16602

Szczegóły
Tytuł 16602
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16602 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16602 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16602 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Córka Gangesu ASHA MIRO ZAKAZANE BIOGRAFIE w Wydawnictwie AMBER TEHMINA DURRANI Htój pan i władca ASHA MIRO Cofka Gangesu KENIZE MOURAD Od zmarłej księżniczki ANATORTAJADA Kobiety pustyni Zdławiony krzyk w przygotowaniu LAURA RESTREPO dom pod fioletową latarnią KATIE HICKMAN Kurtyzany ZAKAZANE BIOGRAFIE Córka Gangesu ASHA MIRO Przekład Ewa Błaszczyk AMBER Tytuł oryginału LA FILLA DEL GANGES Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTNICKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAGDALENA KWIATKOWSKA Ilustracje Z PRYWATNYCH ZBIORÓW AUTORKI Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER WYDAWN 4\ ?? Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl Copyright © Asha Miro, 2002. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-1457-2 2&0? Moim rodzicom - Josepowi Miro i Eleccie Vega oraz Radhu i Shevbai, którzy dali mi życie ?0Mót da Jndii L|»pół do siódmej rano. Nie wiem, czy przespałam choć w Ir dwie godziny. Wyskakuję z łóżka, słysząc dźwięk budzika, i wpadam pod prysznic. Wpatruję się w odpływ, żeby sprawdzić, czy ujrzę w nim tylko obawę przed podróżą, czy także strach przed zmianą w życiu. Wiem, że woda i mydło nie wystarczą, aby dokonać całkowitego oczyszczenia. Nadszedł czas powrotu do przeszłości, aby przeżyć ponownie lata dzieciństwa, aby pójść naprzód, zaczynając od początku. Czas powrotu do Indii. Wracam do Indii, bo tam się urodziłam 7 listopada 1967 roku i mieszkałam przez sześć lat, dopóki nie adoptowali mnie obecni rodzice. Wiem, że mój pierwszy płacz usłyszano w Nasik, na zachodzie kraju, wiem, że pierwsze lata życia spędziłam w sierocińcu w Bombaju, i niewiele więcej wiem na pewno. Stąd powrót - aby szukać odpowiedzi na setki pytań. 7 Ostatnie dni upłynęły pod znakiem niekończących się pożegnań i niejeden zadawał pytanie za milion: „Asha, na pewno jesteś gotowa?" Za każdym razem tylko kiwałam głową, aby nie ujawnić nawet cienia trawiącej mnie niepewności. Nie potrafię jedynie - i nawet nie próbuję - oszukać moich rodziców. Jak co rano czeszę długie czarne włosy przed lustrem w sypialni i maluję na powiekach czarną kreskę. Czeka mnie wielogodzinna podróż i chcę czuć się wygodnie - wybieram długą spódnicę w biało-niebieskie kwiaty, białą koszulkę i stare sandały. Prawdę mówiąc, wybieram najładniejszą spódnicę, jaką mam, bo chcę wywrzeć dobre wrażenie w moim kraju. W myślach robię przegląd zawartości plecaka: bardzo szerokie lekkie spodnie, mnóstwo koszulek i majtek, bo nie chcę, żeby się wydało, że nie jestem stworzona do prania; druga para sandałów na grubej podeszwie, żebym mogła dojść wszędzie; apteczka pełna tabletek o nazwach niemożliwych do wymówienia - które należy zażywać, aby ustrzec się malarii i innych chorób... No i płyn przeciwko komarom. Do drugiego, mniejszego plecaka schowałam aparat fotograficzny, notes, długopisy, farby i pędzle, paszport, książeczkę szczepień i dolary. Będę pisać dziennik. Nigdy tego nie robiłam, ale chcę zapisywać wszystko, co się wydarzy, wszystkie wrażenia. Żeby nic mi nie umknęło. Zegnam się z mieszkaniem, z balkonem pełnym geranium i z wieżami kościoła Sagrada Familia, które wznoszą się nad innymi budynkami. Przez cały ten miesiąc kwiaty będzie podlewać Fatima. To moja siostra. Ona również urodziła się w Indiach, ale na drugim końcu kraju i jako półtoraroczne dziecko znalazła się w Barcelonie, kilka miesięcy przede mną. Jesteśmy siostrami, bo choć nie mamy tych samych rodziców 8 biologicznych, łączy nas coś równie lub nawet bardziej niezniszczalnego: uczucie rodziców, którzy nas przygarnęli i wychowali jak córki. To oni sprawili, że nasze ścieżki się spotkały, i w ten sposób naszym udziałem stała się jedna rodzina. Za cztery tygodnie wieże kościoła będą stały w tym samym miejscu, niektóre pędy geranium zwiędną, inne wypuszczą nowe kwiaty, ale ja pewnie nie będę taka sama. Przeczuwam, że coś w moim wnętrzu się zmieni. Dwadzieścia łat po pierwszej podróży - tej, którą odbyłam z Bombaju do Barcelony, aby rozpocząć nowe życie - siedzę w samolocie, który zawiezie mnie tam, gdzie znajdę odpowiedzi na wiele pytań. Wreszcie rozwieje się niepewność, wypełni się pustka, którą skrywam w sobie. Cel: Bombaj. Silniki są już rozgrzane i samolot nabiera rozpędu. Czuję szarpnięcie i samolot odrywa się od ziemi. Wzdycham, czując, że jestem coraz bliżej nieba, coraz bliżej Tego, który mnie wybrał i doprowadził do tej pięknej chwili. Proszę Go o siłę i odwagę, abym mogła sprostać wyzwaniu i iść naprzód do końca, nie słabnąc. Tylko w ten sposób odnajdę spokój wewnętrzny, którego tak pragnę, i wreszcie będę mogła się pozbyć dręczącej niepewności. Wszystko pode mną staje się coraz mniejsze, aż w końcu zaczyna przypominać obrazy impresjonistów, które tak lubię. Jeszcze widać czubki wież kościoła. Moja Barcelona widziana z góry jest wciąż piękna, a może nawet piękniejsza, z wyraźnie zaznaczoną dzielnicą ????????. Gęstwina drzew rosnących przy deptaku Rambla stapia się z falami, błękit i zieleń zlewają się w jeden kolor, który rozmywa się wraz z resztą kształtów. W turkusowym fotelu samolotu Unii Air India jestem kłębkiem nerwów, targana tysiącami wątpliwości. Próbuję 9 sobie przypomnieć, o czym myślała tamta prawie siedmioletnia dziewczynka, lecąc w przeciwną stronę do rodziny, która była dla niej tylko marzeniem i czarno- białą fotografią. Pewnie spędziła te długie godziny, rysując w bloku kolorowymi kredkami, które dała jej stewardesa, wyglądająca w sari równie ładnie jak ta, która właśnie podaje mi posiłek. W domu zawsze rozmawialiśmy o moim kraju, ziemi, która widziała moje narodziny. Ilekroć w telewizji nadawano program o Indiach, siadaliśmy we czwórkę na kanapie - tata, mama, Fatima i ja - i oglądaliśmy go razem. Po reportażach, które ukazywały piękno krajobrazów i ludzi oraz nędzę, w jakiej żyją, często rozmawialiśmy o naszym dzieciństwie. O tym, jak przyjechałyśmy do Barcelony - moja siostra i ja - z tego samego kraju, ale każda w różnym czasie; o tym, co znaczyła adopcja dla moich rodziców; o tym, jak poradzili sobie z formalnościami - najpierw przygotowali wymagane dokumenty po hiszpańsku, a potem musieli zlecić przetłumaczenie ich na angielski; o niepokoju i emocjach, jakie odczuwali podczas przygotowań... Teraz wiem, że wykazali się wielką odwagą, bo adoptowali nas na początku lat siedemdziesiątych, a w tamtych czasach była to niecodzienna decyzja. Na pewno czuli się osamotnieni, nie mogąc podzieUć się wątpliwościami niemal z nikim, i również za to będę zawsze ich podziwiać. Sesje na kanapie stanowiły idealną okazję do rozmów o adopcji. Wszystkie takie rozmowy kończyły się jednakowo: obietnicą, że ponieważ byłyśmy bardzo małe, przyjeżdżając, i prawie nie pamiętamy kraju, z którego pochodzimy, kiedy podrośniemy, pojedziemy tam we czwórkę. Dla nas podróż ta oznaczałaby powrót do ziemi ojczystej, a dla rodziców -poznanie ziemi, która dała im córki. 10 Lata mijały i z takich czy innych powodów nie udawało się znaleźć odpowiedniej pory. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy poczułam się gotowa: chciałam wrócić do mojego kraju. Jednak równie ważne co powrót było dla mnie to, w jakim charakterze tam pojadę. Nie mogłabym jechać jako turystka. Nie wyobrażałam sobie, że wchodzę do biura podróży, przeglądam katalog z ofertami turystycznymi i wybieram taką, która zapewnia dobry hotel i ciekawy program zwiedzania kraju. Nie chciałam jechać do Indii, aby zwiedzać świątynie i majestatyczne pałace, podziwiać doliny i góry i targować się przy kupowaniu upominków. Nie, nie po to. Nie chciałam poznawać rzeczywistości Indii biernie, oglądając przesuwające się przed oczami krajobrazy. Musiałam tam wrócić z pełnymi rękoma, bo w moim drugim życiu otrzymałam wszystko: rodzinę, przyjaciół, wykształcenie, krótko mówiąc - wolność. Mieszało się we mnie poczucie przynależności z równie intensywnym poczuciem obcości. Ale najsilniejsza była świadomość, że nie mieszkam w tym kraju przez czyste zrządzenie losu - tylko dlatego, że spośród milionów dzieci przeznaczenie wskazało właśnie mnie. Zostałam wybrana i zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. To poczucie, niezmienne, żywe w każdej chwili, sprawiało, że często zadawałam sobie pytanie: dlaczego właśnie ja? Odpowiadała mi tylko przytłaczająca cisza. Los zabawił się, wskazując na mnie, a ja czuję się jak mała cząstka układanki z napisem „ulubiona". O ile nie jest się całkowicie pozbawionym wrażliwości, etykietę tę ciężko nosić. Ilekroć na ulicy czy w restauracji musiałam spojrzeć w czarne przenikliwe oczy rodaka, który chciał mi sprzedać różę, chciałam zapaść się pod ziemię. Właśnie w takich chwilach pytanie „dlaczego ja?" uderza z największą siłą i ogarnia mnie nieopisany niepokój. 11 I znów przypadek sprawił, że do moich rąk trafił folder organizacji pozarządowej Setem, informujący o projekcie pracy wolontariuszy w Indiach. W dodatku spos'ród tysięcy miast tego ogromnego kraju na siedzibę misji wybrano Bombaj, gdzie znajdował się sierociniec, w którym przebywałam od trzeciego dnia po narodzinach do ukończenia szóstego roku życia. Jakby tego było mało, jeden z ośrodków pracy Setem mieścił się w Nasik, mieście skąpanym w świętych wodach Godawari, gdzie przyszłam na świat. Poczułam się, jakbym wygrała na loterii. Wypełniłam formularz i po kilku miesiącach otrzymałam list z informacją, że przeszłam wstępną selekcję i mogę zgłosić się na rozmowę. Moje plany zaczynały nabierać realnych kształtów. Nadal trzymałam wszystko w tajemnicy, bo byłam przekonana, że nic z tego nie wyjdzie, a nie chciałam wprowadzać zamieszania w rodzinie. Sama również zmagałam się z niepokojem. Dopiero gdy przeszłam pomyślnie rozmowę kwalifikacyjną i otrzymałam potwierdzenie udziału w pracy wolontariatu, uznałam, że nadeszła pora, by poinformować rodziców. Siedzieli na kanapie, a ja na pufie; jak zawsze, kiedy rozmawialiśmy o czymś naprawdę ważnym. Powiedziałam im wszystko jednym tchem, a potem niespokojna, lecz zarazem pełna nadziei, czekałam na reakcję. Chciałam wyczytać w ich oczach, że rozumieją i popierają moją decyzję i - choć z daleka - będą mnie wspierać. Zawsze planowaliśmy wyjazd całą rodziną, więc nawet przez myśl im nie przeszło, że sama podejmę inicjatywę. Jednak moja decyzja nie była dla nich zaskoczeniem. Najwyraźniej w głębi duszy czuli, że prędzej czy później poczuję potrzebę poznania ziemi, która dała mi ciemny odcień skóry. Nie mówili o tym, obawiając się, że słowa zmienią się w rzeczywistość. Ja też byłam pełna obaw, ale miałam świadomość, że czeka mnie przygoda. Będę musiała być 12 bardzo silna, by wypełnić pustkę pierwszych sześciu lat mojego życia. Rodzice zasypali mnie pytaniami. Padały tak prędko, że nie byłam w stanie na żadne odpowiedzieć. A potem nagle znalazłam się w ich ramionach i w tej samej chwili wrócił spokój i poczucie bezpieczeństwa, które towarzyszyły mi przez wszystkie ostatnie lata. W silnych ramionach ojca bawiłam się w ulubioną grę wszystkich dzieci - dotykanie, choćby czubkami palców, nieskończonego nieba wyobraźni. On o tym nie wie, ale do dziś, kiedy nikt mnie nie widzi, wychodzę na balkon, wyciągam ręce do nieba nad moim ukochanym miastem i proszę mewy, by choć przez chwilę były przedłużeniem moich ramion. W objęciach matki uczyłam się praw, które rządzą sercem i duszą. Kochać innych, nieść im pociechę, współczuć, łagodzić nienawiść i dawać z siebie tylko to, co najlepsze. Rodzice nie szczędzili wysiłków, aby zaspokoić wszystkie potrzeby swoich córek, dać wszystko, czego pragnęły. Dali nam nie tylko życie, ale i miłość - tak jak garncarz lepi glinę, tak oni nas ukształtowali. Zadziwia mnie, jak ogromną wagę wiele osób przywiązuje do faktu bycia potomkiem „z krwi i kości". Owszem, to jest ważne, ale równie ważne jest to, czego potrzeba później, a co dali mi adopcyjni rodzice - dziedzictwo, które sięga o wiele głębiej niż więzy krwi. Moi rodzice martwili się, że gdy wyjadę, nie będą mogli mnie wesprzeć i przytulić, kiedy będzie mi smutno. Jednocześnie rozumieli, że proces dorastania dobiegł końca, że jestem już dojrzała, a dzięki temu, co mi przekazali, czego mnie nauczyli, sprostam tej próbie. Krótko mówiąc, uświadomili sobie, że 13 jestem już dorosła, chociaż dla nich zawsze będę malutką córeczką. Tamten uścisk oznaczał błogosławieństwo na moją dalszą drogę poszukiwań, miał dodać - i dodał - energii, śmiałości i odwagi, abym dotarła do końca. Miałam pewność, że cokolwiek się stanie, będą ze mną, tak jak byli 27 października wiele lat temu, gdy spotkaliśmy się na lotnisku w Barcelonie. Wtedy też czułym uściskiem przypieczęto- waliśmy miłość, która od tej pory miała nas łączyć. Do lądowania w Bombaju jeszcze wiele godzin. Mam ze sobą dziennik, który matka zaczęła pisać na długo przed moim przylotem do Barcelony, a który pokazała mi po rozmowie o moim powrocie do Indii. Pisała go od dnia, w którym wraz z ojcem zdecydowali się mnie adoptować. Prowadziła też drugi, dla mojej siostry Fatimy. Pisała je przez wszystkie te lata, abyśmy wiedziały, jak to z nami było. Obawiała się, że gdyby pewnego dnia zawiodła ją pamięć, nie mogłaby wyjaśnić nam wszystkiego ze szczegółami. Dając mi dziennik, mama przekazała mi coś, dzięki czemu zdołam złagodzić ból, z którym być może będę musiała się zmierzyć. Ten dziennik to moja historia. Nie odkrywa żadnych sekretów, ponieważ w naszym domu nigdy nie było tajemnic, opisuje po prostu moje życie. Przez pierwsze miesiące, a nawet lata, mama pisała codziennie, choćby było to tylko kilka linijek. Odnotowywała każde, nawet najdrobniejsze wydarzenie, ukazując proces przystosowywania się do nowego domu, nowej rodziny, języka, pożywienia, zwyczajów... Kiedy przeczytałam dziennik po raz pierwszy, zrozumiałam, że rodzice pokochali mnie, jeszcze zanim się spotkaliśmy. Znali mnie tylko z listów matki Adeliny z sierocińca i ze zdjęcia, które przez wiele dni stało na komodzie w jadalni. 14 To cudowne, że pragnęli mnie tak bardzo, że zdobyli się na ogromny wysiłek, aby sprowadzić mnie do domu. Moja historia jest piękna, choć - tak jak kraj, z którego pochodzę - pełna kontrastów. Z jednej strony rodzice, dla których nieważne były więzy krwi i którzy chcieli uszczęśliwić mnie od chwili, kiedy po raz pierwszy wypowiedzieli moje imię. A z drugiej strony rodzice biologiczni, którzy mnie nie chcieli. Pewnie byłam dla nich ciężarem. W miarę jak dorastałam, starałam się zwalczyć poczucie odrzucenia. Tłumaczyłam sobie, że musiała istnieć jakaś ważna przyczyna, której nie znam. To niemożliwe, że po prostu mnie nie kochali. Oni tylko nie mogU się mną zająć. Na pewno mieli powód. Poniedziałek, 21 października 1974 roku Dziś kupiłam zeszyt w czerwonej okładce. Będę w nim opisywać ze szczegółami historię naszej rodziny, w której niebawem się pojawisz, kochana Asho. Kupiłam drugi zeszyt dla Fatimy, naszej córeczki, która mieszka z nami już od czterech miesięcy. Dzięki temu, kiedy będziecie duże, a mnie -co może się zdarzyć - zawiodłaby pamięć, dowiecie się, jak ojciec i ja przeżywaliśmy Wasz przyjazd do domu. Czekamy na Ciebie niecierpliwie, kochana Asho. Powiedziano nam, że przyjedziesz w następną niedzielę, 27 października 1974 roku o jedenastej rano. Powinnam zacząć od zrelacjonowania, co się działo przez te miesiące, kiedy borykaliśmy się z załatwianiem łormalno-ści, pozwoleń, tłumaczeń... Trzeba by długo opowiadać, dlatego ojciec i ja zachowaliśmy wszystkie dokumenty związane z Waszą adopcją. Wspomnę tylko, że pokonaliśmy mnóstwo trudności, ale teraz mam wrażenie, że to było bardzo, bardzo dawno. Przez ostatnie miesiące pytano nas tysiące razy, dlaczego szukaliśmy Was tak daleko. ..a ja tylko śmiałam się 15 w duszy, bo pewnych rzeczy nie można wytłumaczyć słowami. Oboje - ojciec i ja - mieliśmy przekonanie, w którym z upływem czasu utwierdzam się coraz bardziej, że w pewnym momencie naszego życia cztery dusze z całkiem różnych miejsc złączyły się na zawsze. Wiem, że tę historię będę musiała opowiedzieć Ci wiele razy, bo wkrótce staniesz się jej częścią. Twój ojciec i ja chcieliśmy mieć dzieci, ale natura nie mogła nam ich dać, a Wy pragnęłyście mieć rodziców, bo los Was ich pozbawił. Ten rozdział się kończy, a zaczyna inny, całkiem nowy zarówno dla Was, jak i dla nas. W Kwiecień 1974. Matka Adelina z bliźniaczkami Mary (z lewej) i Fatimą (z prawej) w sierocińcu Regina Pacis w Bombaju. Wtedy nikt nie przypuszczał, że Fatima i ja będziemy miały tę samą rodzinę. W sierocińcu Regina Pacis w Bombaju w wieku czterech lat (tak myślę). Wiosna 1975 roku. Fatima miała już dwa' i pół roku, a ja siedem i pół. ISamiaj Pokonaliśmy pół świata w kilka godzin i docieramy do Bombaju. Mumbai, brama Indii, miasto moich pierwszych lat. Wprawdzie czuję niepokój przed wkroczeniem na osobistą ścieżkę, której nikt za mnie nie przemierzy, ale pociechę niesie mi świadomość, że pragnienia i cele moich kolegów z wolontariatu współgrają z moimi. Przede wszystkim chcemy czuć się użyteczni, zostawić za sobą balast codziennego życia, nierzadko bardzo powierzchownego, i poczuć, jak rodzi się w nas nowy człowiek, który ochoczo nastawia wszystkie zmysły na przyjmowanie i dawanie. Lotnisko to ogromna, bezduszna przestrzeń, z jarzeniówkami, które prawie nie dają światła. Staram się cofnąć w czasie o dwadzieścia lat, ale jedynym wspomnieniem, jakie udaje mi się przywołać, są szklane drzwi. Przez wszystkie te lata nosiłam w kieszeni nieostre zdjęcie: sześcioletnia dziewczynka uwieszona na ramieniu stewardesy i matka Adelina, która macha małej na pożegnanie. Matka Adelina jest na fotografii, alęjy^wtedy nie widziałam, bo patrzyłam tylko na *ł P/f ** 1 - CórlfeSrangesu' ? -f*ow\e M 17 to, co przede mną. Skupiałam się na obserwowaniu drogi, którą wyznaczał korytarz prowadzący do Barcelony. Nie pomyślałam, żeby odwrócić się i pożegnać po raz ostatni. Pokonawszy ten korytarz, nabrałam pewności, że rozpoczyna się dla mnie nowe życie. Pamiętam, że poczułam w środku dziwne łaskotanie, mieszaninę obawy i radości. Podarowano mi drugie życie. Reinkarnacja bez zmiany ciała. Wtorek, 22 października 1974 roku Wykorzystujemy dni pozostałe do Twojego przyjazdu na szukanie szkoiy, w której będziesz mogła się stopniowo zaaklimatyzować. Twój ojciec uwielbia majsterkować i zawsze dopracowuje wszystko w najmniejszych szczegółach, o czym wkrótce sama się przekonasz. Przygotował kolorowe kartki, które wyślemy do przyjaciół i krewnych, żeby mogli uczestniczyć w Twoich „narodzinach" w naszej rodzinie. Nie możemy ukrywać tak wielkiej radości! Wychodzimy na zewnątrz. Przytłacza nas ołowiane niebo, a skwar oszałamia, ale cieszymy się ze wspaniałego powitania, jakie zgotowała nam Setem. Przygotowali girlandy z kwiatów i powitalny transparent. Wciskamy się do mini-busa, który zawiezie nas do siedziby organizacji. Tam zostaniemy podzieleni na grupy, a potem rozwiezieni do domów rodzin hinduskich. Drogę przebywamy w milczeniu. Duchota przenika nas do szpiku kości i pewnie każdy zadaje sobie pytanie, co tu robi. Wiem, że nie mogę stchórzyć, lecz kiedy widzę kruka, który ociera się skrzydłami o minibus, mam ochotę uciec. Jedziemy przez miasto, a każda ulica uderza nas obrazem ludzkiej nędzy i nieszczęścia. Natłok wrażeń tak nas oszałamia, 18 że nie potrafimy zrozumieć przekazywanego nam przesłania. Wszystko przesycone jest pojęciem życia i śmierci jako zamkniętego koła. Ani życie, ani śmierć nie mają wyjątkowego znaczenia, jakie im przypisujemy. Zycie to tylko krok w łańcuchu wcieleń, bo po nim nastąpi inne, jeśli będzie się podążało właściwą drogą, żyło w zgodzie z sobą samym i uczciwie wobec innych, nie oczekując niczego w zamian. Widok szczurów biegnących swobodnie przed siebie, nawet niepróbujących się chować, musi mi pomóc spojrzeć relatywnie na wiele spraw. Ale nie będzie to łatwe, bo teoria to jedno, a praktyka - drugie. Wszyscy czujemy się nieswojo. Towarzysze podróży niepokoją się o mnie. Pytają, czy dobrze się czuję, a ja odpowiadam, że tak. Nie wszystko jest ze mną w porządku, ale nie chcę ich martwić. Przyglądam się ludziom na ulicy i robi mi się dziwnie na myśl, że to moja ojczyzna. Nie rozumiem, jak mogłam się tu urodzić i spędzić w tym mieście siedem lat życia. Natłok myśli, w których zlewają się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nie pozwala mi pojąć, że w jakiejś mierze stanowię część tego narodu. Wspomnienia przeszłości sprawiają, że wyobrażam sobie, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym została tutaj. Teraźniejszość, w jakiej przyszło mi żyć, i nieumiejętność stawienia czoła wszystkiemu, co otacza mnie w tej chwili, po raz kolejny wywołują myśl, że miałam szczęście, że to ja zostałam wybrana. Zapachy są tak przenikliwe... Z ogrodów unosi się przepiękny aromat, ale natychmiast zabija go smród, który napływa nie wiadomo skąd. Mam ściśnięte serce. Środa, 23 października 1974 roku Dzisiejszy dzień przyniósł ogromną radość - dzięki koleżance, która pracuje na lotnisku, uzyskaliśmy pozwolenie wejścia na płytę. Będziemy mogli powitać Cię przy samolocie, 19 przytulić i przyjąć do naszej (Twojej) nowej rodziny Skończy się wielomiesięczne oczekiwanie, skończy niepokój spowodowany brakiem wiadomości od Ciebie, poza listami i krótkimi rozmowami z zakonnicami. Nasza Asha wreszcie będzie w domu. Dziękuję Bogu, że wszystko się udało i że to, co wydawało się niemożliwe, stanie się rzeczywistością. Od przyjazdu minęło już kilka dni, a ja w dalszym ciągu mam kłopoty z przystosowaniem się. Czasem myślę, że sobie nie poradzę. Do najgorszych chwil należą pory posiłku. Jestem wprawdzie wybredna, ale tutaj nie smakuje mi zupełnie nic. Potrawy, które nam podają, są za ostre i obawiam się, że będzie mi po nich niedobrze. Nie jem, więc jestem apatyczna i nie mam energii. Po kolacji wchodzimy na taras na dachu. Wciąż panuje duchota, a widoki roztaczające się z tarasu zupełnie nie przypominają obrazków z pocztówek. Szare niebo, w tle jeszcze bardziej szare morze, rudery na przedmieściach, błoto i kałuże pozostałe po ulewnych deszczach. Mogę wprawdzie liczyć na wsparcie kolegów, którzy znają moje obawy, jednak proces adaptacji jest dla mnie wyzwaniem. Nie przyjechałam tu, żeby podziwiać Indie z tarasu na dachu, więc zbieram się na odwagę i schodzę do sali, gdzie ojciec Jordi Ribas wygłosi wykład. Bardzo chcę go poznać, bo wiele o nim słyszałam. Od pierwszej chwili wyczuwam jego ogromną charyzmę i zarazem wielką prostotę. Bardzo łagodnym głosem, odwołując się do własnych doświadczeń, opowiada nam o Indiach i mieszkańcach tego kraju, narodzie pełnym niepokoju, determinacji, pełnym życia. Ojciec Jordi tłumaczy, co jest naprawdę ważne - choćby otaczała nas wyłącznie bieda, wzbogaci nas poznawanie ludzi, bo dzięki temu docenimy fragmenty, z których składa się życie. Przypomina nam, jak ważne jest, aby nie sądzić, nie mamy bowiem prawa osądzać 20 bliźniego, skoro nie byliśmy w jego skórze. Podkreśla też, że należy mieć szeroko otwarte oczy, aby dostrzegając to, co na zewnątrz, dotrzeć do wnętrza. Zobaczymy ból, ale nie zgorzknienie. Jego słowa ukazują nam nową perspektywę, z której patrzymy na otaczającą nas rzeczywistość. Dzięki ojcu Jordi zmieniliśmy sposób myślenia i pozbyliśmy się ciężaru, który mógł nam utrudniać odnalezienie harmonii we wszystkim -w każdej osobie, w każdym geście. Przede wszystkim: precz z zegarkiem. Wszyscy musimy się przestawić. Dla mnie to kolejne wyzwanie: widzieć Indie takimi, jakimi są, odrzucając absurdalne uprzedzenia i starając się nie zauważać najbardziej przyziemnych przeszkód: smrodu, upału, wstrętnego jedzenia.... Czuję, że jestem w stanie je podjąć. Spróbuję dostrzec te inne Indie, kraj, w którym żyją ludzie o odmiennej mentalności i filozofii życiowej. Potrzebowałam takiego bodźca i nadszedł w odpowiednim momencie, bo właśnie teraz zaczyna się prawdziwa podróż. Czwartek, 24 października 1974 roku Asho, córeczko, co za szczęśliwy dzień! Dzięki wspaniałemu przyjacielowi, Pau, udało nam się załatwić dla Ciebie wspaniałą szkołę. Twój ojciec i ja przez wiele dni krążyliśmy po Barcelonie od jednej szkoły do drugiej. Byliśmy przygnębieni, bo wszędzie robili nam trudności. Jak wszyscy rodzice, pragniemy, żebyś jak najszybciej zaadaptowała się i żyła tak samo jak Twoi rówieśnicy. Nie wiemy, jak się w tym wszystkim odnajdziesz. Będzie to trudne zarówno dla Ciebie, jak i dla nas, ale wierzymy, że będzie miało również dobrą stronę, bo nauczymy się iść razem. Qdzie wyśpi się pięciu, wyśpi się i dziewięciu IiMarię, koordynatorkę wolontariatu, Nurię, Gabrielę i mnie li -skierowano do dzielnicy Shere Prujab. Wprowadzamy się do domu hinduskiej rodziny, która przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Wita nas Nadina. Ma dwanaście lat i mówi biegle po angielsku, dlatego to jej powierzono dokonanie prezentacji. Jej ojciec, Naresh, pracuje jako taksówkarz. Sprawia wrażenie bardzo spokojnego, małomównego i prostolinijnego. Najstarsza córka, Nanda, ma osiemnaście lat, a najmłodsza, pięcioletnia Ibuthi, jest tak onieśmielona, że nie odstępuje na krok matki, Kamal. Wszyscy mówią po angielsku. Będziemy więc mogli porozumiewać się bez problemów. Rodzina nie potrafi ukryć zdziwienia na widok mojej twarzy. Maria w para słowach opowiada moją historię. Wszyscy spoglądają na mnie z sympatią i ufnością, co sprawia, że czuję się wspaniale. 22 Mieszkanie przypomina pudełko zapałek. W jadalni króluje telewizor, włączony bez przerwy, a na ścianach wiszą wszystkie ozdoby, jakie można sobie wyobrazić. Pokojowo współistnieją ze sobą kalendarze ścienne, rysunki w typowo hinduskich żywych kolorach i obrazy Maryi. Tu śpią rodzice i najmłodsza córka. Życie rodziny toczy się w kuchni. Na podłodze leży kamień, na którym matka zagniata ciasto, a w rogu - ołtarz poświęcony Ganeśowi, dla którego pali się kadzidła. Ganeś to bóg słoń. Wyobraża go mężczyzna z wielkim brzuchem i głową słonia. Hindusi zwracają się do niego, aby pomógł im rozwiązać problemy, które pojawiają się w codziennym życiu. Uważany jest również za pośrednika między ludźmi i bogami. Według legendy Ganeś był synem Szi-wy i Parwati. Sziwa musiał opuścić dom, kiedy Ganeś był jeszcze niemowlęciem. Wróciwszy po wielu latach, natknął się w drzwiach na nieznajomego, który nie pozwalał mu wejść do środka. Sziwa, nie mogąc się doczekać spotkania z żoną i synem, uciął strażnikowi głowę. Gdy Parwati zobaczyła, co się stało, wybuchnęła płaczem, bo strażnikiem był dorosły już Ganeś. Sziwa znalazł rozwiązanie problemu: uciął głowę słoniowi, przymocował ją do ciała syna i obiecał żonie, że Ganeś stanie się wielkim bogiem, bo ludzie będą musieli zwracać się najpierw do niego, jeśli będą chcieli, by wysłuchali ich inni bogowie. Rodzina, która nas gości, właśnie tak robi. Składamy plecaki w pokoju, w którym będziemy spały z Nadiną i Nandą. Sypialnia jest maleńka. Spod łóżka wyciągamy materace, a kiedy już zostają rozłożone, Nanda zabiera nas na spacer po okolicy. 23 Shere Pruj ab to dzielnica uboga i pełna kontrastów. Człowiekowi Zachodu nie wydałaby się harmonijna, ale ja, skoro postanowiłam zacząć od zera, odrzucam wpojone mi wcześniej zasady estetyczne i dostrzegam jej swoiste piękno. Z nadejściem zmierzchu ulice zaczynają tętnić życiem. Wszędzie unosi się zapach przypraw, zmieszany z wonią kadzidła, stroje przechodniów mienią się wszystkimi barwami tęczy. Mężczyźni na placu rozmawiają, paląc papierosy. Czas płynie leniwie. Główna ulica, Mahakali, będzie stanowiła punkt odniesienia. Nanda pokazuje nam drogę na przystanek autobusowy, skąd wcześnie rano pojedziemy do miejsca naszej pracy -szkoły w Andheri. Po powrocie do domu zostajemy podjęte pierwszą prawdziwie hinduską kolacją, z całym towarzyszącym jej rytuałem. Na podłodze, na mozaice dywaników i poduszek, stoją placki, ryż i soczewica. Jedzenie jest bardzo ostre, ale po raz pierwszy naprawdę mi smakuje. Jem z apetytem, ale muszę się przy tym nieźle nagimnastykować, bo nie ma żadnych sztućców. I tak radzę sobie o wiele lepiej niż moje koleżanki. Kiedy przyjechałam do Barcelony, mama miała niezły ubaw, patrząc, jak zręcznie jem rękami. Widocznie umiejętność ta przetrwała w ukryciu, a teraz się ujawniła. Po kolacji pomagamy dziewczynkom odrobić lekcje, słuchając pobrzękującego w tle telewizora. Nadają jakiś hinduski melodramat, z tych, co trwają ponad trzy godziny, z pouczającą dawką nieudolnego romantyzmu, przejmującą muzyką i scenami przemocy. Kiedy kładziemy się spać, ściśnięte w sześć na łóżku i materacach na podłodze, śpiewam kołysankę. To magiczny moment, jak modlitwa. Noszę w sobie tę melodię i nie potrafię się powstrzymać. Już w ciszy przypominam sobie 24 wydarzenia minionego dnia. Zawsze tak robię, co wieczór. Jednak dziś ogarnia mnie senność. Oczy same mi się zamykają. Jutro też będzie czas na myślenie. Sobota, 26 października 1974 roku W przeddzień Twojego przyjazdu, Asho, nasza córeczko, ojciec i ja jesteśmy bardzo niespokojni. Piszę do Ciebie już po pierwszej w nocy. Wstałam, bo w głowie kłębią mi się myśli i nie jestem w stanie zmrużyć oka. Myślę tylko o Tobie, nękają mnie tysiące wątpliwości. Wiem, że w tej chwili jesteś już w samolocie. Przykro mi, że nie mogę być z Tobą. Może być Ci niedobrze albo możesz źle się poczuć. To Twoja pierwsza podróż, nie jesteś przyzwyczajona do wysokości. Jestem ciekawa, jak się czujesz. Pewnie trochę samotna, może zagubiona. Ale nie martw się, bo to ostatni raz, od tej pory będziesz miała nas i siostrzyczkę Fatimę. ??? tobi się i z kamienia a świcie budzi nas dźwięk dzwonków. Naresh odmawia modlitwy, zapala laseczkę kadzidła, a na progu drzwi białym proszkiem rysuje kwiaty, codziennie inny motyw. Naresh jest nieśmiały i niewiele mówi, Kamal natomiast gadatliwa i już traktuje mnie jak jeszcze jedną córkę. Pokazuje mi, jak ugniata się placki, ale okazuję się raczej niezdarna. Nic dziwnego, przecież nigdy nie wychodziło mi nawet jajko sadzone... Obecność tylu kobiet na tak niewielkiej przestrzeni sprawia, że całą kuchnię wypełnia radość i śmiech. Na śniadanie jemy placki z marmoladą i pijemy herbatę z mlekiem i cukrem, potworną ilością cukru. Dziewczynki ubierają się w szkolne mundurki. Wyglądają bardzo elegancko w odprasowanych ubraniach, starannie uczesane. Najbardziej szokujące jest, że idą wystrojone, ale boso. My przygotowujemy się do pierwszego dnia pracy. Kamal przygotowała nam obiad, a Gabriela rozdaje menażki. Wszystko już gotowe, możemy jechać do szkoły Jeevana Nirwaha Niketana (JNN). 26 Idziemy zgodnie z wczorajszymi wskazówkami Nandy i od razu trafiamy na przystanek. Wsiadamy do autobusu pełnego dzieciaków, który zawozi nas do JNN w dzielnicy And-heri, niepaństwowej szkoły, która realizuje własny program nauczania. Uczęszczają do niej dziewczynki i chłopcy, którzy pół dnia pracują, a później poświęcają kilka godzin na naukę. Dzieci te zwykle mają na utrzymaniu rodzinę, której poważne problemy finansowe spowodowane są najczęściej alkoholizmem ojca. Matki mają dość zajęć przy wychowywaniu gromadki dzieci, więc to właśnie one przynoszą do domu pieniądze. Czyszczą buty, roznoszą paczki, myją samochody, podejmują się każdej pracy, która umożliwi przeżycie. W ośrodkach takich jak JNN dzieci zdobywają wiedzę niezbędną do funkcjonowania w społeczeństwie. Uczą się dodawać i odejmować, żeby nikt ich nie oszukał, poznają podstawy angielskiego, żeby potrafiły porozumieć się z turystami, uczą się również zawodu. Są bardzo odpowiedzialne i świadome, że wiedza i umiejętności zdobyte w szkole na pewno im się przydadzą. Budynek szkoły znajduje się w pięknym ogrodzie, pełnym drzew i roślin odgradzających od biedy, w jakiej tonie miasto. Teren został przekazany przez zakonnice ze zgromadzenia świętej Katarzyny, których klasztor mieści się po sąsiedzku. Dzieci trafiają do poszczególnych klas nie według wieku, ale poziomu wiedzy sprawdzonej podczas próbnego egzaminu. W związku z tym w jednej klasie obok malutkich dzieci znajdują się całkiem duże. Przed lekcjami stają w rzędach na dziedzińcu, śpiewają hymn Indii i odmawiają modlitwy. Od najmłodszego do najstarszego utrzymują wzorowy porządek i wszystko wykonują z ogromną powagą. W końcu równiutkie szeregi pierzchają, zmieniają się w gromadki roześmianych dzieciaków biegnących do swoich sal. 27 Dzieci mają motywację do nauki, są więc pilne, uważne i chłonne. Ale idylla kończy się, gdy naszym oczom ukazuje się rzeczywistość: brakuje pieniędzy na książki i pomoce, więc każda inicjatywa, którą chce się doprowadzić do końca, wymaga bitwy. Kadra nauczycielska jest już zmęczona walką, straciła motywację i energię. Nauczycielskie powołanie czuję od dziecka. Chodziłam do Szkoły Świętej Anny w Barcelonie, gdzie starsi uczniowie opiekowali się młodszymi. Znakomicie dogadywałam się z maluchami i bardzo lubiłam opowiadać im bajki i kłaść je spać. Od zawsze więc wiedziałam, że w przyszłości chcę być nauczycielką. Ale dopiero kiedy nią zostałam, odkryłam prawdziwe powody, które skłoniły mnie do wyboru tego zawodu. Każdego dnia wracałam do domu bogatsza o nowe doświadczenia, które dodawały mi energii, i wtedy zrozumiałam, że właśnie w tym zawodzie przyda się wszystko, co wcześniej przeżyłam. Skoro ukształtowało mnie oddanie i wsparcie rodziców, którzy zawsze byli przy mnie, nie mogłam zatrzymać tego skarbu tylko dla siebie, musiałam dać coś z siebie. Aby móc znów otrzymać, musiałam wejść w krąg ciągłej wymiany, wykorzystując rolę, jaką pełni nauczyciel. Nadszedł moment, żeby zakasać rękawy i zacząć pracę z dziećmi z dzielnicy Andheri. Noel, dyrektor, prowadzi mnie do sali, w której będę uczyć angielskiego. Nie władam tym językiem na tyle biegle, żebym mogła go nauczać, ale nie poddaję się. Przygotowuję angielską wersję katalońskiej piosenki dla dzieci o częściach ciała - powiedziano mi, że ostatnio dzieci właśnie tego się uczyły. Gestykulujemy wszyscy 28 razem, śpiewając, i wychodzi nam całkiem nieźle. Nie mogę jednak nazwać sukcesem moich wysiłków w uczeniu angielskiego tych dzieci, które patrzą na mnie z zaciekawieniem, nie rozumiejąc, czy jestem stąd, czy skądinąd. Nadal pełna dobrych chęci, chcę współpracować bez względu na wszystko, ale nie mogę znaleźć sobie miejsca. W końcu postanawiam wybrać się na warsztaty stolarskie. Zajęcia prowadzi Thomas. Wpadam do sali jak trąba powietrzna i rozwalam mu całą lekcję. Nie licząc się z programem, jaki realizuje, ani nie zastanawiając się nad konsekwencjami, wykraczam poza plan i proponuję, żeby dzieci zrobiły drewniane ramki do zdjęć. Od słów przechodzę do czynów. Anie jest to proste. Wszystko trzeba wykonać ręcznie, bo prawie nie ma narzędzi. Za pomocą marnych środków i z wielką dozą zapału udaje się zrobić ramki. Rezultat jest znakomity. W szkole w Barcelonie, gdzie pracuję, dysponujemy wszelkimi udogodnieniami, ale ich nie doceniamy, bo dzieciaki nie zdają sobie sprawy, jak wiele mają. Te natomiast zachłystują się nawet najdrobniejszym szczegółem. Chętnie bym tu została. Podobno dowiedziono, że jeśli znało się jakiś język w dzieciństwie, nigdy się go całkiem nie zapomni. Myślałam więc, że gdy znów usłyszę marathi, rozpoznam słowa, konstrukcje gramatyczne... może nawet będę umiała mówić. Ale moje nadzieje okazały się płonne. Cóż za rozczarowanie! W szkole część lekcji odbywa się w języku hindi, a pozostałe w marathi, którym to językiem -jak mi powiedziano, posługiwałam się w sierocińcu i w którym myślałam, kiedy przyjechałam do Barcelony. A prawda jest taka, że nie rozumiem ani słowa, ani w marathi, ani w hindi. Chodzę na kurs marathi, lecz choć bardzo wysilam się i skupiam, żeby obudzić jakiś zakamarek mojej pamięci, nic z tego. 29 Zupełnie nic mi się nie przypomina. Lepiej więc potraktować to jako zabawę, jak coś nowego do nauki. Postanawiam zacząć od zera. Początkowo dzieci nie rozumieją, że będąc Hinduską tak jak one, nie rozumiem ich i nie umiem mówić w ich języku, ale wkrótce ożywiają się i uczą mnie podstawowych słów. Wymieniają nazwy kolorów i wszystkiego, co mamy w zasięgu wzroku - drzewo, niebo, kwiat, dom, książka, słońce, chmura. Lekcja jest jedną wielką wrzawą, w której przeplata się ich mizerny angielski z moim szczątkowym marathi. W sierocińcu odbywały się lekcje angielskiego, ale że wymykałam się z matką Adeliną na codzienne spacery, prawie nie brałam w nich udziału. Rodzice, którzy czekali na mnie w Barcelonie, nie mieli pojęcia o tych „wagarach" i włożyli wiele wysiłku w naukę angielskiego, aby mogli się ze mną porozumieć. Kilka miesięcy przed moim przyjazdem zatrudnili prywatną nauczycielkę języka, która udzielała im lekcji przy stole w jadalni. Celem tego przyspieszonego prywatnego kursu było poznanie słów, które mogły okazać się pożyteczne. Tak żeby mogU zapytać, co lubię jes'ć albo co mnie boli, i potrafili powiedzieć, że bardzo mnie kochają. Oboje uczyli się z zapałem, ale całkiem na próżno. Na powitanie przyozdobili dom, a ojciec, złota rączka, ze słownikiem w ręku, tłumacząc słowo po słowie, zrobił transparent z napisem: Welcome ?? ????, Asha. Ja, przejęta tym, że poznałam rodziców, siostrę, że będę miała dom i własne łóżko - wszystko naraz w jednym dniu, nie zwróciłam na transparent najmniejszej uwagi. W drodze z lotniska rodzice mówili do mnie po angielsku, a ja szczebiotałam beztrosko w marathi. Dzięki Bogu, istnieje uniwersalny język gestów, który pokonuje wszelkie bariery i dzięki któremu można porozumieć się równie sprawnie albo nawet lepiej niż za pomocą słów. Już w drodze do domu rodzice zorientowali 30 się, że nie znam angielskiego. A kiedy nawet nie spojrzałam na transparent, zrozumieli też, że nie umiem czytać. Niedziela, 27 października 1974 roku Asho, kochana córeczko, dziś przyjeżdżasz do Barcelony. Byliśmy tak podenerwowani, że dotarliśmy na lotnisko z dużym wyprzedzeniem. I cafe szczęście, bo samolot wylądował pół godziny wcześniej, dokładnie o 10.20. Przeszliśmy kilka kontroli bezpieczeństwa i we trójkę, w towarzystwie zaprzyjaźnionej stewardesy stanęliśmy na płycie lotniska. Kiedy samolot się zatrzymał i podstawiono schody, podeszliśmy bliżej, czekając, aż wyjdziesz. Spotkanie z Tobą było bardzo wzruszające. Gdy drzwi się otworzyły, pojawiłaś się w nich i zgrabnie zeszłaś po schodach. Taka malutka... Schodziłaś, uśmiechając się od ucha do ucha, a ledwie stanęłaś na ziemi, rzuciłaś się nam w ramiona. Wycałowałaś nas, Fatimę i niczemu się nie dziwiłaś. W drodze do Twojego nowego domu sprawiałaś wrażenie zadowolonej i powtarzałaś słodkim głosem słowa, które wypowiadaliśmy. Ojciec, Fatima i ja patrzyliśmy na Ciebie zachwyceni. Jesteś tak radosna, że wszystkie nasze obawy prysły. Wydaje mi się, że przypadliśmy Ci do gustu, a chwila poznania Ciebie, którą tyle razy sobie wyobrażałam, przerosła wszelkie moje oczekiwania. Co za radość! Ledwie weszłaś do domu, zdjęłaś buciki. Pewnie są nowe i Cię obcierają. No i wygląda na to, że nie jesteś przyzwyczajona do noszenia butów. Fatima bardzo się obawiała spotkania z Tobą. Kiedy zobaczyła, jak wysiadasz z samolotu, jak Cię przytulamy i całujemy, nie wiedziała, co robić. A przecież opowiadałam jej o Tobie od kilku dni. Z początku trochę kręciła nosem, ale humor jej się poprawił, gdy wsypałaś jej do kieszeni spodni garść cukierków. A rozkochałaś ją w sobie 31 na zawsze, dając jej lalkę. Przytuliła ją i nie wypuściła ani na chwilę. Sądzę, że powoli oswoi się z myślą, że ma siostrzyczkę. Kiedy ojciec i ja poszliśmy odebrać bagaż, Fatima biegła za Tobą i wołała Cię po imieniu. W jadalni tata poprosił, żebyś przeczytała transparent, który dla Ciebie zrobił. Ale Ty, kochana, ledwie na niego spojrzałaś. W ten sposób odkryliśmy, że jeszcze nie umiesz czytać. Wygląda na to, że będziemy musieli zacząć wszystko od początku. Najśmieszniejsze z tego wszystkiego było, jak ojciec chodził za Tobą z angielskim słownikiem, próbując się z Tobą porozumieć. I im więcej pytań Ci zadawał, tym chętniej odpowiadałaś, ale we własnym języku. W końcu zrezygnował i zdał się na instynkt - przeszedł na język ciała i gestów. Wyglądasz na zmęczoną. Nie wiem, czy spałaś podczas podróży. Idziemy do łazienki i robię Ci porządną kąpiel. Jesteś bardzo szczupła, widać to zwłaszcza po nogach i rączkach - wyglądają jak patyczki. Na pewno masz anemię i lekarz, gdy tylko Cię zobaczy, przepisze Ci mnóstwo witamin. Cudownie jest patrzeć, jak zachwycasz się każdym drobiazgiem. Po kąpieli ubrałam Cię w niebieską piżamę, którą sama dla Ciebie uszyłam (taką samą uszyłam Twojej siostrze). Szalałaś z radości. Przeglądałaś się bez końca w lustrze, skakałaś i śmiałaś się. Jakie to szczęście, że chociaż nie możemy zrozumieć naszych słów, doskonale rozumiemy spojrzenia, uściski i uśmiechy. (...) Dzisiejszym dniem zamykamy bardzo ważny etap życia. Wszystko zaczęło się od związku dwojga ludzi, którzy się kochali - ojca i mnie. Potem dołączyły do nas córki, których tak pragnęliśmy. Przybyły z odległej ziemi. Najpierw zjawiła się młodsza, później starsza -wbrew prawom logiki i natury. Bycie rodzicami zawsze wiąże się z ogromną odpowiedzial- ni nością, a dla nas jest ona jeszcze większa, bo los powierzył nam dwie małe dziewczynki, wybrane z milionów, abyśmy je wychowali, nakarmili ich ciała i dusze. Dlatego teraz ojciec i ja, choć szczęśliwi, bardzo szczęśliwi, zastanawiamy się, czy zdołamy sprostać temu zadaniu. 3- ??? schedy ^ziś budzik zadzwonił wcześniej niż dzwonki modlitewne ^Naresha. Korzystając z tego, że jest niedziela, Maria, Nuria i Gabriela będą długo spały. Wstaję więc po cichu, przeskakuję między ich ułożonymi na podłodze materacami i idę do łazienki. Wchodzę pod prysznic i czuję, że w domu już unosi się zapach kadzidła. Na dzisiejszy dzień czekałam tak długo, że przykładam się bardziej niż zwykle do zabiegów pielęgnacyjnych - chcę wywrzeć dobre wrażenie. Wkładam na siebie salwar kameez, który kupiłam na straganie. Jest pomarańczowo-liliowy - kolory świętości i kobiecości. Po przyjeździe do Bombaju zdałam sobie sprawę, że przywiezione przeze mnie ubrania nie są zbyt odpowiednie. Postanowiłam ubierać się jak Hinduski. Po pierwsze, z powodu upału, ale również na znak, że akceptuję to, że jestem taka jak one. Kiedy myślimy o Hinduskach, wyobrażamy je sobie w kolorowych sari - niekończące się metry tkaniny, w którą owijają się z wyjątkową zręcznością. Obawiam się, że mnie wyszłoby to fatalnie i wyglądałabym raczej na przebraną, 34 wybrałam więc salwar kameez. Składa się z tuniki do kolan, luźnych spodni i chusty, która pasuje wzorem do jednej z części stroju. Salwar kameez nie jest tak elegancki jak sari, ale bardzo twarzowy i bardzo lekki. Kupiłam sobie dwa na zmianę i jeden zostawiłam na dzień wizyty w sierocińcu, w którym mieszkałam. Dziś go włożyłam. Ulica, którą idę pod zachmurzonym niebem, wydaje mi się znajoma. Rozpoznaję twarze przy straganach ze smażoną kukurydzą, z owocami, z sari mieniącymi się w słońcu i powiewającymi na wietrze, z różnymi przyprawami, których aromat miesza się z mdłym zapachem tytoniu. Podchodzę do pierwszej stojącej na postoju taksówki i jednym tchem podaję kierowcy adres, który powtarzałam przez całą drogę, aby go nie zapomnieć. W odpowiedzi taksówkarz zasypuje mnie lawiną słów. Nie rozumiem, co mówi, ale intonacja wskazuje, że kategorycznie odmawia. Na szczęście kierowca innej taksówki, mężczyzna o włosach ufarbowanych na jaskrawo- czerwony kolor, zgadza się mnie zawieźć. Droga dłuży mi się w nieskończoność. Matka Adelina na pewno już na mnie czeka, bo kilka dni temu, dokładnie tydzień po przyjeździe, zadzwoniłam do niej, żeby zapowiedzieć się z wizytą. Kiedy się przedstawiłam, nie pamiętała mnie, kosztowało ją wiele wysiłku, żeby sobie przypomnieć, kim jestem. Jest już w podeszłym wieku, nic więc dziwnego, że nie najlepiej u niej z pamięcią. Ale gdy sobie wreszcie przypomniała, wzruszyła się i serdecznie zachęciła do odwiedzin. Ta rozmowa miała dla mnie ogromne znaczenie. Kolejny krok, który zbliżał mnie do korzeni. Rozmawiałyśmy po hiszpańsku, bo matka Adelina jest z Puerto Rico i choć ponad połowę życia spędziła w Bombaju, nie zapomniała ojczystego języka. Jazda ulicami i uliczkami przywołuje myśli o moim ojcu, który zna to miasto jak własną kieszeń, choć nigdy w nim 35 nie był. Zupełnie jakbym go widziała: siedzi przy stole w jadalni nad rozłożonym planem i przemierza wzrokiem ulice mojego miasta. Kiedy postanowili, że mnie adoptują, ojciec spędzał nad planem Bombaju długie godziny, usiłując sobie wyobrazić, gdzie mieszkam i którędy spaceruję. Chciał wiedzieć, co mnie otacza, i w ten sposób czuć się bliżej mnie. W tym samym czasie po drugiej stronie stołu mama przeglądała dokumenty związane z adopcją. Taksówka zatrzymuje się przed imponującą furtą z kutego żelaza. Obraz ten wciąż jest żywy w mojej pamięci. Z prawej strony tabliczka. Nie muszę podchodzić, żeby wiedzieć, co jest na niej napisane. Wiem to doskonale: Regina Pacis. Nagle ogarnia mnie niepokój, serce we mnie zamiera. Już nie czuję unoszącej się duchoty, wstrząsają mną dreszcze, które nie pozwalają mi iść, ale w końcu przypominam sobie, że jestem tu, aby pogodzić się z przeszłością. Sierociniec, w którym mieszkałam do szóstego roku życia, niczym twierdza strzeże mego sekretu. I tylko ja mogę odnaleźć właściwy klucz. Robię zdjęcie bramy i wchodzę do ogrodu pełnego drzew i kwitnących krzewów. Powoli idę ścieżką prowadzącą do wejścia i przyglądam się wszystkiemu z przejęciem, które trudno opisać. Chrzęst kamieni pod stopami, obok podwórko, na którym bawiłam się z innymi dziewczynkami... Fotografuję każdą rzecz, każdy zakątek. Chcę, by wszystko zostało udokumentowane, aby nie było już cieni i zamazanych obrazów w mojej pamięci. No i, żebym mogła wszystko opowiedzieć po powrocie do Barcelony. Z prawej strony wznosi się szkoła, szary trzypiętrowy budynek bez balkonów, ale z wielkimi oknami. A z lewej budynek w stylu kolonialnym - sierociniec. Kilkoma skokami pokonuję schody i znalazłszy się w przedsionku, zwracam się po angielsku do pierwszej napotkanej młodej zakonnicy. Pytam o matkę Adelinę. Jestem bardzo zdenerwowan