5525

Szczegóły
Tytuł 5525
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

5525 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 5525 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5525 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

5525 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

ROBERT SILVERBERG RODZIMY SI� Z UMAR�YMI Brianowi i Margaret Aldissom kt�rzy mieszkaj� zbyt daleko Rozdzia� 1 A to, na co umarli nie znale�li s��w �yj�c, Mog� powiedzie� ci jako umarli: obcowanie Umar�ych ��cz� ogniste j�zyki ponad mow� �yj�cych. T. S. Eliot, Little Gidding (T�um. W�adys�aw Dul�ba) Jego zmar�a �ona Sybille by�a przypuszczalnie w drodze na Zanzibar. Tak mu powiedziano, a on w to uwierzy�. Jorge Klein by� obecnie na takim etapie swoich poszukiwa�, �e uwierzy�by we wszystko, co mog�o zaprowadzi� go do Sybille. To, �e mia�aby pojecha� na Zanzibar, nie by�o wcale takie absurdalne, Sybille zawsze chcia�a tam pojecha�. Miejsce to zaw�adn�o ju� dawno jej �wiadomo�ci� w jaki� niezbadany, obsesyjny spos�b. Nie mog�a pojecha� tam, kiedy �y�a, ale teraz, kiedy zerwa�a wszelkie wi�zy, Zanzibar przyci�ga� j�, jak gniazdo przyci�ga ptaka, jak Itaka przyci�ga�a Odyseusza, jak p�omie� przyci�ga �m�. * Samolot, ma�y Havilland FP-803 wystartowa� wype�niony zaledwie w po�owie z Dar es Salaam o 9.15 pewnego �agodnego, jasnego poranka. Weso�o zatoczy� kr�g nad g�stymi masami drzew mango, nad strzelistymi krzewami obsypanymi czerwonym kwieciem i nad wysokimi palmami kokosowymi rosn�cymi wzd�u� wybrze�a Oceanu Indyjskiego i skierowa� si� na p�noc, by wykona� kr�tki skok nad cie�nin� do Zanzibaru. Dzie� ten, dziewi�ty dzie� marca 1993 roku, mia� by� niezwyk�ym dniem dla Zanzibaru. Na pok�adzie samolotu by�o pi�cioro zmar�ych - pierwsi go�cie tego rodzaju na tej pachn�cej wyspie. Daud Mahmoud Barwani, sanitarny oficer dy�urny ha lotnisku Karume na Zanzibarze, zosta� o tym powiadomiony przez w�adze imigracyjne z l�du. Nie wiedzia�, jak ma w tej sytuacji post�pi�. Niepokoi� si�. Na Zanzibarze panowa�o napi�cie. Czy powinien odm�wi� im wjazdu? Czy zmarli stanowili jakiekolwiek zagro�enie dla delikatnej r�wnowagi politycznej Zanzibaru? A mniej oczywiste zagro�enia? Zmarli mog� by� nosicielami niebezpiecznych chor�b duszy. Czy by�o cokolwiek w Poprawionym Kodeksie Administracyjnym o odmowie wizy na podstawie podejrze� o mo�liwo�� ska�enia duszy? Daud Mahmoud Barwani prze�uwa� w zadumie �niadanie - zimne chapatti i zimne ziemniaki w sosie curry - i bez entuzjazmu czeka� na przybycie zmar�ych. * Min�o prawie dwa i p� roku od czasu, kiedy Jorge Klein widzia� Sybille po raz ostatni. By�o to sobotnie popo�udnie, 13 pa�dziernika 1990 roku - dzie� pogrzebu. Tego dnia le�a�a w trumnie, jakby �pi�c, jej uroda nieska�ona ostatnimi przej�ciami: blada sk�ra, l�ni�ce ciemne w�osy, delikatne nozdrza, pe�ne wargi. L�ni�ca z�otofioletowa tkanina spowija�a jej cia�o. Dr��cy ob�oczek elektrostatyczny, lekko perfumowany zapachem ja�minu, chroni� je przed rozk�adem. Przez pi�� godzin spoczywa�a na katafalku w czasie odprawiania obrz�d�w po�egnalnych i w czasie sk�adania kondolencji. Kondolencje sk�adano ukradkiem, jak gdyby jej �mier� by�a rzecz� zbyt okropn�, by j� dodatkowo potwierdza� okazywaniem zbyt gwa�townych uczu�. Nast�pnie, kiedy ju� pozosta�o niewiele os�b, grupka najbli�szych przyjaci�, Klein poca�owa� j� delikatnie w usta i przekaza� milcz�cym, ciemno ubranym m�czyznom przys�anym przez Zimne Miasto. W swoim testamencie prosi�a, by j� o�ywiono. Zabrali j� czarn� furgonetk�, by odprawi� swe magiczne obrz�dy nad jej cia�em. Kleinowi wydawa�o si�, �e jej oddalaj�ca si� trumna wsparta na ich szerokich ramionach ginie w jakim� szarym wirze, kt�rego on nie mo�e przeby�. Prawdopodobnie nigdy si� ju� z ni� nie skontaktuje. W tych czasach zmarli �ci�le si� izolowali, pozostaj�c za murami utworzonych przez siebie gett. Rzadko spotyka�o si� kogo� z nich poza obr�bem Zimnych Miast, a jeszcze rzadziej nawi�zywali kontakt ze �wiatem �yj�cych. W taki spos�b zosta� zmuszony do zmiany ich wzajemnego stosunku. Przez dziewi�� lat byli Jorge i Sybille, Sybille i Jorge, ja i ty stanowi�ce my, przede wszystkim my, transcendentalne my. Kocha� j� a� do b�lu. W �yciu zawsze byli razem, wszystko robili razem, razem prowadzili badania i wyk�ady, my�leli tak samo i mieli prawie zawsze taki sam gust. Do tego stopnia nawzajem si� przenikn�li. Ona by�a cz�ci� jego, on cz�ci� jej i a� do chwili jej nieoczekiwanej �mierci zak�ada�, �e tak b�dzie zawsze. Byli wci�� m�odzi � - � on trzydzie�ci osiem, ona trzydzie�ci cztery. Mieli jeszcze wiele dziesi�tk�w lat przed sob�. I nagle odesz�a. Teraz stali si� dwiema anonimowymi osobami - ona nie by�a Sybille, ale zmar��, on nie by� Jorgem, ale �ywym. Znajdowa�a si� gdzie� na kontynencie p�nocnoameryka�skim, chodzi�a, rozmawia�a, jad�a, czyta�a, a jednak jej nie by�o, by�a dla niego stracona i najlepiej dla niego by�oby, gdyby si� z tym pogodzi�. Na zewn�trz t� sytuacj� akceptowa�, a jednak, chocia� wiedzia�, �e przesz�o�� nie wr�ci, pozwala� sobie na luksus pewnej nadziei, �e j� odzyska. * Wkr�tce ju� mo�na by�o zobaczy� samolot - ciemny punkt na roz�wietlonym niebie, zawieszony py�ek, dra�ni�ce �d�b�o w oku Barwaniego powoduj�ce odruch mrugania i kichania. Barwani nie by� jeszcze got�w na jego przybycie. Kiedy Ameri Kombo, kontroler lot�w, zawiadomi� go telefonicznie z s�siedniego pomieszczenia o l�dowaniu, Barwani odpar�: "Zawiadom pilota, by nie wypuszcza� pasa�er�w, dop�ki nie dam zgody. Musz� przejrze� przepisy. Istnieje mo�liwo�� zagro�enia dla zdrowia publicznego". Pozwoli�, by samolot pozostawa� przez dwadzie�cia minut z zamkni�tymi lukami na pustym pasie startowym. B��kaj�ce si� po lotnisku kozy wysz�y z krzak�w i przygl�da�y si� mu. Barwani nie przegl�da� �adnych przepis�w. Sko�czy� sw�j skromny posi�ek, a nast�pnie z�o�y� r�ce i stara� si� odzyska� spok�j. Zmarli, m�wi� sobie, nie powinni przynie�� szkody. Byli to ludzie jak wszyscy inni, tyle �e zostali, poddani niezwyk�ym zabiegom medycznym. Musi pokona� zabobonny strach. Nie by� wie�niakiem ani jakim� ciemnym zbieraczem go�dzik�w. Zanzibar nie by� te� siedliskiem ludzi prymitywnych. Wpu�ci ich. Przydzieli im pastylki antymalaryczne, jak gdyby byli zwyk�ymi turystami. Wyprawi ich w drog�. Bardzo dobrze. By� ju� got�w. Zadzwoni� do Ameri Kombo. - Nie ma niebezpiecze�stwa - powiedzia�. - Pasa�erowie mog� wysiada�. By�o ich razem dziewi�cioro. Niewielka grupa. Czworo �ywych wysiad�o najpierw. Wygl�dali ponuro i byli nieco spi�ci, jak ludzie, kt�rzy odbyli podr� z wypuszczonymi z klatek kobrami. Barwani zna� ich wszystkich: �ona niemieckiego konsula, syn kupca Chowdhary'ego i dw�ch chi�skich in�ynier�w. Wszyscy wracali z kr�tkiego urlopu w Dar. Skin�� im r�k�, by przechodzili bez za�atwiania formalno�ci. Po up�ywie p� minuty nadeszli zmarli. Siedzieli prawdopodobnie razem w drugim ko�cu pustego samolotu. Grupa sk�ada�a si� z dw�ch kobiet i trzech m�czyzn. Wszyscy wygl�dali zaskakuj�co zdrowo. Oczekiwa�, �e b�d� si� chwia�, poci�ga� nogami, kule�. Poruszali si� jednak agresywnym krokiem, jak gdyby obecnie byli w lepszym zdrowiu ni� wtedy, gdy �yli. Kiedy doszli do bramki, Barwani wyszed�, aby ich powita�. - Kontrola sanitarna. Prosz� t�dy - powiedzia� �agodnie. Oddychali. To nie budzi�o w�tpliwo�ci. W oddechu rudow�osego m�czyzny poczu� alkohol i jaki� tajemniczy, przyjemny, s�odki aromat, mo�e any�, w oddechu ciemnow�osej kobiety. Barwaniemu wyda�o si�, �e sk�ra ich ma jak�� dziwn�, jakby woskow� konsystencj� i jaki� nierzeczywisty po�ysk. Mo�e jednak to by�o tylko z�udzenie. Sk�ra bia�ych zawsze wydawa�a mu si� sztuczna. Jedyna wyra�na r�nica, jak� uda�o mu si� dostrzec, by�a w oczach. By� to spos�b, w jaki pozostawa�y utkwione z intensywno�ci� w jeden punkt, zanim si� poruszy�y. By�y to oczy ludzi, kt�rzy patrzyli w Wielk� Pustk� i nie zostali przez ni� wch�oni�ci - pomy�la� Barwani. W g�owie k��bi�y mu si� pytania: jak to jest, jak si� czujecie, co pami�tacie, gdzie byli�cie? Nie wypowiedzia� ich jednak. - Witamy na wyspie go�dzik�w. Prosimy pami�ta�, ze malaria zosta�a tu wyt�piona poprzez zastosowanie intensywnych �rodk�w zapobiegawczych i by zapobiec ponownemu pojawieniu si� tej niepo��danej choroby, prosimy, aby�cie za�yli te tabletki przed udaniem si� w dalsz� drog� - powiedzia� uprzejmie. Tury�ci zawsze oponowali. Ci jednak po�kn�li tabletki bez s�owa protestu. Barwani ponownie zapragn�� nawi�za� z nimi kontakt, kt�ry mo�e m�g�by mu pom�c d�wiga� ogromny ci�ar istnienia. Jednak�e ta aura, ta tarcza niesamowito�ci otaczaj�ca tych pi�cioro sprawi�a, �e chocia� by� mi�ym cz�owiekiem i z �atwo�ci� nawi�zywa� rozmowy z obcymi, skierowa� ich bez s�owa do Mpondy, urz�dnika imigracyjnego. Wysokie czo�o Mpondy l�ni�o od potu. Zagryza� doln� warg�. By�o oczywiste, �e zmarli wyprowadzili go z r�wnowagi, podobnie jak Barwaniego. Grzeba� si� w formularzach, przystawi� wiz� w niew�a�ciwym miejscu, j�ka� si� informuj�c zmar�ych, �e musi zatrzyma� ich paszporty do nast�pnego ranka. - Przeka�� je przez pos�a�ca do hotelu jutro rano - obieca� im Mponda i skierowa� ich do sali odbioru baga�u z niepotrzebnym po�piechem. * Klein mia� tylko jednego przyjaciela, z kt�rym m�g� o tym porozmawia�. By� to kolega z uniwersytetu kalifornijskiego, ugrzeczniony i �agodny socjolog, pars z Bombaju, Framji Jijibhoni, kt�ry jak czerw zag��bi� si� w wyszukan�, now� subkultur� zmar�ych. - Jak mog� si� z tym pogodzi�? - zapytywa� Klein. - Po prostu nie mog� tego zaakceptowa�. Ona tam gdzie� jest, �yje, ona... Jijibhoi przerwa� mu szybkim gestem d�oni. - Nie, drogi przyjacielu - powiedzia� ze smutkiem - ona nie �yje. Ona jest o�ywiona. Musisz nauczy� si� dostrzega� r�nic�. Klein nie m�g� dostrzec r�nicy. Klein nie m�g� dostrzec niczego, co potwierdza�oby �mier� Sybille. Nie m�g� pogodzi� si� z my�l�, �e przesz�a do innej formy egzystencji, /, kt�rej on by� ca�kowicie wy��czony. Znale�� j�, porozmawia�, uczestniczy� w jej do�wiadczeniu �mierci i do�wiadczeniach po �mierci sta�o si� jego jedynym celem. By� z ni� nierozerwalnie zwi�zany, jak gdyby wci�� by�a jego �on�, jak gdyby jego zwi�zek z Sybille nadal istnia�. Czeka� na listy od niej, ale nie nadchodzi�y. Po kilku miesi�cach zacz�� poszukiwania zak�opotany tym istniej�cym w nim przymusem i coraz bardziej oczywistym zerwaniem z etykiet� obowi�zuj�c� wdowca. W�drowa� od jednego Zimnego Miasta do drugiego - Sacramento, Boise, Ann Arbor, Louisyille - nie wpuszczano go jednak, nie odpowiadano nawet na jego pytania. Przyjaciele przekazywali mu plotki, �e mieszka�a w�r�d zmar�ych w Tucson, w Roanoke, w Rochester, w San Diego, ale nic z tego nie wynika�o. Wtedy Jijibhoi, kt�ry mia� kontakty w �wiecie o�ywionych i kt�ry pomaga� Kleinowi w poszukiwaniach, chocia� tego nie pochwala�, przyni�s� mu prawdopodobnie brzmi�c� wiadomo��, �e by�a w Zimnym Mie�cie Zio� w po�udniowo-wschodnim Utah. Tam r�wnie� go nie wpu�cili, nie byli jednak zbyt okrutni i uda�o mu si� uzyska� dow�d, �e Sybille rzeczywi�cie tam przebywa�a. Latem 1992 roku Jijibhoi powiedzia� mu, �e Sybille wysz�a z izolacji Zimnego Miasta. Widziano j� w Newark, Ohio, na miejskim polu golfowym w Octagon State Memoria� w towarzystwie bu�czucznego, rudego archeologa Kenta Zachariasa, r�wnie� zmar�ego, kt�ry by� dawniej specjalist� od kurhan�w z doliny Ohio. - Jest to nowa faza, kt�r� mo�na by�o przewidzie� - powiedzia� Jijibhoi. - Zmarli zaczynaj� odrzuca� swoj� pierwotn� filozofi� ca�kowitej separacji. Widzimy ich jako turyst�w zwiedzaj�cych nasz �wiat, badaj�cych kontakt pomi�dzy �yciem a �mierci�. Drogi przyjacielu, to b�dzie bardzo interesuj�ce. Klein uda� si� natychmiast do Ohio i chocia� jej nie spotka�, w�drowa� jej �ladem z Newark do Chillicothe, z Chillicothe do Marietty, z Marietty do Zachodniej Wirginii i tam gdzie� pomi�dzy Moundsville a Wheeling �lad si� urwa�. Dwa miesi�ce p�niej otrzyma� wiadomo��, �e by�a w Londynie, p�niej w Kairze i w Addis Abebie. W pocz�tkach 1993 roku Klein dowiedzia� si� od kolegi uniwersyteckiego pracuj�cego obecnie na Uniwersytecie Nyerere w Ar usn�, �e Sybille by�a na safari w Tanzanii i planowa�a uda� si� za kilka tygodni na wysp� Zanzibar. Oczywi�cie! Przez dziesi�� lat pracowa�a nad doktoratem na temat ustanowienia arabskiego su�tanatu na Zanzibarze w pocz�tkach dziewi�tnastego wieku. Prac� t� przerywa�y jej inne zaj�cia uniwersyteckie, romanse, ma��e�stwo, k�opoty finansowe, choroba, �mier� i r�ne inne obowi�zki i nigdy nie mia�a mo�liwo�ci odwiedzi� tej wyspy, kt�ra mia�a dla niej tak wielkie znaczenie. Teraz jest wolna od wszelkich zobowi�za�. Dlaczego nie mia�aby wreszcie pojecha� na Zanzibar? Oczywi�cie jecha�a na Zanzibar. Klein pojedzie wi�c r�wnie� na Zanzibar i b�dzie tam na ni� czeka�. Gdy pi�cioro zmar�ych wsiada�o do taks�wki, co� przypomnia�o si� Barwaniemu. Poprosi� Mpond� o paszporty i przygl�da� si� nazwiskom. Takie dziwne nazwiska: Kent Zacharias, Nerita Tr�cy, Sybille Klein, Anthony Gracchus, Laurence Mortimer. Nigdy nie m�g� przyzwyczai� si� do europejskich nazwisk. Bez fotografii nie m�g�by zorientowa� si�, kto jest kobiet�, a kto m�czyzn�. Zacharias, Tr�cy, Klein... w�a�nie Klein! Sprawdzi� w notatkach sprzed dw�ch tygodni le��cych na biurku. Tak, Klein. Barwani zatelefonowa� do hotelu Shirazi. Zaj�o mu to kilka minut. Poprosi� o rozmow� z Amerykaninem, kt�ry przyby� przed dziesi�cioma dniami, z tym szczup�ym m�czyzn� o �ci�gni�tych w napi�ciu ustach, kt�rego oczy b�yszcza�y zm�czeniem, z tym, kt�ry prosi� Barwaniego o niewielk� przys�ug�, o specjaln� przys�ug� i da� mu sto szyling�w p�ac�c je z g�ry. Nast�pi�a d�u�sza przerwa, podczas kt�rej portier szuka� go prawdopodobnie na terenie hotelu - w toalecie, w barze, w hallu, w ogrodzie - i wreszcie Amerykanin odezwa� si�. - Osoba, o kt�r� pan pyta�, w�a�nie przyby�a - powiedzia� Barwani: Rozdzia� 2 Taniec si� zaczyna. Robaki pod opuszkami palc�w, wargi zaczynaj� pulsowa�, rozterki, �ci�ni�te gard�a. Wszystko nieco nie w rytmie i nie w tonacji, ka�dy we w�asnym tempie. Wolniutko nast�puje po��czenie. Usta przy ustach, serce przy sercu, znajdywanie si� wzajemne, przera�aj�co, przej�ciowo p�on�ce... nutki ��cz� si� w akordy, akordy w sekwencje, kakofonia zmienia si� w polifoniczny ch�r w kontrapunkcie, diapazon uroczysto�ci. R. D. Laing, Rajski ptak Sybille stoi potulnie na skraju miejskiego pola golfowego w Octagon State Memoria� w Newark. Trzyma w r�ku sanda�y i ukradkiem zag��bia palce st�p w obfity, nieskazitelny dywan g�stej, kr�tko przystrzy�onej trawy. Jest letnie popo�udnie 1992 roku. Jest gor�co. Powietrze idealnie przejrzyste dr�y lekko, jak zawsze na �rodkowym zachodzie. Krople wody pozosta�e po porannym podlewaniu jeszcze nie zd��y�y wypali� trawnika. Jaka niezwyk�a jest ta trawa! Niecz�sto widywa�a tak� traw� w Kalifornii i oczywi�cie nie w Zimnym Mie�cie Zio� w cierpi�cym na brak wody Utah. Kent Zacharias stoj�cy obok niej potrz�sa g�ow� ze smutkiem. - Pole golfowe - mruczy. - Jedno z najwa�niejszych miejsc dla wykopalisk prehistorycznych w Ameryce P�nocnej, a oni robi� sobie tu pole golfowe! No, co prawda mog�o by� gorzej. Mogli wszystko wyr�wna� buldo�erami i zrobi� miejski parking. Patrz, czy widzisz roboty ziemne, o tam? Sybille dr�y. Jest to jej pierwsza d�u�sza wyprawa poza Zimne Miasto, jej pierwsza wyprawa do �wiata �ywych od czasu o�ywienia i wyczuwa gro�ne wibracje tocz�cego si� wok� �ycia. Park otoczony jest ma�ymi, mi�ymi domkami pi�knie utrzymanymi. Dzieci mkn� na rowerach uliczkami. Tu� przed ni� gracze weso�o uderzaj� w pi�ki. Ma�e, ��te w�zki golfowe z niezmordowan� energi� w�druj� po wzniesieniach i zapadliskach pola. Wok� s� ca�e gromady turyst�w, kt�rzy podobnie jak ona i Zacharias przyszli, by obejrze� india�skie kurhany. Biegaj� psy. Wszystko to wydaje si� jej gro�ne, nawet ro�linno�� - g�sta trawa, wypiel�gnowane krzewy, drzewa z burz� listowia i zwisaj�cymi nisko ga��zkami. Wszystko j� niepokoi. Obecno�� Zachariasa te� nie dodaje jej otuchy. On te� wydaje si� zbyt podekscytowany. Twarz ma rozpalon�, a gesty zbyt gwa�towne, gdy wskazuje na wzg�rki o p�askich szczytach, pokryte traw� garby i grzbiety uk�adaj�ce si� w ogromne ko�o i o�miok�t pradawnego pomnika. Oczywi�cie, te pag�rki stanowi� istot� jego �ycia, nawet teraz w pi�� lat po �mierci. Ohio by�o jego Zanzibarem. - ...kiedy� zajmowa�o cztery mile kwadratowe. Ogromny o�rodek ceremonii odpowiadaj�cy Chichen Itza, Luksorowi... - przerwa�. Wreszcie dotar�o do niego, �e ona �le si� tu czuje. Ta �wiadomo�� rozproszy�a jego zapa� archeologiczny. - Jak si� tu czujesz? - pyta �agodnie. Ona u�miecha si� odwa�nie. Zwil�a wargi. Odwraca g�ow� w kierunku graj�cych w golfa, w kierunku turyst�w, w kierunku pi�knych, ma�ych domk�w na obrze�u parku. Wstrz�sa ni� dreszcz. - To wszystko zbyt radosne, prawda? - Zbyt radosne - potwierdza. Radosne. Tak. Ma�e, pogodne miasteczko jak z ok�adki tygodnika, miasteczko izby handlowej. Newark spoczywa spokojnie na �onie morza czasu. Po wygl�dzie samochod�w mo�e to by� rok 1980, 1960 lub 1940. Tak. Macierzy�stwo, baseball, szarlotka, ko�ci� co niedziela. Tak. Zacharias kiwa g�ow� i wykonuje gest, kt�ry ma j� pocieszy�. - Chod� - m�wi szeptem. - Wejd�my do �rodka tego kompleksu. Po drodze opadnie z nas wiek dwudziesty. Brutalnym, kr�lewskim krokiem rusza przez pole golfowe. D�ugonoga Sybille musi si� wysili�, �eby dotrzyma� mu kroku. Po chwili s� wewn�trz kompleksu. Wchodz� do �wi�tego o�miok�ta. Wtargn�li do lochu przesz�o�ci i od razu Sybille czuje, �e uda�o si� im przekroczy� przedsionek mi�dzy �yciem i �mierci�. Jak tu spokojnie! Czuje pot�n� obecno�� si� �mierci i te ciemne duchy �agodz� jej niepok�j. Wtargni�cie do �wiata �ywych na terenach nale��cych do umar�ych staje si� symboliczne. Nie wida� ju� domk�w otaczaj�cych park, graj�cy w golfa s� ju� tylko g�upkowatymi, bezcielesnymi cieniami, w�zki golfowe s� jak pracowite owady, a w�druj�cy tu i �wdzie tury�ci s� niewidoczni. Ogrom i symetria tego pradawnego miejsca wywieraj� na niej wielkie wra�enie. Jakie duchy tu �pi�? Zacharias przywo�uje je wymachuj�c r�kami jak magik. S�ysza�a od niego ju� tak wiele o tych ludziach. Jak oni siebie nazywali? Czy kiedykolwiek si� dowiemy? Kto wzni�s� te ziemne pag�rki dwadzie�cia wiek�w temu? Teraz on przywo�uje ich dla niej gestami i niecierpliwymi s�owami. Szepcze gwa�townie: - Czy ich widzisz? I ona rzeczywi�cie ich widzi. Opada mg�a. Pag�rki o�ywaj�. Pojawiaj� si� ich budowniczowie. Wysocy, szczupli, silni, prawie nadzy, odziani tylko w l�ni�ce miedziane napier�niki, nosz� naszyjniki z krzemiennych k�ek, ozdoby z ko�ci, miki i skorupy ��wia, ci�kie �a�cuchy l�ni�cych wielkich pere�, pier�cienie z kamienia i terakoty, naramienniki z z�b�w nied�wiedzia i pantery, metalowe kolczyki i przepaski na biodra z futer. S� kap�ani w szatach tkanych w skomplikowane wzory, s� wodzowie w koronach z miedzianych pr�t�w z lodowat� powag� poruszaj�cy si� alej�, wzd�u� kt�rej wznosz� si� ziemne �ciany. Oczy tych ludzi l�ni� energi�. Jaka� to niezmiernie �ywotna i bogata kultura! Sybille jednak nie odpycha ich pulsuj�cy wigor, poniewa� jest to wigor zmar�ych, witalno�� tych, kt�rzy znikn�li. Zacharias szepcze do niej: - Chod�, p�jdziemy za nimi. Sprawia, ze to wszystko staje si� dla niej rzeczywiste. Poprzez sw� przebieg�� umiej�tno�� otwiera jej dost�p do wsp�lnoty zmar�ych. Jak �atwo by�o jej cofn�� si� w czasie! Oto dowiedzia�a si�, �e teraz mo�e w dowolnym miejscu dotrze� do zamkni�tej przesz�o�ci. To tylko tera�niejszo�� jest otwarta i trudna do przewidzenia. Ona i Zacharias p�yn� przez zamglon� ��k�. Nie odczuwaj�, �e ich stopy dotykaj� ��ki, opuszczaj� o�miok�t, w�druj� d�ug� trawiast� drog� do kurhan�w na skraju d�bowego lasu. Wchodz� na rozleg�� polan�. Na �rodku ziemia zosta�a pokryta glin� przysypan� nast�pnie piaskiem i drobnym �wirem. Na tym fundamencie stoi dom �mierci, czworoboczna budowla bez dachu ze �cianami utworzonymi z powbijanych w ziemi� pali. Wewn�trz znajduje si� niska, gliniana platforma, na kt�rej stoi prostok�tna trumna wyciosana z pnia drzewa, a w niej wida� dwa cia�a. M�ody m�czyzna i m�oda kobieta le�� obok siebie. Cia�a wyci�gni�te sztywno, pi�kne nawet po �mierci. Odziani s� w miedziane napier�niki, maj� miedziane kolczyki, bransolety i naszyjniki ze l�ni�cych, ��tawych z�b�w nied�wiedzia. Czterech kap�an�w staje w czterech rogach domu �mierci. Ich twarze zas�oni�te s� groteskowymi, drewnianymi maskami, z kt�rych stercz� wielkie rogi. W r�kach maj� r�d�ki dwumetrowej d�ugo�ci, podobne do pewnego gatunku truj�cych grzyb�w, wykonane z drewna obitego miedzi�. Jeden z kap�an�w rozpoczyna chrapliw�, rytmiczn� pie��. Wszyscy czterej podnosz� swoje r�d�ki i gwa�townie je opuszczaj�. To jest sygna�. Zaczyna si� sk�adanie przedmiot�w przeznaczonych do grobu. Szeregi �a�obnik�w zgi�tych pod ci�kimi workami zaczynaj� zbli�a� si� do domu �mierci. Nie p�acz�. S� nawet rado�ni. Na twarzach maluje si� ekstaza, oczy im b�yszcz�. Ci ludzie wiedz� to, o czym zapomnia�y p�niejsze kultury, �e �mier� nie jest zako�czeniem, ale raczej naturaln� kontynuacj� �ycia. Nale�y zazdro�ci� przyjacio�om, kt�rzy odeszli. Zostaj� uhonorowani bogatymi darami, tak aby w przysz�ym �wiecie �yli jak kr�lowie. Z work�w wy�aniaj� si� samorodki miedzi, �elazo z meteoryt�w, srebro, tysi�ce pere�, paciork�w z muszli, paciork�w z miedzi i �elaza, drewniane i kamienne guziki, kolczyki, grudy i okruchy obsydianu, podobizny zwierz�t wyrze�bione z �upka, ko�ci i skorupy ��wia, ceremonialne miedziane siekiery i no�e, arkusze miki, ludzkie szcz�ki wy�o�one turkusami, ciemne, prymitywne wyroby garncarskie, ko�ciane ig�y, zwoje tkanin, skr�cone w�e wymodelowane z ciemnego kamienia, ca�y zalew prezent�w uk�adanych wok� cia�, a nawet bezpo�rednio na nich. Wreszcie prezenty zape�niaj� gr�b. Kap�ani znowu daj� znak. Podnosz� r�d�ki i �a�obnicy cofaj� si� na skraj polany, tworz� ko�o i zaczynaj� �piewa� pos�pny, wibruj�cy hymn pogrzebowy. Zacharias zaczyna po chwili �piewa� z nimi bez s��w, upi�kszaj�c melodi� melizmatami. Jego g�os to bogaty basso cantante, tak niezwykle pi�kny, �e Sybille jest wzruszona i patrzy na niego z podziwem. Nagle przerywa �piew, zwraca si� do niej, dotyka jej ramienia, nachyla si� i m�wi: - Ty te� �piewa. Sybille przytakuje z wahaniem. Przy��cza si� do �piewu. Z pocz�tku niepewnie i z gard�em �ci�ni�tym zak�opotaniem. Po chwili jednak czuje, �e staje si� cz�ci� rytua�u i czuje przyp�yw pewno�ci siebie. Jej wysoki, czysty sopran wznosi si� �wietli�cie ponad inne g�osy. Rozpoczyna si� kolejny rytua�. Ch�opcy wype�niaj� dom �mierci wszelkiego rodzaju �atwopalnymi materia�ami - patyki, ga��zie, grube konary sk�adane s� na stos, a� dom �mierci niknie z oczu, a kap�ani daj� znak zako�czenia. Wtedy z lasu wychodzi kobieta nios�ca zapalon� pochodni�. Dziewczyna jest ca�kiem naga. Jej szczup�e cia�o jest pomalowane w dziwaczne zielone i czerwone poziome pasy na piersiach, po�ladkach i udach, a d�ugie, l�ni�ce czarne w�osy p�yn� za ni� jak p�aszcz. Podbiega do domu �mierci. Bez tchu dotyka pochodni� chrustu tu i tam, ta�cz�c dziko, a� wreszcie rzuca p�on�c� pochodni� na szczyt stosu. P�omienie buchaj� gwa�townie ku niebu. Sybille czuje �ar ognia. Ogie� szybko trawi stos i dom �mierci. W�gle jeszcze si� �arz�, kiedy ludzie zaczynaj� znosi� ziemi�. Z wyj�tkiem kap�an�w, kt�rzy stoj� nieruchomo w centralnym punkcie polany, i dziewczyny, kt�ra le�y jak odrzucony �achman na jej skraju, ca�a spo�eczno�� uczestniczy w obrz�dzie. Za �cian� pobliskich drzew jest g��boki d�. �a�obnicy ca�ymi szeregami udaj� si� do do�u, nabieraj� ziemi� w kosze, sk�rzane worki lub nios� jej bry�y go�ymi r�kami do spalonego domu �mierci. W milczeniu zrzucaj� sw�j ci�ar w popio�y i wracaj� po wi�cej. Sybille patrzy na Zachariasa. On daje znak. Staj� w szeregu. Sybille schodzi do do�u, wyrywa ze �ciany grud� wilgotnej, czarnej, gliniastej ziemi i niesie j� do rosn�cego kurhanu. Kurhan za� ro�nie szybko. Wznosi si� ju� na dwie stopy nad poziomem ��ki, ju� na trzy, ju� na cztery. Puchn�cy okr�g�y b�bel, kt�rego zarys wyznaczaj� czterej stoj�cy nieruchomo kap�ani. Jego kszta�t formowany jest setkami depcz�cych bosych st�p. Tak - my�li Sybille - to jest odpowiedni spos�b uczczenia �mierci, to jest w�a�ciwy rytua�. Pot �cieka jej po ciele, jej ubranie jest brudne i zab�ocone, ale wci�� biega od stosu do do�u w ziemi i od do�u do stosu i znowu biegnie, i znowu, przemieniona, ekstatyczna. Nagle urok pryska. Co� si� nie uda�o. Nie wie co. Mg�a rzednie. S�o�ce razi j� w oczy. Kap�ani, budowniczowie kurhanu i nie zako�czony kurhan znikaj�. Sybille i Zacharias s� ponownie w centrum o�miok�ta. W�zki golfowe mijaj� ich ze wszystkich stron. Troje dzieci i ich rodzice stoj� zaledwie o kilka st�p od niej i wpatruj� si� w ni�. Ch�opiec w wieku oko�o dziesi�ciu lat wskazuje na Sybille i pyta g�osem, kt�ry rozbrzmiewa chyba na p� stanu Ohio: - Tato, co� z nimi jest nie w porz�dku. Dlaczego wygl�daj� tak dziwnie? - Spok�j, Tommy - wykrztusi�a matka. - Czy nie umiesz si� zachowa�? Ojciec, w�ciek�y, wymierza mu ko�cami palc�w siarczysty policzek, chwyta za r�k� i ci�gnie w inn� stron� parku. Reszta rodziny rusza za nimi. Sybille dr�y, odwraca si�, zas�ania oczy r�kami. Zacharias obejmuje j�. - Ju� dobrze - m�wi �agodnie. - Ten ch�opczyk niczego nie rozumie. Ju� dobrze. - Zabierz mnie st�d! - Chcia�em ci pokaza�... - Innym razem. Zabierz mnie do motelu, nie chc� nic ogl�da�. Nie chc�, �eby ktokolwiek si� na mnie gapi�. Zabiera j� do motelu. Przez godzin� Sybille le�y na ��ku z twarz� w poduszce, wstrz�sana szlochem. Kilkakrotnie powtarza Zachariasowi, �e nie mo�e si� zdoby� na udzia� w wycieczce, �e chce wraca� do Zimnego Miasta. On nic nie m�wi, tylko g�adzi napi�te mi�nie na jej karku. Po chwili nastr�j mija. Sybille odwraca si� od niego, ich oczy si� spotykaj�. Dotyka j� i zaczynaj� si� kocha� tak, jak to czyni� zmarli. Rozdzia� 3 Nowo�� to odnowienie: ad hoc enim venit, ut re-novemur in illo; uczynienie tak nowym, jak pierwszego dnia; herrlich wie am ersten Tag. Przekszta�cenie lub renesans; odrodzenie. �ycie jest jak feniks. Zawsze rodzi si� ponownie z w�asnej �mierci. Prawdziw� istot� �ycia jest zmartwychwstanie. Totus hic ordo revolubilis testatio est resurrectionis mortuorum. Powszechny uk�ad powt�rze� �wiadczy o zmartwychwstaniu. Norman O. Brown, Love's Body - Deszcze rozpoczn� si� wkr�tce, prosz� pa�stwa - powiedzia� taks�wkarz, prowadz�c w�z w�sk� szos� w kierunku miasta Zanzibar. Gada� bez przerwy, zupe�nie nie boj�c si� swoich pasa�er�w. Pewnie nie wie, kim jeste�my - pomy�la�a Sybille. - Zaczn� si� za tydzie� lub dwa. To b�dzie d�uga pora deszczowa. Kr�tka pora deszczowa trwa pod koniec listopada i w grudniu. - Tak, wiem - powiedzia�a Sybille. - Pani by�a ju� na Zanzibarze? - Tak, w pewnym sensie - odpar�a. W pewnym sensie na Zanzibarze by�a wiele razy, a jak spokojnie przyjmowa�a to, �e teraz prawdziwy Zanzibar zaczyna� odciska� pi�tno na jej umy�le i na tym wy�nionym Zanzibarze, kt�rego obraz tak d�ugo w sobie nosi�a. Obecnie wszystko przyjmowa�a ze spokojem - nic jej nie podnieca�o, nic nie mog�o jej wzburzy�. W jej poprzednim �yciu zw�oka, jaka powsta�a na lotnisku, doprowadzi�aby j� do furii. Dziesi�ciominutowy przelot po to tylko, �eby siedzie� jak w pu�apce na pasie startowym dwa razy d�u�ej! Przez ca�y czas jednak zachowa�a spok�j, siedz�c prawie bez ruchu i s�uchaj�c tego, co m�wi� Zacharias, w��czaj�c si� od czasu do czasu do dyskusji, jak gdyby wysy�a�a wiadomo�ci z innej planety. A teraz z takim spokojem przyjmowa�a Zanzibar. W dawnych czasach odczuwa�a pewien rodzaj paradoksalnego zdumienia, gdy styka�a si� z czym�, co zna�a z lekcji geografii z dzieci�stwa, z film�w czy z turystycznych plakat�w - Wielki Kanion Kolorado, pejza� Manhattanu czy Taos Pueblo, kt�re w rzeczywisto�ci wygl�da�y tak samo, jak sobie je wyobra�a�a. Ale obecnie by�a na Zanzibarze, kt�ry otwiera� si� przed ni� tak, jak tego oczekiwa�a, a ona patrzy�a na� ch�odnym okiem kamery, bez wzruszenia i bez reakcji. �agodne, parne powietrze by�o ci�kie od zapach�w, i to nie tylko od oczekiwanego, ostrego zapachu go�dzik�w, ale tak�e od �agodniejszych aromat�w, kt�re pochodzi�y mo�e od hibiskusa, czerwonego ja�minu i innych krzew�w i pn�czy, kt�re wlewa�y si� przez okno taks�wki jak poszukuj�ce czego� macki. Blisko�� pory deszczowej by�a wyczuwalnym naporem, obecno�ci�, ci�arem w powietrzu. W ka�dej chwili kurtyna mog�a si� podnie�� i m�g� nast�pi� potop. Wzd�u� szosy ci�gn�y si� dwie kosmate �ciany palm tu i �wdzie przerywane szopami krytymi blaszanym dachem. Za rz�dem palm ci�gn�y si� tajemnicze, ciemne zagajniki, g�ste i obce. Wzd�u� drogi napotka� mo�na by�o przeszkody normalne w krajach tropikalnych - kury, kozy, nagie dzieci, stare kobiety o pomarszczonych i bezz�bnych twarzach absolutnie nie zwracaj�ce uwagi na przeje�d�aj�c� taks�wk�. Taks�wka za� mkn�a r�wnin� w kierunku p�wyspu, gdzie znajdowa�o si� miasto Zanzibar. Zdawa�o si�, �e temperatura ros�a z minuty na minut�. Pi�� wilgotnego upa�u zaciska�a si� nad wysp�. - Tu jest bulwar nadbrze�ny - powiedzia� kierowca. Jego g�os by� jak chrapliwe mruczenie, natr�tny i mia� w sobie nutk� wy�szo�ci. Piasek by� ol�niewaj�co bia�y. Woda mia�a kolor szklistego, ra��cego w oczy b��kitu. Dwie arabskie �odzie wyp�ywa�y sennie z portu. Ich �aci�skie �agle wydyma�y si� lekko pod naporem �agodnej bryzy. - Prosz� pa�stwa, po tej stronie... Ogromny, czteropi�trowy, bia�y, drewniany budynek, udekorowany d�ugimi werandami i balustradami z lanego �elaza, przykryty obszern� kopu��. Sybille rozpozna�a go i wiedzia�a, co powie kierowca. S�ucha�a go pod�wiadomie. - ...Beit al-Ajaib, Dom Cud�w, dawniej budynek rz�dowy. Tutaj su�tan cz�sto urz�dza� wielkie bankiety. Tu zje�d�a�y si� znakomito�ci z ca�ej Afryki. Teraz nie u�ywany. Obok pa�ac su�tana, teraz Pa�ac Ludu. Czy chcecie pa�stwo obejrze� Dom Cud�w? Jest otwarty. Mo�emy si� zatrzyma�. Oprowadz� pa�stwa. - Innym razem - powiedzia�a Sybille oboj�tnie. - B�dziemy tu jaki� czas. - Nie przyjechali�cie tu na jeden dzie�? - Nie. Na tydzie� lub d�u�ej. Przyjecha�am studiowa� histori� waszej wyspy. Na pewno odwiedz� Beit al-Ajaib, ale nie dzisiaj. - Tak, tak. Nie dzisiaj. Bardzo dobrze. Prosz� mnie wezwa�. Zaprowadz� wsz�dzie. Nazywam si� Ibuni. U�miechn�� si� do niej przez rami�, pokazuj�c wszystkie z�by i gwa�townym ruchem kierownicy skierowa� taks�wk� w labirynt wij�cych si� uliczek i w�skich zau�k�w stanowi�cych Stonetown - dawn� dzielnic� arabsk�. Panowa�a tu cisza. Masywne, bia�e, kamienne budynki zwr�cone by�y �lepymi �cianami do ulicy. W�skie okna zas�ania�y okiennice. Wi�kszo�� drzwi - s�awnych ozdobnych drzwi ze Stonetown, bogato rze�bionych, nabijanych mosi�dzem i przemy�lnie inkrustowanych, ka�de stanowi�ce dzie�o islamskiej sztuki � - by�o zamkni�tych. Sklepy wygl�da�y n�dznie, a ich niewielkie okna wystawowe pokrywa� kurz. Wi�kszo�� szyld�w by�a tak wyblak�a, �e Sybille z trudem mog�a je odczyta�. PREMCHAND'5 EMPORIUM MONJFS CURIOS ABDULLAH'S BROTHERHOOD STOR� MOTILAL'S BAZAAR Arab�w ju� dawno nie by�o na Zanzibarze. Wyjecha�o tak�e wielu Hindus�w, chocia� m�wi�o si�, ze ukradkiem wracaj�. Od czasu do czasu, w miar� jak taks�wka jecha�a kr�tymi uliczkami Stonetown, napotykali d�ugie czarne limuzyny prawdopodobnie produkcji rosyjskiej lub chi�skiej prowadzone przez szofer�w, w kt�rych z godno�ci� i powag� podr�owali ciemnosk�rzy m�czy�ni w bia�ych szatach. Prawodawcy, jak przypuszcza�a Sybille, za�atwiaj�cy sprawy pa�stwowe. Innych pojazd�w nie by�o wida�. Nie by�o r�wnie� wielu przechodni�w z wyj�tkiem kilku czarno odzianych kobiet. Stonetown nie tryska�o �yciem, tak jak okoliczne pola. Sprawia�o na niej wra�enie miejsca przeznaczonego dla duch�w i dobrze pasuj�cego na wakacje dla zmar�ych. Spojrza�a na Zachariasa, kt�ry skin�� jej g�ow� i u�miechn�� si�. By� to szybki, przelotny u�miech, wyra�aj�cy zrozumienie dla jej odczu� i m�wi� jej, �e on r�wnie� odczuwa� to samo. Porozumienie pomi�dzy zmar�ymi nast�powa�o szybko, a rzeczy oczywiste nie wymaga�y s��w. Droga do hotelu wydawa�a si� niezmiernie popl�tana, a kierowca cz�sto zatrzymywa� si� przed sklepami pytaj�c z nadziej�: - Czy nie potrzebujecie mosi�nych szkatu�ek, miedzianych naczy�, srebrnych pami�tek, chi�skich z�otych �a�cuszk�w? Chocia� Sybille delikatnie odmawia�a jego propozycjom, on wci�� wskazywa� im bazary i sklepy, powa�nie zachwalaj�c wysok� jako�� i umiarkowane ceny. Stopniowo Sybille zda�a sobie spraw�, zaczynaj�c orientowa� si� w uk�adzie miasta, �e niekt�re skrzy�owania min�li ju� kilkakrotnie. W�a�ciciele sklep�w musieli chyba p�aci� kierowcy, �eby sprowadza� do nich turyst�w. - Prosz� zawie�� nas do hotelu - powiedzia�a Sybille, kiedy kierowca w dalszym ci�gu zachwala� r�ne towary: najlepsza ko�� s�oniowa, najlepsze koronki... Powiedzia�a to w spos�b zdecydowany, ale nie straci�a cierpliwo�ci. Taka zmiana sprawi�aby Jorge'owi przyjemno��. Zbyt cz�sto by� ofiar� wybuch�w jej temperamentu. Musia� to by� swego rodzaju produkt uboczny zmian metabolicznych w procesie o�ywiania, a mo�e skutek dw�ch lat opieki Ojca-opiekuna w Zimnym Mie�cie, a mo�e wreszcie wynik nowej �wiadomo�ci, �e w tej sytuacji po�piech jest absurdem? - Tu jest wasz hotel - powiedzia� wreszcie Ibuni. By� to stary dom arabski - wysokie �uki, niezliczone balkony, zat�ch�e powietrze, leniwie obracaj�ce si� elektryczne wentylatory w ciemnych hallach. Sybille i Zacharias dostali rozleg�y apartament na trzecim pi�trze z oknem wychodz�cym na ogr�d pe�en palm i ozdobnych krzew�w. Mortimer, Gracchus i Nerita, kt�rzy przybyli znacznie wcze�niej inn� taks�wk�, mieli taki sam apartament pi�tro ni�ej. - Wyk�pi� si� - powiedzia�a Sybille do Zachariasa. - B�dziesz w barze? - Najprawdopodobniej albo przejd� si� po ogrodzie. Wyszed�. Sybille szybko zrzuci�a swoje przepocone ubranie podr�ne. �azienka by�a urz�dzona z i�cie bizantyjskim przepychem. Kolorowe kafelki u�o�one by�y w wyszukane wzory. Ogromna, ��ta wanna wznosi�a si� wysoko na n�kach z br�zu w kszta�cie orlich szpon�w. Ledwo ciep�a woda zacz�a ciec niewielkim strumieniem po odkr�ceniu kranu. U�miechn�a si� do swego odbicia w wysokim, owalnym lustrze. Podobne lustro by�o w domu, w kt�rym dokonywano zabieg�w o�ywienia. Nast�pnego ranka po o�ywieniu pi�ciu czy sze�ciu zmar�ych przysz�o do jej pokoju, by uczci� udan� transformacj� i przynie�li ze sob� wielkie lustro. Delikatnie i z wielk� ceremoni� zdj�li z niej ko�dr�, �eby mog�a si� w lustrze zobaczy� naga, w�ska w talii, szczup�a, z wysokimi piersiami; pi�kno jej cia�a nie zmienione w wyniku �mierci i o�ywienia, a nawet jeszcze przez nie udoskonalone, tak �e po tych strasznych przej�ciach wygl�da�a m�odziej, promiennie]. - Jeste� bardzo pi�kn� kobiet�. To powiedzia� Pablo. P�niej pozna�a ich imiona. - Czuj� ogromn� ulg�. Obawia�am si�, �e gdy si� obudz�, b�d� wygl�da�a okropnie. - � To nie mog�o si� sta� - powiedzia� Pablo. - I nigdy si� nie stanie - powiedzia�a m�oda kobieta. To by�a Nerita. - Ale zmarli r�wnie� si� starzej�, prawda? - O tak, starzejemy si�, ale nie w ten sam spos�b, co �yj�cy. - Wolniej? - Znacznie wolniej. Tak�e inaczej. Wszystkie nasze procesy biologiczne tocz� si� znacznie wolniej, z wyj�tkiem dzia�ania m�zgu, kt�ry dzia�a szybciej ni� za �ycia. - Szybciej? - Sama zobaczysz. - To wszystko brzmi idealnie. - Mamy niezwyk�e szcz�cie. �ycie by�o dla nas niezmiernie �askawe. Nasza sytuacja jest rzeczywi�cie idealna. Jeste�my now� arystokracj�. - Nowa arystokracja... * Sybille wesz�a powoli do wanny i czuj�c ch�odn� porcelan� u�o�y�a si� wygodnie pozwalaj�c, by letnia woda si�gn�a jej podbr�dka. Zamkn�a oczy. Ogarn�� j� spok�j. Zanzibar czeka� na ni�. Te wszystkie ulice. Nigdy nie my�la�am, �e je kiedykolwiek zobacz�. Niech sobie Zanzibar poczeka. Niech poczeka. Te wszystkie s�owa. Nigdy nie my�la�am, �e je kiedykolwiek wypowiem. Gdy pozostawi�am swe cia�o na dalekim brzegu. Czas na wszystko. Wszystko we w�a�ciwym czasie. - Jeste� bardzo pi�kn� kobiet� - powiedzia� jej Pablo i to wcale nie by�o pochlebstwo. Tak. Tego pierwszego poranka chcia�a im wyja�ni�, �e wcale nie przejmowa�a si� tak bardzo wygl�dem swego cia�a, �e zale�a�o jej na czym� innym, na czym� "wa�niejszym". Nie by�o jednak trzeba nic wyja�nia�. Rozumieli wszystko. Poza tym, przejmowa�a si� jednak swoim cia�em. Pi�kno by�o dla niej mniej wa�ne ni� dla tych kobiet, dla kt�rych uroda by�a jedynym atutem. Niemniej jednak cia�o sprawia�o jej przyjemno�� i wiedzia�a, �e wywo�ywa�o mi�e wra�enie u innych. U�atwia�o jej kontakty z lud�mi, zawieranie znajomo�ci i zawsze by�a za to wdzi�czna. W poprzednim �yciu przyjemno�� wynikaj�c� z posiadania takiego cia�a psu�a �wiadomo�� jego nieuniknionego, powolnego zniszczenia, �wiadomo�� utraty tego przypadkowego atutu, jaki dawa�o jej pi�kno. Obecnie to jej nie grozi�o. B�dzie si� zmienia� w miar� up�ywu czasu, ale nie b�dzie mia�a tego uczucia, jakie maj� osoby �yj�ce, �e ulega powolnemu rozk�adowi. O�ywione cia�o nie zdradzi jej, staj�c si� brzydkie. Nie. - Jeste�my now� arystokracj�... Po k�pieli sta�a przez kilka minut w otwartym oknie wystawiaj�c swe nagie cia�o na dzia�anie wilgotnego powiewu. Zacz�y dobiega� do niej r�ne odg�osy - odleg�e dzwonki, jazgot tropikalnych ptak�w, g�osy dzieci �piewaj�cych w niezrozumia�ym j�zyku. Zanzibar! Kraj su�tan�w i przypraw, Livingstone'a i Stanleya, Tippu Tiba - handlarza niewolnik�w. Mo�e sir Richard Burton sp�dzi� noc w�a�nie w tym pokoju. Odczuwa�a sucho�� w gardle i budz�ce si� w niej podniecenie. Mia�a poczucie oczekiwania, ciekawo�ci. ^Mia�a przed sob� Zanzibar. Bardzo dobrze. Rusz si�, Sybille, ubierz si�, zjedz obiad i rozejrzyj si� po mie�cie. Wyj�a z walizki lekk� bluzk� i szorty. W�a�nie wtedy do pokoju wr�ci� Zacharias. - Kent, czy my�lisz, �e mo�na tutaj nosi� takie szorty? - zapyta�a nie podnosz�c oczu. - One s�... Zamilk�a, kiedy ujrza�a jego twarz. - Co si� sta�o? - W�a�nie rozmawia�em z twoim m�em. - On jest tutaj? - Podszed� do mnie w hallu. Zna� moje nazwisko. Po-wiedzia�: "Pan nazywa si� Zacharias" z lekk� chrypk� Humphreya Bogarta w g�osie, jak zdradzony filmowy m�� do tego trzeciego. "Gdzie ona jest? Musz� si� z ni� zobaczy�". - Oj, nie, Kent. - Pragn��em si� dowiedzie�, czego chce od ciebie, ale odpowiedzia�, �e jest twoim m�em, a ja odpar�em, �e mo�e by� twoim m�em kiedy�, ale sytuacja si� zmieni�a i wtedy... - Nie mog� sobie wyobrazi�, �eby Jorge m�g� si� tak zachowa�. By� zawsze takim delikatnym cz�owiekiem. Jak wygl�da�? - Jak szaleniec - powiedzia� Zacharias. - Szkliste oczy, napi�te mi�nie twarzy, oznaki szalonego napi�cia. Przecie� wie, �e nie powinien tego robi�. - Doskonale wie, jak ma si� zachowa�. Co za g�upia historia! Gdzie on teraz jest? - Wci�� na dole. Rozmawia z Nerit� i Laurencem. Nie chcesz si� z nim spotka�, prawda? - Naturalnie, �e nie. - Napisz do niego karteczk�, a ja mu j� zanios�. Powiedz, �eby sp�ywa�. Sybille pokr�ci�a przecz�co g�ow�. - Nie chc� mu sprawi� przykro�ci. - Sprawi� mu przykro�ci? Wl�k� si� za tob� przez p� �wiata jak chory z mi�o�ci ch�opaczek. Narusza twoj� prywatno��. Przerwa� nam wa�n� podr�. Nie stosuje si� do zasad reguluj�cych stosunki pomi�dzy �ywymi a zmar�ymi, a ty... - On mnie kocha, Kent. - Kocha� ci�. Dobrze. Na to si� zgodz�. Jednak�e osoba, kt�r� kocha�, ju� nie istnieje. Musi sobie zda� z tego spraw�. Sybille zamkn�a oczy. - Nie chc� mu sprawia� przykro�ci. Nie chc� r�wnie�, �eby� ty mu sprawia� przykro��. - Nie sprawi� mu przykro�ci. Spotkasz si� z nim? - Nie. Mrukn�a co� w zak�opotaniu i rzuci�a bluzk� i szorty na krzes�o. Czu�a gwa�towne pulsowanie w skroniach. Takiego zagro�enia nie pami�ta�a od czasu tego strasznego dnia przy kurhanach w Newark. Podesz�a do okna i wyjrza�a. Mo�e mia�a wra�enie, �e zobaczy Jorge'a rozmawiaj�cego z Nerit� i Laurencem na podw�rzu. Nikogo jednak nie zobaczy�a poza boyem hotelowym, kt�ry popatrzy� na jej nagie piersi i obdarzy� j� szerokim u�miechem. Sybille odwr�ci�a si� do niego ty�em i powiedzia�a bezbarwnym g�osem: - Zejd� na d�. Powiedz mu, �e nasze spotkanie jest niemo�liwe. U�yj tego s�owa. Nie m�w, �e nie chc� si� z nim spotka�, nie m�w, �e takie spotkanie nie jest w�a�ciwe, ale �e jest niemo�liwe. Zadzwo� na lotnisko. Chc� wr�ci� do Dar wieczornym samolotem. - Przecie� dopiero przyjechali�my! - To nie ma znaczenia. Wr�cimy innym razem. Jorge jest bardzo uparty. Nie pogodzi si� z niczym opr�cz brutalnej odmowy, a tego nie mog� mu zrobi�. Musimy zatem wyjecha�. * Klein nigdy jeszcze nie widzia� zmar�ych z tak bliskiej odleg�o�ci. Ostro�nie i z zak�opotaniem rzuca� ukradkowe spojrzenia na Kenta Zachariasa siedz�cego obok niego na wyplatanym fotelu w�r�d doniczkowych palm hotelowego hallu. Jijibhoi powiedzia� mu, �e to prawie nie rzuca�o si� w oczy, �e odbiera�o si� to pod�wiadomie raczej ni� w wyniku oznak zewn�trznych i tak rzeczywi�cie by�o. Pewien wygl�d oczu, ten typowy utkwiony w jeden punkt wzrok zmar�ych, a tak�e dziwna blado�� sk�ry pod �ywymi rumie�cami Zachariasa by�y czym� nietypowym. Gdyby jednak Klein nie wiedzia�, kim jest Zacharias, pewnie by nie zauwa�y�. Pr�bowa� wyobrazi� sobie tego cz�owieka, tego rudego, rumianego archeologa, tego kreta ziemnych kurhan�w w ��ku z Sybille, robi�cych to, co robili zmarli w czasie stosunku. Nawet Jijibhoi nie by� pewien. By�y dotyki, spojrzenia, szepty i u�miechy, jak uwa�a� Jijibhoi, ale genitalia chyba nie bra�y udzia�u. Przecie� rozmawiam z kochankiem Sybille, z jej kochankiem. Jakie to dziwne, �e tak si� tym denerwowa�. Mia�a przecie� swoje przygody za �ycia, podobnie jak i on; podobnie jak wszyscy. Taki by� spos�b na �ycie. Teraz czu� si� jednak zagro�ony, pokonany i zniszczony przez tego chodz�cego trupa, jej kochanka. - Niemo�liwe? - zapyta� Klein. - Tak w�a�nie powiedzia�a. - Czy nie mog� zobaczy� si� z ni� cho� przez dziesi�� minut? - Niemo�liwe. - Cho� przez kilka chwil? Chcia�bym wiedzie�, jak ona wygl�da. - Czy nie uwa�a pan za upokarzaj�ce tak zabiega� o jeden rzut oka na ni�? - Tak. - Ale w dalszym ci�gu pan tego chce? - Tak. - Przykro mi, ale nie mog� nic dla pana zrobi� - powiedzia� Zacharias z westchnieniem. - Mo�e Sybille jest zm�czona po podr�y. Czy nie my�li pan, �e mo�e jutro b�dzie w lepszym nastroju? - Mo�e - powiedzia� Zacharias. - Niech pan przyjdzie jutro. - Dzi�kuj� panu bardzo. - De nada. - Czy mog� panu postawi� drinka? - Nie, dzi�kuj� - powiedzia� Zacharias, - Nie pij� od czasu, kiedy... - u�miechn�� si�. Klein czu� alkohol w oddechu Zachariasa. No c�, p�jdzie sobie. Kierowca taks�wki czekaj�cej w pobli�u hotelu wychyli� g�ow� z okna wozu i zapyta� z nadziej� w g�osie: - Mo�e chcecie panowie zwiedzi� wysp�? Plantacje go�dzik�w, stadion...? - Ju� je widzia�em - powiedzia� Klein. - Zawie� mnie na pla��. Popo�udnie sp�dzi� obserwuj�c ma�e turkusowe fale li��ce r�owy piasek. Nast�pnego dnia wr�ci� do hotelu, w kt�rym mieszka�a Sybille, ale wszyscy pi�cioro odlecieli ostatnim wieczornym samolotem do Dar, jak poinformowa� go zak�opotany recepcjonista. Klein zapyta�, czy mo�e zatelefonowa�, i recepcjonista wskaza� mu stary aparat w niszy ko�o baru. Zadzwoni� do Barwaniego. - Co si� dzieje? - zapyta�. - Powiedzia� pan, �e zostan� tu co najmniej tydzie�. - No c�, sytuacja si� zmieni�a - odpar� Barwani �agodnie. Rozdzia� 4 Jakie s� perspektywy? Co przyniesie przysz�o��? Nie wiem. Nie mam przeczu�. Kiedy paj�k rzuca si� w d� z jakiego� punktu zgodnie ze swoj� natur�, widzi zawsze przed sob� tylko pust� przestrze�, gdzie nie mo�e znale�� oparcia dla n�g niezale�nie od tego, jak szeroko je rozstawi. Tak samo jest ze mn�. Przede mn� jest zawsze pusta przestrze�. To, co pcha mnie naprz�d, to czynnik le��cy poza mn�. �ycie jest postawione na g�owie i straszne. Nie mo�na tego wytrzyma�. Soren Kierkegaard, Albo-albo - Drogi przyjacielu, je�eli chodzi o ca�y problem �mierci, kto mo�e stwierdzi�, co jest s�uszne? - powiedzia� Jijibhoi. - Kiedy by�em jeszcze ch�opcem w Bombaju, nasi s�siedzi wyznaj�cy hinduizm praktykowali zwyczaj sati, to znaczy spalanie wdowy na stosie pogrzebowym jej m�a. Na jakiej podstawie mo�emy nazwa� ich barbarzy�cami? Oczywi�cie - jego ciemne oczy b�ysn�y figlarnie - nazywali�my ich barbarzy�cami, ale nigdy wtedy, kiedy mogli nas us�ysze�. Zjesz jeszcze curry? Klein opanowa� westchnienie. By� ju� najedzony, a curry by�o bardzo ostre, ostrzejsze ni� zazwyczaj m�g� wytrzyma�. Jednak�e go�cinno�� Jijibhoia wywieraj�ca delikatny nacisk mia�a w sobie co� takiego, �e jakakolwiek odmowa wydawa�a si� Kleinowi niemal blu�nierstwem. U�miechn�� si� i skin�� g�ow�, a Jijibhoi wstaj�c na�o�y� g�r� ry�u na talerz Kleina, ukry� j� pod g�stym baranim curry i udekorowa� hinduskimi przyprawami. Bez s�owa �ona Jijibhoia wysz�a do kuchni i wr�ci�a z butelk� zimnego heinekena. Przes�a�a Kleinowi wstydliwy u�miech, stawiaj�c butelk� przed nim na stole. Tych dwoje pars�w, jego gospodarze, �wietnie ze sob� wsp�pracowa�o. Stanowili eleganck� par�, nawet bardzo. Jijibhoi by� wysoki, prosty jak trzcina, z wydatnym orlim nosem, ciemn�, lewanty�sk� sk�r�, w�osami czarnymi jak skrzyd�o kruka i ogromnymi w�sami. Jego d�onie i stopy by�y niezwykle ma�e. Spos�b bycia mia� uprzejmy i pow�ci�gliwy. Ruchy szybkie, prawie nerwowe. Klein przypuszcza�, �e przekroczy� ju� czterdziestk�, ale m�g� r�wnie dobrze myli� si� o dziesi�� lat w ka�d� stron�. Jego �ona (dziwne, ale Klein nigdy nie pozna� jej imienia) by�a m�odsza, prawie tego samego wzrostu. Mia�a jasn� sk�r� o lekko oliwkowym odcieniu i zmys�ow� figur�. Zawsze by�a ubrana w zwiewne, jedwabne sari. Jijibhoi ubiera� si� zazwyczaj w garnitur i koszul� z krawatem, kt�re wysz�y z mody dwadzie�cia lat temu. Klein �adnego z nich nie widzia� nigdy z odkryt� g�ow�. Ona zawsze nosi�a bia�� lnian� chusteczk�, a on ma�� krymk�, kt�ra pozwala�a ludziom myli� go z orientalnym �ydem. Byli bezdzietni i samowystarczalni. Tworzyli zamkni�t� par�, idealn� jednostk� sk�adaj�c� si� z dw�ch cz�ci tej samej ca�o�ci, po��czonych i niepodzielnych, tak jak kiedy� Klein i Sybille. Ich harmonijna wymiana my�li i gest�w troch� peszy�a i kr�powa�a innych, tak jak to by�o kiedy� z Kleinem i Sybille. - W twoich stronach... - zacz�� Klein. - Och, zupe�nie inaczej i ca�kiem, wyj�tkowo. Czy znasz nasze zwyczaje pogrzebowe? - Pozostawiacie zmar�ych na otwartym powietrzu, prawda? - Najstarszy program ponownego wykorzystania - za�mia� si� Jijibhoi. - Wie�e Milczenia... Wsta� i podszed� do okna. Sta� plecami do Kleina, wpatruj�c si� w ostre �wiat�a Los Angeles. Dom z drewna tropikalnego i szk�a sta� wsparty na podporach na skraju Benedict Canyon tu� poni�ej Mulholland. Widok obejmowa� wszystko od Hollywood po Santa Monica. - Jest pi�� takich wie� w Bombaju - ci�gn�� Jijibhoi. - Po�o�one s� na Wzg�rzu Malabarskim, z kt�rego wida� Mojrze Arabskie. Maj� setki lat. S� okr�g�e. Maj� po kilkaset ! st�p w obwodzie. Otoczone s� murem wysokim na dwadzie�cia lub trzydzie�ci st�p. Kiedy umiera pars... Wiedzia�e� j co� o tym? - Niewiele. Chcia�bym wiedzie� wi�cej. - Kiedy umiera pars, odnosi si� go do wie�y na �elaznych marach. �a�obnicy id� za nim w procesji parami, ka�da para trzyma bia�� chust�. To pi�kna scena. W kamiennym murze jest brama, przez kt�r� przechodz� tylko ludzie nios�cy mary wraz ze swym ci�arem. Nikt poza nimi nie mo�e wej�� do wie�y. W �rodku znajduje si� du�y, okr�g�y postument wy�o�ony kamiennymi p�ytami, na nim za� rozmieszczone s� zag��bienia w trzech rz�dach. W zag��bieniach rz�du zewn�trznego sk�ada si� cia�a m�czyzn, w nast�pnym rz�dzie kobiet, a w rz�dzie najbli�ej �rodka kr�gu - dzieci. Z wysokich palm w ogrodach otaczaj�cych wie�e zrywaj� si� s�py. Po godzinie lub dw�ch pozostaj� jedynie ko�ci. P�niej nagi, wysuszony przez s�o�ce szkielet wrzucony zostaje do wn�trza wie�y. Bogaci i biedni rozpadaj� si� w proch razem. - Czy wszystkie pogrzeby pars�w odbywaj� si� w ten spos�b? - Nie, wcale nie - powiedzia� Jijibhoi z u�miechem. - Wszystkie stare tradycje obecnie zanikaj�. Czy nie wiedzia�e� o tym? Nasza m�odzie� opowiada si� za kremacj� czy nawet zwyk�ym poch�wkiem. A jednak jeszcze wielu spo�r�d nas dostrzega pi�kno tego zwyczaju. - Pi�kno? - Chowanie zmar�ych w ziemi - wyja�ni�a �ona Jijibhoia spokojnym g�osem - w tropikalnych krajach, gdzie istnieje wiele zaka�nych chor�b, wydaje si� nam niezbyt higieniczne. Spalenie cia�a oznacza zmarnowanie jego substancji. Oddanie cia� zmar�ych g�odnym ptakom szybko, czysto i bez zamieszania jest dla nas form� uczczenia oszcz�dno�ci natury. Zmieszanie si� czyich� ko�ci we wsp�lnym dole z ko��mi innych cz�onk�w spo�eczno�ci jest dla nas ostatecznym wyrazem demokracji. - A s�py nie roznosz� chor�b �ywi�c si� cia�ami... - Nigdy - powiedzia� Jijibhoi zdecydowanie. - Ani nie zapadaj� na nasze choroby. - I rozumiem, �e wy oboje zamierzacie... - Klein przerwa� skonsternowany, odkaszln�� i u�miechn�� si� s�abo. - Widzicie, co to wasze radioaktywne curry zrobi�o z moim dobrym wychowaniem? Przepraszam. Siedz� tutaj jako wasz go�� za sto�em i wypytuj�, co zamierzacie zrobi�o ze swoim pogrzebem! - Drogi przyjacielu - za�mia� si� Jijibhoi - �mier� dla nas to nic strasznego. To jest, chyba nie trzeba tego podkre�la�, zjawisko natur

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!