2277
Szczegóły |
Tytuł |
2277 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2277 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2277 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2277 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Witold Hulewicz
Przyb��da Bo�y
Beethoven. Czyn i cz�owiek
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1996
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zak�adu
Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku
Niewidomych,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z Wydawnictwa
"Polskie Wydawnictwo Muzyczne",
Krak�w 1959
Pisa�a K. Pabian
Korekty dokona�y
K. Markiewicz
i I. Burzy�ska
`tc
Przedmowa
Rozdzieli� nas okrutny
wrzesie� 1939 roku. Nic nie
wiedzieli�my nawzajem o sobie,
poszukiwali�my si� my�l� w
r�nych stronach �wiata. Dopiero
latem 1940 spotkali�my si� u
W�adys�awa Zawistowskiego - ku
rado�ci, zdumieniu i zgrozie.
Jeden drugiego uwa�a� za z dawna
upatrzon� ofiar� Gestapo. Lecz
pr�dko och�on�li�my z wszystkich
obaw po�r�d radosnych nadziei.
Witold Hulewicz promienia�
optymizmem, wymierzonym w cel
pewny, cho� mo�e nie bliski. Sam
�o�nierz, zna� wybornie i
ocenia� si�� militarn� Niemiec,
na kt�r�, wychowany w
Wielkopolsce, patrzy� od dziecka
i z kt�r� si� zmaga� w powstaniu
wielkopolskim. Ale wierzy�
niezachwianie w ostateczny
tryumf nad hitlerowskim
szale�stwem i mia� sw�j udzia� w
walce podziemnej.
Ani s�owem o tym nie
wspomnia�, lecz to milczenie
nikogo nie mog�o zmyli�, nikogo,
kto zna� bli�ej tego
nieodrodnego syna rycerskiego
szczepu. O zmierzchu Witold
po�egna� si� i pr�dko wyszed�.
Widzia�em go wtedy po raz
ostatni. Kiedy po paru
tygodniach sp�dzonych w �widrze
(nie dla odpoczynku, ale dla
bezpiecze�stwa) zn�w zaszed�em
do Zawistowskiego, dowiedzia�em
si�, �e nasz przyjaciel zosta�
aresztowany. I odt�d przez
d�ugie miesi�ce zbierali�my
wiadomo�ci z wi�zienia. By�y
przera�aj�ce: p�dzono go w alej�
Szucha na przes�uchania, bito,
torturowano. Wszystko wytrzyma�,
wierny ojczy�nie i towarzyszom
walki. Posy�a� matce "grypsy",
pe�ne mi�o�ci i wiary. �ona i
c�rka by�y wtedy r�wnie� w
wi�zieniu.
Po dziesi�ciu miesi�cach
heroicznego m�cze�stwa zosta�
rozstrzelany w Palmirach o
�wicie 12 czerwca 1941 roku. Tak
zgin�� t�umacz i przyjaciel
Rilkego, jednego z najwi�kszych
mistrz�w mowy niemieckiej, autor
pi�knej, pe�nej uwielbienia
ksi��ki o jednym z najwi�kszych
kompozytor�w niemieckich -
Beethovenie.
Nikt jak on nie odr�nia�
dw�ch rzeczy: dziko�ci narodu
niemieckiego w jego polityce i w
periodycznie nawiedzaj�cym go
szale�stwie wojennym od pracy
tw�rczej tych duch�w wybranych,
kt�re wchodz� do kultury
ludzkiej jakby protestem przeciw
swemu pochodzeniu i �rodowisku.
Nie pami�tam, czy kto� wcze�niej
t�umaczy� w Polsce poezje
Rilkego, mo�e nie Hulewicz
wprowadza� go do naszej
literatury, on jednak da� go
pozna� najpe�niej. Spod jego
pi�ra wysz�y w j�zyku polskim:
"Ksi�ga obraz�w", "Elegie
duinezyjskie", "Ksi�ga godzin",
antologia pt. "Wiersze nowe".
Pracuj�c nad tymi przek�adami
nawi�za� osobist� znajomo��,
kt�ra przerodzi�a si� w przyja��
z umi�owanym poet�, odwiedza�
go, przebywa� w jego domu w
Szwajcarii, wymieniali cz�ste
listy. Ta korespondencja jest
niepospolitym zjawiskiem w
naszych stosunkach literackich.
W wydaniu Insel Verlag, gdzie s�
r�wnie� przytoczone urywki
list�w Hulewicza, Rilke
odpowiada swemu przyjacielowi
nieraz obszernymi traktatami z
zakresu filozofii sztuki, a m�wi
i o takich rzeczach, jak wyk�ady
Mickiewicza w Coll~ege de
France, dzie�a Wincentego
Lutos�awskiego, "�ywe kamienie"
Berenta, pojawiaj� si� imiona
S�owackiego, Norwida.
Hulewicz nie poprzesta� na
samej poezji Rilkego, da� nam
r�wnie� pozna� jego proz�, tak
dziwn� i wzruszaj�c� w "Malte".
Ta ksi��ka zrobi�a na mnie
wielkie wra�enie i gdy dzi� o
niej my�l�, czar jej stronic
��czy si� w pami�ci z dniem, w
kt�rym pozna�em osobi�cie
Hulewicza, poniewa� oba te fakty
- lektura przek�adu i spotkanie
z t�umaczem - zasz�y w tym samym
czasie. By�o to w Wilnie, dok�d
przyjecha�em na zaproszenie
tamtejszego oddzia�u Zwi�zku
Literat�w, kt�rego Witold
Hulewicz by� w�wczas prezesem.
Mia�em odczyt na jednej ze "�r�d
literackich", pami�tnej dla mnie
i z tego powodu, �e tam po raz
pierwszy opracowa�em w zal��ku
to, co z biegiem lat uros�o do
tomu pt. "Alchemia s�owa".
Zaprzyja�nili�my si� z
Hulewiczem od pierwszego dnia,
do p�na w noc przesiadywali�my
na d�ugich rozmowach w celi
Konrada, gdzie Hulewicz kaza�
dla mnie wstawi� ��ko, daj�c mi
sp�dzi� dwie noce w�r�d �cian,
kt�re pami�ta�y wi�zienie
Mickiewicza i znalaz�y sw�
nie�miertelno�� w "Dziadach". I
w naszych rozmowach by� obecny
Mickiewicz, by�a obecna i Polska
z patosem jej dziej�w. Kt� m�g�
przewidzie� w owej dobie
szcz�cia, �e gospodarz tego
spotkania w dziesi�� lat p�niej
znajdzie si� w szeregach
m�czennik�w polskich!
Niebawem Hulewicz przeni�s�
si� do Warszawy i obj�� w
Polskim Radio stanowisko
kierownika literackiego. Nasze
stosunki zacie�ni�y si� do
codziennego obcowania, mog�em
patrze�, jak wybornie prowadzi�
dzia� sobie powierzony, ile
wnosi� inicjatywy, wyobra�ni,
energii. By� �wietnym ��cznikiem
mi�dzy literatur� a muzyk� i
umia� kojarzy� te dwie sztuki w
doskonale skomponowanych
audycjach. Do najpi�kniejszych i
najbardziej cenionych nale�a�y
te, kt�re po�wi�ci� �yciu i
tw�rczo�ci Szopena. Nosi� si� od
dawna z zamiarem napisania
ksi��ki o Szopenie i zar�wno te
audycje, jak i staranne
gromadzenie materia��w, by�y
przygotowaniem do obszernego
dzie�a. W interesie tej pracy
odby� podr� na Majork�, na
kilka dni zamieszka� w
klasztorze Valdemosa, gdzie
przed stu laty przebywa� Szopen
z George Sand.
W naszej ostatniej rozmowie u
Zawistowskiego zapyta�em, co
s�ycha� z ksi��k� o Szopenie.
- Jest gotowa, ca�a ju� w
maszynopisie, wydam, jak tylko
wojna si� sko�czy.
Maszynopis zagin�� i dzie�o
najbli�sze sercu Witolda
Hulewicza nigdy si� nie ukaza�o.
S�dz�, �e wielu jeszcze
pami�ta owe pi�kne audycje
szopenowskie i r�wny, spokojny
g�os Hulewicza komentuj�cego
wybrane utwory wielkiego muzyka.
Ten g�os we wrze�niu odezwa� si�
w innej mowie i w innym tonie:
Hulewicz przemawia� przez radio
po niemiecku do Niemc�w w tym
samym czasie co Starzy�ski do
Polak�w, w�r�d huku bomb i
wal�cych si� dom�w. Sam go nie
s�ysza�em, tylko jeden z
towarzyszy naszej tu�aczki w
domu wiejskim pod Kockiem
pochwyci� strz�p jednego z tych
nami�tnych przem�wie� na kr�tk�
chwil�: aparat goni�cy ju�
resztkami si� zu�ytej baterii
dysza� jeszcze, skrzypia�,
wreszcie zamilk� i w tych
zgrzytach i �wistach przepad� �w
g�os - rozdzieraj�cy krzyk
nieugi�tej Warszawy.
By� mo�e jego kaci na Pawiaku,
w alei Szucha i w Palmirach
pami�tali �w g�os i m�cili si�
na bezbronnym w spos�b w�a�ciwy
tym odcz�owieczonym istotom.
Kiedy dowiedzia�em si� o
�mierci Witolda, przywo�ywa�em
go w ksi��kach, kt�re po nim
zosta�y, a kt�re posiada�em w
swej bibliotece. Najpierw
si�gn��em po tom "Przyb��da
Bo�y", ofiarowany mi tak jeszcze
niedawno z serdeczn� dedykacj� -
poszed� z dymem, jak wszystkie
moje ksi��ki. Dzi� odczytuj�
"Przyb��d�" w cudzym
egzemplarzu, ale z ka�d�
stronic� wraca do mnie czas
bolesnej zadumy, z jak�
pochyla�em si� nad rz�dkami
liter, na kt�re pada� cie� tej
okrutnej �mierci. Trudno mi jej
dotyka� ch�odnym os�dem.
Brak mi wszelkiej wiedzy
muzycznej, nie umiem oceni� tej
ksi��ki tak, jakby to m�g�
uczyni� znawca muzyki
Beethovena. Lecz poza wszystkim,
co mo�e wzbudzi� refleksje
fachowc�w - przypuszczam, �e
tylko dodatnie - jest wielki
obszar my�li, uczu�, obraz�w,
jest czu�a i wnikliwa
interpretacja cz�owieka i
tw�rcy, ka�da stronica dr�y
wzruszeniem. Jest to ksi��ka
bardziej liryczna, ni�by si�
oczekiwa�o od biografii, ale w
tej biografii fakty zewn�trzne
maj� mniejsz� wag� ni� prze�ycia
duchowe, przeobra�aj�ce si� w
nie�miertelne kompozycje, i tym
si� t�umaczy, dlaczego autor tak
cz�sto schodzi w czas
tera�niejszy, zawiesza swe
opowiadanie w chwili jakby
wy��czonej ze strumienia czasu,
nieprzemijaj�cej, jak
nieprzemijaj�ce jest dzie�o,
kt�re z niej powsta�o.
W latach, w kt�rych Hulewicz
pisa� "Przyb��d� Bo�ego",
rodzi�y si� liczne vies
roman�c~ees, niejedna z nich
zdobywa�a wielki rozg�os, kusz�c
na�ladowc�w. �y�y one anegdot�,
sekretami salonu, jadalni i
sypialni, zdarza�y si� �yciorysy
wielkich poet�w, gdzie wszystko
mo�na by�o wyczyta� opr�cz
dziej�w ich ducha i poezji.
Nale�y uzna� za niepo�ledni�
zas�ug� Hulewicza, �e nie
poszed� t� drog�, kierowany nie
ciekawo�ci� szczeg��w z �ycia
codziennego, ale mi�o�ci� i
podziwem dla geniuszu i sztuki
swego bohatera.
Na pocz�tku rozdzia�u "Czas
solenny" Hulewicz w nag�ej
apostrofie wzywa poet�w, by
zamiast w�asnych osobistych
roztkliwie� najwznio�lejszym
wzruszeniem tworzyli ze s��w
pomniki wielkich duch�w i te
par� zda� jest komentarzem do
jego pracy, do nastroju, w jakim
zosta�a podj�ta i wykonana.
Oczywi�cie, Hulewicz nie pomin��
ani dat, ani fakt�w z �ycia
Beethovena, nakre�li� r�wnie�
t�o jego czas�w i ludzi, ale nie
zni�y� si� do plotek i anegdot,
z najwi�ksz� trosk� opracowa�
to, co najwa�niejsze w �yciu
tw�rcy: dzie�a i atmosfer�
duchow�, kt�ra je wywo�a�a.
Ka�d� wielk� kompozycj�
Beethovena podda� szczeg�lnej
analizie t�umacz�c na j�zyk
obraz�w mow� d�wi�k�w,
najszerzej, z najg��bszym
przej�ciem uczyni� to przy
"Missa Solemnis".
Ta ksi��ka dziwnie si� ko�czy:
urwanym zdaniem, pytaniem
zawieszonym w pr�ni, jakby
st�umionym okrzykiem. Niegdy�
mia�em o to sp�r z Hulewiczem -
akademicki sp�r epika z
lirykiem. Dzi� ze �ci�ni�tym
sercem patrz� na ten znak
zapytania, na te kropki, symbole
graficzne niedoko�czonej my�li,
dzi� inny w nich czai si�
symbol: widz� mego przyjaciela z
zakneblowanymi ustami, przed
lufami karabin�w, w Palmirach.
Jan Parandowski
Wst�p autora
do drugiego wydania
W przedmowie do pierwszego
wydania w r. 1927 pisa�em mi�dzy
innymi:
Nie ma w tej ksi��ce,
zako�czonej w dniu dziesi�tym
wrze�nia 1926 roku, intencji
dorzucenia nowego przyczynku do
bogatej "literatury
beethovenowskiej", lecz niemniej
prawda opiera si� na wiedzy o
bohaterze, podczas gdy zmy�lenie
nigdzie nie narusza dat ani
zdarze� historycznych. S�owa
wypowiadane przez osoby,
wsz�dzie tam, gdzie s� dos�ownie
z histori� zgodne, zaopatrzono w
cudzys��w. Tak wi�c w pami�tniku
Fanny del Rio fragmenty cytowane
odr�niaj� si� cudzys�owami od
fragment�w fikcyjnych,
stwarzaj�cych pomosty w imi�
prawdy poetyckiej.
G��wnymi �r�d�ami by�y dla
autora: uczona i fachowa
monografia Paw�a Bekkera, nowsze
i znakomicie pog��bione dzie�o
Gustawa Ernesta, dokumenty
wydane przez Alberta Leitzmanna,
pr�cz tego Thayer, Frimmel,
Schindler i Nottebohm. Pierwszym
wszak�e i najistotniejszym
�r�d�em by�y dla niniejszej
ksi��ki, pr�cz list�w
Beethovena, jego "Dzie�a
wszystkie".
Od� "Do Rado�ci" Fryderyka
Schillera prze�o�y�em w formie
uwzgl�dniaj�cej wymagania
�piewacze.
Do tych s��w, napisanych
dwana�cie lat temu, pragn� doda�
kilka nowych. Pierwsze wydanie,
wypuszczone w �wiat w czasie,
kiedy bynajmniej nie by�o
jeszcze "mody" na tak zwane
powie�ci biograficzne, rozesz�o
si� nadspodziewanie pr�dko, mimo
�e nie zaskarbi�o sobie
�yczliwo�ci tej cz�ci prasy
literackiej, kt�ra chce by�
uznawana za barometr naszej
opinii artystycznej. Rzeczowe
oceny i uwagi innych krytyk�w,
jako te� w�asny dystans zdobyty
w ci�gu lat, podyktowa�y
autorowi znaczn� ilo�� poprawek
i uzupe�nie� w niniejsszym
drugim wydaniu.
Ze wszystkich odd�wi�k�w,
jakie znalaz�a ta ksi��ka,
najwy�ej ceni sobie autor echa
ze strony licznych nieznajomych
czytelnik�w. One to s� dla
pisarza koniecznym a mi�ym
sprawdzianem proporcji mi�dzy
intencj� ksi��ki a jej
oddzia�ywaniem.
W. H.
�wi�ty Franciszek,
gdy o�lep�,
napisa� hymn do S�o�ca.
Dopiero gdy o�lep�...
Tony budzi�a� w dziecku,@
zanim s��w nauczy�a� pisanych,@
w muzyce pierwsz� nawi�za�a�
��czno��@ wzajemnego
zrozumienia.@ Na klawiaturze
dobre Twoje r�ce@ z moimi si�
splot�y@ w pierwszym �lubie
sojuszu.@ Dzisiaj, gdy s�abe
s�,@ k�ad� w nie ksi��k�,@
kt�rej Ty pierwsze posia�a�
ziarna;@ niczyja jest - tylko
Twoja - Matko.@
Czas burzy
Rozmy�lam nad nieprzejrzanymi
obszarami, kt�re nazwy nie maj�
�adnej, a tylko dla naszych uszu
i naszych poj�� nosz� nazw�
z�o�on� z dziewi�ciu g�osek jego
imienia - i l�k przeze mnie
idzie jak dreszcz.
Pniemy si� z mozo�em pod g�r�.
Ka�dy krok jest chwiejny, a lada
kamyk wytr�ca nas z tej drobiny
r�wnowagi. Wchodzimy w
pierzyniast� g�stw� chmury,
kt�ra jest jak �wiat i szczyty
przes�ania. Czujemy jej mokry
oddech na r�kach i w nozdrzach,
smak jej mamy na j�zyku. Otuli�a
nas, a widzialny �wiat skurczy�
si� nam do wymiaru wyci�gni�tego
ramienia. Idziemy wy�ej,
kieruj�c si� t�tnem krwi,
bladymi g�osami tych, co wyszli
wcze�niej, i rozumem, kt�ry nas
teraz opuszcza zupe�nie.
C� on nam powie? Co nam
pomo�e, je�li w tak jedynej
chwili odezwie si� przem�drzale,
�e ta g�ra nazywa si� tak, a owa
chmura ma owakie sk�adniki! C�
to wszystko, gdy za nami cicho
ro�nie przepa��? Co to znaczy,
kiedy potr�cony kamie� gruchnie
o ska�y echem kilkakrotnym, w
s�abn�cych dudnieniach zamrze,
ale tam leci dalej, pr�dzej, bez
ko�ca i zawsze? C� my wiemy o
ukrytych w tej chmurze gniazdach
grom�w, na kt�re natkn�� si�
nagle mo�emy w cztery oczy, a
cofn�� si� nie ma jak, ni
dok�d... I po pierwszych
bu�czucznie zdobytych turniach,
jakie my poj�cie mamy o
dalszych, dziesi�tych i setnych,
ile ich jest w przestrzeni i czy
w ich sferze jeszcze si�
oddycha?
Nasz� w�asno�ci� s� tylko
sprzeczno�ci, rozterki, walki
sk��conych si�, krzyki d��enia i
przekle�stwa nieosi�gni�cia. Oto
czym rozporz�dza� umiemy w
rozumie. A gdy nagle jest jeden,
kt�ry sprzeczno�ci unicestwia, z
rozterek tworzy doskona�o��, a z
walk stawia pe�ni�, ju� go nie
rozumiemy. Bo on w istocie tam
rz�dzi, dok�d my nie si�gamy.
Kto stara si� wzrok skierowa� w
jego stron�, ten nieraz tak
stromo napina� musi spojrzenia,
�e pada nagle ra�ony.
Kt� z nas m�g�by ujrze�, jak
zni�a si� g�stwa chmury nad
czo�o takiego Adama i
dobrotliwie palcem tr�ca jego
r�k�, wzniesion� z niemocy, i
daje pomazanie elektrycznej
iskry ducha! W takiej chwili
milczenie za�lubia samotno��.
Ziemia w naj�wi�tszej komunii
wzbiera fal� ekstazy. Pod
skromn� postaci� ludzk� i
�mierteln� przyj�a �yw� iskr�
Bo��, przyb��kan� jak w�drowna
gwiazda.
Pocz�a si� jedna wysoka
tw�rczo��. Zrodzi� si� cz�owiek
boski. Wstrzyma�y si� na jedno
mgnienie wszystkich gwiazd
obroty, ws�uchane w szmer
zap�odnienia swojej my�li na
nowe wieki.
�luby milczenia z samotno�ci�.
Samotny by� prawdziwie. A mia�
dusz� tak�, kt�ra umie i chce
g�adzi� ludziom w�osy, patrze�
im w oczy z dobroci�, kt�ra
pokoju pragnie i pok�j czyni.
Tylko przyszed�, jak ka�dy
wielki, nie w por�. I dlatego
by� konieczny.
A samotno�� t� stworzy�a, jak
mniema�, zawi�� los�w, kt�rymi
by� smagany, umocni� j� cie�
trwa�ej choroby, kt�ry murem
przegrodzi� mu ziemi� - na
szcz�cie jego ducha. Bo ten
duch musia� by� samotny, tak
przerasta� nie tylko sw�j czas,
ale dot�d w cieniu pogr��a epok�
mi�dzy nami a czasem jego �ycia.
Oto nieub�agana konieczno��,
zagadka wiecznych tar�. Oto
pot�ne m�dre prawo, stwarzaj�ce
r�wnowag� tw�rczej woli z
ziemsk� niemo�no�ci�.
Przyszed� dalek� drog�, przez
Bacha i Haydna. Ale ju� w
pierwszym etapie drogi wyzby�
si� wszelkich rodowod�w. Mi�o��
i boska t�sknota ��czy go z
nimi; ale tam gdzie Haydn
niewyra�nie przeczuwa� i w
pierwotnej sile swej muzyki
szuka� i pyta� i nie�mia�o si�
buntowa�, tam gdzie wielki Bach
w pot�dze rytualnej modlitwy
widzia� Boga na grzmi�cych
tumanach organowych unosz�cego
si� gdzie� w g�rze - on od
zagadki wyszed�, gestem tytana
rozwali� bram�, siebie cisn��,
prze�ama� - i stan�� wobec Boga
twarz� w twarz, w samym sobie.
Starego Zakonu Muzyki nie
zburzy�, ale wywy�szy� go Nowym
Przymierzem. I oto staje si�
wielkim b�ogos�awi�cym, dobrym
bogaczem, co rozdaje przez
wieki.
Imi� jego - to nic, tylko
kszta�t dla naszych wyobra�e�.
On sam stoi bez imienia, �yw�
rze�b� wryty w ka�d� zas�uchan�
dusz�. Anegdota jego �ycia -
zwodnicza bajka, pokrywaj�ca
wielkie misteria. Tajemnica
jego, wielka tajemnica - to
niebywa�e spi�cie dw�ch biegun�w
�ycia - B�lu i Rado�ci; czyn
jego: napi�cia dw�ch tych
biegun�w kosmiczne wy�adowanie w
sile zwartego pioruna.
Pocz�o si� to �ycie po�rodku
b�lu, mroku i duszno�ci. Zjawi�o
si� tak nieprzygotowanie, tak
blado, �e on sam chwili swego
przyj�cia oznaczy� nie umia�, a
pytany, myli� si� o dwa lata.
Dziad Ludwik van Beethoven,
emigrant holenderski, dostojna
posta� patriarchalna i duchowy
ojciec swego wnuka_imiennika,
kt�remu przekaza� wielk� cz��
przymiot�w duszy i charakteru,
umieraj�c (1773) zostawi�
niegodnego syna Jana i godnego
wnuka Ludwika, na�wczas
trzyletniego. Dziad, jak i
liczne grono jego przodk�w,
zaprzeda� dusz� sztuce. Bo i
malarzy znajdziesz w poprzednich
generacjach i rze�biarza, i
muzyka. A liczne ma��e�stwa z
c�rami malarskiej Holandii
przyczyni�y si� znacznie do
zami�owa� artystycznych tej
rodziny, kt�ra dopiero w roku
1733 znalaz�a sta�e siedlisko w
nadre�skim mie�cie Bonn. Pr�ba
atawistycznych dedukcyj mog�aby
wykaza� w najwi�kszym
Beethovenie niejeden pierwiastek
o krwi pokrewnej z niderlandzk�
p�aszczyzn�, jej czarnymi
mokrad�ami, jej morskim
bezmiarem i nies�ychan� sztuk�.
Syn zatem Ludwika, osiad�ego w
Bonn w charakterze nadwornego
"muzykanta" elektora ksi�cia,
Klemensa Augusta, z roczn�
pensj� czterystu re�skich
gulden�w, niegodnym by� synem.
S�aby talent mia� �w
rozleniwiony trzpiot, kt�ry
wola� wycieczki w weso�ej
kompanii od �mudnej pracy
szkolnej i �piew�w w mrocznej
kaplicy. W dwudziestym czwartym
roku jego �ycia ojciec napisa�
petycj� do ksi�cia z pro�b� o
przyznanie synowi sta�ej pensji,
"jako �e przez lat trzyna�cie
bez wynagrodzenia g�osem swoim
prze�piewa� sopran, kontralt i
tenor, a i do skrzypiec poj�tnym
si� okazuje". Z dochodem stu
talar�w rocznie stwarza Jan
ognisko rodzinne, po�lubiaj�c
Mari� Magdalen� Laym (z domu
Keverich), m�od� wdow� po
kamerdynerze elektora
trewirskiego, c�rk� naczelnego
kuchmistrza na zamku
Ehrenbreistein.
Niewiasta o cichej, ofiarnej
duszy, jedna z tych, kt�re s�
stworzone do d�ugich, bolesnych
dni ci�kiego �ywota, do
d�awionych, przez nikogo nie
widzianych �ez, do ci�kiego
obowi�zku rodzenia nowych
�ywot�w i wiecznego ich
�egnania. U boku zwierz�cego
opoja nabiera wszelkich znamion
m�czennicy. I tak� j� widzi syn:
z g��bok� zmarszczk� wiecznego
smutku na czole, co nie �mia�o
si� nigdy, z dusz� jasn� i
cich�. M�wi jej nieraz syn, �e
tylko w niej ma zwierciad�o
swoje, �e cichy jej profil
poniesie z sob� na zawsze przez
�ycie ca�e...
A Jan tymczasem, kurcz�c
dochody, na trunek wydaje sk�pe
talary i u ksi�cia �askawcy
�ebrze faworu i grosza.
W tej atmosferze przychodzi na
�wiat Ludwik van Beethoven.
Pierwszych krok�w uczy�y go
brutalno�� i cz�owiecze
zwierz�ctwo. W�r�d cios�w
krzepnie na zewn�trz ju� w
ch�opi�cych latach i staje si�
opiekunem w�asnego ojca. Do
bezwzgl�dno�ci �ycia przywyka
wcze�nie i tylko tak nies�ychana
potencjalno�� przedrze� si�
mog�a bez szwanku przez zgni�y
opar rodzicielskiego pijactwa,
przez powabn� b�yskotliwo��
laur�w "cudownego dziecka",
przez ordynarno�� fa�szywych
metod pedagogicznych. Od
wczesnych lat zwr�cony ku
nieznanym g��biom, przeocza
nieznaczne szczeg�y �yciowe i
niekiedy przy tym skroni� uderza
o wystaj�ce stwardnia�o�ci
zwyczaj�w. St�d poczytywany bywa
za roztargnione, nieokrzesane
dziecko. Ale oczy ludzkie mimo
to wcze�nie dostrzegaj� w nim
co� nadnormalnego i m�wi�:
"talent!". Grywanie na
akademiach, �ebranie o �ask�
ksi���t, dba�o�� o zarobki -
oto sposoby �atwo mog�ce zasypa�
popio�em krynic� u samego
pocz�tku.
Od czwartego roku �ycia
wyzyskuje ojciec niezwyk�y
talent dziecka jako �r�d�o
dochodu, przewrotnie zapatrzony
w karier� cudownego dziecka -
Mozarta. Wiele opowiadano o tym
w�r�d znajomych, jak widzieli
nieraz Ludwika, "ma�e ch�opi� na
�aweczce stoj�ce przed
fortepianem, nieub�agan�
surowo�ci� ojcowsk� tak wcze�nie
do niego przykute".
To wszystko nie sko�lawia. To
sobie tam kt�r�� drog� mizernie
si� toczy, a ch�opi� tu jest i w
siebie wpatrywa� si� poczyna z
rozkoszn� ciekawo�ci�. Ju�
pierwszy zjawia si� pedagog i
podnieca pierwsze gor�czkowo w
duszy wibruj�ce struny. "Rzadko
Pfeiffer na flecie gra�... Kiedy
wszelako gra�, a Ludwik na
klawikordzie mu przygrywa�, to
na ulicy ludzie przys�uchiwali
si� z uwag� i chwalili pi�kn�
muzyk�."
�w Pfeiffer jednak, �piewak i
zdolny pianista, zaszczycony w
historii muzyki tytu�em
pierwszego nauczyciela
Beethovena, przez ucznia swego w
p�niejszej n�dzy wspomagany
pieni�nie, w �wietle prawdy nie
okazuje si� godnym tego miana.
Raczej by� dzielnym towarzyszem
pijackim ojca - i dowiadujemy
si�, �e kiedy nieraz po nocnej
hulance wracali obaj do domu,
wyci�gali ch�opca z ��ka i do
rana zn�cali si� nad dzieckiem,
ka��c mu gra� na fortepianie.
Staje wi�c dziecko
najzupe�niej bezradne,
zamkni�te, brwi marszczy i
zaci�ni�te pi�stki k�adzie na
klawiaturze, kt�r� mu
znienawidzi� ka�e ojciec, ka�e
nauczyciel. A z klawiatur�
duszyczka zwi�zana raz na
zawsze. W�ciek�e �zy gro�� z
oczu rozwartych w przera�eniu. W
duszy co� rwie i �ciska, w duszy
co� t�skni, a nie ma r�ki, nie
ma pieszczoty, nie ma rady.
Pierwsze odruchy �ycia zatruwa
gorycz rozterki, trzymaj�ca si�
zawsze z dala od dzieci,
przetapiaj�ca bole�nie tego
ju�_cz�owieka.
Jak�e� mu teraz dzieckiem by�,
za motylkami hasa� i w mira�ach
rado�ci si� nurza�? Rado��
zachowaj� mu losy na kres �ycia.
Teraz krzepnie, odgradza si� od
ludzi i weso�ych �art�w
dzieci�stwa. Zbyt wcze�nie �ycie
na jego g��wce po�o�y�o ci�k�
�ap�. A nie by� taki z natury.
Dzieckiem umia� by� przecie i
niejeden dziki p�ata� figiel.
Teraz ju� stroni od gonitw i
krzyk�w, a kiedy w�t�e cia�ko
dr�y przed g�osem ojca i
katowsk� r�k�, wzrok poprzez
okno utkwiony zatapia si� w
przestrze�, smutna my�l trzepoce
wko�o skroni, a kiedy go kto�
zawo�a, nie s�yszy. Tak ci�kie
a tak cudowne go zaprz�taj�
obrazy! Powiedzie� tego nie
mo�na, bo i w og�le ludzie nie
chc�, by do nich m�wi�. Ale
obrazy gwa�towne zaczynaj�
stuka� i walczy� o sw�j wyraz.
Wi�c m�wi� - po co? Matce chyba
- jej cichemu profilowi, kt�ry
jest dobry i m�cze�ski. Oto
lepiej w oknie zabrudzonym si���
w �pichlerzu (ojciec nie zaraz
wr�ci) i w d� patrze� na
spokojny, dobry Ren i na
dalekie, sine szczyty
Siedmiog�rza.
Jaki dobry, g�aszcz�cy, zawsze
r�wny, nigdy z�y, nigdy pijany -
Ren. M�wi ojciec Ren:
O, zapomnij, zapomnij! Nie
my�l o nocach zgie�kliwych i
pijanym wrzasku tych, co p�dz�
ci� do sztuki. O
poduszce_powiernicy zapomnij,
kt�ra tyle skrytych, s�onych �ez
wch�on�a. Patrz, jak p�yn�
beztroskliwie, pot�nie,
�agodnie i wiecznie. Patrz, jak
si� w mojej fali za�amuje grom i
brud, i piana. Jak w niej cicho
przegl�da si� ksi�yc i zr�b
milcz�cych g�r, a g�adka Loreley
w�os czesze z�ocisty na skale i
nuci odwieczn� pie�� �ywota
twego.
I chmurne g�ry Siedmiog�rza
oddzwaniaj� do wt�ru.
Wys�any w dale wzrok wch�ania
obrazy i my�li pchaj� si�
t�umnie, bez�adnie, i b�l
rozsadza, i rozkosz przenika
wszystko - i �adnej rady nie ma,
i nie wiadomo, co jest, co by�
mo�e, co ma by� i co b�dzie.
Przyjdzie ojciec okrutny i znowu
b�dzie twardy, ciemny dzie� -
m�j dzie�. A potem - jednak co�,
jednak inny �wit, inna dola i
los wi�cej bolesny, ale wielki,
ale m�j!
W takich momentach zapatrzenia
si� w Ren, poufnego gadania ze
szczytami Siedmiog�rza, w takich
momentach czasu napr�dce
wt�oczonego mi�dzy dwie lekcje z
obmierz�ymi nauczycielami - jest
si� nie dzieckiem bitym, ale
cz�owiekiem, nie g�upim
popychad�em, ale - na wszystkich
piorun�w b�ysk!! - czym� ma�ym
jeszcze, ale czym�, ale
potworkiem godnym uwagi,
u_wa_gi!!!
Tak rodzi si� duma. Straszna,
cierpliwa, zaci�ta duma
uciemi�onego ducha. To dobrze,
to ma tak by�, �e si� materia�
wybuchowy wi�zi w ciemnym lochu
- bo czasu potrzeba, bo to
jeszcze przyj�� nie mo�e, bo na
Boga! wszystkie �y�y �wiata
p�kn�� by mog�y - gdyby
przedwcze�nie, gdyby...
Cicho - cicho...
Mimo pozory i mimo z�e zakusy
otoczenia jednak dobre duchy
oszcz�dzi�y mu kariery "dziecka
cudownego", by go nie
u�miertelni�, by nie zm�ci�
gotowania si� w sobie. Wcze�niej
ni� mowa, wcze�niej ni� pierwsze
majaczenia zmys�owej
�wiadomo�ci, jest w nim ton.
W domu Beethoven�w od czas�w
dziada muzyki zawsze by�o wiele.
Wsp�czesne r�kopisy bo�skie
barwnie opowiadaj� o tym:
"Corocznie w �wi�to Magdaleny
dzie� imienia i urodzin pani
Beethoven obchodzony bywa�
�wietnie. Z ch�ru ko�cielnego
pulpity znoszono i baldachim w
komnacie budowano, k�dy dziada
Ludwika wisia� konterfekt, i
przyozdabiano li�ciem i
kwiatami. Poprzedniego wieczora
"Madam van Beethoven" zawczasu
po�o�y� si� musia�a, do godziny
dziesi�tej wszystko by�o
zgotowane w ciszy najwi�kszej.
Oto strojenie instrument�w
rozpocz�o si�, zbudzono pani� i
pod baldachimem usadowiono na
fotelu pi�knie przybranym. I
rozpocz�a si� muzyka cudowna,
rozbrzmiewaj�ca w ca�ej okolicy;
a kto si� do snu u�o�y�, wraz
trze�wia� i weseli� si�. Kiedy
ko�czy�a si� muzyka, nakrywano,
a potem jad�o si� i pi�o, i
skoro wreszcie rozweseli�y si�
g�owy i ta�czy� im si�
zachcia�o, buty zdejmowano, i�by
w domu �oskotu nie czyni� i w
po�czochach ta�czono - i tak si�
wszystko w weselu ko�czy�o".
Wi�c by�y w jego dzieci�stwie
aksamitne chwile, wi�c nie mog�a
mu by� obca d�o� matki. Tylko �e
wcze�nie matka odchodzi i m�ody
"wikariusz" przy organach
nadwornych staje si� ojca swego
opiekunem.
Sko�atana, szamocz�ca si� w
niewiadomych mrokach dusza
dziecka by�a zupe�nie pozbawiona
silnej, ciep�ej, dobrej d�oni,
kt�ra by j� chcia�a prowadzi� i
umia�a. Po �mierci matki ca�y
ten byt zdany jest na pijan�
�ask� g�upiego ojca. Tylko
najelementarniejszych pocz�tk�w
uczy si� Ludwik w szkole, a
wykszta�cenia nie otrzymuje
�adnego. Za to wysila si�
ojciec, aby w najm�odszych
latach przymusem i surowo�ci�
bez mi�osierdzia z w�t�ego
dziecka wycisn�� takie
umiej�tno�ci techniczne, kt�re
by zadziwi�y �wiat i wzbogaci�y
kiesze� pijaka. Ojciec, Jan
Beethoven, stoi w szeregu
najciemniejszych postaci dziej�w
ducha ludzkiego; jest jednym z
tych brudnych narz�dzi, kt�re z
kryszta�u obciosuj� szorstkie
pow�oki.
Niepodatnym, opornym tworzywem
by� m�ody Ludwik. Ma�e rokowa�
nadzieje na m�odocianego
wirtuoza. Wyst�p o�mioletniego
pianisty pod kierunkiem ojca w
Kolonii nie pozostawi� po sobie
wspomnie�. Nie pomog�o dla
wi�kszego efektu pomniejszenie
wieku dziecka. Nie pomagaj�
p�niej tortury stosowane przez
ojca w nauce na skrzypcach i na
fortepianie. Ojciec poznaje, �e
jego wiedzy nie wystarcza na
dalsze kszta�cenie Ludwika - i
zaczyna nowym systemem:
bezplanowym rzucaniem ch�opca w
metody coraz to nowych
nauczycieli, kt�rzy to tylko
maj� wsp�lnego, �e w
sponiewieranym organizmie
artystycznym zgodnie szerz�
spustoszenie. Wycieczka Ludwika
do Holandii w jedenastym roku
�ycia r�wnie� zawiod�a,
przynajmniej materialnie.
W tym chaotycznym lesie
b��d�w, uprzedze�, cios�w i
sprzeczno�ci mog�a zaiste
najbardziej gorzka rozterka
szarpa� sk��cone my�li, skr�ca�
uczucia w piekielny wir
zatracenia orientacji i na usta
wywo�a� tragiczne przekle�stwo:
Do��! Zgin��, byle bez muzyki!
Ale w chwili najci�szego
zw�tpienia pojawia si� m�dry,
pe�en zrozumienia i mi�o�ci
nauczyciel. Christian Gottlob
Neefe. I kto wie, czy ten
w�a�nie Neefe nie ma w obliczu
tworu Beethovena g��wnej zas�ugi
os�oni�cia skatowanego dziecka
przed ostatecznym zgorzknieniem.
(W roku 1782 ukaza�a si�,
sztychowana w Mannheinie z
inicjatywy Neefego, pierwsza
kompozycja dwunastoletniego
artysty, dziewi�� wariacyj na
temat marsza Dresslera
skomponowanych "par un jeune
amateur Louis van Beethoven
~ag~e de dix [!] ans". Robota
banalna, szablonowa, zdradzaj�ca
niezgrabn� r�k� adepta.)
Neefe to pierwszy nauczyciel.
Przynosi dziecku objawienie
ewangelii Bacha. Rozumnym
wzrokiem i subteln� intuicj�
ogarn�� ca�y ogrom tkwi�cych w
ma�ym ch�opcu, ukrytych,
zdeptanych pierwiastk�w
geniuszu. W nim zjawia si�
uczniowi ta moc daj�ca nadziej�,
kt�rej nie dawa� mu nikt, ta
m�dra i �wiadomie kierowana
dobro�, o kt�rej zw�tpi�, �e
jest na �wiecie - ta zdolno��
m�skiego nakierowania, kt�rej
si� podda� nie m�g� nigdy
przedtem, ta nie zaznana nigdy
rado�� nieskr�powania. Pierwszy
rozumiej�cy przyjaciel, po ojcu
Renie pierwszy powiernik
gadaj�cy g�osem zrozumia�ym.
Sam po dwunastu latach pisa�
do Neefego: "Dzi�ki Panu za
rad�, jakiej tak cz�sto
zaznawa�em przy post�pach w
mojej boskiej sztuce. Je�li
kiedy� b�d� wielki, to i Pana w
tym b�dzie udzia�".
A Neefe tak si� wyrazi� o
swoim uczniu: "...ch�opiec
jedenastoletni o wielce
obiecuj�cym talencie. Gra bardzo
biegle i z si�� na fortepianie,
doskonale czyta nuty i, chc�c
rzec wszystko w jednym s�owie:
gra przewa�nie "Das
wohltemperierte Klavier"
Sebastiana Bacha, kt�re mu do
r�k da� pan Neefe. Kto zna ten
zbi�r preludi�w i fug we
wszystkich tonacjach (kt�ry
nazwa� mo�na prawie naszym non
plus ultra), ten wie, co to
znaczy. - M�ody �w geniusz
zas�uguje na poparcie, aby m�g�
podr�owa�. Sta�by si�
niew�tpliwie drugim Mozartem,
je�eli tak b�dzie post�powa�,
jak zacz��".
"Drugi Mozart" tymczasem
jeszcze nie zna� pierwszego. Pod
kierownictwem nauczyciela
pracuje ci�ko, twardo i
rado�nie.
Wielkimi latarniami w mrokach
pierwszej drogi s� mu H~andel i
Haydn, marmurowym, nieskalanym
pod stopami gruntem: Jan
Sebastian Bach. Beethoven,
Paraklet Nowego Testamentu
Muzyki, w kt�rego wedle s��w
Hansa B~ulowa wierzy� trzeba tak
samo jak w jej Moj�esza - Bacha,
korn� czci� otacza t� wielk�
pu�cizn�, z okiem nat�onym i
skupion� brwi�, jak si� ogl�da
nie�miertelno�� zjawy. Bardziej
m�odzie�cza, krucha ciekawo��
pcha�a go do Wiednia, a tam
jeden by� cel: najwi�kszego
ujrze� i us�ysze� muzyka epoki,
spojrze� mu w oczy i na palce z
l�kliwym podziwem i mo�e tej
r�ki dotkn�� ustami. W
siedemnastym roku �ycia jedzie
do Wiednia, by ujrze� Mozarta.
Gr� Ludwika s�awny mistrz jest
zachwycony i palcem na�
wskazuje:
"Na tego mi zwa�ajcie, o nim
kiedy� w �wiecie g�o�no
b�dzie".�*
Relacje na temat pobytu
Beethovena w Wiedniu s�
rozbie�ne. Nie zosta�o na pewno
stwierdzone, czy Beethoven
rozpocz�� nauk� u Mozarta ani
nawet, czy s�ysza� go graj�cego.
Jak ostrze�enie brzmi to
s�owo, jak przestroga, bo to
mocarz, co bramy wywali� potrafi
i murami zatrz�sie.
Przestroga przedziwnie
prorocza.
Salonowa politura wychowania
bezskutecznie usi�uje przylgn��
do cierpkiej sk�ry m�odego
Ludwika, mimo �e ju� podrasta�
zastraszaj�co. Szkolne wysi�ki
obywaj� si� bez laur�w. Walka z
ortografi� nawet i tabliczk�
mno�enia przeci�ga si� poza �aw�
uczniowsk�, daleko w ci�kie,
chmurne �ycie. Dzieckiem
rokokowej epoki nie by� - nie
tworzy�a go epoka, ale si� pod
nim gi�a i ust�powa�a. Epok�
wykuwa� mia� on.
Sztuka wybuja�ego,
rozleniwionego estetyzmu, bliska
prawdzie tej epoki, ob�udnie
zabijaj�ca prawd� �ycia, sztuka
romans�w ber�eretowych i pasteli
Watteau, wypieszczona paluszkami
metres Kr�la_s�o�ce,
prze�liczna i g�adka, niemocna i
anemiczna, p�aska, zewn�trzna,
lekko �asz�ca si� wko�o herb�w i
brylant�w. Epoka bogatego t�umu,
co uton�� we krwi rewolucyjnej.
�w natomiast ni�s� epok� drug�.
Najzupe�niej komicznie dzia�a
na nas opis kostiumu, w jakim
Beethoven przedstawi� si� musia�
na dworze ksi���cym: "zielony
frak, bia�a jedwabna kamizelka w
kwiaty, zielone kr�tkie spodnie
ze spinkami, jedwabne po�czochy,
pantofle o czarnych kokardach,
kapelusz sk�adany pod lew�
pach�, szpada u boku i w�osy
ufryzowane w harcap otoczony
lokami". Tak pociesznie
wystrychni�to t� posta�
m�odzie�ca, kr�p�, o szerokich
barach i �niadej cerze,
pochylon� naprz�d z g��bi�
szukaj�cych �renic, o czuprynie
dziko zwichrzonej i z jasnym,
spadzistym, burzami otoczonym
czo�em. Obraz taki to symbol
herosa romantyzmu, co
nieopatrznym st�pni�ciem zgni�t�
i str�ci� ze siebie stulecie
szminki, pudrowanych peruk i
beztroskiego �lizgania si� po
mi�ej powierzchni pachn�cego
�ycia.
Nauka u Mozarta trwa�a kr�tko,
przerwana niespodzianie
wiadomo�ci� o ci�kiej chorobie
matki i powrotem Ludwika do
Bonn, gdzie najbli�sz� na
�wiecie istot� zasta� na �o�u
�mierci. W li�cie do doktora
Schadena tak opisuje te chwile:
"Matk� jeszcze zasta�em przy
�yciu, ale w najgorszych
warunkach; mia�a suchoty i
umar�a wreszcie, mniej wi�cej
siedem tygodni temu, po licznych
przebytych b�lach i
cierpieniach. By�a mi dobr�,
mi�o�ci godn� matk�, moj�
przyjaci�k� najlepsz�; o! kt�
by� szcz�liwszy nade mnie,
kiedym jeszcze wymawia� m�g�
s�odkie imi� "matka", a ono
s�yszane by�o - i komu� teraz
mog� je wo�a�? Czy niemym tym,
jej podobnym obrazom, kt�re mi
moja imaginacja gromadzi?"
Stan�� u zw�ok matki i w tej
samej chwili uczu�, �e ten
pierwszy mizerny skrawek ziemi,
kt�ry zdoby� w krwawym trudzie,
usuwa mu si� spod w�t�ych st�p.
Ciemna opona opad�a na jego
horyzont. Pochowa� w ziemi matk�
i zosta� sam. Z duchem
rozp�tanym pierwszymi burzami
szerokiego �wiata. Z krwi� w
�y�ach po raz pierwszy
wzburzon�, kipi�c� tw�rczym
wrz�tkiem, pobudzon� na dalekiej
arenie i rw�c� si� w chmury. Tam
by�, w Wiedniu, gdzie jest
wielka sztuka, gdzie mitry i
korony gn� si� u st�p
fortepianu, gdzie nie trony
rz�dz�, ale tony, nie herby
pierwszy maj� g�os, ale
symfonie!
Pod m�od� czupryn�, w
rozche�stanym kot�owisku
fantazji roj� si� obrazy
zawrotne czyn�w, orgii
muzycznych, majaczy w pierwszym
przeczuciu dopowiedzenie tego
wielkiego s�owa, na kt�re czeka
wielki Wiede�, czeka armia
zdumionych ksi���t, markiz�w i
hrabi�t, czeka szeroki,
nieznajomy, a pi�kny i
bohaterski �wiat! Gra� i
gar�ciami szarpa� strz�py
niebios, i mizernym ludziom pod
nogi je k�a��, i krzycze�
spazmem rado�ci: Bierzcie, wy
niewidomi spadkobiercy kap�an�w,
kr�l�w i prorok�w! Mam tego
kruszcu jeszcze oceany ca�e,
bierzcie chciwymi r�kami, nie
�a�uj� wam, starczy na kilka
tysi�cleci!
Ooo! I staj� przed cich�,
ma�omieszcza�sk�, ��t� mogi�k�
matki - rodzonej, mojej, w�asnej
matki, i jakby mnie kto
kamieniem ci�kim w m�j �eb
kwadratowy zdzieli�. Stoj� cicho
nad t� mogi�k�, a obok mnie
podchmielony ojczyna w
od�wi�tnym surducie - i -
wybaczcie! - na jedn� chwil�
zrzekam si� odpowiedzialno�ci za
wszystko, co mi si� pod czupryn�
wyl�g�o - i na jedn� chwil� nie
chc� tworzy�, nie chc� p�dzi�,
nie chc� piorun�w wykrada�, nie
chc� grzmie�, nie chc� - nie
chc�...!
Jestem mizerny, n�dzny,
rozczochrany, g�upi, zapomniany,
okradziony z wysokich hase�
Ludwik Beethoven, kt�ry nic nie
umie, nic nie wie, przypadkowo
by� w Wiedniu i mimowolnie
s�ysza� mistrza Mozarta - i co�
mu si� w tej �miesznej �epetynie
uroi�o - a sam jest g�upi,
kanciasty i nic nie wart.
Wybaczcie - w tej chwili stoj�
nad t� ubog� mogi�k� i p�acz� na
chwil�, na chwil� rycz� od
p�aczu - bo to moja matka -
rodzoniute�ka - wi�cej - bo to
matka_brat - matka_przyjaciel -
matka_�za - matka_mi�o��...
Opieram si� o surdut
podchmielonego ojca, kt�ry z
handlarzem targuje si� o cen�
matczynej garderoby - i na ten
surdut szanowny padaj� moje
pierwsze, twarde �zy. A te �zy
s� s�one, s� brutalne, to s�
ostatnie, zawzi�te �zy bardzo
doros�ego smarkacza, to s� �zy
podnieconej bestii, kt�ra oto
losowi m�wi: Koniec! �ez mi
wi�cej nie wyci�niesz!! Na ca�e
�ycie zamykam si� i ani �zy
wi�cej nie uroni�. �e �ycie
b�dzie kamienne, wiem; �e �ycie
b�dzie d�ugie, wiem; �e �ycie
b�dzie nieraz bledn�� od b�lu,
wiem - i �e ja mniej twardy od
�ycia i od ciebie, losie, nie
b�d� - te� wiem.
Tymczasem ostatni raz, g�o�no,
publicznie, bez wstydu p�acz� i
opar moich �ez miesza si� z
wyziewem ojcowskiej w�dki.
Zosta� sam.
W pustym sklepieniu jego
piersi jeszcze si� gruz osypa�
g�ucho, poszarpane wichur�
drzewa nad g�ow� stercza�y
nieruchomo. Zaleg�o milczenie
nic nie m�wi�ce, pustka ciszy.
Rozpocz�ty �piew bohaterski
urwa� si� nagle, bole�nie.
Zwisa�y krwawe �ci�gna
potarganych w�z��w, brutalne i
brzydkie. Otwar�a si� w ca�ej
nago�ci wyszczerzona nico�� i w
o�wietleniu prawdy ods�oni�a
przera�liw� odleg�o�� tamtych
dni, tamtych wzlot�w.
Cz�owiek robi si� ma�y.
Wt�acza w siebie gwa�tem
niesforne ch�ci szybowania, sam
siebie za r�kaw ci�gnie i pcha�
si� nie pozwala natr�tnie mi�dzy
mistrz�w. Cz�owiek m�wi sobie w
oczy prawd�: �wiadomo��
niedoro�ni�cia bierz na siebie
pokornie i pod�wigaj si� z ni�
jeszcze przez lat kilka, a mo�e
kiedy� godnym si� staniesz
rozwi�zania rzemyka - tamtym - w
Wiedniu...
�al j�trz�cy chwyci� go za
gard�o. Nawiedzi�a go ci�ka
choroba duszy. I w piersi
osadzi� si� pierwszy kie�
choroby fizycznej.
"Los tutaj w Bonn nie jest mi
�askawy".
.................
W tym czasie Ludwik jeszcze
nie uko�czy� siedemnastu lat
�ycia.
Powoli z mroku wy�ania si�
nowa, blada zorza.
Serce, kt�re ze �mierci� matki
dla niego bi� przesta�o,
odnajduje w przyjacielskim domu
Breuning�w w Bonn. Rodzin� t�,
skupion� w serdecznym kole
najszlachetniejszych tradycji,
pozna� jeszcze za �ycia matki
przez przyjaciela swego,
studenta medycyny, Franciszka
Wegelera. M�oda wdowa z
czworgiem dzieci m�odszych od
Ludwika przyj�a go jak syna. W
dorobku kompozytorskim mia�
w�wczas ju� szereg utwor�w,
mi�dzy innymi trzy sonaty
fortepianowe.
W domu Breuning�w bywa zrazu
tylko jako nauczyciel muzyki
panny Eleonory i
dziesi�cioletniego jej
braciszka. P�atne swoje
powinno�ci spe�nia wzorowo, jak
zawsze nachmurzony i ma�om�wny.
W owych czasach by�y jeszcze
pa�ace, w kt�rych szlachectwo
duchowe dor�wnywa�o barwie krwi.
Atmosfera przepychu,
wypieszczonych r�czek i
wytwornego rozleniwienia ��czy�a
si� w dzisiaj dla nas ju�
nieprawdopodobny akord z
naj�ywsz� ruchliwo�ci� umys��w,
z przestrzenno�ci� zainteresowa�
kulturalnych i z ambitnym
kultywowaniem sztuk pi�knych. A
wskro� komnat tchn�ca ciep�a,
powiewna dobro�, uosobiona w
�agodnej sylwetce pani tego
domu, smutnej pani, serce we
w�asnej osobie, s�odycz
chodz�ca. Szczodrze rozsypywany
czar kobieco�ci.
W domu tym, z zapartym
oddechem, w ciasnym, aksamitnym
kolisku wieczornej lampy, gdy
przez otwarte wiosenne okno
blade �my wnosz� ci�k� wo�
obwis�ych ki�ci bzu, czytuje si�
na g�os poezje Lessinga i
Klopstocka. Tu w pochmurne,
s�otne dni roni si� �zy nad
nie�miertelnym, stokrotnie
umieraj�cym Wertherem. Tu w
cieniutkiej porcelanie zapijanej
kawy barwami t�czy za�amuj� si�
s�odkie rymy liryki Mathissona i
Ossjanowe fantazje. Plutarch
szerokim gestem d�oni ods�ania
misteria wielkich �ywot�w.
Szekspir przemo�nym g�osem
skanduje sam� tre�� bytu.
Poszmery ocean�w bij� wieczystym
rytmem o flanki tu�aczej nawy
odysejskiej.
"Plutarch zaprowadzi� mnie do
rezygnacji" - to s�owo o
Plutarchu, wiele lat p�niej
skre�lone r�k� Beethovena, jest
pomnikiem dla pani Breuning.
W jej to domu znalaz� ciep�o,
pogod� i mi�o��, z dniem �mierci
matki wygas�e dla� w
rodzicielskim ognisku. Ale
znalaz� jeszcze wi�cej.
By�y to czasy, kiedy
wszelakiego autoramentu artyst�w
cz�sto traktowano po salonach
jak u�wi�conych dostawc�w
wzrusze�, lejbmedyk�w do
zastrzykiwania poetycznych dawek
i artystycznych uniesie�,
kt�rych miejsce jest przy drugim
stole czeladzi pa�acowej, na
�askawym prawie chlebie w�r�d
subtelnie klasyfikowanej
hierarchii, poni�ej
kamerdyner�w, powy�ej gminu
kuchennego. Mozart sam tej
osobliwej delikatno�ci pewnych
dom�w magnackich niemile
do�wiadczy� na swej ambicji.
Beethoven z krn�brn� swoj�,
szorstk� natur�, deptan�
bezustannymi upokorzeniami we
w�asnym domu i w przedpokojach
ksi���cych - u pani radczyni
poczu� si� otulony nieznan�
s�odycz� i czym�, co mimo jego
lat ch�opi�cych by�o chodzeniem
na palcach doko�a jego sztuki. A
poza tym wszystkim pani domu,
rada przyja�ni, jaka zacie�nia�
si� zacz�a mi�dzy m�odym
muzykantem a jej dzie�mi, umia�a
w sprytny a kochany spos�b
wyg�adza� obyczaje i przyt�pia�
ostro�ci "narowistego,
nieuprzejmego ch�opaka".
Tak u�wiadamia si� w nim
stopniowo poczucie godno�ci
ludzkiej, odnajduje si� pierwsza
ni� sp�lnoty z tym obcym stadem
ludzi, co mu jeno krzywd�
czynili. Powoli, mg�awicowo,
tworz� si� lekkie zarysy
zaufania, umiej�tno�ci
przem�wienia do cz�owieka bez
wst�pu, patrzenia na bli�niego
nie spode�ba - zarysy szczero�ci
i prostoty.
Wyhucza�y si� czasy
trwo�liwego tulenia g�owy w
barki. Teraz nad wieczorem
otworzy si� niecierpliwie
fortepian, w najciemniejszym
rogu czerwonego salonu z
ch�opcem u kolan zasi�dzie
smutna pani Breuning, a bli�ej o
ciemn� tafl� fortepianu wsparta
Eleonora. I zaczn� gra�, co mi
spod pi�ra wysz�o ostatniej nocy
przy drganiu nerwowych �wiec. I
gram serdecznie, bez ochryp�ych
sp�d�wi�k�w przepitego gard�a,
bez zazdrosnego poszmeru
mizerniejszych rywali, bez
szelestu jedwabiu i
najja�niejszych �abot�w... I w
trakcie przerywam, m�wi�,
t�umacz� - a czerwie� s�czy si�
oknem na jasny warkocz
dziewczyny - i gram znowu - a w
tej chwili widz�, �e wcale nie
umia�em wczoraj skomponowa�
tego, co chcia�em... Usn�� u
kolan beniaminek i na dywan
pochyli� rudaw� g��wk�.
Potem chc� wy�o�y� smutnej
pani, jak ma�o ta triolami
podcieniowana kantylena powtarza
z tego, com wczoraj widzia� w
roz�arzonym koniuszku czarnego
knota �wiecy - i trzymaj�c peda�
na basowej fermacie, pochylam
si� ku b�yszcz�cym z g��bi
czarnej groty �renicom smutnej
pani.
A ona poruszy�a si� zwiewnym
szeptem:
- To jest takie dziwne,
Ludwiku, takie dziwne...
Smutny zew�ok ojcowski w bia�y
dzie� wysypia ostatnie pijactwo.
Cisza jest, a o m�tne szyby
t�ucze si� wielka niebieska
mucha, kt�rej �pieszno na
rozbrz�czony �wiat.
�oskoty na schodach w domu tym
s� najzupe�niej niezwyk�e.
Wychodzimy w sie�, na zakr�cie
ciasnej klatki schodowej wida�
troje, czworo plec�w zgi�tych w
tragarskich sznurach. D�wigaj�
ze st�kiem ci�ar niema�y, o
ciemnych konturach. Nag�a my�l
kojarzy si� z dotkliw�
reminiscencj� trumny matczynej.
Oczy si� mru��... tak j� tu
wynosili... ale w d� - a teraz:
pod g�r�.
Ju� s�.
Bo�e wielki!
Gdzie? Dok�d? Z trumny robi
si� fortepian. Prawdziwy,
ciemnoz�oty, nowiute�ki.
Od kogo? (Fortepian...!)
Pan jeden m�ody kupi�, a
m�wi�, �e z polecenia ksi�cia
elektora... Dla nadwornego
muzykanta pana Ludwika van
Beethovena... Hrabiowski mia� na
palcu herb...
Odchodz�.
Stare, ��te, kochane pud�o
dziada Ludwika w dalszy posz�o
k�t - nowiute�ki �askawca
rozpanoszy� si� a� mi�o. - - -
Waldstein!
Ten poczciwy �otr fortepian mi
przys�a�!! -
A gdy si� go spotka�o:
- S�uchaj! Sk�d to?
Miesza si� tak wyra�nie, �e
ju� wiem.
- Co? Fortepian? Nic... nie
wiem. Nie �ciskaj mnie tak!
I odchodz� zbola�y,
szcz�liwy, z�y. I p�dz� do
nowiutkiego tronu.
Jak tu si� gniewa� na tego
Ferdynanda?
Czy te dziwne ostatnie �aski
elektora, te nieprzewidziane
gratyfikacje, te honoraria
dodatkowe - czy to... czy to...?
Taki� mia�by to by� �garz
wierutny?
Tego samego wieczora, gdy
ojciec w szynku by�, na
nieskalanej, anielskiej drabinie
Jakubowej przeczystych klawisz�w
przez dobre dwie godziny
wyczynia�em tak dzikie
szale�stwa, �e mi si�
zbiegowisko pod oknami zlecia�o
i by�em potem z�y sam na siebie.
Smutna pani na pewno by si�
gniewa�a, �e znowu jestem
narowisty.
A ten Waldstein...
Przyjecha� do Bonn na odbycie
nowicjatu Zakonu Rycerskiego.
Gra na fortepianie znakomicie,
komponuje te� - po�al si� Bo�e
co prawda - serdeczna dusza,
serce jakich ma�o. Wci��
improwizowa� mi ka�e i, jak
posiwia�y mistrz, tematy zadaje.
Na Wiede� ustawicznie namawia.
Entuzjasta muzyki, szczery
przyjaciel. I fortepian - to na
pewno on mi przys�a�... Przyzna�
si� nie chcia� - a kiedy
grozi�em napisaniem skryptu
dzi�kczynnego do elektora, to mi
Ferdynand "odradza�", to mi
t�umaczy�, �e "nie lubi" elektor
tego rodzaju manifestacji, �e to
ju� "on sam zrobi" na
najbli�szej audiencji. Do
Wiednia codziennie namawia, abym
jecha�. M�wi, �e si� guldeny
znajd�, �e "dopiero w Wiedniu" -
gdzie jest wielki Mozart, gdzie
jest muzyka nie taka jak w
naszej zagrodzie - �e tam
dopiero "zab�ysn�", poka��, co
to znaczy gra�. Nie wierz�...
Chyba ju� pojad�. Bo to jednak
- Wiede�...
..........
Ferdynand hrabia Waldstein w
kilkana�cie lat p�niej
zaszczycony zosta� monarszym
rewan�em, dedykacj� na czele
jednego z najwi�kszych dzie�
Beetho�vena, "Sonaty C_dur" op.
53, do kt�rej na zawsze
przylgn�o miano
"Waldsteinowskiej".
Przyja�� z Wegelerem,
Breuningami, a p�niej i z
Waldsteinem przypada na czas
rozpocz�cia powa�nych studi�w
muzycznych. Neefe, kt�rego
wp�ywy i zakres pracy na dworze
elektorskim rozszerzaj� si�
znacznie, coraz cz�ciej
powierza Ludwikowi zast�pstwo
przy organach, a nawet na
pr�bach w teatrze nadwornym. Ju�
m�odocianego adepta wpisano na
list� dworskich muzyk�w. A�
zmieni�y si� nagle stosunki w
sto�ecznym Bonn, kiedy w roku
1784 umar� elektor Maks
Fryderyk. Trup� teatraln�
zwolniono, ca�� rzesz�
artystyczn� opanowa�a trwoga na
my�l o niepewnej przysz�o�ci, a
nad losami Beethovena zawis�
znak zapytania.
Panowanie obj�� najm�odszy syn
Marii Teresy - Maksymilian
Franciszek - i wnet rozproszy�
obawy swoich poddanych. Zyskali
w nowym w�adcy jednostk� o
szerokim widnokr�gu i wysokich
aspiracjach kulturalnych:
podni�s� nauk�, zreformowa�
o�wiat�, sta� si� pot�nym i
m�drym protektorem sztuki, nade
wszystko muzyki orkiestralnej,
kt�rej kult szybko
rozprzestrzeni� si� w�r�d
szerokich warstw mieszcza�stwa.
Dw�r nadawa� ton subtelnej,
estetycznej wytworno�ci. Pi�kne
nadre�skie miasto prze�ywa�o
sw�j z�oty wiek.
Z tych czas�w znany jest �art
muzyczny, na jaki pozwoli�o
sobie ch�opi� przy organach w
czasie wielkopostnych �piew�w.
Wykonywano ust�py "Lamentacyj
Jeremiasza", oparte w partii
g�osowej bez przerwy prawie na
jednej nucie, urozmaicanej
wariacjami akompaniamentu
organowego. Beethoven filuternie
zapyta� solisty, czy pozwoli, �e
on gr� organow� zbije go z
tropu, �e "wyrzuci go z siod�a".
�w, pe�en pewno�ci siebie,
przysta�, na co nasz organista
rozpocz�� tak niezwyk�e
fantazje, �e �piewak straci�
kontenans i zdezorientowa� si�
zupe�nie, a dowcipny
improwizator oberwa� nagan�
ksi���c�.
Ojciec Jan Beethoven z roku na
rok g��biej zapada w trz�sawisko
spodlonego �ywota. M�tnymi
oczyma ju� nie widzi rodziny,
ju� byt jego streszcza si� w
idea�ach szynku i kieliszka.
M�odsi synowie, Karol, z g�ry
przez ojca na muzyka
predestynowany, i Jan,
praktykuj�cy w aptece, nieraz
ojca pijanego cichaczem ci�gn�
do domu. Ludwik jest g�ow�
rodziny, zarabia na jej
utrzymanie, kt�rego� dnia
rodzica odbija z r�k policjanta.
Wreszcie, nie maj�c innej rady,
wyjedna� u elektora, �e cz��
ojcowskiej pensji odt�d
wyp�acano jemu. Urz�dowa
kuratela dziewi�tnastoletniego
ch�opca nad t� karykatur� ojca.
Pijaka zwolniono ze s�u�by,
wyp�acaj�c mu odt�d po�ow�
pensji, 200 talar�w, podczas gdy
reszta osobliwej tej "emerytury"
przekazywana by�a Ludwikowi na
utrzymanie rodze�stwa.
Dziw, �e ten�e Ludwik m�g�
lata swego �ycia, podkr��one tak
niesamowitym cieniem �ycia
domowego, w dojrza�ych, p�nych
czasach nazywa� latami
promiennego wesela i
niepowrotnej pogody...
A jednak: przez ca�e �ycie nie
zazna� tylu barw jasnych i
u�miech�w, co w tych ostatnich
dwu latach pobytu w Bonn.
Gdy nowy elektor po
czteroletnich oszcz�dno�ciach
otworzy� nowy teatr nadworny (z
wysuni�ciem opery na plan
pierwszy), Beethovena
zaanga�owano