7470
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 7470 |
Rozszerzenie: |
7470 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 7470 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 7470 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
7470 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
MARTIN GRAY
WSZYSTKIM, KT�RYCH KOCHA�EM
(PRZE�O�Y�A JULIA MATUSZEWSKA)
Przedmowa
I rzeki Jehowa do Szatana: �R�b z nim, co ci si� podoba, tylko zachowaj go przy �yciu". Wtedy Szatan wysun�� si� naprz�d i ugodzi� Hioba.
Martin Gray zdecydowa� si� opowiedzie� swoje �ycie. Postanowi� zrobi� to dla swojej rodziny, kt�ra zgin�a, dla samego siebie, dla swojej fundacji; chcia� m�wi�, chcia�, aby wiedziano. Gdy spotka�em go po raz pierwszy, powiedzia�, i� pragnie, by ta ksi��ka by�a pomnikiem jego rodziny i wszystkich jego bliskich, zar�wno tych z getta, jak i z Tanneron.
Mia�em ju� w swoim dorobku kilka ksi��ek, umiem operowa� s�owami, zna�em histori� tamtego okresu, przyst�pi�em wi�c do pracy.
Obaj czuli�my si� niepewnie. Martin Gray dlatego, �e �ycie nauczy�o go ostro�no�ci; kr�powa� si� rozmawia� ze mn� i nie wiedzia�, czy da si� zobrazowa� s�owami jego walk� i tragedi�, wyja�ni� powody, dla kt�rych zdecydowa� si� �y� dalej.
Ja sam tak�e si� niepokoi�em, gdy� utw�r ten mia� by� dla mnie czym� nowym, skrzy�owaniem historii i ekstremalnego losu ludzkiego. Ale w�a�nie dlatego chcia�em go napisa�. Martin Gray prze�y� paroksyzm naszych bohaterskich i barbarzy�skich czas�w. Walczy� dla swego m�cze�skiego, niezniszczalnego narodu i, co wi�cej, dotkn�o go okrutne, odwieczne nieszcz�cie Hioba.
Przez kilka miesi�cy widywali�my si� codziennie. W Pary�u, w Les Barons, cz�sto noc�, gdy� Martin po�wi�ca� wiele czasu Fundacji Diny Gray. Wypytywa�em go, nagrywa�em
jego s�owa, sprawdza�em, ws�uchiwa�em si� w jego g�os i w chwile milczenia. Przekona�em si�, ile si�y woli i wra�liwo�ci mo�e mie� cz�owiek. Jego prze�ycia by�y dla mnie miernikiem barbarzy�stwa i zdziczenia naszego wieku, kt�ry wymy�li� Treblink�. Czu�em ci�ar niszczycielskiego losu. Musia�em skraca�. W jego �yciu ka�dy krok stanowi� osobn� histori�. Przedstawi�em tylko najwa�niejsze; rekonstruowa�em, konfrontowa�em, komponowa�em dekoracje, stara�em si� odtworzy� atmosfer�. U�y�em w�asnych s��w, id�c g��bokimi �ladami, jakie zostawi�a we mnie historia jego �ycia. Bo stopniowo wtopi�em si� w �ycie Martina, wszed�em w jego sk�r�. To banalne okre�lenie nie szkodzi, sta�em si� nim, ch�opakiem z getta, uciekinierem z Treblinki i z Zambrowa, imigrantem poznaj�cym Stany Zjednoczone, cz�owiekiem ugodzonym w samo serce.
Nie pisa�em tej ksi��ki na zimno, z trze�wym obiektywizmem fachowca; Martin przez ca�e �ycie nie uznawa� p�rodk�w, i ze mn� te� nie rozmawia� nigdy p�s��wkami. Jego �ycie jest zobowi�zaniem. Stara�em si� napisa� t� ksi��k� tak, jak on �y�.
Nie ma w tym mojej zas�ugi. �atwo jest manipulowa� s�owami, wczuwa� si� w cudze nieszcz�cie i rado��, �atwo, siedz�c przy maszynie do pisania, ukazywa� wydarzenia, kt�re inni op�acili w�asn� krwi�.
Zdecydowa�em si� na to, aby spr�bowa� wiernie odtworzy� ten g�os, dochowa� wierno�ci ludziom, dla kt�rych ta ksi��ka zosta�a napisana, i przekaza� innym wzruszenie oraz lekcj�, jak� da�o mi poznanie prawdziwego cz�owieka, kt�ry nie da� si� z�ama�.
MAXGALLO
Pary�, lipiec 1971
Zanim p�knie mi czaszka
�yj�. Chwilami nie jest to wcale �atwe. Wczoraj zn�w odwiedzi� mnie jaki� dziennikarz. Znam ich ju� dobrze. Przybieraj� odpowiedni wyraz twarzy, s� smutni, ale ci�gle zadaj� pytania, w�sz� wsz�dzie, nagle otwieraj� jakie� drzwi, chc� wiedzie�, tragedia nie stanowi dla nich �adnej bariery, po prostu wykonuj� sw�j zaw�d. Przypominaj� mi ludzi Pinkerta, �kr�la nieboszczyk�w", tych, co �adowali na w�zki zw�oki, kt�rych poprzedniego wieczoru nie zd��ono uprz�tn�� z ulic getta: trupy dzieci w �achmanach, z opuchni�tymi, czerwonymi n�kami, m�czyzn, kt�rym przechodnie zrabowali odzie�, a potem przykryli papierem, ma�ych dziewczynek, kt�rym nikt nie mia� odwagi odebra� brudnej szmacianej lalki. Ludzie Pinkerta pracowali w czapkach nasuni�tych na oczy, na prawym r�kawie nosili opaski z gwiazd� Dawida. Podnosili zw�oki, uk�adali jedne na drugich, nast�pnie zaprz�gali si� do w�zk�w i wie�li trupy na cmentarz, do wsp�lnego do�u. Pracuj�c gaw�dzili, byli radzi, gdy kt�remu� uda�o si� zdoby� kawa�ek chleba o smaku gipsu. Pogwizdywali, czasem rzucali sobie od w�zka do w�zka jakie� uwagi, a �granatowi" - polscy policjanci, w�r�d kt�rych byli i tacy, co bez wahania zabijali dzieci - spogl�dali na nich z oburzeniem. .�ydowskie �wintuchy" - m�wili na ludzi Pinkerta i prawie bez rewizji przepuszczali skrzypi�ce w�zki, z kt�rych stercza�y sztywne ramiona rzuconych bez�adnie wychud�ych cia�.
Wczorajszy dziennikarz zachowywa� si� jak amator. To wyci�ga� notes, to zn�w magnetofon; parali�owa�o go zak�opotanie, ledwie wa�y� si� podnie�� na mnie wzrok, m�wi� po cichu, chodzi� na palcach. Wol� zawodowc�w, oni wiedz�, co to nieszcz�cie, �mier�, �ycie. Ten nie wiedzia� nic i sprawi� mi b�l. U�miecha� si� nie�mia�o pod swym ma�ym czarnym w�sikiem, a jego milczenie krzycza�o mi prosto w twarz: �C� pan tu w�a�ciwie robi, przyjmuje mnie pan, spaceruje sobie po pokoju, rozmawia ze mn�... Jak pan mo�e �y�? Czy panu nie wstyd?" Kr�ci� g�ow�, patrzy� na fotografie moich najbli�szych, mojej �ony Diny, naszych dzieci, Nicole, Zuzanny, Karola i Ryszarda, kt�re u�miecha�y si� na zdj�ciach. D�u�szy czas ogl�da� fotografi� przedstawiaj�c� wszystkich pi�cioro na ��ce przed domem: Zuzanna stoi z podniesionymi ramionami, Dina tuli w ramionach Ryszarda. Nie odzywa� si�, kiwa� tylko g�ow�. Mia�em ochot� schwyci� go za kark i wyrzuci� na dw�r, zada� mu b�l, a jednocze�nie roztrzaska� moj� w�asn� czaszk�, wal�c ni� o �cian�; chcia�bym wzi�� swoj� g�ow� w obie r�ce i cisn�� j� z ca�ej si�y, jak granat, w ten dom, kt�ry budowa�em razem z Din� dla naszych dzieci. Moja g�owa p�k�aby i mia�bym wreszcie spok�j.
Tymczasem siedzia�em tutaj, spogl�daj�c na dziennikarza, kt�ry od czasu do czasu podnosi� na mnie wzrok i wnet go opuszcza�, jakby chcia� mi powiedzie�: �Pan �yje, a oni zmarli. Nie �miem rozmawia� z panem o pana �yciu i ich �mierci. Dlaczego nie zgin�� pan tak jak oni? Jak panu nie wstyd �y� dalej? To skandal, �e pan �yje".
�atwo mi to by�o odgadn��, poniewa� od wielu miesi�cy, od 3 pa�dziernika 1970 r., powtarzam sobie ci�gle te s�owa. Gdy tylko cichnie mi szum w uszach, d�awi mnie wspomnienie mojej �ony i dzieci. W�wczas, tak jak podczas rozmowy z tym dziennikarzem, chcia�bym roztrzaska� sobie �eb o �cian�. Tak strasznie �omoce mi w czaszce, nie mog� wprost znie�� tego b�lu. Zaciskam wargi, gryz� si� w policzki, �eby
nie krzycze�. Chcia�bym rozerwa� sobie pier� r�kami � rycze�: �Ja �yj�!", wy� g�o�no - � s�ysz� sw�j krzyk, podobny do skowyt�w m�ki, jakie rozlega�y si� w lochach gestapo przy alei Szucha w Warszawie, kt�re wydawa�em ja sam.
Najgorzej jest wieczorem; wtedy najwi�cej nienawidz� �ycia, kt�re zachowa�em. W��czam radio na ca�y regulator, a� nie mog� ju� znie�� przera�liwej kakofonii s��w tak g�o�nych, �e niepodobna ich rozr�ni�, ani muzyki, kt�ra ju� nie jest muzyk�. Uspokajam si�, ten ha�as mnie kaleczy, a fizyczny b�l przynosi ulg�. Mog� o nich my�le�, widzie� ich zn�w takimi, jakimi byli. W przeddzie� po�aru, 2 pa�dziernika, biegli wszyscy ku mnie, wyrzucaj�c w g�r� swoje szkolne teczki. By�o ciep�o, niebo l�ni�o b��kitem, nie pada�o ju� od kilku miesi�cy i czu�o si� pierwsze powiewy mistralu. Wtedy w�a�nie zrobi�em to zdj�cie. Mam je teraz przed sob�. Nazajutrz w moim �yciu by�a kompletna pustka: �ona i dzieci nie �y�y, nad Tanneron unosi�a si� chmura czarnego dymu. Nie widzia�em tak wysokich p�omieni od czasu po�aru warszawskiego getta. W�wczas te� zosta�em sam, ca�e moje �ycie leg�o w gruzach. Wyszed�em z pola ruin, z kana��w, wydosta�em ale z Treblinki, a wszyscy moi zgin�li. Ale mia�em wtedy dwadzie�cia lat, pistolet w gar�ci, polskie lasy by�y g�ste, a nienawi�� podsyca�a we mnie wol� �ycia: �y�, aby zabija�! Po okresie samotno�ci zdawa�o mi si�, �e przyszed� dla mnie czas pokoju - mia�em �on�, dzieci. A potem ten po�ar, Tanneron w p�omieniach, trzask ognia, zapach i �ar, jak w p�on�cej Warszawie. Z�y los odebra� mi wszystko, czym mnie na kr�tko obdarzy�: �on�, dzieci, sens istnienia. Po raz drugi zosta�em w �yciu zupe�nie sam.
t Przez wiele dni i nocy po prostu nie mog�em w to uwierzy�. !hcia�em sko�czy� z �yciem, kt�re si� mnie uczepi�o, po�o�y� res temu, co si� zn�w zacz�o. Strzegli mnie przyjaciele, luzie obeznani z wojn� i widokiem �mierci, pragn�cy zg��bi� iepoj�t� zagadkowo�� losu: cudem wyrwany �mierci �o�nierz 9
spada z trapu, wysiadaj�c ze statku, kt�ry go odwi�z� do ojczyzny, i ginie na miejscu. Dzie� po dniu prolongowa�em sobie �ycie - i oto jestem �ywy. Najwi�cej dziwi� si� ci, kt�rym nieszcz�cie jest obce. Jak ten wczorajszy dziennikarz, kt�rego odprowadzi�em do furtki i kt�ry nieustannie kiwa� g�ow�, spogl�daj�c na konary drzew z uczepionymi hu�tawkami moich dzieci. Nie wiem, co on napisze, na pewno nic nadzwyczajnego, gdy� nie o�mieli si� wyjawi� tego, co my�li: �e oburza go, i� pozosta�em �ywy, �e on tego nie rozumie. Tym gorzej dla niego. To jeden z tych, co nie rozumiej�, dlaczego setki tysi�cy posz�y na �mier� w gettach Warszawy, Zambrowa i Bia�egostoku, dlaczego walczyli�my, a niekt�rzy z nas mimo wszystko prze�yli. Nie rozumie, jak mogli�my grzeba� w Tre-blince tysi�ce trup�w, le��ce z otwartymi oczami martwe dzieci, kt�re zasypywali�my ��tym piaskiem. Nie rozumie, jak to si� sta�o, �e ja i inni jednak uciekli�my, �e znale�li�my w sobie do�� si�y, by rozpocz�� nowe �ycie, �e mieli�my dzieci. Nie pojmuje, �e �yj� jeszcze i usi�uj� walczy�, aby zapobiec nast�pnym po�arom i ich tragicznemu �niwu. A je�li pojmuje, to tylko powierzchownie, i nie mam mu tego za z�e. Nigdy nie dotkn�o go prawdziwe nieszcz�cie i nie �ycz� mu, by go zazna�.
Dzi� - podobnie jak wczoraj, gdy z nim rozmawia�em - p�ka mi g�owa i nie rozumiem, jak mog� tkwi� tu jeszcze, gromadzi� dokumenty, zabiega� o fundacj�, wymusza� w ministerstwach spotkania, aby uzyska� pomoc w realizacji mojego przedsi�wzi�cia. Nie mam w r�ku broni, jak niegdy� w polskiej partyzantce; ale chwilami czuj� w sobie t� sam� si��. I czasem sam siebie nie rozumiem.
Dlatego te� chc� opisa� swoje �ycie, nasze �ycie. Aby gdy wreszcie kt�rego� dnia p�knie mi czaszka, inni wiedzieli i by �ycie moich bliskich pozosta�o �ywe.
Cz�� pierwsza
Prze�y�
Narodzi�em si� z wybuchem wojny
�oje �ycie zacz�o si� wraz z wojn�. Wy�y syreny, bombowce przelatywa�y tu� nad dachami dom�w, ich cienie mkn�y po jjezdni, a ludzie przebiegali ulicami, zas�aniaj�c g�owy d�o�mi. Pocz�tek mojego �ycia to pocz�tek wojny; zbiegamy po schodach do piwnicy, �ciany dr��, bia�e p�aty tynku i wapna spadaj� nam na w�osy. Moja matka jest �miertelnie blada, piek� mnie oczy, kobiety krzycz�. Na chwil� zapada cisza, ale wnet rozlegaj� si� syreny woz�w stra�ackich, i zn�w krzyki . kobiet.
Jest wrzesie� 1939 r.: wtedy si� naprawd� urodzi�em. Poprzedzaj�ce te dni czterna�cie lat jakby w og�le nie istnia�y, /ol� ich nie pami�ta�. Po co wspomina� ten okres szcz�cia spokoju? Uganiali�my si� po ulicach za doro�kami, zap�-aj�c si� czasem a� na Stare Miasto do serca Warszawy. Czasem ojciec bra� mnie za r�k� i szli�my do fabryki. Maszy-ly przywiezione ze Stan�w Zjednoczonych; na stali widnia�a firmy i miasto: �Manchester, Michigan". Przechadza-|em si� dumnie po halach obok ojca, kt�ry od czasu do czasu sra� do r�ki po�czoch� lub r�kawiczk�, ka��c mi odcyfrowa� nasz znak fabryczny: 7777; byli�my udzia�owcami du�ej fa-|;bryki, sprzedawali�my po�czochy i r�kawiczki w ca�ej Polsce, . a tak�e za granic�; w Stanach mia�em rodzin�, moja babka mieszka�a w Nowym Jorku. Niekiedy szli�my Alejami Jerozo-
limskimi, przez most Pon�atowsk�ego nad Wis��. Przechodzili�my przez park Krasi�skich, gdzie handlowali �ydzi w czarnych cha�atach. Byli biedni. Ale wtedy jeszcze nie wiedzia�em, co to bieda. Tak naprawd� to nawet nie wiedzia�em, �e jeste�my �ydami. Obchodzili�my wszystkie �wi�ta, ale mieli�my w rodzinie kilku katolik�w. Uznawali�my obie te religie, a m�j ojciec, wysoki, silny, energiczny, wydawa� mi si� zacz�tkiem �wiata. W drodze powrotnej marudzi�em troch� w Ogrodzie Saskim, ostatnim parku przed Senatorsk�. Dochodzili�my do domu. Ojciec otwiera� drzwi, pami�tam jeszcze mi�y zapach, krzyki moich dw�ch braci. Matka czeka�a na nas przy nakrytym stole. To by�o, nim si� urodzi�em, w pi�knej epoce, kt�ra sko�czy�a si� wraz z latem 1939 r.
I nagle wojna. M�j ojciec w oficerskim mundurze k�adzie mi r�ce na barkach i zdaj� sobie spraw�, �e jestem prawie tak wysoki jak on. Zostawiamy w domu matk� i moich m�odszych braci i obaj idziemy na dworzec. Ulica wygl�da ju� zupe�nie inaczej: grupki �o�nierzy, ci�ar�wki, przed sklepami pierwsze kolejki. Idziemy obok siebie jezdni�, rami� w rami�. Ojciec nie trzyma mnie ju� za r�k�: sta�em si� m�czyzn�. Z okna ruszaj�cego wagonu krzykn�� do mnie co�, czego nie zrozumia�em, a po chwili znalaz�em si� sam na ulicy. To by� chyba pierwszy dzie� bombardowania Warszawy; widzia�em lec�ce nisko, tr�jkami, srebrzyste samoloty z czarnymi krzy�ami.
- Wejd� tutaj! - krzyczy polski policjant, wskazuj�c ml bram�, w kt�rej t�ocz� si� przera�eni przechodnie.
Puszczam si� biegiem przez opustosza�� ulic�: musz� wr�ci� do domu, nie s�ucham nikogo. Mam przed sob� ojca, kt�ry wo�a� co� do mnie z wagonu. Musz� by� tak silny Jak on. Matka wepchn�a mnie do piwnicy, wapno poodpada�o ju� ze �cian, dusili�my si�, kobiety krzycza�y i �ka�y. Po sko�czonym nalocie zobaczyli�my przez okno pierwsze po�ary w robotniczej dzielnicy, na Pradze. Zacz��em czyta� gazety: Francja, Anglia, Ameryka, ca�y �wiat mia� nam pom�c. B�dziemysi� bi� do ko�ca, Niemcy nigdy nie wejd� do Warszawy. Prezydent miasta apelowa� przez radio: Warszawa nie podda si�. Moi bracia bawili si�, matka p�aka�a. Siedzieli�my oboje przed odbiornikiem, obejmowa�em j� ramieniem i czekali�my na wiadomo�ci. Wzd�u� ca�ej granicy toczy�y si� boje, a nasze wojsko wsz�dzie ponosi�o kl�ski. Niemieckie radio donosi�o, �e wzi�to do niewoli tysi�ce Je�c�w, �e nazajutrz Hitler b�dzie w Warszawie. �Polacy - oznajmia� radosny g�os - to �ydzi �ci�gn�li na was nieszcz�cie. �ydzi chcieli wojny, �ydzi zap�ac�". Potem us�yszeli�my ch�ralne pie�ni. Zmienia�em kana�: radio warszawskie nadawa�o ponur� muzyk� fortepianow�. I zn�w bombowce; wraca�y regularnie, piwnica dr�a�a. Zapalaj�ce bomby pada�y na �ydowsk� dzielnic� tu� obok is � gdy wracali�my na g�r�, powietrze by�o przesycone t�u-ktym dymem. �Celuj� w �yd�w" - powtarzano.
Odwiedzi� nas m�j wuj. Rozmawia� g��wnie ze mn�.
- Je�eli Niemcy wejd� do Warszawy - rzek� - zabior� si� przede wszystkim do �yd�w. Wiesz przecie�, co wyprawiali w Niemczech. Tw�j ojciec nie mia� do nich zaufania.
Kiwa�em g�ow�, jak gdybym o tym wiedzia�. Mama siedzia�a ko�o nas. Potakiwa�em, ale nie rozumia�em; c� to za ludzie ci Niemcy, kt�rych j�zykiem umiem m�wi�, dlaczego niszcz� nasze �ycie, czemu tak nienawidz� �yd�w? Potem zacz�li ostrzeliwa� z armat ca�e miasto; celowali w wysoki gmach Towarzystwa Ubezpiecze�, srebrzyste bombowce co dzie� wraca�y nad stolic�, a ledwie ugaszone po�ary wybucha�y zn�w na Muranowie, na Pradze, w pobli�u Smocze] lub Starego Miasta. Sp�dza�em teraz ca�e dni poza domem: chcia�em zobaczy�, zrozumie�, walczy�, broni� nas wszystkich. Ulice roi�y si� od �o�nierzy w podartych mundurach, bez karabin�w; niekt�rzy k�adli si� na chodnikach, inni, gestykuluj�c �ywo, przemawiali do grupek milcz�cych s�uchaczy. M�wili o tysi�cach czo�g�w, o gnij�cych na szosach martwych koniach, o bombardowaniu Grudzi�dza, gdzie znajdowa�a si� armia polska, a wi�c i m�j ojciec. Matka nawet nie pr�bowa�a mnie zatrzyma�. Wychodzi�em co rano, wa��sa�em si� w okolicy Muzeum Narodowego, dok�d zwo�ono rannych, przypatrywa�em si� lez�cym na zakrwawionych noszach brudnym ludziom, s�ysza�em pl�cz kobiet i dzieci. W niekt�rych dzielnicach ulice zasypane by�y gruzem, z kt�rego unosi� si� bia�y py�; rodziny rozgrzebywa�y ruiny, szukaj�c swoich bliskich.
Na Nowym �wiecie wszystkie sklepy by�y zamkni�te. Biega�em za czerwonymi i ��tymi autobusami, kt�re wioz�y �o�nierzy na �oliborz. Przez kilka dni kopali�my tam do�y i sza�ce, bo zamierzali�my bi� si� do ko�ca, a niebawem mieli przyby� Anglicy i Francuzi. Gdy zakurzony i brudny wraca�em do domu, matka nie robi�a �adnych uwag. Ale pewnego wieczoru nie mog�em si� umy�, nie by�o wody.
- To ju� tak od rana - powiedzia�a matka.
Wkr�tce nie zosta�o ju� nic do jedzenia. Przesta�em je�dzi� kopa� rowy na przedmie�ciach. Trzeba by�o �y�, nauczy� si� walczy� o jedzenie i wod�, jak zwierz�ta. Ulice roi�y si� od bestii. Wtedy pozna�em ludzi. Bi�em si�, broni�c swego miejsca w kolejce przed poblisk� piekarni�. Przepycha�em si�, potr�ca�em nawet kobiety. By�em silny, musia�em zdoby� to, co konieczne dla mnie i mojej rodziny, ale rozgl�da�em si� doko�a i stara�em si� zrozumie�. Mo�e ta walka, tylko dla siebie � dla swoich, jest czym� naturalnym? Znajomi jakby przestali istnie�. Niekiedy �o�nierze rozdawali swoje racje �ywno�ciowe. Zobaczy�em raz dw�ch na skwerku, niedaleko naszego domu. Skoro tylko otworzyli chlebaki, otoczy�y ich kobiety, a po chwili podszed� brodaty, stary �yd w czarnej jarmu�ce.
- Nie, nie! �ydowi nie! - zacz�y krzycze� kobiety. - Najpierw Polakom, nie dawajcie nic �ydowi!
�o�nierze wzruszyli ramionami i podali staremu kawa� razowego chleba, ale jedna z kobiet rzuci�a si� na niego i wyrwa�a mu kromk�.
- Najpierw Polakom! To nie dla �yda! - wrzeszcza�a jak szalona.
Starzec oddali� si� bez s�owa. �o�nierze dalej rozdawali swoje porcje. Zacisn��em z�by i nie odezwa�em si�. Wzi��em kawa�ek chleba. Nie wygl�da�em na �yda, ale teraz wiedzia�em ju�, �e na ulic� wyleg�y bestie. Trzeba by�o mie� si� na baczno�ci, by� gotowym do skoku, do ucieczki. Bi�em si�, �eby zachowa� swoje miejsce w kolejce przy studni i przynie�� do domu wod�. Chodzi�em a� nad Wis��, gdzie tworzy�y si� d�ugie kolejki po wod� pitn�. Czasem przychodzi�o dw�ch niewiele starszych ode mnie Polak�w, kt�rzy wo�ali:
- �ydzi oddzielnie! Osobna kolejka dla �yd�w.
Wtedy �ydzi opuszczali swoje miejsca i czekali. Zdarza�o si�, �e tylko co dziesi�ty uzyska� prawo do wody. Nie ruszaj�c si� czeka�em w kolejce, zacisn�wszy z�by. Ludzie przedzierzgn�li si� w zwierz�ta i umierali jak zwierz�ta.
Wracaj�c pewnego dnia do domu z pe�nym wiadrem, us�ysza�em nadlatuj�ce z p�nocy, od strony �oliborza, bombowce. Lecia�y z hukiem, od kt�rego ziemia dr�a�a; wnet rozleg�y si� eksplozje l krzyki, a dym zas�oni� niebo. W g��bi ulicy, przede mn�, run�� nagle dom, buchn�y p�omienie. Zanurzy�em g�ow� w wodzie, potem zacz��em biec. Bombowce odlecia�y. Na jezdni p�on�a doro�ka, ko� by� ju� tylko walaj�c� si� na bruku bezkszta�tn� mas�, obok niego trup wo�nicy, ogromny, napuchni�ty tak samo jak zw�oki zwierz�cia. Dobieg�em do nast�pnej ulicy, gdzie ludzie rozgarniali ruiny. Przy��czy�em si� do nich, widzia�em, Jak z gruz�w wyci�ga�y si� r�ce. Pobieg�em dalej. Na niekt�rych ulicach grupki ludzi rabowa�y porozbijane sklepy. Kobiety nape�nia�y fartuchy puszkami konserw i ucieka�y do domu. W pobli�u Senatorskiej spotka�em syna naszych s�siad�w, Tadka. By� troch� starszy ode mnie i nigdy nie wychodzili�my razem, ale tego dnia, nic nie m�wi�c, zacz�li�my i�� obok siebie. Kr��yli�my po ulicach. By�em g�odny i czu�em, �e to ja prowadz�. Tadek szed� za mn�. Szukali�my. Na ulicy Stawki ujrzeli�my rozprawiaj�c� �ywo gromadk� ludzi. Podeszli�my bli�ej. By�a tu przetw�rnia konserw og�rk�w, a teraz wywa�one drzwi sta�y otworem. Na pod�odze i p�kach wzd�u� �cian sta�y setki puszek. Nie waha�em si�, jako jeden z pierwszych wpad�em do wn�trza. Zrobi�em sobie worek z koszuli, dzia�a�em szybko, w milczeniu. Od czasu do czasu rzuca�em okiem na prawo i lewo. Upatrzy�em sobie okno. Wiedzia�em ju�, �e trzeba zawsze zabezpieczy� sobie odwr�t. Tadek wzi�� ze mnie przyk�ad. Gdy uciekali�my, kobiety na sali zaczyna�y si� bi�. Tego wieczoru najedli�my si� do syta grubych kwa�nych og�rk�w, samych tylko og�rk�w, kt�re chrupa�y w z�bach i pali�y dzi�s�a, ale nie byli�my ju� g�odni. Matka nie pyta�a o nic. Ona te� najad�a si� og�rk�w. W nocy mieli�my wszyscy okropne wymioty; ale nie byli�my ju� g�odni. Takie by�o wtedy �ycie.
Nazajutrz zn�w pobieg�em z Tadkiem do miasta. Ulice pe�ne by�y wojska w rozsypce, po ulicach toczy�y si� ch�opskie wozy. Uciekinierzy siedzieli na trotuarach w�r�d tobo�k�w. Szed�em naprz�d, widzia�em ich nie widz�c: trzeba by�o je��, �y�. Ale sklepy by�y puste, ogo�ocone z towar�w. Przebiegli jacy� ludzie, wo�aj�c: �Na dworcu stoi poci�g z m�k�!" Pu�cili�my si� tam p�dem, wysun��em si� naprz�d. Trzeba by�o �y�, je��, trzeba by�o biec. Na torze wy�adunek odbywa� si� w milczeniu. Pracowali�my jak mr�wki, ale ka�dy tylko dla siebie. Unios�em worek, ale zaraz upu�ci�em go na szyny; wa�y� ze sto kilo. To nie by�a m�ka, tylko ziarnka dyni. Podzieli�em si� tym �upem z Tadkiem i ka�dy umkn�� z 50 kilogramami na plecach. W domu wygl�dano teraz moich powrot�w, sta�em si� �ywicielem rodziny. Gdy wszed�em z workiem, matka uca�owa�a mnie, a bracia zacz�li skaka� z rado�ci i zanurza� r�ce w szeleszcz�ce bia�e nasiona. Trzeba by�o �y�. Usiad�em p�ywy ze zm�czenia, pot zlepi� mi w�osy, nie by�em ju� nawet g�odny. Ogarn�� mnie koj�cy spok�j; to wielka rado�� �ywi� swoich bliskich.
Odt�d udawa�em si� codziennie na podobne wyprawy, a� nagle pewnego popo�udnia ulice opustosza�y. By�em po drugiej stronie Wis�y, dymy po�ar�w skrywa�y miasto. Poczu�em �l� samotny, zacz��em biec. Od czasu do czasu spotyka�em przechodni�w, kt�rzy tak�e biegli.
- Co si� sta�o? - zawo�a�em do jednego z nich.
- Niemcy! Niemcy! Poddali�my si�! Zwyci�yli. Weszli do Warszawy.
Jaka sil� kryje si� w cz�owieku
Zobaczy�em ich. S� wsz�dzie. W zwartym szyku defiluj� Ale-f Jami Jerozolimskimi, bulwarem Trzeciego Maja. Maszeruj� l wolnym, r�wnym krokiem. W�skie ulice rozbrzmiewaj� stu-| kiem ich obcas�w. Id� chodnikiem, na kt�rym ustawili si� ' zafascynowani gapie. Chc� im si� przyjrze�, zrozumie�, robi� wra�enie niezwyci�onych, wysocy, jasnow�osi. Niekt�rzy uczepili sobie he�my do pask�w, Jakby chc�c zadokumentowa�, �e nie obawiaj� si� ju� niczego, �e jeste�my bezsilni. Od pocz�tku obl�enia Warszawy przywyk�em do n�dzy, do widoku polskich �o�nierzy, zaro�ni�tych, pokonanych, a teraz ta pot�na armia, za kt�r� sunie nie ko�cz�cy si� rz�d cz�-, ^, g�w i ci�ar�wek. Niziutko nad Alejami Jerozolimskimi prze- j latuj� ich samoloty. Po chodnikach kr��� patrole, zdaj� siej nie dostrzega� ludzi, wszyscy rozst�puj� si� przed nimi. Przez j chwil� id� za trzema �o�nierzami w kr�tkich butach, z d�ugi- f mi czarnymi bagnetami u boku. Tak, czekaj� nas cierpienia. ' My�l� o ojcu, od kt�rego nie mamy �adnych wiadomo�ci.
Ale nie mam czasu my�le�; trzeba walczy� i przetrwa�. Na rogu ulicy zatrzyma�a si� du�a ci�ar�wka z brezentowym dachem. Wko�o gromadz� si� ludzie, wyci�gaj� r�ce. W�r�d du�ych okr�g�ych chleb�w stoi dw�ch �o�nierzy; �miej� si� i ciskaj� w t�um bochenki. Obok ci�ar�wki otwarty samoch�d, a w nim dw�ch oficer�w: jeden fotografuje t� scen�, drugi
kr�ci film. Trzeba je��. Wchodz� w t�um, przepycham si�, dostaj� dwa bochenki i przyciskaj�c je do siebie oddalam si� spiesznie. Nazajutrz g�o�niki oznajmiaj�, gdzie Niemcy rozdawa� b�d� chleb. �o�nierze zainstalowali si� w opr�nionym �ydowskim sk�adzie niedaleko ulicy Siennej. Gdy zjawiam si� tam, zastaj� ju� d�ug� kolejk�. Stoj� ludzie z r�nych �rodowisk, rozmawiaj� po cichu, kto� szepce, �e Niemcy b�d� r�wnie� wydawa� zup�. Nagle na progu ukazuje si� postawny �o�nierz z go�� g�ow�, w kurtce z zakasanymi r�kawami. Widz� go jeszcze, jak stoi przed nami, wspieraj�c obie r�ce na biodrach, i ryczy: Juden raus! Ludzie w kolejce przygarbili si� troch�, ale nikt nie opu�ci� swego miejsca. Juden raus/ -wrzasn�� powt�rnie. Wtedy odesz�y dwie kobiety. Pami�tam Jedn� z nich, drobn� staruszk� z g�ow� owini�t� czarnym
szalem. �o�nierz przeszed� si� wzd�u� kolejki. Przygl�da� si� nam badawczo. Nagle z ko�ca ogonka wyst�pi� jaki� m�czyna w kapeluszu, podszed� do Niemca i wskazuj�c kogo� rzuci�: Jude. Obejrzawszy si� zobaczyli�my, �e wszyscy odsuwaj�
si� spiesznie od niskiego bruneta z kr�tk�, k�dzierzaw� br�dk�. �o�nierz da� mu znak i brunet podszed� do Niemca powoli. Zadowolony z siebie denuncjator przygl�da� si� temu K u�miechem. �o�dak schwyci� �yda za brod� � zacz�� ni� tarmosi� na wszystkie strony, nast�pnie kopn�� go; cz�owiek rzuci� si� do ucieczki, a ca�a kolejka wybuchn�a �miechem. Mo�liwe, �e ja te� si� �mia�em, z w�ciek�o�ci i ze strachu.
Dosta�em chleb, zup� � poszed�em sta� w innych kolejkach. Wsz�dzie ludzie denuncjowali innych. Przypatrywa�em 9i�, chc�c zapami�ta� twarze tych kobiet i m�czyzn, kt�rzy wypychali z kolejek podobne sobie kobiety i m�czyzn, nazywaj�c ich Juden. Ale za wiele by�o tych twarzy i za wielu �o�nierzy, kt�rzy wyrywali starym �ydom brody i w�osy. Gdy par� minut przed godzin� policyjn� wraca�em do domu Senatorsk�, zobaczy�em dw�ch �o�dak�w szarpi�cych wysokiego wyprostowanego m�czyzn�. Podbieg�em, gdy� wydawa�o mi si�, �e rozpoznaj� ojca, ale by� to jaki� nieznajomy �yd. Kazali mu zdj�� buty, a potem kopniakami zmusili, �eby skaka� jak �aba na jezdni. Przygl�dali si� temu d�ugo, p�kaj�c ze �miechu, a gdy im si� wreszcie znudzi�o, rzucili jego buty kt�remu� z przechodni�w i odeszli. Na ulicy zosta� tylko bosy cz�owiek, kt�ry by� podobny do mojego ojca.
Matka czeka�a ju� w otwartych drzwiach. Teraz cz�sto nie-S pokoi�a si� o mnie � p�aka�a. Chodzili�my codziennie od urz�du do urz�du, aby dowiedzie� si� czego� o ojcu, i wsz�dzie od- prawiano nas z kwitkiem. Tego wieczoru oczekiwa� mnie tak�e wuj. Okaza�o si�, �e poszed� do naszej fabryki, �eby zobaczy�,y co si� tam dzieje. Powiedzia�, �e bomba zniszczy�a cz�� fasady! i schod�w, ale mimo to dotar� na g�r� do magazyn�w, gdzie | znalaz� nietkni�te maszyny i setki par r�kawiczek, do kt�rych l nikt si� jeszcze nie dobra�. Niew�tpliwie Niemcy s�dzili, �e ca�a nieruchomo�� uleg�a zniszczeniu. Nazajutrz wczesnym rankiem zabrali�my si� do roboty. By�o zimno, chwilami pada� �nieg, od Wis�y wia� wilgotny wiatr. Przyszli�my wszyscy: moja matka, wuj i obaj bracia. Jeden z nas sta� na czatach, a pozostali wynosili z ruin worki pe�ne r�kawiczek. Liczyli�my, �e pomog� nam przetrwa� jaki� czas. Skoczy�em do fabryki ostatni raz; zosta�y ju� tylko dwie maszyny do szycia. Nie tak dawno temu przychodzi�em tu z moim ojcem. Wzi��em maszyn� na rami� i wyszed�em. By�a ju� godzina policyjna. Na rogu sta�a niemiecka ci�ar�wka; us�ysza�em kr�tkie rozkazy, ochryp�e g�osy brzmia�y jak szczekanie na pustej ulicy. Schowa�em si� w bramie. �o�nierze gonili sp�nionych przechodni�w, �adowali ich na ci�ar�wki. Jeden pr�bowa� uciec. Rozleg� si� strza�, bia�o��ta b�yskawica przelecia�a tu� obok mnie, us�ysza�em kr�tki krzyk. Potem ci�ar�wka ruszy�a; w �wietle jej latarni zobaczy�em cz�owieka le��cego nieruchomo po�rodku jezdni. Ruszy�em dalej z maszyn� na ramieniu. Takie to by�y czasy. Ci�ka maszyna mia�d�y�a mi rami�, ale takie by�y czasy; trzeba by�o zacisn�� z�by. Jednym susem przebieg�em Senatorsk�, odetchn��em dopiero na schodach. Powoli wszed�em na g�r�, ale drzwi nie by�y otwarte, jak zwykle, gdy matka mnie oczekiwa�a. Zapuka�em lekko dwa razy. Mama uca�owa�a mnie, u�miechni�ta, jak dawniej. Gdy postawi�em maszyn� przy wej�ciu, popchn�a mnie lekko do pokoju. Na ��ku spa� W ubraniu m�j ojciec; ale natychmiast otworzy� oczy l przyci�gn�� mnie do siebie.
- To dobrze, Marcinie, to bardzo dobrze - powtarza�. U�ciska� mnie mocno i posadzi� obok siebie.
- Uciek�em - zacz��. - Jutro wyje�d�am. S�ucha�em uszami, oczami.
- Niemcy, gestapo, przyjd� tu na pewno pr�dzej czy p�niej.
Spokojnie udziela� mi rad. M�wi� bez os�onek, mia� do mnie zaufanie.
- Nie daj si� nigdy schwyta�. Je�li ci� z�api�, pami�taj, �e musisz my�le� tylko o jednym: o ucieczce. Nawet je�li b�-rl/lesz si� ba�. Musisz uciec. U nich nie masz �adnej szansy. A Je�li im si� wymkniesz, pozostaje jeszcze jaka� nadzieja. Nigdy nie czekaj. Pierwsza okazja jest zawsze najlepsza.
I u�miechn�� si�.
- Pami�tasz, jak biega�e� za doro�kami? Dogania�e� konie. No wi�c, je�li ci� kt�rego� dnia z�api�, bierz nogi za pas l zmykaj!
By�o to nasze dawne, ulubione powiedzonko i obaj roze�mieli�my si�. Ojciec m�wi� dalej. Powiedzia�, �e jest w War-�zawie ju� od kilku dni, ale obserwowa� dom, zanim nas odwiedzi�. B�dzie teraz �y� pod innym nazwiskiem, organizuj�c przepraw� przez Bug dla licznych ch�tnych, pragn�cych przedosta� si� na tereny zaj�te przez Rosjan. B�dziemy spotyka� si� na ulicy, w parkach, u jego przyjaci�, ale nigdy na Senatorskiej. Nazajutrz rano obudzi� mnie, �eby si� po�egna�. W d�ugim sk�rzanym p�aszczu i butach z cholewami wyda� mi si� ogromny, a przecie� by�em prawie tak wysoki jak on. Na ulicy wzi��bym go za hitlerowca lub volksdeut-scha, brakowa�o mu tylko opaski ze swastyk�.
- Wygl�dasz jak Niemiec - powiedzia�em ze �miechem.
- R�b tak, jak ja. Aby przetrwa�, musisz ich przechytrzy�.
To by�o nasze ostatnie spotkanie na Senatorskiej.
Opu�ci� nas, ale wszyscy poczuli�my si� silniejsi. �Przetrwa�". Powtarzam to s�owo, id�c szybko ulic�. Jest zimno. Wiatr podnosi fale na Wi�le i rzeka zdaje si� p�yn�� na po�udnie. Na mo�cie gromadka m�czyzn, zgarni�tych prawdopodobnie z jakiej� ulicy, pcha dwie uszkodzone niemieckie ci�ar�wki. Przechodz� pr�dko, musz� doj�� do wielkiego bazaru na Pradze. Na rynku i w pobliskich uliczkach, na podw�rzach s�siednich dom�w i w bramach sprzedaje si� wszystko: wie�niacy poustawiali na ziemi worki kartofli, jaka� kobieta sprzedaje buty, inna - tkaniny. Cho� pada �nieg, handlarze nie ruszaj� si�, najwy�ej par� krok�w w prawo czy w lewo, by pokaza� lub poda� towar. Ja sprzedaj� r�kawiczki. Zawiesi�em je sobie na szyi parami, jak wianek, pokazuj� je przechodniom, wchodz� do sklep�w. Ale teraz nie pozwol� si� ju� okra��: poda�em raz par� r�kawiczek sklepikarzowi, popatrzy� na nie, potem na mnie, szybkim ruchem g�owy odrzuci� w ty� d�ugie czarne w�osy, po czym po�o�y� na ladzie dwa z�ote. Gdy chcia�em odebra� sw�j towar, zacz�� mi grozi�.
- Chcesz, �ebym zawo�a� policj�, ty �obuzie? - krzycza�.
Uciek�em. Bior� mnie za z�odzieja, a ja nie protestuj� -jestem �ydem. Od po�owy listopada mia�em obowi�zek nosi� na prawym r�kawie bia�� opask� z gwiazd� Dawida, wysoko�ci co najmniej trzech centymetr�w. Tak znakuje si� cz�owieka, kt�rego wolno okra��, pobi�, zabi�. Nie nosz� opaski, ale jestem zdany na �ask� byle przechodnia. Musz� si� strzec. Sta�em si� czujny, nie wchodz� ju� do sklep�w, wybieram sobie klient�w, ucz� si�, jak wyciska� z nich z�ot�wki, za kt�re moja rodzina utrzymuje si� przy �yciu. Dop�ki b�dziemy mie� z�ot�wki, w domu b�dzie chleb.
Czasem sprzeda� idzie mi tak dobrze, �e przed po�udniem wracam na Senatorsk�, bior�c nast�pn� parti�, i zn�w id� do inlnsta. Nie m�wi� wiele; daj� pieni�dze, przynosz� chleb i zn�w wyruszam na ulic�. Pewnego dnia spotykam na Targowej, w po-bl!?u bazaru, grupk� �o�nierzy. Wa��saj� si� po jezdni bezczynni, niebezpieczni. Jeden z nich, starszy cz�owiek z porysowan� imarszczkami twarz�, wo�a do mnie, szczerz�c z�ote z�by:
- Co tam sprzedajesz, Polaku?
Trzeba udawa�, �e si� nie rozumie: w Polsce na og� tylko ?ydzi znaj� niemiecki. U�miecham si�, udaj� g�upka. Stary ko�nierz o sympatycznym obliczu zbli�a si� i b�yskawicznie, ule daj�c ml czasu odskoczy�, jedn� r�k� wykr�ca mi rami�, a drug� mnie rewiduje, znajduje ukryte pod kurtk� r�kawiczki i ciska je swoim kolegom. Nast�pnie podaje mi par� z�otych. Przyzwoity �o�nierz; nie mia�oby sensu protestowa�, taki Jest teraz �wiat.
Mog� robi�, co im si� podoba. Polscy policjanci, funkcjonariusze organizacji Todta, zach�anni kupcy, gangsterzy, ktokolwiek posiadaj�cy w�adz� mo�e mnie obrabowa�. Wiem o tym l rozumiem, �e b�d� m�g� �y� dalej, tylko je�eli uda mi si� ich przechytrzy�. Chowam cz�� pieni�dzy w butach, a ulicznicy, kt�rzy kilka dni temu napadli na mnie w parku Krasi�skich, musieli zadowoli� si� jedynie par� r�kawiczek.
Pewnego razu �apie mnie za r�kaw granatowy policjant.
- Sk�d masz te r�kawiczki?
Nie s�ysza�em, kiedy si� zbli�a�, by�em zaj�ty dobijaniem targu z jak�� starsz� pani�. Taka sytuacja jest niebezpieczna. Musz� b�yskawicznie oceni� tego cz�owieka w mundurze, omy�ka mo�e oznacza� koniec nie tylko m�j, ale i moich najbli�szych. Spod daszka policyjnej czapki jego oczy spogl�daj� ze zm�czeniem. Ostro�nie pr�buj� oswobodzi� sw�j r�kaw; nie, nie trzyma mnie zbyt mocno.
- Jestem g�odny! Jestem g�odnyl
- Sk�d masz te r�kawiczki?
- To nasza w�asno��. M�j ojciec mia� fabryk�. Ojciec nie �yje - m�wi� szybko, patrz�c mu prosto w oczy.
- �yd? - pyta.
Kr�c� g�ow� tak, by m�g� to uzna� za potwierdzenie lub zaprzeczenie. Policjant puszcza mnie bez s�owa i p�dz� do domu.
Niekiedy bywa gorzej. Tych trzech policjant�w �ledzi�o mnie. Mo�e wyda� mnie jaki� kupiec. Otoczyli mnie, troch� pobili i zaprowadzili do komisariatu. W korytarzu czeka�o ze dwadzie�cia os�b; dwie, z �ydowskimi opaskami na r�kawach, mia�y pokrwawione twarze. Wepchni�to mnie mi�dzy innych, ale nawet nie usiad�em. Uciekn�! Wiedzia�em, �e musz� uciec. Policjanci odchodz�, ja za� id� za nimi w odleg�o�ci jednego metra. Drzwi s� otwarte. Rzucam si� naprz�d i biegn�. Nigdy nie czeka�, nigdy nie da� si� z�apa�. Nazajutrz wr�ci�em na Prag�, ubrany w d�ugi p�aszcz i kapelusz. Ryzykowa�em, ale przecie� trzeba by�o je��. Nikt mnie nie pozna� i handlowa�em dalej.
Wieczorem zasypia�em natychmiast. Ka�dej nocy mia�em ten sam sen: idziemy na spotkanie z ojcem - co robili�my istotnie od czasu do czasu. Zachowujemy si� bardzo ostro�nie, kr���c godzinami po opustosza�ych ulicach, aby si� upewni�, czy nie �ledz� nas agenci gestapo. Przodem kroczy matka z dw�jk� moich braci, ja trzymam si� w sporej odleg�o�ci za nimi. Dochodzimy do w�skiej �lepej uliczki, w g��bi kt�rej oparty o mur stoi ojciec. Mama i bracia rzucaj� si� ku niemu, gdy nagle nadje�d�a wielka niemiecka ci�ar�wka... sunie prosto na nich, rozgniecie ich za chwil�, a ja nie mog� nawet krzykn��. To mi si� �ni niemal co noc. Budz� si� przera�ony i przypominam sobie scen�, kt�rej by�em �wiadkiem na G�siej, ruchliwej �ydowskiej ulicy, gdzie wszyscy nosili�my opaski. To ju� nie by� sen, widzia�em to na w�asne oczy: za�adowana �o�nierzami ci�ar�wka wjecha�a tam nie zwalniaj�c, prawdopodobnie w drodze na Pawiak. Ludzie zacz�li krzycze�, rzucili�my si� do bram, a ci�ar�wka zamiot�a zygzakiem jezdni�, wpadaj�c na trotuary, i znikn�a za rogiem. Tylko jeden cz�owiek z podniesionymi jeszcze r�kami trwa� rozp�aszczony na murze. Powychodzili�my l bram, wr�cili�my do �ycia, do swoich zaj��, sun�c jezdni�, lape�niaj�c chodniki, jak kolumna mr�wek.
W niedziel� nie chodz� na Prag�. Zamykamy si� w domu, palimy troch� w piecu, czasem odwiedza nas m�j wuj i roz-Riawiamy, liczymy pozosta�e r�kawiczki, nasz ca�y maj�tek. Wuj dzieli si� ze mn� zas�yszanymi wiadomo�ciami, z mam� rozmawia o kartkach �ywno�ciowych, kt�re otrzymujemy po zarejestrowaniu si� w gminie �ydowskiej. Widnieje na nich Ogromne �J", kt�re - podobnie jak opaski z gwiazd� - wydaje nas na �up z�odziei i morderc�w. Wprowadza si� ju� przymus pracy, pozamykano �ydowskie szko�y, na oblodzonych trotu-mrach spotyka si� �ebrz�ce, bose dzieci. Bandy uzbrojonych polskich m�okos�w rozbijaj� witryny �ydowskich sklep�w, wrzeszcz�c: �Niech �yje Polska bez �yd�w! Nie chcemy �yd�w W Warszawie!" Czuj� ch�� mordu. Got�w jestem zabija�.
Ten cz�owiek przyszed� w niedziel�. Wysoki, postawny, oko�o trzydziestki. Nosi� wysokie czarne buty, widywany rzadko W Warszawie szary mundur i opask� ze swastyk�: volksdeutsch.
- Moje pieni�dze! - powiedzia� i po�o�y� na stole plik papier r�w. - Jestem komisarzem, wyst�puj� w imieniu w�a�ciciela fabryki ��dzkiej. To s� wasze d�ugi. P�a�cie.
Przyni�s� stare, przedwojenne weksle za towar, kt�ry m�j ojciec zakupi� w �odzi.
- Nie mamy ju� nic - rzek�a pokornie moja matka. Ale on wci�� powtarza�: - P�a�cie! Gdyby wykona� jaki� ruch, by�em got�w go zabi�, ale ogra-liczy� si� do krzyku, gr�b, obelg i w ko�cu trza�ni�cia Irzwiami. Gdy wyszed�, matka usiad�a i zawo�a�a mnie. - Ba�am si� o ciebie, Marcinie - rzek�a. - Oni s� silniejsi. Yzeba prze�y�, wi�c musisz opanowa� gniew. P�niej, kochany, p�niej.
Jeste�my jak mr�wki. Poszed�em na spotkanie z ojcem, kt�ry odziany w sw�j �hitlerowski" sk�rzany p�aszcz czeka� przy kolumnadzie na placu Pi�sudskiego.
- Oni wr�c�, Marcinie - powiedzia�. - Nie za�atwiaj� niczego po�owicznie, s� wytrwali. Ale my te�. Trzeba powynosi� wszystko, przygotowa� si� na najgorsze.
Gdy rozstali�my si�, s�ysza�em, �e idzie za mn�, jak obcy przechodzie�; potem, zr�wnawszy si� ze mn�, rzuci�, nie pa-; trz�c w moj� stron�:
- Zem�cimy si�, Marcinie. W ko�cu my oka�emy si� silniejsi.
Opr�nili�my mieszkanie. Pomagali nam s�siedzi. Na szcz�-t �cie nie wszyscy przedzierzgn�li si� w dzikie zwierz�ta. Zostawi-; li�my tylko ��ka, kilka krzese�, troch� naczy�. Nasz dom upo-f dobni� si� teraz do obecnego �ycia, sta� si� zimny, pusty, odpy-; chaj�cy. Lubi�em nasz du�y niebieski dywan i pos��ek z br�zu, i wysokie srebrne �wieczniki. Nic z tego nie zosta�o. Mieszkanie jest teraz jak ta ulica z ogo�oconymi sklepami, �ebrz�cymi dzie�mi, pe�na kobiet i m�czyzn, kt�rzy sprzedaj� wszystko, gdy� nie maj� pracy, a ceny rosn� z ka�dym dniem; nasz dom | przywo�uje na my�l ich wychudzone twarze i os�upia�e oczy. I tutaj, jak na ulicy, panami s� Oni. Przyszli ponownie gestapowcy w d�ugich p�aszczach i kilku volksdeutsch�w.
- Gdzie tw�j m��?
Matka powtarza�a, �e nie ma poj�cia, �e znikn�� na samym pocz�tku wojny.
- Powiedzcie mi wszystko - prosi. - Nawet je�li zosta� zabity. Chc� wiedzie�.
Milcz�. Patrz� na nas, ogl�daj� mieszkanie, otwieraj� jedyn� szaf�, kt�r� zachowali�my. Nie zdj�li kapeluszy, oci�gaj� si� z odej�ciem. Czekamy. Wiedzieli�my, �e wr�c�, oczekiwali�my ich co wiecz�r, przygotowali�my si�. I oto s�. M�wi� o naszym zad�u�eniu w �odzi.
- Je�li nie zap�acicie, zabierzemy wszystko.
Moi bracia p�acz� g�o�no; matka wskazuje nasze n�dzne
Umeblowanie.
- Zmusimy ci� do wydania bi�uterii - o�wiadczaj�.
- I powiesz nam, gdzie jest tw�j m�� - rzuca jeden z nich na odchodnym.
Zamkn�li za sob� drzwi i zostawili nas pe�nych niepokoju W pustym mieszkaniu. Mama zacz�a uspokaja� malc�w, ja Ubra�em si� do liczenia r�kawiczek. Nagle jeden z gestapowc�w kopniakiem otworzy� drzwi.
- Nied�ugo nam powiesz, gdzie jest tw�j m��! - wrzasn�� od progu. I wyszed�.
Chwilami mam ochot� wali� pi�ciami w �ciany: dlaczego nie mo�emy nic zrobi�, a oni s� tacy silni, dlaczego oni s� panami, a my niewolnikami, i wszyscy to akceptuj�? Dlaczego przechodnie �miej� si�, gdy zmusza si� chasyd�w, by ta�czyli jak ma�py na ulicy? Sk�d ta nienawi�� do nas, dlaczego zewsz�d czyha �mier�? Spotka�em si� z ojcem w Ogrodzie Saskim. Rozmawia� ze mn� jak z przyjacielem, chcia� pom�c mi zrozumie�: hitlerowcy szczuj� przeciw nam Polak�w, du�o jest ludzi chciwych, gotowych wykorzysta� sytuacj�, aby zaj�� nasze miejsce, ale s� przecie� i tacy, kt�rzy spiesz� z pomoc�, na przyk�ad nasi s�siedzi. Rozmow� przerwa�y nam kroki i �miechy; ujrzeli�my biegn�cego przez za�nie�ony park nagiego m�czyzn�, kt�rego gonili �o�nierze strzelaj�cy w powietrze. Odeszli�my samt�d. Nalewki roi�y si� od drobnych handlarzy i �ebrak�w.
- Niemcy zrobi� getto - powiedzia� ojciec. - B�dziemy wszyscy razem, ale to te� oka�e si� straszne. Nie zostawi� nas w spokoju.
Nic nie odpowiedzia�em. Czu�em si� doros�y i rozs�dny,
jak on.
- Zabrali si� ju� do tego w �odzi. I tu zrobi� to samo. B�d� widywa� was rzadziej, bo gestapo wr�ci.
Rozstali�my si� naprzeciwko synagogi na T�omackiem. Idzia�em, jak oddala� si� wyprostowany, silny. Wchodz�c do dzielnicy �ydowskiej, gdzie podobno b�dziemy musieli mieszka�, za�o�y�em opask�. Szed�em G�si�, Mi��, Wo�y�sk� i Nisk�. Ulice by�y wtedy moim �wiatem. Szed�em i my�la�em, �e b�d� musia� i�� handlowa� na Prag�, a tak�e z matk� na poczt�, �eby wymieni� dolary, kt�re przes�a�a nam babka z Nowego Jorku; my�la�em, jak bardzo zmieni�o si� �ycie w ci�gu zaledwie kilku miesi�cy; pogr��ony w tych rozwa�aniach zapomnia�em, �e powinienem ci�gle mie� si� na baczno�ci, i wpad�em w pu�apk� przy ulicy Zamenhofa. Wzd�u� chodnik�w sta�y ci�ar�wki, do kt�rych �o�nierze zgarniali wszystkich m�czyzn, nie szcz�dz�c przy tym kopniak�w i uderze�. Jaki� oficer popycha� mnie, wal�c jednocze�nie kolb� karabinu po plecach.
- Pi�tna�cie latl - zawo�a�em. - Mam dopiero pi�tna�cie lat!
Nie mia�em wiele nadziei, ale nale�a�o spr�bowa�, gdy� zasadniczo nie zabierali m�czyzn poni�ej szesnastu lat.
- K�amiesz, �ydzie, �ajdaku! Powt�rzy�em swoje. To by�o ryzyko: strzelaj� z byle powodu, czasem wystarczy jedno zb�dne s�owo.
- Wsiadaj tu!
Kopn�� mnie tak, �e upad�em na �nieg. Wdrapa�em si� na ci�ar�wk�. Pod plandek� wszyscy milczeli; jaki� �o�nierz wsiad� za mn� i ruszyli�my. Ko�ata�a mi w g�owie tylko jedna my�l: wy- skoczy�! Wywalczy� t� szans�, inaczej zgin� w zbiorowej egze- j kucji w lasku za �oliborzem nad Wis��, gdzie rozstrzelali ju� dziesi�tki �yd�w, zgarni�tych przypadkowo z ulicy. Ale �o�nierz nie rusza� si�. Zalatywa� od niego zapach we�ny i potu, butem dotyka� mojej nogi, na kolanach po�o�y� bro� z r�k� na spu�cie. Nagle ci�ar�wka zatrzyma�a si�; pad�y kr�tkie, szczekliwe rozkazy. Po widoku jednorodzinnych domk�w i willi zorientowa�em si�, �e jeste�my na �oliborzu, gdzie rozkwaterowali si� Niemcy, wysiedliwszy stamt�d uprzednio wszystkich Polak�w. A wi�c nie jechali�my na �mier�. Rozdano nam �opaty i zacz�li�my uprz�ta� alejki. Ale wiatr roznosi� �wie�y �nieg, jak py�, a niskie ciemne chmury zwiastowa�y dalsze opady. Nasza praca by�a zupe�nie bezsensowna; musieli�my jednak odgarnia� �nieg.
- Zdejmij r�kawiczki! - wrzeszczy oficer o bia�ych oczach. Przecie� wiesz, �e trzeba pracowa� bez r�kawiczek.
Uderzy� mnie. Pracowa�em dalej. Moje palce zaczerwieni�y ule, zsinia�y, skostnia�y. Oficer by� daleko. W�o�y�em r�kawiczki. Nie zauwa�y�em, jak wraca�.
- Ty �ajdaku!
Nie krzycza�. Uderzy� mnie w kark i w twarz. Kaza� mi od? da� r�kawiczki i, �miej�c si�, cisn�� je jakiemu� innemu �ydowi. To s� ich metody; chc� czyni� z�o. Pracowali�my ca�y
le�, a gdy �nieg zacz�� pada� jeszcze g�ciej, wsiedli�my powrotem do ci�ar�wek. Zapada� zmrok. Mo�e teraz zawio-
nas na rozstrzelanie, W tych czasach wszystko mog�o si�
larzy� w ka�dej chwili. Ko�o mnie usiad� zn�w ten sam �o�nierz; pogwizduje sobie, pali, kto by pomy�la�, �e ten spokojny cz�owiek mo�e by� zab�jc�? Zn�w padaj� rozkazy, ci�ar�wka wje�d�a na wybrukowany kocimi �bami dziedziniec, otoczony zabudowaniami oraz zasiekami z drutu kolczastego; to dawne koszary po drugiej stronie Wis�y. Jaki� chudy m�odzieniec o k�dzierzawych rudych w�osach m�wi, �ebym si� nie przejmowa�, ka�� nam wykonywa� prac� poborowych, on wie, bo ju� tu kiedy� by�. Czekamy, stoj�c na mro�nym wietrze. Przechodz� przed nami ze �piewem dwie wyje�d�aj�ce na manewry kompanie. �o�nierze maszeruj�cy z go�ymi g�owami zdaj� si� nas nie dostrzega�, jeste�my kamieniami brukowymi, przedmiotami, niczym. Po chwili biegamy po dziedzi�cu z �opatami, wiadrami; szorujemy pod�ogi w barakach. Gdy, odgarniaj�c od wej�cia �nieg, przechodzimy ko�o kantyny, rudy m�odzieniec daje mi znak: na drewnianym stole le�� zapasy �ywno�ci. W jednej chwili ch�opak wpada do baraku i wsun�wszy pod koszul� par� �ledzi wyskakuje na dw�r i za-oddala si� ze swymi wiadrami. Pracowali�my ca�� noc.
fda�o nam si� kilka razy wskoczy� do baraku, �eby si� troch� ogrza�. Zaczyna�o �wita�; niebo by�o czyste, niebieskie jak woda.
- Teraz nas odwioz� - szepn�� mi rudzielec.
Kazano nam ustawi� si� na dziedzi�cu w dw�ch szeregach. Powoli zbli�y� si� oficer o bia�ych oczach. Zatrzyma� si� przede mn� i pomy�la�em: on chce, �ebym zgin��.
-Jest tutaj z�odziej - powiedzia� spokojnie. - Niech ten, kto ukrad� �ledzie, przyzna, si�. Ma pi�� minut czasu. On lub dziesi�ciu spo�r�d was.
I natychmiast wskaza� mnie pierwszego i dziewi�ciu innych. Ranek jest taki pi�kny. Matka na mnie czeka; mam zgin��, nie wzi�wszy udzia�u w walce. Oficer przechadza st� przed nami zacieraj�c weso�o r�ce.
-To ja!
Rudow�osy wyszed� z szereg�w i stan�� przed oficerem. .
- To ja! - powt�rzy�.
Na pewno ka�dy ze stoj�cych w obu szeregach mia� tak jak ja wra�enie, �e za chwil� p�knie mu serce. Bia�ooki oficer zawaha� si� chwil�, po czym z ca�ej si�y kopn�� w brzuch rudego ch�opaka, kt�ry bez j�ku zgi�� si� wp�; oficer wzi�� �opat� i zacz�� ni� ok�ada� mojego towarzysza, kt�rego nazwiska nawet nie zna�em. Skatowany, bez jednego krzyku, pad� na �nieg, os�aniaj�c g�ow� r�kami. W�wczas Niemiec wyci�gn�� rewolwer i strzeli�. Wr�cili�my do pracy pod gradem obelg, �o�nierze wymy�lali nam od �wi� i brudas�w. Wczesnym popo�udniem odwie�li nas do Warszawy. Ci�ar�wki zatrzyma�y si� w pobli�u ulicy Zamenhofa i wszyscy rozbiegli�my si� do dom�w. Nie powiedzia�em nic ani matce, ani braciom; takie by�o teraz �ycie, zale�a�o od jednego s�owa, warte by�o mniej ni� kilka �ledzi. Wiedzieli�my o tym, po co wi�c opowiada�?
Przez kilka dni nie mog�em zapomnie� o bia�ookim oficerze. Mia�em wra�enie, �e jego niepoj�ta nienawi�� �ciga mnie wsz�dzie; zdawa�o mi si�, �e rozpoznaj� go w ka�dej dostrze�onej z daleka sylwetce w mundurze; ucieka�em, chowa�em si� na podw�rzach dom�w, wbiega�em na schody i czeka�em d�ugo, skulony i dr��cy. Po raz pierwszy od pocz�tku wojny ba�em si�: zetkn��em si� z nienawi�ci�, kt�ra zabija bez powodu. Nigdy przedtem nie spotka�em tego oficera, a on chcia� mojej �mierci. Gdy patrz�c na mnie zabija� tamtego cz�owieka �opat�, zabija� mnie. Stara�em si� przem�wi� sam sobie do rozs�dku, by pozby� si� tej psychozy, l�k�w, kt�re tli�y si� we innie od tygodni. Nie zwierzy�em si� nikomu, wyleczy�em si� Mm, zmuszaj�c si�, by nie przyspiesza� kroku na ulicach, mijaj�c �o�nierzy, spogl�da� im w oczy i ryzykowa� najgorsze. W ko�cu zwyci�y�em. Kt�rego� dnia mog�em zn�w i�� na bazar na Prag�. Pogwizdywa�em, to biegiem, to zwalnia�em kroku, nad�o�y�em drogi, aby i�� wzd�u� Wis�y. Odkry�em, jak� si�� mo�e mie� w sobie cz�owiek. Je�li chce, mo�e przezwyci�y� samego siebie, mo�e umrze� bez jednego krzyku, je�li chce, mo�e wytrzyma�. Dzi�kuj� ci, rudow�osy towarzyszu. Umar�e� dla mnie bez j�ku. Przesta�em si� ba�.
Mija�y dni. Handel na Pradze by� teraz bardzo utrudniony. Coraz cz�ciej zjawiali si� granatowi policjanci, a Niemcy blokowali ulice, przewracali stragany, aresztowali ludzi. Pewnego ranka oko�o dziesi�tej sta�em nieco na uboczu z towarem pod pach�, obserwuj�c rynek, staraj�c si� wyczu� atmosfer�, odgadn��, czy przyjd� tego dnia. I oto zjawiaj� si� polscy policjanci. Biegn�, �api� ludzi, wpychaj� ich do furgonetek. Niemcy obserwuj� t� akcj� z pewnego oddalenia. Wszed�em do jednego ze sklep�w, bez s�owa po�o�y�em za drzwiami paczk� r�kawiczek i spiesznie wyszed�em. Okr��y�em plac; ludzie uciekali. Po�o�y�em si� na ziemi, na brzuchu. Przenika� mnie mr�z, �nieg topnia� pode mn�, przesi�kaj�c przez odzie�, ale nie ruszy�em si�. Wkr�tce u�wiadomi�em sobie, �e stoi nade mn� kilku policjant�w. Jeden kopn�� mnie w bok. Z drugiej strony placu dobiega�y krzyki uciekaj�cych, kt�rzy �odkryli, �e s� otoczeni, gdy� zatarasowano wszystkie uliczki I prowadz�ce nad Wis��.
- Co mu jest? - zapyta� kto� nade mn�.
Dosta�em jeszcze jednego kopniaka. Ani drgn��em. Odeszli w ko�cu, zostawiaj�c mnie na �niegu. Le�a�em nieruchomo, przemoczony, zmarzni�ty, ale wolny. Czas wl�k� si� niemi�osiernie. �adowano handlarzy do policyjnych woz�w. Byli to Polacy, tote� grozi�a im jedynie grzywna; mnie zagl�da�a w oczy �mier�, z kt�r� musia�em ci�gle igra�. Potem na placu zapanowa�a cisza. Handlarki, lamentuj�c, stara�y si� ustawia� poprzewracane stragany. Czeka�em jeszcze. Stan�o nade mn� kilka kobiet.
- Zabili go - m�wi�y.
Odczeka�em chwil�, po czym zerwa�em si� jednym susem i skoczy�em do sklepiku. Moje r�kawiczki le�a�y na ladzie; porwa�em je w biegu.
- Jak �miesz! - wrzasn�� sklepikarz. Ale by�em ju� na dworze.
- Ty draniu! - krzycza� za mn�, ale nic mnie to nie obchodzi�o. �y�em i mia�em sw�j towar. Nie czu�em nawet lodowatej koszuli, kt�ra przylepi�a mi si� do plec�w.
Nie by�o czasu na rozpami�tywanie, jakie to si� mia�o szcz�cie, i gratulowanie sobie sprytu. �ycie sta�o si� torem przeszk�d: przeskoczy�e� jedn�, a ju� czeka�a druga, wy�sza, tu� za ni� nast�pna, jeszcze trudniejsza. Nie by�o czasu, by nabra� tchu. Gn�bi�y nas z�e wiadomo�ci. Niemcy zwyci�ali wsz�dzie, zarz�dzenia stawa�y si� coraz surowsze, �apanki cz�stsze. Tylko niebo z�agodnia�o. Na wi�lanych skarpach i w ogrodach odrasta�a wreszcie trawa. Mia�em ochot� biega� w�r�d drzew, i�� jak kiedy� do las�w, po kt�rych godzinami chodzi�em dawniej z ojcem. Ale czas mi�ych spacer�w sko�czy� si�. Teraz wychodzi�em wczesnym rankiem, by popatrze� na rzek� i barwy wody. �wita�o, miasto zdawa�o si� spokojne, na pustych ulicach �ebracy wygl�dali jak czarne kulki, mo�na ich by�o nie zauwa�y�. Chciwie wdycha�em mro�ne powietrze, kt�re �ciska�o mi krta�, czu�em si� wolny. Na skarpie przesiadywa� kot. By� to ogromny zwierzak o kr�tkiej szarej sier�ci; godzinami pr�bowa�em si� do niego zbli�y�. Co rano przemawia�em do niego po cichu, a on obserwowa� mnie zmru�onymi ofzyma, podkurczywszy �apy, got�w do ucieczki. Nazwa�em go |*jtak. M�wi�em do niego, snu�em projekty, opisywa�em mu �w� rado��, gdy uda�o mi si� wymkn�� z �apanki na rynku.
- Czy jeste� �ydem, Lajtak?
I zanosi�em si� od �miechu. Czasem rzuca�em mu troch� (rdzenia, kt�re po�era� nie spuszczaj�c mnie z oczu. Gdy zbli�a�em si�, znika�. Lajtak by� czujny, tylko raz czy dwa uda�o ml si� go dotkn��. Widocznie te� zakosztowa� jakiej� wojny, M Ja upodobni�em si� teraz do tego kota. Wiedzia�em, �e ranki bywaj� spokojne, natomiast wieczory niebezpieczne, tote� po gtnierzchu nie przebywa�em na ulicy.
Wraca�em do domu na Senatorsk�, gdzie czekali�my na Awit w nadziei, �e nie przyjd� tej nocy. Na wiele tygodni zostawili nas w spokoju, w dr�cz�cym oczekiwaniu. Po