16564
Szczegóły |
Tytuł |
16564 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16564 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16564 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16564 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
OKRUSZYNY
Zbiór
powiastek, rozpraw i obrazków
przez
J. I. Kraszewskiego.
Nulla dies abeat, quin linea ducta supersit
Warszawa,
w Drukarni S. Orgelbranda.
Nakładem J. B. Czerniaka w Białocerkwi.
1856. Wolno drukować z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury po wydrukowaniu,
prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa, dnia 3/15 Grudnia 1855 r. p. o. Starczego Cenzora, Radca Honorowy A.
Broniewski.
Tom I.
I. ŁZA W NIEBIE.
Było to w niebie.
A pewien jestem, że nieba nie znacie: filozofowie wam je wykreślają omackiem, serce
przeczuwa, czy przypomina, myśl nabranemi z ziemi farby maluje i złoci; lecz któż nam opowie co
niebo? Niebo, ku któremu tęsknim wszyscy żyjąc na ziemi, którego konający spodziewają się i
szukają za żywotem doczesnym, niebo dla wszystkich mgłą zakryte i niedostępne. Kto w niem był
nawet myślą, marzeniem, czy duszy zachwytem, jak je opisać potrafi, jak. opowie widzenie
straszne, cudne, niepojęte, wyrazami tylu, a tak mdłemi, gdzie jednegoby tylko, a tak potężnego
potrzeba! Nadto słów jest w języku, zamało myśli w głowach naszych, usta niemieją wśród
poczętej mowy i nic pajęcza myśli się zrywa.
Było to w niebie.
Tam panuje cisza i spokój wieczny wśród wiekuistego żywota; niezmienny byt, byt pełny, byt
jedyny, w którym drga wszystko co żyje! Albowiem w niebiosach, łączymy się z Bogiem: tam
całość, tam jedność. Wszystkie barwy, zbiegły się w jednę barwę niezgasłego światła, wszystkie
dźwięki w jeden śpiew harmonijny, wszystkie linije w najcudniejsze kształty, wszystkie myśli w
jednę ogromną myśl żywota wiecznego. Tam każdy pojedynczo żyje we wszystkich, wszyscy w
każdym; duch wszelki jest ogółem i jest sobą, a myśl rodzi się jedna wszędzie i obiega koło
duchów, jak dźwięk rozlewa się w powietrzu.
W pośrodku niebios króluje Bóg. Pod nim kołami różnobarwnemi jaśnieją duchy nieśmiertelne;
doskonałość; do jakiej doszły, daje im miejsce bliższe lub dalsze od bóstwa, jak ciężar ciał
ziemskich zawiesza je lub zanurza w wodzie. Sam tu każdy swym sędzią, bo gdy dusza wynijdzie z
ciała, leci i staje gdzie ją skrzydła niosą własne: im szersze i silniejsze skrzydła, tem wyższe
miejsce.
Stopniami, stopniami od ogniska ciemnieją koła duchów, aż utonęły w ciemnościach, na dnie
których leżą i jęczą w bezdnie ci, co żyli ciałem tylko, a zabili w sobie nieśmiertelności pierwiastek.
Najbliżej Boga stoją aniołowie niepokalani; promienie jego korony.
Wśród uroczystego milczenia, słychać powolną harmoniją, zawsze jednę, coraz różną, będącą
jakby oddechem żywota niebieskiego: ta pieśń złożyła się z tysiąca, a brzmi jednogłośnie. Każde
usta dorzucają do niej słowo, a w głębi wszystkich wyrazów tak rozmaitych, jak liście drzew
naszych, drży myśl jedyna.
Z wyżyny niebios, co za spójrzenie na światy! Milijony świateł biegną i złotemi migają
kręgami: jedne gasną, powstają drugie, rozlamują się inne, i złotemi warkoczami, piszą w sinych
ciemnościach głoski nieodgadnione dla nas — znikomości ciała. Ztamtąd przecież, z niebios,
głoski to czytelne i pojęte łatwo, dla mieszkańców nieśmiertelności przytulonych do łona Bożego.
Tu i owdzie błyska słońce nieruchome, w około którego ślizgają się kule ogniste, powolnie
zbliżając się ku niemu. Niektóre z nich jakby z dwóch domowstw nosiły wieści, chodzą od słońca
do słońca, miotając za sobą grzywę rozrzuconą, płomienistą po eterycznych głębiach. Tam rodzi
się niemowlę — gwiazdeczka, blada, słaba, drgająca z początku, skupia w sobie siły, rozpala się,
jaśnieje, porusza, wzlatuje, zawraca młodym tańcem i zagasa wśród biegu — na wieki. Ostygłe
członki światka rozlatują się w przestrzenie bezdenne, rozsypują się w proch, w pył, w lekkie pary
i — w nicość; duch, co je ożywiał, uleciał.
Poniżej, ciemne tylko przepaści, kędy śpią duchy zapomniane. A karą im, ich samotność
wiekuista, ich odcięcie od jedności; bo na całą wieczność pozostaną same z sobą, odepchnięte od
wielkiej całości. Jęki ich boleści nie dochodzą do sfery duchów żyjących i tłumią się w
bezpowietrznej czczości.
A w niebiosach taki spokój, takie wesele! Patrzcie, jak jasne oblicza błogosławionych, jak
połączone dłonie, serca, dusze tych, co nie żyli tylko sobie i dla siebie, co nie obawiali się myśli,
pracy i cierpienia.
W sercu Ojca odbija się myśl ich każda, a żywotem Jego żyją duchy, pod szatami
Przedwiecznego spoczywające. Wszyscy są jednem, każdy czuje siebie w całości, całość w sobie. I
nie ma tam tajemnic, bo myśl rodzi się tu widomie, dotykalnie, wzlatuje nad promienną głową,
obiega wszystkie sfery, i nie ma tam zmiany, bo nie ma nic drugiego i walki; miłość spaja złotym
łańcuchem każde ogniwo nieśmiertelnej całości.
Z krain spokoju czemuż wzrok aniołów obraca się tak często na ziemie czarne, i spoczywa na
drobnych zaludniających je istotkach? — Bo tam nizko widzą próby życia, które zwycięzko
skończyli, a serce ich boleje, lituje się i w pomoc braciom leci modlitwą serdeczną.
Jeden z duchów niepokalanych spójrzał na światek mały, i patrzał nań długo, długo, aż
zachmurzyła mu się skroń, aż zaciemniały oczy, aż łza litości razem i zgrozy spadła z szafirowego
oka na szatę biała jak śnieg. Łza la puściła z siebie skrzydła i wzleciała nićmi w wyższe kręgi,
padając u progu bożego. Wszystkie duchy zapłakały tą łzą zgrozy i politowania, i jak własne
prowadziły ją dziecię.
A Ojciec poruszył ramiony światy dźwigającemi i ozwał się głosem, co zlał się z harmoniją
światów: — Łzo zgrozy i oburzenia, skąd wzleciałaś aż do mnie?
— Urodziłam się niżej Ojcze, święte uczucie matką moją, a anioł mi rodzicem.
W tem obróciły się oczy i twarze duchów ku Ojcu i rzekły:
— Ciężkie jest życie na ziemi, ciężkie próby ciała, przecież dałeś im siły, a nie walczą, dałeś im
skrzydła, a nie wzlatują. I oto jeden znów upadł na wieki! A Ojciec odrzekł:
— Nie potępiajcie, nie oburzajcie się, albowiem i to dzieci moje, nawet w upadku grze- —
Dałeś im siły, dałeś im moc, a nie używają ich, przeto płaczemy i dziwimy się ! Możeż człowiek
czujący się nieśmiertelnym, sprzedawać się za chwilę, możeż liczyć za życie, co jest tylko
stopniem ku niemu wiodącym? Zapłakaliśmy, bośmy widzieli upadek, a pojąc go nam trudno!.
— Nie potępiajcie i nie sądźcie, albowiem wszyscy zarówno dziećmi mojemi są! Nie
potępiajcie, — rzekł głos z góry. — Ten co upadł azali się podnieść nie może ? azali jeden z was
nie upadłby także, na miejscu człowieka?
— Nie! nie!. — śpiewały duchy, — bo chwilą ziemskie życie i snem przelotnym tylko.
Zamilkli, a ten który pierwszy zapłakał ze zgrozy, płonił się zawstydzony, poglądając ku Ojcu.
— Dziecię, — rzekł Bóg, — potępiasz, bo nie pojmujesz upadku, boś nie walczyło nigdy.
Dusza moja rozpromieniła się w was, i nie byliście w ciele i na ziemi, tylko czuciem, litością i
wejrzeniem. Nie oburzaj się, albowiem grzech maże pokuta a za nią idzie grzechu odpuszczenie.
— Nie! nie! Ojcze, — rzekł duch wejrzeniem. Nastało milczenie, a łza leżąca u tronu Boga,
szeleściła skrzydły srebrnemi u podnóża.
— Znijdź więc; probuj i żyj! — rzekł głos wielki — abyś pojął żywot próby.
Zaledwie słowo to wyrzeczone zostało, kręgi się rozstąpiły, i anioł zsuwać się począł ku ziemi.
A za nim nieodstępnym towarzyszem zbiegł drugi, skinieniem bożem zesłany, aby mu w
pielgrzymce towarzyszył, aby czuwał nad nim.
I znowu niebo jaśniało spokojne, a oczy wszech duchów zstąpiły śledzić żywot wygnanego na
chwilę brata.
Złotowłose dziecię igrało na zielonym trawniku i zadumane głęboko, wsparło główkę na ręce
matki.
— Aniołku mój, co ci to jest, — spytała kobieta.
— Matuniu, — zadźwięczał głosek miły, — nie wiem co mi to, ale niepokój mnie ogarnia,
chciałbym zasnąć. We śnie widzę drugie, lepsze życie i jaśniejszy świat, ku któremu serce mnie
ciągnie. Tu chłodno, tu ciemno, tu pusto.
— Przy mnie, — spytała matka. — A nawet przy tobie.
— Dziecię moje, aniołku drogi, nie świat to snów i marzeń, ale świat życia ci się uśmiecha,
chcesz odlecieć odemnie i nie powrócić więcej.
— O nie! o nie, matuniu. Boję się oddalić od ciebie i nie pragnę nic, tylko marzyć, a spad sny
mojemi.
— Biedne dziecko. — I zapłakała matka, ale nie nad niem, — nad sobą.
Złotowłosy synek stulił powieki, usnął i znalazł się w niebie ojczystem.
— Jak ci jest na ziemi ?-spytały go duchy, tuląc główki do niego.
— Smutno i ciężko bracia, bo jeszcze młoda dusza wciąż ku wam się zrywa. Tak tam długie
chwile, gdy nasza wieczność tak krótka i szybka!
— I już, już zbrukane masz skrzydła! — zawołali bracia wystraszeni.
— Tak mi one ociężały! — westchnął wysłaniec, — ledwiem niemi ku wam doleciał.
Rozgrzejcie mnie proszę, rozgrzejcie.
Otuliły go, owiały ciepłem tchnieniem niebios anioły, aż sen się przerwał i duch znowu na
ziemię powrócić musiał. Zbudził się by ujrzeć jeszcze płynące łzy matki.
Serce ciągnęło go ku niej, a ciało odrywało do bijącej młodemi obietnicami roskoszy natury.
Od łez matki pobiegło dziecię do wonnych kwiatów, do zabawek, do towarzyszki ich czarnookiej.
I bawiły się dzieci, a matka płakała.
I bawiły się bardzo długo, długo, aż bawiąc się podrosły i zabawa ich zamieniła się w życie.
Naówczas stanęli przeciwko sobie, ciągnieni siłą niepojętą wzajemnie, i rzekli w uniesieniu: —
myśmy jedno we dwojgu.
W miłości ziemskiej anioł uczuł jakby oddźwięk i wspomnienie niebieskiej, i bytu swego
pierwiastkowego, a łzy matki wciąż płynęły, płynęły, aż rzeką szeroką jak morze, rozdzieliły
dwoje kochanków, których dłonie napróżno wyciągały się jeszcze ku sobie.
Spojrzał anioł na rzekę łez i rzucił się w nią, przepłynął ją namiętny !
A gdy usnął i obudził się w niebie, spytały go duchy, poglądając na zczerniałe od łez skrzydła
jego:
— Co się stało? On milczał, a głos z góry wyrzekł: --Pierwszy raz upadł w grzechu, nie
potępiajcie go jednak, nie oburzajcie się, litości! politowania dla niego!
Duch wygnaniec znalazł się znów na ziemi. Wyschła rzeka łez szeroka, a zazieleniał grób:
matka nie żyła. Ich dwoje pozostało z dłonią w dłoni, sami z sobą, jak chcieli.
Czemuż im tak siebie mało, tak brak jeszcze wiele? Czemu uczuł anioł, że mu nie dostawało
całego szczęścia, które marzył, na które rachował? Upadł, a upadł na próżno. Oczy towarzyszki
jego biegły po ziemi, gdy źrenice jego szły ku niebiosom. Nie rozumieli się i nie byli jednem jak
chcieli. Dwa serca biły w dwojgu piersi, nie jedno. On podwójny dźwigał ciężar: swojego
skalanego ciała i towarzyszki swej, nad którą już litował się tylko.
Lecz litość nie ratuje.
— Rozstańmy się! — Rozstali, spójrzeli, zapłakali, odeszli.
Anioł spójrzał w szeroki świat na ludzi i na towarzyszki ich, serce poczynało mu bid nieraz,
ale źrenica widziała już lepiej przyszłość, nie marzył o miłości i zjednoczeniu dla szczęścia,
bo w nic na ziemi nie wierzył.
— Tu nie ma dwojga jak jedno serce ! — zawołał z boleścią.
Zjednoczymy się nie z jedną znikomą istotą, ale z duszą świata.
I dłonią ogrzaną jeszcze ręką kobiety, wziął w rękę księgę.
Księgi nie nauczyły go nic, krom tego, co przeczuwał, a zabiły w nim wiedzę wrodzoną i wiarę.
Rozum podnosił go do bóstwa, lecz razem czynił omylniejszym niż zwierzę. I zachwiał się
zapominając swej przeszłości, mówiąc w sobie: — Jestżem istotnie niebios wysłańcom? jestżem
duchem? Nie ciałożto myśli i żyje we mnie tylko samo? nie zginęż ja z ciałem?
Im dalej szedł w nauce, tem ciemniej stawało mu się i błędniej. Chwilami jak błyskawicą
ogromną rozjaśniał się świat, aż zagasł znowu w pomrokach.
Gdy we śnie zaleciał do nieba, nie poznał się w niem, zwątpił, azali przeszłość istotną była
przeszłością, nie snem ułudnym tylko, azali nie marzył, iż był aniołem!
A bracia duchowie pytali go napróżno, bo im nie odpowiadał tylko jękiem, lub bolesnym
zwątpienia i rozpaczy śmiechem.
Wielkie a bezbrzeżne jest nauki morze, a przepłynąć je bezpiecznie, tylko ten potrafi, kto się na
nie puszcza ze światłem, co je przyniósł z nieba; ci, co je zgasili w sobie, płyną bijąc się z falami, a
nigdy nie ujrzą brzegu, chyba ich wiatry nań wyrzucą.
Na suchym, kamienistym piasku, leżał rozbitek długo, nim do siebie powrócił i oczy otworzył,
odetchnął. Wody zielone, niezgłębione oceanu, jeszcze mu obmywały stopy: rzucił na nie
wzrokiem tęsknym, i powstał osłabły.
A w niebiosach glos wyrzekł:
— Upadł w grzechu po raz drugi! nie potępiajcie upadku.
Czemuż serce aniołów i serce ludzkie tak zawsze, tak ciągle pragnie miłości i zjednoczenia?—
Bo to uczucie, mówi mu o niebieskiej ojczyźnie, ono wyraża nieśmiertelność, połączenie
wszystkiego, zlanie się w całość. Ona jest iskierką w nas boską, na obraz Ojca stworzoną. Bój
pochodzi z ciała, miłość z ducha.
Zraniony i złamany anioł położył rękę na sercu, podniósł oczy w niebo i spytał siebie:
— Gdzie się obrócę? dokąd pójdę?
Stróż z niebios mu dodany, wyciągnął palce i wskazał na tłumy ludzi, ku nim go zwracając.
— Tak, pójdę do nich, — zawołał anioł — i zjednoczę się z niemi, pokocham ich sercem całem
wszystkich, cierpiącym dodam odwagi, w osłabłych wleję siłę, upadłych wezmę na skrzydła i
uniosę ku górze.
Poszedł więc.
Przed nim stała ciżba ciemna, wyjąca glosy tysiącznemi i narzekaniem, jękiem, rozpaczą i
szyderstwem, aż serce się krwawiło.
— Powiedźcie mi boleść waszę, wyspowiadajcie choroby, ja was uleczę.
Biedni wszyscy rzucili się nań, i poczęli wołać każdy swoję wskazując ranę, a on radził,
pocieszał, godził, i zamiłował ich, aż do poświęcenia za nich życia. W tem poczęli go pytać jedni:
— czemu nas nie leczysz? Pytali go drudzy — ktoś ty jest, żebyś niezgojone i tysiące lat
krwawiące mógł zagoić razy? Szemrali inni: — to zdrajca, który nas uwodzi! — Krzyczeli ostatni:
— zabijmy go, aby nie ważył się z nas szydzić, nas sprzedawać za bluszczu gałązkę. Nie jest ci to
szyderstwo, śmieć obiecywać nam szczęście?
A przeciwni szeptali: — Patrzcie, nie duch to ciemności, nie wysłaniec że to piekielny?
Ukamienujmy go! ukamienujmy!
Aż wrzawa powstała i zgiełk straszny; podniosły, się ręce, kamienie, i padły na piersi anioła.
On chciał wołać o pomoc z niebios, o posłuchanie u ludzi, ale głosu dobyci nie mógł tak wielkiego,
aby go usłyszała ciżba namiętna.
Zaćmiło mu się w oczach łzawych, krew trysnęła niemi, gniew podrzucił piersią, a
przekleństwo boleści wyrwało się przez usta sine.
Przekleństwo! przekleństwo! najstraszniejszy z upadków ludzkich, najnikczemniejszy z
wyrazów, największa ze zbrodni. Albowiem nie dotyka dzisiaj tylko, ale jutra i całej przyszłości
niewidzialnym sposobem. Duch wygnaniec wyparł się ludzkości, odepchnął ją, i myśląc że umrze,
a pragnąc już śmierci, bodaj na wieki, zsunął się na ziemię chłodną.
Ciżba podniosła go, piekielnemi skoki depcąc mu głowę i piersi, a szalejąc; ale on nie uczuł
tego, nie widział, bo spał i marzył dawno.
Duch jego ciężki przekleństwem własnem, mozolnie ciągnął się ku niebu.
Ale nie stało mu siły na przebycie progów żywota, tok wielkiem brzemieniem ważyła na nim
wina.
Bóg spojrzał i ulitował się upadłego anioła, a duchy bracia wszyscy jedną łzą politowania nad
nim zapłakali.
— Do niebios! do niebios! na spoczynek mnie przyjmijcie! — wolał upadły jęcząc boleśnie.
— Nie! — rzekł glos potężny. — Niebo jest miłością samą, a ty w nie niesiesz nienawiść; niebo
jest spokojem, a tyś udręczony jeszcze i rozpacz dźwigasz na barkach; niebo jest wypoczynkiem, i
nagrodą, a tyś nie walczył z sobą, i nie pokonał siebie; znijdź na ziemię i żyj jeszcze.
Przebudził się duch wygnaniec. Głucha cisza, cisza piekieł panowała do koła, niczem
nieprzerwana; na niebie miasto słońca, krwawe jakieś brzaski i czarne osłony, ognie płonęły na
spopielałych dolinach, a gęste dymy poruszały się leniwo między niebem a ziemią. Ciżby ludu już
nie było przy nim; pozostał sam jeden, przekleństwo tylko kamieniem leżało na jego piersiach.
Ciężko mu było powstać i podnieść się na nogi, powietrze nieprzelknione dusiło; zwlókł się
przecie, i powolnie ku świtającej słabo jutrzence posunął.
Aż ujrzał przed sobą, znowu ludzi, znowu wrzawę, cierpienie i boleść. Ale już nie rzekł jak
wprzódy: — leczyć będę, radzić wam będę, będę was wspomagał; nie wspinał się na wyżyny, aby
sypać obietnicami zgłodniałym; poszedł pracować w ciszy, w ukryciu, nie rachując na nagrody,
owszem spodziewając się cierpienia.
A zewsząd popychano go mówiąc: — Po cóż ty tutaj? Idź precz! idź precz od nas!
I szedł duch, ale powracał niepostrzeżony, błogosławiąc tym, co go kamienowali. Długie łata
przeszły w nienagrodzonej pracy i pocie, aż poranku jednego znużony, zdrętwiały, od otaczającego
go chłodu, usiadł anioł na kamieniu i, zwątpiewając o sobie, zapytał w duszy:
— Jest-lim ja światu potrzebny? I tysiąc szyderskich, odpowiedziało mu głosów:
— Idź precz, zawadą tylko jesteś! Drugie tysiąc powiedziało mu:
— Jesteś zwadą i zamięszaniem: idź precz!
Duch zapłakał gorzkiemi łzy w duszę swą, i ręce mu opadły, i zrozpaczył o sobie.
— O! ciężkie, — rzekł, — ciężkie jest życie ludzkie! Na cóż się ono przydało? Sobie
wystarczyć nie możemy, a drugim dopomódz nie potrafimy, i po cóż to życie??
Mówiąc to, usnął duch, i powlókł się ku niebiosom, — a tak był słaby, że zemdlony pochylił się
na ich krańcach i upadł.
Pot ciekł strugami z jego czoła, łzy lały się z oczu, krew z ran płynęła. Towarzysz zbolałą tulił
głowę, i spiekłe mu ocierał usta. — Bracie, bracie! — wołał chór duchów, — znowu upadłeś; bo
zwątpienie upadkiem jest jako przekleństwo, rozpacz słabością i grzechem. Tylko wiara i nadzieja
wiodą do czynu.
A głos Boga zagrzmiał z góry:
— Zwróć się jeszcze na ziemię!
— Powrócić! Jakże powrócę, poruszając się ciężko do lotu, — płakał biedny wygnaniec. —
Siły moje wyczerpały się, duch upadł, a cierpienie strawiło mnie, jako trupa trawi wiekowy grób.
— Niech ten pocałunek cię orzeźwi!
I przez usta towarzysza, pocałunek miłości z całych niebios siłą spłynął na anioła wygnańca.
Rozjaśniło mu się oblicze, zabiło znowu serce, skrzydła podniosły; uleciał swobodniej.
A ziemia była w brzaskach różowej jutrzenki wschodzącego dnia, w jasnościach poranku, i
wszystko na niej śpiewało i radowało się, jakby przeczuwało pod skorupą doczesnego, jakieś inne,
wieczne życie.
Anioł zstąpił do nowych cierpień i pracy.
Ludzie spojrzeli na przybywającego obojętnie i pominęli go ze wzgardą. Ich obojętność
zapłacił uśmiechem odważnym, i szedł dalej. Zszedł się z drugiemi, którzy go powitali
szyderstwem, a oddał im je przebaczeniem.
Inni potrącili go z gniewem: gniew wywzajemnił im miłością i politowaniem.
Posilony niebieskim pocałunkiem, niczem się nie zrażał, nie zniechęcał, wstrzymywać nie dał.
Lecz powoli, otwarły się też oczy ludziom, i w chwili ciszy zawołał z nich jeden:
— Zaprawdę, wiele nam dobrego uczynił, błogosławmy go, błogosławmy!
A za tym jednym, krzyknęła ciżba, co go przeklinała i kamienowała: — Błogosławim ! cześć ci!
bądź uwielbiony, bądź wynagrodzony uczuciem naszem, za to coś ucierpiał.
Biedny duch, podniesiony tem wołaniem ziemskich braci, wzrósł, spotężniał, ale duma
cielesna, duma niszcząca zakołatała razem do serca jego. A serce otwarło się szeroko na jej
przyjęcie, wzięło ją, aby w niem mieszkała, i poczęło bid żywiej na oklaski. Duch rzekł, miotany
wielkością swoją: — Jam Bogu rówien! jam wielki, jam najwyższy.
W tem zciemniało, wszystko dokoła zagasło, ciżba odstąpiła go i poszła wieńczyć innego już
wielkiego wygnańca niebios, kamienując nim wybranego na potępienie. Anioł sam pozostał z
wielkością swoją.
Lecz tej mu nie wystarczało na życie, chłód jakiś grobowy go otaczał, żarł sam siebie i
głodnym był jako wprzódy. Począł szukać lauru na skroni, i suche tylko znalazł na niej gałęzie;
szukał wspomień wielkości dla pokarmienia duszy, a znalazł kości ich tylko wyschłe i zimne.
W tem we śnie, znów ujrzał niebo, ku któremu podlecieć już nie mógł, najwięcej bowiem upadł
dumą, co go więziła w zimnych ziemi dolinach. Jeden tylko wierny towarzysz niebieski stał mu u
boku, ze łzą litości na oczach.
— Bracie! bracie! — spytał tęsknemi słowy anioł, — nie uniesiesz-li mnie stąd do kraju mego,
do niebios?
— A! pragnąłbym, lecz nie podźwignę cię. Okułeś się ciałem, skamieniałeś w dumie; zwróć
oczy wyżej i proś Ojca.
Któż wypowie modlitwę upadłego? Słuchał jej Bóg i duchy, a w ciągu upokorzonej pieśni,
opadały brzemiona upadków z niebieskiego wy- gnańca. Na ostatku, najleniwiej opuściła go
ziemska duma. A głos Boży mówił z góry:
— Nie sądźcie, abyście sądzonemi nie byli! nie oburzajcie się i nie potępiajcie, abyście
oburzenia i potępienia nie wywołali. Upadłeś tylekroć, ile razy walczyłeś, a gdyby nie miłosierdzie,
nie podniósłbyś się z upadku.
Długo rozchodziły się słowa Ojca po przepaściach eteru, i brzmiały tysiące lat w sercach
aniołów, i wypisały się złotemi głoski na skrzydłach duchów, i posłaniec niebieski zniósł je aż na
naszą ziemię.
Łza oburzenia wylana przez ducha wygnańca,. była ostatnią w kręgach błogosławionych.
Warszawa 1 Grudnia 1846 r.
II. WSPOMNIENIE KSIĘŻY TRYNITARZY
W tej części Łucka, która poprzedza wyspę oblaną wodami Styru i Głuszca, ze sterczącemi
ruinami starego majestatycznego zamczyska bazylijańskiego kościoła, odartą sklepioną kopułą, z
wysoką wieżycą Dominikanów, której krzyż smutnie się na wierzchołku pochylił, z błyszczącemi
dachy katedry iskromnemi facyjaty OO. Bonifratrów i Karmelitów; w tej części miasta, którą
dzieli Głuszec od Ostrowu, pierwszej sadyby Łuczan, wsławionej tylu wojnami, oblężeniami,
zasianej tylu pamiątkami staremi, wznosi się, obrócony bokiem ku rzece Styrowi i zamkowi,
facyjatą ku miastu właściwemu, piękny, biały kościołek z klasztorem księży Trynitarzy. Mury jego
i struktura pokazują nie zbyt dawną fundacyją i świadczą o starannem utrzymaniu. Do
obwodowego muru tuż przytyka pełna wrzawy targowej ulica, co jarmark i targ napełniająca się
wozami, ludźmi, bydłem. U furty dziedzińca kończy się ten zgiełk i wrzawa; wszedłszy w
podwórze kościoła i klasztoru, czujesz jak cię owionął spokój i atmosfera cicha, swobodna ustroni.
Kościół księży Trynitarzy ciemnawy, posępny tęsknem wrażeniem do nabożeństwa zachęca. Na
sklepieniach jego czytasz w wybladłych już malowidłach, pamiątki z dziejów zakonu; wszedłszy
na korytarze długo wyciągające się przed tobą na prawo i lewo, zawieszone obrazami,
poprzecinane ołtarzami do modlitwy, krucyfiksami, drzwiczkami cel mniszych, po których rozlega
się tylko chód spokojny mieszkańca, bieleje habit braciszka, odzywa się gank wolny i bicie zegaru,
oznajmującego ucieczkę czasu; wzdychasz mimowolnie myśląc, jak w wielu potrzebach duszy,
okolicznościach., powołaniach, klasztor był koniecznym, jedynym przytułkiem; klasztor byt
potrzebą równie dla indywiduów, jak dla społeczności, równie dla przyszłości duchownej, jak dla
teraźniejszości światowej.
tymczasem, ileż to dziwnie fałszywych, złośliwych i pozornie wyrozumowanych wyrzucono
argumentów przeciwko klasztorom, mnichom, lęgnącym się w murach zaciszy okropnościom
moralnym, i t. d. i t. d., począwszy od Voltaira, aż do Spiridiona, pani Sand!! Jacy bo to są ludzie,
oni potrzebują koniecznie poniżyć to, co czcili, i oplwać, co wprzód szanowali.
Dlaczego? dla tego, że to biedne ludziska, że nakrzyczawszy się dowoli, zaraz poczuwają
potrzebę reakcyi, i znowu poklękną przed tem, co potępiali.
Dziwne stworzenie człowiek, a raczej biedne to stworzenie!
Kiedy się już tyle nakrzyczano przeciwko klasztorom, gdy i u nas przetłómaczono historyją
naturalną mnicha, a biskup Krasicki całe poemata drolatyczne poświęcał, obracając w śmieszność
klasztory, teraz znowu przyszliśmy do poznania, do uczucia potrzeby tych świętych ustroni, tych
zaciszy poświęconych nabożeństwu, pracy umysłowej, sztukom, wychowaniu młodzieży,
staraniom około chorych, obłąkanych, wspomaganiu biednych i t. d.
Każda tego rodzaju iustytucyja katolicka, rozwinęła się tak, iż w jej ustawie widzisz wyraźnie
palec Opatrzności. Każda odpowiadała potrzebie wieku, potrzebom kraju.
Na to nie potrzeba długich dowodów, dość przypomnieć, że zakony Ś. Franciszka, ś. Ignacego
Lojoli, ś. Dominika i inne, nastały w epokach, urodziły się w krajach, w których najużyteczniej
działać mogły. Jedni nawracali pogan, drudzy uczyli sieroty, inni pilnowali chorych, inni
pracowali nad naukami, inni walczyli z herezyją; tamci nauczali z kazalnicy, dysponowali na
śmierć zapowietrzonych, wykupywali więźniów.
Ostatnia missyja, jedna z najtrudniejszych, z najużyteczniejszych u nas, wymagająca
największego poświęcenia i najszlachetniejszego charakteru prawdziwej miłości chrześcijańskiej,
należała wyłącznie do księży Trynitarzy, zakonu ś. Trójcy, dla wykupienia niewolników
postanowionego. Na korytarzach klasztoru łuckiego wszędzie, czytasz, w dość pięknych
nakreśloną obrazach, historyją zakonu tego.
Tam wsparty na łokciu tatarzyn, pogląda na białe ubranego zakonnika, z krzyżem czerwonym i
niebieskim na piersi, który za okup więźniów liczy mu pieniądze; dalej widzisz okowanych,
których pociesza, którym daje jałmużnę, których więzy rozkowywa kapłan.
W obrazach tych cala zakonu historyja, historyja może jedna z najdramatyczniejszych,
obfitująca w pełne wzruszeń i piękności dramatycznych epizody.
Przebiegałem ją oczyma, przechodząc z księdzem definitorem Bieleckim długie i piękne
korytarze; zastanawiając się u ozdobnych drewnianemi sztukateryjami drzwi cel, z których każda
pięknym, owalnym obrazkiem, nad wejściem w sztukateryją wprawionym się odszczególnia.
Zastanowiliśmy się u wielkiego napisu złotemi głoski, na pamiątkę Pawłowi Majkowskiemu,
fundatorowi, położonego, u portretu jego, w którym, mimo braku sztuki, wiele jeszcze nie
zgluzowanego charakteru staropolskiego; u ołtarza w ścianie korytarzowej. Wszędzie
przemawiało do serca i duszy wspomnienie przeszłości pod rozmaitemi wcielonej postaciami.
Ks. definitor ukazywał rai obrazy braciszka zakonu Prestla, który rozliczne, nietylko u księży
Trynitarzy, ale i po innych Łucka i okolic kościołach, zostawił prace; obrazy te w większej części
'zasługują na uwagę artystów, niektóre są szczęśliwej kompozycyi, wyrazu i kolorytu. Zaszliśmy
do chóru, skąd dalej do refektarza i biblijoteki.
Może dla tego, żem bardzo już dawno wnętrza, żadnego nie widział klasztoru, ale tu na mnie
wszystko miłe jakieś i rzewne czyniło wrażenie. Refektarz ciemnawy, sklepiony, z długiemi
czarnemi prostemi stoły, na których proste także naczynia, białe talerze i kubki stały; cichy, w tej
godzinie przypominał młodsze lata i odwiedziny poczciwych księży Reformatów w Białej. Na
wielkim krzyżu rozpięły Chrystus, zdawał się tu umieszczony przypominać, że wstyd nam zbyt
dbać o ciało, gdy On dla nas na nim cierpiał tyle. Obok kilka poważnych obrazów zakonników,
jaśniały w półmroku. Znowu mil- czącemi korytarzami poszliśmy do biblijoteki, wprzód
zajrzawszy do auli, dawniej miejsca dysput i uroczystości, dziś smutnego składu ksiąg
przewiezionych z innych klasztorów.
Biblijoteczka księży Trynitarzy jest jedną z najpiękniejszych (na oko przynajmniej, bom jej
przeglądać nie mógł), jakie mi się widzieć zdarzyło. Salka to nie wielka, jasna, wesoła, świeża, i
zda się dopiero wczoraj wzniesiona, ozdobiona i czysto wyświeżona, przybrana wytwornie, choć
skromnie.
Na sklepieniu świeci jeszcze malowanie allegoryczne, wzięte z tekstu Pisma świętego,
wypisanego nad drzwiami. Sapientia, jej świątynia o siedmiu kolumnach, siedm cnót uosobionych
do koła sklepień, składają malowanie stropu. Ściany zdobią prześliczne prostotą swoją drewniane
szafy, przez braciszka zakonu snycersko, skromnie a wdzięcznie przybrane. Nad jedną z nich,
wznoszą się trzy drewniane popiersia. Nie możemy dość wychwalić piękności tej salki, tych szaf
staroświeckich, a tak jeszcze świeżych, i cudnego nad wszystko z okien widoku, na stare
zamczysko łuckie Wyciąga się ono na wyspie, wśród błyszczących wód, czerwone, ponure z tyłu i
z przodu, z rysami zębem czasu napiętnowanemi, z okienkami, blankami, strzelnicami, a nad nie
wychylają się zielone wewnątrz rosnące topole, tuż zielenieją majową barwą ługi, dalej jak szeroka
wstęga wije się malowniczo Styr, i ciemnieją lasy zaroślą i sinieją góry i pola. Obraz to prześliczny,
zachwycający! A wspartemu na oknie tej pięknej biblijotecznej salki, jeszcze zda się milej stąd
poglądać na zamczysko, przypominające inną część ubiegłych wieków, zamierzchłą, zatartą, milej
dumać, mogąc na rozwinięcie marzenia użyć blisko stojących ksiąg i świadectw o przeszłości.
Gdyśmy już tutaj, i gdy naturalnie biblijoteka zakonna, zakon nam przypomina, — pomówmy
o nim trochę. Możeście ciekawi dowiedzieć się, o zasługach braci zakonu św. Trójcy, który od
niedawnego swego do polskich krajów wprowadzenia, za Jana III, tylu dziadów i pradziadów
naszych wyzwolił??
Posłuchajcie więc cierpliwie, a zdaje mi się, że się wam nie uprzykrzy opowiadanie moje.
"Zakon braci bosych ściślejszego zachowania Najświętszej Trójcy, we wszystkich narodach do
których jest wprowadzony, tak wielkie daje dowody osobliwszej pobożności, przykładnego życia i
wielkiej gorliwości w wykupywaniu więźniów z pogańskiej niewoli, iż z najwyższą ochotą na
żądanie W. K. Mości, dajemy pozwolenie tymże zakonnikom, aby w królestwie polskiem, zakon
swój zaszczepić i rozkrzewić mogli, " — pisał Innocenty XI, w liście do Jana III, d. 24 kwietnia,
1685 roku. Pierwsi bracia tego zakonu z Hiszpanii do Polski wprowadzeni zostali. Fundusze ich,
wedle reguły zakonu, już tor ze składek, jałmużny i zapisów, już z darów jednorazowych
wszelkiego przychodu, procentów, w jednej trzeciej części szły na wykupno niewolników
koniecznie, zwłaszcza zostających w jarzmie pogan, Turków i Tatarów.
Wspomnijmy co piszą historycy nasi o niewoli tatarskiej, co powiada Beauplan o
okrucieństwach i szpetotach dopełnianych na zabranych w jassyr chrześcijanach, na bezsilnych
kobietach, na starcach; przywiedźmy na pamięć niewolę Koniecpolskiego, tak pięknie opisaną w
Pa- miętnikach: a pojmiemy, jak wielkiem dobrodziejstwem było wykupno z niewoli. Często nie
jednych pieniędzy tylko, ale pracy, zręczności, narażenia się, upokorzenia potrzeba było, aby
dzieło to do skutku doprowadzić.
Turcy i Tatarzy, już to dla okupu wielkiego, już dla samej wartości niewolników i jakiegoś
przesądu, że mając chrześcijanina niewolnika, do ubóstwa nie przyjdą, — starali się wielce o
zachwycenie chrześcijan. Ich napady na Podole i Ukrainę, często tysiącami ludu niemowląt i
drobnych dzieci, gnały w stepy, a potem dalej po świecie.
Zaledwie wielką ceną dokupić się niewolnika było można, a ci, co go dostali w podziale, jeśli
nie byli połechtani wysoką ceną, ukrywali się od wykupujących i pozbywać się pracownika nie
chcieli. Bracia zakonni za każdą razą musieli się starać o firman dozwalający wykupna, a potem
dochodzić, śledzić pilnie, badać gdzie się kto znajduje i prawie gwałtem dobijać się o
nieszczęśliwych, których ukrywano.
Przed zaprowadzeniem zakonu, różnemi czasy, to familije zabranych w niewolą, to stany rze-
czypospolitej obmyślały okup, i z takowym posyłały do Tatarów i Turków. Tak w r. 1520, na
zjeździe w Bydgoszczy, nakazany byl pobór dla wykupna z niewoli tureckiej i tatarskiej jeńców
polskich; w roku 1616, na wykupienie czterech synów Piotra Borzysławskiego Podkomorzego
Podolskiego złotych 6, 000; na wy kupno żony i dzieci Albrychta Łudzieckiego zł. 45, 000. W roku
1523, na wykupno Mikołaja Strusa, starosty halickiego zl. 15, 000, na wykupno Aleksandra
Bałabana zł. 10, 000, na wykupno Grzegorza Mirskiego zł. 1, 500. W roku 1653, na wykupno Jana
Sapiehy pisarza polnego koronnego zł. 14, 000. Roku 1662 i 1683, na oswobodzenie Krzysztofa
Sapiehy, krajczego Lit. zł. 30, 000 użyto, — a pamiętny nam los Samuela Koreckiego i tylu
innych!
A gdy o bogatszych, o znaczniejszych pamiętał kraj, rodzina, współbracia, kto myślało ubogim
i nieznanym? Nikt — póty, póki nie pomyśleli ci, dla których wszyscy bracia w Chrystusie byli i są
równemi. Oto właśnie charakter instytucyi chrześcijańskiej, której celem stać na straży tam, gdzie
świat nie patrzy, gdzie nikt bez pobudki miłości Bożej, nie zwróci oczu i serca. Wszystkie zakony
prawie tak powymyślane zostały, aby zastąpiły miejsce czegoś, co w rachunek instytucyj
ziemskich nie wchodziło. One brały na siebie najcięższe obowiązki, a najmniej sławy przynoszące:
zbierać ubogich, chorych, uczyć dzieci, wykupywać niewolników, grzebać umarłych, — któżby
mógł i chciał, jeśli nie zakonnik? Wszak ci to tylko dopełnić mogą, dla których w każdej sierocie,
żebraku, i nieszczęśliwym, przychodzi sam Chrystus.
Ludzie naszego świata wymagaliby oklasków, nagrody, sławy: ci co się świata wyrzekli, mają
nagrodę w sumieniu swojem, w poświęceniu samem i obietnicach niebieskich.
Summy, jakiemi zgromadzenie księży Trynitarzy dawniej rozporządzało, były dosyć znaczne,
ale od większej ich części tylko procenta mogły, wedle fundacyi, iść na wykupno niewolnika; —
nie będziemy tu ich wypisywać, znajdzie o nich czytelnik w dziełku, które nam posłużyło do
ułożenia niniejszego artykułu. (*).
----------------------
(*) Zebranie wszystkich redempcyj, które prowincya polska zakonu Najświętszej Trójcy od
wykupienia niewolników, w krajach tureckich i tatarskich, od roku 1688, do roku 1783, czyniła,
podane do publicznego wszystkich stanów uwiadomienia, przez ks. Adama od Najświętszej Trójcy
Redemptora. Za dozwoleniem zwierzchności, w Warszawie, 1783. Doktor Nadworny J. K. M. 8vo,
95 stron.
Pierwsze wykupno niewolników, działo się w roku 1688, w lutym, w Kamieńcu Podolskim',
natenczas w rękach Turków będącym. Wysłani bracia: Michał od Najświętszej Panny i Michał od
Najświętszego Sakramentu, umiejący doskonale sześć języków i służący za tłómacza, przywiedli z
sobą ośmiu niewolników, o których zaraz powiemy.
Wyjechawszy ze Lwowa księża redemptorowie, stanęli najprzód w pobliskiem miasteczku
Janowie, gdzie ich niespodzianie spotkał tam mieszkający niejaki, z pozoru tylko świętobliwy
człowiek, imieniem Xornet. Ten Xornet, jak się pokazuje, wyrachował sobie, iż korzystnem dla
niego byłoby samemu pojechać do Kamieńca, do tamecznego baszy, i samemu wykupywać więźni.
Ułożywszy więc sobie plan do tego, począł od wmawiania w księży, że do Kamieńca
niebezpiecznie i próżno im byłoby jechać; że
nie tylko pieniądze, lecz i życie postradać mogą. Na potwierdzenie tego, przekupionych ludzi
powysyłał, niby z wielkiej uprzejmości, na zwiady, którzy to ludzie, prawiąc o niesłychanem
niebezpieczeństwie, sami nawet ruszać się do Kamieńca nie chcieli. Tak ustraszywszy księży,
którzy zdrady nie podejrzewali żadnej, Xornet, kogoś tam ze swoich, tłómacza, wysłał tajemnie
(zatrzymawszy pozornem niebezpieczeństwem zakonników w Janowie), do baszy tureckiego,
namawiając go i prosząc, aby księżom — przybycia do Kamieńca wzbronił, i surowo nakazał,
ażeby o wykupno więźni starali się przez tegoż Xornela. Pokazało się potem, że Xornet winien był
komuś w Kamieńcu 250 lewów i pieniędzmi księży Trynitarzy, chciał własny dług zaspokoić.
Ale wkrótce poznali się bracia na usnutej zdradzie i tajemnie w drogę się przybrawszy, ruszyli
dalej; dwakroć w podróży nocując w lasach, wystawieni byli na ciężkie słoty i mrozy. W miesiącu
lutym przybyli do Kamieńca, ale nie tu koniec przygód. Lud wszędzie dziwów chciwy, ciekawy i
baśnie łatwo tworzący, pierwszy raz suknią zakonu zobaczywszy, począł sobie najróżniej
przybycie dwóch braci tłómaczyć. Jedni mieli ich za czarnoksiężników, drudzy za szpiegów, inni
za wysłańców papieża, przybyłych z ogromną summą na wykupno wszystkich chrześcijan z
niewoli. Powstało w mieście zamięszanie, i wieść o przybyciu tajemniczych osób doszła do baszy,
który, jako szpiegów i przyczynę rozruchu ludu, postanowił księży do więzienia zamknąć.
Szczęściem ksiądz ' Michał ujął sobie starszego z dworu baszy datkiem 20 lewów i lak uchronili się
od wiezienia. Starszy ten obiecał księdzu Michałowi pomoc do wykupna niewolników, i
odjeżdżających ostrzegł, aby za pośredników chrześcijan podobnych Xornetowi nie używali, ale
sami i to tajemnie o wykupno odtąd starali się. Wykupiono ośm osób z niewoli, za które opłacono
razem z wydatkami podróży, podarkarni i t. d. około czterech tysięcy złotych. Był naówczas
zwyczaj (później dopiero zniesiony), że przybywający redemptorowie uroczyście wykupionych w
kościele przedstawiali. Tego dopełniono z wyżej wymienionemi ośmioma osobami, które z
kościoła księży Karmelitów na Halickiem przedmieściu we Lwowie, do kościoła księży Trynitarzy
wprowadzono, poświęcając tę uroczystość księdzu Janowi Kazimierzowi Denhoffowi,
kardynałowi, pierwszemu w Polsce zakonu fundatorowi.
We dwa lata potem, znowu w miesiącu lutym, tenże ksiądz Michał, udał się do Kamieńca; po
drodze (1690). wstąpić mu wypadło dla zasiągnienia rady i pomocy do Stanisława Jabłonowskiego,
hetmana W. Koron. — Na dworze Jabłonowskiego, znajdował się kozak Barabasz, który tajemnie
wprzód, a potem oczywiście, już związał się z rozbójniczemi szajkami, plądrującemi po
gościńcach. Barabasz wiedząc że księża jechali do Kamieńca dla wykupna, a zatem nie bez
pieniędzy, nasadził na nich swoję szajkę. — Ślad w ślad idąc za księdzem Michałem, kozacy
przyjechali na nocleg do miasteczka Czernielica, gdzie dowiedziawszy się, że ksiądz Michał
tłómaczów z pieniędzmi po przedzie do Kamieńca wyprawił, skoczyli o dwie mile naprzód,
napadli ich, rozbili, i związawszy w biały dzień, poprowadzili do swego naczelnika Jeden tylko
tłómacz, szczęściem wymknąwszy się zrąk zbójców, dostał się tło księdza Michała, i wszystko jak
było opowiedział. — Struchlał biedny zakonnik na tę wiadomość, a niewiedząc co czynić, udał się
z prośbo do naczelnika załogą stoiącego w miasteczku regimentu, który chętnie kilkunastu
żołnierzy w pomoc księżom, dla odszukania rabusiów dozwolił. Ale napróżno, przejechali okolicę
wysłani, doliny, zarośla, jary; zamieć i śnieżyca zasypująca drogi, nie dozwoliła nawet dłużej
wytrwać objazdowi. Już miał powracać, gdy kędyś z pod wzgórza buchający dym czarny ludzi
zastanowił. Gdziem dym muszą być ludzie, pomyśleli, i skoczyli ku temu miejscu szczęśliwie, bo
właśnie przy ognisku pod górą, zastali rabusiów dzielących się pieniędzmi, a tłómaczów
powiązanych i na ziemi leżących. Takim sposobem ksiądz Michał swoje pieniądze cudownie
odzyskał, i, zostawiwszy zbójców w ręku władzy, sam pośpieszył dalej. Na ten raz trzynaście
wyrwano osób z niewoli, kosztem około ośmiu tysięcy złotych; byli to po większej części od roku,
dwóch i czterech lat pobrani mężczyźni, kobiety, dzieci. Za Wiktoryją Ważyńską, wołyniankę, lat
dwa i dziewięć miesięcy mającą, a dwa lata niewoli — dano 100 lewów. Jeńców oswobodzonych
przedstawiono znowu we Lwowie, w części Janowi III.
W rok potem, tenże ksiądz Michał od Najświętszej Maryi Panny, znowu niespracowany do
Kamieńca jechał, ale na ten raz i pomocą skuteczniejszą od magnatów, i pasportem Stanisława
Jabłonowskiego hetmana W. Koron., i umową o wykupno wcześnie z Turkami uczynioną,
opatrzony. Ta trzecia jego podróż, przyniosła leż obfitsze owoce; czterdzieści kilka osób
wykupiono, na co trzydzieści cztery blisko tysięcy wyłożono. Oprócz pieniędzy, zamieniono kilku
niewolników, na tatarów, z dodatkiem pewnej kwoty pieniędzy. Za Stefana Koźlińskiego, 24 łat
mającego, dano ich aż trzech. Najdrożej zapłacono za niejakiego Aleksandra Buratini mazura, 22
lat mającego, za którego dano turka i 700 lewów, czyli złp. 4, 200, za Katarzynę Kurdwanowską
dwudziesto-letnią, która kosztowała 2, 160 złp. i Jana Pałeckiego, wieku 36 lat, wykupionego za
900 złotych. Najtańsza cena była 360 złotych, (60 lewów), a w dodatku do tatarów, dano tylko 120
złotych za innych.
Następną dwie wyprawy księdza Jana od Nagrodzenia Najświętszej Maryi Panny, w latach
1694 i 1695 nie mniejszy miały skutek.. Jak poprzedzające poświęcone zostały znakomitym
dobroczyńcom zakonu, i ukończyły się przedstawieniem wykupionych w kościele. Za dwoma
razami przywiedziono żołnierzy, starców, szlachty, kobiet i dzieci, osób sześćdziesiąt kilka,
wyłożywszy na to czterdzieści kilka tysięcy złotych.
Najdrożej kosztowało wykupno Jana Kabeckiego, towarzysza z pod znaku kasztelana
krakowskiego i hetmana, wieku lat 33 mającego, a niewoli dwa lata, za którego dano turczyna w
zamian, z dodatkiem 300 lewów i 10 łokci sukna francuzkiego, za 20 lewów kupionego.
W roku 1695, począł ksiądz Michał od Najświętszej Panny Maryi, dawniej już wspominany,
starać się o nowe wykupno, który w czasie kilkomiesięcznego swego urzędu, wykupił jednego
księdza ormijańskiego i kilku innych niewolników; dokończono zaś poczętych starań, dopie- ro w
roku 1699 w czerwcu, w podróży aż do Budżaku, przez księdza Rocha od Jezusa i Ma-
ryi podjętej, z której powróciwszy, prezentował wyzwolonych w Maryjampolu Stanisławowi
Jablonowskiemu, hetmanowi. Wykupionych osób bylo czterdzieści i trzy, za trzydzieści kilka
tysięcy złotych; między temi franciszkanin ksiądz Ignacy Nużyński, siedmdziesięcio-sześcio-letni
starzec, którego wspomożono stu piętnastu lewami. Najdrożej zapłacono za Piotra Ignacego
Dulskiego, wołynianina, wieku lat dwadzieścia mającego, a niewoli pięć miesięcy, który koszto-
wał 1, 200 złotych. Niektórzy wykupieni liczyli po kilkadziesiąt lat ciężkiej niewoli u tatarów,
jak sześćdziesięcio-letni Mateusz Gilnicki, co dwadzieścia kilka lat ją cierpiał, jak Andrzej
Stomoszczyk, co czternaście lal u tatarów przebył,
W roku 1706, coraz dalej i śmielej posuwając
się, księża Trynitarze dostali się, dla traktowania o niewolników, do Kilii w Budżaku, gdzie
ksiądz
Franciszek od Jezusa i Maryi, trzydziestu sześciu niewolników wyswobodził, za trzydzieści
przeszło tysięcy złotych. Byli między wykupionemi i tacy, którzy trzydzieści lat zostawali w
niewoli, jednych wykupywano całkowicie, drugich wspomagano tylko do wykupienia się; a
zwłaszcza starym i niezdatnym do pracy, łatwiej przychodziło za siebie zapłacie".
W roku 1712 ksiądz Mateusz od śś. Aniołów i towarzysz drogi brat Jakób od ś. Antoniego,
przyłączywszy się do poselstwa Chomentowskiego, wojewody ruskiego, jadącego do
Konstantynopola, podróżowali do Kauszan, w step nogajski, gdzie się im udało dostać pięćdziesiąt
sześć osób, za pięćdziesiąt pięć przeszło tysięcy złotych, wyswobodzonych. Za pana Fr.
Kobierskiego, z ziemi sanockiej, już pięcdziesięcio-letniego człowieka, po dwudziestu trzech
latach niewoli, wykupionego z żoną i trzema synami, zapłacić musiano blizko pięć tysięcy.
Prezentowano ten piękny owoc starań zakonników w roku 1713 dnia 42 stycznia, z kościoła ś.
Mikołaja, na przedmieście wiodąc do katedry, a polem do księży Trynitarzy we Lwowie. W
następującej z porządku trzynastej wyprawie, znowu do Kauszan przedsięwziętej, W ro-
ku 1720, miesiącu listopadzie, przez księdza Kazimierza od ś. Michała, i towarzysza drogi
księdza Sebastyjana od Narodzenia N. M. Panny, udało się wykupić, co było bardzo trudnem,
dzieci małe po lat cztery, pięć, sześć, mniej i więcej mające, chrześcijan rodziców, ale nazwisk
niewiadomych. Za dzieci te płacono po 600 do 900 złotych; za kwatermistrza Aleksandra
Jabłonowskiego, chorążego Koron. Tomasza Cybulskiego, trzeba było dać 2, 700 złotych. Michał
Kuszelnicki, wzięty w okopach ś. Trójcy, po dwudziestu siedmiu latach wykupiony nareszcie. Za
Jana Międzyborza, starca, dano tylko ośmnaście złotych.
W tej podróży księża Trynitarze zabezpieczeni listem baszy, od wszelkich opłat zwykle od
cudzoziemców pobieranych wyjęci, przeprowadzani od miejsca do miejsca pod eskortą dla
bezpieczeństwa, łatwiej nieco z ciężkiej swej missyi wywiązać się mogli.
Uroczyste też było wielce przedstawienie wykupionych, najprzód w Lublinie, potem w
Warszawie dnia 2 stycznia 1721 roku odbyte, od ś. Krzyża z processyją do kościoła ś. Jana, przy
nadzwyczajnem zgromadzeniu ludzi. Cały tydzień bawili księża Trynitarze z niewolnikami tutaj,
nie mogąc nasycić ciekawości powszechnej. Każdy pragnął widzieć nieszczęśliwych, mówić z
niemi, i rozpylać o szczegóły ciężkiego tatarskiego jassyru.
Następująca wyprawa z wielkiemi połączona była trudnościami. Dopełniono wykupna częścią
w Bakczysaraju, częścią (większą) w Konstantynopolu, w miesiącach wrześniu, październiku,
listopadzie roku 1727, przez księdza Józefa od N. Maryi Panny i towarzysza, ks. Sebastyjana od
Narodzenia N. P., wykupiono sześćdziesiąt kilka osób, ale nie bez największych trudności. Trzy
razy rozpoczynano drogę, w której klęsk, przypadków, trudności i przeszkód doznano niemało.
Pierwszy raz wyjechawszy około Chocima trzy miesiące przesiedzieć musieli dla dżumy w całym
Krymie panującej, i powrócili bez skutku. Powtórnie tedy wyjechawszy, dla rozruchów i
zamieszek w Budżaku i Krymie, znowu zmuszeni byli wstrzymać się. Nareszcie, gdy z sejmu
grodzieńskiego posłem do hana tatarskiego wyprawiony p. Adam Rostkowski staro-
sta wiski, przyłączyli się do niego i księża Trynitarze. Do Bakczysaraju przybywszy, z
niemałą trudnością uzyskali księża redemptorowie firman i wykupili tylko dziesięciu niewolników,
a tu dowiedziawszy się o większej liczbie nieszczęśliwych w Konstantynopolu, zaraz tam się
puścili. Ale w drodze, ile niebezpieczeństw i trudności! P. Pajewski siostrzeniec księdza zabity,
tłómacz wierny i przychylny śmiertelnie ranny, niewolnicy wykupieni znowu odebrani księżom.
Nareszcie w Benderze nad Dniestrem uprosiwszy, a raczej zapłaciwszy za powtórne wydanie sobie
niewolników, z przydanym od baszy konwojem, wrócili Trynitarze do Polski. Dawny zwyczaj
prezentacyi w kościołach, tak piękny i wspaniały, już był ustał, niewolników prezentowano tylko
przy manifeście w najbliższym grodzie, jak teraz w trembowelskim; wyprawa ta jedenasta, z
innemi kosztami, wyniosła przeszło siedmdziesią