6301

Szczegóły
Tytuł 6301
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6301 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6301 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6301 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marcin Wolski Na �ywo Nogi Belli charakteryzuje przedziwna g�adko��, kt�ra w naturze wyst�puje zazwyczaj jedynie na pupie dziecka. I to nie ka�dego. Czasami, gdy ca�uj� jej �ydki, kiedy sun� ustami po ich doskona�ej powierzchni, mijam zgi�cia przy kolanie, po czym na udach zwalniam niczym wytrawny alpinista przed ostatnim szturmem na szczyt, to zastanawiam si�, czy panna Ybaldia przypadkiem nie poleruje swoich ko�czyn? B�d�c zawodowo zainteresowany twarzami, w wypadku Belli znajduj� si� w niezwyk�ym estetycznym rozdarciu - nie wiem, co ma pi�kniejsze? Jest spe�nionym snem czterdziestoletniego m�czyzny, kt�remu jeszcze niedawno wydawa�o si�, �e ma wszystko za sob�. Mamy ciep�y sierpniowy wiecz�r, od kwadransa jeste�my razem. Bella, zapakowana w puszysty szlafrok, ju� mi podsun�a swoj� czaruj�c� st�pk�. Tak to si� zawsze musi zaczyna� - pieszczot� palc�w, penetracj� j�zykiem r�owych cie�ninek mi�dzy nimi, leciutkim ugryzieniem tego najukocha�szego, najmniejszego. Nie musimy si� �pieszy�. Nareszcie nie musimy si� �pieszy�. Mamy przed sob� ca�y d�ugi weekend. - Nie b�d� ci� potrzebowa� do poniedzia�ku - powiedzia� szef wyruszaj�c do swego starego domu w g�rach. - Jestem zm�czony. Rzeczywi�cie, ostatnio nie wygl�da za dobrze. Worki pod oczami upodabniaj� go do starego, chorego lemura. Coraz cz�ciej zdarza mu si� wybucha� gniewem, a raz, kiedy my�la�, �e go nie widz�, p�aka�. Czasami zastanawiam si�, czy brzemi�, kt�re wzi�� na swoje barki, nie jest przypadkiem zbyt ci�kie? Prawie p� roku czeka�em na okazj� zabrania Belli na moje ranczo. Nasz romans, od pierwszego spotkania na koktajlu w ambasadzie francuskiej, sk�ada� si� z setki bardzo kr�tkich, cho� fascynuj�cych odcink�w. Konieczno�� dyspozycyjno�ci wobec szefa powoduje, �e �a�cuch, po kt�rym poruszam si� wok� niego, jest bardzo kr�tki. W ka�dej chwili mog� spodziewa� si� szarpni�cia i wezwania do gabinetu, kaplicy czy sali bilardowej. Na dodatek jako osoba publiczna musz� strzec si� w�cibskich dziennikarzy, fotoamator�w i opozycyjnych polityk�w. Ba, m�j zwi�zek z m�od� t�umaczk� musz� ukrywa� przed szefem, kt�ry jest purytaninem i nie przyjmuje do wiadomo�ci mej separacji z Barbar�. - Przyzwoici ludzie musz� by� stanu �onatego lub duchowego - twierdzi. - Jak mo�esz pozwala�, Juan, �eby matka twych dzieci przebywa�a na sta�e za granic�. Szef nie przyjmuje do wiadomo�ci, �e to Barbara mnie rzuci�a (co prawda, sam nie by�em w tej sprawie bez grzechu) i obecnie odpowiada jej status konkubiny kr�la sardynek ("Je�li nie masz �usek na oczach, jedz wy��cznie sardynki firmy Mediterane") czy innych �yletek ("najlepszych dla m�czyzny"). Je�li idzie o Carolin� i Mercedes, dziewczynki przebywaj� w ekskluzywnej szkole w Gstad i s�dz�c po ich rzadkich telefonach, zupe�nie nie doskwiera im brak ojca. Inna sprawa, �e nasza konspiracja z Bell� ma swoj� podniecaj�c� stron�. Nigdy przedtem nie przypuszcza�em, �e mi�o�� potajemna mo�e dostarcza� takich przyjemno�ci. "Kto nigdy nie �lizga� si� na brzytwie, ten nie mo�e powiedzie�, �e jest prawdziwym m�czyzn�" - powiadaj� Chi�czycy- masochi�ci. I tak to mniej wi�cej wygl�da. Kiedy owej pierwszej nocy kocha�em si� z Bell� na schodach przeciwpo�arowych rezydencji ambasadora Francji, a tu� za �cian� m�j szef wyg�asza� przem�wienie o naszych wielowiekowych zwi�zkach z ojczyzn� Catherine Deneuve (te� by�a zaproszona), nie przypuszcza�em, �e s� to jeszcze ca�kiem komfortowe warunki. Od tego czasu bowiem zdarzy�o mi si� pie�ci� pi�knonog� t�umaczk� w windzie, na stole bilardowym, obok si�owni szefa, na dachu rezydencji tu� poni�ej flagi (modl�c si�, �eby nie wyszed� ksi�yc), w baga�niku pancernego rolls-royce'a, na dnie suchego basenu, w schowku na szczotki, w mikroskopijnej �azieneczce przy sali konferencyjnej (st�uk�em wtedy czo�em kryszta�owe lustro). Tylko w wyj�tkowych wypadkach umawiali�my si� w hotelu lub u mnie w domu. Do siebie mnie nie zaprasza�a ze wzgl�du na p�sparali�owan� matk� staruszk�, kt�ra w dodatku cierpia�a na bezsenno��. Dotar�em do sedna, odurzony szale�stwem zapach�w i wilgoci�, przesun��em si� ku g�rze, przez cudowny taras brzucha, �agodnie dolin� mi�dzy piersiami stromymi jak Sopki Mand�urii, ku szyi. Bella otworzy�a si� ca�a. Teraz ju� pragn�a mnie szybko. Pod��yli�my wi�c we dwoje ku spe�nieniu. Przekozio�kowali�my po dywanie, a� run�a stoj�ca lampa o kszta�cie kariatydy i zgas� telewizor, kt�rego kabel utraci� ��czno�� z kontaktem. - Tak, tak, Juan, teraz, ty wariacie, ty sukinsynu... Bior�c pod uwag� moje stanowisko, nie by�y to komplementy wyszukane, ale w Belli jednako kocha�em jej zewn�trzn� subtelno�� i wewn�trzn� wulgarno��. Teraz zreszt� przebi�em si� przez obie warstwy docieraj�c do banalnego, ale fascynuj�cego o�rodka. �rodek by� gor�cy, �ywy, �ar�oczny, gotowy wyci�gn�� ze mnie dusz�. Zawy�em: - Och, suko, suczusiu, zwierzaczku! I by�o po wszystkim. Poca�owa�em Bell� w kark i poszed�em do �azienki, zostawiaj�c j� rozmarzon�, rozszerzon�, przegi�t� przez wa�ek, kt�ry spad� z otomany pragn�c aktywnie uczestniczy� w naszych zapasach. Mam fart - pomy�la�em przypatruj�c si� mej twarzy, szczup�ej, bladej, na m�j gust o zbyt wydatnym nosie i g��bokich bruzdach wok� ust, by uchodzi� za przystojn�. - Lepiej p�no ni� wcale. W w�sach zacz�y ju� srebrzy� mi si� pierwsze siwe w�osy, podobnie by�o na skroniach, a przedzia�ek coraz niebezpieczniej upodabnia� si� do tonsury. - Jest B�g na ziemi! Jest, je�li stworzy� dla mnie Bell�. Po tylu zmarnowanych latach z Barbar�, po nieudanym g�upim romansie z t� wariatk� Christ�. Do tej pory nie mam poj�cia, czy samob�jczy strza� w "Hotelu Excelsior" pad� z mego powodu... Bella by�a rekompensat�, zado��uczynieniem. By�a wszystkim. �e co� nie jest zupe�nie w porz�dku, zorientowa�em si� wracaj�c do pokoju. Lampa zn�w sta�a w pozycji pionowej, a moje ubranie z�o�one w kostk� le�a�o na krze�le. - Dobry wiecz�r, senior Castillo, prosz� wybaczy� mi naj�cie, ale niestety, s�u�ba nie dru�ba. - M�wi�cym by� niski, �ysy jak cebula facet o �widruj�cych oczkach i brodawce, kt�ra upodoba�a sobie zag��bienie obok jego krzywego nosa. Rzuci�em okiem na Bell�; przykryta prze�cierad�em siedzia�a na kanapie, ale nie wydawa�a si� ani przera�ona, ani zak�opotana. - Porucznik Ybaldia prosi�a, abym nie ujawnia� si� od razu - ci�gn�� intruz - tote� pozwoli�em sobie zaczeka� w bibliotece, zanim... hm... w ko�cu te� niekiedy bywam m�czyzn�. - Porucznik Ybaldia? U�miechn�a si� niewinnie. - Co tak si� g�upio patrzysz? Ka�dy gdzie� pracuje. I cudownie, kiedy mo�na ��czy� przyjemne z po�ytecznym. - Porucznik Ybaldia - powt�rzy�em i usiad�em rozgl�daj�c si� za papierosem. Cz�owiek-cebula pocz�stowa� mnie cygarem. - Mog�a� mnie przynajmniej uprzedzi�... - Nie chcia�am ci robi� przykro�ci. Zaraz by� pomy�la�, �e wsp�yjemy s�u�bowo - powiedzia�a. - A nie? - Kocham ci�, Juan. Musia�em mie� niedowierzaj�cy wyraz twarzy, bo przybysz wyszczerzy� si� do mnie w spos�b, kt�ry niekt�rzy denty�ci mogliby uzna� za u�miech. - Radzi�bym wierzy� Belli, senior Castillo - rzek�. - To bardzo porz�dna dziewczynka, zw�aszcza od czasu, kiedy nie pracuje w obyczaj�wce. Powoli odzyskiwa�em pewno�� siebie. - Co to znaczy? - podnios�em g�os. - To jaka� prowokacja! Jakim prawem wtargn�� pan do mej posiad�o�ci? - Ale� drogi senior Castillo, jako historyk prawa wie pan, �e na pewnym szczeblu w�adzy prawo nabiera przedziwnej rozci�g�o�ci. Inaczej potraktuje biednego komiwoja�era, inaczej sekretarza g�owy pa�stwa. Ale do rzeczy. Pozwoli�em sobie zak��ci� pa�ski romantyczny wypoczynek... - Jeszcze si� nie przedstawi�e�, Manuelu - przerwa�a mu Bella. - Rzeczywi�cie. A zatem pu�kownik Manuel Lopez z Wydzia�u Specjalnego... - Nie musi podawa� mi pan swojego �yciorysu - warkn��em. - W ko�cu sam wysy�a�em decyzje w sprawie pa�skiego awansu z podpu�kownika na pu�kownika. - Jestem niezmiernie wdzi�czny. A skoro tak dobrze nam si� rozmawia, czy m�g�bym sobie nala� wina? Nie protestowa�em, czu�em si� podle. �wiadomo��, �e nie by�em mi�o�ci� panny Ybaldia, ale jedynie zadaniem, upokorzy�a mnie. Nala�em r�wnie� sobie, wino mia�o nieprzyjemny, cierpki smak. Poniewa� sta�em jedynie w r�czniku na biodrach, Lopez poda� mi szlafrok. Okry�em si� nim, zapali�em cygaro. Je�li zdecydowali si� zdekonspirowa� Bell�, sprawa naprawd� musi by� wa�na. I rzeczywi�cie by�a. Prawdopodobnie gdyby akta Cristobala Sabroniego przegl�da� inny pracownik Wydzia�u Studi�w i Analiz, a nie Diego Merito przezywany przez koleg�w mend�, moje seksualne kontakty z pann� Ybaldia mog�yby si� rozwija� bez przeszk�d. Niestety, Merito nie zwyk� odwala� roboty po �ebkach i ju� po kr�tkiej lekturze �yciorysu Sabroniego zacz�� zastanawia� si� nad zaskakuj�c� wymow� dat. Cristobal Sabroni, zamo�ny przedsi�biorca z Santa Cruz, urodzi� si� 10 stycznia 1927 roku. 25 grudnia roku 1952 wst�pi� w zwi�zki ma��e�skie z Mari� Espinosa, 3 marca 1954 urodzi� si� jego jedyny syn, Carlos, 7 wrze�nia 1961 roku uczestniczy� w katastrofie lotniczej w Andach i nale�a� do si�demki tych szcz�liwc�w, kt�rzy j� prze�yli. �adnych obra�e� nie odnie�li tylko on i jeszcze jeden pasa�er. Jeszcze jeden!!! Wreszcie 2 pa�dziernika roku ubieg�ego Sabroni zosta� obrany prezesem Po�udniowego Konsorcjum... Cholera. W przeb�ysku genialno�ci Merito pochwyci� za "Who is who". Niesamowite! Dane drugiego pasa�era, kt�ry bez szwanku opu�ci� p�on�cego boeinga, pokrywa�y si� z �yciorysem Sabroniego. Te� urodzi� si� 10 stycznia tego� samego roku. Tego samego dnia o�eni� si�, jego syn jedynak r�wnie� pojawi� si� w identycznym terminie, tyle �e nie w Santa Cruz, a w stolicy. Rosn�ce podniecenie Merito by�o o tyle uzasadnione, �e astrologicznym bli�niakiem przedsi�biorcy by� nie byle kto. 2 pa�dziernika, kiedy Cristobal zosta� zatwierdzony przez Rad� Konsorcjum na stanowisko szefa, t�umy wiwatowa�y na cze�� tego drugiego, tego w�a�nie dnia obranego Prezydentem Republiki. Moim szefem. Nie powiem, �ebym s�ucha� rewelacji pu�kownika Lopeza z oboj�tno�ci�. Daleko jednak by�o mi do fascynacji. Nie pojmowa�em, czemu zdumiewaj�ca, ale jednak przypadkowa zbie�no�� fakt�w zak��ci�a "weekend mego �ycia". - Merito by� uparty - opowiada� Lopez. - Zacz�� poszukiwa� dalszych zbie�no�ci... - I znalaz� je? - Mn�stwo. Kiedy ma�y Cristobal przechodzi� �wink�, chorowa� na ni� nasz p�niejszy "ojciec ojczyzny", kiedy kole�anka w VI b ukruszy�a mu z�b, pa�ski pryncypa� straci� p� jedynki podczas meczu w rugby. Jednego dnia stracili cnot�. Prezydent ze swoj� nauczycielk� angielskiego, a Sabroni w ma�ym burdeliku, na kt�ry zrzucili si� we tr�jk� z kolegami... - Czyli pewne r�nice istniej� - zauwa�y�em. - Jedynie pod wzgl�dem dekoracji. Merito zestawi� 279 analogii w �yciorysach naszych bohater�w. Oczywi�cie, nie mia� wszystkich danych. Od kiedy aktualny prezydent zosta� senatorem, dla szczebla reprezentowanego przez Merito sta�y si� one niedost�pne. M�g� korzysta� jedynie z informacji nag�o�nionych przez media. Ale wystarczy�o! Pami�ta pan, co sta�o si� 5 marca...? - Nie mam poj�cia. - Jeste� paskudny, tego wieczora poznali�my si� na koktajlu w ambasadzie francuskiej - zaszczebiota�a Bella. - Rzeczywi�cie, ale chyba nie o nas pu�kownikowi chodzi. Ju� wiem! Podczas dyskusji na schodach z ambasadorem Rosji pan prezydent potkn�� si� i wywichn�� kostk�. Niegro�nie zreszt�. - I prosz� sobie wyobrazi�, �e o tej samej godzinie na Avenida del Sol w Santa Cruz samoch�d potr�ci� wychodz�cego z lokalu Sabroniego. Te� lekko wstawionego. Efekt... - Zwichni�cie kostki? - Naturalnie. Wszystko to wygl�da�o zbyt groteskowo, �eby by�o realne. A jednak by�o, ja w szlafroku, pu�kownik, Bella, czerwie� zachodz�cego s�o�ca... - Oczywi�cie, gdyby chodzi�o tu jedynie o psychotroniczn� ciekawostk�, nie o�mielibym si� odrywa� pana od zaj�� - Lopez dramatycznym gestem wychyli� kolejny kieliszek. - Sam zaniepokoi�em si�, kiedy dotar�em do operacji "Storczyk". Zmarszczy�em brwi. - Wiem, wiem - u�miechn�� si� Lopez. - Top secret. Tajne, �amane przez poufne. Pe�na informacja znana jest tylko pi�ciu ludziom. No i Belli... A zatem mo�emy rozmawia� spokojnie. Wiem, ile rozterek i waha� poprzedzi�o decyzj� mego szefa w sprawie "Storczyka". Naturalnie, decyzj� ustn�. Pami�tam, byli�my wtedy w czw�rk�. Szef, minister bezpiecze�stwa, Kreol o szarej twarzy bezsennego ogara i czarnow�osy, zda si� z samych �y� i mi�ni utkany, szef jednostki specjalnej "Sigma". - Uwa�acie, �e wymaga tego dobro pa�stwa. Prawdopodobnie macie racj� - powiedzia� prezydent. - Blasco Herrera jest wrogiem republiki, morderc�, terroryst�, a przy okazji legend� i ojcem duchowym miejskiej partyzantki, podobno ma poplecznik�w na najwy�szych szczeblach - m�wi� minister. - Jego likwidacja b�dzie operacj� szybk�, tani�, a dzi�ki planowi "Storczyk" stuprocentowo bezpieczn�. - Ale Herrera przebywa w Hawanie! - Wiem, �e z fa�szywym paszportem wkr�tce wybiera si� do Nowego Orleanu. Pewnych rozrywek komunistyczna Kuba nie jest w stanie dostarczy� mu w dostatecznym wyborze. - Chcecie zabi� go na terenie Stan�w Zjednoczonych? - On ju� nie �yje, panie prezydencie - zauwa�y� z u�miechem szef jednostki "Sigma". Blasco Herrera pog�adzi� si� po doklejonych bokobrodach i przez opalizuj�ce okulary rzuci� okiem dooko�a. Faceci z ochrony skin�li g�owami. - Wszystko w porz�dku. Przeszed� dwa metry po trotuarze i znik� w �rodku jednopi�trowego baraczku. Olbrzymi Murzyn, kt�ry otworzy� mu drzwi, poprowadzi� go do pozbawionego okien gabineciku. Oczy Herrery rozb�ys�y. Na fotelu siedzia�o "Zjawisko". Bujne w�osy w puklach spada�y na ramiona. Nic nie os�ania�o monumentalnych piersi. "Zjawisko" u�miechn�o si� ods�aniaj�c z�by r�wne i bia�e jak Antarktyda na Bo�e Narodzenie. Reszta cia�a ton�a w mroku. Czy by�a r�wnie zachwycaj�ca? Goryle wsun�li si� do wn�trza i zbli�yli z zamiarem obmacania "Zjawiska". - Za drzwi! - warkn�� Blasco. Wdusi� cygaro w kaszmirowy dywan i rozpinaj�c marynark� ruszy� do przodu. - Wsta�, skarbe�ko. Luksus za tysi�c dolar�w wsta�. Dreszcz emocji zelektryzowa� terroryst�. To nie by�o przereklamowane. To by�o niewiarygodne. Poni�ej pasa arcykobieta zmieni�a si� w superm�czyzn�. Carramba! Wash and go! - Na ��ko - warkn�� rozkazuj�co. Hermafrodyta ulegle skin�� g�ow�. Ale cofn�� si� tylko nieznacznie i zacz�� masowa� sw�j obfity biust. Herrera obliza� mi�siste usta. - Na ��ko! - powt�rzy�. Zjawisko nie zareagowa�o. Blasca ow�adni�tego podnieceniem dodatkowo pobudzi�a furia. - Naucz� ci� pos�usze�stwa, malutki! Wzrok hermafrodyty uciek� gdzie� w bok. Herrera pod��y� za nim i dostrzeg� le��cy ko�o ��ka pejcz. W�a�ciwy przedmiot na w�a�ciwym miejscu! Pochyli� si�, aby go podnie�� i wtedy to si� sta�o. Niedosz�y partner zarzuci� mu b�yskawicznym ruchem na krta� stalowy drut, dot�d ukryty w d�oni i szarpn��. - Pu�apka! - przemkn�o przez g�ow� Herrerze, a potem ostry drut przeci�� mu krta�. Murzyn uni�s� s�uchawk� w automacie telefonicznym wisz�cym na korytarzu hoteliku. - "Storczyk" �ci�ty - zameldowa�. W tym samym czasie Ignacjo Ruiz, wiceprezes Konsorcjum Po�udniowego, szed� po �wie�o wylanym betonowym fundamencie Nowego Super-Mercado w Santa Cruz. Mimo ci�kiego dnia i przebytej drogi odczuwa� zadowolenie. Du�e zadowolenie. Usuni�cie Sabroniego i przej�cie po nim szefostwa Konsorcjum by�o kwesti� godzin. Jeszcze tylko ten ksi�gowy dostarczy kopie um�w z "Brasilian Fruits" i po Sabronim. - By� g�wniarzem i zdechnie jak g�wniarz - mrukn�� do siebie Ruiz. Zapad� zmierzch, a wraz z nim nadci�gn�� przyjazny ch��d. - Jutro obudz� si� innym cz�owiekiem, tylko gdzie ten cholerny ksi�gowy? Mia� tu by� od kwadransa. Na temat przysz�ego snu don Ignacja zdecydowanie odmienne zdanie mia� m�czyzna siedz�cy obok filaru buduj�cego si� magazynu. Nie zamierza� jednak wyra�a� go w s�owach. Nie�piesznie uni�s� bro� z celownikiem optycznym. Dobr� bro� kupion� w Port of Spain. Snajper przez kr�tk� chwil� rozkoszowa� si� obserwowaniem bezbronnej ofiary. - Dorodny tapir, samiec - mrukn�� bezd�wi�cznie. - Adios! - i poci�gn�� za spust. Fontanna krwi na kamizelce i wyraz zdumienia na twarzy Ruiza wykwit�y r�wnocze�nie. Nie by�o potrzeby drugiego strza�u. Snajper doskoczy� do ofiary. Ignacjo nie �y�, a beton by� jeszcze �wie�y. Wystarczy�o wcisn�� cia�o do wykopu, uruchomi� betoniark�, potem si�gn�� po szlauch, aby sp�uka� �lady krwi... - Co pan tu robi, senior? - us�ysza� naraz gderliwy g�os. Stra�nik! Carramba! Przecie� mia�o go nie by�. Snajper odwr�ci� si� gwa�townie i po�lizn�� na mokrym betonie. Polecia� w ty� puszczaj�c bro�. Straszliwe uk�ucie b�lu. - Stalowa kotwa - pomy�la� - przebi�a mi prawe p�uco... - Co pan tu robi, senior? - powt�rzy� stra�nik, kt�ry wprawdzie wzi�� pieni�dze za nieobecno�� i mia� i�� si� napi�, ale zasn�� i teraz gorliwo�ci� chcia� nadrobi� swoj� nieudolno��. - Sta�o si� co� panu? Zaraz zadzwoni� po pomoc. Ju� lec�... Akcja "Storczyk" powiod�a si�. Nie odnaleziono nigdy cia�a Herrery. Jego goryle zgin�li tego samego dnia w wypadku samochodowym. W Hawanie nikt nawet nie pisn��, �e terrorysta opu�ci� Rajsk� Wysp�. Gorzej posz�o Sabroniemu. Ranny snajper bez wahania ujawni�, kto zleci� mu mokr� robot�. Cristobal mia� dodatkowego pecha. Po zamieszkach w india�skich pueblach na zachodzie gubernator Santa Cruz og�osi� stan wyj�tkowy. Obowi�zywa�y prawa wyj�tkowe i s�dy dora�ne. W sprawie zab�jstwa wiceprezesa Konsorcjum nie by�o w�tpliwo�ci ani okoliczno�ci �agodz�cych - zbrodnia z premedytacj�, pope�niona z niskich pobudek, przy z�amaniu zawodowej lojalno�ci. Kara �mierci zosta�a orzeczona jednog�o�nie i mia�a zosta� wykonana przed up�ywem miesi�ca. Lopez sko�czy� swoj� opowie�� i zn�w nala� sobie wina. Wyra�nie uwzi�� si�, by zniszczy� moje zapasy, tak jak przeku� t�czow� ba�k� mojego romansu. - I c� pan na to? Wzruszy�em ramionami: - Nie powie pan chyba, �e egzekucja na Sabronim mo�e mie� wp�yw na �ycie pana prezydenta? Nerwowy tik przebieg� przez brunatn� twarz pu�kownika. - Gdybym nie by� tego pewien, nie znalaz�bym si� tutaj. Podobnie jak pan bliski by�em zlekcewa�enia raportu Merito. Kiedy go otrzyma�em, do egzekucji pozosta� nieca�y tydzie�, ale gdy przypomnia�em sobie o "Storczyku" i por�wna�em daty... Zgodzi�em si� na eksperyment. - Do licha, jaki eksperyment? - Przedwczoraj nakarmili�my Sabroniego silnym �rodkiem przeczyszczaj�cym. Wiedzieli�my, �e pan prezydent po po�udniu ma wyst�pienie w senacie. - Niesamowite! Przed oczami stan�� mi natychmiast obraz szefa przerywaj�cego w p� zdania wyst�pienie dotycz�ce reformy administracyjnej i zbiegaj�cego z trybuny. - Zarz�d� przerw�! - rzuci� mi zbola�ym tonem, znikaj�c w drzwiach. Po kwadransie, kiedy wr�ci� z toalety, czu� si� �wietnie i m�g� paln�� nawet trzy przem�wienia. Nasz lekarz nie mia� poj�cia, co mog�o spowodowa� nag�� niedyspozycj�. - Czy to ci� wreszcie przekona�o? - w��czy�a si� Bella. - Pu�kownik jest pewien, �e prezydent zginie. A w�a�nie wr�ci�o pismo z odmow� u�askawienia Sabroniego... - Cristobal Sabroni! - nareszcie mi si� przypomnia�o. - Oczywi�cie, by� kto� taki na li�cie trzy dni temu, ale prezydent mia� akurat z�y humor i nie u�askawi� nikogo... Przekle�stwo! Wystarczy�o odezwa� si� do mnie wcze�niej. - Wtedy jeszcze nie mieli�my poj�cia, �e obaj s�, jak m�wi� eksperci - "incydentalnym przyk�adem wzmocnionego bli�niactwa astrologicznego"... Niemniej nie mo�na dopu�ci� do egzekucji. Zamy�li�em si�. Zna�em szefa nie od dzi� i nie mie�ci�a mi si� w g�owie mo�liwo�� powiedzenia mu prawdy. A jakie mia�em inne wyj�cie? Dla mnie, protegowanego prezydenta, oba mo�liwe warianty oznacza�y kl�sk� - zbyt szybko wyros�em, otacza�a mnie za du�a nienawi��, abym m�g� wr�ci� tam, sk�d wyszed�em. W moim interesie by�o, �eby Sabroni �y�... - Wiemy - odezwa� si� zn�w Lopez - �e posiada pan wieli dar. - Jaki? - Umiej�tno�� fa�szowania podpis�w... Jeszcze kiedy by� pan studentem, prowadzono �ledztwo, ale... - dorzuci� szybko widz�c, �e marszcz� brwi - nie kontynuujmy tego tematu. Wiemy, �e potrafi podrobi� pan podpis szefa. Posiadam ju� w�a�ciwy formularz. B�ysn�o mi znajome z�ociste god�o Kancelarii. - Potem trzeba b�dzie dokona� jeszcze paru drobnych szachrajstw w archiwach i odpowiednich biurach, ale bior� to na siebie. Najwa�niejsze, aby jutro nad ranem kat nie spe�ni� swojej powinno�ci. - P�jdziesz na to? - agatowe oczy Isabelli nieomal poparzy�y moje �renice. - Dajcie mi jeszcze kwadrans. Zgodzili si� bez s�owa. Od pewnego czasu na ranczo mia�em zainstalowan� ko�c�wk� komputera. Bez wi�kszego trudu posprawdza�em potrzebne informacje. Najpierw przywo�a�em akta Lopeza (Manuel Lopez - 52 lata, pu�kownik s�u�b specjalnych - fotografia en face, plus dwa p�profile - �yciorys, zakres obowi�zk�w, stopnie utajnienia). Tak samo post�pi�em z Isabell� Ybaldia (lat 25, panna, porucznik wydzia�u III...). Wszystko w porz�dku. P�niej przejrza�em jeszcze dossier Sabroniego. I po��czy�em si� z archiwum referatu do spraw u�askawie�. Tak. Nie mia�em najmniejszych podstaw do obaw. Przez moment odczuwa�em nawet pokus� zadzwonienia do szefa, ale odrzuci�em j�. - W porz�dku - powiedzia�em wracaj�c do livingu - gdzie mam podpisa�? Lopez wyci�gn�� odpowiedni formularz. - Prosz� jeszcze zwr�ci� uwag� na aneks - powiedzia� z naciskiem. "Zamieniaj�c kar� �mierci na do�ywotnie, bezwarunkowe uwi�zienie, zaleca si� Wydzia�owi do Spraw Wi�ziennictwa umieszczenie skazanego w osobnej celi pod specjalnym nadzorem, ze stawk� �ywieniow� "Q" i klauzul� zgodn� z zarz�dzeniem 354 �amane przez 122 (*93)". - Co to za zarz�dzenie? - Wi�zie� obj�ty t� klauzul� - Lopez podrapa� si� w sw� brodaw� - nie podlega amnestiom i ustawowemu zmniejszeniu kary po odbyciu 10 lat odsiadki. Chodzi o to, senior Castillo, �eby�my go mieli na oku. Na zawsze. - A je�li prezydent sko�czy sw� kadencj� albo umrze? - Je�li sko�czy, zastanowimy si�, co dalej z Sabronim. A je�li umrze...? C�, Sabroni automatycznie umrze razem z nim. Nagle Lopez zacz�� si� �pieszy�. Nic dziwnego, od Santa Cruz dzieli�o go ponad 250 mil i je�li chcia� zd��y� przed egzekucj�, powinien nie zwleka�. - Zrobi� pan wielk� rzecz, don Juanie. Szkoda, �e nie b�dzie tego na kartach historii naszego kraju - powiedzia� schodz�c do samochodu. Na ko�cu j�zyka mia�em ju� pro�b�, �eby zabra� ze sob� pann� Ybaldia, ale Isabella od dobrej p� godziny gdzie� si� zaszy�a. Gdy wr�ci�em do livingu, siedzia�a po turecku na kanapie i s�czy�a drinka. - I co teraz? Zapad�o mi�dzy nami milczenie d�ugie i ci�kie. Podejrzewam, �e by�o ci�sze ni� kamie� grobowy �azarza. Wszelako �azarz zmartwychwsta�, a my chyba nie mieli�my podobnej szansy. By�o smutno, pusto, g�upio. Mia�em ochot� zawo�a� do Belli "Wyno� si�!" Nie zrobi�em tego. Przeciwnie, w��czy�em muzyk�. Mo�e chcia�em zag�uszy� beznadziej�. Nala�a mi drinka. Prze�kn��em go jednym haustem. Po winie wypitym z Lopezem lekko tylko rozcie�czona whisky mi�o zapiek�a w gardle. - Chcesz, �ebym sobie posz�a? - zapyta�a nieoczekiwanie, patrz�c mi w oczy. - A ty chcesz? - odpar�em. Naraz rozwi�za� si� jej j�zyk. - Wiem, Juan, nie powinnam, nie powinnam tego robi�, ale kiedy w Departamencie Ochrony zlecono mi opiek� nad Kancelari�, nie zna�am ci�, nie wiedzia�am, �e si� w tobie zakocham. Nie wierzysz mi? I absolutnie masz prawo nie wierzy�. Kocham ci� w�a�nie za twoj� uczciwo��, Juan. I chyba rzeczywi�cie powinnam odej�� pierwsza. A wiesz dlaczego? Dopiero przy tobie zrozumia�am, �e mog� by� inna. Poj�am ca�y bezsens mojego dotychczasowego �ycia. Wiesz, by�am ambitna. Chyba za bardzo. Nie chc� si� usprawiedliwia�, ale �ycie mnie nie rozpieszcza�o. Matka wychowa�a mnie bez ojca. Sama. W�a�ciwie od czasu, kiedy si�gn� pami�ci�, pe�ni�am w domu obowi�zki m�czyzny. Musia�am by� twarda. Ale wyrwa�am si� z biedy. Uko�czy�am szko��, college, odnios�am sukcesy pracuj�c w policji. M�czyzn traktowa�am instrumentalnie. I z dnia na dzie� upewnia�am si�, �e mi�o�� nie istnieje. Oczywi�cie, wiedzia�am, �e kiedy� znajd� sobie m�a, kogo� takiego jak Sabroni lub Ruiz, bogatego przedsi�biorc� z zaawansowan� chorob� wie�cow�. Ale dlaczego ty... Oczywi�cie, nie wierzy�em w ani jedno jej s�owo. A przecie� s�ucha�em ich z prawdziw� przyjemno�ci�. Nikt dot�d tak do mnie nie m�wi�. - Juan! Prosz�, nie kochaj mnie! Pozw�l jedynie, bym ja ci� kocha�a - raptownie pochwyci�a moj� r�k� i przytkn�a j� do ust. W jej oczach dostrzeg�em dwie grube �zy. Mi�k�em. Rozwi�za�a m�j szlafrok. Ca�owa�a moje piersi, brzuch, potem zesz�a jeszcze ni�ej. Zn�w ogarnia�o mnie szale�stwo. I cho� ci�gle nie wiedzia�em, czy to eksplozja nami�tno�ci, czy perfekcjonizm zawodowej kochanki, by�o mi bardzo dobrze. Nawet nie wiem, jak znale�li�my si� w sypialni. By�em nie�le pijany i podniecony. Padli�my na wielkie, solidne metalowe �o�e o sienniku twardym, pachn�cym traw� i szale�stwem. Chcia�em zagarn�� j� pod siebie. Odsun�a mnie energicznie. - Teraz ja! - zawo�a�a. Policzki jej p�on�y. Szkar�at podniecenia ogarnia� jej ramiona, schodz�c ku jej piersiom. Brodawki wr�cz grozi�y eksplozj�. Mia�a mnie ca�ego. Wypr�y�em si�, robi�c prawie mostek, r�kami chwyci�em por�czy ��ka s�u��cego paru pokoleniom Castill�w... Szczyt nadchodzi�. - Klik, klak! - Co to by�o? Nag�y ch��d otoczy� moje przeguby. - Klak, klik. Tym razem sta�o si� to z moimi nogami. Szarpn��em si�. Cholera. Nie mog�em si� ruszy�. Bella zeskoczy�a z ��ka. - Co ty robisz? Dlaczego? - w mgnieniu oka wytrze�wia�em i och�on��em. Jej pi�kna twarz nagle poblad�a, �renice zw�zi�y si�. - Przesta� si� wyg�upia�! - powt�rzy�em. - Musz�, Juan - powiedzia�a beznami�tnie. - Musz�! Zesz�a do livingu, przez otwarte drzwi widzia�em, jak si� ubiera. Jak wci�ga rajstopy, zapina stanik... - Co to za �arty? - To nie s� �arty, Juan - m�wi�a mechanicznie, powa�nie. - Po prostu nie ma innego wyj�cia. - Ale o czym ty m�wisz? Przyjd� natychmiast i zdejmij te kajdanki! Sk�d wzi�a� a� cztery pary...? - To jest zadanie, Juan. Normalne zadanie jak ka�de inne - s�owa wypowiada�a beznami�tnie, ni to do siebie, ni to do mnie. - Wiesz, Lopez nie dojedzie do wi�zienia w Santa Cruz. Jego samoch�d eksploduje ju� za 55 minut na najmniej ucz�szczanym odcinku drogi. - Co m�wisz?! - To najta�szy spos�b zamachu na prezydenta, Juan. Mo�na powiedzie�, "egzekucja per procura". - Kim ty jeste�, Bella? Dla kogo pracujesz? Zapali�a papierosa i wesz�a zn�w do sypialni. - Jestem �o�nierzem. �o�nierzem Frontu Wyzwolenia i Odnowy. - Front, od kiedy zabrak�o Herrery, jest w rozsypce. - Herrera �yje! We mnie. - Bzdura! - Oczywi�cie, nie mog�e� tego sprawdzi� w banku danych. Ale ja jestem jedyn� naturaln� c�rk� Diego Herrery... Nie jestem do niego podobna?! Teraz rzeczywi�cie wygl�da�a na rewolucyjn� egeri�. Zrozumia�em, �e moja sytuacja wygl�da bardzo kiepsko. - Kiedy zdechnie tw�j szef, ten tyran, zacznie si� anarchia, ba�agan, my zaczekamy. A gdy przyjdzie w�a�ciwy moment, a nar�d dojrzeje do rewolucji, zejdziemy z g�r, wyjdziemy z kana��w, wielotysi�czni, niezwyci�eni... - Nie wyg�upiaj si�, Isabello! - Jestem prawd� - powiedzia�a szorstko. - Jestem prawd�, tak jasn� jak twoja �mier�. - Chcesz mnie zabi�? Oszala�a�. Jak? - Po�rednio... Teraz p�jd� po kanistry. Zawczasu zaopatrzy�am si� w benzyn�. Stary drewniany dom sp�onie jak pochodnia. Nikt nie b�dzie nic podejrzewa�. - Zw�aszcza, gdy znajd� zw�glone zw�oki przykute kajdankami do �o�a. My�lisz, �e nie dowiedz� si�, �e tu by�a�...? Na moment jakby straci�a rezon. - Tak, to rzeczywi�cie jest problem - westchn�a. - Ale poradzimy sobie. Zdaje si�, �e mia�e� tu gdzie� bro� my�liwsk�. Mieli�my polowa� na kapibary... Wybieg�a z pokoju. Mia�em bardzo ma�o czasu. Ale dostrzeg�em pewn� szans�. Od dziecka zna�em tajniki tego wielkiego �o�a, wiedzia�em, �e pr�ty, do kt�rych przyku�a kajdanki, s� wkr�cane. Pr�bowa�em je poruszy� ko�cami palc�w, ani drgn�y. Jeszcze raz, jeszcze raz. Jeden ruszy�. R�wnocze�nie s�ysza�em, jak Isabella wraca z broni�, jak przetrz�sa ca�y dom w poszukiwaniu naboj�w. Ca�e szcz�cie, �e nigdy nie pozostawiam broni za�adowanej. Kln�c cicho przeszuka�a kredens, wyrzucaj�c wszystko na pod�og�, potem spenetrowa�a sie�, wreszcie skierowa�a si� ku drewutni. Mog�em m�wi� "Ciep�o, ciep�o". Ale wola�em nie u�atwia� jej zadania. Wykr�cony pr�t z cichym brzd�kiem uderzy� o �cian�, ale uchwyci�em go, zanim spad� pod ��ko. Zsun��em bransoletki. Jedn� r�k� mia�em woln�, teraz kolej na drugi pr�t. Cholera, ani drgn��! Szarpn��em mocniej obur�cz. Gwint nie odkr�cany od dawna zastyg� na dobre... Trzasn�y drzwi. Wraca�a. Us�ysza�em, jak szcz�ka�a �amana dubelt�wka. Teraz nie mia�em szans. Ale... umie�ci�em pr�t na dawnym miejscu. I le�a�em nagi wypr�ony jak Iksion lub cz�owiek-schemat z rysunku Leonarda da Vinci. Wesz�a ze strzelb� w d�oni, ale twarz jej pozostawa�a spokojna. Jak u zawodowego kata. - Pomodli�e� si�? - spyta�a. - Tak. A czy jako skazaniec m�g�bym mie� ostatni� pro�b�, Bello? - �artujesz? - Nie sta� ci� na to? - Mam mo�e doko�czy� rozpocz�te dzie�o? - parskn�a wskazuj�c na moj� omdla��, kompromituj�co male�k� m�sko��. - Tylko mnie poca�uj. Na jej twarzy odbi�o si� niedowierzanie. - Wiem, �e to dla ciebie nie ma �adnego znaczenia - szepta�em - ale ja... ja naprawd� czu�em do ciebie... Mia�a troch� g�upi wyraz twarzy. Zawaha�a si�. Potem odstawi�a dubelt�wk�. - To mog� dla ciebie zrobi�. Momentami by�e� naprawd� niez�y. Poca�owa�a mnie w usta. To nie by� filmowy poca�unek. Nasze wargi by�y suche, bez wilgoci i ciep�a. Ale kiedy unosi�a g�ow�, wymierzy�em cios. W pi�ci mia�em drug� po��wk� kajdanek. - Masz! Celowa�em w skro�. Ale nie mog�em dobrze si� zamachn��. Cios okaza� si� s�aby. Kajdanki tylko rozora�y jej policzek. W oczach Belli zdumienie zmiesza�o si� z w�ciek�o�ci�. Mia�a jeszcze szanse. Mog�a skoczy� ku dubelt�wce. Mog�a zrobi� du�o rzeczy, ale nie zrobi�a tego. Chcia�a mnie zabi�. Natychmiast, udusi�. Uczu�em jej pazury na swoim gardle. By�em jednak na to przygotowany. Porwa�em nastawiony lu�no pr�t, uderzy�em raz, drugi. Osun�a si� na po�ciel, a ja wali�em, wali�em, nie bacz�c, �e kajdanki w�eraj� mi si� w drugi przegub. Przesta�em, kiedy g�owa panny Ybaldia przypomina�a krwisty befsztyk. U�ywaj�c �mierciono�nego pr�tu jako lewarka wy�ama�em drugi pr�t i uwolni�em lew� r�k�. Z nogami posz�o mi jeszcze �atwiej. W torbie Isabelli znalaz�em kluczyki. Potem zadzwoni�em do Wydzia�u Specjalnego i poprosi�em o numer do auta Lopeza. Pu�kownik by� bardzo zdziwiony, kiedy kaza�em mu natychmiast wysi��� i ucieka�. Us�ucha� jednak. W dwie minuty potem fontanna ognia wytrysn�a z jego forda. Po kwadransie Lopez zadzwoni� do mnie, �e zarekwirowa� jaki� w�z i �e ma zamiar dojecha� do Santa Cruz na czas i bez przeszk�d. - Ale co si� sta�o, na lito�� bosk�? - pyta�. - B�dzie jeszcze czas na opowiadanie. Wy��czy�em mego kom�rkowca i popatrzy�em w stron� sypialni. Ca�y czas mia�em nadziej�, �e za chwil� koszmar pry�nie, �e zn�w b�dzie upalne s�odkie popo�udnie... Nie mog�em zdoby� si� na wej�cie do sypialni. Zamykaj�c drzwi zobaczy�em tylko nog� Belli. Nog� przedziwnej g�adko�ci, kt�ra w naturze wyst�puje zazwyczaj jedynie na pupie dziecka. I to nie ka�dego. Spa�em d�ugo. Obudzi�em si� dopiero p�nym popo�udniem nast�pnego dnia. Sen mia�em ci�ki, pozbawiony zwid�w, majacze�. Przypomina� przejazd przez mroczny, duszny tunel. Odczuwa�em g��d i zszed�em do bistra po�o�onego vis-a-vis mego sto�ecznego mieszkania. Po drodze kupi�em gazety. �adna nie odnotowa�a wydarze� z poprzedniego wieczoru. Nie wspominano o po�arze rancza sekretarza stanu w gabinecie G�owy Pa�stwa (benzyna okaza�a si� �wietn� podpa�k�) ani o zw�glonych zw�okach kobiecych znalezionych w ruinie. Nie mia�em �adnych problem�w z wyciszeniem sprawy. Sporo pom�g� telefon Lopeza do lokalnej policji. Teraz czu�em si� dziwnie. Przera�aj�co normalnie. I pusto. Jak po amputacji niezwykle wa�nego organu - tyle �e nie wiadomo, do czego niezb�dnego. najwa�niejsze, �e mia�em to za sob�. Od poniedzia�ku zaczyna� si� normalny kierat. Marzy�em o poniedzia�ku. Zjad�em par� hamburger�w, popi�em piwem i wr�ci�em do siebie. Ko�o windy min�a mnie s�siadka, para szczup�ych, zgrabnych, dwudziestoletnich n�g. Bolesny skurcz. W mieszkaniu zn�w mnie to dopad�o. Do diab�a! Wszystko przypomina�o mi Isabell�. Jej grzebie� zostawiony w �azience. Jej zdj�cia, listy kre�lone w po�piechu. Nie mog�em tego wytrzyma�. Zabra�em si� metodycznie do desisabellizacji - spali�em w kominku zdj�cia, jej koszul� nocn�, listy. Spali�em nawet m�j wiersz napisany do niej po pijaku i serwetk� z ambasady francuskiej, na kt�rej po raz pierwszy zapisa�a mi sw�j numer. Tak, to chyba by�o wszystko. Potem zn�w usn��em. �wietny, wypr�bowany spos�b - uciczka w sen. Ko�o dziesi�tej wieczorem obudzi� mnie telefon. Pomy�la�em, �e to prezydent. Ale nie, dzwoni� aparat miejski. - S�ucham, Castillo. W pierwszej chwili nie pozna�em Lopeza, by� tak zdenerwowany, �e g�os mu si� �ama�, m�wi� bez�adnie, powtarza� si�... Sabroni by� got�w na �mier�. Kiedy przed �witem do jego celi zapuka� naczelnik wi�zienia, skazaniec zaniepokoi� si� jedynie nieobecno�ci� ksi�dza. Przed podr� w wieczno�� zamierza� si� wyspowiada� (cho� od dawna niewierz�cy, uwa�a�, �e to nie zaszkodzi). Gdy po pierwszych s�owach zrozumia�, �e chodzi o u�askawienie, na moment zg�upia�, potem zacz�� krzycze� z rado�ci, wiwatowa� na cze�� prezydenta, uca�owa� nawet stra�nika. Dopiero po dobrych kilkunastu minutach naczelnik m�g� odczyta� aneks aktu �aski. - �e co? - Cristobal s�ucha� nie bardzo pojmuj�c. - Wasza kara zosta�a zamieniona na do�ywocie... - Nie!!! - B�dziecie mieli pojedyncz�, osobn� cel�... - Nie, nie, nie mo�ecie mi tego zrobi�. Do�ywocie, sam...? Ja... ja mam klaustrofobi�, panie naczelniku... B�agam! Nag�y wybuch t�umaczono szokiem. Przyby�y lekarz zaaplikowa� Sabroniemu zastrzyk uspokajaj�cy. - To minie - orzek� - wyst�pi�a bardzo emocjonalna reakcja. Ale w ko�cu cz�owiek prze�y� niema�y stres. Sabroni nie zjad� tego dnia ani �niadania, ani obiadu, odm�wi� spo�ycia kolacji. - G�od�wki mu si� zachcia�o! - podenerwowany naczelnik zadzwoni� do Lopeza. Pu�kownik, tkni�ty z�ym przeczuciem, kaza� postawi� przy celi Cristobala dodatkowego stra�nika, �ledz�cego dzie� i noc zachowanie wi�nia. Za p�no! Nim specjalny stra�nik dotar� do celi, dozorca podni�s� alarm. Sabroni powiesi� si� na kracie, wykorzystuj�c sznur zrobiony z podartego prze�cierad�a. Gdy otworzono drzwi, by� ju� siny. Martwy! Z upiornie wysuni�tym j�zykiem i ka�u�� �ajna. - Kiedy to by�o? - wrzasn��em do Lopeza. - �mier� nast�pi�a jakie� p� godziny temu. - Prosz� nie odk�ada� s�uchawki! Chwyci�em mojego kom�rkowca i wystuka�em numer telefonu w g�rskiej willi szefa. Nikt nie odpowiada�. Niedobrze. Wystuka�em zatem kod specjalnej ��czno�ci, kt�ry pozwala� na po��czenie si� z prezydentem w ka�dej chwili. Cisza. Rany boskie! A wi�c teza o bli�niactwie astrologicznym by�a prawdziwa. I to w najbardziej ponurej z mo�liwych wersji. Naraz ze s�uchawki Lopeza dobieg� wrzask. Zbli�y�em j� do ucha. - Castillo, w��cz kana� centralny telewizji. Natychmiast!!! W��czy�em i zd�bia�em. Na stanowisku spikerskim siedzia� nasz prezydent. Flag� i god�o powieszono niechlujnie, co zdradza�o najwy�szy po�piech. M�j szef m�wi� chaotycznie i nerwowo. S�dz�c po grubej warstwie potu na czole, przemawia� od kilkunastu minut. W�a�nie ko�czy�. - Tak wi�c, Narodzie, wype�ni� do ko�ca wszelkie zobowi�zania wyp�ywaj�ce z moich deklaracji wyborczych. I niech nikt si� nie �udzi, �e powstrzyma mnie w p� kroku. Niech �yje Republika! Sko�czy�, pojawi�a si� plansza centralnego programu. Nie zwracaj�c uwagi na wrzaski Lopeza, po��czy�em si� z dyrektorem telewizji. By� przera�ony. Bardziej piszcza� ni� odpowiada� na moje pytania. - Niczego nie rozumiem, don Castillo! P� godziny temu helikopter prezydencki wyl�dowa� na dachu studia numer 5. Pilotowa� go sam przyw�dca... Wszed� do studia i za��da� od nas natychmiast czasu antenowego, m�wi�, �e bior�c pod uwag� krytyczn� sytuacj� kraju, musi wyg�osi� or�dzie. - Mia� przygotowany tekst? - M�wi� bez kartki. - A kto mu towarzyszy�? - Nikt. Ochrona nie mia�a poj�cia, �e opu�ci� rezydencj�. - A co powiedzia�? Pisk prezesa sta� si� jeszcze cichszy: - Sporo. Powiedzia�, �e przejmuje pe�n� odpowiedzialno�� za dzia�ania administracji, zadeklarowa� zniesienie od poniedzia�ku bezrobocia, podniesienie przeci�tnej p�acy do 10 tysi�cy peset�w miesi�cznie, odebranie naszym s�siadom przygranicznych prowincji i przy�pieszone wybory parlamentarne. - Ale� to szale�stwo - wykrztusi�em - pe�ne szale�stwo. - Identyczna jest opinia doktora Rafaelli, kt�ry dzwoni� ju� w trakcie programu. Prezydent zwariowa�. - Nie s�dz�... - Co pan nie s�dzi? Wy��czy�em aparat. Nagle ogarn�� mnie dziwny ch��d. Tak, wszystko by�o teraz jasne. Wszystko. Dope�ni� si� los astrologicznego bli�niaka. Oczywi�cie, z drobn� r�nic�. Sabroni pope�ni� samob�jstwo. Prezydent te�. Tylko jak przysta�o na m�a stanu, by�o to samob�jstwo polityczne. P� roku to za kr�tki czas, aby zapomnie�, prawdopodobnie zreszt� nigdy nie zapomn� Isabelli, jej u�miechu niewinnego dziecka, jej oczu ognistej kotki. P� roku to jednak do�� du�o, aby spr�bowa� u�o�y� sobie �ycie na nowo. Nie mia�em czego szuka� w Po�udniowej Ameryce. Podzie�kowa�em za prac� szybciej ni� afera z prezydentem dobieg�a ko�ca. Nowy Jork mimo zimy potrafi by� mi�ym miastem. Z okien mego gabinetu widz� kr� na Rzece Wschodniej. Widz� samoloty podrywaj�ce si� znad lotniska im. Kennedy'ego. Uda�o mi si� znale�� prac� w Organizacji Narod�w Zjednoczonych w dziale zajmuj�cym si� problemami demograficznymi. Dzi�ki temu mam dost�p do olbrzymiej dokumentacji. R�wnie� do danych personalnych. Jestem coraz bardziej pewien, �e przypadek bli�niactwa prezydenta i Sabroniego nie jest odosobniony. �e ka�dy z nas ma jakiego� astrologicznego bli�niaka. To t�umaczy�oby wiele rzeczy w naszych �yciorysach. Bli�niacy mog� oczywi�cie �y� w r�nych krajach, na r�nych kontynentach... Ale s�. Je�li kiedy� uda nam si� ich poujawnia�, skomputerowa� pary, uzyskamy mo�liwo�� sterowania lud�mi na skal�, jaka si� nie �ni�a nikomu w historii. Jedno mnie tylko martwi, �e gdzie� w Moskwie, Pekinie albo Berlinie kto� m�g� w tym samym czasie wpa�� na analogiczny pomys� zaw�adni�cia �wiatem. Kto? M�j astrologiczny bli�niak. MARCIN WOLSKI Cz�owiek-orkiestra i fantastyki, i radiokabaretu, i telewizyjnej oraz prasowej satyry. Urodzony w 1947 roku w �odzi historyk z wykszta�cenia, poeta i prozaik, tw�rca program�w "60 minut na godzin�" i "Polskie zoo". Powie�ci SF ("Agent Do�u", "Pi�ty odcie� zieleni", "Bogowie jak ludzie", "Korektura", a wcze�niej "Neomatriarchat" i "�winka" - sfilmowana). Zbiory opowiada� SF ("Tragedia Nimfy 8 ", "Antyba�nie", "Ba�nie dla bezsennych"). Drukowali�my nast�puj�ce opowiadania MW: "Zadziwiaj�cy przypadek fascynacji" ("F" 3/83), "Wariant autorski" ("F" 5/85), "Telefon zaufania" ("F" 4/89), "Omdlenie" ("NF" 8/92). Ze wszystkich tych tekst�w, podobnie jak i z drukowanego obecnie opowiadania wygl�da do nas twarz autora pogodnego i solidnego, z pomys�ami, kt�rego najwi�ksz� ambicj� jest rozerwa� czytelnika oraz od czasu do czasu ods�oni� mu sekretne mechanizmy polityki i historii.