5411

Szczegóły
Tytuł 5411
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5411 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5411 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5411 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WALERY PRZYBOROWSKI M�ODZI GWARDZI�CI POWIE�� Z OBLʯENIA WARSZAWY PRZEZ PRUSAK�W W ROKU 1794 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000 ROZDZIA� I W kt�rym jest mowa o Tomku, pani Antoniowej i peruce pana Gugenmusa. Ulic� zwan� Kamienne Schodki ci�ko posuwa� si� m�ody ch�opak, d�wigaj�c na ramieniu ogromny kosz z �ywymi rybami, kt�re ci�gle si� rzuca�y i tym sposobem utrudnia�y jeszcze bardziej mozolne podnoszenie si� po schodach w�skich, a po wczorajszym deszczu do�� �liskich. By�o to dnia 13 lipca 1794 r. W�a�nie dnia poprzedniego zerwa�a si� niezwyk�a burza nad Warszaw�, z ulewnym deszczem, wichrem i piorunami. Mn�stwo dach�w pozrywa�a, komin�w powywraca�a, a nawet, jak ludzie m�wili, na przedmie�ciach wiele drzew powyrywa�a z korzeniami, kilkana�cie parkan�w naobala�a, a dw�ch ch�opak�w pod Marymontem piorun zabi�. W samym mie�cie piorun uderzy� w wie�� zamkow�, a cho� szcz�liwie po niej sp�yn��, zerwawszy tylko kilka dach�wek i osmaliwszy mury, jednak ludzie uwa�ali to za bardzo z�y znak i r�ne st�d wyprowadzali wnioski. Za to dzie� dzisiejszy, 13 lipca, by� prze�liczny i ciep�y, i jasny. Powietrze od�wie�one wczorajsz� burz� by�o lekkie i czyste; s�o�ce, cho� to godzina by�a do�� wczesna, bo zaledwie sz�sta rano, dopieka�o mocno. Poci� si� te� biedny ch�opak wspinaj�cy si� na Kamienne Schodki i d�wigaj�cy na ramieniu ci�ki kosz z rybami. Na koniec z wielkim mozo�em wydoby� si� na Rynek Staromiejski, kosz postawi� na ziemi, odetchn��, ci�ko obtar� r�kawem koszuli pot z czo�a i spojrza� przed siebie. By� to ch�opak smag�y, zr�czny, mo�e 18 lat licz�cy, z twarz� otwart� i szczer�, mocno opalon� od s�o�ca, z barkami szerokimi, r�kami �ylastymi, znamionuj�cymi niezwyk�� si��. Sta� i patrza� na rze�ki ruch, jaki si� na Rynku Staromiejskim rozwija�. By� to pi�tek, dzie� targowy i na obszernym placu sta�o mn�stwo fur w�o�cia�skich z nabia�em, jarzynami i ptactwem domowym. Warszawskie przekupki, rybaczki, tak zwane zieleniarki sprzedaj�ce w�oszczyzn� roztasowa�y si� doko�a ratusza i gwar panowa� tu nie lada. Gdy tak ch�opiec patrzy�, nagle uderzy� go kto� lekko w rami� i zaraz te� rozleg� si� g�os silny i m�ski. � Tomek! A c� to ty nie idziesz bi� Prusak�w? Ch�opak �wawo si� obr�ci�. Przed nim sta� zakonnik jeszcze m�ody, w brunatnym habicie franciszka�skim, w butach wysokich juchtowych, w ciemnej konfederatce na g�owie, z dwoma pistoletami za pasem i szabl� u boku. Na ramiona mia� rzucony lekki p�aszcz kamlotowy. Sta� i patrza� czarnymi, surowymi oczami na ch�opaka, kt�ry zdj�� kapelusz, poca�owa� ksi�dza w r�k� i rzek�: � Prosz� ksi�dza kapelana, ja bym by� ju� dawno polecia�, bo mi si� a� na p�acz zbiera, kiedy sobie pomy�l�, �e inni Niemc�w bij�, a mnie tam nie ma, ale c�, kiedy nie mog�. � Dlaczego nie mo�esz? C� to! nie jeste� zdr�w i rze�ki? � Zdr�w to ja jestem i Niemc�w bym t�uk�, �eby a� wi�ry lecia�y, ale kt� zostanie przy starej babusi? Ksi�dz kapelan przecie wiedz�, �e ja jestem jedyn� jej podpor�. Jak�e j� ostawi� sam�? � Hm! dobry z ciebie ch�opak. Pan Jezus ci to wynagrodzi, �e tak dbasz o swoj� babk� � odrzek� ksi�dz i pomy�lawszy chwil�, a widz�c �zy w oczach ch�opaka, doda�: � No, no! nie martw si�, jako� to b�dzie. Teraz w Warszawie jeste� potrzebny, bo jeno patrze�, jak Prusaki tu przyjd�. Ju� ja pomy�l� o tym... B�d��e mi zdr�w. Ja tam, jak mi tylko czas pozwoli, zajrz� do twojej babki. Nie becz, bo gdzie� to kto widzia�, �eby taki ch�opak du�y becza�? To rzek�szy, ksi�dz poklepa� Tomka po ramieniu i ruszy� �wawo naprz�d. Tomek posta� jeszcze chwil�, obtar� oczy zroszone �zami, podni�s� kosz z rybami i pu�ci� si� pod ratusz. Tam, za du�ym sto�em, z dwoma wielkimi cebrami obok, w kt�rych pluska�y si� ryby, siedzia�a niem�oda ju�, ale czerstwa kobieta, ubrana z waszecia i pilnie patrzy�a na zbli�aj�cego si� ch�opca. � Jeste� na koniec! � zawo�a�a g�osem krzykliwym i dono�nym. � Ju�em my�la�a, �e nie przyjdziesz. Ciekawam, gdzie� si� w��czy�? A tu do mnie ci�gle przychodz�: � Antoniowa, macie �ywe karpie, macie �ywe liny? A ja nie mam nic, jeno czeka� musz�, a� ten gu�aj raczy przyj��... � A przecie, babko, �piesz�! � �pieszysz, �pieszysz! Ju� ja znam tw�j po�piech. O czym ci gada� ks. Karolewicz? � Widzieli�cie i to? � A co nie mia�am widzie�? Ja wszystko widz�. Ju� ci� pewnikiem namawia� do wojska... Nie sko�czy�a, bo nagle na ganku ratuszowym ukaza� si� pacho�ek miejski z b�bnem i pocz�� na nim b�bni� i wo�a� g�osem dono�nym: � Mo�ci panowie, schod�cie si�! B�bni� z ca�ej si�y, tak �e zag�uszy� gwar miejski. Wszyscy zwr�cili oczy na ratusz i zbiega� si� pocz�li. Obok pacho�ka sta� z jednej strony kapitan municypalny, pan Traugutt, z drugiej taki� kapitan, pan Majewski, obaj w koletach granatowych, w kapeluszach i przy szablach. � Mo�ci panowie, schod�cie si�! � krzycza�, co mia� si� pacho�ek miejski. Wtem na schody prowadz�ce na ganek ratuszowy wskoczy� jaki� osobliwszy cz�eczyna, ma�y, chudy, z du�� g�ow� w peruce, ubrany z niemiecka w kapot� koloru piaskowego, kt�rej d�ugie po�y si�ga�y mu prawie do kostek, w kamizel� czerwon� ze �wiec�cymi guzikami, w obwis�e, czarne, jedwabne pluderki, w po�czochy i trzewiki ze srebrnymi sprz�czkami. Na g�owie mia� male�ki kapelusik stosowany, a przy boku szpad�. Twarz mia� du��, wygolon�, ospowat�, oczy male�kie, czarne, rozumnie patrz�ce i ca�y kr�ci� si� jak fryga. Wskoczywszy na schody przypad� do kapitana Majewskiego i k�aniaj�c mu si� zr�cznie, zapyta�: � Jak�e to, obywatelu kapitanie, pozwalasz temu kpu wo�a�: �mo�ci panowie�? Kapitan, kt�ry by� ogromnego wzrostu, barczysty, z w�sami jak wiechcie, spojrza� z g�ry na male�kiego cz�owieczka i spyta� wolno, g�osem basowym: � A jak�e on ma wo�a�, mo�ci Gugenmusie? � Przede wszystkim, ja nie jestem �aden mo�ci, jeno obywatel i... � Aha... to o to idzie! � A o to! On powinien wo�a�: obywatele! schod�cie si�! Dwa ostatnie wyrazy cz�owieczek nazwany Gugenmusem wykrzykn�� z ca�ych si�, g�osem piskliwym i cienkim, tak �e kapitan u�miechn�� si�, ale zaraz spowa�nia� i rzek�: � Id� no acpan do swoich zegar�w, a w sprawy, kt�re do ciebie nie nale��, nie wtr�caj si�, radz� acpanu... Gugenmus chcia� co� jeszcze odrzec, ale w tej chwili wysun�� si� naprz�d kapitan Traugutt i ze wszystkich si� wo�a�: � Z rozkazu Ja�nie Wielmo�nego Naczelnika oznajmiam wszem wobec i ka�demu z osobna, �e za daniem znaku alarmu na okopach i od armaty pod Zygmuntem wszyscy obywatele maj� si� bra� do broni, zgromadza� pod swymi setnikami po cyrku�ach i rusza� za miasto, na okopy, a to pod najsurowsz� odpowiedzialno�ci�. S�owa te powt�rzy� trzykrotnie, po czym razem z doboszem i kapitanem Majewskim zeszli z ganku i wyruszyli na Nowe Miasto, jak m�wiono, �eby tam to samo og�osi�. Tymczasem Tomek sta� nieruchomy i jakby zas�uchany w s�owa kapitana Traugutta, gdy z tej zadumy obudzi� go krzykliwy g�os babki. � I czego stoisz, gamoniu? czego si� gapisz? Czy to ciebie dotyczy? Takich kp�w jak ty na wojnie nie potrzebuj�. � C� te� obywatelka m�wi? � zapiszcza� przy niej g�os Gugenmusa � jak�e to mo�e by�, �eby taki dzielny m�odzieniec nie poszed� na okopy, kiedy trzeba broni� Polski! � A nie p�jdzie, bo jest on jeszcze m�okos i mnie s�ucha� musi, a acan nie w�ciubiaj nosa, gdzie nie trza! � zawo�a�a Antoniowa. � Moja pani Antoniowa � ozwie si� nowy, gruby g�os � co te� to gadacie? Doprawdy, wstyd mi� za was i gdyby nieboszczyk Antoni a m�j kum to us�ysza�, toby si� skr�ci� z ha�by i drugi raz umar�... jako �ywo, drugi raz by umar�. Us�yszawszy to Antoniowa, cho� by�a ju� kobiet� niem�od�, zerwa�a si� z �awy na r�wne nogi i nu� wo�a�: � Panie Wieprzowski, �eby� acan nie by� przyjacielem mego nieboszczyka, tobym ci nawymy�la�a tak, �eby� uciek� a� na Podwale. C� to?! buntujesz mi ch�opaka? taki to przyk�ad dajesz? � Dobry przyk�ad, dobry przyk�ad ten obywatel daje � zapiszcza� Gugenmus. � Ej, ty pludrze, nie odzywaj si�, kiedy do ciebie nie gadaj�! patrzcie go! jaki mi m�drala! Ale w tej�e chwili zjawi�a si� nowa osoba. By� to zakonnik Karolewicz, ten sam, kt�ry niedawno z Tomkiem rozmawia�. Zbli�y� si� nieznacznie i zapyta�: � O c� to idzie? czego to pani Antoniowa tak si� gniewa? Odpowiedziano mu, cho� zrazu trudno przysz�o zrozumie�, bo wszyscy troje naraz m�wili, a Antoniowa najg�o�niej. W ko�cu wys�uchawszy wszystkiego, ksi�dz rzek�: � Moja jejmo��, ja to dobrze rozumiem, �e Tomek jest jedyn� twoj� podpor� w staro�ci, ale pami�taj te�, �e ojczyzna jest pierwsz� ni� matka nawet rodzona. A przy tym Tomek ma lata odpowiednie i pan Adam Blum, kt�ry jest setnikiem, z pewno�ci� go wezwie na okopy, cho� jejmo�� nie pozwolisz. � A jak�e to mo�e by�, przecie ja babka rodzona? � B�d� si� tam obywatelki pyta� o to! � zapiszcza� Gugenmus. � Cicho by� by�, ty pludrze !� krzykn�a Antoniowa. � Hi! hi! hi! � �mia� si� Gugenmus, machaj�c swymi chudymi i d�ugimi r�kami, przy czym wskutek gwa�townych ruch�w m�ka mu si� sypa�a z peruki, tak �e pan Wieprzowski pocz�� kicha�, jakby za�y� tabaki. Tymczasem ksi�dz m�wi� dalej: � Wszelako po�o�enie jest takie, �e trzeba co� dla jejmo�ci zrobi�, bo inaczej z g�odu by� umar�a bez Tomka. l obracaj�c si� do Wieprzowskiego i Gugenmusa, rzek�: � Obywatele! ja proponuj�, by�my co tydzie� sk�adali si� na utrzymanie pani Antoniowej. Ja dam dwa z�ote! � A ja dam trzy! � zapiszcza� Gugenmus. � To i ja dam trzy � odezwa� si� Wieprzowski � przecie to wdowa po moim kumie. Dam trzy... co nie mam da�... a bodaj acana, mo�ci Gugenmus, z t� m�k�! ahu!... ahu!... � To nie m�ka, to taki puder! � Bodaj acpana, ahu!... ahu!... id� acpan troch� dalej, bo mi co p�knie jeszcze w brzuchu... ahu!... Ksi�dz Karolewicz zwr�ci� si� do Antoniowej. � Wi�c b�dziesz jejmo�� mia�a osiem z�otych na tydzie�... i bez Tomka dasz sobie rad�. C�, dobrze? Antoniowa pocz�a p�aka� i ca�owa� ksi�dza po r�kach. � A dobrze, dobrze, m�j dobrodzieju i je�elim si� opiera�a co do Tomcia, to jeno z obawy o niego. Niech Pan Jezus da dobrodziejowi zdrowie! U�o�ono si� szczeg�owo, �e pan Gugenmus b�dzie zbiera� pieni�dze i oddawa� Antoniowej i �e Tomek zaraz p�jdzie do pana Adama Bluma na Podwale i zapisze si� u niego do stra�y obywatelskiej. Po czym wszyscy si� rozeszli, tylko pan Wieprzowski rzek� do Gugenmusa: � �ebym by� acanem, tobym poszed� do Prusak�w i tak im tam trz�s� �bem, �eby si� wszyscy od tej m�ki zakichali. Ahu! ahu! ROZDZIA� II Jako Tomek jedz�c flaki dowiedzia� si� o wielkiej tajemnicy. Pan Adam Blum, majster �lusarski i w�a�ciciel kamienicy na Podwalu, by� setnikiem stra�y obywatelskiej. By� to ju� cz�owiek niem�ody, liczy� ko�o pi��dziesi�ciu lat, ale jeszcze rze�ki, czerstwy jak rydz i gor�czka wielki. Do niego to Tomek, po uk�adzie zawartym przez ksi�dza Karolewicza z babk�, wyruszy� wprost z rynku, �eby zapisa� si� do stra�y obywatelskiej pierwszego cyrku�u. Bieg�, co mia� si�, przez ulic� Piekarsk�, podskakuj�c z rado�ci. Taki by� kontent, �e b�dzie m�g� na koniec bi� Prusak�w i �e o babk� mo�e by� spokojny, jak gdyby drugi raz na �wiat si� narodzi�. Lecia� wi�c jak szalony, weso�o pogwizduj�c. Nagle na skr�cie na placyk zwany Piekie�ko natkn�� si�, a raczej wpad� na du�ego ch�opca, cienkiego jak tyka, wysokiego, ubranego w mundur gwardii municypalnej, z wielk� szablic� przy boku i rusznic� przez plecy przewieszon�. Popchni�ty silnie przez Tomka du�y ch�opiec potoczy� si� a� w rynsztok, przy czym ledwie utrzyma� si� na swych cienkich i niezwykle d�ugich nogach. Oburzy�o go to, wyprostowa� si�, chwytaj�c nagle za szabl�, krzykn�� cieniutkim i zabawnym w tak wysokim ch�opaku g�osem, wytrzeszczaj�c przy tym male�kie, czarne oczy: � A to co, do stu paralusz�w! Ale wida� pozna� zaraz Tomka, bo zawo�a�: � Tomku, wariacie, a ty gdzie lecisz? Tomek zatrzyma� si� na miejscu, a przypatrzywszy si� d�ugonogiemu m�odzie�cowi odrzek�: � Wiertelewicz! jak si� masz? no, b�d� zdr�w! I zawr�ci�, chc�c biec dalej. Ale Wiertelewicz wyci�gn�� swe chude, d�ugie r�ce i chwyciwszy Tomka za po�� kubraka, zatrzyma� na miejscu: � Czekaj no, nie �piesz si�! Gdzie ci tak pilno? Mam ci co� rzec. � Nie mam czasu. Lec� do pana Bluma. � Po co? � Zapisa� si� do gwardii. � Takich smyk�w jak ty do gwardii nie zapisuj�, jeno do stra�y. � To wszystko jedno. � Ot� nie jedno. � B�d� zdr�w... nie mam czasu! � Czekaj no, mam ci rzec co� wa�nego. � Nie mog�, �piesz� si�! � No, to id�, niech ci� g� kopnie. Dobrze, �e si� zapisujesz. Wi�c ci babka pozwoli�a? � A pozwoli�a. � Na koniec! id� wi�c. Ale wr�� zaraz; czekam na ciebie u flaczarki Nowakowskiej, na ulicy Piwnej. Przyjd�, kupi� ci flak�w i pogadamy. Mam ci powiedzie� co� bardzo wa�nego. Dobrze? � Dobrze! � Przyjdziesz? � Przyjd�. To rzek�szy Tomek kopn�� si� dalej, co mia� si�, wypad� na Podwale i znalaz� si� wkr�tce przed kamienic� pana Bluma. Wewn�trz niej, na niewielkim podw�rzu sta�a gromadka m�odych ludzi. Pan Blum siedzia� na zydlu przy stole i do du�ej ksi�gi wpisywa� obecnych. Tomek wmiesza� si� mi�dzy nich i gdy wszyscy byli zapisani, wysun�� si� naprz�d i pok�oniwszy si� panu setnikowi, mn�c czapk� w r�kach rzek�: � I ja bym te� chcia� si� zapisa�. Pan Blum spojrza� na niego surowo i spyta�: � A dlaczego tak p�no, mociumdziu? Taki zdrowy ch�opak dawno ju� powinien by� w stra�y. Jak si� zwiesz, mociumdziu? � Tomek Landikier. � A! Landikier... czekaj no, mociumdziu... a, to ja ci� znam. Wnuk rybaczki Antoniowej? � Tak, wielmo�ny panie. � Nie jestem, mociumdziu, wielmo�nym panem, teraz nie ma wielmo�nych pan�w, jeno obywatele... rozumiesz, mociumdziu! � Rozumiem, prosz� pana. � Ot�, mociumdziu, jeste� koronny g�upiec. Ja mu m�wi�, �e teraz nie ma pan�w, a on swoje. Masz mi�, mociumdziu, nazywa� obywatelem setnikiem. � Dobrze, obywatelu setniku. � Tak. Wi�c zwiesz si�... jak? bom zabaczy�. � Tomasz Landikier. Pan Blum umacza� ogromne g�sie pi�ro w wielkim ka�amarzu, zrobi� �yda na czystym papierze ksi�gi i zakl�� g�o�no; po czym po kr�tkim wahaniu zliza� go j�zykiem i splun�� energicznie. Nareszcie wzdychaj�c i sapi�c ci�ko, z wielkim trudem wypisa� niekszta�tnymi literami nazwisko Tomka. � Gdzie mieszkasz? � Na Starym Mie�cie w kamienicy pana Gagatkiewicza. Na te s�owa pan Blum szarpn�� si� niecierpliwie i krzykn��: � M�wi�em ci, baranie jaki�, mociumdziu, �e teraz nie ma �adnych pan�w, jeno obywatele. C� to, mociumdziu, za �eb zakuty! Zr�b�e tu co z takimi os�ami! Ma tu by� wolno�� i Polska! Jak �miesz nazywa� mnie, Gagatkiewicza, panem? Masz m�wi�, mociumdziu, obywatel Gagatkiewicz albo Gagatkiewicz. Rozumiesz? � Dobrze, obywatelu setniku! � odrzek� Tomek nieco przestraszony tym wybuchem nag�ego gniewu obywatela. Obywatel Blum uspokoi� si�, mrucz�c co� pod nosem, wzi�� pi�ro do ci�kiej i spracowanej r�ki i znowu zapyta�: � Wi�c gdzie mieszkasz? � Na Starym Mie�cie w kamienicy obywatela Gagatkiewicza. � No, nareszcie! I setnik, ci�gle sapi�c, zapisa� miejsce zamieszkania. Sko�czywszy t� czynno�� zamkn�� ksi�g�, pi�ro ostro�nie wsadzi� w ka�amarz i powstaj�c rzek� do obecnych: � Wiecie, mociumdziu, �e Prusaki ju� s� pod Warszaw� i �e b�dziemy si� z nimi bili. Gdy wi�c strzel� z armaty pod Zygmuntem, macie si� stawi� wszyscy z broni�, jak� kto ma, a kto nie ma, to dostanie. A teraz b�d�cie zdrowi! Wszyscy wyszli, a Tomek ju� teraz wolnym krokiem, mocno zamy�lony cho� uradowany wewn�trznie, poci�gn�� na ulic� Piwn� do flaczarni obywatelki Nowakowskiej. Flaczarnia ta, s�awna na ca�e miasto z doskona�o�ci i smakowito�ci swej kuchni, mie�ci�a si� w kamienicy ojc�w augustian�w, podle ko�cio�a �w. Marcina, w dw�ch izbach od ulicy, wielkich i silnie sklepionych, jednak do�� ciemnych i dusznych. Wchodzi�o si� tu z sieni i ka�dego zaraz uderza� silny zapach flak�w, kt�re spo�ywa�o mn�stwo os�b siedz�cych przy niewielkich stoliczkach ustawionych wzd�u� �cian. W g��bi pierwszej izby, za lad� kr�lowa�a na wysokim zydlu sama w�a�cicielka tego zak�adu, kobieta t�ga, oty�a i z trudno�ci� si� ruszaj�ca. Ubrana w str�j mieszczek warszawskich, w wielkim czepcu ze szlarkami i wst��kami gor�co ��tymi, bystrymi oczami obrzuca�a wszystkich, baczn� ci�gle maj�c uwag� na kilka dziewcz�t us�uguj�cych go�ciom. Dziewcz�ta te, ubrane skromnie i czysto, biega�y jak frygi, roznosz�c dymi�ce si� miseczki z flakami, nie mog�c nastarczy� tego przysmaku licznym jego amatorom. Kiedy Tomek tu wszed�, Wiertelewicz ko�czy� ju� sw� uczt� i w�a�nie teraz starannie miseczk� chlebem wyciera�, chleb ten �akomie �ykaj�c. Siedzia� w k�cie izby, a d�ugie jego cienkie nogi w wysokich butach z ostrogami wystawa�y na �rodek. Gdy Tomek przysiad� si� do niego, zaraz Wiertelewicz swym piskliwym, prawie kobiecym g�osem zawo�a� do jednej z us�uguj�cych dziewcz�t: � Obywatelko Zuziu, prosz� o misk� flak�w z soporkiem1. Prawda Tomek, �e chcesz z soporkiem? � Dobrze, wszystko mi jedno. � Jaki� ty! to wcale nie jest jedno. Trzeba ci wiedzie�, �e jakkolwiek u obywatelki Nowakowskiej wszelkiego rodzaju flaki s� dobre, wszelako najlepsze s� z soporkiem. Probatum est. W�r�d tego �obywatelka� Zuzia przynios�a miseczk� dymi�cych flak�w, kromk� chleba i �y�k� blaszan� i wszystko to postawi�a przed Tomkiem. Wiertelewicz wyci�gn�� sw� d�ug� szyj�, zajrza� do miseczki, poci�gn�� zapachu wielkim nosem i rzek�: � Do stu Prusak�w! tak pi�knie pachn� te flaki, a soporek wydaje mi si� tak zawiesistym, �e jakkolwiek ju� jedn� misk� zjad�em, skusz� si� jeszcze na drug�. Ojojoj! Za to b�d� lepiej pra� tych Niemc�w. Obywatelko Zuziu, prosz� jeszcze o miseczk� flak�w, ale z soporkiem, koniecznie z soporkiem! nieodzownie z soporkiem! Skoro sobie ju� nieco podjedli, Wiertelewicz z min� tajemnicz�, nachylaj�c si� do ucha Tomka rzek�: � Bardzo dobrze� zrobi�, m�j Tomku, �e� si� zapisa� do stra�y. Od dawna ju� szukam pomocnika w pewnej bardzo wa�nej sprawie, pomocnika, na kt�rym m�g�bym w zupe�no�ci polega�. � C� to za sprawa? o co idzie? 1 Sos zawiesisty � Powiadam ci, brachu, sprawa bardzo wa�na, od niej zale�y los Warszawy, a mo�e i Rzeczypospolitej. � No! no! c� to takiego? Wiertelewicz obejrza� si� ostro�nie doko�a, przysun�� sw�j zydel do Tomka i spyta� prawie szeptem: � Znasz ty �yda Wolfa Hejmana? � Wolfa? nie! c� to za jeden? � Ale co ty mi m�wisz! znasz go doskonale. Ojojoj! i jak jeszcze. Sam widzia�em, jak przed szabasem kupowa� od ciebie ryby. Taki wysoki, t�gi, z du��, siw� brod�. On na Konwiktorskiej ulicy ma sklep z futrami; bogacz wielki. � A! wiem ju�, wiem. Wolf! znam go. On nieraz do pana prezydenta chodzi na ratusz. Znam go. Bogacz, ale �yd porz�dny. � �otr ostatni, powiadam tobie. Wart szubienicy, hultaj przekl�ty! � Czy to mo�e by�? co te� ty gadasz? � Gadam prawd�. To rzek�szy zn�w si� przysun�� do Tomka, nachyli� mu si� do samego ucha i szepta�. � Wiesz, �e ja tak�e mieszkam na Konwiktorskiej, naprzeciwko domu i sklepu tego �yda. Ju� od kilku dni zauwa�y�em, �e do niego r�ne �ydki przynosz� i odnosz� jakie� pisma, a wszystko to si� robi skrycie i w wielkim sekrecie. Wczoraj w nocy postawiono mi� na stra�y od Pow�zek, i c� powiesz, patrz�, a jeden z takich �ydk�w przemyka si� cichaczem krzakami ku obozowi Prusak�w. Rzuci�em si� za szelm�, ale mi si� gdzie� zawieruszy�. Ja ci powiadam, �e ten Wolf jest szpiegiem i ma konszachty z Prusakami. � B�j si� Boga, Jacu�, a to trzeba szelm� schwyta�. � Ba! nie tak to �atwo i ja sam temu nie poradz�. Dlatego ciesz� si�, �e� przysta� do stra�y. Cyrku� pierwszy, do kt�rego nale�ysz, wysy�any bywa zwykle na Pow�zki. We dw�ch scapiemy �yda. � Mnie si� widzi, �e trzeba o tym powiedzie� panu Blumowi. � A to na co? A nu� mnie si� zdaje? Oskar�a� o tak� haniebn� zdrad� obywatela, ojojoj! to pachnie s�dem. Jak b�dziemy mieli w r�ku dowody, to co innego. Wtedy zobaczymy! W tej�e chwili wszed� do izby obywatel Gugenmus, w peruce obficie m�k� posypanej, z kapeluszem stosowanym pod pach�, u�miechni�ty, k�aniaj�cy si� i witaj�cy ze wszystkimi. Gdy go Tomek spostrzeg�, rzek� do Wiertelewicza: � Wiesz co, Jacu�, powiedzmy o tym panu Gugenmusowi. On poradzi, co i jak robi�. � Hm! � zamy�li� si� Wiertelewicz � mo�e ty masz racj�. Zaraz go tu poprosz�. Nagle, gdy wstawa�, rozleg� si� huk dzia�a i ponury odg�os b�bna. � Do broni! � zagrzmia�y g�osy. Wszyscy porwali si� jak szaleni i chwytaj�c za czapki pocz�li z izby wybiega�. Tomek i Wiertelewicz to samo uczynili. ROZDZIA� III Jako obywatel Blum o�wiadczy�, �e lepiej g�si pa��, ni� by� setnikiem stra�y obywatelskiej. Kiedy Tomek i Wiertelewicz p�dem wpadli na Plac Zygmuntowski, ju� tam ze wszystkich stron zbieg�a si� stra� obywatelska cyrku�u pierwszego. Wiertelewicz na swych cienkich i d�ugich nogach gna� tak szybko, �e Tomek ledwie m�g� za nim nad��y�. Zdyszany mocno, my�l�c jedynie o tym, �eby nie straci� z oczu swego towarzysza i na nic innego nie zwa�aj�c, gdy si� znalaz� na placu, potr�ci� tak silnie jakiego� grubego obywatela ubranego w mundur stra�y, �e ten by�by upad�, gdyby go nie powstrzyma� pan Wieprzowski, kt�ry sta� z karabinem opartym o ziemi� i po�piesznie zapina� na sobie mundur obywatelski. Potr�cony �wawo si� obr�ci� i Tomek na wielki sw�j przestrach pozna� w nim swego setnika, obywatela Adama Bluma. � Do stu paralusz�w! � krzykn�� setnik, wytrzeszczaj�c swe ma�e, niebieskie oczy � co ty hultaju wyprawiasz! Kto ty jeste�, smyku jaki�, mociumdziu! Tomek, przera�ony, ca�kiem straci� przytomno��; sta� czerwony jak burak, zmieszany mocno i milcza� uparcie. Ale na szcz�cie wybawi� go z tego k�opotu Wiertelewicz. Zbli�ywszy si� i przyk�adaj�c r�k� do czapki rzek�: � Obywatelu setniku, to Tomek Landikier, szeregowiec z mojej dziesi�tki. � Uf! � odetchn�� ci�ko obywatel setnik, bo by� mocno oty�y � to aspan mo�ci Wiertelewicz takich wartog�ow�w, mociumdziu, masz w swej dziesi�tce i tak ich aspan pilnujesz, �e swoich naczelnik�w rozbijaj�? Czekajcie�, mociumdziu, ja was naucz� moresu! �eby� mi aspan tego hultaja paliwod� postawi� na ca�� noc na warcie na okopach, rozkazuj�! � S�ucham, obywatelu setniku! Wydawszy ten surowy rozkaz obywatel Blum spojrza� z surowo�ci� na Tomka, kt�ry sta� skamienia�y, nic nie rozumiej�c, po czym odwr�ci� si� i zawo�a�: � Do szereg�w! W jednej chwili setka stra�y, kt�ra ju� ca�a si� zbieg�a na plac, ustawi�a si� w szeregi. Wygl�da�a ona do�� zabawnie i zgo�a nie mia�a postawy wojskowej. Wi�kszo�� co prawda ubrana by�a w mundury stra�y obywatelskiej, ale byli te� i tacy, kt�rzy mieli na sobie kapoty, d�ugie kontusze, kubraki i p�aszcze. Wielu by�o mocno oty�ych, a ich oddech przy�pieszony wskutek szybkiego biegu g�o�no dawa� si� s�ysze� z szereg�w. Ko�o nich kr�ci�a si� gromada wyrostk�w, dzieci i kobiet, kt�re, przestraszone alarmem, przybieg�y a� tutaj za swymi m�ami, bra�mi lub synami. Rozlega�y si� p�acze, narzekania, wymy�lania na Prusak�w, rozmowy, g�o�ne po�egnania. Obywatel Blum sta� przed frontem stra�y i patrza� na to wszystko w milczeniu swymi ma�ymi oczkami. Ale w ko�cu zgniewa�y go widocznie te rozmowy i p�acze, bo krzykn��: � Do stu paralusz�w! cicho, stuli� g�by! Co tu baby maj� do roboty! Do domu, mociumdziu, do dzieci, do garnk�w! Mo�ci Wieprzowski, we� mi aspan dwudziestu ludzi i rozp�d� t� czered� z kretesem! Ale ju� nie trzeba by�o gro�nej interwencji pana Wieprzowskiego, bo z szereg�w rozleg�y si� wo�ania i rozkazy: � Mary�, Kasiu, Kundziu, ruszaj do domu! nie p�acz, Anulku, id� do domu! zobaczymy si� niezad�ugo itp. Kobiety usun�y si� na bok, ale nie posz�y do domu, tylko skupione pod Bram� Krakowsk� przypatrywa�y si� rycerskim popisom swych m��w i ojc�w. Tymczasem obywatel Blum otar� twarz mocno spocon�, bo dzie� by� gor�cy i z wielk� powag� przeszed� przed szeregiem swej setki. Obaczywszy kilku, a mi�dzy nimi Tomka, bez broni, zawo�a�: � Mo�ci Wieprzowski, da� im karabiny i patrontasze z nabojami! Z wielkiego wozu, kt�ry sta� w tyle za szeregiem i na kt�rym znajdowa�o si� mn�stwo w�ze�k�w i fresek, obywatel Wieprzowski wydoby� bro� i naboje i rozda� je, komu nale�y. Tomkowi a� si� oczy za�wieci�y, gdy ujrza� w swej gar�ci rusznic�, wprawdzie nieco ci�k� i zardzewia��, ale obejrzawszy j� m�wi� sobie: � To nic, ju� ja j� wyczyszcz� i b�d� plu� do Prusak�w, �e a� w niebie b�dzie s�ycha�. � No, Tomek! � szepn�� Wiertelewicz � teraz jeste� uzbrojony i mam nadziej�, �e spiszesz si� dobrze. Uwa�asz, jak tylko staniemy... Ale nie sko�czy�, bo do obywatela Bluma przypad� p�dem na koniu adiutant komendanta miasta, genera�a Or�owskiego i wo�a�: � Obywatelu setniku! masz acpan natychmiast maszerowa� ze sw� setk� na okopy na Pow�zki. To ci rozkazuje genera� Or�owski. To rzek�szy, adiutant zawr�ci� i p�dem ruszy� w ulic� Senatorsk�. W�r�d kobiet przytulonych do Bramy Krakowskiej rozleg� si� g�o�ny p�acz i narzekania. Wiele z nich, nie zwa�aj�c na poprzedni rozkaz Bluma, rzuci�o si� ku szeregom i pocz�o obejmowa� i ca�owa� swych m��w i braci. Zrobi� si� nie�ad, szeregi si� z�ama�y, s�owem � nieporz�dek straszny. Wielu spomi�dzy improwizowanych �o�nierzy wybieg�o do swoich, �egna�o si� z dzie�mi i �onami, roz�ala�o si� i p�aka�o, a� Wiertelewicz pop�aka� si� ze �miechu. Na ten widok obywatel Blum uni�s� si� strasznym gniewem. Pomimo tuszy i potu, kt�ry mu twarz zalewa�, skoczy� naprz�d krzycz�c g�o�no: � Do szeregu! precz, baby! a bodaj was, mociumdziu, siarczyste kule bi�y! to lepiej, mociumdziu, g�si z przeproszeniem pa��, jak takiemu wojsku dowodzi�. Do szeregu! Czy� s�yszycie? do... szeregu! I biegaj�c, o ile mu tusza jego pozwala�a, si�� i pi�ci� zap�dza� zbyt czu�ych ma��onk�w i ojc�w do szeregu. Pomagali mu w tym dziesi�tnicy, a zw�aszcza Wiertelewicz, kt�ry, zrazu �miej�c si�, wpad� tak�e w gniew na widok tego nie�adu. Wszystko to jednak nie na wiele by si� zda�o, bo gdy jednego si�� wyrwano z obj�� rodzinnych, to trzech wymyka�o si� na bok, gdyby nie to, �e nagle od strony Zamku, od ulicy Grodzkiej rozleg�a si� muzyka graj�ca do marsza na nut� niedawno u�o�onej pie�ni: �Do broni, bracia, do broni�! Dzie� s�awy dla nas przychodzi, Podnie� or� w dzielnej d�oni Lepsza od ojc�w swych m�odzi! Zaraz te� potem ukaza� si� jad�cy wierzchem na spas�ej kasztanowatej klaczy, widocznie od bryczki wyprz�gni�tej, imci pan Krzysztof Heliglas. By� to obywatel z ulicy Rybaki, maszeruj�cy na czele swej setki z cyrku�u le��cego nad Wis��, a wi�c z ulic Brzozowej, Rybak�w, Marjensztadu i innych. Pan Heliglas, mocno oty�y, ogromny m�czyzna, wygolony starannie, ubrany by� w zielon� na g�owie konfederatk� aksamitn� z pi�rkiem pawim, na sobie mia� �upan ciemnogranatowy, u boku wisia�a mu pochwa �elazna od szabli, kt�r� obna�on� trzyma� w gar�ci i jecha� z powag� i majestatem. Za nimi �wawo post�powa�a kapela, z�o�ona z samych �ydk�w w d�ugich kapotach, kt�ra z wielk� fantazj� wygrywa�a na tr�bach, b�bnach i skrzypkach strofki owego marsza wzywaj�cego do broni �lepsz� od ojc�w swych m�odzie��. Z tak� kapel�, kt�rej po obu stronach towarzyszy�a ogromna gromada ch�opak�w i �ydziak�w, maszerowa�a posuwistym krokiem, sz�stkami, w �o�nierskim ordynku i sforno�ci setka Nadwi�lak�w. By�a ona z�o�ona przewa�nie z m�odych ludzi, samych rybak�w i przewo�nik�w, zahartowanych, zawi�d�ych na wietrze wi�lanym, ogorza�ych, krzepkich, �wawych i zr�cznych. Krokiem miarowym, w takt muzyki maszerowali z karabinami na lewym ramieniu, tak g�o�no, a� ziemia dudni�a pod nimi, a o stare mury zamkowe, o marmurow� strun� Zygmuntowskiej kolumny uderza� ich �piew stupier�ny o �wodzu, tej Polski ozdobie�. A� serce ros�o patrze� na t� setk�, tak� dzieln�, sp�jn�, sforn�, gotow� ostrzem swych bagnet�w utorowa� sobie drog� wsz�dzie. Widok Nadwi�lak�w tak oddzia�a� na stra� staromiejsk�, �e w jednej chwili wyrwa�a si� z obj�� �on, si�str i matek i w porz�dku szeregowa� si� pocz�a. Setnik Blum, kt�ry a� ochryp� od krzyku i gniewu, bieg� szybko przed frontem m�wi�c g�o�no: � To wstyd, mociumdziu, to ha�ba nad ha�bami, �eby obywatele osiadli taki przyk�ad dawali! �ebym tu zaraz ski�nia�, je�eli ja wam to daruj�! To rzek�szy, gdy w�a�nie ko�o niego na swej opas�ej klaczy przeje�d�a� obywatel Heliglas i po wojskowemu szabl� mu salutowa�, pan setnik ochryp�ym g�osem zakomenderowa�: � Tr�jkami od prawego, marsz! Ruszono si� na koniec, a cho� kobiety towarzyszy�y jeszcze setce przez ulic� Senatorsk� i Miodow�, ale ju� porz�dek nie by� naruszony. Tak posuwano si� placem Krasi�skich, ulic� Nowiniarsk�, Franciszka�sk� i Nalewkami ku Pow�zkom, w wielkiej ciszy, bo wszystkim wstyd by�o, �e si� tak brzydko na samym pocz�tku spisali. Na Nalewkach Wiertelewicz zbli�y� si� do Tomka i rzek�: � No... ju� to my z nasz� setk� niewiele zbudujemy! Ja si� dziwi�, �e nasz setnik tym tch�rzom �ykom w �by nie postrzela! Patrz, jak oni wygl�daj�! Po�al si� Bo�e! W rzeczy samej setka wcale nie mia�a postawy wojskowej. Wi�ksza cz�� maszerowa�a z trudno�ci�, spocona, zziajana, nie mog�ca utrzyma� jednostajno�ci i taktu w ruchach. � Jak my wygl�damy obok tych Nadwi�lak�w! � m�wi� dalej Wiertelewicz � ci�ki wstyd doprawdy. � Ha! c� robi�! � odpowiada� Tomek � zawsze znajdzie si� kilkudziesi�ciu zuch�w, kt�rzy nie dadz� Niemcom sobie w kasz� dmucha�! � B�g by to da�! � odrzek� Wiertelewicz i po chwili szepn��: � Jak przyjdziemy na okopy, powiem ci jeszcze co� bardzo wa�nego. Trzymaj si� mnie, powtarzam, sprawa to wa�na. W�a�nie zbli�ano si� do okop�w i w tej chwili z dala, po lewej r�ce, jakby spod Woli lub Czystego, rozleg� si� przeci�g�y, dono�ny huk dzia�a; po czym ucich�o. W piersiach staromiejskiej setki dech zamar� i zapanowa�o w�r�d niej g�uche milczenie. ROZDZIA� IV Jako Tomek i Wiertelewicz pop�akali si� na widok Naczelnika. Gdy przymaszerowano na miejsce, nadjechali oficerowie i ustawili setk� na okopach, kt�re si� ci�gn�y wzd�u� Pow�zek, pi�knej rezydencji ksi���t Czartoryskich. W�a�nie setka obywateli Bluma zaj�a wysuni�t� naprz�d redut�, obejmuj�c� szcz�tki wspania�ego niegdy� parku, dzi� w cz�ci wyci�tego i zniszczonego. W g��bi jeszcze stercza�y �ciany i nieco dachu zwiesza�o si� nad domkiem szwajcarskim, kt�rego powybijane okna i drzwi wisz�ce na zawiasach m�wi�y o niszcz�cym wp�ywie wojny. Ale dla maj�cych obozowa� tutaj reduta przedstawia�a wiele wyg�d i jakie takie schronienie przed deszczem i s�ot�, gdy� w parku zosta�o jeszcze do�� drzew, domek szwajcarski mia� na sobie cho� kawa�ek dachu, a pobliski stawek, zasilany �r�d�em nieopodal wytryskaj�cym, dawa� �wie�� i czyst� wod�. Obywatel Blum szeregowa� tymczasem setk� swoj� na prawym skrzydle reduty, poza armatami, kt�rych by�o osiem i przy kt�rych kr�ci�o si� paru starych kanonier�w z w�sami jak wiechcie maj�c pod swoj� komend� kilkunastu ch�opak�w miejskich. Ci, pod�wiczeni ju� nieco, nads�uchuj�c dalekiego huku dzia�, kt�ry to si� wzmaga�, to znowu ucicha�, stali w milczeniu, wyprostowani jak struny, z lontami zapalonymi w r�kach, z wiszorami, z puszkami kartaczy, zapatrzeni w swych komendant�w-kanonier�w i gotowi na ka�de ich skinienie. Setka rybacka Heliglasa zaj�a lewe skrzyd�o reduty i spu�ciwszy bro� do nogi, sta�a cicha, wpatrzona w dal, w b�yszcz�ce pod s�o�ce armaty, w w�satych kanonier�w, kt�rzy co chwila wychodzili na wierzcho�ek wa�u i, przyk�adaj�c r�ce do oczu od blasku, zdawali si� szuka� gro�nymi oczami nieprzyjaciela. Dzie� by� prze�liczny, lipcowy, nieco gor�cy, cho� od czasu do czasu ch�odzony powiewem wiatru po�udniowo-zachodniego; ten za�, przynosz�c �w przerywany huk dzia�, przynosi� zarazem zapach lip kwitn�cych, kt�rych d�uga aleja ci�gn�a si� po lewej stronie reduty; zreszt� pe�no ich by�o w samej reducie, w parku niegdy� ksi���t Czartoryskich. Zapachem tym zwabione pszczo�y gromadami sk�d� si� zbiega�y i s�ycha� by�o ich szmer senny, jednostajny, dziwny kontrast sw� pokojow� gospodarsk� czynno�ci� stanowi�cy z burzliwym obrazem wojny i zniszczenia, jaki reduta i te uzbrojone szeregi obywateli przedstawia�y. A poza redut�, pod z�ocistymi blaskami lipcowego s�o�ca roztacza�a si� wielka, cicha, faluj�ca k�osami dojrzewaj�cego zbo�a p�aszczyzna. W dali wida� by�o dachy wsi Wawrzyszewa, wiatraki m�ynarzy w G�rcach, kt�rych skrzyd�a, poruszane wolno, zdawa�y si� m�wi� o skrz�tnej, pokojowej pracy. Na tej wielkiej p�aszczy�nie poprzecinanej sadami �liw i wi�ni, drogami ocienionymi lipami i rosochat� wierzb� nie by�o nigdzie wida� �ywej duszy. Drzema�a ona w sennej ciszy po�udnia lipcowego, ca�a z�ota od s�o�ca, b��kitna od nieba b��kitnego. Ale gdzie� w dali, na lewo od reduty, od czasu do czasu spoza morza rozko�ysanego �yta, spoza drzew sad�w i szczyt�w wiatrak�w wybucha�y k��by czarnego dymu i rozlega� si� przeci�g�y huk dzia�a. Strzelano gdzie� za Wol�, mo�e za Czystem, a starzy kanonierzy wpatrywali si� w te wybuchy dymu i mruczeli pod nosem: � Ki diabli? do kogo strzelaj�? Nikt im na to nie odpowiada�, bo nikt nic nie wiedzia� i znowu na chwil� senna cisza, pe�na szmeru faluj�cego zbo�a i brz�ku pszcz�, zapada�a nad redut�, przerywana tylko szeptem modlitwy w�r�d szereg�w setki staromiejskiej lub s�owami: �Na lwa srogiego bez obrazy si�dziesz I na ogromnym smoku je�dzi� b�dziesz�, kt�re wymawia� opas�y, gruby i ci�ki obywatel Dufour, drukarz ze Starego Miasta. Obywatel Blum stoj�c przed frontem swej setki, oparty na wielkiej szabli, palony promieniami lipcowego s�o�ca, spogl�da� z ukosa na Dufoura, rusza� gniewnie ramionami, ale milcza�. Nagle w alei lipowej prowadz�cej od Woli ku reducie wzbi�y si� w g�r� chmury kurzu i rozleg� si� t�tent galopuj�cych koni; jeden ze starych kanonier�w, ubrany w mocno zszarza�y mundur artylerii koronnej, stoj�cy na najwy�szym sza�cu reduty, zwr�ci� si� �wawo w kierunku alei, przy�o�y� d�o� do oczu dla os�oni�cia ich od blask�w s�o�ca i zbiegaj�c szybko na d� krzykn�� g�osem rozkazuj�cym: � Baczno��! ch�opcy do dzia�! A gdy pos�uga armatnia �wawo ustawi�a si� wed�ug porz�dku przy dzia�ach, doda� p�g�osem: � Naczelnik jedzie! Na te s�owa setka Nadwi�lak�w, dot�d niedbale wsparta na swych karabinach, nerwowo si� poruszy�a, twarze si� rozja�ni�y, postawy wyprostowa�y, a pan Heliglas komenderowa� g�osem grubym i krzykliwym: � Baczno��! oczy w prawo! bro� do nogi! Pan Blum tak�e si� porwa� i przebiegaj�c z go�� szabl� w gar�ci swe szeregi, gada� ochryp�ym g�osem: � Formuj si�, oczy w lewo! g�owy do g�ry, mociumdziu! Obywatelu Dufour, przesta�e do stu par siarczystych mamrota� pacierze. A ju� pan Heliglas rozkazywa�: � Na rami� bro�! Brz�kn�y sfornym ruchem Nadwi�lak�w karabiny rzucone na rami�, a w ich czystych jak �za bagnetach s�o�ce zapala�o migotliwe i o�lepiaj�ce blaski. T�tent coraz bardziej si� zbli�a�, wiatr wpycha� w redut� chmur� kurzu i przy jej wylocie od strony miasta, w�r�d zielonych, woniej�cych lip pe�nych brz�ku pszcz� nagle ukaza� si� naczelnik Tadeusz Ko�ciuszko. Tak, to on jecha� na ros�ym kasztanowatym koniu, ubrany w bia�� sukman� krakowsk�, w wielk� kamizel� pod spodem, przepasan� szarf� tr�jbarwist�, u kt�rej na z�ocistych rapciach zwiesza�a si� krzywa szabla turecka. Na g�owie spod bia�ej magierki z zielonym pi�rkiem spada�y mu w g�stych zwojach w�osy czarne, a du�e, �agodne, jasnoniebieskie oczy patrza�y w g��b reduty z pewn� t�skn� zadum� i niepokojem. Za nim, na karym koniu, w mundurze kawalerii narodowej, granatowym z amarantowymi wy�ogami, w srebrnych szlifach, z brz�cz�c� szabl� u boku i czapce takiego� koloru jak wy�ogi, sadzi� w szczupakach ksi��� J�zef Poniatowski, komendant sza�c�w pow�zkowskich i marymonckich, m�ody, pi�kny i �wietny w swym stroju, ale nieco chmurny i milcz�cy. Dalej w srebrzystym mundurze jeneralskim jecha� komendant miasta jenera� Or�owski i zimnymi, stalowymi oczami pogl�da� oboj�tnie doko�a. Wreszcie za nimi p�dzi�a ca�a gromada r�nych oficer�w i adiutant�w, b�yszcz�ca od srebrnych szlif, akselbant�w, patrontaszy, mundur�w, przewa�nie granatowych z amarantowym lub bia�ych z karmazynem. Na tych mundurach, szlifach, szarfach, czapkach czerwonych le�a� jednak grub� warstw� kurz, kt�rego ca�e chmury wiatr p�dzi� z piaszczystej drogi na redut� i na pola faluj�ce zbo�em dojrzewaj�cym. Ledwie ca�a ta kawalkada je�d�c�w, z jasn� postaci� Naczelnika na przedzie, ukaza�a si� u wylotu reduty, rozleg� si� dono�ny g�os pana Heliglasa: � Baczno��! batalion prezentuj bro�! W te� tropy pan Blum rozkazywa� tak�e swym ochryp�ym g�osem: � Baczno��! batalion prezentuj bro�! Ale je�eli Nadwi�laki sfornie i zr�cznie wyrzucili przed piersi swoje karabiny i z jednobrzmi�cym brz�kiem, to w szeregach staromiejskiej setki odby�o si� to niezgrabnie, niejednolicie, a nawet kt�remu� ze staromiejskich rycerzy w drugim szeregu wypad� karabin z r�ki na ziemi�. Pan Blum zaczerwieni� si� ca�y, spojrza� strasznym wzrokiem na niezgrabiasza i chcia� co� rzec, ale ju� nie by�o czasu, bo Naczelnik nadje�d�a�, a stary sier�ant-kanonier stoj�c przy swych dzia�ach zerwa� z g�owy nied�wiedzi� bermyc� i krzycza�, co mia� si�: � Wiwat! niech �yje Naczelnik! Ten okrzyk podchwyci�a obs�uga armatnia, podchwyci�y szeregi Nadwi�lak�w i pod jasne niebo dnia letniego strzeli�o wielkie, olbrzymie: � Niech �yje! A on jecha� ju� st�pa i patrza� swym smutnym, rozmarzonym wzrokiem na prostuj�c� si� na gwa�t setk� staromiejsk�. Pan Blum podni�s� do czo�a szabl�, spu�ci� j� na d� i wyprostowawszy si� jak struna, o ile mu oczywi�cie tusza pozwala�a, sta� wpatrzony swymi male�kimi, �wawymi oczkami w oczy wodza naczelnego. � Jaki to batalion? � spyta� na koniec Ko�ciuszko. � Staromiejski, obywatelu Naczelniku! � odrzek� pan Blum. � Aha, staromiejski � powt�rzy� Ko�ciuszko przypatruj�c si� szeregom, po czym lekki, ledwie dostrzegalny u�miech zawis� mu na ustach i doda�: � Obywatelu kapitanie, ka� bro� do nogi spu�ci�. � S�ucham, obywatelu Naczelniku! I gdy Ko�ciuszko skr�ci� konia, kieruj�c si� ku bateriom dzia�, pan Blum komenderowa�: � Batalion baczno��! do nogi bro�! Posz�o to r�wnie� niezgrabnie, a� ks. J�zef, kt�ry si� temu przypatrywa�, nachylaj�c si� z konia spyta� p�g�osem: � Mo�ci kapitanie, jak si� nazywasz? � Blum, Adam Blum, obywatel z Podwala, mo�ci ksi���! � A sk�d�e�, mo�ci panie Blum dobra� tak� setk�? a to� to czysta komedia!... I �miej�c si� wyprostowa� si� na koniu i odjecha� za Ko�ciuszk�, kt�ry obejrzawszy z kolei dzia�a, potem setk� Nadwi�lak�w w�a�nie wyje�d�a� st�pa na �rodek reduty i dawszy znak, aby si� uciszy�o, g�osem dono�nym m�wi� pocz��: � Obywatele! bardzom rad, �e na pierwsze has�o niebezpiecze�stwa, kt�re zagra�a waszemu miastu rodzinnemu wszyscy stawili�cie si� pr�dko i w porz�dku na okopach. Dzi�kuj� wam za to. W tej chwili niebezpiecze�stwa nie ma, ale Prusacy s� ju� w Rakowcu i w Gorcach i niew�tpliwie lada dzie� do szturmu przyst�pi�. Wszelako wobec gotowo�ci, jak� obywatele miejscy okazuj� do obrony, tusz� sobie, �e Warszawy Niemcom nie damy. � Nie damy, tak nam Bo�e dopom�! � zagrzmia�o w szeregach Nadwi�lak�w, kt�rzy potrz�saj�c karabinami, podnosz�c czapki w g�r� z�amali szeregi i obst�piwszy naczelnika ca�owali go po nogach i r�kach krzycz�c: � Niech �yje Naczelnik! niech �yje Polska! nie damy si� Niemcom! prowad� nas na zb�jc�w Prusak�w! wiwat Naczelnik! wiwat Polska! A w�r�d tych g�os�w pot�nych liczb� i uniesieniem najdono�niej brzmia� g�os starego sier�anta-kanoniera, kt�ry stoj�c na szczycie sza�ca, ca�y oblany blaskiem s�o�ca, nie przestawa� i potrz�sa� wielk� nied�wiedzi� bermyc� i krzycze� z ca�ych si� swych starych piersi �o�nierskich: � Wiwat Naczelnik! wiwat Polska! Wiertelewicz i Tomek stali niemi, milcz�cy, a �zy im g�sto sp�ywa�y z oczu na rozognione policzki. ROZDZIA� V W kt�rym jest powiedziane, co Wiertelewicz zobaczy� w nocy i dlaczego Tomka nazwa� cebul�. Wkr�tce po odje�dzie Naczelnika zapad� wiecz�r, a zaraz te� nadesz�y dwie kompanie piechoty regularnej pod wodz� majora Lipnickiego, kt�ry obj�� komend� nad wszystk� za�og� reduty. By� to stary �o�nierz, wysoki, chudy i cienki jak tyczka, z wielkimi w�siskami, Litwin zajad�y o ma�ych, ale niezmiernie bystrych oczkach. Przy zapadaj�cym zmroku dnia letniego obejrza� on starannie obie setki stra�y obywatelskiej powierzone jego komendzie i do pana Bluma rzek�, �piewaj�c z litewska: � Wiesz co, braciszku, serde�ko, obywatelu kapitanie, ta twoja komenda to psu na bud� z przeproszeniem si� nie zda�a. Ot, serce, wiesz, co ci powiem? Oto wszystkich brzuchaczy ode�lij do dom�w, niech id� wylegiwa� si� pod pierzynami, a reszt� zostaw! Wi�cej ona, jakem nowogrodzianin, zrobi, ni� ca�a twoja komenda. Ta to prosto za boki ze �miechu si� bra� serde�ko, jakem nowogrodzianin! Pan Blum us�ucha� tej rady i zaraz odes�a� do dom�w wszystkich Dufour�w i nie Dufour�w, ku wielkiemu ich zadowoleniu, tak �e zosta� tylko z czterdziestu sze�ciu zuchami, kt�rym odwaga z oczu patrza�a i na kt�rych mo�na by�o liczy�, Mi�dzy nimi oczywi�cie znalaz� si� i Wiertelewicz, i Tomek, i Wieprzowski, cho� by� gruby i t�usty, ale o�wiadczy�, �e on za nic do domu nie p�jdzie. � Jeszcze czego, �ebym ja poszed� pod pierzyn�! Niedoczekanie wasze! Obywatelu Blumie, kapitanie, pod moj� komend� s� prowianty i ja ich musz� strzec, a szelm�w Prusak�w pra� b�d� na pekeflajsz! I zosta�. Zosta�a tak�e ca�a setka Nadwi�lak�w z panem Heliglasem na czele. Gdy noc zapad�a, rozstawiono stra�e doko�a sza�ca, w po�owie regularnych �o�nierzy, w po�owie ze stra�y obywatelskiej, a reszta roz�o�y�a si� biwakiem we wn�trzu reduty, przewa�nie w�r�d na p� wyci�tego parku ksi���cego i nad stawkiem, z kt�rego wod� czerpano. Major Lipnicki z obu komendantami stra�y obywatelskiej, panem Blumem i Heliglasem, zaj�� �w na p� zrujnowany szalet szwajcarski, kt�ry, strzech� kryty, widnia� w�r�d parku. Noc zapad�a cicha, bezksi�ycowa, ale b�yszcz�ca tysi�cem gwiazd. Wiatr usta�, daleki huk dzia�, z kt�rych strzelano do forpoczt�w pruskich, tak�e zamilk� i na tej obszernej p�aszczy�nie, w tych sza�cach pe�nych zbrojnych obro�c�w, zapanowa�o senne milczenie. Wiertelewicz rozpali� przy pomocy Tomka niewielkie ognisko tu� nad sadzawk� i gdy si� posilili podarowan� im przez pana Wieprzowskiego kiszk� podgardlan�, a potem gor�c� kasz� z kot�a, kt�r� uwarzyli �o�nierze z regimentu liniowego, otuli� si� w p�aszcz i k�ad�c si� na ziemi szepn�� do swego towarzysza: � Uwa�aj Tomek. Jak ci dam znak, to p�jdziemy tam na szaniec, mam ci co� rzec, a nie chc�, by nas kto us�ysza�. Rozumiesz? � Rozumiem. � Wi�c uwa�aj! Ja p�jd� pierwszy, a ty za mn�. Jako� nied�ugo Wiertelewicz, otulony w sw�j d�ugi, czarny p�aszcz, wygl�daj�c w nim w�r�d nocy jak widmo, powsta� i posun�� si� naprz�d. Za nim pod��y� Tomek. Wkr�tce znale�li si� w rogu sza�ca, nie widziani przez nikogo, gdy� wartownicy z obu stron znajdowali si� do�� daleko. Wiertelewicz, nie chc�c, by kto s�dzi�, �e si� ukrywa, a pragn�c jedynie, by jego rozmowy z Tomkiem nikt nie s�ysza�, wszed� na szczyt sza�ca i tu usiad� twarz� do szerokich p�l okrytych cieniami nocy. � Siadaj! � rzek� do Tomka � i pogadajmy. Tu nam nikt nie przeszkodzi, a nade wszystko nikt nas nie pods�ucha. � C� to takiego? o co idzie? � spyta� Tomek siadaj�c, mocno zaciekawiony tajemniczym post�powaniem Wiertelewicza. Ale Wiertelewicz nie odpowiada�, tylko siedzia� w milczeniu, wpatrzony w roz�cielaj�c� si� przed nim p�aszczyzn�, w dalekie ognie obozowisk pruskich od strony G�rc i Szcz�liwic, kt�rych �una krwawo odbija�a na cieniach nocy. Na zachodzie, na skraju horyzontu biela� jasny pas nieba i na tym tle rysowa�a si� wyrazi�cie sylwetka �o�nierza na plac�wce, wida� by�o jego giwer i karabin na ramieniu. � Tomek! � rzek� nagle Wiertelewicz � czy ty masz dobre oczy? � Czy ja wiem, zdaje mi si�, �e tak. � Patrz no tam ot... gdzie ci palcem wskazuj�. � Patrz�. � Nic nie widzisz? � Nic. � Jak to, tam za plac�wk�, nie widzisz dachu jakiego�, jak wystaje ze zbo�a? � Widz� co�, ale czy to dach, nie wiem. � No! to� cebula i basta. Tomek nic nie odrzek� na to przezwisko, kt�re przyj�� z pokor�, bo dla Wiertelewicza czu� pewien szacunek, uznaj�c jego wy�szo�� umys�ow� nad sob�. Wyt�y� jednak wzrok, ale pomimo usi�owa� nic dojrze� nie m�g� pr�cz czarnej plamy. M�g� to by� dach, mog�y by� drzewa, wreszcie jaki� cie� nocny. � Nie, nic nie widz�! � mrukn��. � M�wi� ci, �e� gamo� i kwita. Zapanowa�o chwilowe milczenie, po czym Wiertelewicz rzek�: � Powiedzia�em ci, �e dobrze si� sta�o, �e nas wys�ali na Pow�zki, bo prawie pewny jestem, �e ten szelma Wolf t�dy przekrada si� do obozu Prusak�w. � A mo�e! � Nie mo�e, tylko tak, skoro tak m�wi�, a m�wi� dlatego, �e tak jest. Bo kt�r�dy by on chodzi�? Zwa� jeno. Przez Wol� nie mo�e si� przemyka�, bo tam od dawna stra�e s� g�ste i pies nie przejdzie, �eby go nie zauwa�ono. Przez rogatki Jerozolimskie i Mokot�w nie, bo to za daleko i musia�by okr��a�, a to zaw�dy nie jest bezpieczne. Wi�c najprostsza i najkr�tsza droga jest przez Pow�zki; zreszt� wczoraj t�dy jaki� �ydek si� przekrada�. Nagle urwa� i podnosz�c si� zawo�a�: � Ale co ty gadasz, �lepy chyba jeste�, to� to najoczywi�ciej jest dach i tam znajduje si� jaki� dom, sam jeden, a doko�a pustkowie. Czy s�yszysz naszczekiwanie psa? � To s�ysz�, ale dachu �adnego nie widz�. � Bo, powtarzam ci, jeste� gamo� i cebula. I nachyliwszy si� pilnie wpatrywa� si� w ow� plam� czarn� i nads�uchiwa�. W rzeczy samej, w�r�d ciszy nocnej wyra�nie s�ycha� by�o dalekie szczekanie psa. � To jaki� bardzo podejrzany dom! � mrukn�� wreszcie raczej do siebie ni� do Tomka. � O co idzie? � rzek� ten ostatni. � Za dnia przekonamy si�, czy to dom, czy nie. Je�eli bowiem w nocy widzisz dach, to w dzie� zobaczysz go lepiej. � Powiedzia�, co wiedzia�! To ci dopiero! zapominasz cebulo, jaka�, �e do jutra czeka� mo�e by� za p�no. Wtem nagle na sza�cu od lewej strony zarysowa�a si� jaka� ciemna sylwetka i rozleg� si� g�os: � Wiertelewicz, czy to ty? � Ja! Kto mnie wo�a? � A Tomek Landikier jest z tob�? � Jest. Ale kto to... W tej chwili wo�aj�cy zbli�y� si� i obaj ch�opcy poznali w nim ksi�dza franciszkanina Karolewicza. Sta� w swej kipi�cej konfederatce na g�owie, szczelnie otulony w p�aszcz, bo noc pocz�a si� robi� ch�odna. � Jak si� macie ch�opcy! � zawo�a� ksi�dz weso�o � co tu robicie, u paralusza? Szukam was od kwadransa i �eby nie obywatel Wieprzowski, kt�ry mi powiedzia�, �e�cie poszli na szaniec, m�g�bym was szuka� do rana. Jak si� masz Tomek? C�, rad jeste�, �e nale�ysz do stra�y? � Pewnie, �em rad! � odpar� ch�opak, ca�uj�c ksi�dza w r�kaw habitu. � Przynosz� ci od obywatela Gugenmusa p�z�otka, od babki �okie� kie�basy i bu�k� chleba, a od siebie ro�ek prochu, �eby� mia� czym strzela� do Szwab�w. Ale co wy tu robicie? Czemu nie �picie, trzeba odpocz��, bo jutro b�dziecie mieli niema�o roboty z Niemcami. Wiertelewicz, kt�ry dot�d milcza� i nad czym� rozmy�la�, nagle rzek�: � To dobrze, �e ksi�dz do nas przyszed�. Jest tu jedna rzecz wielkiej wagi i chcia�bym si� poradzi�, bo sam nie wiem, co robi�. � No? c� to takiego? gadaj, jeno pr�dko, bo przed �witem musz� by� jeszcze na Woli. Wiertelewicz si� obejrza� bacznie doko�a i rzek�: � Niech ksi�dz dobrodziej siada i pos�ucha. Ksi�dz usiad�, a Wiertelewicz opowiedzia� mu szczeg�owo wszystkie swe podejrzenia co do �yda Wolfa Heymana, swe kombinacje, �e szpieg tylko przez Pow�zki mo�e si� przemyka� do obozu nieprzyjacielskiego i swoje zamiary schwytania tego szpiega. � Hm! hm! � rzek� ksi�dz wys�uchawszy tego wszystkiego � mo�e ty masz racj� m�j ch�opcze, a mo�e ci si� to tylko zdaje. Znam ja tego Wolfa, mieszka niedaleko od naszego klasztoru na Konwiktorskiej, bywa nawet u ojca gwardiana � bogaty �yd. Hm! hm! szkoda, �e� wczoraj nie schwyta� tego �ydka, co si� zbo�em przemyka�, bo je�eli oni szpieguj�, to ju� t�dy wi�cej chodzi� nie b�d� po wczorajszym wypadku. Gada�e� ty komu o ca�ej tej sprawie? � Nikomu, pr�cz Tomka, kt�rego postanowi�em sobie wzi�� do pomocy. Chcia�em te� poradzi� si� obywatela Gugenmusa, ale nie by�o na to czasu. Tak nagle nas zaalarmowali... � To dobrze, �e� nikomu nie gada�, a zw�aszcza Gugenmusowi. Obywatel Gugenmus jest zacny cz�owiek, gor�cy patriota, ale gadatywus wielki i sekretu nie utrzyma, a widzisz m�j ch�opcze, w takich sprawach jak ta utrzymanie sekretu jest po�ow� powodzenia. Hm! hm! trzeba si� do tego bra� bardzo ostro�nie, bo nu� to wszystko jest tylko dzie�em twej imaginacji, m�j ch�opcze. Nie mo�na przecie� takiego bogatego �yda i jak dot