Córka Gangesu ASHA MIRO ZAKAZANE BIOGRAFIE w Wydawnictwie AMBER TEHMINA DURRANI Htój pan i władca ASHA MIRO Cofka Gangesu KENIZE MOURAD Od zmarłej księżniczki ANATORTAJADA Kobiety pustyni Zdławiony krzyk w przygotowaniu LAURA RESTREPO dom pod fioletową latarnią KATIE HICKMAN Kurtyzany ZAKAZANE BIOGRAFIE Córka Gangesu ASHA MIRO Przekład Ewa Błaszczyk AMBER Tytuł oryginału LA FILLA DEL GANGES Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTNICKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta MAGDALENA KWIATKOWSKA Ilustracje Z PRYWATNYCH ZBIORÓW AUTORKI Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER WYDAWN 4\ ?? Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl http://www.wydawnictwoamber.pl Copyright © Asha Miro, 2002. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-1457-2 2&0? Moim rodzicom - Josepowi Miro i Eleccie Vega oraz Radhu i Shevbai, którzy dali mi życie ?0Mót da Jndii L|»pół do siódmej rano. Nie wiem, czy przespałam choć w Ir dwie godziny. Wyskakuję z łóżka, słysząc dźwięk budzika, i wpadam pod prysznic. Wpatruję się w odpływ, żeby sprawdzić, czy ujrzę w nim tylko obawę przed podróżą, czy także strach przed zmianą w życiu. Wiem, że woda i mydło nie wystarczą, aby dokonać całkowitego oczyszczenia. Nadszedł czas powrotu do przeszłości, aby przeżyć ponownie lata dzieciństwa, aby pójść naprzód, zaczynając od początku. Czas powrotu do Indii. Wracam do Indii, bo tam się urodziłam 7 listopada 1967 roku i mieszkałam przez sześć lat, dopóki nie adoptowali mnie obecni rodzice. Wiem, że mój pierwszy płacz usłyszano w Nasik, na zachodzie kraju, wiem, że pierwsze lata życia spędziłam w sierocińcu w Bombaju, i niewiele więcej wiem na pewno. Stąd powrót - aby szukać odpowiedzi na setki pytań. 7 Ostatnie dni upłynęły pod znakiem niekończących się pożegnań i niejeden zadawał pytanie za milion: „Asha, na pewno jesteś gotowa?" Za każdym razem tylko kiwałam głową, aby nie ujawnić nawet cienia trawiącej mnie niepewności. Nie potrafię jedynie - i nawet nie próbuję - oszukać moich rodziców. Jak co rano czeszę długie czarne włosy przed lustrem w sypialni i maluję na powiekach czarną kreskę. Czeka mnie wielogodzinna podróż i chcę czuć się wygodnie - wybieram długą spódnicę w biało-niebieskie kwiaty, białą koszulkę i stare sandały. Prawdę mówiąc, wybieram najładniejszą spódnicę, jaką mam, bo chcę wywrzeć dobre wrażenie w moim kraju. W myślach robię przegląd zawartości plecaka: bardzo szerokie lekkie spodnie, mnóstwo koszulek i majtek, bo nie chcę, żeby się wydało, że nie jestem stworzona do prania; druga para sandałów na grubej podeszwie, żebym mogła dojść wszędzie; apteczka pełna tabletek o nazwach niemożliwych do wymówienia - które należy zażywać, aby ustrzec się malarii i innych chorób... No i płyn przeciwko komarom. Do drugiego, mniejszego plecaka schowałam aparat fotograficzny, notes, długopisy, farby i pędzle, paszport, książeczkę szczepień i dolary. Będę pisać dziennik. Nigdy tego nie robiłam, ale chcę zapisywać wszystko, co się wydarzy, wszystkie wrażenia. Żeby nic mi nie umknęło. Zegnam się z mieszkaniem, z balkonem pełnym geranium i z wieżami kościoła Sagrada Familia, które wznoszą się nad innymi budynkami. Przez cały ten miesiąc kwiaty będzie podlewać Fatima. To moja siostra. Ona również urodziła się w Indiach, ale na drugim końcu kraju i jako półtoraroczne dziecko znalazła się w Barcelonie, kilka miesięcy przede mną. Jesteśmy siostrami, bo choć nie mamy tych samych rodziców 8 biologicznych, łączy nas coś równie lub nawet bardziej niezniszczalnego: uczucie rodziców, którzy nas przygarnęli i wychowali jak córki. To oni sprawili, że nasze ścieżki się spotkały, i w ten sposób naszym udziałem stała się jedna rodzina. Za cztery tygodnie wieże kościoła będą stały w tym samym miejscu, niektóre pędy geranium zwiędną, inne wypuszczą nowe kwiaty, ale ja pewnie nie będę taka sama. Przeczuwam, że coś w moim wnętrzu się zmieni. Dwadzieścia łat po pierwszej podróży - tej, którą odbyłam z Bombaju do Barcelony, aby rozpocząć nowe życie - siedzę w samolocie, który zawiezie mnie tam, gdzie znajdę odpowiedzi na wiele pytań. Wreszcie rozwieje się niepewność, wypełni się pustka, którą skrywam w sobie. Cel: Bombaj. Silniki są już rozgrzane i samolot nabiera rozpędu. Czuję szarpnięcie i samolot odrywa się od ziemi. Wzdycham, czując, że jestem coraz bliżej nieba, coraz bliżej Tego, który mnie wybrał i doprowadził do tej pięknej chwili. Proszę Go o siłę i odwagę, abym mogła sprostać wyzwaniu i iść naprzód do końca, nie słabnąc. Tylko w ten sposób odnajdę spokój wewnętrzny, którego tak pragnę, i wreszcie będę mogła się pozbyć dręczącej niepewności. Wszystko pode mną staje się coraz mniejsze, aż w końcu zaczyna przypominać obrazy impresjonistów, które tak lubię. Jeszcze widać czubki wież kościoła. Moja Barcelona widziana z góry jest wciąż piękna, a może nawet piękniejsza, z wyraźnie zaznaczoną dzielnicą ????????. Gęstwina drzew rosnących przy deptaku Rambla stapia się z falami, błękit i zieleń zlewają się w jeden kolor, który rozmywa się wraz z resztą kształtów. W turkusowym fotelu samolotu Unii Air India jestem kłębkiem nerwów, targana tysiącami wątpliwości. Próbuję 9 sobie przypomnieć, o czym myślała tamta prawie siedmioletnia dziewczynka, lecąc w przeciwną stronę do rodziny, która była dla niej tylko marzeniem i czarno- białą fotografią. Pewnie spędziła te długie godziny, rysując w bloku kolorowymi kredkami, które dała jej stewardesa, wyglądająca w sari równie ładnie jak ta, która właśnie podaje mi posiłek. W domu zawsze rozmawialiśmy o moim kraju, ziemi, która widziała moje narodziny. Ilekroć w telewizji nadawano program o Indiach, siadaliśmy we czwórkę na kanapie - tata, mama, Fatima i ja - i oglądaliśmy go razem. Po reportażach, które ukazywały piękno krajobrazów i ludzi oraz nędzę, w jakiej żyją, często rozmawialiśmy o naszym dzieciństwie. O tym, jak przyjechałyśmy do Barcelony - moja siostra i ja - z tego samego kraju, ale każda w różnym czasie; o tym, co znaczyła adopcja dla moich rodziców; o tym, jak poradzili sobie z formalnościami - najpierw przygotowali wymagane dokumenty po hiszpańsku, a potem musieli zlecić przetłumaczenie ich na angielski; o niepokoju i emocjach, jakie odczuwali podczas przygotowań... Teraz wiem, że wykazali się wielką odwagą, bo adoptowali nas na początku lat siedemdziesiątych, a w tamtych czasach była to niecodzienna decyzja. Na pewno czuli się osamotnieni, nie mogąc podzieUć się wątpliwościami niemal z nikim, i również za to będę zawsze ich podziwiać. Sesje na kanapie stanowiły idealną okazję do rozmów o adopcji. Wszystkie takie rozmowy kończyły się jednakowo: obietnicą, że ponieważ byłyśmy bardzo małe, przyjeżdżając, i prawie nie pamiętamy kraju, z którego pochodzimy, kiedy podrośniemy, pojedziemy tam we czwórkę. Dla nas podróż ta oznaczałaby powrót do ziemi ojczystej, a dla rodziców -poznanie ziemi, która dała im córki. 10 Lata mijały i z takich czy innych powodów nie udawało się znaleźć odpowiedniej pory. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy poczułam się gotowa: chciałam wrócić do mojego kraju. Jednak równie ważne co powrót było dla mnie to, w jakim charakterze tam pojadę. Nie mogłabym jechać jako turystka. Nie wyobrażałam sobie, że wchodzę do biura podróży, przeglądam katalog z ofertami turystycznymi i wybieram taką, która zapewnia dobry hotel i ciekawy program zwiedzania kraju. Nie chciałam jechać do Indii, aby zwiedzać świątynie i majestatyczne pałace, podziwiać doliny i góry i targować się przy kupowaniu upominków. Nie, nie po to. Nie chciałam poznawać rzeczywistości Indii biernie, oglądając przesuwające się przed oczami krajobrazy. Musiałam tam wrócić z pełnymi rękoma, bo w moim drugim życiu otrzymałam wszystko: rodzinę, przyjaciół, wykształcenie, krótko mówiąc - wolność. Mieszało się we mnie poczucie przynależności z równie intensywnym poczuciem obcości. Ale najsilniejsza była świadomość, że nie mieszkam w tym kraju przez czyste zrządzenie losu - tylko dlatego, że spośród milionów dzieci przeznaczenie wskazało właśnie mnie. Zostałam wybrana i zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. To poczucie, niezmienne, żywe w każdej chwili, sprawiało, że często zadawałam sobie pytanie: dlaczego właśnie ja? Odpowiadała mi tylko przytłaczająca cisza. Los zabawił się, wskazując na mnie, a ja czuję się jak mała cząstka układanki z napisem „ulubiona". O ile nie jest się całkowicie pozbawionym wrażliwości, etykietę tę ciężko nosić. Ilekroć na ulicy czy w restauracji musiałam spojrzeć w czarne przenikliwe oczy rodaka, który chciał mi sprzedać różę, chciałam zapaść się pod ziemię. Właśnie w takich chwilach pytanie „dlaczego ja?" uderza z największą siłą i ogarnia mnie nieopisany niepokój. 11 I znów przypadek sprawił, że do moich rąk trafił folder organizacji pozarządowej Setem, informujący o projekcie pracy wolontariuszy w Indiach. W dodatku spos'ród tysięcy miast tego ogromnego kraju na siedzibę misji wybrano Bombaj, gdzie znajdował się sierociniec, w którym przebywałam od trzeciego dnia po narodzinach do ukończenia szóstego roku życia. Jakby tego było mało, jeden z ośrodków pracy Setem mieścił się w Nasik, mieście skąpanym w świętych wodach Godawari, gdzie przyszłam na świat. Poczułam się, jakbym wygrała na loterii. Wypełniłam formularz i po kilku miesiącach otrzymałam list z informacją, że przeszłam wstępną selekcję i mogę zgłosić się na rozmowę. Moje plany zaczynały nabierać realnych kształtów. Nadal trzymałam wszystko w tajemnicy, bo byłam przekonana, że nic z tego nie wyjdzie, a nie chciałam wprowadzać zamieszania w rodzinie. Sama również zmagałam się z niepokojem. Dopiero gdy przeszłam pomyślnie rozmowę kwalifikacyjną i otrzymałam potwierdzenie udziału w pracy wolontariatu, uznałam, że nadeszła pora, by poinformować rodziców. Siedzieli na kanapie, a ja na pufie; jak zawsze, kiedy rozmawialiśmy o czymś naprawdę ważnym. Powiedziałam im wszystko jednym tchem, a potem niespokojna, lecz zarazem pełna nadziei, czekałam na reakcję. Chciałam wyczytać w ich oczach, że rozumieją i popierają moją decyzję i - choć z daleka - będą mnie wspierać. Zawsze planowaliśmy wyjazd całą rodziną, więc nawet przez myśl im nie przeszło, że sama podejmę inicjatywę. Jednak moja decyzja nie była dla nich zaskoczeniem. Najwyraźniej w głębi duszy czuli, że prędzej czy później poczuję potrzebę poznania ziemi, która dała mi ciemny odcień skóry. Nie mówili o tym, obawiając się, że słowa zmienią się w rzeczywistość. Ja też byłam pełna obaw, ale miałam świadomość, że czeka mnie przygoda. Będę musiała być 12 bardzo silna, by wypełnić pustkę pierwszych sześciu lat mojego życia. Rodzice zasypali mnie pytaniami. Padały tak prędko, że nie byłam w stanie na żadne odpowiedzieć. A potem nagle znalazłam się w ich ramionach i w tej samej chwili wrócił spokój i poczucie bezpieczeństwa, które towarzyszyły mi przez wszystkie ostatnie lata. W silnych ramionach ojca bawiłam się w ulubioną grę wszystkich dzieci - dotykanie, choćby czubkami palców, nieskończonego nieba wyobraźni. On o tym nie wie, ale do dziś, kiedy nikt mnie nie widzi, wychodzę na balkon, wyciągam ręce do nieba nad moim ukochanym miastem i proszę mewy, by choć przez chwilę były przedłużeniem moich ramion. W objęciach matki uczyłam się praw, które rządzą sercem i duszą. Kochać innych, nieść im pociechę, współczuć, łagodzić nienawiść i dawać z siebie tylko to, co najlepsze. Rodzice nie szczędzili wysiłków, aby zaspokoić wszystkie potrzeby swoich córek, dać wszystko, czego pragnęły. Dali nam nie tylko życie, ale i miłość - tak jak garncarz lepi glinę, tak oni nas ukształtowali. Zadziwia mnie, jak ogromną wagę wiele osób przywiązuje do faktu bycia potomkiem „z krwi i kości". Owszem, to jest ważne, ale równie ważne jest to, czego potrzeba później, a co dali mi adopcyjni rodzice - dziedzictwo, które sięga o wiele głębiej niż więzy krwi. Moi rodzice martwili się, że gdy wyjadę, nie będą mogli mnie wesprzeć i przytulić, kiedy będzie mi smutno. Jednocześnie rozumieli, że proces dorastania dobiegł końca, że jestem już dojrzała, a dzięki temu, co mi przekazali, czego mnie nauczyli, sprostam tej próbie. Krótko mówiąc, uświadomili sobie, że 13 jestem już dorosła, chociaż dla nich zawsze będę malutką córeczką. Tamten uścisk oznaczał błogosławieństwo na moją dalszą drogę poszukiwań, miał dodać - i dodał - energii, śmiałości i odwagi, abym dotarła do końca. Miałam pewność, że cokolwiek się stanie, będą ze mną, tak jak byli 27 października wiele lat temu, gdy spotkaliśmy się na lotnisku w Barcelonie. Wtedy też czułym uściskiem przypieczęto- waliśmy miłość, która od tej pory miała nas łączyć. Do lądowania w Bombaju jeszcze wiele godzin. Mam ze sobą dziennik, który matka zaczęła pisać na długo przed moim przylotem do Barcelony, a który pokazała mi po rozmowie o moim powrocie do Indii. Pisała go od dnia, w którym wraz z ojcem zdecydowali się mnie adoptować. Prowadziła też drugi, dla mojej siostry Fatimy. Pisała je przez wszystkie te lata, abyśmy wiedziały, jak to z nami było. Obawiała się, że gdyby pewnego dnia zawiodła ją pamięć, nie mogłaby wyjaśnić nam wszystkiego ze szczegółami. Dając mi dziennik, mama przekazała mi coś, dzięki czemu zdołam złagodzić ból, z którym być może będę musiała się zmierzyć. Ten dziennik to moja historia. Nie odkrywa żadnych sekretów, ponieważ w naszym domu nigdy nie było tajemnic, opisuje po prostu moje życie. Przez pierwsze miesiące, a nawet lata, mama pisała codziennie, choćby było to tylko kilka linijek. Odnotowywała każde, nawet najdrobniejsze wydarzenie, ukazując proces przystosowywania się do nowego domu, nowej rodziny, języka, pożywienia, zwyczajów... Kiedy przeczytałam dziennik po raz pierwszy, zrozumiałam, że rodzice pokochali mnie, jeszcze zanim się spotkaliśmy. Znali mnie tylko z listów matki Adeliny z sierocińca i ze zdjęcia, które przez wiele dni stało na komodzie w jadalni. 14 To cudowne, że pragnęli mnie tak bardzo, że zdobyli się na ogromny wysiłek, aby sprowadzić mnie do domu. Moja historia jest piękna, choć - tak jak kraj, z którego pochodzę - pełna kontrastów. Z jednej strony rodzice, dla których nieważne były więzy krwi i którzy chcieli uszczęśliwić mnie od chwili, kiedy po raz pierwszy wypowiedzieli moje imię. A z drugiej strony rodzice biologiczni, którzy mnie nie chcieli. Pewnie byłam dla nich ciężarem. W miarę jak dorastałam, starałam się zwalczyć poczucie odrzucenia. Tłumaczyłam sobie, że musiała istnieć jakaś ważna przyczyna, której nie znam. To niemożliwe, że po prostu mnie nie kochali. Oni tylko nie mogU się mną zająć. Na pewno mieli powód. Poniedziałek, 21 października 1974 roku Dziś kupiłam zeszyt w czerwonej okładce. Będę w nim opisywać ze szczegółami historię naszej rodziny, w której niebawem się pojawisz, kochana Asho. Kupiłam drugi zeszyt dla Fatimy, naszej córeczki, która mieszka z nami już od czterech miesięcy. Dzięki temu, kiedy będziecie duże, a mnie -co może się zdarzyć - zawiodłaby pamięć, dowiecie się, jak ojciec i ja przeżywaliśmy Wasz przyjazd do domu. Czekamy na Ciebie niecierpliwie, kochana Asho. Powiedziano nam, że przyjedziesz w następną niedzielę, 27 października 1974 roku o jedenastej rano. Powinnam zacząć od zrelacjonowania, co się działo przez te miesiące, kiedy borykaliśmy się z załatwianiem łormalno-ści, pozwoleń, tłumaczeń... Trzeba by długo opowiadać, dlatego ojciec i ja zachowaliśmy wszystkie dokumenty związane z Waszą adopcją. Wspomnę tylko, że pokonaliśmy mnóstwo trudności, ale teraz mam wrażenie, że to było bardzo, bardzo dawno. Przez ostatnie miesiące pytano nas tysiące razy, dlaczego szukaliśmy Was tak daleko. ..a ja tylko śmiałam się 15 w duszy, bo pewnych rzeczy nie można wytłumaczyć słowami. Oboje - ojciec i ja - mieliśmy przekonanie, w którym z upływem czasu utwierdzam się coraz bardziej, że w pewnym momencie naszego życia cztery dusze z całkiem różnych miejsc złączyły się na zawsze. Wiem, że tę historię będę musiała opowiedzieć Ci wiele razy, bo wkrótce staniesz się jej częścią. Twój ojciec i ja chcieliśmy mieć dzieci, ale natura nie mogła nam ich dać, a Wy pragnęłyście mieć rodziców, bo los Was ich pozbawił. Ten rozdział się kończy, a zaczyna inny, całkiem nowy zarówno dla Was, jak i dla nas. W Kwiecień 1974. Matka Adelina z bliźniaczkami Mary (z lewej) i Fatimą (z prawej) w sierocińcu Regina Pacis w Bombaju. Wtedy nikt nie przypuszczał, że Fatima i ja będziemy miały tę samą rodzinę. W sierocińcu Regina Pacis w Bombaju w wieku czterech lat (tak myślę). Wiosna 1975 roku. Fatima miała już dwa' i pół roku, a ja siedem i pół. ISamiaj Pokonaliśmy pół świata w kilka godzin i docieramy do Bombaju. Mumbai, brama Indii, miasto moich pierwszych lat. Wprawdzie czuję niepokój przed wkroczeniem na osobistą ścieżkę, której nikt za mnie nie przemierzy, ale pociechę niesie mi świadomość, że pragnienia i cele moich kolegów z wolontariatu współgrają z moimi. Przede wszystkim chcemy czuć się użyteczni, zostawić za sobą balast codziennego życia, nierzadko bardzo powierzchownego, i poczuć, jak rodzi się w nas nowy człowiek, który ochoczo nastawia wszystkie zmysły na przyjmowanie i dawanie. Lotnisko to ogromna, bezduszna przestrzeń, z jarzeniówkami, które prawie nie dają światła. Staram się cofnąć w czasie o dwadzieścia lat, ale jedynym wspomnieniem, jakie udaje mi się przywołać, są szklane drzwi. Przez wszystkie te lata nosiłam w kieszeni nieostre zdjęcie: sześcioletnia dziewczynka uwieszona na ramieniu stewardesy i matka Adelina, która macha małej na pożegnanie. Matka Adelina jest na fotografii, alęjy^wtedy nie widziałam, bo patrzyłam tylko na *ł P/f ** 1 - CórlfeSrangesu' ? -f*ow\e M 17 to, co przede mną. Skupiałam się na obserwowaniu drogi, którą wyznaczał korytarz prowadzący do Barcelony. Nie pomyślałam, żeby odwrócić się i pożegnać po raz ostatni. Pokonawszy ten korytarz, nabrałam pewności, że rozpoczyna się dla mnie nowe życie. Pamiętam, że poczułam w środku dziwne łaskotanie, mieszaninę obawy i radości. Podarowano mi drugie życie. Reinkarnacja bez zmiany ciała. Wtorek, 22 października 1974 roku Wykorzystujemy dni pozostałe do Twojego przyjazdu na szukanie szkoiy, w której będziesz mogła się stopniowo zaaklimatyzować. Twój ojciec uwielbia majsterkować i zawsze dopracowuje wszystko w najmniejszych szczegółach, o czym wkrótce sama się przekonasz. Przygotował kolorowe kartki, które wyślemy do przyjaciół i krewnych, żeby mogli uczestniczyć w Twoich „narodzinach" w naszej rodzinie. Nie możemy ukrywać tak wielkiej radości! Wychodzimy na zewnątrz. Przytłacza nas ołowiane niebo, a skwar oszałamia, ale cieszymy się ze wspaniałego powitania, jakie zgotowała nam Setem. Przygotowali girlandy z kwiatów i powitalny transparent. Wciskamy się do mini-busa, który zawiezie nas do siedziby organizacji. Tam zostaniemy podzieleni na grupy, a potem rozwiezieni do domów rodzin hinduskich. Drogę przebywamy w milczeniu. Duchota przenika nas do szpiku kości i pewnie każdy zadaje sobie pytanie, co tu robi. Wiem, że nie mogę stchórzyć, lecz kiedy widzę kruka, który ociera się skrzydłami o minibus, mam ochotę uciec. Jedziemy przez miasto, a każda ulica uderza nas obrazem ludzkiej nędzy i nieszczęścia. Natłok wrażeń tak nas oszałamia, 18 że nie potrafimy zrozumieć przekazywanego nam przesłania. Wszystko przesycone jest pojęciem życia i śmierci jako zamkniętego koła. Ani życie, ani śmierć nie mają wyjątkowego znaczenia, jakie im przypisujemy. Zycie to tylko krok w łańcuchu wcieleń, bo po nim nastąpi inne, jeśli będzie się podążało właściwą drogą, żyło w zgodzie z sobą samym i uczciwie wobec innych, nie oczekując niczego w zamian. Widok szczurów biegnących swobodnie przed siebie, nawet niepróbujących się chować, musi mi pomóc spojrzeć relatywnie na wiele spraw. Ale nie będzie to łatwe, bo teoria to jedno, a praktyka - drugie. Wszyscy czujemy się nieswojo. Towarzysze podróży niepokoją się o mnie. Pytają, czy dobrze się czuję, a ja odpowiadam, że tak. Nie wszystko jest ze mną w porządku, ale nie chcę ich martwić. Przyglądam się ludziom na ulicy i robi mi się dziwnie na myśl, że to moja ojczyzna. Nie rozumiem, jak mogłam się tu urodzić i spędzić w tym mieście siedem lat życia. Natłok myśli, w których zlewają się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, nie pozwala mi pojąć, że w jakiejś mierze stanowię część tego narodu. Wspomnienia przeszłości sprawiają, że wyobrażam sobie, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym została tutaj. Teraźniejszość, w jakiej przyszło mi żyć, i nieumiejętność stawienia czoła wszystkiemu, co otacza mnie w tej chwili, po raz kolejny wywołują myśl, że miałam szczęście, że to ja zostałam wybrana. Zapachy są tak przenikliwe... Z ogrodów unosi się przepiękny aromat, ale natychmiast zabija go smród, który napływa nie wiadomo skąd. Mam ściśnięte serce. Środa, 23 października 1974 roku Dzisiejszy dzień przyniósł ogromną radość - dzięki koleżance, która pracuje na lotnisku, uzyskaliśmy pozwolenie wejścia na płytę. Będziemy mogli powitać Cię przy samolocie, 19 przytulić i przyjąć do naszej (Twojej) nowej rodziny Skończy się wielomiesięczne oczekiwanie, skończy niepokój spowodowany brakiem wiadomości od Ciebie, poza listami i krótkimi rozmowami z zakonnicami. Nasza Asha wreszcie będzie w domu. Dziękuję Bogu, że wszystko się udało i że to, co wydawało się niemożliwe, stanie się rzeczywistością. Od przyjazdu minęło już kilka dni, a ja w dalszym ciągu mam kłopoty z przystosowaniem się. Czasem myślę, że sobie nie poradzę. Do najgorszych chwil należą pory posiłku. Jestem wprawdzie wybredna, ale tutaj nie smakuje mi zupełnie nic. Potrawy, które nam podają, są za ostre i obawiam się, że będzie mi po nich niedobrze. Nie jem, więc jestem apatyczna i nie mam energii. Po kolacji wchodzimy na taras na dachu. Wciąż panuje duchota, a widoki roztaczające się z tarasu zupełnie nie przypominają obrazków z pocztówek. Szare niebo, w tle jeszcze bardziej szare morze, rudery na przedmieściach, błoto i kałuże pozostałe po ulewnych deszczach. Mogę wprawdzie liczyć na wsparcie kolegów, którzy znają moje obawy, jednak proces adaptacji jest dla mnie wyzwaniem. Nie przyjechałam tu, żeby podziwiać Indie z tarasu na dachu, więc zbieram się na odwagę i schodzę do sali, gdzie ojciec Jordi Ribas wygłosi wykład. Bardzo chcę go poznać, bo wiele o nim słyszałam. Od pierwszej chwili wyczuwam jego ogromną charyzmę i zarazem wielką prostotę. Bardzo łagodnym głosem, odwołując się do własnych doświadczeń, opowiada nam o Indiach i mieszkańcach tego kraju, narodzie pełnym niepokoju, determinacji, pełnym życia. Ojciec Jordi tłumaczy, co jest naprawdę ważne - choćby otaczała nas wyłącznie bieda, wzbogaci nas poznawanie ludzi, bo dzięki temu docenimy fragmenty, z których składa się życie. Przypomina nam, jak ważne jest, aby nie sądzić, nie mamy bowiem prawa osądzać 20 bliźniego, skoro nie byliśmy w jego skórze. Podkreśla też, że należy mieć szeroko otwarte oczy, aby dostrzegając to, co na zewnątrz, dotrzeć do wnętrza. Zobaczymy ból, ale nie zgorzknienie. Jego słowa ukazują nam nową perspektywę, z której patrzymy na otaczającą nas rzeczywistość. Dzięki ojcu Jordi zmieniliśmy sposób myślenia i pozbyliśmy się ciężaru, który mógł nam utrudniać odnalezienie harmonii we wszystkim -w każdej osobie, w każdym geście. Przede wszystkim: precz z zegarkiem. Wszyscy musimy się przestawić. Dla mnie to kolejne wyzwanie: widzieć Indie takimi, jakimi są, odrzucając absurdalne uprzedzenia i starając się nie zauważać najbardziej przyziemnych przeszkód: smrodu, upału, wstrętnego jedzenia.... Czuję, że jestem w stanie je podjąć. Spróbuję dostrzec te inne Indie, kraj, w którym żyją ludzie o odmiennej mentalności i filozofii życiowej. Potrzebowałam takiego bodźca i nadszedł w odpowiednim momencie, bo właśnie teraz zaczyna się prawdziwa podróż. Czwartek, 24 października 1974 roku Asho, córeczko, co za szczęśliwy dzień! Dzięki wspaniałemu przyjacielowi, Pau, udało nam się załatwić dla Ciebie wspaniałą szkołę. Twój ojciec i ja przez wiele dni krążyliśmy po Barcelonie od jednej szkoły do drugiej. Byliśmy przygnębieni, bo wszędzie robili nam trudności. Jak wszyscy rodzice, pragniemy, żebyś jak najszybciej zaadaptowała się i żyła tak samo jak Twoi rówieśnicy. Nie wiemy, jak się w tym wszystkim odnajdziesz. Będzie to trudne zarówno dla Ciebie, jak i dla nas, ale wierzymy, że będzie miało również dobrą stronę, bo nauczymy się iść razem. Qdzie wyśpi się pięciu, wyśpi się i dziewięciu IiMarię, koordynatorkę wolontariatu, Nurię, Gabrielę i mnie li -skierowano do dzielnicy Shere Prujab. Wprowadzamy się do domu hinduskiej rodziny, która przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Wita nas Nadina. Ma dwanaście lat i mówi biegle po angielsku, dlatego to jej powierzono dokonanie prezentacji. Jej ojciec, Naresh, pracuje jako taksówkarz. Sprawia wrażenie bardzo spokojnego, małomównego i prostolinijnego. Najstarsza córka, Nanda, ma osiemnaście lat, a najmłodsza, pięcioletnia Ibuthi, jest tak onieśmielona, że nie odstępuje na krok matki, Kamal. Wszyscy mówią po angielsku. Będziemy więc mogli porozumiewać się bez problemów. Rodzina nie potrafi ukryć zdziwienia na widok mojej twarzy. Maria w para słowach opowiada moją historię. Wszyscy spoglądają na mnie z sympatią i ufnością, co sprawia, że czuję się wspaniale. 22 Mieszkanie przypomina pudełko zapałek. W jadalni króluje telewizor, włączony bez przerwy, a na ścianach wiszą wszystkie ozdoby, jakie można sobie wyobrazić. Pokojowo współistnieją ze sobą kalendarze ścienne, rysunki w typowo hinduskich żywych kolorach i obrazy Maryi. Tu śpią rodzice i najmłodsza córka. Życie rodziny toczy się w kuchni. Na podłodze leży kamień, na którym matka zagniata ciasto, a w rogu - ołtarz poświęcony Ganeśowi, dla którego pali się kadzidła. Ganeś to bóg słoń. Wyobraża go mężczyzna z wielkim brzuchem i głową słonia. Hindusi zwracają się do niego, aby pomógł im rozwiązać problemy, które pojawiają się w codziennym życiu. Uważany jest również za pośrednika między ludźmi i bogami. Według legendy Ganeś był synem Szi-wy i Parwati. Sziwa musiał opuścić dom, kiedy Ganeś był jeszcze niemowlęciem. Wróciwszy po wielu latach, natknął się w drzwiach na nieznajomego, który nie pozwalał mu wejść do środka. Sziwa, nie mogąc się doczekać spotkania z żoną i synem, uciął strażnikowi głowę. Gdy Parwati zobaczyła, co się stało, wybuchnęła płaczem, bo strażnikiem był dorosły już Ganeś. Sziwa znalazł rozwiązanie problemu: uciął głowę słoniowi, przymocował ją do ciała syna i obiecał żonie, że Ganeś stanie się wielkim bogiem, bo ludzie będą musieli zwracać się najpierw do niego, jeśli będą chcieli, by wysłuchali ich inni bogowie. Rodzina, która nas gości, właśnie tak robi. Składamy plecaki w pokoju, w którym będziemy spały z Nadiną i Nandą. Sypialnia jest maleńka. Spod łóżka wyciągamy materace, a kiedy już zostają rozłożone, Nanda zabiera nas na spacer po okolicy. 23 Shere Pruj ab to dzielnica uboga i pełna kontrastów. Człowiekowi Zachodu nie wydałaby się harmonijna, ale ja, skoro postanowiłam zacząć od zera, odrzucam wpojone mi wcześniej zasady estetyczne i dostrzegam jej swoiste piękno. Z nadejściem zmierzchu ulice zaczynają tętnić życiem. Wszędzie unosi się zapach przypraw, zmieszany z wonią kadzidła, stroje przechodniów mienią się wszystkimi barwami tęczy. Mężczyźni na placu rozmawiają, paląc papierosy. Czas płynie leniwie. Główna ulica, Mahakali, będzie stanowiła punkt odniesienia. Nanda pokazuje nam drogę na przystanek autobusowy, skąd wcześnie rano pojedziemy do miejsca naszej pracy -szkoły w Andheri. Po powrocie do domu zostajemy podjęte pierwszą prawdziwie hinduską kolacją, z całym towarzyszącym jej rytuałem. Na podłodze, na mozaice dywaników i poduszek, stoją placki, ryż i soczewica. Jedzenie jest bardzo ostre, ale po raz pierwszy naprawdę mi smakuje. Jem z apetytem, ale muszę się przy tym nieźle nagimnastykować, bo nie ma żadnych sztućców. I tak radzę sobie o wiele lepiej niż moje koleżanki. Kiedy przyjechałam do Barcelony, mama miała niezły ubaw, patrząc, jak zręcznie jem rękami. Widocznie umiejętność ta przetrwała w ukryciu, a teraz się ujawniła. Po kolacji pomagamy dziewczynkom odrobić lekcje, słuchając pobrzękującego w tle telewizora. Nadają jakiś hinduski melodramat, z tych, co trwają ponad trzy godziny, z pouczającą dawką nieudolnego romantyzmu, przejmującą muzyką i scenami przemocy. Kiedy kładziemy się spać, ściśnięte w sześć na łóżku i materacach na podłodze, śpiewam kołysankę. To magiczny moment, jak modlitwa. Noszę w sobie tę melodię i nie potrafię się powstrzymać. Już w ciszy przypominam sobie 24 wydarzenia minionego dnia. Zawsze tak robię, co wieczór. Jednak dziś ogarnia mnie senność. Oczy same mi się zamykają. Jutro też będzie czas na myślenie. Sobota, 26 października 1974 roku W przeddzień Twojego przyjazdu, Asho, nasza córeczko, ojciec i ja jesteśmy bardzo niespokojni. Piszę do Ciebie już po pierwszej w nocy. Wstałam, bo w głowie kłębią mi się myśli i nie jestem w stanie zmrużyć oka. Myślę tylko o Tobie, nękają mnie tysiące wątpliwości. Wiem, że w tej chwili jesteś już w samolocie. Przykro mi, że nie mogę być z Tobą. Może być Ci niedobrze albo możesz źle się poczuć. To Twoja pierwsza podróż, nie jesteś przyzwyczajona do wysokości. Jestem ciekawa, jak się czujesz. Pewnie trochę samotna, może zagubiona. Ale nie martw się, bo to ostatni raz, od tej pory będziesz miała nas i siostrzyczkę Fatimę. ??? tobi się i z kamienia a świcie budzi nas dźwięk dzwonków. Naresh odmawia modlitwy, zapala laseczkę kadzidła, a na progu drzwi białym proszkiem rysuje kwiaty, codziennie inny motyw. Naresh jest nieśmiały i niewiele mówi, Kamal natomiast gadatliwa i już traktuje mnie jak jeszcze jedną córkę. Pokazuje mi, jak ugniata się placki, ale okazuję się raczej niezdarna. Nic dziwnego, przecież nigdy nie wychodziło mi nawet jajko sadzone... Obecność tylu kobiet na tak niewielkiej przestrzeni sprawia, że całą kuchnię wypełnia radość i śmiech. Na śniadanie jemy placki z marmoladą i pijemy herbatę z mlekiem i cukrem, potworną ilością cukru. Dziewczynki ubierają się w szkolne mundurki. Wyglądają bardzo elegancko w odprasowanych ubraniach, starannie uczesane. Najbardziej szokujące jest, że idą wystrojone, ale boso. My przygotowujemy się do pierwszego dnia pracy. Kamal przygotowała nam obiad, a Gabriela rozdaje menażki. Wszystko już gotowe, możemy jechać do szkoły Jeevana Nirwaha Niketana (JNN). 26 Idziemy zgodnie z wczorajszymi wskazówkami Nandy i od razu trafiamy na przystanek. Wsiadamy do autobusu pełnego dzieciaków, który zawozi nas do JNN w dzielnicy And-heri, niepaństwowej szkoły, która realizuje własny program nauczania. Uczęszczają do niej dziewczynki i chłopcy, którzy pół dnia pracują, a później poświęcają kilka godzin na naukę. Dzieci te zwykle mają na utrzymaniu rodzinę, której poważne problemy finansowe spowodowane są najczęściej alkoholizmem ojca. Matki mają dość zajęć przy wychowywaniu gromadki dzieci, więc to właśnie one przynoszą do domu pieniądze. Czyszczą buty, roznoszą paczki, myją samochody, podejmują się każdej pracy, która umożliwi przeżycie. W ośrodkach takich jak JNN dzieci zdobywają wiedzę niezbędną do funkcjonowania w społeczeństwie. Uczą się dodawać i odejmować, żeby nikt ich nie oszukał, poznają podstawy angielskiego, żeby potrafiły porozumieć się z turystami, uczą się również zawodu. Są bardzo odpowiedzialne i świadome, że wiedza i umiejętności zdobyte w szkole na pewno im się przydadzą. Budynek szkoły znajduje się w pięknym ogrodzie, pełnym drzew i roślin odgradzających od biedy, w jakiej tonie miasto. Teren został przekazany przez zakonnice ze zgromadzenia świętej Katarzyny, których klasztor mieści się po sąsiedzku. Dzieci trafiają do poszczególnych klas nie według wieku, ale poziomu wiedzy sprawdzonej podczas próbnego egzaminu. W związku z tym w jednej klasie obok malutkich dzieci znajdują się całkiem duże. Przed lekcjami stają w rzędach na dziedzińcu, śpiewają hymn Indii i odmawiają modlitwy. Od najmłodszego do najstarszego utrzymują wzorowy porządek i wszystko wykonują z ogromną powagą. W końcu równiutkie szeregi pierzchają, zmieniają się w gromadki roześmianych dzieciaków biegnących do swoich sal. 27 Dzieci mają motywację do nauki, są więc pilne, uważne i chłonne. Ale idylla kończy się, gdy naszym oczom ukazuje się rzeczywistość: brakuje pieniędzy na książki i pomoce, więc każda inicjatywa, którą chce się doprowadzić do końca, wymaga bitwy. Kadra nauczycielska jest już zmęczona walką, straciła motywację i energię. Nauczycielskie powołanie czuję od dziecka. Chodziłam do Szkoły Świętej Anny w Barcelonie, gdzie starsi uczniowie opiekowali się młodszymi. Znakomicie dogadywałam się z maluchami i bardzo lubiłam opowiadać im bajki i kłaść je spać. Od zawsze więc wiedziałam, że w przyszłości chcę być nauczycielką. Ale dopiero kiedy nią zostałam, odkryłam prawdziwe powody, które skłoniły mnie do wyboru tego zawodu. Każdego dnia wracałam do domu bogatsza o nowe doświadczenia, które dodawały mi energii, i wtedy zrozumiałam, że właśnie w tym zawodzie przyda się wszystko, co wcześniej przeżyłam. Skoro ukształtowało mnie oddanie i wsparcie rodziców, którzy zawsze byli przy mnie, nie mogłam zatrzymać tego skarbu tylko dla siebie, musiałam dać coś z siebie. Aby móc znów otrzymać, musiałam wejść w krąg ciągłej wymiany, wykorzystując rolę, jaką pełni nauczyciel. Nadszedł moment, żeby zakasać rękawy i zacząć pracę z dziećmi z dzielnicy Andheri. Noel, dyrektor, prowadzi mnie do sali, w której będę uczyć angielskiego. Nie władam tym językiem na tyle biegle, żebym mogła go nauczać, ale nie poddaję się. Przygotowuję angielską wersję katalońskiej piosenki dla dzieci o częściach ciała - powiedziano mi, że ostatnio dzieci właśnie tego się uczyły. Gestykulujemy wszyscy 28 razem, śpiewając, i wychodzi nam całkiem nieźle. Nie mogę jednak nazwać sukcesem moich wysiłków w uczeniu angielskiego tych dzieci, które patrzą na mnie z zaciekawieniem, nie rozumiejąc, czy jestem stąd, czy skądinąd. Nadal pełna dobrych chęci, chcę współpracować bez względu na wszystko, ale nie mogę znaleźć sobie miejsca. W końcu postanawiam wybrać się na warsztaty stolarskie. Zajęcia prowadzi Thomas. Wpadam do sali jak trąba powietrzna i rozwalam mu całą lekcję. Nie licząc się z programem, jaki realizuje, ani nie zastanawiając się nad konsekwencjami, wykraczam poza plan i proponuję, żeby dzieci zrobiły drewniane ramki do zdjęć. Od słów przechodzę do czynów. Anie jest to proste. Wszystko trzeba wykonać ręcznie, bo prawie nie ma narzędzi. Za pomocą marnych środków i z wielką dozą zapału udaje się zrobić ramki. Rezultat jest znakomity. W szkole w Barcelonie, gdzie pracuję, dysponujemy wszelkimi udogodnieniami, ale ich nie doceniamy, bo dzieciaki nie zdają sobie sprawy, jak wiele mają. Te natomiast zachłystują się nawet najdrobniejszym szczegółem. Chętnie bym tu została. Podobno dowiedziono, że jeśli znało się jakiś język w dzieciństwie, nigdy się go całkiem nie zapomni. Myślałam więc, że gdy znów usłyszę marathi, rozpoznam słowa, konstrukcje gramatyczne... może nawet będę umiała mówić. Ale moje nadzieje okazały się płonne. Cóż za rozczarowanie! W szkole część lekcji odbywa się w języku hindi, a pozostałe w marathi, którym to językiem -jak mi powiedziano, posługiwałam się w sierocińcu i w którym myślałam, kiedy przyjechałam do Barcelony. A prawda jest taka, że nie rozumiem ani słowa, ani w marathi, ani w hindi. Chodzę na kurs marathi, lecz choć bardzo wysilam się i skupiam, żeby obudzić jakiś zakamarek mojej pamięci, nic z tego. 29 Zupełnie nic mi się nie przypomina. Lepiej więc potraktować to jako zabawę, jak coś nowego do nauki. Postanawiam zacząć od zera. Początkowo dzieci nie rozumieją, że będąc Hinduską tak jak one, nie rozumiem ich i nie umiem mówić w ich języku, ale wkrótce ożywiają się i uczą mnie podstawowych słów. Wymieniają nazwy kolorów i wszystkiego, co mamy w zasięgu wzroku - drzewo, niebo, kwiat, dom, książka, słońce, chmura. Lekcja jest jedną wielką wrzawą, w której przeplata się ich mizerny angielski z moim szczątkowym marathi. W sierocińcu odbywały się lekcje angielskiego, ale że wymykałam się z matką Adeliną na codzienne spacery, prawie nie brałam w nich udziału. Rodzice, którzy czekali na mnie w Barcelonie, nie mieli pojęcia o tych „wagarach" i włożyli wiele wysiłku w naukę angielskiego, aby mogli się ze mną porozumieć. Kilka miesięcy przed moim przyjazdem zatrudnili prywatną nauczycielkę języka, która udzielała im lekcji przy stole w jadalni. Celem tego przyspieszonego prywatnego kursu było poznanie słów, które mogły okazać się pożyteczne. Tak żeby mogU zapytać, co lubię jes'ć albo co mnie boli, i potrafili powiedzieć, że bardzo mnie kochają. Oboje uczyli się z zapałem, ale całkiem na próżno. Na powitanie przyozdobili dom, a ojciec, złota rączka, ze słownikiem w ręku, tłumacząc słowo po słowie, zrobił transparent z napisem: Welcome ?? ????, Asha. Ja, przejęta tym, że poznałam rodziców, siostrę, że będę miała dom i własne łóżko - wszystko naraz w jednym dniu, nie zwróciłam na transparent najmniejszej uwagi. W drodze z lotniska rodzice mówili do mnie po angielsku, a ja szczebiotałam beztrosko w marathi. Dzięki Bogu, istnieje uniwersalny język gestów, który pokonuje wszelkie bariery i dzięki któremu można porozumieć się równie sprawnie albo nawet lepiej niż za pomocą słów. Już w drodze do domu rodzice zorientowali 30 się, że nie znam angielskiego. A kiedy nawet nie spojrzałam na transparent, zrozumieli też, że nie umiem czytać. Niedziela, 27 października 1974 roku Asho, kochana córeczko, dziś przyjeżdżasz do Barcelony. Byliśmy tak podenerwowani, że dotarliśmy na lotnisko z dużym wyprzedzeniem. I cafe szczęście, bo samolot wylądował pół godziny wcześniej, dokładnie o 10.20. Przeszliśmy kilka kontroli bezpieczeństwa i we trójkę, w towarzystwie zaprzyjaźnionej stewardesy stanęliśmy na płycie lotniska. Kiedy samolot się zatrzymał i podstawiono schody, podeszliśmy bliżej, czekając, aż wyjdziesz. Spotkanie z Tobą było bardzo wzruszające. Gdy drzwi się otworzyły, pojawiłaś się w nich i zgrabnie zeszłaś po schodach. Taka malutka... Schodziłaś, uśmiechając się od ucha do ucha, a ledwie stanęłaś na ziemi, rzuciłaś się nam w ramiona. Wycałowałaś nas, Fatimę i niczemu się nie dziwiłaś. W drodze do Twojego nowego domu sprawiałaś wrażenie zadowolonej i powtarzałaś słodkim głosem słowa, które wypowiadaliśmy. Ojciec, Fatima i ja patrzyliśmy na Ciebie zachwyceni. Jesteś tak radosna, że wszystkie nasze obawy prysły. Wydaje mi się, że przypadliśmy Ci do gustu, a chwila poznania Ciebie, którą tyle razy sobie wyobrażałam, przerosła wszelkie moje oczekiwania. Co za radość! Ledwie weszłaś do domu, zdjęłaś buciki. Pewnie są nowe i Cię obcierają. No i wygląda na to, że nie jesteś przyzwyczajona do noszenia butów. Fatima bardzo się obawiała spotkania z Tobą. Kiedy zobaczyła, jak wysiadasz z samolotu, jak Cię przytulamy i całujemy, nie wiedziała, co robić. A przecież opowiadałam jej o Tobie od kilku dni. Z początku trochę kręciła nosem, ale humor jej się poprawił, gdy wsypałaś jej do kieszeni spodni garść cukierków. A rozkochałaś ją w sobie 31 na zawsze, dając jej lalkę. Przytuliła ją i nie wypuściła ani na chwilę. Sądzę, że powoli oswoi się z myślą, że ma siostrzyczkę. Kiedy ojciec i ja poszliśmy odebrać bagaż, Fatima biegła za Tobą i wołała Cię po imieniu. W jadalni tata poprosił, żebyś przeczytała transparent, który dla Ciebie zrobił. Ale Ty, kochana, ledwie na niego spojrzałaś. W ten sposób odkryliśmy, że jeszcze nie umiesz czytać. Wygląda na to, że będziemy musieli zacząć wszystko od początku. Najśmieszniejsze z tego wszystkiego było, jak ojciec chodził za Tobą z angielskim słownikiem, próbując się z Tobą porozumieć. I im więcej pytań Ci zadawał, tym chętniej odpowiadałaś, ale we własnym języku. W końcu zrezygnował i zdał się na instynkt - przeszedł na język ciała i gestów. Wyglądasz na zmęczoną. Nie wiem, czy spałaś podczas podróży. Idziemy do łazienki i robię Ci porządną kąpiel. Jesteś bardzo szczupła, widać to zwłaszcza po nogach i rączkach - wyglądają jak patyczki. Na pewno masz anemię i lekarz, gdy tylko Cię zobaczy, przepisze Ci mnóstwo witamin. Cudownie jest patrzeć, jak zachwycasz się każdym drobiazgiem. Po kąpieli ubrałam Cię w niebieską piżamę, którą sama dla Ciebie uszyłam (taką samą uszyłam Twojej siostrze). Szalałaś z radości. Przeglądałaś się bez końca w lustrze, skakałaś i śmiałaś się. Jakie to szczęście, że chociaż nie możemy zrozumieć naszych słów, doskonale rozumiemy spojrzenia, uściski i uśmiechy. (...) Dzisiejszym dniem zamykamy bardzo ważny etap życia. Wszystko zaczęło się od związku dwojga ludzi, którzy się kochali - ojca i mnie. Potem dołączyły do nas córki, których tak pragnęliśmy. Przybyły z odległej ziemi. Najpierw zjawiła się młodsza, później starsza -wbrew prawom logiki i natury. Bycie rodzicami zawsze wiąże się z ogromną odpowiedzial- ni nością, a dla nas jest ona jeszcze większa, bo los powierzył nam dwie małe dziewczynki, wybrane z milionów, abyśmy je wychowali, nakarmili ich ciała i dusze. Dlatego teraz ojciec i ja, choć szczęśliwi, bardzo szczęśliwi, zastanawiamy się, czy zdołamy sprostać temu zadaniu. 3- ??? schedy ^ziś budzik zadzwonił wcześniej niż dzwonki modlitewne ^Naresha. Korzystając z tego, że jest niedziela, Maria, Nuria i Gabriela będą długo spały. Wstaję więc po cichu, przeskakuję między ich ułożonymi na podłodze materacami i idę do łazienki. Wchodzę pod prysznic i czuję, że w domu już unosi się zapach kadzidła. Na dzisiejszy dzień czekałam tak długo, że przykładam się bardziej niż zwykle do zabiegów pielęgnacyjnych - chcę wywrzeć dobre wrażenie. Wkładam na siebie salwar kameez, który kupiłam na straganie. Jest pomarańczowo-liliowy - kolory świętości i kobiecości. Po przyjeździe do Bombaju zdałam sobie sprawę, że przywiezione przeze mnie ubrania nie są zbyt odpowiednie. Postanowiłam ubierać się jak Hinduski. Po pierwsze, z powodu upału, ale również na znak, że akceptuję to, że jestem taka jak one. Kiedy myślimy o Hinduskach, wyobrażamy je sobie w kolorowych sari - niekończące się metry tkaniny, w którą owijają się z wyjątkową zręcznością. Obawiam się, że mnie wyszłoby to fatalnie i wyglądałabym raczej na przebraną, 34 wybrałam więc salwar kameez. Składa się z tuniki do kolan, luźnych spodni i chusty, która pasuje wzorem do jednej z części stroju. Salwar kameez nie jest tak elegancki jak sari, ale bardzo twarzowy i bardzo lekki. Kupiłam sobie dwa na zmianę i jeden zostawiłam na dzień wizyty w sierocińcu, w którym mieszkałam. Dziś go włożyłam. Ulica, którą idę pod zachmurzonym niebem, wydaje mi się znajoma. Rozpoznaję twarze przy straganach ze smażoną kukurydzą, z owocami, z sari mieniącymi się w słońcu i powiewającymi na wietrze, z różnymi przyprawami, których aromat miesza się z mdłym zapachem tytoniu. Podchodzę do pierwszej stojącej na postoju taksówki i jednym tchem podaję kierowcy adres, który powtarzałam przez całą drogę, aby go nie zapomnieć. W odpowiedzi taksówkarz zasypuje mnie lawiną słów. Nie rozumiem, co mówi, ale intonacja wskazuje, że kategorycznie odmawia. Na szczęście kierowca innej taksówki, mężczyzna o włosach ufarbowanych na jaskrawo- czerwony kolor, zgadza się mnie zawieźć. Droga dłuży mi się w nieskończoność. Matka Adelina na pewno już na mnie czeka, bo kilka dni temu, dokładnie tydzień po przyjeździe, zadzwoniłam do niej, żeby zapowiedzieć się z wizytą. Kiedy się przedstawiłam, nie pamiętała mnie, kosztowało ją wiele wysiłku, żeby sobie przypomnieć, kim jestem. Jest już w podeszłym wieku, nic więc dziwnego, że nie najlepiej u niej z pamięcią. Ale gdy sobie wreszcie przypomniała, wzruszyła się i serdecznie zachęciła do odwiedzin. Ta rozmowa miała dla mnie ogromne znaczenie. Kolejny krok, który zbliżał mnie do korzeni. Rozmawiałyśmy po hiszpańsku, bo matka Adelina jest z Puerto Rico i choć ponad połowę życia spędziła w Bombaju, nie zapomniała ojczystego języka. Jazda ulicami i uliczkami przywołuje myśli o moim ojcu, który zna to miasto jak własną kieszeń, choć nigdy w nim 35 nie był. Zupełnie jakbym go widziała: siedzi przy stole w jadalni nad rozłożonym planem i przemierza wzrokiem ulice mojego miasta. Kiedy postanowili, że mnie adoptują, ojciec spędzał nad planem Bombaju długie godziny, usiłując sobie wyobrazić, gdzie mieszkam i którędy spaceruję. Chciał wiedzieć, co mnie otacza, i w ten sposób czuć się bliżej mnie. W tym samym czasie po drugiej stronie stołu mama przeglądała dokumenty związane z adopcją. Taksówka zatrzymuje się przed imponującą furtą z kutego żelaza. Obraz ten wciąż jest żywy w mojej pamięci. Z prawej strony tabliczka. Nie muszę podchodzić, żeby wiedzieć, co jest na niej napisane. Wiem to doskonale: Regina Pacis. Nagle ogarnia mnie niepokój, serce we mnie zamiera. Już nie czuję unoszącej się duchoty, wstrząsają mną dreszcze, które nie pozwalają mi iść, ale w końcu przypominam sobie, że jestem tu, aby pogodzić się z przeszłością. Sierociniec, w którym mieszkałam do szóstego roku życia, niczym twierdza strzeże mego sekretu. I tylko ja mogę odnaleźć właściwy klucz. Robię zdjęcie bramy i wchodzę do ogrodu pełnego drzew i kwitnących krzewów. Powoli idę ścieżką prowadzącą do wejścia i przyglądam się wszystkiemu z przejęciem, które trudno opisać. Chrzęst kamieni pod stopami, obok podwórko, na którym bawiłam się z innymi dziewczynkami... Fotografuję każdą rzecz, każdy zakątek. Chcę, by wszystko zostało udokumentowane, aby nie było już cieni i zamazanych obrazów w mojej pamięci. No i, żebym mogła wszystko opowiedzieć po powrocie do Barcelony. Z prawej strony wznosi się szkoła, szary trzypiętrowy budynek bez balkonów, ale z wielkimi oknami. A z lewej budynek w stylu kolonialnym - sierociniec. Kilkoma skokami pokonuję schody i znalazłszy się w przedsionku, zwracam się po angielsku do pierwszej napotkanej młodej zakonnicy. Pytam o matkę Adelinę. Jestem bardzo zdenerwowana. Zakonnica 36 wskazuje mi krzesło i prosi, żebym poczekała. Wodzę wzrokiem od jednych drzwi do drugich, starając się odgadnąć, w których pojawi się kobieta, która była dla mnie jak matka. Rozpoznaję korytarz na wprost, prowadzący do pomieszczeń dla dziewcząt - mojego domu od trzeciego do szóstego roku życia. Nie było łatwo być jedną z dwustu dziewczynek. Obowiązywały bardzo surowe zasady i nieraz obrywałyśmy po głowach. Czułość, jakiej zaznałam od zakonnic w Nasik, gdzie przebywałam do trzeciego roku życia, tutaj była nie do pomyślenia. Mimo to od razu stałam się ulubienicą sióstr. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy dlaczego. Dopiero teraz, patrząc z perspektywy, widzę, że rządziło tu prawo silniejszego. Byłam śmiała i przebojowa, więc zdołałam zaskarbić sobie przychylność sióstr i stałam się najbardziej rozpieszczaną wychowanką. Bez przerwy chodziłam podrapana i z siniakami od ciągłych bójek. Nie, to nie było prawo silniejszego, to było prawo dżungli. Kiedy tylko mogłam, uciekałam od obowiązków i kryłam się w połach zakonnych habitów. Byłam maskotką sióstr. Regina Pacis było podzielone na dwie części: szkołę i sierociniec. Do szkoły chodziły dziewczynki z bogatych rodzin. Mieszkały w internacie z dwuosobowymi sypialniami. Każda miała swoje łóżko, szafę i nocny stolik. My, sieroty, czasem zakradałyśmy się do internatu, szperałyśmy w ich rzeczach i szpiegowałyśmy je. Nie miałyśmy pokoi. Pamiętam ogromną salę z sufitem o łukowym sklepieniu, spod którego zwisały wentylatory. Spałyśmy na podłodze, ułożone jedna przy drugiej. Powietrze w sali było gorące i zarazem wilgotne, jak klimat Indii. Między podłogą a naszymi ciałami tylko ręcznik. Gorący kraj? My marzłyśmy na zimnej podłodze. 37 Jedyne ciepło dawało ciało leżące obok. Chociaż spałyśmy ściśnięte, pamiętam, że czułam się bardzo samotna. Wentylatory kręciły się, wietrząc salę, ale mnie brakowało powietrza do życia. Czas płynął, a każdy dzień był wierną kopią poprzedniego. Nic się nie zmieniało. W obu końcach sali znajdowały się skrzypiące drzwi, przez które wnikał wąski strumień światła. W nocy budził mnie najmniejszy hałas. Dekroć słyszałam skrzypienie drzwi, ogarniał mnie taki strach, że bałam się ruszyć, nawet żeby iść do łazienki. Szukałam wzrokiem szczeliny, przez którą sączyło się światło, ale otaczała mnie tylko ciemność. A rano codziennie ten sam dramat. Kto się zsiusiał? Asha. Od tamtej pory jestem lękliwa. Zaraz przy sali były toalety, brudne i obrzydliwe, i szatnia - rząd regałów z szufladami, w których trzymałyśmy nasze ubrania, wszystko, co miałyśmy. Jedynym luksusem był mały pokoik, na wypadek gdyby któraś się pochorowała. Tam było łóżko. Cóż za łaska! Budziłyśmy się wcześnie i wynosiłyśmy ręczniki na podwórko, żeby je przewietrzyć. Jako że co i rusz zdarzało mi się zsiusiać, musiałam rozwieszać ręcznik, żeby przesechł, i często dostawałam karę. Ale później zapominałam o tym i szłam się bawić z innymi dziewczynkami. Po uprzątnięciu ręczników cała przestrzeń sali mogła służyć do zabawy. Pewnego razu, kiedy złapałyśmy jakąś infekcję, zakonnice przygotowały wielki garnek płynu w trudnym do opisania kolorze, a my ustawiłyśmy się w rządku i podchodziłyśmy po kolei, żeby wypić kilka łyżek. Ohydztwo! Ta scena wyryła mi się w pamięci na zawsze. Bogate dziewczęta z internatu w weekendy odwiedzali rodzice. My z sierocińca przyglądałyśmy się tym spotkaniom zza płotu. Rodzice przywozili córkom prezenty, przytulali je i całowali. Ja wprawdzie doświadczałam czułości ze strony zakonnic, wszystkie obdarzały mnie pieszczotami, ale to nie 38 było to samo. Za prezentami nie tęskniłam, ale za takim szczęściem, owszem. Któregoś dnia, kiedy miałam pięć lat, przeszłam korytarzem prowadzącym do pokojów zakonnic. Modliły się w kaplicy na piętrze. Niewiele myśląc, wspięłam się krętymi schodami na górę. Były to stare drewniane schody i okropnie skrzypiały, kiedy się po nich stąpało. Usiadłam na najwyższym schodku, czekając, aż skończą się modlitwy. Kiedy matka Adelina wyszła z kaplicy, krzyknęłam do niej: „Chcę mieć rodziców!" Pnąca się ku górze spirala stała się symbolem mojego poszukiwania. Przez następny rok codziennie wspinałam się po krętych schodach i siadałam na ostatnim stopniu, aby spytać matkę Adelinę, czy już mi ich znalazła. Cóż mogła odpowiedzieć nieszczęsnemu małemu stworzeniu, które wyjawiało jej swoje największe pragnienie? Wtedy adopcje nie były powszechne. Zakonnice zajmowały się kształceniem dziewczynek, a kiedy te dorastały, zapewniały im posag i męża. Nie można było nie wyjść za mąż, chyba że dziewczyna czuła powołanie do zakonu. Już od dzieciństwa popychano je ku przyszłości, nie dając możliwości wyboru, decydowania o własnym życiu. Czasami byłam daleka od sympatii do zakonnic, które najbardziej mnie beształy. Myślałam sobie, że kiedy będę starsza, któregoś dnia tu wrócę i pokażę im, że mi się udało. Chciałam tylko, żeby zrozumiały, jak się czułam. Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły, wymykałam się z lekcji, kiedy tylko mogłam. Cały dzień biegałam boso za zakonnicami. Być może pozwalałam sobie na takie wybryki, ponieważ intuicja podpowiadała mi, że to nie tutaj skończy się moja egzystencja, że jeszcze zakosztuję życia na wolności. Dzięki uporowi zdołałam zobaczyć trochę świata, czyli wyjść na kilka spacerów po Bombaju. Matka Adelina, która zajmowała się kontaktami ze światem zewnętrznym, zabierała mnie ze sobą, kiedy tylko mogła. Inne dziewczynki nigdy 39 nie wychodziły z sierocińca, ale ja - tak. Po codziennym spotkaniu u szczytu krętych schodów matka Adelina dawała mi pyszne jabłko i szłyśmy przez ogród do żelaznej furty. Wsiadałyśmy do taksówki i robiłyśmy rundę po wielkich hotelach, takich jak Tadż Mahal, gdzie dawano nam jedzenie dla sierocińca. My tego jedzenia nawet nie wąchałyśmy. Żywiono nas tylko suchym ryżem i jarzynami, bez mięsa czy ryb. Smakowite potrawy lądowały na talerzach bogatych dziewcząt. Kiedy uparcie domagałam się rodziny, matka Adelina tłumaczyła mi, że muszę się więcej modlić i mocniej wierzyć. Nie mówiąc mi o tym, wysłała do Hiszpanii list, w którym opisała moje losy, do koperty włożyła moje zdjęcie. List ten dotarł do Barcelony, tysiące kilometrów od Bombaju i za czyimś pośrednictwem znalazł się w domu Josepa Miro i Electy Vega, którym nawet przez myśl nie przeszło, że zostaną moimi rodzicami. Właśnie zaczęli się starać o adopcję hinduskich bliźniaczek, więc mieli rozeznanie w procesach adopcyjnych i być może znaleźliby rodzinę, która zajęłaby się starszą dziewczynką. Bliźniaczkami tymi były Fatima i Mary. Miały niewiele ponad rok i mieszkały na północy Indii, w sierocińcu prowadzonym przez to samo zgromadzenie co w Bombaju. Mała Mary nie zdążyła poznać nowej rodziny. Kilka dni przed wyznaczoną datą wylotu do Barcelony rozchorowała się. Jej stan bardzo szybko się pogarszał i zmarła. Gdy tylko moi przyszli rodzice pozbierali się po tym bolesnym ciosie, postanowili, że Fatima będzie miała siostrzyczkę i złożyli wniosek o adopcję innego dziecka. A moje zdjęcie, na którym krzyczę, że chcę mieć prawdziwy dom, leżało na komodzie w jadalni. Ilekroć je podnosili, żeby wytrzeć kurz, przypominali sobie, że trzeba dla mnie poszukać rodziców. W końcu pewnego dnia mamie zaświtała w głowie myśl, że wcale nie muszą adoptować niemowlaka, 40 i poprosili o mnie. Umarła Mary, a urodziłam sieja, w wieku prawie siedmiu lat. Nie miałam zielonego pojęcia, że sprawy przybrały dobry obrót i pozostało tylko załatwić formalności. Wiele wysiłku kosztowało matkę Adelinę przekonanie pozostałych zakonnic o sensowności adopcji. Nie było to w zwyczaju i one w ogóle nie uwzględniały takiej możliwości, a poza tym przypuszczam, że mnie kochały. Jednak zgodziły się. Pewnego ranka, jeszcze nim nadeszła pora rytualnego wejścia po krętych schodach, matka Adelina przekazała mi wspaniałą wiadomość. „Już masz rodziców" - powiedziała, wręczając mi czarno-białą fotografię. Od tej chwili wszędzie nosiłam ze sobą zdjęcie tych, którzy mieli stać się moimi rodzicami. Dla mnie już nimi byli. Bardzo się pogniotło, tyle razy je oglądałam i całowałam. Na zdjęciu była również Fatima. Siostrzyczka to był dodatkowy dar losu, o którym nawet nie marzyłam. Pamiętam dokładnie moją ogromną radość z tego, że będę miała rodzinę, tak jak dziewczynki ze szkoły, które śledziłam. Miesiące przygotowań do podróży do mojej nowej rodziny były pełną emocji przygodą. Pewnego dnia matka Adelina wykorzystała taksówkową rundę po hotelach Bombaju, żeby kupić mi ciepłe ubrania, których będę potrzebowała w Barcelonie. Innym razem kupiłyśmy buty, których nigdy wcześniej nie miałam, oraz wielką walizę, aby to wszystko zapakować. Matka Adelina dawała mi tylko drobne wskazówki przy zakupach. Pozwoliła mi wybrać kolor płaszczyka i spódniczek oraz fason butów, powiedziała nawet, że muszę pomyśleć, jakie prezenty chcę zawieźć. Dzięki temu poczułam się jak duża dziewczynka. W sklepie z pamiątkami kupiłyśmy obraz z kolorowego drewna dla taty, papierowych tancerzy ruszających się przy dotknięciu dla mamy i lalkę, komplet zwierzątek i sari dla Fatimy. Walizka coraz bardziej pęczniała. Z rzeczy, które miałam w szufladzie, nie zabrałam 41 nic, wszystkie zostały. Przypuszczam, że dostała je dziewczynka, która zajęła mój ręcznik, zapełniła moją szufladę i pewnie nie miała takiego szczęścia jak ja. Hałas w przedsionku przywraca mnie do rzeczywistości. Jedne z drzwi się otwierają i pojawia się w nich starsza kobieta, mniej więcej osiemdziesięcioletnia. Szczupła, bardzo niska, o białej skórze, ubrana na biało. Matka Adelina. Na jej widok oczy zachodzą mi mgłą, po policzkach zaczynają spływać łzy, które powstrzymywałam od przyjazdu do rodzinnego kraju. Ściskamy się na powitanie i czuję, że nic się nie zmieniło poza tym, że obie jesteśmy dużo starsze. Siadamy w przedsionku, żeby porozmawiać, i natychmiast zjawiają się inne zakonnice. Niektóre stareńkie jak matka Adelina, ale są również młode. Wszystkie są mną zainteresowane i w mgnieniu oka robi się zgiełk. „Nie pamiętasz mnie?" „Ja myłam ci włosy" „A ja odprowadzałam cię na lekcje". Od czasu do czasu w tej wrzawie - mieszance angielskiego i hiszpańskiego - matka Adelina i ja wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Zakonnice opowiadają, że kiedy szłam poprosić o śniadanie, zawsze mówiłam: It 's time to ten. Jako że uwielbiałam wagary, mój angielski był bardzo ubogi. Ale dziwnym trafem to bezsensowne zdanie zrobiło karierę i jeszcze dziś przy śniadaniu ktoś zawsze rzuci: It 's time to ten. Najmłodsze zakonnice oprowadzają mnie po szkole i sierocińcu. Nic się nie zmieniło. Na środku podwórka, na którym w soboty jeździłyśmy po kolei na rowerze, a w niedziele opalałyśmy się, nadal stoi wielki zardzewiały gar z wodą. Ile razy z niego piłam! Z gałęzi drzewa obserwuje mnie kruk. Odciągam zakonnice w drugi koniec ogrodu, żeby od niego uciec. Panicznie boję się tych ptaków. Kiedy byłam mała, na 42 tym samym podwórku kruk podleciał do mnie i dziobnął mnie w szyję. Niewyraźne okruchy przeszłości zamieniają się w konkretne wspomnienia. Za domem te same pralki. Zakonnice prowadzą mnie do warsztatów, gdzie dziewczynki uczą się szycia, gotowania i tańca. Nagle kątem oka dostrzegam kręte schody. A więc najbardziej wymowny symbol mojej drogi naprawdę istnieje. Nie potrafię ogarnąć tego wszystkiego. Zbyt wiele obrazów w krótkim czasie. Ale w mojej głowie strzępy wspomnień powoU zaczynają układać się w całość. Dziewczynki, które tutaj mieszkają, przygotowały piosenkę na moją cześć. Pokazują mi swoje rysunki. Chociaż uśmiechają się i krzyczą jedna przez drugą, dostrzegam w ich oczach cień smutku i jednocześnie podziw dla mnie. Nadchodzi pora obiadu. Ten sam ryż z warzywami co dwadzieścia lat temu i ciasto, które upiekły specjalnie z okazji mojego przyjazdu. Zakonnice porównują dawne czasy z obecnymi. Komentują zmiany, jakie nastąpiły, i potwierdzają, że adopcja stała się częstym zjawiskiem. Co roku kilka dziewczynek z sierocińca trafia do rodzin adopcyjnych, zarówno w Indiach, jak i w innych krajach. Wyjaśniają mi, z jakimi problemami muszą się zmagać, wychowując nowe pokolenie dziewczynek, i tych z internatu, i tych z sierocińca. A ja opowiadam, co mnie tu przywiodło: chcę odnaleźć przeszłość i pracować jako wolontariuszka w organizacji Setem. Mogłybyśmy rozmawiać w nieskończoność, ale jak we wszystkich gorących krajach istnieje tu święty zwyczaj: sjesta. Mam wielką ochotę zostać sam na sam z matką Adelina. Ona również. W końcu mamy chwilę tylko dla siebie. Matka Adelina chwyta mnie mocno pod rękę i odchodzimy. Jest bardzo wątła, ma zaniki pamięci i każdy ruch sprawia jej dużą trudność. Idziemy powoli do jej celi. Dla mnie wejście tam 43 jest jak przekroczenie progu świątyni. Tylko te ściany wiedzą, ile wysiłku włożyła w to, aby dać mi szansę. Z jej oczu mogę wyczytać, że jest szczęśliwa, widząc, że warto było walczyć, aby znaleźć dla mnie rodzinę, ofiarować mi nowe życie. Matka Adelina przygląda mi się uważnie, jakby w ten sposób chciała utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze zrobiła, wysyłając list z moim zdjęciem. Przypuszczam, że jest przejęta tak samo lub nawet bardziej niż ja. Wydaje mi się również, że wyczuwa, że rodzice, o których prosiłam, rodzice, których znalazła dla mnie w Barcelonie, uczynili ze mnie kobietę wykształconą i szczęśliwą. Promienie zachodzącego słońca malują skromną celę na złoty kolor, jakby była to komnata pełna skarbów. Łóżko, stół, krzesło. Na stole dziesiątki blaszanych pudełek podpisanych imionami dziewczynek rozproszonych po świecie. Matka Adelina drżącymi dłońmi odnajduje moje i Fatimy i wyjmuje żółtą kopertę ze zdjęciami z dzieciństwa. Najbardziej pogniecione jest pierwsze zdjęcie, jakie przysłali moi rodzice do sierocińca. Na odwrocie rozpoznaję pismo matki: „Twoi rodzice i twoja siostrzyczka, którzy na Ciebie czekają". W pudełku są też wszystkie listy, które pisaliśmy przez te dwie dekady. Zaczynała zawsze mama, informując o naszych postępach i o tym, jak płynie nam życie w Barcelonie. Potem Fatima i ja pisałyśmy, co się działo w szkole i jakie dostałyśmy stopnie. Uwielbiałam opisywać ze szczegółami moje lekcje gry na pianinie. Gdy odwracam Ust, ukazuje się wykonany przez Fatimę rysunek basenu, w którym nauczyłyśmy się pływać. Dorastałam, ale listy zachowywały tę samą strukturę. Były takie momenty w moim życiu, przede wszystkim w okresie dojrzewania, kiedy - pewnie jak wszystkie dziewczęta - 44 potrzebowałam kogoś zaufanego. O pewnych sprawach wstydziłabym się rozmawiać z najbliższymi. Matka Adelina była idealną powierniczką, znała mnie najlepiej, a poza tym nauczyłam się jej ojczystego języka! Ale nie mogła powstać między nami zażyłość, jakiej pragnęłam, ponieważ listy pisaliśmy razem. Chciałam móc opowiedzieć jej o pierwszym chłopaku, który mi się spodobał, i o cierpieniach, przy których człowiek ma wrażenie, że umrze. Potrzebowałam również kogoś, komu mogłabym zwierzyć się z nadopiekuńczości moich rodziców. Chcieli mnie uchronić przed przykrymi doświadczeniami, ale często tego nie rozumiałam. Dopiero kiedy dorosłam, zrozumiałam ich intencje i jestem im bezgranicznie wdzięczna. Odkładam listy i zasypuję matkę Adelinę pytaniami, na które do tej pory nie znalazłam odpowiedzi. Po dwudziestu latach w końcu nabieram pewności, że mgliste wspomnienia, rozmyte obrazy, mają odniesienie w rzeczywistości. Opowiada mi ze szczegółami, jak wyglądał dzień mojego wyjazdu. Żegnałam się ze wszystkimi bez smutku, odchodziłam w stronę szczęścia tak zdecydowanym krokiem, że pomyślała, że nie jest to normalne u tak małej dziewczynki. Na lotnisku, zanim przeszłam przez szklane drzwi, pomachałam jej na pożegnanie, nie uroniwszy ani jednej łzy. Jako dorosła często marzyłam, żeby mieć taką siłę, która zawiodłaby mnie wszędzie, gdzie chcę dojść. Matka AdeUna opowiada, wplatając wiele historii z czasów, kiedy tutaj mieszkałam, ale nie chce wyleczyć ciągle otwartej rany. Mówi, że gdy skończyłam trzy lata, zakonnice z Nasik wysłały mnie do Bombaju, żebym mogła chodzić do szkoły, ale nie wyjawia szczegółów. Zna moje pochodzenie, nie chce jednak przekazać mi tej informacji, aby oszczędzić mi cierpienia. Uważa, że w ten sposób mnie chroni. Rozumiem ją, ale nie rezygnuję. 45 Chcę bardzo wiedzieć, kim byli moi biologiczni rodzice i dlaczego mnie porzucili. W jakiej byli sytuacji, skoro stanowiłam dla nich taki ciężar, że musieli się mnie pozbyć? Matka Adelina mówi, żebym nie rozgrzebywała przeszłości, bo będzie mnie tylko bolała. Mam lepsze życie, niż mogłabym sobie wymarzyć, więc powinnam dziękować Bogu za ten dar, za miłosc, jaką otrzymałam od mojej rodziny, za to, że nie musiałam cierpieć biedy, w jakiej toną Indie. „Nie powinno cię obchodzić - dodaje - czy jesteś córką bogatych czy biednych. Święte wody Indii dały ci życie i powinnaś myśleć tylko o tym, żeby przeżyć je godnie, pomagając bliźnim, czyniąc dobro". Nie zniechęca mnie to, chcę wiedzieć, muszę... „Jesteś córką Gangesu, Asho" - odpowiada matka Adelina. Nadchodzi pora powrotu. Przed pożegnaniem dokonujemy symbolicznej wymiany: daję matce Adelinie moje sandały, mocne i wygodne, a ona daje mi swoje, bardzo zniszczone, które męczą jej wrażliwe stopy. Ona podarowała mi nowe życie, ja daję jej moje buty, aby mogła nadal iść drogą, która została jej do przebycia. Obejmujemy się wzruszone. Przytulam ją tak mocno, że aż się chwieje, taka jest słaba i krucha. Mam świadomość, że trzymam w ramionach jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Ponownie przechodzę przez ogród. Odnalazłam i uporządkowałam wspomnienia, ale wciąż czuję gorycz: brakuje jednego fragmentu układanki. Nie rozwiązałam sekretu mojej przeszłości, a to jest niezbędne, bym mogła spokojnie móc patrzeć w przyszłość. Ostatni raz spoglądam na sierociniec, a potem wsiadam do taksówki i wracam do domu Naresha i Kamal. 46 Poniedziałek, 28 października 1974 roku Dziś obudziłaś się o siódmej rano, przerażona. Moją duszę rozdarł Twój krzyk: „Mamusiu! Mamusiu!" Pobiegłam do Twojego pokoju. Wyglądałaś, jakby przyśnił Ci się koszmar. Trudno nam się porozumiewać z powodu bariery językowej, ale gestami wytłumaczyłaś mi, że boisz się ciemności i chcesz mieć zapalone światło. To przykre, że nie możemy rozmawiać. Mogłabyś mi powiedzieć, czego się boisz, co Ci się śniło, czego tak się przestraszyłaś. Chciałabym móc Cię uspokoić i powiedzieć, że tutaj nie musisz cierpieć, że jesteś z nami i nie pozwolimy, żeby stało Ci się coś złego. Przytuliłyśmy się mocno i chyba to zrozumiałaś. Twoja siostrzyczka Fatima również się obudziła. Jest jeszcze wcześnie, więc zabrałam Was obie do naszego łóżka. I we czwórkę świetnie się bawiliśmy. Fatima i Ty łaskotałyście się, a ojciec i ja czuliśmy się bezgranicznie szczęśliwi. Ojciec uwielbia utrwalać na zdjęciach takie cenne chwile, więc poszedł po aparat i zrobiliśmy sobie rodzinną fotografię. Rozpiera mnie radość. Wiem, że uczuć ani zdjęcia, ani niewprawnie pisane słowa nie są w stanie oddać, ale pocieszam się, że zostawiam Ci świadectwo. Może któregoś dnia, kiedy sama będziesz matką, zrozumiesz każde z tych uczuć. (...) Po tej chwili szaleństwa zaczął się dla Ciebie i dla nas zwykły dzień. Pójdziemy kupić ubranie i buty. Zakonnice kupiły Ci rzeczy najbardziej potrzebne na podróż, ale ubranka te są za lekkie na chłód, jaki już nastał w Barcelonie. Jak wspaniale jest wyjść na ulicę z moimi córeczkami! Wszyscy z dzielnicy zatrzymują się, chcą się z nami przywitać. Rzucacie się w oczy z powodu karnacji. Komuś wyrywa się: „Biedulki" i nawet sobie nie wyobrażasz, jaka złość mnie ogarnia. Nie wiedzą, moja córko, że nie jesteście przygodą, ale całym naszym życiem. W sklepie obuwniczym musiałam stoczyć prawdziwą batalię, żebyś przymierzyła mokasyny do szkoły. Wybrałaś inne 47 buciki, bardzo eleganckie, ale nienadające się do zabawy na podwórku. Nie wiem, jakim cudem udało mi się wybić Ci je z głowy, ale w końcu uległaś. Następny epizod miał miejsce w sklepie mięsnym. Patrzyłaś na mięso i nie przestawałaś paplać i kręcić przecząco głową. W takich chwilach żałuję, że nie możemy się zrozumieć. Wydaje misie, że chyba nigdy nie jadłaś mięsa. Ojciec i ja przeczytaliśmy sterty książek o zwyczajach Twojego kraju. Zbliżało to nas do Ciebie, kiedy staraliśmy się o adopcję. Rozkładaliśmy książki i mapy na stole w jadalni. Ojciec studiował plan Bombaju -patrzył, gdzie znajduje się sierociniec, ambasada hiszpańska, sądy, słynny dworzec Victoria, hotel Tadż Mahal. Codziennie zaznaczał ścieżki i zastanawiał się, którędy będziesz jechać na lotnisko. Czasami boli mnie, że nie przeżyłam z Tobą pierwszych lat Twojego dzieciństwa, chwil, kiedy odkrywałaś wszystko, co Cię otacza. Zazdroszczę osobom, które były przy Tobie i mogły się nimi cieszyć. Ale wreszcie jesteśmy razem... i całe życie przed nami. Obiad to była istna droga przez mękę. Okropnie wybrzydzasz. Wiem, że to trudne, ale będziesz musiała przyzwyczaić się do nowych smaków. Żeby nie jeść, lałaś łzy niczym fontanna. Pewnie zmiękczyłyby serce każdego, ale nie mam wyjścia, bo jesteś niedożywiona i pewnie masz anemię. (...) Najbardziej zadziwia mnie, jak mogłam myśleć, że trudno będzie mieć już dużą córeczkę. Byłam przekonana, że będziemy mieć problemy z przystosowaniem się. Ale wszystko idzie jak po maśle i mam nadzieję, że to wrażenie jest wzajemne. Laiu Ly id ????. Zbieramy czereśnie z Fatimą w Vilanova de Prades, rodzinnej wiosce naszego ojca. Rodzina Miro w komplecie. Zima 1975 roku. \ jfjjyl ???? Z matką Adeliną w ogrodzie sierocińca Regina Pacis w sierpniu 1995 roku. Grób Mary, siostry Fatimy, córki, której moi rodzice nie zdążyli poznać. Napis głosi: „Kochana malutka Mary, odeszłaś' do nieba, nie zdążywszy z nami zamieszkać. Ale dla nas zawsze będziesz ukochaną córeczką. Twoi przybrani rodzice, którzy Cię kochają". Gdyby Mary nie umarła, moje życie wyglądałoby inaczej. ?????? ? LO\flNG MEMORY OF 2 pełnymi rękami a folderze, który w końcu stał się moją przepustką do Indii, wyróżniono dwa słowa mające dla mnie ogromne znaczenie. Są czymś o wiele więcej niż nazwami dwóch miast w odległym miejscu, są geografią mojego pierwszego życia. Nasik i Bombaj. W obu miastach organizacja Setem współpracuje przy kilku projektach lokalnych. Po przyjeździe do Bombaju wolontariusze z Barcelony zostali podzieleni na dwie grupy. Jedną skierowano do pracy w szkole, a drugą do ośrodka dla kobiet w dzielnicy na przedmieściach. W dzielnicy tej kwitnie prostytucja, a wraz z nią występują wszystkie inne problemy wynikające z biedy. Ludzie mieszkają w nędznych barakach skleconych z plastiku i kartonów, warunki higieniczne są fatalne, a zdobycie wody pitnej graniczy z cudem. Dzieci prostytutek muszą znikać z domu, kiedy matki przyjmują klientów, więc włóczą się po ulicach. Nauczyły się, że nie mogą przeszkadzać. A nagrodą nie będzie lalka czy rowerek, ale najwyżej garstka ryżu. n 4 - Córka Gangesu 49 Ja znalazłam się w grupie skierowanej do szkoły, ale w niektóre popołudnia pomagamy kolegom pracującym w ośrodku dla kobiet. Wolontariusze, którzy tam pracują, załamują ręce. Nie czują się użyteczni, bo jakąkolwiek zmianę w tak zdegenerowanym środowisku widać dopiero po dłuższym czasie. Zachodni sposób działania polega na dążeniu do jak najszybszego osiągnięcia oczekiwanych rezultatów. A tym ludziom można udzielić efektywnej pomocy, jedynie poznając dogłębnie ich kulturę, tradycję i duchowość. Dopiero wtedy nadchodzi moment, by wnieść coś od siebie. Projekt wdrażany w tej dzielnicy polega na prowadzeniu ośrodka dla kobiet, w którym otrzymują żywność dla siebie i swoich dzieci oraz mogą nauczyć się zawodu i dzięki temu zrezygnować z uprawiania prostytucji. Przeprowadza się również kampanie informacyjne o AIDS i innych chorobach. Kobiety otrzymują nie tylko pomoc w zaspokajaniu podstawowych potrzeb życiowych, ale także zrozumienie i współczucie, równie ważne jak woda, ryż czy lekarstwa. Do ośrodka przyjmowane są wdowy i kobiety porzucone przez mężów. Niektóre były maltretowane lub -jak te z twarzami zdeformowanymi przez kwas - przeżyły tak zwane „wypadki", będące niczym innym jak próbą zabójstwa. Społeczeństwo odrzuciło te kobiety, utwierdzając je w przekonaniu, że są niczym i że nic nie osiągną. Dzięki temu, że stowarzyszenie rozwija swoje ośrodki, coraz więcej kobiet może wykonywać zawód, który umożliwia im godne życie. Mieszkają we wspólnych domach i zajmują się rękodziełem, przede wszystkim wyrobem tkanin. Wykonują także szmaciane lalki, torby, fartuchy, kapy, poduszki. Przedmioty te sprzedaje się w Europie za pośrednictwem organizacji, które gwarantują kobietom należyte wynagrodzenie. Dzięki pracy Hinduski odzyskują godność; a te, które zostały oblane kwasem, mogą nawet pojechać do 50 Europy na operację plastyczną, co otwiera im drzwi do nowego życia. Wszyscy jechaliśmy do Indii pełni dobrych chęci, optymizmu i zapału do pracy. Teraz czasem czujemy się przygnębieni, bo wciąż nie udaje nam się znaleźć miejsca, gdzie moglibyśmy być najbardziej użyteczni. Wiemy już, że praca wolontariusza wymaga przede wszystkim poznania i zrozumienia wszystkiego, co nas otacza. Dzięki temu zmieniamy się, w pewien sposób dojrzewamy do pomagania innym. Zdobywane tu doświadczenia kształtują nas i kiedy wrócimy do domu, nie będziemy biernie przyglądać się temu, co dzieje się na świecie, ale zakaszemy rękawy i będziemy starali się go zmienić w miarę naszych możliwości. Chciałam wrócić do Indii i coś z siebie dać, dlatego spędzam długie godziny w szkole w Andheri, zamiast poświęcać czas na zwiedzanie. Pracując jako wolontariusz, stykam się przede wszystkim z nędzą, nieszczęściem, patologiami społecznymi, ale wiem, że Indie to nie tylko bieda, pracujące dzieci i maltretowane kobiety. Od lat staram się poznawać moją ojczyznę, czytając książki i oglądając filmy dokumentalne. Wiem, że jest to kraj o niezmiernie bogatej kulturze, kraj wielu religii, ponad trzydziestu języków urzędowych i nieskończonej liczby dialektów. Tradycję Indii widać na ulicach Bombaju, miasta, które stanowią centrum hinduskiego przemysłu filmowego i dlatego bywa nazywane Bollywood. Indie są przeludnione i pełne kontrastów tak ogromnych, że wręcz niewyobrażalnych. Nie ma dnia bym nie zadawała sobie pytania, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie została adoptowana. Na razie to pytanie pozostaje bez odpowiedzi. 51 Jedziemy na wycieczkę do Nasik. Bardzo się denerwuję. Razem z grapą będę poznawać konstrukcję rowów nawadniających, które zbierają wodę deszczową, ale już sama zanurzę się w przeszłość. Mam nadzieję, że odnajdę kogoś, kto podaruje mi ostatni fragment układanki - historię pierwszych miesięcy mojego życia. Wtorek, 29 października 1974 roku Obudziłam się o świcie i wesztam do Waszego pokoju. Moje dziewczynki smacznie spafy. Jak wszystkie matki, strzegę Was dniem i nocą. W dzień widzę radość w Waszych oczach, w nocy słyszę Wasz równy, spokojny oddech. Cudownie być Wasza matką. Te dni, Asho, poświęcamy na zżycie się ze sobą, posługując się prostym językiem gestów i pieszczot. Twój śmiech cichnie tylko na czas posiłków, ale Twoje łzy nie złamią mnie. Jeśli nie będziesz jadła, kochanie, nie urośniesz. Może powinnam więcej się Tobą zajmować, ale Fatima również domaga się mojej uwagi. Jednak naprawdę bardzo się cieszy, że przyjechałaś. Uwielbia się z Tobą bawić. Podnosisz ją, robisz karuzelę, a kiedy stawiasz ją z powrotem na podłodze, chwieje się, nie mogąc złapać równowagi. Fatima rozwija się troszkę wolniej, dopiero niedawno nauczyła się chodzić. A na Twoim punkcie po prostu szaleje. Wasz przyjazd oznaczał dla mnie ogromną zmianę. Kiedy postanowiliśmy Was adoptować, zdecydowałam, że przestanę pracować jako modystka, aby całkowicie się Wam poświęcić. To była dobra decyzja. Teraz mogę szyć dla moich córek, cieszyć się Wami i być świadkiem waszych odkryć. Kiedy tak o tym myślę, uświadamiam sobie, że bardzo niewiele opowiedziałam Ci o sobie i o tym, jak wyglądało moje życie, zanim Fatima i Ty przyjechałyście do Barcelony. Wy- 52 chodząc za mąż, pragnęłam stworzyć rodzinę i wyobrażałam sobie, jaka ona będzie. Zawsze mówiłam Twojemu ojcu, że chciałabym urodzić bliźniaki. Wkrótce okazało się, że moje marzenie pozostanie niespełnione. Lekarze stwierdzili, że nigdy nie będę mogła urodzić dziecka. A jednak to, co niemożliwe, stało się realne. Mieliśmy adoptować bliźniaczki -Maryi Fatimę. Gdy Mary ciężko zachorowała i wkrótce zamknęła oczy na zawsze, bardzo cierpiałam. Pomyślałam, że okrutny los zabrał mi to, co wcześniej sam dawał. Minęło kilka miesięcy. Czas ukoił mój ból, a los podarował wspaniały prezent - Ciebie. Pewnego dnia Twój ojciec przeglądał jakąś książkę i natrafił na anonimowy wiersz, w którym pojawiają się imiona trzech naszych córek: Asha, Fatima i Mary (.Marlen). W trzech Mauretankach kocham się w Jaen, W Ashy, Fatimie i Marien. Ja również jestem zakochana w moich córkach. Jesteście najważniejszym, co mam! Bądź zawsze wytrwała w swoich pragnieniach, Asho, a spełnią się prędzej czy później. (??? ?? ażdy dzień przynosi lawinę doznań związanych z pra-Ę\> cą, z pobytem w domu naszych hinduskich gospodarzy i z moim postanowieniem, że muszę stawić czoło własnej przeszłości. Kamal chwyta mnie za rękę i sadza na dywanie w jadalni. Jest dumna, że ubieram się jak Hinduska, i zależy jej, bym wyglądała jak najlepiej. Dlatego codziennie mnie czesze, za każdym razem inaczej: w warkoczach, dwa warkocze albo całą masę warkoczyków. Kamal ma dużo obowiązków - zajmuje się córkami i prowadzi dom - ale na te fryzjerskie zabiegi zawsze znajduje czas. Energicznie, lecz bez pośpiechu rozczesuje mi włosy i rozdziela na pasemka, aby je spleść. Od lat nikt mnie nie czesał... Sprawia mi to przyjemność, zamykam oczy i się odprężam. To bodaj jedyny moment w ciągu dnia, kiedy udaje mi się nie myśleć o niczym -mam cudowną pustkę w głowie. Dziś Kamal szczególnie się postarała. Wie, dokąd się wybieram, więc zrobiła bardzo kunsztowną kombinację warkoczyków. Gdy wychodzę, macha mi ręką na pożegnanie. 54 Na ulicy zatrzymuję się, żeby kupić kwiaty, przeskakuję kilka kałuż pozostałych po ostatnim deszczu i idę na postój taksówek. Podaję adres, który mój ojciec zaznaczył kółkiem na planie Bombaju. Umówiłam się z matką Adeliną. Najpierw pójdziemy na mszę, a później na cmentarz. Kiedy rodzice dowiedzieli się, że zamierzam jechać do Indii, mieli dziesiątki pytań i tylko jedną prośbę: „Idź na grób naszej siostry, małej Mary". Fatima i Mary, bliźniacze siostry, urodziły się w Gujarat na północy Indii. Ich rodzice byli bardzo młodzi i biedni i nie mogli zająć się córkami. Dziewczynki trafiły do sierocińca w Gujarat prowadzonego przez kongregację Regina Pacis. Kiedy miały niewiele ponad rok, moi rodzice postanowili je adoptować. Bardzo się cieszyli, że będą mieć bliźniaczki. W ten sposób mogli dać nowe życie dwóm istotom. Kilka dni przed planowanym odlotem do Barcelony przeniesiono je do sierocińca w Bombaju. Tam Mary nagle zachorowała na odrę, którą w domu wyleczyłyby odpowiednie lekarstwa i kilka dni w łóżku. Stało się jednak inaczej. Śmierć Mary oznaczała początek mojego nowego życia. Mary, Fatima i ja mieszkałyśmy pod jednym dachem, nie wiedząc, że połączy nas przeznaczenie. A Fatimę i mnie spotkało to szczęście, że możemy dzielić coś o wiele cenniejszego - życie w rodzinie. Kwiaty kupiłam dla Mary. Nie mogę uwolnić się od myśli, że gdyby żyła, miałaby teraz dwadzieścia dwa lata, jak Fatima. Ale co byłoby ze mną? Zostałabym na zawsze w Indiach? Adoptowałby mnie ktoś inny? A może ci sami rodzice? Byłybyśmy trzy. Biedna mama miałaby z nami mnóstwo pracy... 55 Przy grobie Mary matka Adelina ujmuje moje dłonie w swoje, drżące, i zapewnia, że robili wszystko, co było w ich mocy. Siadamy na ławce przed mogiłą i chwilę trwamy w ciszy. Odmawiam modlitwę za córkę moich rodziców, siostrę Fatimy i - czuję to bardziej niż kiedykolwiek - moją siostrę. Matka Adelina w milczeniu modli się ze mną. Moi rodzice tak bardzo chcieliby tu być... Z kwiatów, które przyniosłam, robię dwa bukiety i stawiam je po obu stronach tablicy, a matka Adelina opowiada, że w dniu pogrzebu Mary, po zakończeniu ceremonii i powrocie do klasztoru, zadzwonił telefon z Barcelony. Moja matka, bardzo zaniepokojona, pytała, czy dziewczynce nic się nie stało. W Barcelonie była noc, matkę obudził koszmar. Usłyszała krzyk niemowlęcia. Zdenerwowana, zadzwoniła do Bombaju, gdzie powiedziano jej, że Mary rozchorowała się i zmarła. Zakonnice umieściły na jej grobie tablicę z napisem po angielsku w imieniu rodziców, którzy ją adoptowali. Kochana Mary, odeszłaś do nieba, nie zdążywszy z nami zamieszkać. Ale dla nas zawsze będziesz ukochaną córeczką. Twoi przybrani rodzice, którzy Cię kochają, Josep Miro i Electa Vega, Barcelona, Hiszpania. 2 listopada 1972-31 maja 1974 Kiedy Fatima i Mary przebywały w sierocińcu w Bombaju, ja zamęczałam wszystkich ciągłymi prośbami o rodziców. Matka Adelina mówi mi teraz, że pewnego dnia poprosiłam ją o rodziców... z Barcelony! Skąd mogłam wiedzieć o Barcelonie? Pewnie usłyszałam o dwóch dziewczynkach, które tam jadą do adopcji. Tylko takie wyjaśnienie przycho- dzi mi na mysi. Przypuszczam, że w mojej podświadomości wyryła się prosta zależność: Barcelona = rodzice = szczęście. Dla matki Adeliny pójście na cmentarz okazało się wyczerpujące. Widzę też, że niektóre moje pytania niepokoją ją, bo unika odpowiedzi. Nie chcę jej więcej męczyć. Ale nie poddaję się. Czeka mnie jeszcze podróż do Nasik, gdzie, mam nadzieję, odkryję więcej faktów z mojej przeszłości. Odprowadzam matkę Adelinę do klasztoru i żegnamy się. Mam przeczucie, że jest to ostatnie pożegnanie, że nigdy więcej jej nie zobaczę. Matka Adelina mówi, że zawsze będzie ze mną, tak jak przez te wszystkie lata. Wierzę jej. Rozstajemy się przed żelazną furtą. Może powinnam odprowadzić matkę Adelinę do celi. Nie robię tego. Stoję przy bramie, patrząc, jak idzie wolno przez ogród, w moich sandałach, macha mi ręką i uśmiecha się, a potem wchodzi do budynku. Piątek, 1 listopada 1974 roku Ostatnio nic, tylko biegamy po lekarzach. Chcieliśmy żeby tak jak Twojej siostrze, zrobiono Ci wszystkie badania. I było tak samo jak z Fatimą. Lekarz zaniepokoił się Twoim stanem. Powtórzył mniej więcej te same słowa: „Waga i wzrost tej dziewczynki są nieodpowiednie dla dziecka w jej wieku. Poza tym cierpi na poważną anemię, a w tych okolicznościach nie można zagwarantować, że będzie się prawidłowo rozwijała. .. "? Córeczko moja, to prawda, że jesteś kruszynką -szesnaście kilogramów i metr dwanaście wzrostu. Stanem Fatimy przeraziłam się bardzo, bo wszyscy lekarze twierdzili, że nie będzie dobrze chodzić... Szkoda, że nie widzą, jak teraz maszeruje. Dlatego nie przejmuję się zbytnio, jestem pewna, że szybko wydobrzejesz. 57 Jutro urodziny Fatimy, bardzo ważny dzień dla nas wszystkich. Pierwsze urodziny w domu. Przeżywamy po kolei Wasze „pierwsze chwile": pierwszy dzień w domu, pierwsza kąpiel, pierwszy sen, pierwszy płacz... Jutro będziemy obchodzić drugie urodziny Twojej siostrzyczki. Już sześć miesięcy jest z nami, a wydaje się, że o wiele dłużej. Tyle się dzieje! (.. J Przykro mi, że nic nie wiem o Waszym poprzednim życiu. Lekarze zadają mi różne pytania, a ja nie umiem odpowiedzieć. Kiedy dorośniecie, również będziecie je zadawać, a ja nie będę znać odpowiedzi. Dałabym wszystko, aby poznać każdy szczegół z Waszej przeszłości. Czuję, że dzięki temu mogłabym spokojniej patrzeć w przyszłość. dnm do zaplecza ^\ ziś w Andheri nie ma lekcji. Dziedziniec szkolny przy-1^ brano kwiatami i flagami, aby uczcić święto niepodległości Indii. Już od kilku dni z pomocą nauczycieli dzieci przygotowują występy. Na początku, tak jak co rano, wszyscy uczniowie śpiewają hymn państwowy. Później starsi występują w przedstawieniu inscenizującym najważniejsze momenty z życia Gandhiego. Maluchy są oczarowane, oczy mają wielkie jak spodki. Nuria, Gabriela i ja żegnamy się z nauczycielami i dyrektorem tradycyjnym namaste. To prosty gest, o znaczeniu symbolicznym: składając dłonie jak do modlitwy, ofiarujesz się drugiej osobie z całą pokorą. Wykorzystujemy wolny dzień na zwiedzanie. Kolejka ze stacji Andheri zawozi nas do Bramy Indii. Miejskie autobusy są zwykle zatłoczone, ale w kolejce panuje ścisk nie do opisania. Wymęczone docieramy do Bramy Indii, stanowiącej wejście do portu. Szare, wzburzone morze zlewa się z gęstą masą chmur, z których lada chwila lunie ulewny deszcz. Kolorowe są tylko 59 fajerwerki. Puszczają je dorośli i dzieci. Przyglądamy się jak zahipnotyzowane ścieżkom, jakie rysują na niebie. O trzeciej zaczynają boleć nas szyje od patrzenia w górę. Po długim czekaniu w kolejce, równie chaotycznej jak ruch w porcie, wsiadamy na statek, który zabierze nas na Wyspę Słonia. Lekka bryza nie jest w stanie złagodzić duchoty. Spodnie przyklejają mi się do ciała i do drewnianego siedzenia. Mam wrażenie, że wybrałyśmy nie najlepszy dzień na zwiedzanie. Trzeba będzie kupić pocztówki, bo zdjęcia będą miały w tle szare niebo i szare morze, a do tego statek tak się kołysze, że nie wiem, co zdołamy uchwycić w obiektywie. Na domiar złego zaczyna padać, i to porządnie. Po godzinie schodzimy ze statku i chowamy się w jaskiniach na wyspie. Portugalczycy nazwali ją Wyspą Słonia z powodu wielkiej rzeźby, którą zobaczyli. Rzecz jasna, przedstawiała słonia. Atrakcją wyspy są cztery świątynie wykute w skale. Na ścianach jaskiń znajdują się płaskorzeźby przedstawiające losy bóstw, takich jak Sziwa, Parwati i Ganeś. Idziemy dalej, zafascynowane pięknem ukrytym w kamieniu. Przestało padać i słońce pozwala nam podziwiać wszystkie odcienie zieleni bujnie zarośniętej wyspy. Omijamy stragany z pamiątkami i postanawiamy wracać do Bombaju. Ale czekając na statek, nie mogę się oprzeć i podchodzę do jednego ze straganów. Kupuję kilka kamiennych słoników. Mają w środku otwór, a w nim drugiego, małego słonika, na cześć płodności. Po obiedzie spacer po ulicach miasta. Chodzę, przypatrując się ludziom na ulicach i w sklepach. Dociera do mnie, że plakaty filmowe na słupach i domach, są malowane ręcznie. Mężczyźni na rusztowaniach zapamiętale wymachują pędzlami. Obraz ten, tak jak obraz kobiet pracujących na 60 budowie przy układaniu cegieł, zaskakuje mnie. Wiele prac wykonuje się na środku ulicy: są piszący listy do nie wiadomo kogo, dentysta, fryzjer, szewc. Staram się nie przeoczyć żadnego szczegółu, bo przecież to mogło być moje życie. Podchodzi do mnie jakiś staruszek i oferuje mi bębenek. Jest prześliczny, ale bardzo drogi. Mężczyzna idzie za mną jeszcze przez cztery ulice, bo wie, że zakochałam się w tym bębenku. Zauważył, że choć niesie wiele rzeczy, mój wzrok od razu padł na bębenek. Nalega, więc zaczynam się targować, ale nie umiem i w końcu płacę mu tyle rupii, ile chce. W cenę wliczone jest dokładne wyjaśnienie, jak grać na bębenku i jak zamocować skórzane rzemyki, aby móc wszędzie nosić go ze sobą. Zwłaszcza w czasie obchodów świąt na cześć Ganeśa, podkreśla starzec. Postanawiamy iść na kawę do hotelu Tadż Mahal, chyba najbardziej luksusowego w Bombaju. Muszę przyznać, że już dawno chciałam tam pójść, ale coś mnie powstrzymywało. Dziś wreszcie to zrobię. Oczywiście dla mnie nie będzie to wizyta turystyczna... W drzwiach wejściowych staję jak wryta i przez chwilę nie mogę zrobić kroku. Wiele razy byłam w Tadż Mahal z matką Adeliną, ale nie wchodziłyśmy tymi drzwiami, tylko jednymi z drzwi od zaplecza, prowadzącymi bezpośrednio do kuchni. Stamtąd nie było widać dywanów, wazonów, mebli, złoceń, wzorów na ścianach... Widziałam tylko przeogromną kuchnię, w której przygotowywano potrawy z różnych zwierząt (tak egzotycznych dla mnie, jak kurczak czy jagnię), i nie mogłam sobie nawet wyobrazić, że są jadalne. Młody chłopak pomagał matce Adelinie zanieść paczki do taksówki, a mnie w tym czasie dawano zawsze kawałek ciasta albo cukierek. Chciałabym to zrobić jeszcze raz - zakraść się od kuchni, ale muszę wejść wielkimi drzwiami. Już nie ma małej porzuconej hinduskiej dziewczynki, teraz do hotelu przychodzi 61 kolejna Europejka. I tak zwracam na siebie uwagę częściej, niżbym chciała, i brakowałoby tylko tego, żebym weszła kuchennymi drzwiami. Zbyt wiele musiałabym tłumaczyć. W kawiarni czeka na nas porcelanowa zastawa do kawy i herbaty. Piszemy\kartki. Siedząc wygodnie w fotelu, zastanawiam się, którędy wchodzi się do kuchni, wyobrażam sobie krzątaninę kucharzy, zmywaczy, cukierników... Może jeszcze pracuje kobieta, która dawała mi ciasto. Może ktoś' przypomniałby mnie sobie, gdybym go naprowadziła, ale jest to niemożliwe. Przyjechałam do Indii, żeby odnaleźć moją przeszłość, co jednak nie oznacza, że mam obsesyjnie tropić jej ślady. Przyjechałam pracować również jako wolontariusz, uczyć się i nie chcę skupiać się wyłącznie na sobie. Zbytek i przepych hotelu wywołuje we mnie niesmak, boli mnie widok luksusu i blichtru. Prawdziwy Bombaj znajduje się po drugiej stronie ulicy, a hotel jest jak szklana kula, do której nie dociera nawet szmer prawdziwego życia. Obserwując ludzi, którzy zatrzymują się w Tadż Mahal, mam wrażenie, że wielu z nich przyjeżdża wyłącznie po to, by oglądać wspaniałe rezerwaty przyrody, wielkie świątynie i pałace. Trochę egzotyki bez zbytniego zaangażowania. Na pewno niejeden jest tak porażony tym, co widzi na zewnątrz, że musi spędzić wakacje zamknięty w hotelowych pokojach, z klimatyzacją, chodząc wyłącznie po misternie tkanych, wytwornych dywanach. Wychodzimy z hotelu i znów spacerujemy po mieście. Zatrzymuję się przy ulicznym straganie, aby kupić flet do zaklinania węży i skrzypce. To flet poprzeczny i na razie nie umiem wydobyć z niego dźwięku, ale może mi się uda przy odrobinie cierpliwości. Z każdej podróży przywożę instrumenty muzyczne. Zgromadziłam już pokaźną kolekcję, z któ- 62 rej jestem bardzo dumna. Na lekcjach muzyki, które prowadzę w szkole w Barcelonie, pokazuję uczniom te instrumenty i razem przenosimy się do różnych krajów, poznajemy różne rodzaje muzyki, różne kultury. Flet posłuży mi za ilustrację do historii o zaklinaczu węży, którą czytała mi mama, kiedy byłam mała. Nasz dom żyje muzyką. Tata jest organistą i kompozytorem, a mama gra na skrzypcach. Wkrótce po przyjeździe do Barcelony rodzice posadzili mnie na stołku przy pianinie i dali pierwszą lekcję gry. Znalazłam się więc w świecie muzyki w sposób naturalny, choć narzucony, bo nie da się ukryć, że nauka gry na pianinie jest bardzo żmudna. Wymaga ogromnego poświęcenia, a rezultatami można cieszyć się dopiero po dłuższym czasie. Kiedy moi koledzy się bawili, ja spędzałam kilka godzin, ćwicząc gamy. Ale wytrwałość się opłaca. Z każdym dniem zapalałam się coraz bardziej i skończyłam wydział gry na pianinie w konserwatorium, które na wiele lat stało się moim drugim domem. A teraz pracuję jako nauczycielka muzyki. Obładowana bębenkiem, fletem i skrzypcami wyglądam jak kobieta-orkiestra. Idąc na dworzec kolejowy, żartujemy i śmiejemy się, ale ja cały czas obserwuję twarze mężczyzn i kobiet, którzy mnie mijają. Szukam w nich moich rodziców, po których odziedziczyłam orientalne rysy i ciemną skórę. Zdaję sobie sprawę, że to jałowe zajęcie, bo przecież nie potrafiłabym rozpoznać moich biologicznych rodziców. Nie wiem, kim są ani jak wyglądają. Znam tylko twarze moich rodziców adopcyjnych, którzy czekają na mnie w Barcelonie, tak jak czekali dwadzieścia lat temu. 63 Wtorek, 5 listopada 1974 roku Croga Asho, dni mijają w szalonym tempie. Dziś pierwszy ??? zaprowadziliśmy Cię do szkoły. Na długo przed Twoim przyjazdem rozmawialiśmy z dyrektorką, panią Bofill, która dowiedziała, ze nie ma żadnych przeszkód, żebyś została przyjęta, ale najpierw musisz poznać szkołę. Tak też zrośliśmy Byłaś bardzo zdziwiona i onieśmielona, całe szczęsne, że nie zaczęłaś płakać. Jak mam Ci wytłumaczyć, że trzeba chodzić do szkoły? Akurat była długa przerwa i Uczniowie bawili się na boisku. Na widok tylu ska-czącyc/i; biegających i wrzeszczących dzieci chwyciłaś mnie n-iocno za rękę i zrobiłaś przerażoną minę. Pewnie myślaf$śt że to internat i że Cię tam zostawimy. Nie musisz s/ę oać, nigdy nie zostawię Cię samej na dłużej, niż to konieczne. ??? Bofill przywitała się z Tobą i chyba trochę się uspokoiłaś. Zaproponowała, żebyś zaczęła jak najszybciej, więc jużjutrę) pójdziesz na lekcje. Przez pierwsze dni będziesz przychodziła tylko rano, żeby się oswoić z nowym miejscem i poznać klesę_ Środa, 6 listopada 1974 roku Jak wszyscy rodzice, przeżyliśmy dziś trudny moment, kiedy fro raz pierwszy zostawialiśmy Cię w szkole. Ściśle mówiąc bardzo przeżył to Twój ojciec, bo to on Cię odprowadził, ja zostałam w domu z Twoją młodszą siostrzyczką. Myślało,m 0 Tobie cały ranek. Martwiłam się, jak będziesz się zachoubywać, jak będziesz rozmawiać z nowymi kolegami, skoro o/e znasz ani jednego słowa po katalońsku, jak zrozumiesz nauczycielkę? Tata powiedział, że zostawałaś z płaczem. >Ą/e w południe, kiedy po Ciebie przyszedł, nauczycielka dowiedziała, że szybko się rozpogodziłaś i zaczęłaś 64 bawić się i rysować z innymi dziećmi. Po powrocie do domu rzuciłaś mi się w ramiona jak w dniu przylotu z Indii. Kładę Cię spać i przypominam, że jutro kończysz siedem lat. Wiem, że mnie nie rozumiesz, ale wszystko się ułoży. Już chodzisz do szkoły, a ja mam trochę więcej czasu. Czwartek, 7 listopada 1974 roku Dziś wieczorem, chociaż życzyłam Ci dobrej nocy, zasnęłaś niespokojna i budziłaś się kilka razy. Pierwsze dni w szkole musiały wprowadzić sporo zamieszania, bo ostatnio sypiałaś dobrze. Nie wiedzieliśmy, jak Cię uspokoić, więc już o świcie zaczęliśmy świętować Twoje urodziny. Codziennie proszę Boga, abym mogła być przy Tobie i patrzeć, jak rośniesz zdrowa i szczęśliwa. Tak jak w dniu urodzin Twojej siostry, dziś myślałam o Twoich rodzicach, po których odziedziczyłaś ten cudowny uśmiech i ciemną karnację. Gdyby mogli zobaczyć Cię teraz... na pewno cieszyliby się, że jesteś zdrowa. Czasem zastanawiam się, do kogo jesteś podobna - twarz matki, oczy ojca, a nos... Kiedy dorośniesz, sama poszukasz odpowiedzi na te pytania. (...) Dla ojca i dla mnie dniem Twoich urodzin zawsze będzie 27 października. W tym dniu przyjechałaś do Barcelony i narodziłaś się dla nas. Rano wykąpałam Cię i ubrałam do szkoły w bardzo ładną sukienkę. Tornister był pełen cukierków. Bardzo się ucieszyłaś i od razu zrozumiałaś, że cukierki są do rozdania dzieciom w szkole. Po południu urządziliśmy przyjęcie dla rodziny i sąsiadów. Widziałaś, że Fatima zdmuchnęła świeczki na torcie w dniu swoich urodzin, a dziś Ty to zrobiłaś. Kolejny pierwszy raz w Twoim życiu. 5 - Córka Gangesu 65 Nie chciałaś jeść kolacji, a ja nie nalegałam. Poszłaś do łóżka i zasnęłaś jak niemowlę, ledwie przyłożyłaś głowę do poduszki. w,"- •• I $e$hm inna ?utro mijają trzy tygodnie od przyjazdu do Bombaju. Wydaje mi się, że jesteśmy tu dłużej. Dni upływają nam na zajęciach w szkole, pracy w przytułku dla kobiet i - w wolnych chwilach - spacerach po mieście. Wrzawa na ulicach wiecznie zalanych tłumem ludzi sprawia, że nie słyszę nawet własnych myśli. Zapamiętuję obrazy, chłonę zapachy, kolory i dźwięki. Przystaję na chwilę i patrzę na tętniące życiem miasto. Na kobiety dźwigające tobołki, rikszarza, który toruje sobie drogę w tłumie, dziecko niosące na głowie kiść bananów większą niż ono samo, chłopaka pędzącego na rowerze na łeb na szyję, mężczyznę niosącego tacę z herbatą. .. Widzę też wiele wpatrujących się we mnie oczu. W Barcelonie wyróżniam się z powodu koloru skóry, włosów, rysów, ale że mieszkam tam od dzieciństwa, przyzwyczaiłam się do tego, że często ktoś mi się przygląda. Pogodziłam się z moją rolą - bycia inną. Teraz uświadamiam sobie, że tutaj również jestem inna. Ludzie przyglądają mi się badawczo, jakby wiedzieli, że mimo ciemnej skóry 67 i typowo hinduskich rysów nie pasuję do nich. Niektórzy zatrzymują mnie na ulicy, proszą, żebym im powiedziała, gdzie jest jakaś ulica lub sklep, i dziwią się, że ich nie rozumiem. Pewnie myślą: „Z choinki się urwała, że nie rozumie marami?" Czuję, że powinnam rozstrzygnąć kwestię, która najbardziej nie daje mi spokoju. Z jakiej jestem kasty? Tak, wiem, że system kast został zniesiony, ale w praktyce nadal obowiązuje. Kariera zawodowa, życie towarzyskie, zawieranie małżeństw - wszystko to jest uzależnione od przynależności do tej czy innej kasty. Nie wiedząc, do której należę, mogę popełnić ogromny nietakt. Dlatego proszę hinduskie dziewczyny pracujące dla organizacji, z którą współpracuje Setem, aby mi wyjaśniły, z jakiej jestem kasty. Wybuchają śmiechem. Wygląda na to, że moje pytanie było absurdalne. W końcu dziewczęta przestają się śmiać i mówią, że nie jestem z żadnej kasty, bo nie jestem z Indii, choć tutaj się urodziłam i spędziłam część dzieciństwa. Tłumaczę im, że chcę to wiedzieć tylko po to, żeby móc się odpowiednio zachowywać. Już poważniejszym tonem tłumaczą, że nie zostało we mnie nic z Hinduski. „Masz śniadą karnację, czarne oczy i włosy, ale nie chodzisz jak Hinduska, nie patrzysz jak Hinduska, nie gestykulujesz jak Hinduska. Dla nas jesteś Europejką, więc nie musisz martwić się o kasty". Widocznie jestem bardzo naiwna, bo zupełnie nie spodziewałam się takiej odpowiedzi. Zauważyłam, że przyglądają mi się i traktują nieufnie, jakby nie wiedziały, czy jestem stąd, czy może spadlam z innej planety. Ale mówiąc bez ogródek, że tutaj nie pasuję, ranią mnie do żywego. Dopiero po długiej chwili uświadamiam sobie, że mają rację. Przed przyjazdem myślałam, że kiedy postawię stopę 68 w ojczyźnie, poczuję przypływ patriotyzmu i będę rasową Hinduską. Tak się jednak nie stało, bo choć z niektórymi rzeczami silnie się identyfikuję, inne wzbudzają we mnie odrazę. Chyba sama muszę poszukać sobie miejsca i być może przyznać, że jestem znikąd i zewsząd po trochu. Nadal spaceruję po tym chaotycznym mieście i wciąż czuję na sobie spojrzenia mijających mnie ludzi. Noszę salwar kamez, ale nie umiem patrzeć i poruszać się jak Hinduski. Twarze wpatrujących się we mnie przechodniów wyrażają rozmaite uczucia: raz jest to sympatia i akceptacja, innym razem niechęć i odrzucenie. Odkrywam, że i mną targają te same sprzeczne emocje. W miarę poznawania prawdy o sobie samej, cząstki, które kształtują mnie jako osobę, powoli odnajdują swoje miejsce. Po przyjeździe do Barcelony musiałam oswoić się z wieloma nowymi dla mnie rzeczami. Najpierw poszłam z mamą kupić ciepłe ubrania, bo te, które przywiozłam z Indii, były nieodpowiednie na nadchodzącą zimę. Swetry, spódnice i spodnie nosiłam z radością, za to z butami wyczyniałam istne cyrki. Wkładałam je tylko kiedy miałam wyjść z domu; od razu po powrocie każdy but leciał w inny kąt przedpokoju. Ale już prawdziwym dramatem były posiłki. Nic mi nie smakowało, bo byłam przyzwyczajona dojadania tylko ryżu, soczewicy i jarzyn. Rodzice martwili się, że jestem okropnie wychudzona, więc po prostu zmuszali mnie do jedzenia, nie zważając na krzyki i płacz. Mimo tego rodzaju problemów przystosowałam się bardzo szybko. Już po tygodniu chodziłam do szkoły. Jako że nie umiałam czytać ani pisać i, rzecz jasna, nie znałam katalońskiego, w wieku siedmiu lat trafiłam do klasy pięciolatków. Tam byłam królową mambo. Prace ręczne i rysunki również szły mi znakomicie. 69 Już pierwszy mój rysunek został wywieszony na tablicy na korytarzu i podziwiały go wszystkie dzieci. Te drobne sukcesy sprawiły, że czułam się lubiana i akceptowana. Po zaledwie trzech miesiącach już mówiłam po kata-lońsku. Niesamowite, z jaką łatwością uczymy się języka w dzieciństwie. Ale nie ja jedna zmieniłam język. Moja matka pochodzi z Zamory, przeprowadziła się do Barcelony w wieku pięciu lat. Zawsze rozmawiała po kastylijsku, również z moim ojcem. Ale kiedy miałam przyjechać, postanowili, że językiem domowym będzie kataloński, i matka podjęła wysiłek, by nauczyć się go razem ze mną. Na Boże Narodzenie nauczyłam się nawet kolędy. Zaśpiewałam ją na pasterce w Vilanova de Prades, rodzinnej wiosce mojego ojca. Była mroźna noc, kościół pełen ludzi. W odpowiedniej chwili tata dał mi znak, a ja stanęłam przy nim i zaśpiewałam kolędę opowiadającą o małej Maryi. Wszyscy się wzruszyli na widok malutkiej dziewczynki, biedulki z drugiego końca świata... Całkiem dobrze jej wyszło... Jak szybko nauczyła się katalońskiego... Podobno nawet można było zrozumieć, co śpiewałam! Piątek, 22 listopada 1974 roku Asho, kochana córeczko, codziennie poznajesz nowe słowa. Jesteśmy z tatą tacy szczęśliwi, że możemy być świadkami Twoich odkryć. Już możemy rozmawiać i to wiele ułatwia. W dniu Twojego przyjazdu ojciec biegał za Tobą po całym domu z angielskim słownikiem, żeby zrozumieć, co mówisz. Nie brzmiało to jak angielski, ale on był uparty. W końcu, w potoku szczebiotaniny, rzuciłaś: Put on TV /' ojciec nie posiadał się z radości, że Cię zrozumiał. Teraz ciągle tak się czujemy, bo zaczynasz mówić po katalońsku. Czytałam, że dzieci mają wyjątkową łatwość uczenia się języków, 70 a teraz przekonuję się o tym na własne oczy. Mnie idzie bardzo opornie. Dziś miałaś pierwszą lekcję gry na pianinie. Jak zawsze, kiedy zaczynasz coś nowego, płakałaś. Posadziłam Cię na stołku i poprowadziłam paluszki, żebyś zagrała gamę. Na pewno dobrze Ci pójdzie. Nie chcę, żebyś pod jakimkolwiek względem czuła się gorsza od Twoich rówieśników. Ojciec i ja zrobimy, co w naszej mocy, żeby nadrobić stracony czas. Zawsze będziemy gotowi pomóc Ci we wszystkim. Oboje uważamy, że jeśli człowiek jest uparty i wytrwały, osiągnie to, czego pragnie. Ale o tym nie muszę Ci mówić. Przecież właśnie dzięki uporowi i determinacji masz rodzinę. ? Zaihzyki ? filmy Rozchorowałam się. Bolało mnie gardło i dokuczał męczący Jv kaszel, ale zlekceważyłam te objawy. Nadal prowadziłam zajęcia w szkole, choć z mniejszą energią niż zwykle. W końcu się doigrałam. Wysoka gorączka, dreszcze, kaszel tak silny, że prawie się dusiłam. Od trzech dni jestem uwięziona w łóżku. Nie mogę wstać, bo termometr pokazuje ciągle ponad trzydzieści dziewięć stopni. Czuję się potwornie, cała obolała, i już nie wiem, jak się położyć. Wszyscy bardzo o mnie dbają. Koleżanki podają mi antybiotyki i syrop na kaszel, a Kamal przygotowuje soki z cytryny i napary o cudownych właściwościach. Lekarstwa nie skutkują. Po kolejnej nieprzespanej nocy rano jestem nieprzytomna. Dziewczęta pocieszają mnie, mówią, że to tylko bardzo silne przeziębienie. Chciałabym im wierzyć, ale mam wrażenie, że złapałam bardzo poważną chorobę. To niemożliwe, wykluczone, pocieszam się w duchu. Przecież przed wyjazdem z Barcelony podano mi wszystkie 72 konieczne szczepionki. Staram się nie tracić animuszu, jest to jednak bardzo trudne. Czuję się samotna. Dziewczęta cały dzień są poza domem, pracują w szkole, chodzą na lekcje jogi i na spacery. Kamal przygotowuje mi ryż i zmienia wilgotne okłady na czole, ale dość pracy ma z własną rodziną. Krząta się cały dzień bez chwili wytchnienia. Dopiero wieczorem trochę zwalnia. Może na chwilę usiąść, zapalić tytoń i pooglądać telewizję. Towarzystwa dotrzymuje mi mała Ibuthi. Przysiada na łóżku i rysuje kolorowe obrazki, które później mi wręcza, abym się lepiej poczuła. To czarujące stworzenie. Patrzę na nią i zastanawiam się, czy moje dzieci będą do niej podobne. Mam wrażenie, że życie ze mnie uchodzi i z nikim nie będę mogła się pożegnać. Chwytam się pisania niczym ostatniej deski ratunku, skoro dziennik ma być jedynym świadkiem tego, co przeżyłam przez miesiąc w Indiach. Na okładce zeszytu przykleiłam kopertę z dwiema fotografiami, bo teraz chcę je mieć cały czas blisko siebie. Kiedy szykowałam się do wyjazdu, przejrzałam albumy ze zdjęciami i wybrałam fotografię rodziców, na której bardzo ładnie wyszli oraz prześliczne zdjęcie Fatimy. Pomyślałam, że dotrzymają mi towarzystwa i dodadzą otuchy, gdybym się załamała albo bardzo za nimi tęskniła. Tak też się stało. Teraz, w chwilach, kiedy jest mi ciężko, podnosi mnie na duchu to, że są blisko mnie. Porozumiewam się z nimi za „pośrednictwem" dziennika, bo gdybym zadzwoniła i powiedziała, jak się czuję, zmartwiliby się, a tego nie chcę za żadne skarby. Lato spędzają w Vilanova de Prades - gorące dni, chłodne noce. Ojciec pewnie poszedł po wodę do źródła, mama podlewa ogród, a Fatima ćwiczy grę na pianinie. A może poszli na spacer do lasu...? 73 Korzystając z tego, że trochę mi lepiej i potrafię zebrać myśli, piszę kilka słów pożegnania, aby ci, którzy mnie kochają i którzy dali mi wszystko, wiedzieli, że o nich myślałam. Pomimo odległości wyraźnie odczuwam ich bliskość. Czuję, że umieram, a przed moimi oczami przesuwa się film zlewający się z majakami gorączki. Nie jest to streszczenie mojego życia, jakie podobno widzą umierający, ale raczej dokumentalny czarno-biały film o tym, czego nauczyłam się w tej podróży, a z czym się jeszcze nie pogodziłam. Najpierw pojawia się ojciec Ribas, którego słowa sprawiły, że staram się patrzeć dookoła, nie oceniając tego, co widzę. Nie zawsze mi się to udaje, bo niełatwo zrozumieć różne koncepcje życia i świata. Starałam się zbliżyć do tutejszego sposobu myślenia, zgodnie z którym śmierć to tylko granice między jednym życiem a drugim. Kiedy myślę o tym jako o zjawisku odległym, perspektywa ta jest bardzo pokrzepiająca, kiedy jednak to dotyczy mnie bezpośrednio, okazuje się bardzo trudne. Trzeba gorliwie wierzyć, bo w przeciwnym razie pozostają jedynie wątpliwości i ciężko jest pamiętać, że nie ma się czego bać, bo po tym życiu będzie kolejne. W moim filmie są również sceny z udziałem kolegów z grupy i pojawia się wszystko, czego nauczyliśmy się jako wolontariusze. W szkole i w przytułku - dzieci i kobiety są zawsze najbardziej pokrzywdzone. Zaimponowała nam ich wola życia oraz energia, którą biorą nie wiadomo skąd, aby radzić sobie z rzeczywistością. I szczególna rola matki Adeliny, która nadała kształt wielu wyblakłym wspomnieniom towarzyszącym mi przez te wszystkie lata. To jest jak pożegnanie. Pisanie dziennika przynosi mi ukojenie, bo -jeśli coś się stanie - zostanie ślad, że myślałam o tych wszystkich osobach, które były ważne w moim życiu, i że ich nie zawiodłam. 74 Nigdy tak długo nie miałam gorączki, więc poprosiłam, żeby wezwano lekarza. I zagroziłam, że nie będę jeść, jeśli nie przyjdzie szybko. Środa, 27 listopada 1974 roku Dziś mija miesiąc od Twojego przyjazdu. Bardzo się zmieniłaś przez ten czas! Chętniej jesz, chociaż jeszcze czasami grymasisz... Zaczynasz odnosić osobiste sukcesy, tak jak rysunek w szkole, który wszyscy podziwiali. No i powoli można Cię zrozumieć... A wszystko dzięki temu, że bardzo się starasz. Dziś również odniosłaś maty sukces. Gdy tylko ojciec wrócił z pracy, pochwaliłyśmy się nim. Udało Ci się zagrać gamę na pianinie oburącz! Ojciec był zachwycony. Siedziałaś na stołku, przyglądałaś się nam i wiedziałaś, że nas uszczęśliwiłaś. Nasze słoneczko! Jeszcze nie potrafisz zrozumieć, ile znaczy dla nas muzyka. Bardzo nas do siebie zbliżyła i mamy nadzieję, że Ty również ją pokochasz. Twój ojciec chciał zajmować się muzyką zawodowo. Ja, będąc małą dziewczynką, uczyłam się w szkole muzycznej gry na skrzypcach i solmizacji. (...) Kiedy poznałam Twojego ojca, zachęcona przez niego, znów zaczęłam uczyć się gry na skrzypcach. Jestem pewna, że gdy zaczniesz grać melodie, przekonasz się, że warto wkładać w naukę tyle wysiłku. Poza tym zdaliśmy sobie sprawę, że masz dobry słuch i poczucie rytmu. Kiedy ojciec gra, zaczynasz tańczyć i dobrze Ci to wychodzi. Jest Wami oczarowany, robi Wam zdjęcia, nagrywa Wasze rozmowy i zabawy... Nie można oderwać go od kamery: montuje filmy, podkłada muzykę, podpisy... Przeżywamy bardzo wzbogacające i twórcze chwile. 75 Lekarka o imieniu Pushpa zbadała mnie i stwierdziła, że pewnie zaraziłam się malarią. Wydaje mi się to nieprawdopodobne, przede wszystkim dlatego, że brałam tabletki i przestrzegałam wszystkich zasad. Pushpa jest lekarką w ośrodku dla osób, które uległy wypadkom w miejscu pracy i potrzebują opieki. W zeszłym tygodniu pojechałyśmy zobaczyć ten ośrodek i Pushpa była naszą przewodniczką. Teraz wybawia mnie od domowych medykamentów. Pomaga mi wstać i wsiąść do dżipa. Jedziemy do szpitala. Po drodze zadaję jej wszystkie pytania, jakie przyszły mi do głowy. Odpowiada na nie bez dramatyzowania i uspokaja mnie trochę. Podobno czasem zdarza się, że mimo zażycia lekarstw zapada się na malarię. Parkujemy przed szpitalem i kierujemy się do wejścia. Pushpa cały czas mnie podtrzymuje, bo jestem tak słaba, że nie mogłabym postawić nawet kroku. Wejście do szpitala wygląda filmowo, i nie jest to tylko przenośnia. Otwieramy drzwi pchnięciem i przed nami pojawia się statyw z kamerą. Podłoga pełna kabli i torów do przesuwania kamer. Wbijam wzrok w podłogę, bo oślepiają mnie światła. Przebrani za lekarzy i pielęgniarki aktorzy zamienili panującą w szpitalu ciszę w wielki harmider. Wiele wysiłku kosztowało nas znalezienie prawdziwego lekarza, bez atrapy słuchawek na szyi. Drzwi z napisem na obu skrzydłach: Izba przyjęć. Pushpa otwiera je, ale okazuje się, że tu również kręcą film. O mało nie wystąpiłyśmy jako statystki! Druga próba powiodła się i znajdujemy się w prawdziwej poczekalni. Natychmiast kładą mnie na noszach. Lekarz, który mnie przyjmuje, zadaje masę pytań. Pushpa musiała mu przerwać i wyjaśnić, że nie rozumiem marami. Zamurowało go. Przez chwilę mam wrażenie, że nie traktuje nas poważnie, podejrzewając, że uciekłyśmy z planu filmowego. Kiedy wreszcie wyjaśniamy, w czym problem, lekarz przyznaje rację Pushpie i postanawia zrobić mi test 76 na malarię. Po półgodzinie przynoszą wyniki z laboratorium. Badanie dało wynik negatywny, nie można jednak wykluczyć malarii ze stuprocentową pewnością. Koniec końców, przepisują mi mnóstwo zastrzyków i tabletek. Pushpa jest zdania, że powinnam mieć dobrą opiekę, dlatego zabiera mnie do ośrodka, w którym pracuje. Zostaję więc zakwaterowana wśród zakonnic. Są między nimi Hiszpanki, rozmawiają ze mną i przygotowują mi pyszną zupę. Codziennie rano i wieczorem przychodzi Pushpa robić mi zastrzyki. W ośrodku jest wiele kalek - skutek wypadku przy pracy. Atmosfera jest bardzo przygnębiająca. Choć czuję się fatalnie, wiem, że mam tu dobrą opiekę i wierzę, że lekarstwa szybko zaczną działać. Piątek, 20 grudnia 1974 roku Dziś skończyłaś lekcje i jak zwykle wyszłaś zadowolona, z teczką pełną ćwiczeń. Zrobiłaś duże postępy: poprawnie piszesz litery nauczyłaś się również cyfr. Przejrzałyśmy wszystkie zadania domowe po kolei. Jesteś bardzo z siebie dumna. Rozmawiałam o Tobie z dyrektorką, która stwierdziła, że -ponieważ radzisz sobie bardzo dobrze - w następnym trymestrze możesz przejść do pierwszej klasy. Asho, wkrótce dogonisz rówieśników. Nauczyciele są z Ciebie zadowoleni, my również. Podobno bardzo szybko się przystosowałaś i wiele z siebie dajesz. Od tej pory będziesz na wyższym poziomie, więc czeka Cię jeszcze więcej pracy. Ale zaczyna się przerwa świąteczna, więc trochę odpoczniesz od nauki. Wykorzystamy ten czas, żeby zająć się innymi rzeczami. Hasik ylhoroba tak mnie osłabiła, że nie czuję się na siłach wybrać %0 się w pięciogodzinną podróż do Nasik. Kiedy wstaję, od razu się męczę, a pupę mam tak obolałą od zastrzyków, że nie wiem nawet, jak usiąść. Wydaje mi się, że najlepiej zrobię, jeżeli zostanę tutaj, dopóki całkiem nie wydobrzeję. Po śniadaniu nabieram nieco animuszu. Ulegam namowom zakonnic, które się mną zajmują, oraz kolegów z grupy i postanawiam jednak jechać. Muszę pojechać. Jak mogłabym nie wybrać się do Nasik, będąc tak blisko? Nasik, kołyska mojego pierwszego gaworzenia, jest kluczowym etapem tej podróży w przeszłość. Tam znajdują się części łamigłówki, których jeszcze mi brakuje. Być może ich nie odnajdę, ale muszę przynajmniej spróbować. To mój ostatni tydzień w Indiach. Nie wiadomo, kiedy pojawi się następna możliwość wizyty w Nasik. Ten sam upór, który sprawiał, że wspinałam się po krętych schodach i prosiłam o rodziców, teraz skłania mnie, abym poszukała odpowiedzi na pytania: Kim byli moi rodzice? Dlaczego znalazłam się w sierocińcu? Czy 78 mam rodzeństwo? Często dziękuję za drugie życie, jakie zostało mi ofiarowane, ale równie często zadaję sobie pytanie, dlaczego właśnie mnie spotkał ten przywilej. Zastanawiam się też, dlaczego rodzice mnie porzucili, dlaczego nie chcieli mnie kochać. Może cisza, która zawsze była odpowiedzią, w Nasik zamieni się w słowa. Pełna nadziei i zarazem niepokoju, idę do mojej sypialni, ubieram się w pomarańczowo-liliowy salwar kameez, maluję sobie czarną kreskę na powiekach, wrzucam do plecaka kilka drobiazgów i idę do dżipa. Zakonnice cieszą się, widząc mnie w formie, i opowiadają, że były ogromnie przestraszone, kiedy przyjechałam osłabiona z bardzo wysoką gorączką. Pushpa naszykowała mi paczkę z lekarstwami i zastrzykami na czas wyjazdu. Będę musiała znaleźć kogoś, kto umie robić zastrzyki. Wsiadam do dżipa i znów spotykam się z grupą, która przyjechała z Barcelony. Nie widzieliśmy się od wielu dni i musimy opowiedzieć sobie przygody, jakie nam się przydarzyły. Koledzy bardzo się o mnie troszczą. Żeby nie zrobiło mi się niedobrze podczas podróży, zostawili dla mnie miejsce przy kierowcy, Divakerze, bardzo wesołym chłopaku. Nie brak mi siły woU, ale ciało rządzi się własnymi prawami -jestem bardzo słaba i z trudem powstrzymuję jęk. Nasik leży w odległości ponad stu osiemdziesięciu czterech kilometrów od Bombaju, ale droga jest fatalna, więc jazda trwa całą wieczność. Rozbite samochody i ciężarówki po obu stronach szosy nie tworzą najpiękniejszej panoramy. Uprzedzano nas, że na tej drodze zdarza się wiele groźnych wypadków. Wtedy za bardzo się nie przejęłam, ale poraża mnie to, co widzę na własne oczy. Divaker śpiewa i żartuje, a ja nawet się nie uśmiecham, bo źle się czuję, bo nie wiem, z kim przyjdzie mi się spotkać i... dlatego, że kierowcy jeżdżą tu jak szaleni. 79 W miarę jak oddalamy się od wielkiego miasta, zieleń staje się coraz bardziej intensywna, a góry przybierają najbardziej wymyślne kształty. Ostatni odcinek to trudny podjazd pod bardzo stromą górę. Zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty, aż znajdujemy się na równinie Nasik - łąki i poła ryżowe. Celem podróży do Nasik, oprócz moich osobistych poszukiwań, jest wizyta w kolejnym miejscu pracy wolontariuszy. Znajduje się ono w Dindori, niedaleko Nasik. Praca tutaj polega na budowie malutkich zbiorników, w których będzie się gromadzić woda monsunowa do wykorzystania w porze suchej. Wprawdzie wody jest pod dostatkiem, ale tylko w określonych porach roku, co warunkuje uprawy i tym samym - styl życia. Ziemia nie może wchłonąć całej wody, jaką dostarczają monsunowe deszcze, i bardzo dużo się marnuje, spływając do rzek i do morza. Dlatego też, aby jak najlepiej wykorzystać to „wodne zagłębie", buduje się rowy irygacyjne, z których pompuje się wodę na wyższe poziomy. Dzięki tej technice udaje się w znacznej mierze uniknąć skutków erozji i zapewnić zapas wody aż do czasu następnego monsunu. Umożliwia to uprawę ryżu, który wymaga dużej ilości wody w krótkim czasie. W tutejszej grupie pracują ludzie, którzy przyjechali z Majorki i Minorki, a projektem kieruje Perico Massanet, jezuita z Majorki. Mieszka w Dindori od lat i cały wysiłek wkłada w to, aby umożliwić wykorzystywanie ziemi w sposób najbardziej praktyczny i ekologiczny. Wraz ze współpracownikami i mieszkańcami wsi stworzył małą sieć doradztwa rolniczego. Razem uczą się nowych technik, dzielą doświadczeniami, a organizacja przyznaje nieoprocentowane kredyty ludziom, którzy pracują na roU, aby mogli rozwinąć uprawy. Perico Massanet proponuje nam nocleg w swoim domu w Dindori. Kiedy już udaje nam się zagospodarować powierz- 80 chnię tak, byśmy mogli wszyscy się pomieścić, dzwonię do klasztoru w Nasik i zapowiadam się z wizytą. Wszystko ustalone, będą czekać na mnie jutro. Teraz znów wsiadamy do dżipa i z Dindori udajemy się do sąsiedniej wioski, Yambucke, gdzie obchodzone jest święto pola. To dziękczynne święto na cześć krów za ich pomoc w pracach polowych. Rolnicy przyozdabiają je, a na rogach robią rysunki w jaskrawych kolorach. Drogą maszeruje takie mnóstwo krów, że nie widać końca defilady. Cała wioska wybiega nam na powitanie, a ja, nie zdając sobie z tego sprawy, staję się centrum zainteresowania. Wszyscy mi się przyglądają, mówią rzeczy, których nie rozumiem, ale z tonu wnioskuję, że są to przejawy sympatii. Kolejny raz jestem i nie jestem stąd, odżywa wieczny konflikt pomiędzy tym, jak mnie postrzegają inni, a tym, co sama czuję. Kiedy pierwsze lody zostają przełamane, wszyscy chcą nas zaprosić na herbatę. Jeden z mężczyzn, który wygląda na przywódcę wioski, zabiera nas do swojego domu. Siadamy na ganku i zostajemy poczęstowani herbatą, co jest przejawem szczerej przyjaźni. Popijamy gorącą aromatyczną herbatę w pięknym otoczeniu. Patrzę na pola i gliniane domy skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Widok zapiera dech w piersiach. W świątecznym gwarze na placu podchodzi do mnie dziewczynka, chwyta za rękę i nie oddala się na krok. Nic nie mówi, tylko patrzy na mnie nieustannie i uśmiecha się, jakbyśmy znały się całe życie. Jest mi z nią dobrze, ale jej przyjaciółki są zazdrosne. Krowy przechodzą, a pasterze robią wszystko, żeby kłaniały się po drodze. Chłopcy z wioski rozłupują kokosy i rozdzielają je. Nie można nie przyjąć podarunku, więc zbiera mi się góra kawałków kokosa i nie daję rady ich zjeść. Przechadzam się po placu, a przed świątynią, nieświadomie, wchodzę na kamień, 6 - Córka Gangesu 81 żeby lepiej widzieć. I popełniam gafę stulecia! Wszyscy patrzą na mnie zadziwieni, kamień ten bowiem służy do składania ofiar. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Tak jak umiem, gestykulując, proszę ich o wybaczenie. Po chwili nikt już o tym nie myśli -chyba wybaczyli mi ignorancję. W drodze powrotnej do Dindori jeden z wolontariuszy proponuje, że zrobi mi zastrzyk. To Eduard, weterynarz. Najchętniej powiedziałbym, że przecież nie jestem krową ani koniem, ale nie mam wyjścia i muszę zdać się na niego. Operacja przebiega sprawnie, bez komplikacji. Jem kolację i kładę się spać, bo jutro czeka mnie dzień, którego pewnie nigdy nie zapomnę. Za kilka godzin znajdę się tam, gdzie się urodziłam. Nie ma słów, którymi mogłabym opisać, jak bardzo się denerwuję. Wstaję o świcie, po nieprzespanej nocy. Toni, kolega z grupy, chce mi towarzyszyć do Nasik. Obawia się, że jestem za słaba, abym mogła jechać sama. Zgadzam się i wyruszamy razem. Prawdę mówiąc, fizycznie czuję się całkiem nieźle, ale jestem bardzo przejęta tym, że wrócę do mojego miasta i odwiedzę zakonnice, które zajmowały się mną do trzeciego roku życia. Autobus jest po brzegi wypchany ludźmi i zwierzętami wszelkiej maści. Przyjeżdżamy do Nasik. Brzmi to niewiarygodnie, ale jestem w Nasik! Gdy tylko stawiam stopy na ziemi, mam wrażenie, że za chwilę przywita się ze mną ktoś, kto okaże się znajomy. Jestem tak podekscytowana, że nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. W końcu wybucham nerwowym śmiechem: śmieję się z siebie samej. 82 Nasik jest jednym ze świętych miast Indii, miejscem pielgrzymek. Wiele wieków temu bogowie i demony walczący o dzban (kumbh) z nektarem nieśmiertelności zjednoczyli swoje siły, aby wydobyć go z głębin morza. Kiedy dzban znalazł się na lądzie, Wisznu porwał go i uciekł. Po dwunastu latach walk bogowie wygrali z demonami i wypili nektar. Podczas walk uroniono cztery krople drogocennego płynu: w Allahabadzie, Hardwarze, Nasik i Ujjain. Dlatego miasta te są święte, a co trzy lata obchodzi się święto dzbana (mela kumbha). Mam szczęście, że urodziłam się w świętym mieście. Na pewno naznaczyło mnie to w pewien sposób, tak jak i imię, które mi nadano. Asha oznacza nadzieję i pragnienie. Jestem przekonana, że nadając człowiekowi imię, określa się po części, jakie będzie jego życie i wyznacza kierunek. Pragnienie i nadzieja zawsze były obecne na mojej drodze. Obrazy świętej rzeki Ganges, które tyle razy widziałam na zdjęciach i w filmach dokumentalnych, mam teraz przed oczami na żywo. Przez Nasik przepływa rzeka Godawari, a na jej tarasowych brzegach wznoszą się świątynie i sanktuaria. W Godawari kobiety piorą ubrania i kąpią się, aby skorzystać z oczyszczającego działania wód. Na brzegu znajdują się stosy do spalania zwłok i tak jak do Gangesu, popioły wrzuca się do rzeki. Nie przestaję robić zdjęć, aby zachować wspomnienie każdego obrazu i każdej chwili. Mam nadzieję, że w dzienniku, który piszę w wolnych chwilach, uda mi się utrwalić przeżycia wywołane wszystkim, co widzę, czuję i słyszę: zapachami, dźwiękami, wodą, ziemią. Tak, kiedy upłynie trochę czasu, będę mogła przeżyć wszystko jeszcze raz. Pomimo wszechogarniającej biedy czuć, że żyje się tu godniej niż w przeludnionym Bombaju. Spokojniej. Jakie to szczęście, że koniec końców choroba nie przeszkodziła mi 83 w podróży, bo teraz, kiedy już jestem w moim mieście, wiem, że nigdy bym sobie nie wybaczyła, że tu nie przyjechałam. Przechodzimy na drugi brzeg rzeki i docieramy na rynek. Jedną stronę placu zajmują stragany z warzywami, przyprawami i tkaninami, a po drugiej stoją dwie cysterny z wodą z Godawari: jedna do prania ubrań, a druga dla rytuałów życia i śmierci. Mężczyźni odmawiają modlitwy. Kobiety piorą mieniące się jedwabie i rozkładają je na ziemi, aby wyschły. Tworzy się mozaika tysiąca kolorów. Dzieci grają w berka. Całe życie miasta toczy się na tym placu. Cysterna ze świętą wodą symbolizuje odwieczny cykl odrodzenia się i umierania. Ludzie, kąpiąc się w rzece, w której spoczęły prochy zmarłych, otrzymują życie duchowe - życie dla ciała i duszy. Jestem osobą wierzącą, ale dopiero w Indiach zrozumiałam, na czym polega prawdziwa wiara. Staje mi przed oczami ojciec rodziny, która podejmuje nas w Bombaju. Naresh nigdy nie chodzi do świątyni, odmawia modUtwy w kuchni. Bóg jest wszędzie, dlatego też wystarczy spojrzeć w niebo albo myśleć o dobrych rzeczach i każdy może nawiązać bardzo intymną rozmowę ze swoim Bogiem. Docieramy do klasztoru. Jest oazą spokoju pełną okazałych drzew i bujnej roślinności w kolorze bardzo intensywnej zieleni. Cisza ogrodu kontrastuje z hałasem ulic w Na-sik. Przechodzę pod witającym nas łukiem i ścieżką kieruję się w stronę budynku wznoszącego się przy fontannie. Zakonnice witają mnie radośnie. Czekały na mnie. We mnie mieszają się marzenia i rzeczywistość. Czuję się jak w domu. Byłam malutka, kiedy wyjechałam z Nasik, i nic nie pamiętam, nie rozpoznaję ani zakonnic, ani klasztoru, ale wszystkimi porami skóry przenika do wnętrza coś dobrze 84 znajomego. Zakonnice rozmawiają ze mną po angielsku i wszystkie zwracają się do mnie po imieniu: „Asha. Asha, nasza malutka Asha". Jedna z nich nie jest w stanie wykrztusić nawet słowa, ma oczy pełne łez. To matka Nirmala. Całuje mnie, przytula i powoli dochodzi do siebie: „Ale wyrosłaś. .. jakaś ty ładna... kto by pomyślał". Zaskakuje mnie, że jest taka młoda - nie ma więcej niż pięćdziesiąt lat, może nawet mniej. Musiała być bardzo młoda, kiedy zajmowała się mną, a później zdecydowała zawieźć do Bombaju, do matki Adeliny. Jest ładna, ale całą twarz zasłaniają jej okulary. Prowadzi mnie do kamiennego budyneczku za klasztorem, który był moim domem do trzeciego roku życia. Siadamy na ławce w parku, przy okazałym drzewie, do którego przymocowana jest huśtawka. Ogród wygląda tak, jakby kwiaty również wiedziały o moim przyjeździe i wystroiły się w najczystszą biel, najjaskrawszy róż i najczerwieńszą czerwień. Moje zmysły szaleją, nie mogąc wszystkiego ogarnąć, a matka Nirmala przygląda mi się badawczo. Nie muszę jej mówić, po co przyjechałam. Łamiącym się głosem zaczyna opowiadać moją historię. Przyszłam na świat pewnego parnego listopadowego popołudnia. Kraj, który był świadkiem moich narodzin, od dwóch miesięcy tonął w powodzi po burzliwych monsuno-wych deszczach, a ziemia przesycona wodą czekała niecierpliwie, żeby spoczęły na niej pierwsze promienie słoneczne. Po burzy pola zieleniły się i w powietrzu unosił się ich intensywny zapach, wołający, aby na nowo je obsiać. Na przestrzeniach zastałej wody przebijały się delikatne pędy ryżu, jasnozielone i świeże, niezaprzeczalny przejaw pierwszych oznak życia. Ponad połacie kałuż, niczym puchowa kołdra, wynoszą się łagodnie pagórki w ciemniejszym odcieniu, jak 85 brzuchy kobiet, które stąpając po tej wilgotnej ziemi, pobrzękują dzwoneczkiem przy każdym kroku. Od świtu do nocy - piękne, i bose, noszą dzbany wody. Nowe pędy, nowe owoce, nowy płacz i burza niekończących się śmiechów. Wszystko zaczęło się i zakończyło w małym mieście skąpanym w oczyszczających wodach świętej rzeki życia i śmierci. Cel pielgrzymek, przyciągający w ponadnaturalny sposób niczym magnes, sprawił swą siłą, że Nasik stał się miejscem kluczowym zarówno dla mnie, jak i dla wielu innych osób. W najpiękniejszym momencie, dokładnie wtedy, gdy dzień i noc łączą się w uścisku, spotkały się również rozkosz i ból, życie i śmierć. Jedno dogasało, wydawszy owoc, a nowo narodzone domagało się gwałtownie swojego miejsca na świecie, który przyjął je bardzo wrogo. Mój ojciec był wieśniakiem. Żonaty po raz drugi, miał dzieci z pierwszego małżeństwa i w oczach hinduskiego społeczeństwa był już stary, bo dobiegał czterdziestki. Moja matka umarła przy porodzie, a on wpadł w depresję i nie czuł się na siłach, by mnie wychować. Wiedział, że jest stary, bez środków do życia, i musi wychować dzieci, które już miał. Krótko mówiąc, moje pojawienie się na świecie było dla niego potężnym ciosem. Pod koniec lat sześćdziesiątych Nasik nie było miastem. Była to raczej duża wioska, gdzie wszyscy się znali i dlatego też wszyscy wiedzieli o moich narodzinach. Mój ojciec wymyślił, że ciężką sytuację, w jakiej się znalazł, najlepiej rozwiąże, zostawiając mnie gdzieś na ulicy, żeby wziął mnie ktoś, kto będzie mógł się mną zająć. Ale osoba, która mnie znalazła, oddała mnie ojcu, robiąc mu wyrzuty, że chciał się mnie pozbyć. Ojciec spróbował po raz drugi i skutek był podobny, bo całe miasteczko wiedziało o moich narodzinach i nie było wątpliwości, skąd pochodzę. Przy trzeciej próbie na zawi- 86 niątko natknęła się zakonnica. Historia wdowca, który porzucił dziecko, zdążyła już obiec całe miasteczko i dotarła również za klasztorne mury. Zakonnice odnalazły mego ojca i zaproponowały mu, że skoro nie czuje się na siłach, aby mnie wychować, one się mną zajmą. Przez całą opowieść od czasu do czasu po policzku spływa mi łza. W pewnej chwili nie mogę się powstrzymać i szloch całkiem zagłusza opowiadanie. Dławi mnie w piersiach, nie mogę złapać tchu. Spomiędzy drzew wyłania się młodziutka zakonnica z tacą. Przynosi nam świeżą lemoniadę, aby złagodzić gorycz. Teraz już wiem, skąd jestem. Wiem, że mam początek i jaki on jest. Do niedawna moja przeszłość przypominała studnię, do której spuszcza się wiadro, a ono nigdy nie wraca pełne. Ból i uczucia, które przez wiele lat tłumiłam, aby nie kierowały mną ani nie ograniczały w działaniu, nagle przybierają postać trzykrotnego porzucenia, trzech kolców wbitych tam, gdzie boli najbardziej - w duszę. Ale teraz, po wielu dniach zanurzenia w tej kulturze - tak obcej i tak bliskiej zarazem -jestem w stanie zrozumieć postawę pogrążonego w rozpaczy mężczyzny, który musiał pogodzić się z utratą żony i moim przyjściem na świat. Matka Nirmala pomaga mi spojrzeć na tę smutną historię przez pryzmat duchowości hinduskiej. Początek mojego istnienia był dramatyczny, ale zarazem nadał kierunek mojemu dalszemu życiu. Gdyby stało się inaczej, nie byłoby mnie tu, nie starałabym się odkryć krętych ścieżek, jakie zawiodły mnie do drugiego życia. Płaczę i staram się ogarnąć ogrom uczuć, które nagle dały o sobie znać. Matka Nirmala ma dla mnie kilka pogodnych historii. Opowiada o Johnnym, moim przyjacielu od serca. Pokazuje mi huśtawkę, którą zamontowano zaledwie kilka lat temu. Podobno gdyby istniała w okresie, kiedy Johnny i ja biegaliśmy po tym ogrodzie, od razu byśmy ją zepsuli. Byliśmy nieznośni i uwielbialiśmy psocić. Ilekroć mieliśmy ochotę na coś słodkiego, tak długo wygłupialiśmy się przy siostrach, aż w końcu dostawaliśmy jakieś łakocie. Gdy skończyłam trzy lata, zakonnice postanowiły odesłać mnie do Regina Pacis w Bombaju. Tam mogłam pójść do przedszkola, potem do szkoły i w przyszłości żyć na własny rachunek. Nawet przez mysi im nie przeszło, że ich dziewczynka, pędziwiatr, który robił z nimi, co chciał, tak szybko i z taką determinacją wzniesie się do lotu. Z ławki, na której siedzę z matką Nirmalą, podziwiam ogród. Czas jakby się zatrzymał. Spoglądam na drzewa, na huśtawkę, której nie było wiele łat temu, na kwiaty... i wyobrażam sobie, jak biegam boso za Johnnym, z wdziękiem właściwym małym dzieciom. Tak wygląda sceneria pierwszego rozdziału mojego życia. Ale ostatnie części układanki - te, które zespolą ją w jedną całość - znajdują się w kościele świętej Anny, gdzie mnie ochrzczono. Idzie ze mną matka Nirmała, a także Toni, który od pierwszej chwili nie przestaje robić zdjęć. Idziemy pieszo, bo kościół znajduje się niedaleko klasztoru. Po drodze zakonnica opowiada, że sama uszyła mi sukienkę do chrztu, z falbankami i kgronkami, dopracowaną w każdym calu. Rodzicami chrzestnymi byli ojciec jednej z zakonnic i siostra innej. Przyjmuje nas bardzo ciepło ojciec Parkaast i wyciąga z szafy księgę chrztów. Gdy przygotowuje odpis aktu chrztu, siadam obok niego i śledzę wzrokiem zapisy na mojej stronie. Data chrztu: 7 maja 1969 roku. Data urodzenia: 7 listopada 1967 roku. Imiona: Asha Mary. Zachowano imię nada- 88 ne mi przy narodzinach, ale dodano drugie - Mary, aby było „po chrześcijańsku". Nazwisko: Ghoderao. Imię ojca: Ra-dhu Kashinath. Oczy zachodzą mi łzami, kiedy litera po literze czytam imię tej, która, dając mi życie, straciła własne: Shevbai. Proszę proboszcza, aby wymówił imiona moich rodziców w swoim języku. Nigdy ich nie zobaczę, nie będę miała nawet ich zdjęcia, ale będę mogła ich sobie wyobrazić dzięki melodii ich imion. Zawód ojca: rolnik. Narodowość: hinduska. Następnie nazwiska rodziców chrzestnych i księdza oraz miejsce chrztu: kościół Świętej Anny. Opada mgła, która zasnuwała początki mojego istnienia. Chodzę po mieście, w którym się urodziłam, wiem, jak znalazłam się w klasztorze, a później w Bombaju, aby w końcu dotrzeć do Barcelony. Puste miejsca wypełniły się słowami i konkretnymi obrazami, które kształtują moją rzeczywistość. O ojcu wiedziałam bardzo niewiele. Kilka lat po przyjeździe do Barcelony otrzymałam list od matki Adeliny, w którym zawiadamiała mnie o jego śmierci. Chociaż go nie znałam, nie pamiętałam i imałam do niego żal, wiadomość, że zmarł, bardzo mnie zasmuciła. O matce wiedziałam jeszcze mniej: jakże szukałam jej we wszystkich kobietach, które mijałam na ulicach Bombaju! Gdzieś mam rodzeństwo. Nie wiem, jak liczne, czy są to siostry czy bracia, jak im się żyje, czy mają dzieci, gdzie mieszkają. To dzieci z pierwszego małżeństwa mojego ojca. Matka Nirmala radzi mi, bym ich nie szukała. Nie wiedzą o moim istnieniu i mają własne życie - tłumaczy - więc poznanie mnie tylko wprowadziłoby zamęt. Pewnie ma rację. Nie upieram się i poszukiwanie przeszłości uznaję za zakończone. ?omói z Jndii ?o powrocie z Indii potrzebowałam kilku miesięcy, aby uporać się z emocjami i żyć dalej. Nie było to łatwe. Chwila, w której wsiadłam do samolotu z Bombaju do Barcelony, była nie tylko początkiem mojego powrotu do domu. Rozpoczęła również długą drogę do tego, by przetrawić wszystko, czego doświadczyłam przez miniony miesiąc; każdy okruch bólu i każdą iskrę radości, które w Indiach nabrały realnych kształtów, znalazły miejsce w moim wnętrzu. Jechałam do Indii gotowa chłonąć wszystko niczym gąbka. I rzeczywiście, wszystkie spędzone tam chwile okazały się bardzo cenne. Odnalazłam odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawałam sobie przez wiele lat. Teraz wiem, że należę do cudownej ziemi, jaką są Indie - nie dlatego cudownej, że tak się mówi, ale dlatego, że w wielu w momentach czułam się jak Hinduska - i cieszę się, że jestem ich częścią. Z takiej perspektywy mogę spokojnie spoglądać w przeszłość i opowiadać historię mojego życia, mogę też śmiało patrzeć w przyszłość i podejmować decyzje. Czasem słuszne, innym razem 90 nie, ale przynajmniej nie tonę w niepewności. Jedną z takich decyzji było napisanie tej książki. Przed przyjazdem do Indii nie byłam gotowa na to, by się przekonać, co niesie ze sobą fakt, że jestem Hinduską. Unikałam nawet moich rodaków, bo wciąż dręczyło mnie pytanie, co by ze mną było, gdybym została w Indiach. Czułam się uprzywilejowana, miałam nawet poczucie winy. Teraz z dumą myślę o osobie jako o katalońskiej Hindusce i nie spuszczam wzroku, kiedy spotykam rodaka; przeciwnie, pojawia się nić porozumienia. Wychowałam się tutaj, ale wzięłam wiele stamtąd. Nie tylko wygląd. Podczas pobytu w Indiach utożsamiałam się z nieskończoną liczbą drobiazgów, jak na przykład przyjemność chodzenia boso, zapach kadzidła, żywe kolory, harmonia kwiatów i świec. Powrót do Barcelony otworzył mi również oczy na rzeczywistość. Są ludzie, którzy chcą adoptować dzieci z innych krajów. Postanowiłam opowiedzieć im moją historię. Czułam, że nie mogę jej zachować tylko dla siebie, i byłam pewna, że moje doświadczenie przekona ich, że to, co wydaje się bardzo skomplikowane, może się doczekać szczęśliwego końca. Wzięłam udział w kilku spotkaniach dla małżeństw, które ubiegają się o adopcję. Najpierw opowiadałam im o sobie, a potem rozmawialiśmy o ich problemach. Byli zniechęceni długotrwałą i skomplikowaną procedurą prawną, nękały ich też rozmaite wątpliwości i obawy. Starałam się ich uspokoić. Tłumaczyłam, że rodzice biologiczni przeżywają to samo: podejmują decyzję o poczęciu dziecka z wielką nadzieją, a później przez dziewięć miesięcy martwią się, czy sprostają rodzicielskim obowiązkom. Żadne dziecko nie przychodzi na świat z instrukcją obsługi, te adoptowane również. Na wiele pytań nie ma więc jednej jednoznacznej 91 odpowiedzi, bo świat nie jest czarno-biały. W jednej tylko kwestii jestem nieprzejednana: przekonuję, że nie wolno zmieniać dziecku imienia. Niektórzy tłumaczą, że jeśli imię brzmi bardzo dziwacznie albo jest trudne do wymówienia, lepiej je zmienić. Ja jednak nie ustępuję. Imię nadane po narodzinach - tłumaczę - stanowi część istoty ludzkiej i powinno towarzyszyć jej zawsze. Gdyby mnie zmieniono imię, byłoby to próbą wymazania sześciu lat mojego życia. Dzieci adoptowane muszą się zmierzyć z wieloma zmianami - kraju, języka, zwyczajów, i nie ma potrzeby dodawać jeszcze jednej. Nadzieja, którą kryje moje imię bywa dla mnie bodźcem i przewodnikiem. Prawie wszyscy chcą adoptować niemowlęta. Opowiadając moją historię, staram się przekonać, że przystosowanie się dzieci starszych nie jest problemem nie do pokonania. Dzieci te mają świadomość swojej sytuacji i zasługują na to, aby dać im szansę. PrzyszU rodzice martwią się również koniecznością zmiany języka i niektórzy myślą o zapisaniu dziecka do szkoły z wykładowym angielskim. Ja uważam, że to tylko utrudni proces adaptacji. Zachęcam, by zdecydowali się na posłanie dzieci do zwykłych hiszpańskich szkół. Kolejny problem to przeszłość dziecka. Na pewno nie wolno jej przekreślić, mówię. Rodzice biologiczni zawsze będą w pewien sposób obecni i nigdy nie należy ich obwiniać o porzucenie dziecka. Może trudno będzie zdecydować, ile opowiedzieć dziecku o jego pochodzeniu, ale zatajanie prawdy zawsze przynosi więcej szkody niż pożytku. Zwykle to dziecko dostarcza wskazówek swoim zainteresowaniem czy też jego brakiem. Kiedy byłam mała, czułam paniczny strach na widok osób z Indii, bo myślałam, że zabiorą mnie ze sobą. Inne dzieci być może nie będą się tym przejmować. Każdy człowiek jest inny. Ale nie można zmuszać dzieci, aby zapomniały lub pamiętały więcej, niż trzeba. 92 , Powrót do miejsca pochodzenia to temat następnych pytań. Rodzice chcą wiedzieć, kiedy i jak go zorganizować. Wyjaśniam, że do tego również nie można zmuszać. Dziecko samo zasygnalizuje, jeśli poczuje taką potrzebę. Kiedy? Nie ma reguły. Ja nie byłam w stanie tego zrobić przez dwadzieścia lat, inni może odczują takie pragnienie wcześniej. A moja siostra Fatima do tej pory nie chce nawet słyszeć o powrocie do Indii. Ból z powodu porzucenia jest tak wielki, że niełatwo się z nim pogodzić. Niektórzy przyszli rodzice martwią się, że ich dziecko spotka się z przejawami rasizmu, i pytają, jak mu wtedy pomóc. Dzielę się z nimi własnymi doświadczeniami, a na koniec proszę, by porzucili wszelkie obawy. Jeśli będą kierować się miłością, na pewno wszystko się uda. Chciałabym, aby ta książka pomogła ludziom, którzy znajdują się w sytuacjach podobnych do tych, jakie przeżyliśmy moi rodzice i ja. Mam nadzieję, że po jej przeczytaniu przyszU rodzice pozbędą się obaw, a ci, którzy już stworzyli rodzinę, znajdą w niej odbicie własnych doświadczeń. A może ich historia potoczyła się całkiem inaczej, ale była równie wzbogacająca. Aby przeżycia ukazane w książce nie były jednostronne, zamieściłam fragmenty z dziennika mojej matki. Dwa różne punkty wyjścia, czasem sprzeczne, które na koniec łączą się w całość. Jestem pewna, że znowu wybiorę się do Indii, nim minie następnych dwadzieścia lat. Barcelona, sierpień 1995-wrzesień 2002 Podziękowania Książka ta nie powstałaby bez nieocenionej pomocy Gemmy Sarda. Cierpliwie wysłuchała mojej wielogodzinnej opowieści i pomogła mija uporządkować, przeczytała także dzienniki moje i mojej matki i wybrała z nich odpowiednie fragmenty. Dziękuję ci, Gemmo, za to, że zamieniłaś moją opowieść w książkę, i za całe Twoje oddanie. Dziękuję mojej Mamie za to, że pisała dla mnie dziennik. Przez kolejne lata rejestrowała wszystkie zdarzenia kolejnych dni, abym kiedyś mogła zrozumieć moje życie. Dziękuję, że pozwoliła mi dołączyć do książki niektóre fragmenty tak intymnego dziennika. Dziękuję mojemu Ojcu za jego bezwarunkową miłość. Łączy mnie z nim głęboka, bezgraniczna więź. Chociaż nie pojawia się często na stronach tej książki, jego wsparcie czułam zawsze, od pierwszego dnia. Dziękuję mojej siostrze Fatimie za to, że pozwoliła, abym opowiedziała jej historię, która jest bardzo związana z moją. Dziękuję Lluisowi za to, że był przy mnie przed i po podróży, i za to, że pomógł mi spakować i rozpakować walizkę uczuć. Dziękuję Carmen Jane i Arturo Agustinowi, którzy zachęcili mnie, abym zaczęła o sobie mówić. 94 Dziękuję Miguelowi, który towarzyszył mi przez długie lata i pomógł mi poukładać pomysły i obrazy. Dziękuję Paco Escribano za to, że zachęcił mnie do pisania, i za to, że przedstawił mnie Anik Lapointe, mojej katalońskiej edytorce, która zawsze wierzyła w powodzenie tego pomysłu. Dziękuję również Sylwii Querini, odpowiedzialnej za wydanie kastylijskie, za jej profesjonalizm i ciepło. Dziękuję Vincecowi Altaió, przyjacielowi i bratu, za sympatię i wsparcie. Dziękuję również Anie Soler-Pont, która z dnia na dzień stała się moją przyjaciółką i agentką literacką. Połączyła nas rzeka Ganges. To ona nadała ostateczny kształt tej książce. lSII ' WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2004. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi ^