia mieszkania zmusi�y go grad kul i pocz�tek katastrofy wywo�anej przez Hades, wirusa, kt�ry zabi� narzeczon� Smitha, Sophi� Russell.
Jon us�ysza� w s�uchawce sygna�, lecz zamiast w odleg�ym Waszyngtonie, dzwonek telefonu kom�rkowego zdawa� si� brzmie� niezwykle blisko, tu� za drzwiami laboratorium. Dziwne. Niemal niesamowite.
- Halo? - G�os Nathaniela Frcdericka (Frcda) Kleina.
Smith odwr�ci� si� gwa�townie i spojrza� na drzwi.
- Prosz� wej��, panie dyrektorze.
Cicho jak duch, wci�� trzymaj�c w r�ku telefon, do laboratorium wszed� szef Jedynki, supertajnej kom�rki wywiadowczo-kontrwywiadowczej.
- Ju� s�ysza�e� - powiedzia�. - Powinienem si� by� domy�li�, �e za
dzwonisz. - Wy��czy� kom�rk�.
- O Martym? Tak, przed chwil�. Co pan o tym wie? I co pan tu w�a�
ciwie robi?
Klein bez s�owa min�� rz�d zastawionych l�ni�cymi prob�wkami sto��w, za kt�rymi ju� wkr�tce mieli zasi��� naukowcy i asystenci z CDC i USAMRIID. Przystan�� przy stole Smitha, przysiad� na kamiennym blacie i z pos�pn� twarz� za�o�y� r�ce. Jak zwykle mia� na sobie wymi�ty garnitur, tym razem br�zowy, i by� niezwykle blady, jako �e rzadko kiedy widywa� s�o�ce; on nie dzia�a� na szerokich, otwartych przestrzeniach. Do�� wysoki - mia� metr osiemdziesi�t wzrostu - w drucianych okularach, lekko �ysiej�cy, o wysokim, inteligentnym czole, m�g�by uchodzi� za ka�dego, od wydawcy poczynaj�c, na fa�szerzu ko�cz�c.
W zamy�leniu spojrza� na Smitha i ze wsp�czuciem powiedzia�:
- Tw�j przyjaciel �yje, ale jest w �pi�czce. Nie b�d� ci� ok�amywa�.
Lekarze bardzo si� o niego martwi�.
Mroczny b�l po stracie Sophii wci�� bardzo Smithowi doskwiera�, a wypadek Marty'ego jeszcze bardziej go spot�gowa�. Ale Sophia odesz�a i na dobr� spraw� odszed� te� Marty.
- Co on robi� w Pary�u, u diab�a?
Klein wyj�� z kieszeni fajk� i kapciuch.
- Tak, te� si� nad tym zastanawiali�my.
15
Jon chcia� co� powiedzie�, lecz si� zawaha�. Niewidzialna dla organ�w rz�dowych Jedynka - ojej istnieniu wiedzia� tylko Bia�y Dom - pracowa�a ca�kowicie poza zasi�giem oficjalnej biurokracji wojskowo-wywiadowczej i poza przenikliwym wzrokiem Kongresu. Jej tajemniczy dyrektor ukazywa� si� publicznie jedynie wtedy, gdy dochodzi�o do wydarze� o sile trz�sienia ziemi... lub mog�o do nich doj��. Jedynka by�a organizacj� bez formalnej struktury organizacyjnej; nie mia�a ani siedziby, ani urz�d�w, ani oficjalnych przedstawicieli. W jej sk�ad wchodzili nieznaj�cy si� nawzajem eksperci z wielu r�nych dziedzin. Wszyscy mieli do�wiadczenie w tajnej pracy w terenie, wi�kszo�� s�u�y�a kiedy� w wojsku. Ludzie ci nie byli z nikim zwi�zani. Nie mieli rodziny, nie mieli rodzinnego domu, nie mieli te� zobowi�za� ani sta�ych, ani nawet tymczasowych.
Nale�a� do nich Jon Smith, jeden z kilku najwybitniejszych agent�w Kleina.
- Przyjecha� pan w zwi�zku z Martym - powiedzia�. - W zwi�zku
z tym, co wydarzy�o si� w Instytucie Pasteura. Co� si� dzieje, prawda?
- Chod�my na spacer. - Klein podsun�� okulary na czo�o i zacz��
nabija� fajk�.
- Tu nie wolno pali� - uprzedzi� go Jon. - Cz�steczki dymu mog�
zanieczy�ci� DNA.
Klein westchn��.
- Jeszcze jeden pow�d, �eby p�j�� na spacer.
Fred Klein - i jego organizacja - nie ufa� nikomu i niczemu, niczego nie uwa�a� za rzecz oczywist�. Nawet w oficjalnie nieistniej�cym laboratorium kto� m�g� za�o�y� pods�uch i w�a�nie dlatego dyrektor chcia� wyj�� na dw�r. Jon zamkn�� drzwi na klucz. Rami� w rami� zeszli na d�, mijaj�c po drodze laboratoria i biura. Tylko w kilku pomieszczeniach pali�o si� �wiat�o. W ca�ym budynku by�o ciemno i cicho.
Promienie porannego s�o�ca pada�y skosem na �wierki, zalewaj�c je od wschodu migotliw� po�wiat�. Od zachodu drzewa wci�� otula� cienisty mrok. Na horyzoncie strzela�y w niebo G�ry Skaliste. Ich wystrz�pione szczyty ton�y w ciep�ym blasku, lecz w dolinach wci�� zalega� szkar�atny p�zmierzch. W powietrzu unosi� si� aromatyczny zapach sosen.
Klein przeszed� kilka krok�w i przystan��, �eby zapali� fajk�. Pyka� z niej dop�ty, dop�ki dym nie przes�oni� mu twarzy. Rozp�dzi� go machni�ciem r�ki i rzuci�:
- Chod�my. - Ruszyli w stron� drogi. - Opowiedz mi o swojej pra
cy. Jak wam idzie? Co z tym komputerem? Zbudujecie go wreszcie?
16
- Chcia�bym. Posuwamy si� do przodu, ale bardzo powoli. Badania
s� skomplikowane.
Rz�d ka�dego kraju na �wiecie chcia�by mie� komputer molekularny jako pierwszy, poniewa� dzi�ki niemu w kilka sekund mo�na by z�ama� dowolny szyfr. Przera�aj�ca perspektywa, zw�aszcza dla wojskowych system�w obronnych. Wszystkie ameryka�skie rakiety nuklearne, tajne systemy satelitarne NSA (Agencji Bezpiecze�stwa Narodowego) i NRO (Narodowego Urz�du Zwiadowczego), zdolno�� operacyjna ca�ej ameryka�skiej floty, ameryka�skie plany obronne - dos�ownie wszystko, co polega�o na elektronice, znalaz�oby si� na �asce i nie�asce pierwszego komputera molekularnego. Nie wygra�by z nim nawet najwi�kszy i najpot�niejszy komputer silikonowy.
- Kiedy zobaczymy pierwszy? - spyta� Klein.
- Za kilka lat - odrzek� bez wahania Smith. - Za kilka albo za kilka
na�cie.
- Kto jest najbli�szy celu?
- B�g raczy wiedzie�. Skonstruowanie funkcjonalnego modelu jest
koszmarnie trudne.
Klein wypu�ci� k��b dymu i ubi� tyto� w fajce.
- A gdybym powiedzia� ci, �e ju� go skonstruowano, kto twoim zda
niem m�g�by to zrobi�?
Owszem, pierwsze prototypy ju� powsta�y i z ka�dym rokiem ros�y nadzieje na ich praktyczne zastosowanie, ale ca�kowity sukces? Od ca�kowitego sukcesu dzieli�o ich co najmniej pi�� lat. Chyba �e... Takeda? Chambord?
I nagle go ol�ni�o. Poniewa� odwiedzi� go Klein, kluczem do rozwi�zania zagadki musia� by� Pary�.
- Emile Chambord... Chce pan powiedzie�, �e Chambord nas wy
przedzi�? �e wyprzedzi� nawet Taked� z Tokio?
- Chambord najprawdopodobniej nie �yje - odpar� z zatroskaniem
Klein, pykaj�c z fajki. - Zgin�� w wybuchu. Laboratorium jest komplet
nie zniszczone. Nie zosta�o nic, opr�cz sterty roztrzaskanych cegie�, osma
lonego drewna i od�amk�w szk�a. Szukali go w domu, szukali u c�rki.
Szukali wsz�dzie. Znale�li tylko samoch�d na parkingu. Kr��� r�ne
pog�oski...
- Jak zawsze.
- Nie, tym razem to co innego. R�nie gadaj�. Zw�aszcza jego kole
dzy, prze�o�eni, ci z francuskich kr�g�w wojskowych.
- Gdyby Chambord by� tak blisko celu, na pog�oskach by si� nie
sko�czy�o. Kto� musia�by o tym wiedzie�.
17
- Niekoniecznie. Wojskowi regularnie go sprawdzali, ale uparcie
twierdzi�, �e nikogo w tych badaniach nie wyprzedza. By� etatowym pra
cownikiem instytutu i wybitnym naukowcem, a jako wybitny naukowiec
nie musia� sk�ada� meldunk�w prze�o�onym.
Jon kiwn�� g�ow�. To anachronizm, lecz Instytut Pasteura s�yn�� z anachronizm�w.
- A jego notatki? Zapiski? Raporty?
- Brak. Od zesz�ego roku nie by�o nic. Dos�ownie nic.
- Jak to nic? Nie ma �adnych notatek? Niemo�liwe. Musia� je prze
chowywa� w komputerze. Chce pan powiedzie�, �e wybuch zniszczy�
ca�y system komputerowy?
- Nie, komputer g��wny ocala�. Stoi w opancerzonym schronie, ale
od ponad roku Chambord nie wprowadzi� tam �adnych danych.
Smith zmarszczy� brwi.
- Notowa� r�cznie?
- Je�li w og�le notowa�.
- Musia� notowa�. Nie mo�na prowadzi� bada�, nie zapisuj�c da
nych. Dziennik laboratoryjny, arkusz ocen post�p�w; zapiski musz� by�
metodyczne i niezwykle dok�adne, w przeciwnym razie nie mo�na zwe
ryfikowa� wynik�w ani odtworzy� danych. Ka�dy �lepy zau�ek, ka�dy
b��d, ka�de odst�pstwo od za�o�onego planu, wszystko musi by� szcze
g�owo odnotowane. Je�li nie korzysta� z komputera, musia� notowa� r�cz
nie. To pewne.
- Mo�liwe, ale dot�d ani pracownicy instytutu, ani w�adze francu
skie na nic nie natrafi�y, a wierz mi, �e szuka�y. Bardzo intensywnie.
Notowa� r�cznie? - my�la� Jon. Dlaczego? Czy�by zda� sobie spraw�, �e jest blisko celu, i przestraszy� si�, �e kto� to odkryje?
- My�li pan, �e wiedzia� albo podejrzewa�, �e kto� z instytutu go
�ledzi?
- Francuzi nie wiedz�, co o tym s�dzi� - odrzek� Klein. - Wszyscy
pozostali te�.
- Pracowa� sam?
- Mia� m�odego asystenta, kt�ry jest teraz na urlopie. Szuka go fran
cuska policja. - Klein spojrza� na wsch�d. S�o�ce, wielka kula nad pre
ri�, sta�o ju� troch� wy�ej. - Przypuszczamy te�, �e pracowa� dla niego
doktor Zellerbach.
- Jak to? Przypuszczamy?
- Wygl�da na to, �e cokolwiek tam robi�, robi� to nieoficjalnie, nie
mal w tajemnicy. Oficjalnie zatrudniono go jako konsultanta do spraw
bezpiecze�stwa. Po wybuchu policja natychmiast pojecha�a do jego ho-
18
telu, ale nie znalaz�a tam nic ciekawego. Mia� tylko jedn� walizk� i z nikim si� nie przyja�ni� ani tam, ani w instytucie. Prawie nikt o nim nie s�ysza�, niewiele os�b go pami�ta. Zaskakuj�ce. Smith kiwn�� g�ow�.
- Tak, to ca�y Marty. - Wiedzia�, �e jego stary przyjaciel jest samot
nikiem, �e zawsze zale�a�o mu na pe�nej anonimowo�ci. Wiedzia� te�, �e
komputer molekularny, kt�ry z mglistej koncepcji m�g� lada dzie� prze
rodzi� si� w namacaln� rzeczywisto��, jest jedn� z niewielu pokus, kt�ra
mog�a wyci�gn�� Marty'ego z waszyngto�skiej pustelni. - Kiedy odzy
ska przytomno��, wszystko wam powie.
- Je�li j� odzyska. Ale wtedy mo�e by� ju� za p�no.
Jon poczu�, �e ogarnia go gniew.
- Marty z tego wyjdzie - odpar� z naciskiem. - Wyjdzie.
- Dobrze, pu�kowniku, ale kiedy? - Klein wyj�� fajk� z ust i prze
szy� go wzrokiem. - Jeszcze o tym nie wiesz, ale mieli�my dzisiaj pa
skudn� pobudk�. O si�dmej pi��dziesi�t pi�� czasu waszyngto�skiego ci
z Diego Garcia stracili ��czno�� ze wszystkimi samolotami. Dok�adnie
pi�� minut p�niej ��czno�� powr�ci�a. Nie by�o �adnej awarii, �adnych
anomalii pogodowych, nikt nie pope�ni� �adnego b��du. Doszli do wnio
sku, �e to robota jakiego� hakera, ale je�li tak, facet nie pozostawi� po
sobie �adnych �lad�w, a wszyscy eksperci jednym g�osem twierdz�, �e to
niemo�liwe, ka�dy istniej�cy komputer taki �lad by pozostawi�.
- S�jakie� straty?
- Nie, ale wielu ludziom przyby�o zmarszczek.
- Kiedy dosz�o do wybuchu w Instytucie Pasteura?
Klein u�miechn�� si� ponuro.
- Dwie godziny wcze�niej.
- Chambord... Mo�e to by�a pr�ba prototypu jego komputera, je�li
go zbudowa�. I je�li kto� ten komputer ukrad�.
- Nie �artuj. Jego laboratorium le�y w gruzach, a sam Chambord
najprawdopodobniej zgin��. Jego notatki, wyniki bada� uleg�y zniszcze
niu albo... zagin�y.
- Aha. My�li pan, �e bomb� pod�o�ono, by zatrze� �lady morder
stwa, kradzie�y dokumentacji i samego prototypu.
- Komputer molekularny w niepowo�anych r�kach to niezbyt mi�a
perspektywa...
- Rozumiem. I tak zamierza�em polecie� do Pary�a, do Marty'ego.
- Tak my�la�em. To dobra przykrywka. Poza tym nie mam nikogo,
kto by taki komputer rozpozna�. - Klein podni�s� wzrok i popatrzy� nie
spokojnie na wisz�ce nad preri� niebo, jakby lada chwila mia� spa�� na
19
nich deszcz nuklearnych rakiet dalekiego zasi�gu. - Musisz si� dowiedzie�, czyjego notatki i zapiski uleg�y zniszczeniu, czyje po prostu skradziono. I czy istnieje gdzie� dzia�aj�cy prototyp tego przekl�tego komputera. Pracujemy jak zwykle. B�d� twoim jedynym kontaktem. O ka�dej porze dnia i nocy. Gdyby� potrzebowa� pomocy ze strony rz�du lub wojskowych w Europie czy tutaj, daj mi zna�. Obowi�zuje nas �cis�a tajemnica, jasne? Nie chcemy tu paniki. Nie chcemy te�, �eby jaki� kraj drugiego czy trzeciego �wiata dogada� si� z tymi, kt�rzy pod�o�yli bomb� w instytucie.
- Jasne. - Po�owa nierozwini�tych kraj�w �wiata nie darzy�a Sta
n�w Zjednoczonych zbyt wielk� mi�o�ci�. Podobnie jak przer�ni terro
ry�ci, kt�rzy coraz cz�ciej atakowali i Ameryk�, i Amerykan�w. - Kie-
dy wyje�d�am?
- Natychmiast - odrzek� Klein. - Oczywi�cie przydziel� do tego kilku
naszych. P�jd� innym tropem, ale licz� przede wszystkim na ciebie. CIA
i FBI te� wysy�aj� w teren swoich ludzi. A je�li chodzi o Zellerbacha,
pami�taj, �e martwi� si� o niego tak samo jak ty. Mamy nadziej�, �e szybko
odzyska przytomno��. Rzecz w tym, �e je�li si� nie myl�, zosta�o nam
bardzo ma�o czasu i zale�y od tego �ycie wielu ludzi.
Rozdzia� 2
Pary�, Francja
Dochodzi�a sz�sta. Faruk al-Hamid sko�czy� zmian�, zdj�� kombinezon i drzwiami dla personelu wyszed� z L'H�pital Europeen Geor-ges Pompidou. Id�c ruchliwym bulwarem Victor do ukrytej w bocznej uliczce Massoud Cafe, nie mia� najmniejszego powodu podejrzewa�, �e kto� go �ledzi.
Zm�czony i przybity ca�ym dniem zmywania pod��g, noszenia kosz�w z brudn� po�ciel� i tysi�cem innych kator�niczych prac salowego, usiad� przy stoliku stoj�cym ani w kafejce, ani na ulicy, tylko dok�adnie mi�dzy rozsuwanymi skrzyd�ami szklanych drzwi, gdzie �wie�e, wiosenne powietrze miesza�o si� z aromatycznymi zapachami dolatuj�cymi z kuchni.
Rozejrza� si�, ale tylko raz, ignoruj�c krajan Algierczyk�w, Maroka�czyk�w i Saharyjczyk�w, kt�rzy cz�sto tam przychodzili. Ju� wkr�t-
20
ce pi� drug� fili�ank� mocnej kawy, obrzucaj�c pe�nym nagany spojrzeniem tych, kt�rzy zamawiali wino. Islam zabrania� picia alkoholu, lecz wielu, bardzo wielu mieszka�c�w p�nocnej Afryki ch�tnie o tym zapomina�o. Pewnie uwa�ali, �e wyje�d�aj�c z kraju, pozostawiaj� za sob� nie tylko ojczyzn�, ale i Allacha.
Ju� mia� wybuchn�� gniewem, gdy wtem kto� si� do niego przysiad�.
Jaki� m�czyzna. Nie by� Arabem -nie z tymi bladoniebieskimi oczami - ale m�wi� po arabsku.
- Salaam alajkum, Farok. Ci�ko pracujesz. Obserwowa�em ci� i my
�l�, �e zas�ugujesz na co� lepszego. Dlatego mam dla ciebie pewn� pro
pozycj�. Chcesz jej wys�ucha�?
- Wahs-tah-hahb? - mrukn�� podejrzliwie Faruk. Nic nie jest za
darmo.
Obcy skwapliwie kiwn�� g�ow�.
- To prawda. Ale pozw�l, �e o co� ci� spytam. Czy nie chcia�by�
wyjecha� z rodzin� na urlop?
- Esmali. Na urlop? - Powt�rzy� z gorycz� Faruk. - To niemo�li
we.
Ten cz�owiek m�wi� du�o lepsz� arabszczyzn� ni� on, w dodatku z dziwnym akcentem, irackim, mo�e saudyjskim. Ale na pewno nie pochodzi� ani z Iraku, ani z Arabii Saudyjskiej, ani z Algierii. By� bia�ym Europejczykiem, starszym od niego, szczup�ym, �ylastym i mocno opalonym. Gdy gestem r�ki poprosi� kelnera o wi�cej kawy, Faruk al-Hamid zauwa�y� te�, �e jest dobrze ubrany, ale nawet po ubraniu nie potrafi� rozpozna�, z jakiego jest kraju, cho� zwykle trafia� bez pudla. Mia� dobre oko i cz�sto bawi� si� w t� gr�, �eby zapomnie� o bol�cych mi�niach, d�ugich godzinach nu��cej pracy i o niemo�liwo�ci dorobienia si� w tym nowym wspania�ym �wiecie.
- Dla ciebie niemo�liwe - odpar� nieznajomy. - Dla mnie mo�liwe.
Mog� sprawi�, �eby niemo�liwe sta�o si� mo�liwe.
- La. Nie, nikogo nie zabij�.
- O nic takiego nie prosz�. Nie chc� te�, �eby� krad� czy uprawia�
sabota�.
Wida� by�o, �e propozycja coraz bardziej Faruka intryguje.
- W takim razie jak zap�ac� za ten wspania�y urlop?
- Wystarczy, �e w�asnor�cznie napiszesz list do szpitala. Kr�tki list
po francusku, w kt�rym powiesz, �e jeste� ci�ko chory i na kilka dni
przysy�asz w zast�pstwie swego kuzyna Mansura. W zamian za to dam ci
pieni�dze.
- Nie mam kuzyna.
21
- Wszyscy Algierczycy maj� kuzyn�w. Nie s�ysza�e�?
- To prawda. Ale w Pary�u nie mam �adnego.
M�czyzna u�miechn�� si� znacz�co.
- Teraz ju� masz. W�a�nie przylecia� z Algierii.
Farukowi serce zabi�o mocniej. Urlop. Dla �ony i dla dzieci. Urlop dla niego. Nieznajomy mia� racj�; nikt w Pary�u by o tym nie wiedzia�, nikogo by nie obesz�o, �e do gigantycznego szpitala imienia Pompidou przyszed� za niego kto� inny. Dla tamtych liczy�o si� tylko to, �eby za marne grosze zrobi� swoje, nic wi�cej. Ale nieznajomy - on albo kto� inny - na pewno knu� co� niedobrego. Mo�e chcia� ukra�� jakie� lekarstwa albo narkotyki? Z drugiej strony i on, i pozostali byli zwyk�ymi poganami, barbarzy�cami. Nie, to nie jego sprawa. Zamiast o tym, pomy�la� o rado�ci, z jak� wr�ci�by do domu i oznajmi� rodzinie, �e jad� na urlop do... W�a�nie, dok�d?
- Chcia�bym znowu zobaczy� Morze �r�dziemne - rzuci� niepew
nie, obserwuj�c twarz nieznajomego w poszukiwaniu oznak, czy nie za
��da� zbyt wiele. - Chcia�bym wyjecha�... mo�e na Capri? S�ysza�em, �e
s� tam pla�e pokryte srebrzystym piaskiem. To by ci� du�o kosztowa�o...
- W takim razie Capri. Albo Porto-Vecchio. A nawet Cannes czy
Monako!
Gdy z ust nieznajomego pop�yn�� strumie� magicznych, pe�nych obietnicy nazw, Faruk u�miechn�� si� do swojej zm�czonej, wyg�odzonej duszy i spyta�:
- Dobrze, a wi�c co mam napisa�?
Bordeaux, Francja
Kilka godzin p�niej w jednym z pokoj�w zapuszczonego pensjonatu, ukrytego mi�dzy magazynami wina na brzegu rzeki Garonne w Bordeaux, zadzwoni� telefon. Pok�j zajmowa� Jean-Luc Massenet, drobny, blady w wieku dwudziestu kilku lat. Siedzia� na brzegu ��ka, patrz�c na dzwoni�cy telefon. Ca�y si� trz�s�, oczy mia� wytrzeszczone ze strachu. Od strony rzeki do obskurnego pokoju wpada�y krzyki i basowe porykiwanie barek. Przy ka�dym g�o�niejszym odg�osie podskakiwa� jak plastikowa kuk�a na sznurku. Nie podni�s� s�uchawki.
Kiedy telefon przesta� w ko�cu dzwoni�, Jean-Luc si�gn�� do le��cej na pod�odze teczki, wyj�� z niej notatnik i dr��c� r�k� zacz�� co� pisa�, nieustannie przyspieszaj�c, jakby chcia� czym pr�dzej zanotowa� wszystko, co pami�ta�. Ale kilka minut p�niej zmieni� zdanie. Zakl��,
22
wyrwa� kartk�, zmi�� j� i wrzuci� do kosza na �mieci. Przera�ony, pe�en odrazy trzasn�� notatnikiem w stolik i doszed� do wniosku, �e pozosta�a mu jedynie ucieczka, innego wyj�cia nie ma.
Zlany potem, chwyci� teczk� i podbieg� do drzwi.
Ale zanim zd��y� dotkn�� klamki, us�ysza� ciche pukanie. Zamar�. Niczym chwiej�cy si� �eb kobry obserwuj�cej mysz, klamka obr�ci�a si� powoli najpierw w prawo, potem w lewo.
- Jeste� tam, Jean-Luc? - Niski g�os, paryski akcent. Ten kto� mu
sia� sta� tu� za drzwiami. - To ja, kapitan Bonnard. Dlaczego nie odbie
rasz telefonu? Wpu�� mnie.
Jean-Luc zadr�a� z ulgi. Chcia� prze�kn�� �lin�, ale gard�o mia� suche jak piasek Sahary. Trzasn�� zasuw� i pchn�� drzwi. Otworzy�y si� na mroczny korytarz.
- Bonjour, mon capitaine. Sk�d pan...
Wystarczy� jeden gest i Jean-Luc zamilk� z szacunku dla w�adzy tego energicznego, kr�pego oficera, kt�ry nosi� mundur elitarnego pu�ku spadochronowego. Kapitan Bonnard wszed� do �rodka, zatroskanym wzrokiem ogarn�� ka�dy szczeg� taniego pokoju, wreszcie spojrza� na Jean-Luca, kt�ry wci�� sta� nieruchomo w otwartych drzwiach.
- Widz�, �e czego� si� boisz - rzuci� oschle. - Skoro tak, mo�e le
piej zamknij drzwi. - Mia� kwadratow� twarz, czyste, �mia�e spojrzenie,
ostrzy�one po wojskowemu w�osy i emanowa� pewno�ci� siebie, kt�ra
bardzo podnios�a Jean-Luca na duchu.
Na jego bladej jak p��tno twarzy wykwit� szkar�atny rumieniec.
- Bardzo... Bardzo pana przepraszam, panie kapitanie. - Zamkn��
drzwi.
- I s�usznie. O co tu w�a�ciwie chodzi? M�wi�e�, �e jedziesz na urlop.
Do Arcachon, tak? W takim razie, co tu robisz?
- Ukrywam si�. W hotelu szuka�o mnie trzech m�czyzn. I to nie
byle jakich. Znali moje nazwisko, m�j paryski adres, wiedzieli wszyst
ko. - Jean-Luc z trudem prze�kn�� �lin�. - Jeden z nich wyj�� pistolet i za
cz�� grozi� recepcjoni�cie. Wszystko pods�ucha�em! Sk�d wiedzieli, �e
tam jestem? Czego chcieli? Wygl�da�o na to, �e przyszli mnie zabi�, a ja
nie wiem nawet dlaczego. Wymkn��em si� na ulic�, wskoczy�em do sa
mochodu i uciek�em. Przystan��em w ukrytej zatoczce, w��czy�em radio
i zastanawia�em si� w�a�nie, czy mog� wr�ci� po reszt� rzeczy, gdy po
dali wiadomo�� o tej strasznej tragedii w instytucie. M�wili, �e... �e doktor
Chambord prawdopodobnie nie �yje. S�ysza� pan co� nowego? Czy co�
mu si� sta�o?
Kapitan Bonnard ze smutkiem pokr�ci� g�ow�.
23
- Wiedz� tylko tyle, �e do p�niej nocy pracowa� w laboratorium.
Od tamtej pory nikt go nie widzia�. Policja twierdzi, �e przeszukanie ru
mowiska zajmie co najmniej tydzie�. Dzi� po po�udniu znale�li kolejne
dwa cia�a.
- Potworne. Biedny doktor Chambord. By� dla mnie taki dobry. Za
wsze m�wi�, �e za du�o pracuj�. Nigdy dot�d nie bra�em urlopu i to on
kaza� mi wyjecha�.
Kapitan westchn�� i kiwn�� g�ow�.
- Tak, ale teraz m�w, opowiadaj. Czego ci ludzie mogli od ciebie
chcie�?
Jean-Luc otar� oczy wierzchem d�oni.
- Kiedy us�ysza�em przez radio o wybuchu i o doktorze Chambord,
domy�li�em si�, o co im chodzi�o. Dlatego uciek�em ponownie i ucieka
�em, dop�ki nie znalaz�em tego pensjonatu. Jest daleko od ucz�szcza
nych szlak�w i nikt mnie tu nie zna.
- Je comprends. I wtedy do mnie zadzwoni�e�, tak?
- Oui. Nie wiedzia�em, co robi�.
Zdawa�o si�, �e teraz z kolei kapitan nic z tego nie rozumie.
- Przyszli do ciebie, bo w tym wybuchu m�g� zgin�� doktor Cham
bord? Dlaczego? Przecie� to bez sensu, chyba �e ten zamach...
Jean-Luc kiwn�� g�ow�.
- Ja nie jestem wa�ny, ale pracowa�em... by�em asystentem wiel
kiego Emile'a Chamborda. Ta bomba... Moim zdaniem, kto� chcia� go
zabi�.
- Zabi�? Na mi�o�� bosk�, dlaczego? Kto m�g�by pragn�� jego �mier
ci?
- Nie wiem, ale my�l�, �e ma to co� wsp�lnego z jego komputerem
molekularnym. Gdy wyje�d�a�em, by� na dziewi��dziesi�t dziewi�� pro
cent pewny, �e uda�o mu si� zbudowa� pe�nosprawny prototyp. Ale wie
pan, jak to jest z takimi perfekcjonistami. Nie chcia� o tym nikomu m�
wi�, chcia� mie� absolutn� pewno��. Czy zdaje pan sobie spraw�, jakie
znaczenie mia�by taki komputer? Wielu ludzi zabi�oby i jego, i mnie, �eby
tylko go zdoby�.
Kapitan Bonnard zmarszczy� brwi.
- W rumowisku nie znale�li�my �adnych szcz�tk�w. Ale c�, to g�ra
gruzu, wysoka jak Alpy. Jeste� pewien, �e Chambord go zbudowa�?
- Bien sur. Pracowa�em z nim od samego pocz�tku. Nie wszystko
rozumia�em, ale... - Jean-Luc zawaha� si� i zesztywnia�, jakby ponow
nie ogarn�� go strach. - Wybuch zniszczy� komputer? Nie znale�li�cie
notatek? Niczego? �adnego dowodu?
24
- Laboratorium le�y w gruzach, a w komputerze g��wnym nie ma
�adnych danych.
- To oczywiste. Doktor twierdzi�, �e za �atwo si� do niego dosta�, �e
mog� to zrobi� jacy� szpiedzy czy hakerzy. Dlatego zapisywa� wszystko
w notatniku, a notatnik zamyka� w laboratoryjnym sejfie. Plany tego kom
putera by�y w sejfie! W sejfie!
Bonnard g�ucho j�kn��.
- To znaczy, �e nie b�dziemy w stanie ich odtworzy�.
- Niekoniecznie - rzek� ostro�nie Jean-Luc.
Kapitan zmarszczy� czo�o.
- Jak to? Co ty m�wisz?
- Mo�e je odtworzymy. Mo�e damy rad� zbudowa� komputer mole
kularny bez niego, bez Chamborda. - Jean-Luc ponownie zadr�a�, z tru
dem odp�dzaj�c strach. - My�l�, �e w�a�nie dlatego tamci po mnie przy
szli.
Bonnard wytrzeszczy� oczy.
- Masz kopi� jego notatek?
- Nie, mam w�asne. Tak, przyznaj�, nie s� tak dok�adne jak jego, ale
wielu rzeczy wtedy nie rozumia�em, a doktor Chambord nie pozwala�,
�eby�my pomagali mu notowa�, ani ja, ani ten dziwny Amerykanin. Ale
ja przez ca�y czas potajemnie notowa�em wszystko z pami�ci. Sko�czy
�em dopiero pod koniec zesz�ego tygodnia, tu� przed wyjazdem na urlop.
Wiem, �e zapiski s� niekompletne, nie tak szczeg�owe jak jego, ale je
stem pewien, �e inny naukowiec m�g�by dzi�ki nim zbudowa� komputer,
a mo�e go nawet ulepszy�.
- Notowa�e�? - spyta� podekscytowany Bonnard. - I zabra�e� notatki
na urlop? Masz je tutaj, przy sobie?
- Tak jest! - Jean-Luc poklepa� le��c� na pod�odze teczk�. - Nie
spuszcza�em ich z oka.
- W takim razie lepiej st�d chod�my, i to szybko. Tamci na pewno
ci� szukaj�, lada chwila mog� tu by�. - Bonnard podszed� do okna i wyj
rza� na ulic�.- Chod� tutaj..Widzisz kogo� podobnego do tych, kt�rzy
byli w Arcachon? Kogo� podejrzanego? Musimy by� pewni. W zale�no
�ci od tego, wyjdziemy albo g��wnymi, albo tylnymi drzwiami.
Jean-Luc podszed� do otwartego okna i popatrzy� na ton�c� w �wietle latarni uliczk�. Trzech m�czyzn wchodzi�o do nadbrze�nego baru, dw�ch z baru wychodzi�o. Sze�ciu innych wytacza�o beczki z magazynu - beczk� za beczk�, jak na paradzie - i wtacza�o je na skrzyni� ci�ar�wki. Na chodniku siedzia� bezdomny z nogami na jezdni. Kiwa�a mu si� g�owa, pewnie drzema�.
25
Jean-Luc przyjrza� si� im uwa�nie i odrzek�:
- Nie, nie ma ich.
Kapitan odchrz�kn�� z wyra�nym zadowoleniem.
- Bon. Chod�my. Szybko, zanim ci� znajd�. Bierz teczk�. M�j d�ip
stoi tu� za rogiem.
- Merci! - Jean-Luc pobieg� po teczk�, chwyci� j� i ruszy� do drzwi.
Ale gdy tylko odwr�ci� g�ow�, Bonnard chwyci� z ��ka grub� poduszk�, a drug� r�k� z kabury na plecach wyj�� francuski wojskowy pistolet kaliber 7,65, opatrzony t�umikiem specjalnej konstrukcji. By�a to bro� bardzo stara; jej produkcji zaprzestano pod koniec lat pi��dziesi�tych. Numer seryjny, wybity w komorze nabojowej, starannie spi�owano. Le Francaise Militaire nie mia� bezpiecznika, dlatego ci, kt�rzy go nosili, musieli zachowa� du�� ostro�no��. Ale Bonnard lubi� smak ryzyka i pistolet by� dla niego kolejnym wyzwaniem.
Id�c za Massenetem, cicho zawo�a�:
- Jean-Luc!
Jean-Luc odwr�ci� si� ochoczo i z wyra�n� ulg�. Natychmiast zobaczy� bro� i poduszk�. Zaskoczony, wci�� nic z tego nie rozumiej�c, obronnym gestem wyci�gn�� przed siebie r�k�.
- Panie kapitanie, co pan robi?
- Przykro mi, synu, ale musz� mie� te notatki. -Zanim asystent zd�
�y� ponownie si� odezwa�, zanim zd��y� wykona� jakikolwiek ruch, ka
pitan Darius Bonnard przytkn�� mu poduszk� do potylicy, luf� pistoletu
przy�o�y� do skroni i poci�gn�� za spust. Rozleg�o si� ciche �puf'! W po
duszk� trysn�� strumie� krwi wymieszanej z od�amkami ko�ci i strz�pka
mi m�zgu. Kula przebi�a czaszk� i utkwi�a w tynkowanej �cianie.
Nie wypuszczaj�c poduszki - krew mog�a zabrudzi� pod�og� - kapitan przeni�s� cia�o na ��ko. U�o�y� je z g�ow� na poduszce, po czym odkr�ci� t�umik. Schowa� go do kieszeni i wcisn�� pistolet do lewej r�ki Jean-Luca. Poprawi� poduszk�, zacisn�� palce na palcach martwego asystenta i ponownie poci�gn�� za spust. Huk by� og�uszaj�cy, w male�kim pokoju szokuj�cy nawet dla Bonnarda, kt�ry si� go spodziewa�.
Okolica by�a niebezpieczna, mimo to odg�os wystrza�u m�g� zwr�ci� czyj�� uwag�. Kapitan mia� ma�o czasu. Najpierw sprawdzi� poduszk�. Drugi strza� by� wprost doskona�y: kula wesz�a w kana� wy��obiony przez pierwsz�, tworz�c jedn� ran� wlotow�. Jean-Luc mia� na r�ku �lady prochu, wi�c ka�dy patolog stwierdzi, �e biedny asystent, przybity �mierci� ukochanego Chamborda, pope�ni� samob�jstwo.
Bonnard rozejrza� si� szybko i znalaz� notatnik z wyra�nymi wg��bieniami od d�ugopisu wskazuj�cymi na to, �e wyrwano ze� zapisan�
26
kartk�. Kapitan wyj�� z kosza zmi�ty papier, wepchn�� go do notatnika i nie trac�c czasu na czytanie, schowa� notatnik do kieszeni. Zajrza� pod ��ko i pod wszystkie meble. Szafy w pokoju nie by�o. Wyd�uba� ze �ciany kul� i przesun�� w lewo sfatygowan� komod�, �eby zas�oni� dziur�. Gdy chwyci� z pod�ogi teczk� Jean-Luca, z oddali dobieg�o go zawodzenie policyjnej syreny. Z szybko bij�cym sercem, czuj�c si� jak po zastrzyku adrenaliny, wyt�y� s�uch. Oui, jechali tutaj. Jak zwykle opanowany, jeszcze raz ogarn�� spojrzeniem pok�j. Upewniwszy si�, �e niczego nie pomin��, otworzy� drzwi. Gdy znikn�� w mrocznym korytarzu, przed pensjonatem zahamowa� z piskiem policyjny radiow�z.
Rozdzia� 3
Pary�, Francja
Wczesnym rankiem czasu Denver z bazy Ameryka�skich Si� Powietrznych w Buckley w rutynow� podr� nad biegunem wystartowa� transportowy C-17. Lecia� do Monachium i mia� na pok�adzie tylko jednego pasa�era, kt�rego nazwisko nie figurowa�o na �adnej li�cie przewozowej. We wtorek o sz�stej rano wielki odrzutowiec wyl�dowa� niespodziewanie w Pary�u, oficjalnie po to, �eby zabra� do Monachium jak�� przesy�k�. Do stoj�cej na pasie maszyny podjecha� wojskowy samoch�d i na pok�ad wszed� podpu�kownik ameryka�skich wojsk l�dowych z pust� metalow� kaset� w r�ku. Wszed� i ju� nie wyszed�. Ale gdy kwadrans p�niej samolot wzbi� si� w powietrze, tajemniczego pasa�era w nim nie by�o.
Nied�ugo potem ten sam samoch�d przystan�� przed bocznym wej�ciem jednego z budynk�w na mi�dzynarodowym lotnisku Charles'a de Gaulle'a na p�noc od Pary�a. Otworzy�y si� tylne drzwiczki i wysiad� wysoki m�czyzna, podpu�kownik si� l�dowych USA. By� to Jon Smith. Szczup�y i wysportowany, wygl�da� jak stuprocentowy �o�nierz. Mia� czterdzie�ci kilka lat, wysokie czo�o i ciemne, d�u�sze ni� zwykle w�osy, starannie schowane pod wojskow� czapk�. Wyprostowa� si� i rozejrza�.
Nie by�o w nim niczego szczeg�lnego, gdy tu� przed �witem wchodzi� do budynku. Ot, jeszcze jeden oficer z podr�czn� torb� i laptopem w solidnej aluminiowej obudowie. Wyszed� stamt�d p�godziny p�niej, ale ju� po cywilnemu. Mia� na sobie swoje ulubione ubranie: tweedow�
27
marynark�, niebiesk� bawe�nian� koszul�, be�owe spodnie i p�aszcz. W p��ciennej kaburze pod sportow� marynark� mia� te� sig sauera kaliber 9 milimetr�w.
Przebieg� przez pas startowy i wraz z innymi pasa�erami wszed� do sali przylot�w, gdzie - dzi�ki wojskowym dokumentom - przepuszczono go przez odpraw� bez kontroli. Czeka�a na niego prywatna limuzyna z otwartymi tylnymi drzwiczkami. Jon wsiad�, nie pozwoliwszy szoferowi odebra� sobie ani torby, ani laptopa.
Pary� zawsze s�yn�� zjoie de vivre i dotyczy�o to r�wnie� stylu prowadzenia samochodu. Na przyk�ad klakson by� tu powszechnie stosowanym sposobem komunikacji: d�ugi oznacza� odraz� - zejd� mi z drogi. Kr�ciutki - przyjacielskie ostrze�enie. Seria kr�ciutkich by�a zawadiackim powitaniem, zw�aszcza seria melodyjna i rytmiczna. Szybko��, zr�czno�� i ca�kowita oboj�tno�� na niebezpiecze�stwo by�y wprost nieodzowne, szczeg�lnie w�r�d wielonarodowej mieszanki kierowc�w, kt�rzy zasiadali za kierownicami licznych taks�wek i prywatnych samochod�w. Kierowc� tej limuzyny by� Amerykanin o ci�kiej nodze, co zupe�nie Jonowi nie przeszkadza�o. Chcia� jak najszybciej dotrze� do szpitala i odwiedzi� Marty'ego.
Limuzyna p�dzi�a na po�udnie, obwodnic� wok� miasta. Smith by� spi�ty. W Kolorado przekaza� badania kolegom. Zrobi� to niech�tnie, ale nie mia� innego wyj�cia. Podczas d�ugiego lotu do Francji zadzwoni� do szpitala i wypyta� o Marty'ego. Jego stan nie poprawi� si�, ale przynajmniej si� nie pogorszy�. Zadzwoni� r�wnie� do koleg�w w Tokio, Berlinie, Sydney, Brukseli i Londynie, taktownie wypytuj�c ich o post�py w konstrukcji komputera molekularnego. Wszyscy udzielali mu ostro�nych, wymijaj�cych odpowiedzi. Wszyscy mieli nadziej�, �e b�d� pierwsi.
Mimo to odni�s� wra�enie, �e niepr�dko im si� poszcz�ci. Wszyscy komentowali tragiczn� �mier� Emile'aChamborda, lecz o jego komputerze nie wspominali. Wygl�da�o na to, �e nic nie wiedz�.
Limuzyna skr�ci�a w alej� de la Porte de Sevres i wkr�tce stan�a przed L'Hopital Europeen Georges Pompidou, w kt�rym mie�ci�o si� osiemset ��ek. Ten l�ni�cy pomnik wsp�czesnej architektury z zakrzywionymi �cianami i szklan� fasad� strzela� w niebo jak gigantyczna kropla syropu na kaszel dok�adnie naprzeciwko parku Andre Citroena. Smith zap�aci� kierowcy i wszed� do uwie�czonej szklan� kopu��, wy�o�onej marmurem galerii. Zdj�� ciemne okulary, schowa� je do kieszeni.
Galeria by�a tak wielka i przestronna - mia�a d�ugo�� dw�ch boisk pi�karskich - �e na wiej�cym w niej lekkim wietrze ko�ysa�y si� palmy. Szpital otwarto przed dwoma laty, obwieszczaj�c wszem wobec, �e jest
28
to szpital przysz�o�ci. Id�c do recepcji, Jon zauwa�y� ruchome schody, jakie spotyka si� w wielkich domach towarowych - wiod�y do sal i izolatek na wy�szych pi�trach - oraz jaskrawe strza�ki wskazuj�ce sale operacyjne; dotar� te� do niego lekki zapach przypominaj�cy zapach cytrynowej pasty do pod��g.
P�ynn� francuszczyzn� spyta� o drog� do oddzia�u intensywnej opieki medycznej, gdzie le�a� Marty, po czym wszed� na ruchome schody. Musia� trafi� na koniec zmiany, gdy� wsz�dzie kr�ci�y si� piel�gniarki, technicy, duchowni, woluntariusze i salowi. Przej�cie dy�uru odbywa�o si� bardzo spokojnie i p�ynnie, tak �e tylko do�wiadczony obserwator us�ysza�by kr�tkie, wyciszone rozmowy i zauwa�y�by dyskretne znaki, za pomoc� kt�rych personel przekazywa� sobie obowi�zki.
G��wnym za�o�eniem, kt�re odr�nia�o ten szpital od innych, by�o to, �e wszystkie us�ugi skupiono tu w grupach, tak �e to lekarze specjali�ci przychodzili do chorych, a nie chorzy do lekarzy. Pacjent�w przyjmowano w dwudziestu dw�ch izbach przyj��, gdzie czeka�y hostessy, kt�re odprowadza�y ich do izolatek. U st�p ka�dego ��ka zainstalowano komputer - historia choroby istnia�a jedynie w cyberprzestrzeni - a je�li konieczna by�a operacja, cz�sto - przynajmniej cz�ciowo - przeprowadza�y j� roboty. Poza tym by�y tu baseny k�pielowe, kluby sportowe i liczne kawiarnie.
Za biurkiem przed drzwiami oddzia�u intensywnej opieki medycznej sta�o dw�ch �andarm�w. Smith przedstawi� si� po francusku piel�gniarce jako lekarz i przedstawiciel rodziny doktora Martina Zellerbacha.
- Chcia�bym porozmawia� z jego lekarzem prowadz�cym.
- Z doktorem Dubostem? Jest na obchodzie i ju� zbada� pa�skiego
przyjaciela. Zaraz go zawiadomi�.
- Merci. Czy m�g�bym teraz p�j�� do doktora Zellerbacha? Pocze
kam w jego pokoju.
- Bien sur. S'il vous plait? - Piel�gniarka pos�a�a mu nieobecny
u�miech i gdy �andarm sprawdzi� mu dokumenty, pchn�a ci�kie po
dw�jne drzwi.
Szpitalne odg�osy momentalnie ucich�y, pe�na o�ywienia atmosfera pierzch�a. Wkroczyli w wyciszony �wiat mi�kkich st�pni��, cicho szepcz�cych lekarzy i piel�gniarek, przygaszonych �wiate�, dyskretnych dzwonk�w, mrugaj�cych monitor�w i maszyn, kt�re zdawa�y si� oddycha� w g��bokiej ciszy. Nale�a� do nich ca�y oddzia� i w�ada�y nim niepodzielnie; oddzia�em i wszystkimi leczonymi tu pacjentami.
Jon Smith podszed� z niepokojem do Marty'ego, kt�ry le�a� nieruchomo w trzecim boksie po lewej stronie na w�skim, mechanicznie sterowanym