2063
Szczegóły |
Tytuł |
2063 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2063 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2063 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2063 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
Szale�stwo Almayera
Prze�o�y�a Aniela Zag�rska
wyd. VI Szczecin 1986
PrZEDMOWA AUTOrA
Dowiedzia�em si�, �e krytykuj�c literatu-
r�; kt�ra �eruje na nieznanych ludach i grasuje po
dalekich krajach - pod cieniem palm, w jaskrawym,
niczym nie os�oni�tym blasku smaganych s�o�cem wy-
brze�y, mi�dzy poczciwymi dzikusami i dalekimi od
naturalnej prostoty pionierami naszych wspania�ych
cn�t, pani -- uznana w �wiecie literackim - stre�ci�a
swoj� nagan� dla tej literatury m�wi�c, �e jej opo-
wie�ci s� "odcywilizowane". A w tym zdaniu zosta�y
ostatecznie pot�pione wyrokiem pe�nym pogardliwej
dezaprobaty nie tylko opowie�ci, ale - obawiam si�-
' tak�e nieznane ludy i dalekie kraje.
S�d kobiety: intuicyjny, zr�czny, wyra�ony ze szcz�-
�liwym wdzi�kiem - nieomylny: S�d, kt�ry nie ma
nic wsp�lnego ze sprawiedliwo�ci�. Ten krytyk i s�-
dzia zarazem wydaje si� my�le�, �e w owych dalekich
krajach wszelka rado�� jest krzykiem i ta�cem wojen-
, nym, wszelkie wzruszenie wyra�a si� wyciem i okrop-
nym szczerzeniem spi�owanych z�b�w, a wszystkie pro-
blemy znajduj� rozwi�zanie w lufie rewolweru lub
na ostrzu w��czni. A przecie� tak nie jest. Ale s�dzia,
kt�ry si� myli, mo�e przytacza� na swe usprawiedli-
wienie fakt, i� �wiadectwa z natury swej wprowadzaj�
w b��d.
Obraz �ycia, zar�wno tam, jak i tu, jest namalowany
z tym samym starannym wypracowaniem szczeg��w,
5
zabarwiony tymi samymi kolorami. Tylko wobec okrut-
nie pogodnego nieba, w bezlitosnym blasku s�o�ca
o�lepione oko nie dostrzega subtelnych szczeg��w, wi-
dzi jedynie grube zarysy, podczas gdy barwy w nie-
zmiennym �wietle wydaj� si� surowe i bez wyrazu.
A jednak jest to ten sam obraz.
I jest wi� mi�dzy nami i t�, tak odleg�� ludzko�ci�.
M�wi� tu o m�czyznach i kobietach - nie o tych
wdzi�cznych i powabnych zjawiskach, kt�re snuj� si�
w�r�d naszego b�ota i dymu - �agodnie prze�wietlone
odblaskiem wszystkich naszych cn�t; posiadaj� wszelk�
mo�liw� subtelno��, wra�liwo��, m�dro�� - ale, b�d�c
tylko zjawiskami, nie posiadaj� serca.
Wsp�czuj� one (zapewne) z nie�miertelnymi: z anio-
�ami w g�rze lub diab�ami w dole. Mnie wystarczy
wsp�czu� ze zwyk�ymi �miertelnikami, niezale�nie od
tego, gdzie �yj�, w domach czy w sza�asach, na ulicach
zasnutych mg�� czy w puszczach poza czarn� lini� po
s�pnych mangrowc�w, kt�re obrze�aj� pust� samotno��
morza. Bo ich kraj - podobnie jak i nasz - le�y przed
niezg��bionym wzrokiem Najwy�szego. Ich serca - po
dobnie jak nasze - musz� znosi� brzemi� dar�w nieba:
przekle�stwo fakt�w i b�ogos�awie�stwo z�udze�, go-
rycz naszej m�dro�ci i zwodnicz� pociech� naszego szale�stwa.
J.C
1895
Pami�ci T. B
Qui de nous n'a eu sa terre pron'tise,
son jour d'extase et sa fin en exil?
(Kt� z nas nie mia� swej ziemi obiecanej,
swego dnia zachwytu - i �mierci na wygnaniu?)
(Amiel)
- Kaspar! Makan!
Ten znajomy, ostry g�os targn�� Almayerem, budz�c
go z marze� o wspania�ej przysz�o�ci; wr�ci�a przykra
rzeczywisto��. G�os by� tak�e przykry. Almayer s�ucha�
go przez tyle lat i z ka�dym rokiem coraz mniej go
znosi�. Ale co tam: sko�czy si� ju� wkr�tce to wszystko.
Puruszy� si� niespokojnie, po chwili jednak przesta�
zwa�a� na wo�anie. Wsparty obu �okciami o balustra-
d� werandy, wpatrzy� si� zn�w w wielk� rzek� p�yn�c�
przed nim wartko i oboj�tnie. Lubi� przygl�da� si� jej
o zachodzie = mo�e dlatego, �e gorej�ce z�oto sypa�o
si� wtedy na fale Pantai, za� my�li Almayera b��-
dzi�y cz�sto oko�o z�ota. Nie uda�o mu si� go dot�d
zdoby� - tego z�ota, kt�re posiedli inni, z pewno�ci�
nieuczciwie. Musi jednak zdoby� je dla siebie i Niny,
wyt�ywszy wszystkie si�y w rzetelnej pracy. Pogr�-
�y� si� w marzeniach o bogactwie i pot�dze przenosz�c
si� my�l� daleko od wybrze�a, gdzie mieszka� tyle lat;
zapomnia� o goryczy znoju i walki, ol�niony wizj� wiel-
kiej, wspania�ej nagrody. Osi�dzie w Europie razem
z c�rk�. B�d� bogaci i szanowani. Nikt nie zwr�ci uwa-
gi na mieszan� krew Niny wobec jej wielkiej pi�kno�ci
i niezmiernego bogactwa ojca. On sam odm�odnieje
patrz�c na tryumfy c�rki i zapomni o dwudziestu pi�-
ciu latach rozpaczliwej walki na tym wybrze�u, gdzie
czu� si� jak w wi�zieniu. Wszystko to by�o niemal pod
9
r�k�. Niech tylko Dain powr�ci. Powinien wr�ci� pr�d-
ko, w tym le�y jego interes. Sp�ni� si� wi�cej ni� o ty-
dzie�. Mo�e zjawi si� dzi� w nocy?
Takie my�li snu�y si� po g�owie Almayera. Patrzy�
na szerok� rzek� stoj�c na werandzie nowo zbudowa-
nego domu, kt�ry zaczyna� ju� butwie�; by�o to ostatnie
z niepowodze� jego �ycia. Tego wieczoru rzeka nie
l�ni�a z�otem: wezbrana od deszcz�w, toczy�a z�e, bure
wody przed roztargnionym wzrokiem Almayera, uno-
sz�c mn�stwo drzewnego �miecia, wielkie, martwe k�o-
dy i ca�e z korzeniami wyrwane drzewa z ga��mi
i listowiem, w�r�d kt�rego wirowa�a woda szumi�c z�o-
wrogo.
Jedno z tych porwanych drzew zawadzi�o o spa-
dzisty brzeg tu� przy domu; Almayer zacz�� je �ledzi�
z leniwym zainteresowaniem, porzucaj�c swoje ma-
rzenie. Drzewo obr�ci�o si� z wolna w�r�d huku spie-
nionych fal i wyzwolone z zatoru, pop�yn�o znowu
z pr�dem; przewalaj�c si� powoli z boku na bok wznio-
s�o ku niebu d�ugi, obna�ony konar niby r�k� wyci�-
gni�t� w niemym wo�aniu o pomst� za brutaln� prze-
moc rzeki. Almayer przejmowa� si� coraz bardziej lo-
sem drzewa. Wychyli� si� �ledz�c, czy pie� wyminie
niski przyl�dek - i cofn�� si� uspokojony. Teraz droga
by�a swobodna a� hen ku morzu. Pozazdro�ci� losu tej
martwej k�odzie, kt�ra szybko mala�a, a� znik�a w g�-
stniej�cych ciemno�ciach. W�wczas j�� rozmy�la�, jak
daleko drzewo pop�ynie, czy pr�d uniesie je na p�noc,
czy na po�udnie. Prawdopodobnie na po�udnie, ku Ce-
lebesowi; mo�e a� do Makassaru?
Makassar. Podniecona wyobra�nia Almayera prze-
�cign�a drzewo na jego urojonym szlaku; ogarn�y
go wspomnienia sprzed jakich dwudziestu lat albo i wi�-
cej. Oto smuk�y m�odzieniec o skromnym wygl�dzie,
w bia�ym ubraniu, opuszcza holenderski parowiec i wy-
10
siada na bulwarze pe�nym kurzu; to Almayer przyby-
wa do Makassaru, aby zdoby� maj�tek w halach tar-
gowych starego Hudiga. Od tej epokowej chwili roz-
pocz�� nowe �ycie. Ojciec Almayera, ni�szy urz�dnik
ogrod�w botanicznych w Buitenzorgu, by� bez w�tpie-
nia uszcz�liwiony, �e uda�o mu si� umie�ci� syna w ta-
kiej solidnej firmie. M�ody ch�opak porzuci� ch�tnie
truj�ce wybrze�a Jawy i niedostatek w rodzinnym do-
mu, gdzie ojciec zrz�dzi� od rana do nocy na g�upot�
ogrodnik�w krajowc�w, a matka op�akiwa�a w g��bi
fotela utracone wspania�o�ci Amsterdamu i �wietno��
swojej pozycji, jako c�rki tamtejszego handlarza cygar.
Almayer opu�ci� dom rodzinny z lekkim sercem
i l�ejsz� jeszcze kieszeni�; m�wi� dobrze po angielsku,
by� mocny w rachunkach - got�w by� �wiat ca�y wyz-
wa� do walki nie w�tpi�c, �e go zdob�dzie.
Dwadzie�cia lat min�o od tej chwili. Wdychaj�c
parne gor�co bornea�skiego wieczoru przypomnia� so-
bie z �alem wynios�e, ch�odne sk�ady Hudiga, zawalone
pakami d�ynu i bawe�nianych tkanin; d�ugie proste
uliczki mi�dzy szeregami pak; wielkie drzwi obracaj�ce
si� bez szelestu i przy�mione �wiat�o tak mi�e dla
oczu po jaskrawym blasku ulicznym. W�r�d spi�trzo-
nych towar�w oddzielone by�y balustrad� niewielkie
przestrzenie, gdzie schludni urz�dnicy chi�scy o smut-
nych oczach i ch�odnym obej�ciu pisali szybko, milcz�c,
w ha�asie i rozgwarze. Robotnicy toczyli beczki lub
przesuwali paki w takt �piewnego pomruku ko�cz�-
cego si� rozpaczliwym wrzaskiem. W dalszej cz�ci
hali odgrodzono du�� przestrze� dobrze o�wietlon�, na-
przeciw wielkich drzwi; tu nad ha�asem st�umionym
przez oddalenie g�rowa� �agodny i bezustanny d�wi�k
srebrnych gulden�w. Chi�czycy liczyli je
i uk�adali w stosy pod nadzorem Vineka, kasjera,
11
bufor
kt�ry by� duchem opieku�czym tego miejsca i praw�
r�k� w�adcy.
W tym jasnym zak�tku pracowa� Almayer przy swo-
im stole, niedaleko ma�ych zielonyeh drzwi, u kt�rych
sta� zawsze Malaj w czerwonym pasie i turbanie; ci�g-
n�� za zwisaj�cy sznurek, podnosz�c i opuszczaj�c r�k�
z dok�adno�ci� maszyny. Sznurek ten wprawia� w ruch
punkah po drugiej stronie zielonych drzwi, gdzie mie-
�ci�o si� tak zwane prywatne biuro; kr�lowa� tam stary
Hudig - w�adca - udzielaj�c ha�a�liwych pos�ucha�.
Niekiedy ma�e drzwi otwiera�y si� gwa�townie, uka-
zuj�c przez b��kitn� mg�� dymu tytoniowego d�u-
gi st�, obstaw,iony butelkami przer�nych kszta�t�w
i smuk�ymi dzbanami z wod�; w fotelach z rotanu le-
�eli ha�a�liwie rozprawiaj�cy m�ezy�ni, a w�adca wy-
chyla� g�ow-e przez drzwi i trzymaj�c za klamk� mru-
cza� co� poufnie do Vineka; czasem rzuca� grzmi�cy
r##zkaz na hal� lub te� zwietrzywszy nieznajomego
i wahaj�cego si� go�cia wita� go przyjaznym rykiem:
"Moje uszanowanie kapitanowi! Sk�d�e pan przybywa?
Czy nie z Bali, co? Ma pan kuce? potrzeba mi kuc�w,
potrzeba mi wszystkiego, co tylko pan ma do zbycia!
ha! ha! ha! niech�e pan wejdzie!" W�r�d huraganu wy-
krzyk�w wci�ga� nieznajomego do biura, a drzwi si�
zamyka�y i zwyk�e ha�asy rozlega�y si� znowu: �piew
robotnik�w, �oskot beczek, skrzypienie po�piesznie pi-
sz�cych pi�r; nad wszystkim za� g�rowa� melodyjny
d�wi�k du�ych, srebrnych pieni�dzy, p�yn�cych nie-
ustannie przez ��te palce uwa�nych Chi�czyk�w.
W Makassarze kipia�o w�wczas �ycie, kwit� hande�.
By� to punkt zborny dla wszystkich awanturnik�w,
kt�rzy, zaopatrzywszy swoje szku�ce na wybrze�u
australijskim, puszczali si� w g��b Arehipelagu Malaj-
skiego w pogoni za pieni�dzmi i przygodami. Ci �mia�-
kowie wa��cy si� na wszystko nie stronili od potyczek
z korsarzami grasuj�cymi jeszcze wtedy na wielu wy-
brze�ach; maj�c w�ch do interes�w dorabiali si� szybko
maj�tku, a og�lnym ich rendez-vous by�a owa zatoka,
gdzie zje�d�ali si� dla transakeji handlowych i uciech.
Kupcy holenderscy zwali tych ludzi angielskimi kra-
marzami w�drownymi. Niekt�rzy z nich byli to bez-
sprzecznie d�entelmeni, kt�rych ten rodzaj �ycia po
ci�ga� swoim urokiem, lecz wi�kszo�� stanowili zawo-
dowi marynarze, Za kr�la ich uwa�ano powszechnie
Toma Lingarda, kt�rego wszyscy Malaje - uczciwi
czy nieuczciwi, spokojni rybacy czy te� sko�czeni zb�-
je - nazywali Radja Laut - Kr�lem Morza.
Almayer nie by� i trzech dni w Makassarze, gdy po
s�ysza� o nim; o jego zr�cznych transakejach handlo-
wych, mi�ostkaeh i zaciek�ych walkach z piratami ple-
mienia Sulu. Powt�rzono mu tak�e romantyczn� opo-
wie�� o jakim� dziecku -- dziewezynce znalezionej
przez zwyci�skiego Lingarda na korsarskim statka,
kt�rym po d�ugiej walce zaw�adn�� zmi�t�szy za�og�
z pok�adu. Og�lnie by�o #-iadomo, �e Lingard zaadop-
towa� t� dziewezynke; umie�ci� j� w jakim� klasztorze
na Jawie i m�wi� o niej zawsze: "moja c�rka". Z�o�y�
uroczyst� przysi�g�, �e wyda j� za bia�e#o cz�owieka
przed powrot#m do kraju i zostawi jej ca�y maj�tek.
"A kapitan Lingard jest bardzo bogaty - mawia� uro-
czy�cie pan Vinek przEchylaj�c g�ow� na bok - bar-
dzo bo#aty, bogatszy od samego Iiudiga!" Tu urywa�
na chwil�, aby s�uchacze mogli och�on�� po tak nie-
prawdopodobnej wie�ci, i doda#va� szeptem #vyja�nie-
IlIE: "Wldzl pan, on odkz-y� rzek#".
Ot� to -= odkry� rzek�! 'I#en fakt w�a�niE wynosi�
hingar-da tak wysoko nad pospolity t�um morskich
awanturnikciw, kt�rzy za dnia handlowali z Iludigiem,
a noce sp�dzali na piciu szampana, szulerce, �piewaniu
krzykliwych piosenek i na umizgach do dziewez�t krwi
iz
mieszanej pod dachem obszernej werandy hotelu "Sun-
da". Dost�p do owej rzeki znany by� jedynie samemu
Lingardowi. Wyruszaj�c w drog� zabiera� doborowy
�adunek bawe�nianych tkanin, mosi�nych gong�w,
strzelb i prochu. "B�yskawica", bryg jego, kt�rym sam
dowodzi�, znika�a nieznacznie noc� z przystani, pod-
czas gdy kamraci Lingarda odsypiali skutki nocnej or-
gii. Zostawia� ich pijanych pod sto�em i wraca� na po
k�ad; sam za�, nawet pij�c bez miary, nigdy przytom-
no�ci nie traci�. Niejeden usi�owa� go wytropi� i dosta�
si� do tego kraju obfito�ci bogatego w gutaperk� i ro-
tan, wosk i damar�, per�owe konchy i ptasie gniazda,
ale niewielka "B�yskawica" umia�a prze�cign�� ka�dy
statek na tych wodach. Kilku �mia�k�w natkn�o si�
na ukryte mielizny i rafy koralowe; trac�c ca�e mienie
ledwie z �yciem uj�� zdo�ali z okrutnych obj�� tego
morza u�mieehaj�cego si� s�onecznie. Zniech�ci�o to
innych. Zielone wyspy o niewinnym wygl�dzie, str�u-
j�ce u wej�cia do ziemi obiecanej, przechowa�y swoj�
tajemnic� przez d�ugie lata z bezlitosn� pogod� natury
podzwrotnikowej. A Lingard po dawnemu zjawia� si�
i znika� w ci�gu swoich wycieczek jawnych czy ukry-
tych. �mia�o�� jego ryzykownych wypraw i olbrzymie
dochody opromienia�y go bohaterstwem w oczach Al-
mayera, kt�ry z najg��bszym podziwem zwyk� by�
patrze�, gdy wielki cz�owiek szed� przez hal�, mru-
cz�c mimochodem "dzie� dobry" do Vincka albo wi-
taj�c w�adc� Hudiga gromkim wykrzykiem: "Jak si�
masz, stary korsarzu! c�, �yjesz jeszcze?" Bv� to zwy-
k�y wst�p do transakcji handlowych za zielonymi
drzwiami. Wieczorem, gdy cisza zaleg�a opustosza��
hal�, Almayer porz�dkowa� papiery przed powrotem
do domu w towarzystwie Vincka, u kt�rego mieszka�.
Przerywa� w�wczas cz�sto swoje zaj�cie przys�uchuj�c
si� ha�a�liwym i gor�cym rozprawom w prywatnym
biurze, sk�d dochodzi� g��boki, monotonny pomruk
w�adcy, przerywany gwa�townymi okrzykami Lingar-
da - dw�ch brytan�w walcz�cych o ko�� pe�n� szpiku.
Lecz w uszach Almayera brzmia�o to jak tytaniczna
zwada, jak walka bog�w.
Mniej wi�cej w rok potem Lingard zapa�a� nagle
do�� niewyt�umaczon� dla ludzi postronnych sympati�
do Almayera, z kt�rym styka� si� cz�sto z powodu in-
teres�w. Wychwala� go pod niebiosa przed kamratami,
gdy p�no w nocy siedzieli przy kieliszku w hotelu
"Sunda", a pewnego pi�knego poranka zelektryzowa�
Vincka o�wiadczeniem, �e musi "zabra� z sob� tego
smyka. B�dzie za�atwia� za mnie wszystkie gryzmo-
�y - co� w rodzaju sekretarza". Hudig przysta� na to.
Przej�ty m�odzie�cz� ��dz� zmiany, Almayer zgodzi�
si� ch�tnie i spakowawszy swoje manatki pu�ci� si�
na pok�adzie "B�yskawicy" w d�ug� podr�. W czasie
takiego objazdu stary �eglarz odwiedza� zwykle wszy-
stkie wyspy Archipelagu. Mija�y miesi�ce, a przyja��
Lingarda zdawa�a si� wzrasta�. Przechadza� si� cz�sto
z Almayerem po pok�adzie brygu, kt�ry sun�� lekko
pod spokojnym, wyiskrzonym niebem, p�dzony �agod-
nie przez nik�y powiew nocny, nios�cy od strony wysp
silne aromaty. Stary �eglarz lubi� wtedy otwiera� ser-
ce przed zachwyconym s�uchaczem. M�wi� o swojej
przesz�o�ci, o niebezpiecze�stwach, kt�rych unikn��,
o wielkich dochodach p�yn�cych z jego transakcyj han-
dlowych, o nowych planach, kt�re w przysz�o�ci mia�y
przynie�� jeszcze wi�ksze zyski. WspomiiZa� cz�sto swo-
j� c�rk�, dziewczynk� znalezion� na statku korsarskim,
i m�wi� o niej z dziwnym porywem ojcowskiej tkli-
wo�ci. "Wyros�a pewnie na du�� dziewczyn�, cztery
lata prawie jej nie widzia�em! No, Almayer, niech mnie
diabli porw�, je�li nie znajdziemy si� tym razem w Su-
rabai!" Po takim o�wiadczeniu dawa� zwykle nurka
14 15
do swojej kabiny mrucz�c pod nosem: "Trzeba co�
z tym zrobi� - trzeba koniecznie!" Zadziwi� Almaye-
ra kilkakrotnie swoim zachowaniem: podehodzi� szybko
do niego, chrz�ka� pot�nie, jakby chc�c co� powie-
dzie�, a potem nagle zawraca� na pi�cie i opiera� si�
milez�c o parapet; godzinami ca�ymi �ledzi� bez ruchu
blask i iskrzenie si� fosforyzuj�cych fal wzd�u� statku.
Ostatniej nocy, przed samym przybyciem do Surabai,
jedna z takich pr�b zwierze� uda�a si� nareszcie. Od-
chrz�kn�wszy kilkakrotnie Lingard przem�wi� ods�a-
niaj�c sw�j zamiar. Oto chcia� o�eni� Almayera ze
swoj� przybran� c�rk�. "Tylko mi si� nie stawiaj, dla-
tego �e� bia�y! - wybuchn�� nagle, nie daj�c przyj��
do s�owa zdumionemu m�odzie�cowi, - Ze mn� to si�
na nic nie zda. Nikt nie zauwa�y, jak� twoja �ona ma
sk�r� - od czeg� dolary! Ja ci to m�wi�! I zapami�-
taj sobie, b�dzie ich grubo wi�cej jeszcze, zanim umr�.
Miliony, s�yszysz, Kasprze? miliony! A wszystko dla
niej i dla ciebie, je�eli zrobisz, co ci ka��".
Zaskoczony t� nieoczekiwan� propozycj�, Almayer
zawaha� si� i zamilk� na chwil�, Wyobra�ni� mia� bujn�
i ruchliw�; w mgnieniu oka ujrza� - niby w b�ysku
ol�niewaj�cego �wiat�a - ogromne stosy b�yszcz�cych
gulden�w i u�wiadomi� sobie wszelkie rozkosze p�yn�ce
z bogactwa. Og�lne uznanie, b�ogo�� bezezynnej egzy-
steneji, do kt�rej czu� si� wprost stworzony, w�asne
okr�ty, domy handlowe, towary #stary Lingard nie b�-
dzie przecie� �y� wiecznie) - a wreszcie korona wszy-
stkich marze�: w dalszej przysz�o�ci - niby czaro-
dziejski pa�ac z bajki - wielki dom w Amsterdamie,
tym ziemskim raju jego sn�w. Wyniesiony na mocarza
przez pieni�dze starego Lingarda, sp�dzi tam koniec
�ycia w niewypowiedzianej wspania�o�ci. Go do odwrot-
nej s##ony medalu - zwi�zania si� na ca�e �ycie z ma-
lajsk� dziewezyna - tym spadkiem po korsarskim
statku - mia� tylko niejasn� �wiadomo�� wstydu, �e
on, cz�owiek bia�y... No ale czteroletnie wychowanie
w klasztorze co� przecie� zn#czy! A potem - mo�e j�
los jako� uprz�tnie. szcz�cie sprzyja�o mu zawsze,
a pieni�dz to pot�ga! Trzeba przej�� przez to. A mo-
�e?... Mign�a mu niejasna my�l, aby j� gdziekolwiek
zamkn��, usun�� poza ramy jego wspania�ej przysz�o-
�ci. Z malajsk� dziewezyn� �atwo sobie poradzi-
klasztor nie klasztor, �lub nie �lub - ostatecznie to
niewolnica wed�ug jego wschodnich poj��.
Podni�s� g�ow� i spojrza� w oczy �eglarzowi, kt�ry
czeka�, rozdra�niony i niespokojny:
- Ja, naturalnie, wszystko, czego pan sobie �yczy,
kapitanie Lingard...
- Nazywaj mnie ojcem, m�j ch�opeze, tak jak
ona! - rozezuli� si� stary awanturnik. - Do diab�a,
my�la�em, �e chcesz odm�wi�! Widzisz, Kasprze, to by
si� i tak na nic nie przyda�o, bo ja zawsze dopn� swego.
Ale ty nie jeste� g�upi!
Pami�ta� dobrze t� chwil�: spojrzenie, wyraz twarzy
Lingarda, jego s�owa, wra�enie, jakiego dozna�, a na-
wet wszystko, co ich otacza�o. Pami�ta� w�ski, pochy�y
pok�ad brygu, �pi�ce cicho wybrze�e i g�adk�, czarn�
powierzehni� morza, na kt�rej wschodz�cy ksi�yc
k�ad� wielk� sztab� z�ota. Pami�ta� tak�e uczucie sza-
lonego uniesienia na my�l o cisn�cych mu si� do r�k
bogactwach. Nie by� g�upi ani wtedy, ani dzisiaj. Los
zawzi�� si� na niego; przepad�y bogactwa, ale zosta�a
jeszcze nadzieja.
Nocne powietrze przej�o go dreszczem; u�wiadomi�
sobie nagle g��bok� ciemno��, kt�ra po znikni�ciu s�o�-
ca zawis�a nad rzek� ch�on�c zarysy przeciwleg�ego
brzegu. Tylko stos suchych #a��zi zapalony przed ostro-
ko�em otaczaj�cym podw�rzec rad�y o�wietla� raz po
raz chropawe pnie najbli�szych drzew i rzuca� na wod�
16 1'7
2 - Szale�stwo...
plam� gor�cej czerwieni a� po sam �rodek rzeki, gdzie
w nieprzeniknionym mroku mkn�y �piesznie ku mo-
rzu k�ody unoszone wartkim pr�dem. Jak przez mg��
przypomnia� si� Almayerowi g�os �ony nawo�uj�cy go
kilkakrotnie - pewno na obiad. Ale cz�owiek, kt�ry
rozpami�tywa bankructwo swojej przesz�o�ci w brzasku
wskrzeszonych nadziei, nie mo�e by� g�odny na za-
wo�anie tylko dlatego, �e ry� czeka na stole. Czas
jednak do domu - p�no ju�.
Skierowa� si� ku drabinie st�paj�c ostro�nie po lu�-
nych deskach. Sp�oszona krokami jaszczurka pisn�a
�a�o�nie i pomkn�a przez wysok� traw� porastaj�c�
brzegi. Almayer zszed� powoli z drabiny; musia� skupi�
ca�� uwag�, aby nie potkn�� si� na nier�wnym grun-
cie, i to go zupe�nie otrze�wi�o. Kamienie, zgni�e deski,
nie dopi�owane belki le�a�y tu stosami w najwy�szym
nie�adzie. Zwr�ci� si� w stron� tak zwanego "starego
domu", gdzie by�o jego mieszkanie, i w tej chwili
w�a�nie us�ysza� w ciemno�ciach daleki plusk wiose�.
Przystan�� na �cie�ce, zdumiony, �e kto� p�ynie wez-
bran� rzek� o tak p�nej godzinie. Teraz s�ysza� ju�
wyra�nie uderzenia wiose�, a nawet kilka s��w zamie-
nionych �piesznie przyciszonym g�osem i ci�ki oddech
ludzi walez�cych z pr�dem tu� przy brzegu, gdzie si�
zatrzyma�. Za cier#zno by�o jednak, aby m�g� rozr�-
ni� co�kolwiek pod zwisaj�cymi krzakami.
- Pewno Arabowie - mrukn�� staraj�c si� prze-
nikn�� g�ste ciemno�ci - co oni tu robi� tak p�no?
To musz� by� sprawki tego przekl�tego Abdulli, oby
sezez� marnie !
��dka by�a ju� bardzo blisko.
- Oh, ja! Kto tam! - krzykn�� Almayer.
Szmer g�os�w przycich�, lecz wios�a pracowa�y r�wnie
gwa�townie jak przedtem. Wtem zatrz�s� si� krzak tu�
przed Almayerem i �oskot wiose� rzuconych na dno
�odzi rozdar� cicho�� nocy. Wio�larz uchwyci� si� zwi-
saj�cych ga��zi, lecz mimo to Almayer zaledwie m�g�
rozezna� ciemny zarys g�owy i ramion wystaj�cy nad
brzAgiezzt.
- Czy to ty, Abdullo? - spyta� niepewnie.
Fowa�ny g�os odpowiedzia�:
- T,,zar. Almayer m�wi do przyjaciela. Nie ma tu
#;adnego Araba.
Almayerowi serce targn�o si� w piersi.
- Dain! - krzykn�� - nareszcie! nareszcie! wy-
czekiwa�em ci� co dnia i cu nocy! Straci�em ju� prawie
nadziej�!
- # Tic nie mog�oby wstrzyma� mnie od powrotu-
odpar� tamten niemal gwa�townie. - Nawet �mier�-
szepn�� do siebie.
- Tak m�wi przyjaciel, #rawdziwy przyjaciel!-
zawo�a� serdecznie Almayer. -- [Ale pop�yn�li�cie za
daleko.] Ka� przybi� do przystani, niech twoi ludzie
ugotuj� sobie ry�u w ka#m.pimgu, a my przez ten czas
porozmawiamy.
Nie by�o odpowiNdzi na to zapytanie.
- C� to znaczy? - spyta� niespokojnie Almayer.-
Mam nadziej�, �e bry gowi iiic si� nie sta�o ?
- Bryg znajduje si� tam, gdzie �aden orung Be-
lan�n nie zno�e #o dosi�gn�� - rzek� Dain ponuro,
lecz Aimayer, unie#iony rado�ci#, nie zauwa�y� jego
tonu.
- 'I'o dobrze. Ale gdzie� w##zyscy twoi ludzie? Dw�ch
tylko masz z sob�.
- Pos�uehaj mnie, tuanie Almayer - rzek� Dain.-
.Tutrzejsze #;:o�ce ujrzy mnie w twoim domu i b�dzie-
my wtedy rozmawiali, #le teraz musz� jecha� do rad�y.
- Uo rad�#? dlaczego? czeg� chcesz od Lakamby?
- `luanie, pom�wimy jutro jak przyjaciele. Musz�
wicizie� Lakaznb� jeszczi: dzi� w nocy.
18 19
- Dainie, ty nie opu�cisz mnie teraz, kiedy wszy-
stko ju� gotowe! - zawo�a� Almayer b�agalnym tonem.
- Czy� nie powr�ci�em? Ale musz� si� widzie� z La-
kamb�, dla mojego i twojego dobra.
Ciemny zarys g�owy znik� nagle znad brzegu. Krzew,
uwolniony z r�k wio�larza, odgi�� si� wstecz z szele-
stem, opryskuj�c deszczem b�otnistych kropel Alma-
yera, kt�ry pochyli� si� naprz�d, aby dojrze� co�kol-
wiek.
Po chwili ��d� znalaz�a si� w smudze �wiat�a pada-
j�cego na rzek� od wielkiego ogniska na przeciwleg�ym
brzegu. Mo�na by�o teraz rozr�ni� sylwetki dw�ch
ludzi pochylonych nad wios�ami; trzeci z:l�, wymachu-
j�cy wios�em u steru, wygl�da� w olbrzymim, p�askim
kapeluszu jak grzyb fantastycznej wielko�ci.
Almayer �ledzi� ��d�, p�ki nie znik�a za smug� �wia-
t�a. Wkr�tce gwar wielu g�os�w dosi�gn�� go przez
rzek�. Widzia�, jak wyci�gano z ogniska p�on�ce g�ow-
nie, kt�re o�wietli�y na chwil� wrota w ostrokole i t�0-
cz�cych si� ludzi. Po chwili weszli widocznie do �rod-
ka, gdy� pochodnie znik�y, a rozproszony ogie� �wieci�
przy�mionym i dorywezym blaskiem.
Ruszy� wielkimi krokami ku domowi, pe�en nieokre�-
lonej troski. Niemo�:liwe, aby Dain knu� co� przeciw
niemu; to przypuszczenie by�o bez sensu. I Dainowi,
i Lakambie zanadto zale�a�o na pomy�lnym przepro-
wadzeniu planu obmy�lonego przez Almayera, Wpraw-
dzie Malajom zbytnio wierzy� nie mo�na, ale przecie�
i oni maj�. jaki� zdrowy rozs�dek i zrozumienie w�asne-
go interesu. Wszystko b�dzie dobrze, musi by� dobrze.
Doszed�szy do tego wniosku znalaz� si� li st�p scho-
d�w prowadz�cych na werand�. Z nisko po�o�onego
miejsca, gdzie sta�, m�g� widzie� oba ramiona rzeki.
G��wna odnoga Pantai gubi�a si� w ciemno�ciach, gdy�
ogie� pod ostroko�em rad�y ju� wygas�, natomiast
w g�r� ku Sembirowi mo�na by�o rozr�ni� d�ugi sze-
reg chat malajskich skupionych przy brzegu; gdzienie-
gdzie migota�o przy�mione �wiate�ko przez bambusow�
�cian� lub te� pali�y si� dymi�ce pochodnie na pomo-
stach nad wod�. Jeszcze dalej, tam gdzie wyspa prze-
chodzi�a w p�ask� ska��, pi�trzy�a si� nad chatami
ciemna masa budynk�w; o�ywia�y j� liczne �wiat�a
o bia�ym i silnym blasku pochodz�cym widocznie od
lamp naftowych. By�a to posiad�o�� Abdulli ben Selima,
najbogatszego kupca w Sembirze. W�r�d wolnej prze-
strzeni sta� jego dom, zbudOwany trwale na skalistym
pod�o�u i otoc:zony sk�adami towar�w. Dla Almayera
by� to widok nienawistny. Wyci�gn�� �ci�ni�t� pi��
ku budynkOm, kt�lre z wy�yn swego dobrobytu zdawa�y
si� spogl�da� ku niemu Zimno i wyzywaj�co, naigra-
waj�c si� z je#0 upadku.
Zacz�� wst�powa� powoli na schody sWojego domu.
W po�rodku werandy sta� okr�g�y st�, a na nim
lampa bez klosza rzuca�a jaskrawy blask na trzy �cia-
ny. Czwarta strOna werandy, otwarta, wychodzi�a na
rzek�. 1\Zi�dzy grubo ociosanymi s�upami podtrzymu-
j�cymi wysoki spadzisty darh wisi##�y podarte zas�ony
z rotanu. Sufitu nie by�o wcale; ostre �wiat�o lampy
przechodzi�o u g�ry w �a#odny p�cie�, a jeszcze wy-
�ej krokwie gin�y w zupe�nym mroku. �rodkow� �cia-
n� przecina�a cZerwOna firanka zas�aniaj�ca wyj�cie
na korytarz, ktciry ��czy� si� drZwiami z pokojem ko-
biet i prowadzi� dalej do szopy kuchennej i podw�rza.
W jednej z bocznych �cian by�y drzwi z na wp� za-
tartym napisem: "Biuro: Lin#ard i Sp."; pokryte war-
stw� kurzu wy#l�da�y, jakby ich przez wiele lat nikt
nie otwiera�. Pod prZeriwle#�� �iiana sta� bujaj�cy fo-
tel z gi�tego drzewa, za� naOkO�o sto�u i dalej, rozrzu-
conc po werandzie, b��ka�y si� rztery drewniane fo-
tele niby Wstydz�C Sl� tllartlE'g0 OtO�ZE'nla. Stos mat
20 21
le�a� w k�cie; nad nimi wisia� uko�nie stary hamak.
W drugim rogu spa� na pod�odze Malaj zwini�ty w k��-
bek, z g�ow� obwi�zan� szmat� z czerwonego perkalu.
By� to jeden z domowych niewolnik�w Almayera, je-
go "w�asnych ludzi", jak ich nazywa�. Liczne i �wietne
grono ciem pl�sa�o zapami�tale naoko�o lampy w takt
skocznej przygrywki moskit�w unosz�cych si� rojami.
Pod strzech� z palmowych li�ci jaszczurki biega�y po
belkach nawo�uj�c si� �agodnie. Ma�pka uwi�zana na
�a�cuchu u jednego ze s�up�w podpieraj�cych weran-
d� wyjrza�a zza okapu, gdzie by�a jej nocna kryj�wka;
stroj�c przyjazne miny do Almayera zawis�a na pr�cie
bambusowym stercz�cym ze strzechy i strz�sn�a ob-
fity deszcz kurzu i okruch�w zesch�ych li�ci, kt�re
osiad�y na odrapanym stole. Jakie� zwi�d�e ro�liny le-
�a�y na nier�wnej pod�odze pokrytej zesch�ym b�otem.
Zaniedbanie i niechlujstwo wyziera�y z ka�dego k�ta.
[Wielkie, czerwone plamy na pod�odze i �cianach �wiad-
czy�y o cz�stym �uciu betelu.] Od rzeki szed� lekki po
wiew i ko�ysa� �agodnie postrz�pione zas�ony, nios�c
z przeciwleg�ych las�w nik�y i md�y zapach jakby
przekwit�ych kwiat�w.
Pod�oga werandy zaskrzypia�a g�o�no pod ci�kimi
krokami Almayera. �pi�cy w k�cie Malaj poruszy� si�
niespokojnie, mrucz�c jakie� niewyra�ne s�owa. Co�
zaszele�ci�o za firank� zakrywaj�c� drzwi i �agodny
g�os spyta� po malajsku: "Czy to ty, ojcze?"
- To ja, Nino. G�odny jestem. Czy wszyscy ju� �pi�
w t#m domu? - rzek� weso�o Almayer i z westchnie-
niem ulgi osun�� si� na fotel stoj�cy najbli�ej sto�u.
Nina Almayer ukaza�a si� w przej�ciu zas�oni�tym
firank�, a za ni� wesz�a stara kobieta malajska i za-
krz�tn�a si� ko�o sto�u: ustawi�a p�misek z ry�em
i rybami, dzban z wod� i p� butelki ja�owc�wki.
Umie�ciwszy troskliwie przed swym panem p�kni�t�
szklank� i �y�k� cynow� oddali�a si� bez szelestu. Nina
sta�a oparta o brzeg sto�u, z r�k� opuszczon� bezwolnie
wzd�u� cia�a. Wyraz niecierpliwego oczekiwania malo-
wa� si� na jej twarzy, zwr�conej ku ciemno�ciom, skro�
kt�rych jej marz�ce oczy zdawa�y si� dostrzega� jaki�
czarowny obraz. Wzrostu wysokiego jak na dziewczyn�
krwi mieszanej, mia�a regularny profil ojca, jednak
zmieniony i bardziej zdecydowany dzi�ki kwadrato-
wemu zarysowi podbr�dka odziedziczonego po przod-
kach matki, korsarzach z plemienia Sulu. Stanowczy
�uk ust i b�ysk bia�ych z�b�w mi�dzy rozchylonymi
wargami nadawa�y pewien odcie� dziko�ci niecierpli-
wemu wyrazowi jej twarzy. A jednak prze�liczne, eiem-
ne jej oczy ja�nia�y tkliw� s�odycz� w�a�ciw� kobietom
malajskim, lecz o�ywion� promieniem wy�szej inteli-
gencji. Oczy te spogl�da�y powa�nie, szeroko rozwarte
i nieruchome, jakby zapatrzone w co� niewidzialnego
dla wszystkich innych oczu, gdy sta�a tak, ca�a w bieli,
prosta i gibka, nie�wiadoma swojego czaru. Nad niskim,
szerokim jej czo�em l�ni� przepych czarnych w�os�w,
kt�re w ci�kich splotach sp�ywa�y na barki, pot�guj�c
jeszcze oliwkow� blado�� cery w czarnym jak w�giel
obramowaniu.
Almayer zabra� si� chciwie do ry�u, ale ju� po paru
�ykach przerwa� jedzenie i z �y�k� w r�ku spojrza�
ciekawie na c�rk�.
- Czy s�ysza�a�, jak przeje�d�a�a t�dy ��d� z p�
godziny temu? - zapyta�.
Dziewczyna szybko rzuci�a na niego wzrokiem i od-
wr�ci�a si� od sto�u, staj�c ty�em do �wiat�a.
- Nie - odpowiedzia�a powoli.
- ��d� przeje�d�a�a. Nareszcie! to by� Dain. po
, jecha� teraz do Lakamby; sam mi to powiedzia�. M�-
wi�em z nim, ale nie chcia� przyj�� dzisiaj. B�dzie tu
dopiero jutro rano.
22 23
Po�kn�� zn�W �y�k� ry�u i m�wi� dalej:
- Jestem dzi� prawie szcz�liwy. Nino! Widz� na-
reszcie kres d�ugiej drogi, kt�ra wyprowadzi nas z tego
n�dznego bagna. Wydostaniemy si� st�d pr�dko, moja
droga dziewezynko, a wtedy...
Podni�s� si� i utkwi� wzrok w przestrzeni, jakby
wpatrzony w czaruj�c� jak�� wizj�.
- A wtedy - m�wi� dalej - b�dziemy szcz�liwi
oboje, i ty, i ja. B�dziemy �yli daleko st�d w bogactwiE
i szacunku. Zapomnimy o tym, co by�o, o wszystkich
walkach, o ca�ej tej n�dzy!
Zbli�y� 5i� do c�rki i pieszczotliwie pog�adzi� j� po
w�osach.
- �le jest, gdy trzeba pok�ada� wiar� w Malaju,
ale musz� przyzna�, �e ten Dain to d�entelmen, praw-
dziwy d�entelmen - powt�rzy�.
- Czy prosi�e� go, �eby tu przyszed�? - zapyta�a
Nina nie patrz�c na ojca.
- Naturalnie! Wyjedziemy pojutrze - rzek� rado-
�nie. - Nie trzeba traci� chwili. No c�, szcz�liwa
jeste�, moja ty malutka?
Dor�wnywa�a prawie wzrostem ojcu, ale lubi� przy-
pomina� sobie czasy jej dzieei�stwa, kiedy byli dla sie-
bie wszystkim.
- Jestem szcz�liwa - odrzek�a bardzo Cicho.
- Naturalnie - ci�gn�� �ywo Almayer - nie mo-
�esz sobie nawet wyobrazi�, co ci� czeka! Ja sam nic;
by�em w Europie, ale nas�ucha�em si� tylu opowiada�
mojej matki! Wydaje mi si�, �e znam wszystko dosko-
nale. B�dziemy tam �yli jak - jak - no po prostu
wspaniale. Zobaczysz!
I zn�w sta� milez�c obok c�rki, wpatrzony w t� cza=
ruj�c� wizj�. Po chwili wyci�gn�� zaci�ni�t� pi��
w kierunku �pi�eej osady.
- No, m�j przyjacielu Abdullo - zawo�a� - zoba-
czymy na koniec po tylu latach, czyje b�dzie na wierz-
chu!
Popatrzy� w g�r� rzeki i zauwa�y� spokojnie:
- Zn�w b�dzie burza. A niech tam! �aden piorun
mnie dzi� nie zbudzi. Jestem pew,ie#! Llobranoc, moja
malutka - szepn�� Ca�uj�C j� czule w policzek. - Ja-
ko� nie wygl�dasz mi na bardzo SzCZ#�llW�, ale jutro
poka�esz weselsz� twarzyczk�, co?
Nina s�ucha�a ojca z tWarz� nieporusZon� patrz�c
spod przymkni�tych powiek w ciemno��, kt�ra sta�a
si� teraz jeszcze g��bsza. Ci�ka chmura spe�z�a ze
wzg�rz gasz�c gwiazdy i #topi�a niebo, las i rzek�
w jedn� mas� prawie �e dotykalnej czerni. Lekki po
Wiew od rzeki zamar�. lecz oddalony be�kot grzmotu
i blade b�yskaWice ostrzega�y o zbli�aj�cej si� burzy.
Z westehnieniem odwr�ci�a si� Nina ku sto�owi.
Almayer le�a� ju� w hamaku, na wp� u�piony.
- Zabierz lamp� - mrukn�� zaspanym g�osem.-
Pe�no tu moskit�w. ld� spa�, c�ruchno.
Lecz lVina zgasiwszy lamp� zwr�ci�a si� zn�w ku
balustradzie i obj#�a ramirniem drewniany s�up patrz�c
z nat�eniem ku rzeCe. Sta�a nieruchomo w�r�d przy-
gniataj�cej ciszy nocy podzwrotnikowej, a ka�da b�y-
skawica ukazywa�a jej oczom g�rny bieg Pantai. Las
po obu stronach rzeki gi�� si� pod w�ciek�ym podmu-
chem nadci�gaj�Cej burzy, sch�ostane wichrem fale po
kry�a bia�a piana, a czarne chmury o dziwacznie po
szarpanych kszta�tach wlok�y si� nisko nad rozko�y-
san#-mi drzewami. Wok� Niny wszystko by�o jeszcze
cisza i spokojem, lecz z oddali dochodzi�o ju� wycie
wiChru, plusk ulewnego deszczu i szum dr�czo�ej rze-
ki. Burza zbli�a�a si� eoraz bardziej w�r�d rozg�o�nych
grzmot�w i przeci�g�ych, jaskrawych b�yskawic, po
kt�rych nastawa�y kr�tkie chwile przera�aj�cego mro-
ku. Gdy dosi#g�a niskiego przyl�dka mi�dzy dwoma
24 25
ramionami Pantai, dom zatrz�s� si� od wichury, roz-
leg� si� chlupot deszczu bij�cego o dach z li�ci palmo-
wych, a grom przem�wi� jednym, ci�g�ym rykiem.
Nieustanne b�yskawice ukazywa�y odm�ty rozko�ysa-
nych fal, rozp�dzone k�ody i wielkie drzewa gn�ce si#
przed brutaln� i bezlitosn� si��.
Nieczu�y na szalej�cy noc� muso# i ulew�, ojciec
Niny spa� spokojnie, nie pomn�e jednako swoieh kl�sk
i nadziei, przyjaci� i wrog�w; a c�rka sta�a bez ruchu,
za ka�dym b�yskiem pioruna niecierpliwie ogarniaj�c
szerok� rzek� badawczym, niespokojnym spojrzeniem.
II
Kiedy Almayer zgodzi� si� za�lubi� ma-
lajsk� dziewczyn� ulegaj�c nag�emu ��daniu Lingarda,
tragiczne jej dzieje nie by�y znane nikomu. Nie wie-
dziano, �e zajmuj�ca m�oda Malajka, tak niedawno
ochrzczona, walczy�a rozpaczliwie na pok�adzie wraz
z innymi korsarzami owego dnia, gdy straciwszy wszy-
stkich swoich bliskich zyska�a bia�ego ojca. Tylko
ci�ka rana w nodze przeszkodzi�a jej rzuci� si� w mo-
rze za przyk�adem kilku korsarzy pozosta�yeh przy �y-
ciu. Stary Lingard znalaz� j� na przednim pok�adzie
pod stosem martwych i konaj�cych i kaza� przenie��
na "B�yskawic�", a statek malajski podpalono puszcza-
j�c go na los fal.
M�oda Malajka by�a przytomna. W�r�d wielkiego
spokoju i ciszy, kt�ra zapad�a po zam�cie bitwy w ten
wiecz�r podzwrotnikowy, ch�on�a wzrokiem statek
malajski oddalaj�cy si� w ciemno�� w�r�d huku p�o-
mieni i k��b�w dymu; zabiera� wszystko, co mia�a naj-
dro�szego, do czego lgn�a w sw�j dziki spos�b. Nie
czu�a troskliwych r�k opatruj�eych jej ran�; wpatry-
wa�a si� milcz�c w stos �miertelny tych m�nych lu-
dzi, tych uwielbianych wojownik�w, kt�rym tak dziel-
nie pomaga�a w walce z gro�nym Radj� Laut.
Lekki powiew nocny p�dzi� bryg �agodnie ku po�ud-
niowi. Wielka �una mala�a coraz bardziej, a� zab�ys�a
na horyzoncie niby zachodz�ca gwiazda i znik�a. Ci�ki
z#
baldachim dymu odbija� jeszcze przez kr�tki czas ja-
skrawy blask ukrytych p�omieni, lecz i on rozwia� si�
niebawem.
M�oda Malajka zrozumia�a, �e wraz z tym zagas�ym
blaskiem przepad�o i dawne jej �ycie. Odt�d czeka j�
niewola w- dalekich krajach, mi�dzy obcymi, w oto-
czeniu nieznanym, a mo�e nawet i strasznym. [Maj�c
ju� lat czterna�cie zdawa�a sobie jasno spraw� z po
�o�enia; przysz�a do wniosku jedynie mo�liwego dla
malajskiej dziewezyny, dojrza�ej weze�nie w �arze tro-
pikalnego s�o�ca i �wiadomej swych wdzi�k�w, kt�re
wzbudza�y g�o�ny zachwyt w�r�d m�odych dzielnych
wojownik�w za�ogi jej ojca.] Przejmowa� j� strach
przed nieznanym; zreszt� znios�a sw�j los spokojnie,
w spos�b w�a�ciwy malajskiej rasie, a nawet uwa�a�a
wszystko za zupe�nie naturalne: czy� nie by�a c�rk�
wojownika zdobyt� w boju? czy nie nale�a�a z prawa
do zwyci�skiego rad�y? Nawet widoczna �askawo��
gro�nego starca pochodzi�a w jej przekonaniu z podziwu
dla branki; po�echtana jej pr�no�� �agodzi�a m�czar-
nie rozpaczy po tej okropnej kl�sce. Gdyby by�a zna�a
wysoki mur, ciche ogrody i milez�ce mniszki klasztoru
w Semarangu, dok�d przeznaczenie mia�o j� zaprowa-
dzi�, szuka�aby mo�e �mierci w porywie przera�enia
i wstr�tu do takiej niewoli. Ale w wyobra�ni jawi� si�
przed ni� zwyk�y tryb �ycia malajskiej dziewezyny:
kolejne nast�pstwo ci�kiej pracy i p�omiennej mi�o�ci,
intryg, z�otych ozd�b, harowania przy gospodarstwie
i wielkiego, choe tajemnego wp�ywu, kt�ry jest jednym
z niewielu przywilej�w p�dzikiej kobiety. Tymeza-
sem stary wilk morski post�pi� jak zwykle wed�ug
bezwiednych poryw�w serca. Uj�� w szorstkie r�ce los
m�odej Malajki i pokierowa� nim w dziwny i straszny
dla niej spos�b. Znios�a z uleg�o�ci� zamkni�cie w kla-
sztorze i nauk�, i now� wiar�, kryj�c nienawi�� i po
28
gard� dla tego obcego �ycia. J�zyka nauczy�a si� pr�d-
ko, ale nie rozumia�a nowej wiary, kt�r� wpaja�y w ni�
zacne siostry; z religii przyswoi�a sobie szybko tylko
to, co w niej by�o z zabobonu. l#lazywa�a Lingarda
ojcem wdzi�cz�c si� do niego pieszczotliwie podczas
wszystkich jego wizyt, kr�tkich a ha�a�liwych; zda-
wa�a sobie jasno spraw�, �e jest to wielka i niebez-
pieczna pot�ga, kt�r� nale�y ug�aska�. Czy� nie by�
teraz jej w�adc�? I w ci�gu tych d�ugich czterech lat
�ywi�a nadziej�, �e znalaz�szy �ask� w jego oczach
zostanie ostatecznie jego �on�, doradezyni� i przewod-
niczk�.
Kr�l Morza rozproszy� te marzenia o przysz�o�ci wy-
powiadaj�c swoje fiut, kt�r-e ol�ni�o Almayera nadziej�
wielkiej przysz�o�ci. M�oda Malajka, ubrana z niena-
wistvm sobie europejskim wykwintem, znalaz�a si�
przed o�tarzem [w�r�d grona zaciekawionych widz�w
z batawijskiego towarzystwa,) obok niej za� stan�� nie
znany jej m�ody cz�owiek o skwaszonej minie. Almayer
bowiem by� niespokojny, przej�ty niesmakiem i wielce
sk�onny do ucieczki. Roztropny strach przed przybra-
nvm ojcem i wzgl�d na w-�asny dobrobyt powstrzyma-
�y go od skandalu; ale zaprzysi�gaj�c wierno�� snu�
ju� plany, jakby si� pozby� pr�dzej czy p�niej tej
�adnej malajskiej dziewezyny. .Iednak Malajka zapa-
mi#tala na tyle klasztorn� nauk�, aby zrozumie�, �e
zgodnie z prawami bia�ych ludzi mia�a zosta� towa-
rzyszka Almayera, a nit je#o niewolnic�, i przyrzekla
sobie odpowiednio do tego post�powa�.
"B�yskawic:a'#, za�adowana materia�em na budow�
nowego domu, opu�ci�a przysta� w Batawii zabieraj�c
nowo�e�c�w na nieznane Borneo; na jej pok�adzie nie
by�o jednak mi�o�ci i szcz�cia, eho� opowiada� tak
stary I,ingard che�pi�c si# m�od� para wobec przygod-
nych przyjaci� po werandach r�nych hoteli. Stary
29
�eglarz natomiast czu� si� idealnie szcz�liwy. Wype�-
ni� na koniec sw�j obowi�zek wzgl�dem dziewezyny.
"Wiecie przecie�, przeze mnie zosta�a sierot�", ko�czy�
uroczy�cie gaw�dy o interesach, rozprawiaj�c jak zwy-
kle w przypadkowym towarzystwie �az�g�w z wybrze-
�a. Wykrzyki uznania na wp� pijanych sluchaczy na-
pe�nia�y prost� jego dusz� rozkosz� i dum�. ".Ia po
trafi� przeprowadzi� wszystko, co tylko zechc�", by�o
tak�e ulubionym jego powiedzeniem; stosuj�c si� do
tej zasady przy�piesza� gor�czkowo budow� domu i sk�a-
d�w nad rzek� Pantai. Dom przeznaczony by� dla m�o-
dej pary, a sk�ady dla wielkiego handlu, kt�ry mia�
si� rozwin�� pod kierownictwem Almayera. Natomiast
on, Lingard, b�dzie m�g� odda� si� ca�kowicie pewnemu
tajemniczemu przedsi�wzi�ciu. M�wi�o si� o nim tylko
p�s��wkami, lecz wiedziano, �e chodzi o z�oto i dia-
menty w g��bi wyspy. Almayer gor�czkowa� si� r�w-
nie�. Gdyby by� wiedzia�, co go czeka, nie �ledzi�b#
z takim upragnieniem i nadziej� ostatniej ��dki z wy-
prawy Lingarda, znikaj�cej na zakr�cie w g�rze rzeki.
Gdy obejrza� si� woko�o i ogarn�� wzrokiem �adny
domek, wielkie sk�ady budowane porz�dnie przez ca-
�� armi� ehi�skich cie�li i nowy pomost, u kt�rego
skupia�y si� �odzie handlowe, porwa�o go nagle unie-
sienie na my�l, �e ca�y �wiat do niego nale�y.
Ale �wiat trzeba by�o wpierw zdobye, a zdobyeie
to nie by�o tak �atwe, jak mu si� zdawa�o. Bardzo
pr�dko dano mu do zrozumienia, �e nie jest wcale
po��dany w tym zak�tku �wiata, gdzie umie�ci� go
Lingard i w�asna jego s�aba wola; w tym gnie�dzie
intryg nie przebieraj�cych w �rodkach i zaciek�ego
wsp�zawodnictwa w handlu. Arabowie odkryli nie-
bawem wjazd do rzeki i za�o�yli osad� w Sembirze,
a gdziekolwiek handlowali, ehcieli by� panami #.z siebie
i nie tolerowali �adnej konkureneji. Pierwsza wyprawa
Lingarda nie powiod�a si�; wyruszy� po raz drugi, wy-
daj�c na tajemnicze podr�e wszystkie zyski osi�gni�te
z jawnie prowadzonego handlu. Almayer pasowa� si�
z trudno�ciami swojego po�o�enia, pozbawiony przy-
jaci� i wszelkiej pomocy; jedynym jego opiekunem-
przez wzgl�d na Lingarda - by� stary rad�a, poprzednik
Lakamby. Sam Lakamba mieszka� wtedy jako cz�owiek
prywatny w �rodku ry�owej polanki po�o�onej siedem
mil ni�ej nad rzek� i u�ywa� ca�ego swojego wp�ywu,
aby pomaga� nieprzyjacio�om bia�ego cz�owieka; knu�
spiski przeciw staremu rad�y i Almayerowi hombinu-
j�c przy tym z nie zawodz�c� nigdy pewno�ci�, kt�ra
�wiadezy�a jasno o wtajemniczeniu w najskrytsze ich
sprawy. Na poz�r usposobiony by� przyja�nie. Okaza��
posta� Malaja widywano cz�sto na werandzie Almaye-
ra; zielony jego turban i kaftan z�otem szyty ja�nia�y
w pierwszym rz�dzie t�umu spokojnych i godnych Ma-
laj�w, kt�rzy przychodzili pozdrowi� Lingarda wraca-
j�cego z g��bi wyspy. Pok�ony I.akamby by�y najni�sze,
a u�ciski r�ki nale�a�y do najserdeczniejszych, gdy wi-
ta� starego kupca, lecz ma�e jego oczka umia�y zawsze
dostrzec, jaka jest sytuacja w danej chwili. Opuszczaj�c
dom Almayera z przelotnym u�miechem zadowolenia,
udawa� si� na d�ugie narady do przyjaciela swojego
i wsp�lnika - szefa handlowej staeji arabskiej-
Saida Abdulli, kt�ry by� cz�owiekiem bardzo mo�nym
i cieszy� si� pot�nym wp�ywem na wyspach okolicz-
nych.
##l osadzie wiedziano wtedy powszechnie, �e odwie-
dziny Lakamby w domu Almayera nie ogranicza�y si�
do tych oficjalnych wizyt. W noce ksi�ycowe zap�-
nieni rybacy z Sembiru widywali cz�sto cz�enko wy-
mykaj�ce si� z w�skiej zatoki za domem bia�e#o cz�o-
wieka; samotny wio�larz p�yn�� ostro�nie w d� rzeki
trzymaj�c si� g��bokiego cienia wzd�u� brzegu. Zda-
30 31
rzenia te, z kt�rych sumiennie zdawano spraw�, roztrz#-
sane by�y do p�nej nocy wok� ognisk wieczornych
z cynizmem okre�le� zwyk�ym u Malaj�w [arystokra-
tycznego pochodzenia i z z�o�liwym zadowoleniem z do-
mowych nieszcz�� orang Belandn = znienawidzonego
Holendra]. Almayer walezy� wci�� rozpaczliwie, leez
chwiejno�� jego zamiar�w pozbawi�a go wszelkiej mo�-
liwo�ci powodzenia wobec ludzi tak bezwzgl�dnych
i zdecydowanych na wszystko jak przeciwnicy jego-
Arabowie. Handel zamiera� stopniowo w obszernych
sk�adach; budynki zacz�y miejscami butwie�. Bankier
starego marynarza Hudig z Makassaru zbankrutowa�;
wskutek tego przepad� ca�y kapita�, kt�rym mo�na by-
�o rozporz�dza�. Dochody z ubieg�ych lat poch�on�a
odkryweza mania Lingarda. Stary �eglarz przebywa�
wtedy w g��bi wyspy - mo�e ju� nie �y� - a w ka�-
dym razie nie dawa� znaku o sobie. Almayer pozosta�
sam w�r�d tych wrogich okoliczno�ci; jedyn� jego os�o-
d� by�o towarzystwo sze�cioletniej c�reczki, kt�ra uro-
dzi�a si� w dwa lata po �lubie. �ona Almayera zacz�a
go wkr�tce traktowa� z dzik� pogard� zaznaczaj�c�
Si� ponurym milezeniem, urozmaicanym przy sposob-
no�ci potokiem w�ciek�ych obelg. Czu�, �e ta kobieta
go nie znosi. Widzia� nieraz zawistne jej oczy �ledz�ce
dziecko i jego z wyrazem prawie wrogim: zazdrosna
by�a o dziewezynk�, kt�ra okazywa�a ojcu wi�cej przy-
wi�zania. Almayer nie czu� si� bezpieczny z t� kobiet�
pod jednym dachem. Zdarza�o si� nieraz, �e w szale
bezmy�lnej nienawisci do wszystkich oznak cywilizacji
pali�a meble i zdziera�a firanki, podczas gdy Almayer,
przera�ony tymi wybuchami dziko�ci, rozmy�la� w mil-
czeniu, jak� drog� m�g�by si� jej naj�atwiej pozby�.
Wszelkie mo�liwe sposoby przewin�y mu si� przez
g�ow�, snu� nawet plan morderstwa, chwiejny i nie-
jasny, jednak na czyn si� nie odwa�y� oczekuj�c lada
dzie� powrotu Lingarda z wie�ci� o jakim� nies�ycha-
nym powodzeniu. Kr�l Morza rzeczywi�cie powr�ci�,
lecz postarza�y i chory - cie� dawnego Lingarda-
z p�omieniem gor�czki w zapad�ych oczach; z licznej
wyprawy prawie on jeden ocala�. Ale powiod�o mu
si� nareszcie! Nieprzebrane skarby by�y w jego r�ku:
potrzebowa� tylko wi�cej pieni�dzy - troch� wi�cej
jeszcze - aby urzeczywistni� marzenie o bajecznej
fortunie. A Hudig tymczasem zbankrutowa�! Almayer
zgarn�� wszystko, co tylko m�g�, lecz stary �eglarz
potrzebowa� wi�cej jeszcze. Je�li Almayer nie b�dzie
m�g� mu dopom�c, pojedzie do Singapuru, a nawet
do Europy, lecz przede wszystkim do Singapuru i we�-
mie z sob� ma�� Nin�. Dziecko musi otrzyma� przyz-
woite wychowanie. W Singapurze mieszkaj� dobrzy
przyjaciele Lingarda, kt�rzy zajm� si� ma�� i do-
pilnuj� jej wykszta�cenia. Wszystko p�jdzie dobrze
i dziewezynka - na kt�r� stary �eglarz zdawa� si�
przenosi� swoj� dawn� mi�o�� do jej matki - b�dzie
najbogatsz� kobiet� na wschodzie, a nawet na ca�ym
�wiecie. Tak wykrzykiwa� stary Lingard; obdarty, roz-
czochrany, uniesiony zapa�em, wymachiwa� cygarem
chodz�c po werandzie ci�kim krokiem przyzwyczajo-
nym do mierzenia pok�adu; Almayer za� siedzia� sku-
lony na stosie mat i my�la� z trwo#� o rozstaniu z je-
dyn� istot�, kt�r� kocha�. Mo�e wi�kszym jeszcze prze-
ra�eniem przejmowa�a go my�l o nieuniknionym przej-
�ciu z �on�, dzik� tygrysic�, kt�rej mia� wydrze� m�ode.
"Otruje mnie", my�la� nieborak, znaj�c dobrze ten
�atwy i ostateczny spos�b rozwi�zywania wszelkich
zagadnie� �ycia Malaj�w: spo�ecznych, politycznych
czy te� rodzinnych. Ku wielkiemu zdumieniu Almaye-
ra �ona jego przyj�a t� wiadomo�� bardzo spokojnie,
spojrza�a tylko ukradkiem na m�a i na Lingarda nie
m�wi�c ani s�owa. 'ro jednak nie przeszkodzi�o jej
33
32 , -- SzalE�sL#vo...
nazajutrz skoczy� do rzeki i p�yn�� za ��dk�, w kt�rej
Lingard uwozi� nia�k� z p�acz�cym dzieckiem. Alma-
yer musia� �ciga� �on� w my�liwskim cz�nie i wyci�-
ga� j� z wody za w�osy w�r�d wrzask�w i przekle�stw,
od kt�rych zdawa�o si�, �e niebo p�knie. Ale po dwu
dniach, sp�dzonych na zawodzeniu, wr�ci�a do poprzed-
niego trybu �ycia i �uj�c betel siedzia�a ca�y dzie�
w�r�d swoich kobiet pogr��ona w t�pym lenistwie.
Od tego czasu zacz�a si� szybko starze� budz�c si�
z odr�twienia po to jedynie, aby rzuci� m�owi jado-
wit� uwag� czy obel�ywy wykrzyknik, gdy si� wy-
padkiem znalaz� w jej obecno�ci. Almayer zbudowa�
dla �ony sza�as w podw�rzu nad rzek�, gdzie �y�a
w zupe�nym odosobnieniu. Wizyty Lakamby usta�y
z chwil�, gdy stary w�adca Sembiru rozsta� si� z tym
�wiatem wskutek odno�nego dekretu Opatrzno�ci, po
partego drobn� lecznicz� manipulacj�. Lakantba obj��
po nim rz�dy, do czego przyczynili si� u w�adz holen-
derskich �yczliwi mu Arabowie. Said Abdulla by�
pierwsz� osob� i najpot�niejszym kupcem na ca��
Pantai. Zrujnowany i bezsilny Almayer, uwik�any
w g�stej sieci ich knowa�, zawdzi�cza� �ycie tylko przy-
puszczeniu, �e posiada cenn� tajemnic� Lingarda.
A Lingard przepad�. Napisa� raz z Singapuru donosz�c,
�e dziecko ma si� dobrze i pozostaje pod opiek� nie-
jakiej pani Vinck, a on sam jedzie do Europy, aby
zebra� pieni�dze na wielkie swoje przedsi�wzi�cie.
"Wracam niezad�ugo. Nie b�dzie z tym �adnych trud-
no�ci, pisa� - ludzie rzuc� si� do mnie t�umnie z pie-
ni�dzmi". Widocznie sta�o si� inaczej; przyszed� od
niego jeszcze jeden list, gdzie donosi�, �e jest chory,
�e krewni jego pomarli - i nic wi�cej. Nast�pi�o zu-
pe�ne milczenie. Europa najwidoezniej po�kn�a Radja
Laut; na pr�no spogl�da� Almayer na zach�d wypa-
truj�c promienia �wiat�a w mroku zawiedzionych na-
34
dziei. Mija�y lata; z rzadka przychodzi�y listy od pani
Vinck, potem od samej dziewczynki; by�a to jedyna
rzecz, kt�ra czyni�a �ycie zno�nym w�r�d tryumfuj�-
cego barbarzy�stwa. Almayer �y� teraz samotnie, nie
odwiedzaj�c nawet swoich d�u�nik�w; wiedzia�, �e p�a-
ci� nie my�l�, pewni opieki Lakamby. Wierny Su-
matra�czyk Ali gotowa� mu ry� i kaw�, gdy� Almayer
nie ufa� nikomu, a najmniej ze wszystkich w�asnej
�onie. Zabija� czas b��kaj�c si� smutnie po zaro�ni�tych
�cie�kach naoko�o domu; obchodzi� tak�e rozwalaj�ce
si� hale towarowe, gdzie kilka mosi�nych strzelb po
krytych grynszpanem i par� rozbityeh pak z butwie-
j�cymi perkalami przypomina�o mu dawne, dobre cza-
sy. W halach przepe�nionych towarem kipia�o wtedy
�ycie, a on sta� na wybrze�u obok swej c�reczki i do-
gl�da� krz�taj�cyeh si� ludzi. Teraz za� ��dki z wy�ej
po�o�onych okolic omija�y zmursza�y pomost Lingarda
i Sp., skupiaj�c si� w nowej przystani nale��cej do
Abdulli. 1 to wcale nie z mi�o�ci do pot�nego Araba;
po prostu nikt nie mia� odwagi prowadzi� handlu
z cz�owiekiem, kt�rego gwiazda zgas�a. Taki kupiec
nie m�g�by si� spodziewa� lito�ci ani od Arab�w, ani
od rad�y; nie dosta�by na kredyt ry�u w czasie przed-
n�wka, Almayer za� nie by�by mu w stanie pom�c,
bo czasem ledwie sam m�g� si� wy�ywi�. Pogr��ony
w osamotnieniu i rozpaczy, zazdro�ci� cz�sto swemu
bliskiemu s�siadowi Chi�czykowi D�im Eng; widywa�
go nieraz rozci�gni�tego na stosie ch�odnych mat,
z drewnian� poduszk� pod g�ow� i fajk� z opium
w bezsilnych palcach. Almayer nie szuka� jednak uko-
jenia w opium - mo�e by�o to za kosztowne - mo�e
duma cz�owieka bia�ego ratowa�a go od upadku-
a najprawdopodobniej strzeg�a go my�l o c�reczce w od-
leg�ych Straits Settlements. 1\Ziewa� o niej cz�stsze
wiadomo�ci, odk�d Abdulla kupi� parowiec kursuj�cy
35
mniej wi�cej co trzy miesi�ce mi�dzy Singapurem
a osad� nad Pa#tai. Czu� si� teraz bli�ej c�rki. T�skni�
za jej widokiem i projektowa� podr� do Singapuru,
lecz wyjazd sw�j z roku na rok odk�ada� oczekuj�e
ci#gle jakiego� pomy�lnego zwrotu w swoim losie. Nie
chcia� powita� c�rki z pustymi r�koma, bez s��w na-
dziei na ustach. Nie m�g� skazywa� jej na dziki tryb
�ycia, jaki sam prowadzi� - a zarazem ba� si� jej
troch�. Co te� sobie o nim pomy�li? Zacz�� liczy� lata.
To ju� dojrza�a kobieta wychowana w zachodniej cy-
wilizacji, m�oda i pe�na n