5525
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 5525 |
Rozszerzenie: |
5525 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 5525 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5525 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
5525 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
ROBERT SILVERBERG
RODZIMY SI� Z UMAR�YMI
Brianowi i Margaret Aldissom
kt�rzy mieszkaj� zbyt daleko
Rozdzia� 1
A to, na co umarli nie znale�li s��w �yj�c,
Mog� powiedzie� ci jako umarli: obcowanie
Umar�ych ��cz� ogniste j�zyki ponad mow�
�yj�cych.
T. S. Eliot, Little Gidding (T�um. W�adys�aw Dul�ba)
Jego zmar�a �ona Sybille by�a przypuszczalnie w drodze na Zanzibar. Tak mu
powiedziano, a on w to uwierzy�. Jorge Klein by� obecnie na takim etapie swoich
poszukiwa�, �e uwierzy�by we wszystko, co mog�o zaprowadzi� go do Sybille. To,
�e mia�aby pojecha� na Zanzibar, nie by�o wcale takie absurdalne, Sybille zawsze
chcia�a tam pojecha�. Miejsce to zaw�adn�o ju� dawno jej �wiadomo�ci� w jaki�
niezbadany, obsesyjny spos�b. Nie mog�a pojecha� tam, kiedy �y�a, ale teraz,
kiedy zerwa�a wszelkie wi�zy, Zanzibar przyci�ga� j�, jak gniazdo przyci�ga
ptaka, jak Itaka przyci�ga�a Odyseusza, jak p�omie� przyci�ga �m�.
*
Samolot, ma�y Havilland FP-803 wystartowa� wype�niony zaledwie w po�owie z Dar
es Salaam o 9.15 pewnego �agodnego, jasnego poranka. Weso�o zatoczy� kr�g nad
g�stymi masami drzew mango, nad strzelistymi krzewami obsypanymi czerwonym
kwieciem i nad wysokimi palmami kokosowymi rosn�cymi wzd�u� wybrze�a Oceanu
Indyjskiego i skierowa� si� na p�noc, by wykona� kr�tki skok nad cie�nin� do
Zanzibaru. Dzie� ten, dziewi�ty dzie� marca 1993 roku, mia� by� niezwyk�ym dniem
dla Zanzibaru. Na pok�adzie samolotu by�o pi�cioro zmar�ych - pierwsi go�cie
tego rodzaju na tej pachn�cej wyspie. Daud Mahmoud Barwani, sanitarny oficer
dy�urny ha lotnisku Karume na Zanzibarze, zosta� o tym powiadomiony przez w�adze
imigracyjne z l�du. Nie wiedzia�, jak ma w tej sytuacji post�pi�. Niepokoi� si�.
Na Zanzibarze panowa�o napi�cie. Czy powinien odm�wi� im wjazdu? Czy zmarli
stanowili jakiekolwiek zagro�enie dla delikatnej r�wnowagi politycznej
Zanzibaru? A mniej oczywiste zagro�enia? Zmarli mog� by� nosicielami
niebezpiecznych chor�b duszy. Czy by�o cokolwiek w Poprawionym Kodeksie
Administracyjnym o odmowie wizy na podstawie podejrze� o mo�liwo�� ska�enia
duszy? Daud Mahmoud Barwani prze�uwa� w zadumie �niadanie - zimne chapatti i
zimne ziemniaki w sosie curry - i bez entuzjazmu czeka� na przybycie zmar�ych.
*
Min�o prawie dwa i p� roku od czasu, kiedy Jorge Klein widzia� Sybille po raz
ostatni. By�o to sobotnie popo�udnie, 13 pa�dziernika 1990 roku - dzie�
pogrzebu. Tego dnia le�a�a w trumnie, jakby �pi�c, jej uroda nieska�ona
ostatnimi przej�ciami: blada sk�ra, l�ni�ce ciemne w�osy, delikatne nozdrza,
pe�ne wargi. L�ni�ca z�otofioletowa tkanina spowija�a jej cia�o. Dr��cy ob�oczek
elektrostatyczny, lekko perfumowany zapachem ja�minu, chroni� je przed
rozk�adem. Przez pi�� godzin spoczywa�a na katafalku w czasie odprawiania
obrz�d�w po�egnalnych i w czasie sk�adania kondolencji. Kondolencje sk�adano
ukradkiem, jak gdyby jej �mier� by�a rzecz� zbyt okropn�, by j� dodatkowo
potwierdza� okazywaniem zbyt gwa�townych uczu�. Nast�pnie, kiedy ju� pozosta�o
niewiele os�b, grupka najbli�szych przyjaci�, Klein poca�owa� j� delikatnie w
usta i przekaza� milcz�cym, ciemno ubranym m�czyznom przys�anym przez Zimne
Miasto. W swoim testamencie prosi�a, by j� o�ywiono. Zabrali j� czarn�
furgonetk�, by odprawi� swe magiczne obrz�dy nad jej cia�em. Kleinowi wydawa�o
si�, �e jej oddalaj�ca si� trumna wsparta na ich szerokich ramionach ginie w
jakim� szarym wirze, kt�rego on nie mo�e przeby�. Prawdopodobnie nigdy si� ju� z
ni� nie skontaktuje. W tych czasach zmarli �ci�le si� izolowali, pozostaj�c za
murami utworzonych przez siebie gett. Rzadko spotyka�o si� kogo� z nich poza
obr�bem Zimnych Miast, a jeszcze rzadziej nawi�zywali kontakt ze �wiatem
�yj�cych.
W taki spos�b zosta� zmuszony do zmiany ich wzajemnego stosunku. Przez dziewi��
lat byli Jorge i Sybille, Sybille i Jorge, ja i ty stanowi�ce my, przede
wszystkim my, transcendentalne my. Kocha� j� a� do b�lu. W �yciu zawsze byli
razem, wszystko robili razem, razem prowadzili badania i wyk�ady, my�leli tak
samo i mieli prawie zawsze taki sam gust. Do tego stopnia nawzajem si�
przenikn�li. Ona by�a cz�ci� jego, on cz�ci� jej i a� do chwili jej
nieoczekiwanej �mierci zak�ada�, �e tak b�dzie zawsze. Byli wci�� m�odzi � - �
on trzydzie�ci osiem, ona trzydzie�ci cztery. Mieli jeszcze wiele dziesi�tk�w
lat przed sob�. I nagle odesz�a. Teraz stali si� dwiema anonimowymi osobami -
ona nie by�a Sybille, ale zmar��, on nie by� Jorgem, ale �ywym. Znajdowa�a si�
gdzie� na kontynencie p�nocnoameryka�skim, chodzi�a, rozmawia�a, jad�a,
czyta�a, a jednak jej nie by�o, by�a dla niego stracona i najlepiej dla niego
by�oby, gdyby si� z tym pogodzi�. Na zewn�trz t� sytuacj� akceptowa�, a jednak,
chocia� wiedzia�, �e przesz�o�� nie wr�ci, pozwala� sobie na luksus pewnej
nadziei, �e j� odzyska.
*
Wkr�tce ju� mo�na by�o zobaczy� samolot - ciemny punkt na roz�wietlonym niebie,
zawieszony py�ek, dra�ni�ce �d�b�o w oku Barwaniego powoduj�ce odruch mrugania i
kichania. Barwani nie by� jeszcze got�w na jego przybycie. Kiedy Ameri Kombo,
kontroler lot�w, zawiadomi� go telefonicznie z s�siedniego pomieszczenia o
l�dowaniu, Barwani odpar�: "Zawiadom pilota, by nie wypuszcza� pasa�er�w, dop�ki
nie dam zgody. Musz� przejrze� przepisy. Istnieje mo�liwo�� zagro�enia dla
zdrowia publicznego". Pozwoli�, by samolot pozostawa� przez dwadzie�cia minut z
zamkni�tymi lukami na pustym pasie startowym. B��kaj�ce si� po lotnisku kozy
wysz�y z krzak�w i przygl�da�y si� mu. Barwani nie przegl�da� �adnych przepis�w.
Sko�czy� sw�j skromny posi�ek, a nast�pnie z�o�y� r�ce i stara� si� odzyska�
spok�j. Zmarli, m�wi� sobie, nie powinni przynie�� szkody. Byli to ludzie jak
wszyscy inni, tyle �e zostali, poddani niezwyk�ym zabiegom medycznym. Musi
pokona� zabobonny strach. Nie by� wie�niakiem ani jakim� ciemnym zbieraczem
go�dzik�w. Zanzibar nie by� te� siedliskiem ludzi prymitywnych. Wpu�ci ich.
Przydzieli im pastylki antymalaryczne, jak gdyby byli zwyk�ymi turystami.
Wyprawi ich w drog�. Bardzo dobrze. By� ju� got�w. Zadzwoni� do Ameri Kombo.
- Nie ma niebezpiecze�stwa - powiedzia�. - Pasa�erowie mog� wysiada�.
By�o ich razem dziewi�cioro. Niewielka grupa. Czworo �ywych wysiad�o najpierw.
Wygl�dali ponuro i byli nieco spi�ci, jak ludzie, kt�rzy odbyli podr� z
wypuszczonymi z klatek kobrami. Barwani zna� ich wszystkich: �ona niemieckiego
konsula, syn kupca Chowdhary'ego i dw�ch chi�skich in�ynier�w. Wszyscy wracali z
kr�tkiego urlopu w Dar. Skin�� im r�k�, by przechodzili bez za�atwiania
formalno�ci. Po up�ywie p� minuty nadeszli zmarli. Siedzieli prawdopodobnie
razem w drugim ko�cu pustego samolotu. Grupa sk�ada�a si� z dw�ch kobiet i
trzech m�czyzn. Wszyscy wygl�dali zaskakuj�co zdrowo. Oczekiwa�, �e b�d� si�
chwia�, poci�ga� nogami, kule�. Poruszali si� jednak agresywnym krokiem, jak
gdyby obecnie byli w lepszym zdrowiu ni� wtedy, gdy �yli. Kiedy doszli do
bramki, Barwani wyszed�, aby ich powita�.
- Kontrola sanitarna. Prosz� t�dy - powiedzia� �agodnie. Oddychali. To nie
budzi�o w�tpliwo�ci. W oddechu rudow�osego m�czyzny poczu� alkohol i jaki�
tajemniczy, przyjemny, s�odki aromat, mo�e any�, w oddechu ciemnow�osej kobiety.
Barwaniemu wyda�o si�, �e sk�ra ich ma jak�� dziwn�, jakby woskow� konsystencj�
i jaki� nierzeczywisty po�ysk. Mo�e jednak to by�o tylko z�udzenie. Sk�ra
bia�ych zawsze wydawa�a mu si� sztuczna. Jedyna wyra�na r�nica, jak� uda�o mu
si� dostrzec, by�a w oczach. By� to spos�b, w jaki pozostawa�y utkwione z
intensywno�ci� w jeden punkt, zanim si� poruszy�y. By�y to oczy ludzi, kt�rzy
patrzyli w Wielk� Pustk� i nie zostali przez ni� wch�oni�ci - pomy�la� Barwani.
W g�owie k��bi�y mu si� pytania: jak to jest, jak si� czujecie, co pami�tacie,
gdzie byli�cie? Nie wypowiedzia� ich jednak.
- Witamy na wyspie go�dzik�w. Prosimy pami�ta�, ze malaria zosta�a tu wyt�piona
poprzez zastosowanie intensywnych �rodk�w zapobiegawczych i by zapobiec
ponownemu pojawieniu si� tej niepo��danej choroby, prosimy, aby�cie za�yli te
tabletki przed udaniem si� w dalsz� drog� - powiedzia� uprzejmie.
Tury�ci zawsze oponowali. Ci jednak po�kn�li tabletki bez s�owa protestu.
Barwani ponownie zapragn�� nawi�za� z nimi kontakt, kt�ry mo�e m�g�by mu pom�c
d�wiga� ogromny ci�ar istnienia. Jednak�e ta aura, ta tarcza niesamowito�ci
otaczaj�ca tych pi�cioro sprawi�a, �e chocia� by� mi�ym cz�owiekiem i z
�atwo�ci� nawi�zywa� rozmowy z obcymi, skierowa� ich bez s�owa do Mpondy,
urz�dnika imigracyjnego.
Wysokie czo�o Mpondy l�ni�o od potu. Zagryza� doln� warg�. By�o oczywiste, �e
zmarli wyprowadzili go z r�wnowagi, podobnie jak Barwaniego. Grzeba� si� w
formularzach, przystawi� wiz� w niew�a�ciwym miejscu, j�ka� si� informuj�c
zmar�ych, �e musi zatrzyma� ich paszporty do nast�pnego ranka.
- Przeka�� je przez pos�a�ca do hotelu jutro rano - obieca� im Mponda i
skierowa� ich do sali odbioru baga�u z niepotrzebnym po�piechem.
*
Klein mia� tylko jednego przyjaciela, z kt�rym m�g� o tym porozmawia�. By� to
kolega z uniwersytetu kalifornijskiego, ugrzeczniony i �agodny socjolog, pars z
Bombaju, Framji Jijibhoni, kt�ry jak czerw zag��bi� si� w wyszukan�, now�
subkultur� zmar�ych.
- Jak mog� si� z tym pogodzi�? - zapytywa� Klein. - Po prostu nie mog� tego
zaakceptowa�. Ona tam gdzie� jest, �yje, ona...
Jijibhoi przerwa� mu szybkim gestem d�oni.
- Nie, drogi przyjacielu - powiedzia� ze smutkiem - ona nie �yje. Ona jest
o�ywiona. Musisz nauczy� si� dostrzega� r�nic�.
Klein nie m�g� dostrzec r�nicy. Klein nie m�g� dostrzec niczego, co
potwierdza�oby �mier� Sybille. Nie m�g� pogodzi� si� z my�l�, �e przesz�a do
innej formy egzystencji, /, kt�rej on by� ca�kowicie wy��czony. Znale�� j�,
porozmawia�, uczestniczy� w jej do�wiadczeniu �mierci i do�wiadczeniach po
�mierci sta�o si� jego jedynym celem. By� z ni� nierozerwalnie zwi�zany, jak
gdyby wci�� by�a jego �on�, jak gdyby jego zwi�zek z Sybille nadal istnia�.
Czeka� na listy od niej, ale nie nadchodzi�y. Po kilku miesi�cach zacz��
poszukiwania zak�opotany tym istniej�cym w nim przymusem i coraz bardziej
oczywistym zerwaniem z etykiet� obowi�zuj�c� wdowca. W�drowa� od jednego Zimnego
Miasta do drugiego - Sacramento, Boise, Ann Arbor, Louisyille - nie wpuszczano
go jednak, nie odpowiadano nawet na jego pytania. Przyjaciele przekazywali mu
plotki, �e mieszka�a w�r�d zmar�ych w Tucson, w Roanoke, w Rochester, w San
Diego, ale nic z tego nie wynika�o. Wtedy Jijibhoi, kt�ry mia� kontakty w
�wiecie o�ywionych i kt�ry pomaga� Kleinowi w poszukiwaniach, chocia� tego nie
pochwala�, przyni�s� mu prawdopodobnie brzmi�c� wiadomo��, �e by�a w Zimnym
Mie�cie Zio� w po�udniowo-wschodnim Utah. Tam r�wnie� go nie wpu�cili, nie byli
jednak zbyt okrutni i uda�o mu si� uzyska� dow�d, �e Sybille rzeczywi�cie tam
przebywa�a.
Latem 1992 roku Jijibhoi powiedzia� mu, �e Sybille wysz�a z izolacji Zimnego
Miasta. Widziano j� w Newark, Ohio, na miejskim polu golfowym w Octagon State
Memoria� w towarzystwie bu�czucznego, rudego archeologa Kenta Zachariasa,
r�wnie� zmar�ego, kt�ry by� dawniej specjalist� od kurhan�w z doliny Ohio.
- Jest to nowa faza, kt�r� mo�na by�o przewidzie� - powiedzia� Jijibhoi. -
Zmarli zaczynaj� odrzuca� swoj� pierwotn� filozofi� ca�kowitej separacji.
Widzimy ich jako turyst�w zwiedzaj�cych nasz �wiat, badaj�cych kontakt pomi�dzy
�yciem a �mierci�. Drogi przyjacielu, to b�dzie bardzo interesuj�ce.
Klein uda� si� natychmiast do Ohio i chocia� jej nie spotka�, w�drowa� jej
�ladem z Newark do Chillicothe, z Chillicothe do Marietty, z Marietty do
Zachodniej Wirginii i tam gdzie� pomi�dzy Moundsville a Wheeling �lad si� urwa�.
Dwa miesi�ce p�niej otrzyma� wiadomo��, �e by�a w Londynie, p�niej w Kairze i
w Addis Abebie. W pocz�tkach 1993 roku Klein dowiedzia� si� od kolegi
uniwersyteckiego pracuj�cego obecnie na Uniwersytecie Nyerere w Ar usn�, �e
Sybille by�a na safari w Tanzanii i planowa�a uda� si� za kilka tygodni na wysp�
Zanzibar.
Oczywi�cie! Przez dziesi�� lat pracowa�a nad doktoratem na temat ustanowienia
arabskiego su�tanatu na Zanzibarze w pocz�tkach dziewi�tnastego wieku. Prac� t�
przerywa�y jej inne zaj�cia uniwersyteckie, romanse, ma��e�stwo, k�opoty
finansowe, choroba, �mier� i r�ne inne obowi�zki i nigdy nie mia�a mo�liwo�ci
odwiedzi� tej wyspy, kt�ra mia�a dla niej tak wielkie znaczenie. Teraz jest
wolna od wszelkich zobowi�za�. Dlaczego nie mia�aby wreszcie pojecha� na
Zanzibar? Oczywi�cie jecha�a na Zanzibar. Klein pojedzie wi�c r�wnie� na
Zanzibar i b�dzie tam na ni� czeka�.
Gdy pi�cioro zmar�ych wsiada�o do taks�wki, co� przypomnia�o si� Barwaniemu.
Poprosi� Mpond� o paszporty i przygl�da� si� nazwiskom. Takie dziwne nazwiska:
Kent Zacharias, Nerita Tr�cy, Sybille Klein, Anthony Gracchus, Laurence
Mortimer. Nigdy nie m�g� przyzwyczai� si� do europejskich nazwisk. Bez
fotografii nie m�g�by zorientowa� si�, kto jest kobiet�, a kto m�czyzn�.
Zacharias, Tr�cy, Klein... w�a�nie Klein! Sprawdzi� w notatkach sprzed dw�ch
tygodni le��cych na biurku. Tak, Klein. Barwani zatelefonowa� do hotelu Shirazi.
Zaj�o mu to kilka minut. Poprosi� o rozmow� z Amerykaninem, kt�ry przyby� przed
dziesi�cioma dniami, z tym szczup�ym m�czyzn� o �ci�gni�tych w napi�ciu ustach,
kt�rego oczy b�yszcza�y zm�czeniem, z tym, kt�ry prosi� Barwaniego o niewielk�
przys�ug�, o specjaln� przys�ug� i da� mu sto szyling�w p�ac�c je z g�ry.
Nast�pi�a d�u�sza przerwa, podczas kt�rej portier szuka� go prawdopodobnie na
terenie hotelu - w toalecie, w barze, w hallu, w ogrodzie - i wreszcie
Amerykanin odezwa� si�. - Osoba, o kt�r� pan pyta�, w�a�nie przyby�a -
powiedzia� Barwani:
Rozdzia� 2
Taniec si� zaczyna. Robaki pod opuszkami palc�w, wargi zaczynaj� pulsowa�,
rozterki, �ci�ni�te gard�a. Wszystko nieco nie w rytmie i nie w tonacji, ka�dy
we w�asnym tempie. Wolniutko nast�puje po��czenie. Usta przy ustach, serce przy
sercu, znajdywanie si� wzajemne, przera�aj�co, przej�ciowo p�on�ce... nutki
��cz� si� w akordy, akordy w sekwencje, kakofonia zmienia si� w polifoniczny
ch�r w kontrapunkcie, diapazon uroczysto�ci.
R. D. Laing, Rajski ptak
Sybille stoi potulnie na skraju miejskiego pola golfowego w Octagon State
Memoria� w Newark. Trzyma w r�ku sanda�y i ukradkiem zag��bia palce st�p w
obfity, nieskazitelny dywan g�stej, kr�tko przystrzy�onej trawy. Jest letnie
popo�udnie 1992 roku. Jest gor�co. Powietrze idealnie przejrzyste dr�y lekko,
jak zawsze na �rodkowym zachodzie. Krople wody pozosta�e po porannym podlewaniu
jeszcze nie zd��y�y wypali� trawnika. Jaka niezwyk�a jest ta trawa! Niecz�sto
widywa�a tak� traw� w Kalifornii i oczywi�cie nie w Zimnym Mie�cie Zio� w
cierpi�cym na brak wody Utah. Kent Zacharias stoj�cy obok niej potrz�sa g�ow� ze
smutkiem.
- Pole golfowe - mruczy. - Jedno z najwa�niejszych miejsc dla wykopalisk
prehistorycznych w Ameryce P�nocnej, a oni robi� sobie tu pole golfowe! No, co
prawda mog�o by� gorzej. Mogli wszystko wyr�wna� buldo�erami i zrobi� miejski
parking. Patrz, czy widzisz roboty ziemne, o tam?
Sybille dr�y. Jest to jej pierwsza d�u�sza wyprawa poza Zimne Miasto, jej
pierwsza wyprawa do �wiata �ywych od czasu o�ywienia i wyczuwa gro�ne wibracje
tocz�cego si� wok� �ycia. Park otoczony jest ma�ymi, mi�ymi domkami pi�knie
utrzymanymi. Dzieci mkn� na rowerach uliczkami. Tu� przed ni� gracze weso�o
uderzaj� w pi�ki. Ma�e, ��te w�zki golfowe z niezmordowan� energi� w�druj� po
wzniesieniach i zapadliskach pola. Wok� s� ca�e gromady turyst�w, kt�rzy
podobnie jak ona i Zacharias przyszli, by obejrze� india�skie kurhany. Biegaj�
psy. Wszystko to wydaje si� jej gro�ne, nawet ro�linno�� - g�sta trawa,
wypiel�gnowane krzewy, drzewa z burz� listowia i zwisaj�cymi nisko ga��zkami.
Wszystko j� niepokoi. Obecno�� Zachariasa te� nie dodaje jej otuchy. On te�
wydaje si� zbyt podekscytowany. Twarz ma rozpalon�, a gesty zbyt gwa�towne, gdy
wskazuje na wzg�rki o p�askich szczytach, pokryte traw� garby i grzbiety
uk�adaj�ce si� w ogromne ko�o i o�miok�t pradawnego pomnika. Oczywi�cie, te
pag�rki stanowi� istot� jego �ycia, nawet teraz w pi�� lat po �mierci. Ohio by�o
jego Zanzibarem.
- ...kiedy� zajmowa�o cztery mile kwadratowe. Ogromny o�rodek ceremonii
odpowiadaj�cy Chichen Itza, Luksorowi... - przerwa�. Wreszcie dotar�o do niego,
�e ona �le si� tu czuje. Ta �wiadomo�� rozproszy�a jego zapa� archeologiczny.
- Jak si� tu czujesz? - pyta �agodnie.
Ona u�miecha si� odwa�nie. Zwil�a wargi. Odwraca g�ow� w kierunku graj�cych w
golfa, w kierunku turyst�w, w kierunku pi�knych, ma�ych domk�w na obrze�u parku.
Wstrz�sa ni� dreszcz.
- To wszystko zbyt radosne, prawda?
- Zbyt radosne - potwierdza.
Radosne. Tak. Ma�e, pogodne miasteczko jak z ok�adki tygodnika, miasteczko izby
handlowej. Newark spoczywa spokojnie na �onie morza czasu. Po wygl�dzie
samochod�w mo�e to by� rok 1980, 1960 lub 1940. Tak. Macierzy�stwo, baseball,
szarlotka, ko�ci� co niedziela. Tak. Zacharias kiwa g�ow� i wykonuje gest,
kt�ry ma j� pocieszy�.
- Chod� - m�wi szeptem. - Wejd�my do �rodka tego kompleksu. Po drodze opadnie z
nas wiek dwudziesty.
Brutalnym, kr�lewskim krokiem rusza przez pole golfowe. D�ugonoga Sybille musi
si� wysili�, �eby dotrzyma� mu kroku. Po chwili s� wewn�trz kompleksu. Wchodz�
do �wi�tego o�miok�ta. Wtargn�li do lochu przesz�o�ci i od razu Sybille czuje,
�e uda�o si� im przekroczy� przedsionek mi�dzy �yciem i �mierci�. Jak tu
spokojnie! Czuje pot�n� obecno�� si� �mierci i te ciemne duchy �agodz� jej
niepok�j. Wtargni�cie do �wiata �ywych na terenach nale��cych do umar�ych staje
si� symboliczne. Nie wida� ju� domk�w otaczaj�cych park, graj�cy w golfa s� ju�
tylko g�upkowatymi, bezcielesnymi cieniami, w�zki golfowe s� jak pracowite
owady, a w�druj�cy tu i �wdzie tury�ci s� niewidoczni.
Ogrom i symetria tego pradawnego miejsca wywieraj� na niej wielkie wra�enie.
Jakie duchy tu �pi�? Zacharias przywo�uje je wymachuj�c r�kami jak magik.
S�ysza�a od niego ju� tak wiele o tych ludziach. Jak oni siebie nazywali? Czy
kiedykolwiek si� dowiemy? Kto wzni�s� te ziemne pag�rki dwadzie�cia wiek�w temu?
Teraz on przywo�uje ich dla niej gestami i niecierpliwymi s�owami. Szepcze
gwa�townie:
- Czy ich widzisz?
I ona rzeczywi�cie ich widzi. Opada mg�a. Pag�rki o�ywaj�. Pojawiaj� si� ich
budowniczowie. Wysocy, szczupli, silni, prawie nadzy, odziani tylko w l�ni�ce
miedziane napier�niki, nosz� naszyjniki z krzemiennych k�ek, ozdoby z ko�ci,
miki i skorupy ��wia, ci�kie �a�cuchy l�ni�cych wielkich pere�, pier�cienie z
kamienia i terakoty, naramienniki z z�b�w nied�wiedzia i pantery, metalowe
kolczyki i przepaski na biodra z futer. S� kap�ani w szatach tkanych w
skomplikowane wzory, s� wodzowie w koronach z miedzianych pr�t�w z lodowat�
powag� poruszaj�cy si� alej�, wzd�u� kt�rej wznosz� si� ziemne �ciany. Oczy tych
ludzi l�ni� energi�. Jaka� to niezmiernie �ywotna i bogata kultura! Sybille
jednak nie odpycha ich pulsuj�cy wigor, poniewa� jest to wigor zmar�ych,
witalno�� tych, kt�rzy znikn�li. Zacharias szepcze do niej:
- Chod�, p�jdziemy za nimi.
Sprawia, ze to wszystko staje si� dla niej rzeczywiste. Poprzez sw� przebieg��
umiej�tno�� otwiera jej dost�p do wsp�lnoty zmar�ych. Jak �atwo by�o jej cofn��
si� w czasie! Oto dowiedzia�a si�, �e teraz mo�e w dowolnym miejscu dotrze� do
zamkni�tej przesz�o�ci. To tylko tera�niejszo�� jest otwarta i trudna do
przewidzenia. Ona i Zacharias p�yn� przez zamglon� ��k�. Nie odczuwaj�, �e ich
stopy dotykaj� ��ki, opuszczaj� o�miok�t, w�druj� d�ug� trawiast� drog� do
kurhan�w na skraju d�bowego lasu. Wchodz� na rozleg�� polan�. Na �rodku ziemia
zosta�a pokryta glin� przysypan� nast�pnie piaskiem i drobnym �wirem. Na tym
fundamencie stoi dom �mierci, czworoboczna budowla bez dachu ze �cianami
utworzonymi z powbijanych w ziemi� pali. Wewn�trz znajduje si� niska, gliniana
platforma, na kt�rej stoi prostok�tna trumna wyciosana z pnia drzewa, a w niej
wida� dwa cia�a. M�ody m�czyzna i m�oda kobieta le�� obok siebie. Cia�a
wyci�gni�te sztywno, pi�kne nawet po �mierci. Odziani s� w miedziane
napier�niki, maj� miedziane kolczyki, bransolety i naszyjniki ze l�ni�cych,
��tawych z�b�w nied�wiedzia.
Czterech kap�an�w staje w czterech rogach domu �mierci. Ich twarze zas�oni�te s�
groteskowymi, drewnianymi maskami, z kt�rych stercz� wielkie rogi. W r�kach maj�
r�d�ki dwumetrowej d�ugo�ci, podobne do pewnego gatunku truj�cych grzyb�w,
wykonane z drewna obitego miedzi�. Jeden z kap�an�w rozpoczyna chrapliw�,
rytmiczn� pie��. Wszyscy czterej podnosz� swoje r�d�ki i gwa�townie je
opuszczaj�. To jest sygna�. Zaczyna si� sk�adanie przedmiot�w przeznaczonych do
grobu. Szeregi �a�obnik�w zgi�tych pod ci�kimi workami zaczynaj� zbli�a� si� do
domu �mierci. Nie p�acz�. S� nawet rado�ni. Na twarzach maluje si� ekstaza, oczy
im b�yszcz�. Ci ludzie wiedz� to, o czym zapomnia�y p�niejsze kultury, �e
�mier� nie jest zako�czeniem, ale raczej naturaln� kontynuacj� �ycia. Nale�y
zazdro�ci� przyjacio�om, kt�rzy odeszli. Zostaj� uhonorowani bogatymi darami,
tak aby w przysz�ym �wiecie �yli jak kr�lowie. Z work�w wy�aniaj� si� samorodki
miedzi, �elazo z meteoryt�w, srebro, tysi�ce pere�, paciork�w z muszli,
paciork�w z miedzi i �elaza, drewniane i kamienne guziki, kolczyki, grudy i
okruchy obsydianu, podobizny zwierz�t wyrze�bione z �upka, ko�ci i skorupy
��wia, ceremonialne miedziane siekiery i no�e, arkusze miki, ludzkie szcz�ki
wy�o�one turkusami, ciemne, prymitywne wyroby garncarskie, ko�ciane ig�y, zwoje
tkanin, skr�cone w�e wymodelowane z ciemnego kamienia, ca�y zalew prezent�w
uk�adanych wok� cia�, a nawet bezpo�rednio na nich.
Wreszcie prezenty zape�niaj� gr�b. Kap�ani znowu daj� znak. Podnosz� r�d�ki i
�a�obnicy cofaj� si� na skraj polany, tworz� ko�o i zaczynaj� �piewa� pos�pny,
wibruj�cy hymn pogrzebowy. Zacharias zaczyna po chwili �piewa� z nimi bez s��w,
upi�kszaj�c melodi� melizmatami. Jego g�os to bogaty basso cantante, tak
niezwykle pi�kny, �e Sybille jest wzruszona i patrzy na niego z podziwem. Nagle
przerywa �piew, zwraca si� do niej, dotyka jej ramienia, nachyla si� i m�wi:
- Ty te� �piewa.
Sybille przytakuje z wahaniem. Przy��cza si� do �piewu. Z pocz�tku niepewnie i z
gard�em �ci�ni�tym zak�opotaniem. Po chwili jednak czuje, �e staje si� cz�ci�
rytua�u i czuje przyp�yw pewno�ci siebie. Jej wysoki, czysty sopran wznosi si�
�wietli�cie ponad inne g�osy.
Rozpoczyna si� kolejny rytua�. Ch�opcy wype�niaj� dom �mierci wszelkiego rodzaju
�atwopalnymi materia�ami - patyki, ga��zie, grube konary sk�adane s� na stos, a�
dom �mierci niknie z oczu, a kap�ani daj� znak zako�czenia. Wtedy z lasu
wychodzi kobieta nios�ca zapalon� pochodni�. Dziewczyna jest ca�kiem naga. Jej
szczup�e cia�o jest pomalowane w dziwaczne zielone i czerwone poziome pasy na
piersiach, po�ladkach i udach, a d�ugie, l�ni�ce czarne w�osy p�yn� za ni� jak
p�aszcz. Podbiega do domu �mierci. Bez tchu dotyka pochodni� chrustu tu i tam,
ta�cz�c dziko, a� wreszcie rzuca p�on�c� pochodni� na szczyt stosu. P�omienie
buchaj� gwa�townie ku niebu. Sybille czuje �ar ognia. Ogie� szybko trawi stos i
dom �mierci.
W�gle jeszcze si� �arz�, kiedy ludzie zaczynaj� znosi� ziemi�. Z wyj�tkiem
kap�an�w, kt�rzy stoj� nieruchomo w centralnym punkcie polany, i dziewczyny,
kt�ra le�y jak odrzucony �achman na jej skraju, ca�a spo�eczno�� uczestniczy w
obrz�dzie. Za �cian� pobliskich drzew jest g��boki d�. �a�obnicy ca�ymi
szeregami udaj� si� do do�u, nabieraj� ziemi� w kosze, sk�rzane worki lub nios�
jej bry�y go�ymi r�kami do spalonego domu �mierci. W milczeniu zrzucaj� sw�j
ci�ar w popio�y i wracaj� po wi�cej.
Sybille patrzy na Zachariasa. On daje znak. Staj� w szeregu. Sybille schodzi do
do�u, wyrywa ze �ciany grud� wilgotnej, czarnej, gliniastej ziemi i niesie j� do
rosn�cego kurhanu. Kurhan za� ro�nie szybko. Wznosi si� ju� na dwie stopy nad
poziomem ��ki, ju� na trzy, ju� na cztery. Puchn�cy okr�g�y b�bel, kt�rego zarys
wyznaczaj� czterej stoj�cy nieruchomo kap�ani. Jego kszta�t formowany jest
setkami depcz�cych bosych st�p. Tak - my�li Sybille - to jest odpowiedni spos�b
uczczenia �mierci, to jest w�a�ciwy rytua�. Pot �cieka jej po ciele, jej ubranie
jest brudne i zab�ocone, ale wci�� biega od stosu do do�u w ziemi i od do�u do
stosu i znowu biegnie, i znowu, przemieniona, ekstatyczna.
Nagle urok pryska. Co� si� nie uda�o. Nie wie co. Mg�a rzednie. S�o�ce razi j� w
oczy. Kap�ani, budowniczowie kurhanu i nie zako�czony kurhan znikaj�. Sybille i
Zacharias s� ponownie w centrum o�miok�ta. W�zki golfowe mijaj� ich ze
wszystkich stron. Troje dzieci i ich rodzice stoj� zaledwie o kilka st�p od niej
i wpatruj� si� w ni�. Ch�opiec w wieku oko�o dziesi�ciu lat wskazuje na Sybille
i pyta g�osem, kt�ry rozbrzmiewa chyba na p� stanu Ohio:
- Tato, co� z nimi jest nie w porz�dku. Dlaczego wygl�daj� tak dziwnie?
- Spok�j, Tommy - wykrztusi�a matka. - Czy nie umiesz si� zachowa�?
Ojciec, w�ciek�y, wymierza mu ko�cami palc�w siarczysty policzek, chwyta za r�k�
i ci�gnie w inn� stron� parku. Reszta rodziny rusza za nimi.
Sybille dr�y, odwraca si�, zas�ania oczy r�kami. Zacharias obejmuje j�.
- Ju� dobrze - m�wi �agodnie. - Ten ch�opczyk niczego nie rozumie. Ju� dobrze.
- Zabierz mnie st�d!
- Chcia�em ci pokaza�...
- Innym razem. Zabierz mnie do motelu, nie chc� nic ogl�da�. Nie chc�, �eby
ktokolwiek si� na mnie gapi�.
Zabiera j� do motelu. Przez godzin� Sybille le�y na ��ku z twarz� w poduszce,
wstrz�sana szlochem. Kilkakrotnie powtarza Zachariasowi, �e nie mo�e si� zdoby�
na udzia� w wycieczce, �e chce wraca� do Zimnego Miasta. On nic nie m�wi, tylko
g�adzi napi�te mi�nie na jej karku. Po chwili nastr�j mija. Sybille odwraca si�
od niego, ich oczy si� spotykaj�. Dotyka j� i zaczynaj� si� kocha� tak, jak to
czyni� zmarli.
Rozdzia� 3
Nowo�� to odnowienie: ad hoc enim venit, ut re-novemur in illo; uczynienie tak
nowym, jak pierwszego dnia; herrlich wie am ersten Tag. Przekszta�cenie lub
renesans; odrodzenie. �ycie jest jak feniks. Zawsze rodzi si� ponownie z w�asnej
�mierci. Prawdziw� istot� �ycia jest zmartwychwstanie. Totus hic ordo
revolubilis testatio est resurrectionis mortuorum. Powszechny uk�ad powt�rze�
�wiadczy o zmartwychwstaniu.
Norman O. Brown, Love's Body
- Deszcze rozpoczn� si� wkr�tce, prosz� pa�stwa - powiedzia� taks�wkarz,
prowadz�c w�z w�sk� szos� w kierunku miasta Zanzibar. Gada� bez przerwy,
zupe�nie nie boj�c si� swoich pasa�er�w. Pewnie nie wie, kim jeste�my -
pomy�la�a Sybille.
- Zaczn� si� za tydzie� lub dwa. To b�dzie d�uga pora deszczowa. Kr�tka pora
deszczowa trwa pod koniec listopada i w grudniu.
- Tak, wiem - powiedzia�a Sybille.
- Pani by�a ju� na Zanzibarze?
- Tak, w pewnym sensie - odpar�a.
W pewnym sensie na Zanzibarze by�a wiele razy, a jak spokojnie przyjmowa�a to,
�e teraz prawdziwy Zanzibar zaczyna� odciska� pi�tno na jej umy�le i na tym
wy�nionym Zanzibarze, kt�rego obraz tak d�ugo w sobie nosi�a. Obecnie wszystko
przyjmowa�a ze spokojem - nic jej nie podnieca�o, nic nie mog�o jej wzburzy�. W
jej poprzednim �yciu zw�oka, jaka powsta�a na lotnisku, doprowadzi�aby j� do
furii. Dziesi�ciominutowy przelot po to tylko, �eby siedzie� jak w pu�apce na
pasie startowym dwa razy d�u�ej! Przez ca�y czas jednak zachowa�a spok�j,
siedz�c prawie bez ruchu i s�uchaj�c tego, co m�wi� Zacharias, w��czaj�c si� od
czasu do czasu do dyskusji, jak gdyby wysy�a�a wiadomo�ci z innej planety. A
teraz z takim spokojem przyjmowa�a Zanzibar. W dawnych czasach odczuwa�a pewien
rodzaj paradoksalnego zdumienia, gdy styka�a si� z czym�, co zna�a z lekcji
geografii z dzieci�stwa, z film�w czy z turystycznych plakat�w - Wielki Kanion
Kolorado, pejza� Manhattanu czy Taos Pueblo, kt�re w rzeczywisto�ci wygl�da�y
tak samo, jak sobie je wyobra�a�a. Ale obecnie by�a na Zanzibarze, kt�ry
otwiera� si� przed ni� tak, jak tego oczekiwa�a, a ona patrzy�a na� ch�odnym
okiem kamery, bez wzruszenia i bez reakcji.
�agodne, parne powietrze by�o ci�kie od zapach�w, i to nie tylko od
oczekiwanego, ostrego zapachu go�dzik�w, ale tak�e od �agodniejszych aromat�w,
kt�re pochodzi�y mo�e od hibiskusa, czerwonego ja�minu i innych krzew�w i
pn�czy, kt�re wlewa�y si� przez okno taks�wki jak poszukuj�ce czego� macki.
Blisko�� pory deszczowej by�a wyczuwalnym naporem, obecno�ci�, ci�arem w
powietrzu. W ka�dej chwili kurtyna mog�a si� podnie�� i m�g� nast�pi� potop.
Wzd�u� szosy ci�gn�y si� dwie kosmate �ciany palm tu i �wdzie przerywane
szopami krytymi blaszanym dachem. Za rz�dem palm ci�gn�y si� tajemnicze, ciemne
zagajniki, g�ste i obce. Wzd�u� drogi napotka� mo�na by�o przeszkody normalne w
krajach tropikalnych - kury, kozy, nagie dzieci, stare kobiety o pomarszczonych
i bezz�bnych twarzach absolutnie nie zwracaj�ce uwagi na przeje�d�aj�c�
taks�wk�. Taks�wka za� mkn�a r�wnin� w kierunku p�wyspu, gdzie znajdowa�o si�
miasto Zanzibar. Zdawa�o si�, �e temperatura ros�a z minuty na minut�. Pi��
wilgotnego upa�u zaciska�a si� nad wysp�.
- Tu jest bulwar nadbrze�ny - powiedzia� kierowca. Jego g�os by� jak chrapliwe
mruczenie, natr�tny i mia�
w sobie nutk� wy�szo�ci. Piasek by� ol�niewaj�co bia�y. Woda mia�a kolor
szklistego, ra��cego w oczy b��kitu. Dwie arabskie �odzie wyp�ywa�y sennie z
portu. Ich �aci�skie �agle wydyma�y si� lekko pod naporem �agodnej bryzy.
- Prosz� pa�stwa, po tej stronie...
Ogromny, czteropi�trowy, bia�y, drewniany budynek, udekorowany d�ugimi werandami
i balustradami z lanego �elaza, przykryty obszern� kopu��. Sybille rozpozna�a go
i wiedzia�a, co powie kierowca. S�ucha�a go pod�wiadomie.
- ...Beit al-Ajaib, Dom Cud�w, dawniej budynek rz�dowy. Tutaj su�tan cz�sto
urz�dza� wielkie bankiety. Tu zje�d�a�y si� znakomito�ci z ca�ej Afryki. Teraz
nie u�ywany. Obok pa�ac su�tana, teraz Pa�ac Ludu. Czy chcecie pa�stwo obejrze�
Dom Cud�w? Jest otwarty. Mo�emy si� zatrzyma�. Oprowadz� pa�stwa.
- Innym razem - powiedzia�a Sybille oboj�tnie. - B�dziemy tu jaki� czas.
- Nie przyjechali�cie tu na jeden dzie�?
- Nie. Na tydzie� lub d�u�ej. Przyjecha�am studiowa� histori� waszej wyspy. Na
pewno odwiedz� Beit al-Ajaib, ale nie dzisiaj.
- Tak, tak. Nie dzisiaj. Bardzo dobrze. Prosz� mnie wezwa�. Zaprowadz� wsz�dzie.
Nazywam si� Ibuni.
U�miechn�� si� do niej przez rami�, pokazuj�c wszystkie z�by i gwa�townym ruchem
kierownicy skierowa� taks�wk� w labirynt wij�cych si� uliczek i w�skich zau�k�w
stanowi�cych Stonetown - dawn� dzielnic� arabsk�.
Panowa�a tu cisza. Masywne, bia�e, kamienne budynki zwr�cone by�y �lepymi
�cianami do ulicy. W�skie okna zas�ania�y okiennice. Wi�kszo�� drzwi - s�awnych
ozdobnych drzwi ze Stonetown, bogato rze�bionych, nabijanych mosi�dzem i
przemy�lnie inkrustowanych, ka�de stanowi�ce dzie�o islamskiej sztuki � - by�o
zamkni�tych. Sklepy wygl�da�y n�dznie, a ich niewielkie okna wystawowe pokrywa�
kurz. Wi�kszo�� szyld�w by�a tak wyblak�a, �e Sybille z trudem mog�a je
odczyta�.
PREMCHAND'5 EMPORIUM
MONJFS CURIOS
ABDULLAH'S BROTHERHOOD STOR�
MOTILAL'S BAZAAR
Arab�w ju� dawno nie by�o na Zanzibarze. Wyjecha�o tak�e wielu Hindus�w, chocia�
m�wi�o si�, ze ukradkiem wracaj�. Od czasu do czasu, w miar� jak taks�wka
jecha�a kr�tymi uliczkami Stonetown, napotykali d�ugie czarne limuzyny
prawdopodobnie produkcji rosyjskiej lub chi�skiej prowadzone przez szofer�w, w
kt�rych z godno�ci� i powag� podr�owali ciemnosk�rzy m�czy�ni w bia�ych
szatach. Prawodawcy, jak przypuszcza�a Sybille, za�atwiaj�cy sprawy pa�stwowe.
Innych pojazd�w nie by�o wida�. Nie by�o r�wnie� wielu przechodni�w z wyj�tkiem
kilku czarno odzianych kobiet. Stonetown nie tryska�o �yciem, tak jak okoliczne
pola. Sprawia�o na niej wra�enie miejsca przeznaczonego dla duch�w i dobrze
pasuj�cego na wakacje dla zmar�ych. Spojrza�a na Zachariasa, kt�ry skin�� jej
g�ow� i u�miechn�� si�. By� to szybki, przelotny u�miech, wyra�aj�cy zrozumienie
dla jej odczu� i m�wi� jej, �e on r�wnie� odczuwa� to samo. Porozumienie
pomi�dzy zmar�ymi nast�powa�o szybko, a rzeczy oczywiste nie wymaga�y s��w.
Droga do hotelu wydawa�a si� niezmiernie popl�tana, a kierowca cz�sto
zatrzymywa� si� przed sklepami pytaj�c z nadziej�:
- Czy nie potrzebujecie mosi�nych szkatu�ek, miedzianych naczy�, srebrnych
pami�tek, chi�skich z�otych �a�cuszk�w?
Chocia� Sybille delikatnie odmawia�a jego propozycjom, on wci�� wskazywa� im
bazary i sklepy, powa�nie zachwalaj�c wysok� jako�� i umiarkowane ceny.
Stopniowo Sybille zda�a sobie spraw�, zaczynaj�c orientowa� si� w uk�adzie
miasta, �e niekt�re skrzy�owania min�li ju� kilkakrotnie. W�a�ciciele sklep�w
musieli chyba p�aci� kierowcy, �eby sprowadza� do nich turyst�w.
- Prosz� zawie�� nas do hotelu - powiedzia�a Sybille, kiedy kierowca w dalszym
ci�gu zachwala� r�ne towary: najlepsza ko�� s�oniowa, najlepsze koronki...
Powiedzia�a to w spos�b zdecydowany, ale nie straci�a cierpliwo�ci. Taka zmiana
sprawi�aby Jorge'owi przyjemno��. Zbyt cz�sto by� ofiar� wybuch�w jej
temperamentu. Musia� to by� swego rodzaju produkt uboczny zmian metabolicznych w
procesie o�ywiania, a mo�e skutek dw�ch lat opieki Ojca-opiekuna w Zimnym
Mie�cie, a mo�e wreszcie wynik nowej �wiadomo�ci, �e w tej sytuacji po�piech
jest absurdem?
- Tu jest wasz hotel - powiedzia� wreszcie Ibuni. By� to stary dom arabski -
wysokie �uki, niezliczone balkony, zat�ch�e powietrze, leniwie obracaj�ce si�
elektryczne wentylatory w ciemnych hallach. Sybille i Zacharias dostali rozleg�y
apartament na trzecim pi�trze z oknem wychodz�cym na ogr�d pe�en palm i
ozdobnych krzew�w. Mortimer, Gracchus i Nerita, kt�rzy przybyli znacznie
wcze�niej inn� taks�wk�, mieli taki sam apartament pi�tro ni�ej.
- Wyk�pi� si� - powiedzia�a Sybille do Zachariasa. - B�dziesz w barze?
- Najprawdopodobniej albo przejd� si� po ogrodzie.
Wyszed�. Sybille szybko zrzuci�a swoje przepocone ubranie podr�ne. �azienka
by�a urz�dzona z i�cie bizantyjskim przepychem. Kolorowe kafelki u�o�one by�y w
wyszukane wzory. Ogromna, ��ta wanna wznosi�a si� wysoko na n�kach z br�zu w
kszta�cie orlich szpon�w. Ledwo ciep�a woda zacz�a ciec niewielkim strumieniem
po odkr�ceniu kranu. U�miechn�a si� do swego odbicia w wysokim, owalnym
lustrze. Podobne lustro by�o w domu, w kt�rym dokonywano zabieg�w o�ywienia.
Nast�pnego ranka po o�ywieniu pi�ciu czy sze�ciu zmar�ych przysz�o do jej
pokoju, by uczci� udan� transformacj� i przynie�li ze sob� wielkie lustro.
Delikatnie i z wielk� ceremoni� zdj�li z niej ko�dr�, �eby mog�a si� w lustrze
zobaczy� naga, w�ska w talii, szczup�a, z wysokimi piersiami; pi�kno jej cia�a
nie zmienione w wyniku �mierci i o�ywienia, a nawet jeszcze przez nie
udoskonalone, tak �e po tych strasznych przej�ciach wygl�da�a m�odziej,
promiennie].
- Jeste� bardzo pi�kn� kobiet�.
To powiedzia� Pablo. P�niej pozna�a ich imiona.
- Czuj� ogromn� ulg�. Obawia�am si�, �e gdy si� obudz�, b�d� wygl�da�a okropnie.
- � To nie mog�o si� sta� - powiedzia� Pablo.
- I nigdy si� nie stanie - powiedzia�a m�oda kobieta. To by�a Nerita.
- Ale zmarli r�wnie� si� starzej�, prawda?
- O tak, starzejemy si�, ale nie w ten sam spos�b, co �yj�cy.
- Wolniej?
- Znacznie wolniej. Tak�e inaczej. Wszystkie nasze procesy biologiczne tocz� si�
znacznie wolniej, z wyj�tkiem dzia�ania m�zgu, kt�ry dzia�a szybciej ni� za
�ycia.
- Szybciej?
- Sama zobaczysz.
- To wszystko brzmi idealnie.
- Mamy niezwyk�e szcz�cie. �ycie by�o dla nas niezmiernie �askawe. Nasza
sytuacja jest rzeczywi�cie idealna. Jeste�my now� arystokracj�.
- Nowa arystokracja...
*
Sybille wesz�a powoli do wanny i czuj�c ch�odn� porcelan� u�o�y�a si� wygodnie
pozwalaj�c, by letnia woda si�gn�a jej podbr�dka. Zamkn�a oczy. Ogarn�� j�
spok�j. Zanzibar czeka� na ni�. Te wszystkie ulice. Nigdy nie my�la�am, �e je
kiedykolwiek zobacz�. Niech sobie Zanzibar poczeka. Niech poczeka. Te wszystkie
s�owa. Nigdy nie my�la�am, �e je kiedykolwiek wypowiem. Gdy pozostawi�am swe
cia�o na dalekim brzegu. Czas na wszystko. Wszystko we w�a�ciwym czasie.
- Jeste� bardzo pi�kn� kobiet� - powiedzia� jej Pablo i to wcale nie by�o
pochlebstwo.
Tak. Tego pierwszego poranka chcia�a im wyja�ni�, �e wcale nie przejmowa�a si�
tak bardzo wygl�dem swego cia�a, �e zale�a�o jej na czym� innym, na czym�
"wa�niejszym". Nie by�o jednak trzeba nic wyja�nia�. Rozumieli wszystko. Poza
tym, przejmowa�a si� jednak swoim cia�em. Pi�kno by�o dla niej mniej wa�ne ni�
dla tych kobiet, dla kt�rych uroda by�a jedynym atutem. Niemniej jednak cia�o
sprawia�o jej przyjemno�� i wiedzia�a, �e wywo�ywa�o mi�e wra�enie u innych.
U�atwia�o jej kontakty z lud�mi, zawieranie znajomo�ci i zawsze by�a za to
wdzi�czna. W poprzednim �yciu przyjemno�� wynikaj�c� z posiadania takiego cia�a
psu�a �wiadomo�� jego nieuniknionego, powolnego zniszczenia, �wiadomo�� utraty
tego przypadkowego atutu, jaki dawa�o jej pi�kno. Obecnie to jej nie grozi�o.
B�dzie si� zmienia� w miar� up�ywu czasu, ale nie b�dzie mia�a tego uczucia,
jakie maj� osoby �yj�ce, �e ulega powolnemu rozk�adowi. O�ywione cia�o nie
zdradzi jej, staj�c si� brzydkie. Nie.
- Jeste�my now� arystokracj�...
Po k�pieli sta�a przez kilka minut w otwartym oknie wystawiaj�c swe nagie cia�o
na dzia�anie wilgotnego powiewu. Zacz�y dobiega� do niej r�ne odg�osy -
odleg�e dzwonki, jazgot tropikalnych ptak�w, g�osy dzieci �piewaj�cych w
niezrozumia�ym j�zyku. Zanzibar! Kraj su�tan�w i przypraw, Livingstone'a i
Stanleya, Tippu Tiba - handlarza niewolnik�w. Mo�e sir Richard Burton sp�dzi�
noc w�a�nie w tym pokoju. Odczuwa�a sucho�� w gardle i budz�ce si� w niej
podniecenie. Mia�a poczucie oczekiwania, ciekawo�ci. ^Mia�a przed sob� Zanzibar.
Bardzo dobrze. Rusz si�, Sybille, ubierz si�, zjedz obiad i rozejrzyj si� po
mie�cie.
Wyj�a z walizki lekk� bluzk� i szorty. W�a�nie wtedy do pokoju wr�ci�
Zacharias.
- Kent, czy my�lisz, �e mo�na tutaj nosi� takie szorty? - zapyta�a nie podnosz�c
oczu. - One s�...
Zamilk�a, kiedy ujrza�a jego twarz.
- Co si� sta�o?
- W�a�nie rozmawia�em z twoim m�em.
- On jest tutaj?
- Podszed� do mnie w hallu. Zna� moje nazwisko. Po-wiedzia�: "Pan nazywa si�
Zacharias" z lekk� chrypk� Humphreya Bogarta w g�osie, jak zdradzony filmowy m��
do tego trzeciego. "Gdzie ona jest? Musz� si� z ni� zobaczy�".
- Oj, nie, Kent.
- Pragn��em si� dowiedzie�, czego chce od ciebie, ale odpowiedzia�, �e jest
twoim m�em, a ja odpar�em, �e mo�e by� twoim m�em kiedy�, ale sytuacja si�
zmieni�a i wtedy...
- Nie mog� sobie wyobrazi�, �eby Jorge m�g� si� tak zachowa�. By� zawsze takim
delikatnym cz�owiekiem. Jak wygl�da�?
- Jak szaleniec - powiedzia� Zacharias. - Szkliste oczy, napi�te mi�nie twarzy,
oznaki szalonego napi�cia. Przecie� wie, �e nie powinien tego robi�.
- Doskonale wie, jak ma si� zachowa�. Co za g�upia historia! Gdzie on teraz
jest?
- Wci�� na dole. Rozmawia z Nerit� i Laurencem. Nie chcesz si� z nim spotka�,
prawda?
- Naturalnie, �e nie.
- Napisz do niego karteczk�, a ja mu j� zanios�. Powiedz, �eby sp�ywa�.
Sybille pokr�ci�a przecz�co g�ow�.
- Nie chc� mu sprawi� przykro�ci.
- Sprawi� mu przykro�ci? Wl�k� si� za tob� przez p� �wiata jak chory z mi�o�ci
ch�opaczek. Narusza twoj� prywatno��. Przerwa� nam wa�n� podr�. Nie stosuje si�
do zasad reguluj�cych stosunki pomi�dzy �ywymi a zmar�ymi, a ty...
- On mnie kocha, Kent.
- Kocha� ci�. Dobrze. Na to si� zgodz�. Jednak�e osoba, kt�r� kocha�, ju� nie
istnieje. Musi sobie zda� z tego spraw�.
Sybille zamkn�a oczy.
- Nie chc� mu sprawia� przykro�ci. Nie chc� r�wnie�, �eby� ty mu sprawia�
przykro��.
- Nie sprawi� mu przykro�ci. Spotkasz si� z nim?
- Nie.
Mrukn�a co� w zak�opotaniu i rzuci�a bluzk� i szorty na krzes�o. Czu�a
gwa�towne pulsowanie w skroniach. Takiego zagro�enia nie pami�ta�a od czasu tego
strasznego dnia przy kurhanach w Newark. Podesz�a do okna i wyjrza�a. Mo�e mia�a
wra�enie, �e zobaczy Jorge'a rozmawiaj�cego z Nerit� i Laurencem na podw�rzu.
Nikogo jednak nie zobaczy�a poza boyem hotelowym, kt�ry popatrzy� na jej nagie
piersi i obdarzy� j� szerokim u�miechem. Sybille odwr�ci�a si� do niego ty�em i
powiedzia�a bezbarwnym g�osem:
- Zejd� na d�. Powiedz mu, �e nasze spotkanie jest niemo�liwe. U�yj tego s�owa.
Nie m�w, �e nie chc� si� z nim spotka�, nie m�w, �e takie spotkanie nie jest
w�a�ciwe, ale �e jest niemo�liwe. Zadzwo� na lotnisko. Chc� wr�ci� do Dar
wieczornym samolotem.
- Przecie� dopiero przyjechali�my!
- To nie ma znaczenia. Wr�cimy innym razem. Jorge jest bardzo uparty. Nie
pogodzi si� z niczym opr�cz brutalnej odmowy, a tego nie mog� mu zrobi�. Musimy
zatem wyjecha�.
*
Klein nigdy jeszcze nie widzia� zmar�ych z tak bliskiej odleg�o�ci. Ostro�nie i
z zak�opotaniem rzuca� ukradkowe spojrzenia na Kenta Zachariasa siedz�cego obok
niego na wyplatanym fotelu w�r�d doniczkowych palm hotelowego hallu. Jijibhoi
powiedzia� mu, �e to prawie nie rzuca�o si� w oczy, �e odbiera�o si� to
pod�wiadomie raczej ni� w wyniku oznak zewn�trznych i tak rzeczywi�cie by�o.
Pewien wygl�d oczu, ten typowy utkwiony w jeden punkt wzrok zmar�ych, a tak�e
dziwna blado�� sk�ry pod �ywymi rumie�cami Zachariasa by�y czym� nietypowym.
Gdyby jednak Klein nie wiedzia�, kim jest Zacharias, pewnie by nie zauwa�y�.
Pr�bowa� wyobrazi� sobie tego cz�owieka, tego rudego, rumianego archeologa, tego
kreta ziemnych kurhan�w w ��ku z Sybille, robi�cych to, co robili zmarli w
czasie stosunku. Nawet Jijibhoi nie by� pewien. By�y dotyki, spojrzenia, szepty
i u�miechy, jak uwa�a� Jijibhoi, ale genitalia chyba nie bra�y udzia�u. Przecie�
rozmawiam z kochankiem Sybille, z jej kochankiem. Jakie to dziwne, �e tak si�
tym denerwowa�. Mia�a przecie� swoje przygody za �ycia, podobnie jak i on;
podobnie jak wszyscy. Taki by� spos�b na �ycie. Teraz czu� si� jednak zagro�ony,
pokonany i zniszczony przez tego chodz�cego trupa, jej kochanka.
- Niemo�liwe? - zapyta� Klein.
- Tak w�a�nie powiedzia�a.
- Czy nie mog� zobaczy� si� z ni� cho� przez dziesi�� minut?
- Niemo�liwe.
- Cho� przez kilka chwil? Chcia�bym wiedzie�, jak ona wygl�da.
- Czy nie uwa�a pan za upokarzaj�ce tak zabiega� o jeden rzut oka na ni�?
- Tak.
- Ale w dalszym ci�gu pan tego chce?
- Tak.
- Przykro mi, ale nie mog� nic dla pana zrobi� - powiedzia� Zacharias z
westchnieniem.
- Mo�e Sybille jest zm�czona po podr�y. Czy nie my�li pan, �e mo�e jutro b�dzie
w lepszym nastroju?
- Mo�e - powiedzia� Zacharias. - Niech pan przyjdzie jutro.
- Dzi�kuj� panu bardzo.
- De nada.
- Czy mog� panu postawi� drinka?
- Nie, dzi�kuj� - powiedzia� Zacharias, - Nie pij� od czasu, kiedy... -
u�miechn�� si�.
Klein czu� alkohol w oddechu Zachariasa. No c�, p�jdzie sobie. Kierowca
taks�wki czekaj�cej w pobli�u hotelu wychyli� g�ow� z okna wozu i zapyta� z
nadziej� w g�osie:
- Mo�e chcecie panowie zwiedzi� wysp�? Plantacje go�dzik�w, stadion...?
- Ju� je widzia�em - powiedzia� Klein. - Zawie� mnie na pla��.
Popo�udnie sp�dzi� obserwuj�c ma�e turkusowe fale li��ce r�owy piasek.
Nast�pnego dnia wr�ci� do hotelu, w kt�rym mieszka�a Sybille, ale wszyscy
pi�cioro odlecieli ostatnim wieczornym samolotem do Dar, jak poinformowa� go
zak�opotany recepcjonista. Klein zapyta�, czy mo�e zatelefonowa�, i
recepcjonista wskaza� mu stary aparat w niszy ko�o baru. Zadzwoni� do
Barwaniego.
- Co si� dzieje? - zapyta�. - Powiedzia� pan, �e zostan� tu co najmniej tydzie�.
- No c�, sytuacja si� zmieni�a - odpar� Barwani �agodnie.
Rozdzia� 4
Jakie s� perspektywy? Co przyniesie przysz�o��?
Nie wiem. Nie mam przeczu�. Kiedy paj�k rzuca si� w d� z jakiego� punktu
zgodnie ze swoj� natur�, widzi zawsze przed sob� tylko pust� przestrze�, gdzie
nie mo�e znale�� oparcia dla n�g niezale�nie od tego, jak szeroko je rozstawi.
Tak samo jest ze mn�. Przede mn� jest zawsze pusta przestrze�. To, co pcha mnie
naprz�d, to czynnik le��cy poza mn�. �ycie jest postawione na g�owie i straszne.
Nie mo�na tego wytrzyma�.
Soren Kierkegaard, Albo-albo
- Drogi przyjacielu, je�eli chodzi o ca�y problem �mierci, kto mo�e stwierdzi�,
co jest s�uszne? - powiedzia� Jijibhoi. - Kiedy by�em jeszcze ch�opcem w
Bombaju, nasi s�siedzi wyznaj�cy hinduizm praktykowali zwyczaj sati, to znaczy
spalanie wdowy na stosie pogrzebowym jej m�a. Na jakiej podstawie mo�emy nazwa�
ich barbarzy�cami? Oczywi�cie - jego ciemne oczy b�ysn�y figlarnie -
nazywali�my ich barbarzy�cami, ale nigdy wtedy, kiedy mogli nas us�ysze�. Zjesz
jeszcze curry?
Klein opanowa� westchnienie. By� ju� najedzony, a curry by�o bardzo ostre,
ostrzejsze ni� zazwyczaj m�g� wytrzyma�. Jednak�e go�cinno�� Jijibhoia
wywieraj�ca delikatny nacisk mia�a w sobie co� takiego, �e jakakolwiek odmowa
wydawa�a si� Kleinowi niemal blu�nierstwem. U�miechn�� si� i skin�� g�ow�, a
Jijibhoi wstaj�c na�o�y� g�r� ry�u na talerz Kleina, ukry� j� pod g�stym baranim
curry i udekorowa� hinduskimi przyprawami. Bez s�owa �ona Jijibhoia wysz�a do
kuchni i wr�ci�a z butelk� zimnego heinekena. Przes�a�a Kleinowi wstydliwy
u�miech, stawiaj�c butelk� przed nim na stole. Tych dwoje pars�w, jego
gospodarze, �wietnie ze sob� wsp�pracowa�o.
Stanowili eleganck� par�, nawet bardzo. Jijibhoi by� wysoki, prosty jak trzcina,
z wydatnym orlim nosem, ciemn�, lewanty�sk� sk�r�, w�osami czarnymi jak skrzyd�o
kruka i ogromnymi w�sami. Jego d�onie i stopy by�y niezwykle ma�e. Spos�b bycia
mia� uprzejmy i pow�ci�gliwy. Ruchy szybkie, prawie nerwowe. Klein przypuszcza�,
�e przekroczy� ju� czterdziestk�, ale m�g� r�wnie dobrze myli� si� o dziesi��
lat w ka�d� stron�. Jego �ona (dziwne, ale Klein nigdy nie pozna� jej imienia)
by�a m�odsza, prawie tego samego wzrostu. Mia�a jasn� sk�r� o lekko oliwkowym
odcieniu i zmys�ow� figur�. Zawsze by�a ubrana w zwiewne, jedwabne sari.
Jijibhoi ubiera� si� zazwyczaj w garnitur i koszul� z krawatem, kt�re wysz�y z
mody dwadzie�cia lat temu. Klein �adnego z nich nie widzia� nigdy z odkryt�
g�ow�. Ona zawsze nosi�a bia�� lnian� chusteczk�, a on ma�� krymk�, kt�ra
pozwala�a ludziom myli� go z orientalnym �ydem. Byli bezdzietni i
samowystarczalni. Tworzyli zamkni�t� par�, idealn� jednostk� sk�adaj�c� si� z
dw�ch cz�ci tej samej ca�o�ci, po��czonych i niepodzielnych, tak jak kiedy�
Klein i Sybille. Ich harmonijna wymiana my�li i gest�w troch� peszy�a i
kr�powa�a innych, tak jak to by�o kiedy� z Kleinem i Sybille.
- W twoich stronach... - zacz�� Klein.
- Och, zupe�nie inaczej i ca�kiem, wyj�tkowo. Czy znasz nasze zwyczaje
pogrzebowe?
- Pozostawiacie zmar�ych na otwartym powietrzu, prawda?
- Najstarszy program ponownego wykorzystania - za�mia� si� Jijibhoi. - Wie�e
Milczenia...
Wsta� i podszed� do okna. Sta� plecami do Kleina, wpatruj�c si� w ostre �wiat�a
Los Angeles. Dom z drewna tropikalnego i szk�a sta� wsparty na podporach na
skraju Benedict Canyon tu� poni�ej Mulholland. Widok obejmowa� wszystko od
Hollywood po Santa Monica.
- Jest pi�� takich wie� w Bombaju - ci�gn�� Jijibhoi. - Po�o�one s� na Wzg�rzu
Malabarskim, z kt�rego wida� Mojrze Arabskie. Maj� setki lat. S� okr�g�e. Maj�
po kilkaset ! st�p w obwodzie. Otoczone s� murem wysokim na dwadzie�cia lub
trzydzie�ci st�p. Kiedy umiera pars... Wiedzia�e� j co� o tym?
- Niewiele. Chcia�bym wiedzie� wi�cej.
- Kiedy umiera pars, odnosi si� go do wie�y na �elaznych marach. �a�obnicy id�
za nim w procesji parami, ka�da para trzyma bia�� chust�. To pi�kna scena. W
kamiennym murze jest brama, przez kt�r� przechodz� tylko ludzie nios�cy mary
wraz ze swym ci�arem. Nikt poza nimi nie mo�e wej�� do wie�y. W �rodku znajduje
si� du�y, okr�g�y postument wy�o�ony kamiennymi p�ytami, na nim za�
rozmieszczone s� zag��bienia w trzech rz�dach. W zag��bieniach rz�du
zewn�trznego sk�ada si� cia�a m�czyzn, w nast�pnym rz�dzie kobiet, a w rz�dzie
najbli�ej �rodka kr�gu - dzieci. Z wysokich palm w ogrodach otaczaj�cych wie�e
zrywaj� si� s�py. Po godzinie lub dw�ch pozostaj� jedynie ko�ci. P�niej nagi,
wysuszony przez s�o�ce szkielet wrzucony zostaje do wn�trza wie�y. Bogaci i
biedni rozpadaj� si� w proch razem.
- Czy wszystkie pogrzeby pars�w odbywaj� si� w ten spos�b?
- Nie, wcale nie - powiedzia� Jijibhoi z u�miechem. - Wszystkie stare tradycje
obecnie zanikaj�. Czy nie wiedzia�e� o tym? Nasza m�odzie� opowiada si� za
kremacj� czy nawet zwyk�ym poch�wkiem. A jednak jeszcze wielu spo�r�d nas
dostrzega pi�kno tego zwyczaju.
- Pi�kno?
- Chowanie zmar�ych w ziemi - wyja�ni�a �ona Jijibhoia spokojnym g�osem - w
tropikalnych krajach, gdzie istnieje wiele zaka�nych chor�b, wydaje si� nam
niezbyt higieniczne. Spalenie cia�a oznacza zmarnowanie jego substancji. Oddanie
cia� zmar�ych g�odnym ptakom szybko, czysto i bez zamieszania jest dla nas form�
uczczenia oszcz�dno�ci natury. Zmieszanie si� czyich� ko�ci we wsp�lnym dole z
ko��mi innych cz�onk�w spo�eczno�ci jest dla nas ostatecznym wyrazem demokracji.
- A s�py nie roznosz� chor�b �ywi�c si� cia�ami...
- Nigdy - powiedzia� Jijibhoi zdecydowanie. - Ani nie zapadaj� na nasze choroby.
- I rozumiem, �e wy oboje zamierzacie... - Klein przerwa� skonsternowany,
odkaszln�� i u�miechn�� si� s�abo. - Widzicie, co to wasze radioaktywne curry
zrobi�o z moim dobrym wychowaniem? Przepraszam. Siedz� tutaj jako wasz go�� za
sto�em i wypytuj�, co zamierzacie zrobi�o ze swoim pogrzebem!
- Drogi przyjacielu - za�mia� si� Jijibhoi - �mier� dla nas to nic strasznego.
To jest, chyba nie trzeba tego podkre�la�, zjawisko natur