16431

Szczegóły
Tytuł 16431
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16431 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16431 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16431 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jerzy Andrzejewski Ksi��ka dla Marcina 1944-1947 WARSZAWA NAJDAWNIEJSZYCH WSPOMNIE� Urodzi�em si� na ulicy �liskiej, a wi�c w handlowej dzielnicy po�o�onej po zachodniej stronie Marsza�kowskiej, pomi�dzy dworcem zwanym wtedy Wiede�skim a �ydowskim Bagnem i placem Grzybowskim. By�o to zatem w tych czasach samo centrum Warszawy, zabudowane pod koniec ubieg�ego stulecia mn�stwem czynszowych kamienic, ciasne i rojne, zadymione, zawsze pe�ne zgie�ku. Mieszkania na �liskiej nie pami�tam. Gdy mia�em dwa czy trzy lata, przenie�li�my si� w niedalekie s�siedztwo, na ulic� Zieln� r�g Z�otej. M�j ojciec by� pod�wczas zwi�zany z t� dzielnic�. Mia� sklep kolonialny na rogu Siennej i Wielkiej. Ojciec nie by� rodowitym warszawiakiem, chocia� si� za takiego zawsze uwa�a�. Urodzi� si� w Kutnowskiem, w �ychlinie. Posiada� liczne rodze�stwo i pochodzi� z rodziny, kt�ra od paru pokole� zwi�zana by�a z prac� w przemy�le cukrowniczym. Siostry ojca pozosta�y w tym �rodowisku. Powychodzi�y za m�� za ludzi r�wnie� z cukrow.nictwa i co najwy�ej zamieni�y rodzinny �ychlin na pobliskie Jagni�ta, Izabelin lub Ostrowy. Natomiast wszyscy moi stryjowie, pr�cz jednego upo�ledzonego na umy�le stryja Saturna, wyruszyli w �wiat. M�j ojciec by� z braci najstarszy i pierwszy opu�ci� swoje strony. Nie umiem jednak powiedzie�, co go sk�oni�o do porzucenia rodzinnego miasteczka, gdy mia� lat nie wi�cej chyba ni� szesna�cie. Jak ma�o w istocie znamy swoich w�asnych rodzic�w! Najpierw matka i ojciec s�. Istniej� przy nas, s�u�� nam, s� potrzebni, s� konieczni, niezast�pieni, jedyni, s� oczywi�ci jak dzie�, jak noc, jak powietrze, jak samo �ycie. Lecz gdy z biegiem lat poczynamy o nich my�le� powa�nie i zaczynamy si� zastanawia� nad kolejami ich los�w, nad ich charakterami i prze�yciami, gdy chcieliby�my, jednym s�owem, stworzy� sobie z tych najbli�szych istot obraz pe�nych ludzi, w�wczas oni ju� zazwyczaj albo nie �yj�, albo s� w latach tak podesz�ych, i� pod ci�arem przemian, kt�rym wci�� i wci�� podlegali, nie potrafi� odnale�� ani siebie z odleg�ych czas�w m�odo�ci, ani w�asnych tak daleko w g��b �ycia si�gaj�cych pragnie�, zw�tpie� i nadziei. Kiedy mia�em lat pi�tna�cie, dwadzie�cia, by�em zbyt poch�oni�ty przysz�o�ci� w�asn�, abym si� m�g� i chcia� interesowa� przesz�o�ci� rodzic�w. Dla cz�owieka bez przesz�o�ci nie istnieje zazwyczaj przesz�o�� drugich �udzi, nawet najbli�szych. A dzisiaj? Dzisiaj, tak jak i za pierwszych dni m�odo�ci, przysz�o�� wci�� mnie porywa najgwa�towniejszymi nadziejami i pragnieniami, wci�� chcia�bym w�r�d jej rozleg�ych i niewiadomych lat ulepi� najpi�kniejszy, cho� ci�gle nie wyko�czony w zamy�le do ostatka kszta�t �ycia, wci��, mimo siwiej�cych w�os�w, czuj� si� tak, jakbym ka�dego dnia odkrywa� �ycie na nowo, lecz tak zapatrzony w lata, kt�re nadejd�, i tak w nich � to nie jest przesada � zakochany, znam ju� przecie� z�o�ony i trudny smak przesz�o�ci. Nie my�l� te� o przysz�o�ci bez my�lenia o minionym i prze�ytym. Wiem r�wnie�, �e po up�ywie wielu lat ci�ko jest oceni� sprawiedliwie to wszystko, co kiedy� by�o tre�ci� naszego �ycia. Tak wi�c, gdy my�l�c dzisiaj o odleg�ej przesz�o�ci staram si� w niej odnale�� i rodzic�w � nie spytam jednak mego siedemdziesi�cioletniego ojca, dlaczego przed pi��dziesi�ciu kilku laty znalaz� si� naraz na warszawskim bruku. Bieda go z rodzinnego domu wygna�a? O karierze w wielkim mie�cie marzy�? Pieni�dze go kusi�y? Z �yciem, tak w�wczas �yczliwym dla sprytnych i obrotnych, chcia� si� spr�bowa�? My�l�, �e wiele przyczyn musia�o si� z�o�y� na to, i� po przyje�dzie do Warszawy w latach dziewi��dziesi�tych zosta� m�j ojciec tzw. praktykantem w sklepie kolonialnym. Tak jak go pami�tam z lat dawnych, bli�ej by� owej swoistej bur�uazyjnej moralno�ci kupieckiej stulecia dziewi�tnastego ni� tych ryzykownych i zazwyczaj z prawem si� rozmijaj�cych interes�w, kt�re pocz�y torowa� drog� wielkim maj�tkom czas�w pierwszej wojny i dwudziestolecia. Mia� zdecydowanie niech�tny stosunek do wszelkich przejaw�w spekulanctwa i paskarstwa. Pracowa� od wczesnego rana do p�nego wieczoru. By� po prostu, jak si� wtedy m�wi�o, porz�dnym i solidnym kupcem. Zatem centrum Warszawy by�o terenem pierwszych moich prze�y�. Z rogu Siennej i Wielkiej, sprzed sklepu ojca, widzia�em w roku 1915 kr���cy nad Warszaw� niemiecki zeppelin. Dzia�o si� to w bia�y dzie�, chyba w samo po�udnie. Ludzie stali na chodnikach troch� zaniepokojeni, lecz jeszlcze bardziej zadziwieni i zapatrzeni. Oto w�r�d obszaru ogromnego nieba sun�o wolno, nieomal pe�zn�o niczym fantastyczny potw�r, zadziwiaj�co wielkie srebrzyste cygaro. Ten obraz ludzi stoj�cych nieruchomo na ulicy z zadartymi g�owami jest nie tylko moim pierwszym wojennym prze�yciem, lecz chyba w og�le najodleglejszym wspomnieniem warszawskim, jakie udaje mi si� dzisiaj wy�owi� z przesz�o�ci. Mia�em w�wczas pi�� lat. Wojna zasta�a nas z matk� na Ukrainie, w okolicach Humania, w Sobol�wce, gdzie m�j wuj, m�� ciotki Wandy, by� nadle�niczym w tamtejszych dobrach Potockich. Wracali�my do Warszawy ju� w sierpniu, gdy przyjecha� po nas ojciec. Podr� mieli�my uci��liw�. Pami�tam, w �merynce ca�� noc czekali�my na warszawski poci�g. Stacja by�a przepe�niona. Jak przez bardzo g�st� mg�� przypominam sobie okropny �cisk, ludzi z walizkami i tobo�ami, a tak�e siebie siedz�cego na kolanach pi�knej kobiety, bardzo mi�ej i m�wi�cej ciep�ym, melodyjnym g�osem. By�a to s�awna �piewaczka, Margot Kaftal, r�wnie� wracaj�ca z Rosji do kraju. Rodzice zawarli z ni� znajomo�� w podr�y. Cz�sto p�niej o tym przygodnym spotkaniu m�wi�o si� u nas w domu. Po powrocie do Warszawy ojcu grozi�a mobilizacja, lecz przy pewnych staraniach, popartych odpowiedni� ilo�ci� szeleszcz�cych banknot�w, zosta� od obowi�zk�w carskiego �o�nierza uwolniony. Inaczej zatem prze�ywa�em wojn� ni� ci moi r�wie�nicy, kt�rych ojcowie musieli opu�ci� domy. Nie zaznali�my biedy, nie grozi�y nam �adne niebezpiecze�stwa, nic si� w�a�ciwie w tych ci�kich latach wojennych w moim �yciu nie zmieni�o. Z pocz�tku wojna, jak gdyby by�a obrazem, kt�remu mo�na si� spokojnie przygl�da�, skupia�a si� dla mnie na kartach geograficznego atlasu. Pierwsz� znajomo�� z europejskimi miastami i rzekami zawdzi�czam nazwom miast i rzek wymienianym w wojennych komunikatach. Natomiast pa�stwa europejskie ukaza�y mi si� pod postaci� narodowych flag. Niedaleko nas, na ulicy Moniuszki, pomi�dzy Jasn� i placem Warecikim, znajdowa� si� niedu�y sklep z herbat�. Jego wystaw� przyozdabia�y kolorowe chor�giewki wszystkich pa�stw koalicji walcz�cej przeciw Niemcom i Austrii. Nawet pi�kny wojenny okr�t podarowany mi przez ojca nie dor�wnywa� urokom tamtych kolor�w, wywo�uj�cych z odleg�ych przestrzeni kraje tak kusz�ce, jak np. g�rzyste Czarno g�rze ze swoim t�gim, za�ywnym kr�lem Miko�ajem, znanym mi z fotografii, i jego c�rk� Helen�, o kt�rej s�ysza�em, �e jest wysoka i pi�kna i jest �on� malutkiego kr�la W�och, Emanuela III. Nie bardzo wiem dlaczego, lecz Czarnog�rze, i w�wczas gdy by�em dzieckiem, i przez d�ugi czas potem, by�o dla mnie krajem, kt�ry najbardziej ze wszystkich kraj�w na �wiecie chcia�em pozna�. Sklep z herbat� na Moniuszki, powi�kszony i odarty z dawnych urok�w, dotrwa� do ostatnich czas�w przed drug� wojn�. Za to od wielu lat znikn�a z rogu Z�otej i Marsza�kowskiej cukiernia, niegdy� S�upskiego, bardzo modna i s�yn�ca w owych czasach sprzed pierwszej wojny z p�czk�w, kt�re doskona�o�ci� dor�wnywa�y p�czkom Semadeniego na placu Teatralnym. Poniewa� S�upski znajdowa� si� w naszym najbli�szym s�siedztwie, cz�sto chodzili�my tam z matk� na podwieczorek, na bia�� kaw� z kremem i p�czkami. Po wojnie cukiernia zmieni�a w�a�c�ciela, podupad�a i na koniec sta�a si� brudn�, zadymion� nor�, gdzie przy lurowatej p� czarnej zbierali si� waluciarze i przer�ni osobnicy prowadz�cy podejrzane interesy. Jeszcze p�niej, gdzie� ju� po roku trzydziestym, cukiernia zosta�a zlikwidowana, a jej miejsce po gruntownej przebudowie zaj�� wielki nowoczesny magazyn trykota�y Plihala. Marsza�kowska w tych latach szybko si� unowocze�nia�a i nabiera�a wielkomiejskiego rozmachu. Ka�de miasto, bez wzgl�du na to, czy du�e jest, czy ma�e, posiada ulice, kt�rymi si� chodzi, oraz takie, mniej oczywi�cie liczne, po kt�rych si� spaceruje". Cz�sto takim miejscem do spacerowania staje si� nawet nie ca�a ulica, lecz tylko jeden jej odcinek, ba! � czasem jedna stroma, jak to mia�o miejsce z Nowym �wiatem, po kt�rym spacerowa�o si� wprawdzie na odcinku od Alei Jerozolimskich do �wi�tokrzyskiej, lecz jedynie po stronie lewej, gdzie by�o kino "Colosseum", wielka kawiarnia "Italia", ksi�garnia Arcta, sklep z pieczywem tak zwanego Turka i wreszcie, ju� przy �wi�tokrzyskiej, ksi�garnia "Ksi��nicy-Atlas". �aden szanuj�cy si� warszawiak nie spacerowa� wieczorami po prawej stronie Nowego �wiatu. T�oczno i gwarno bywa�o jedynie po jednej stronie, natomiast po przeciwnej widzia�o si� tylko ludzi, kt�rzy szli. Je�li za� chodzi o Marsza�kowsk�, tu uczucia warszawiak�w z jednakow� sympati� odnosi�y si� do obu stron, jakkolwiek wcale nie do ca�ej ulicy. Spacerowa�o si� po Marsza�kowskiej jedynie na niewielkim, mniej ni� kilometrowym odcinku od Alei Jerozolimskich do Sienkiewicza, a na dobr� spraw� � do Z�otej. Tu wieczorami, wraz z zapadaj�cym zmierzchem, rozb�yskiwa�y najliczniej skupione w mie�cie czerwone i niebieskie �wiat�a neon�w, t�um a� po jezdni� zape�nia� zbyt w�skie chodniki, jarzy�y si� jasno wystawy wielkich sklep�w, magazyn�w i licznych bar�w, a najwi�ksze kina � "Stylowy", "�wiatowid", "Apollo" i "Atlantic" na Chmielnej � z daleka przyci�ga�y przechodni�w olbrzymimi sylwetkami Grety Garbo, wywo�uj�cej cierpienia Damy Kameliowej albo Army Kareniny, i smuk�ego Gary Coopera w mundurze Legii Cudzoziemskiej, w czapce fantazyjnie zsuni�tej z czo�a. Ile� niezapomnianych prze�y� kojarzy mi si� z wieczorami na Marsza�kowskiej! W "Stylowym" Douglas Fairbanks je�dzi� na dywanie ponad domami Damaszku, zwyci�sko krzy�owa� pod niebem hiszpa�skim szpad� z licznymi nieprzyjaci�mi. Chaplin budzi� si� ze snu w cieniu pomnika i odchodzi� samotny w nieznan� dal, �miesznie wymachuj�c swoj� laseczk�, zawsze zabawny i rozdzieraj�co smutny, a naprzeciwko, w "�wiatowidzie", m�ody Ramon Novarro �piewa� piosenk� o ksi�ycu nad Tahiti, nucon� przez ca�� Europ�. Niewiele, poza nie zmienionymi nazwami ulic, przypomina�o czasy popo�udniowych p�czk�w u S�upskiego. Tam r�wnie�, w dzielnicy, w kt�rej mieszkali�my, ojciec pozna� moj� matk�. Wkr�tce po roku 1905 matka przyjecha�a z dalekiej Ukrainy, a� z Zag��bia Donieckiego, gdzie mieszka�a moja babka. Dziadek m�j, Ryszard Glinojecki � podobnie jak i babka Helena rodem z P�ockiego � wzgardzi� w swoim czasie mo�liwo�ci� do�� wysokiej kariery w wojsku rosyjskim i jako zwyk�y prowincjonalny lekarz osiad� w ma�ym miasteczku na Ukrainie, w Winnicy. Tam umar� w sile wieku, zostawiaj�c rodzin� bez �rodk�w do �ycia. Nie zna�em zatem tego cz�owieka, a przecie� zawdzi�czam mu sporo. Gdy w wieku lat pi�tnastu czy szesnastu przeczyta�em po raz pierwszy Ludzi bezdomnych � pomy�la�em w�wczas, �e �w zmar�y na prze�omie dw�ch stuleci dziadek Ryszard musia� by� troch� podobny do swego r�wie�nika, doktora Judyma. Nie wiem, rzecz prosta, czy rzeczywi�cie by� Judymem. Wiem natomiast, �e pewne cenne i podstawowe poj�cia o �yciu i ludzkich obowi�zkach dotar�y do mnie i zadomowi�y si� we mnie mocno i bardzo wcze�nie w�a�nie dzi�ki wspomnieniom matki o dziadku. Nie uczono mnie w szkole szacunku dla ludzi ani nie wpajano we mnie prawd kszta�tuj�cych godno�� cz�owieka. Wzrasta�em w trudnych i gorzkich czasach nasilaj�cej si� nienawi�ci i pogardy. Je�li jednak ludzka n�dza i cierpienie budzi�y we mnie wsp�czucie i sprzeciw, je�li nigdy nie poci�ga�y mnie ambona i zakrystia, a p�niej, dojrzewaj�cy, nigdy dla rozj�trzonych spraw narodowo�ciowych nie znajdowa�em w sobie nienawi�ci i szowinistycznych uczu�, to my�l�, i� dlatego przede wszystkim, �e od dziecka, o�ywiony mi�o�ci� matki, istnia� dla mnie w wyobra�ni �w nie�yj�cy ju� cz�owiek, dziadek Ryszard, kt�ry ma�o sobie ceni� swoje szlacheckie pochodzenie, darmo leczy� na dalekiej Ukrainie ch�op�w i biednych �yd�w, nie uznawa� klasowych przywilej�w i w miar� swoich si�, mo�e skromnych, lecz uczciwych, s�u�y� ludziom swymi umiej�tno�ciami. Gdy dziadek Ryszard umar� w; wyniku skomplikowanego zapalenia p�uc � matka moja mia�a czterna�cie lat. Przez pewien czas wychowywa�a si� u swojej ciotki w Petersburgu. Byli to ludzie zamo�ni, opr�cz du�ego domu w stolicy mieli maj�tek na �otwie, i o ile mog� s�dzi� z do�� zreszt� sk�pych wspomnie� matki, traktowali j� tak, jak si� zazwyczaj w tych czasach traktowa�o w bogatych domach ubogie krewne. Nie, nie mia�a moja matka lekkiej ani pogodnej m�odo�ci. Lecz i tutaj, jak przy m�odo�ci ojca, tak�e potykam si� o miejsca puste, nie wyja�nione, o sprawy i zdarzenia, kt�rych mog� si� tylko domy�la�, lecz kt�rych nigdy ju� nie b�d� m�g� wywo�a� w ich kszta�cie rzeczywistym. Odk�d siebie pami�tam, kocha�em matk� mi�o�ci� czu�� i uwielbiaj�c�, nami�tn� i zaczarowan�. Ale czy wiedzia�a, czy mia�a �wiadomo��, �e kanciasta istota, kt�ra wyrasta� pocz�a z pieszczotliwego maminego ch�opaczka o b��kitnych oczach i jasnych w�osach, kocha j� nadal t� sam� dzieci�c�, zaczarowan� mi�o�ci�? Jak�e si� mog�a, biedna, domy�li�, �e ch�opiec, dla kt�rego dom rodzinny sta� si� w pewnym okresie tylko miejscem jedzenia i spania, wci�� i wci��, wbrew swoim g�upim s�owom, wbrew niedorzecznym post�pkom, wbrew wszystkiemu, czym by� w tych swoich siedemnastu latach � w g��bi serca, ca�ym sob�, zawsze i niezmiennie pozosta� ogarni�ty tym wielkim, jedynym i niepowtarzalnym nurtem zaczarowanej mi�o�ci. My�la�em dawniej, �e kiedy cz�owiek kocha � nie trzeba mu o mi�o�ci m�wi�, poniewa� ta mi�o�� j e s t i ten, kt�ry jest kochany, powinien o niej wszystko wiedzie� bez s��w. Nieprawda. O mi�o�ci nale�y m�wi�. Wstydliwo�� uczu� � powie kto�. Nie dowierzajcie tej wstydliwo�ci, kryje si� bowiem pod ni� zazwyczaj po prostu osch�o��. Trzeba o mi�o�ci m�wi�. Nie mo�na zostawia� w mi�o�ci pustych przestrzeni dla domy�lania si�. Kochaj�c czy� nie chcemy wiedzie�, �e jeste�my kochani? Ka�dy cz�owiek chce to wiedzie�. Mia�em matk� najlepsz� w �wiecie. By�a dobra, �agodna, czu�a i m�dra. By�a a� do przesady skromna i odk�d si�gam pami�ci� � zawsze swoje w�asne potrzeby i pragnienia usuwa�a na ostatni plan. Nigdy wprawdzie nie chodzi�a do szko�y (by�o to jej wielkim cierpieniem), ale jej wra�liwy i ch�onny umys� zdo�a� zaczerpn�� z �ycia o wiele wi�cej wiadomo�ci ni� niejeden m�d�ek zamo�nej dziewczyny w ci�gu o�miu lat gimnazjum. By�a szczeg�lnie wra�liwa na pi�kno, bardzo kocha�a muzyk�. Czy by�a szcz�liwa? Gdybym z pe�nym przekonaniem m�g� odpowiedzie�: tak � by� mo�e jej okrutna �mier� w ponurym meklemburs.kim obozie nie by�aby dla mnie ran� tak wci�� i wci�� bole�nie si� j�trz�c�. Szcz�cie ludzkie jest czym� tak pi�knym i wielkim, i� wobec jego blasku nawet cie� �mierci blednie. Lecz jak�e� pos�pnych barw �w cie� nabiera, gdy k�adzie si� ostatecznie na �ycie wielu rozczarowa�, wielu smutk�w i zgryzot, wielu nie spe�nionych nadziei i marze�! Jak wspomnia�em, matka moja przyjecha�a do Warszawy wkr�tce po burzliwym roku tysi�c dziewi��set pi�tym. Poniewa� na nowym, nieznanym warszawskim terenie musia�a na siebie pracowa�, a nie posiada�a �adnego fachu � zosta�a kasjerk� w aptece, kt�ra mie�ci�a si� u zbiegu Siennej i Wielkiej, akurat na wprost sklepu ojca. Ot� po raz pierwszy ojciec zobaczy� moj� matk� u siebie w sklepie, w odbiciu lustra. Pami�tam, �e ten do�� niezwyk�y spos�b zaznajomienia si� rodzic�w bardzo silnie dzia�a� w dzieci�stwie na moj� wyobra�ni� i dwa na wprost siebie umieszczone sklepy zawsze budzi�y moj� ciekawo��, stale si� zreszt� ��cz�c z niespodziewanie zarysowan� w lustrze sylwetk� matki, obrazem jej bujnych popielatych w�os�w, niebieskich oczu i �agodnych rys�w, kt�re w ci�gu lat niezmiennie pozosta�y wcieleniem dobroci, spokoju i serca. P�niej zapomnia�em o tej drobnej dawnej historii, jak zapomnia�em i o wielu innych wydarzeniach zwi�zanych z moim dzieci�stwem. Wprawdzie d�ugie jeszcze lata mieszka�em na Zielnej, z dziecka sta�em si� tam wyrostkiem, a z ch�opca m�odzie�cem, jednak ani serca nie mia�em dla tej dzielnicy odartej z pi�kna i wdzi�ku, ani nie odczuwa�em potrzeby o�ywienia narastaj�cego �ycia wspomnieniami. I w latach szkolnych, i p�niej inne mnie dzielnice poci�ga�y, gdzie indziej mia�em koleg�w i przyjaci�, w�r�d innych ulic, plac�w i dom�w prze�ywa�em r�ne swoje pragnienia, nadzieje i zawody. W dzieci�stwie, gdy by�a pogoda, co dzie� prawie chodzili�my z matk� do Parku Ujazdowskiego. Wprawdzie bli�ej nas znajdowa� si� Ogr�d Saski, lecz umieszczony w �r�dmie�ciu, brudny i zakurzony, nie cieszy� si� dobr� s�aw� i nie nadawa� na miejsce zabaw. Jechali�my wi�c zaraz po obiedzie tramwajem, czternastk�, o ile dobrze pami�tam, ku odleg�ym Alejom. Wysiadali�my zazwyczaj na rogu Pi�knej i od razu znajdowali�my si� jakby w innym �wiecie. Tam, w Parku Ujazdowskim, kwit�y w maju bzy najpi�kniejsze w Warszawie, soczyste i odurzaj�co pachn�ce. Po stawie p�ywa�y bia�e �ab�dzie. Mo�na je by�o karmi� bu�k�. Przeprawy przez ogromne g�azy, wdzieraj�ce si� w pewnym miejscu w g��b p�yciutkiej wody, dawa�y posmak wielkich przyg�d, a g�rki, co bardziej strome, kusi�y rado�ci� szybkiego, na �eb i szyj�, zbiegania. P�niej przechodz�c nieraz Parkiem Ujazdowskim nie mog�em zrozumie�, dlaczego g�rka przy g��wnym skwerze i ta druga, na ko�cu parku od strony "�obzowianki", tak bardzo w ci�gu lat zmala�y. A� pewnego dnia poj��em nieskompliko wan� prawd� � pag�rki pozosta�y takie same, to ja uros�em. Czym�e jednak by�y skromne pag�rki Parku Ujazdowskiego w por�wnaniu ze wzg�rzem �azienek! Nie chodzili�my do �azienek z matk�, bo w�r�d ogromnych, starych drzew ma�o by�o s�o�ca i zawsze, nawet w dnie upalne, czu�o si� tam wilgo�, szczeg�lnie w dolnych cz�ciach parku. Wesz�o za to w zwyczaj, ze w przedpo�udnia niedzielne wybierali�my si� do �azienek we dw�jk� z ojcem. Wychodzili�my zaraz po �niadaniu i wolnym spacerkiem szli�my poprzez ulice jeszcze pustawe, cichsze ni� w dzie� powszedni i Jak gdyby czystsze. Po drodze wst�powali�my niekiedy do ko�cio�a Sw. Aleksandra, a zaraz za placem Trzech Krzy�y wkraczali�my w cie� roz�o�ystych kasztan�w. Kt� z urodzonych w Warszawie nie pokocha� od dziecka rozleg�ej perspektywy Alei, pi�knych o ka�dej porze, w ka�dy czas? W kwietniu zakwita�y tam kasztany i poprzez ziele� li�ci i r�owo�� p�kaj�cych, kleistych p�czk�w przecieka�y ruchliwe, migoc�ce strugi �wiat�a. Wy�ej wiosenne niebo przeziera�o najdelikatniejsz� niebiesko�ci� i ka�dy krok po bia�ym chodniku wydawa� si� p�yni�ciem poprzez zmienno�� blask�w i cieni. A jesie� w Alejach, o zmierzchu, w�r�d ciszy z lekka m�conej szeleszcz�cymi pod butami li��mi, zawieszona ponad ziemi� g�stowiem najwymy�lniejszych odcieni ��ito�ci i czerwieni? A zima, gdy biel i puszysto�� �niegu nie mia�y r�wnych sobie w ca�ym mie�cie, chyba nad Wis�� gdzie� mo�e, na pustych bulwarach? Lecz gdy tam zi�b dokuczliwy szed� od rzeki i wiatr smaga�, tu, w Alejach, panowa� zaciszny spok�j. Rozliczne dzwoneczki sanek przywodzi�y na pami�� blisko�� Gwiazdki i Drzewka. Nawet niskie i szare niebo p�nej jesieni nie odbiera�o Alejom uroku. W samych �azienkach nie poci�ga�y nas z ojcem g�rne cz�ci parku. Od razu zapuszczali�my si� w rejony dolne, omijaj�c oczywi�cie wygodne zej�cie schodami, szukaj�c natomiast najbardziej stromych zboczy, zapuszczonych wertep�w i tajemniczych �cie�ynek. W g��bi parku szumia�y stare klony i graby, zanosi�o s�odkim zapachem czeremchy. Radosny �wiergot ptak�w weso�o igra� w�r�d krzew�w, kt�re w g�szczach zieleni skrywa�y niezwyk�e labirynty. Po przezwyci�eniu owych upragnionych przeszk�d znajdowali�my si� wreszcie na dole i troch� zm�czeni, lecz jak�e szcz�liwi, spokojnym ju� krokiem zd��ali�my starymi alejami w kierunku pa�acyku lub dalej jeszcze � ku Pomara�czami. Bia�e �ciany stanis�awowskiego pa�acyku lekko si� ko�ysa�y w zielonkawej g��bi stawu, �wir przed frontonem przyjemnie skrzypia� pod nogami, a s�o�ce po�udniowe ca�y pejza� doko�a � bia�y dom, bia�e pos�gi, drzewa zielone, wod� i niebo niebieskie � zmienia�o w o�lepiaj�c�, jasn� bajk�. Gdy ko�o po�udnia �azienki poczyna�y si� zaludnia�, wracali�my z powrotem, zawsze t� sam� drog�, ku ostatniej bramie przy Belwederze. Stamt�d mieli�my kilka zaledwie krok�w do "Bagateli". Ta odleg�a od nas strona miasta, kraniec nieomal, w czasach gdy jeszcze nie wyros�a nowoczesna dzielnica Mokotowa, kry�a w sobie same rado�ci i uroki. W "Bagateli", cukierni Dakowskiego, jedli�my ciastka, a spore ich pude�ko zabierali�my ze sob� do domu. Wracali�my zwykle doro�k�, bo kiedy zbli�a�a si� godzina powrotu, chytrze zaczyna�em si� uskar�a� na zm�czenie i okropny b�l n�g. O ile pami�tam, to owa niezmiennie co tydzie� si� powtarzaj�ca taktyka okazywa�a si� bardzo skuteczna i niedzielne przedpo�udnie ko�czy�em jazd� w doro�ce przez ca�� prawie d�ugo�� Marsza�kowskiej. Do tej samej "Bagateli" chodzili�my nieraz w niedzielne popo�udnia we tr�jk�. Na bia�ej estradzie pod bia�� kopu�� przygrywa�a orkiestra. Przy czerwonych stolikach w�r�d cienistych drzew jedli�my �mietankowe lody albo uroczy�cie przez s�omk� s�czyli�my z wysokich szklanek ciemny mazagran. R�wnie� w "Bagateli", w g��bi ogr�dka, znajdowa�a si� bia�a, winem obro�ni�ta pergola z licznymi altankami. G�szcz bujne] winoro�li, mo�liwo�� wdrapania si� po szczeblach a� pod sam szczyt kt�rej� z altan � c� to by�a za wspania�a zabawa w chowanego! Ojciec wysila� ca�� swoj� pomys�owo��, aby szuka� mnie mo�liwie najd�u�ej. Wreszcie nie opodal mie�ci�a si� stacja kolebki wilanowskiej. Stamt�d odchodzi�y poci�gi do Wilanowa, Skolimowa i Konstancina. By� to s�ynny wilanowski samowarek, kt�ry sapi�c i prychaj�c p�dzi� poprzez pola, wlok�c za sob� k��by czarnego dymu oraz d�ugi sznur trz�s�cych si� i klekocz�cych wagonik�w. Na podobnie dziwacznym i zabawnym poci�gu je�dzi� p�niej na ekranie Buster Keaton jako po�udniowoameryka�ski genera�. Natomiast rodzonego brata wilanowskiego, wci�� jeszcze istniej�cego samowarka mia�em okazj� spotka� w wiele lat p�niej, ju� w czasie drugiej wojny, gdy latem roku czterdziestego pierwszego wybra�em si� w Kieleckie, do Chrobrzy, do mieszkaj�cego tam J�zefa Mortona. Przyjechawszy do J�drzejowa p�nym wieczorem, noc sp�dzi�em w zaje�dzie, kt�ry znajdowa� si� nie opodal stacji w�skotor�wki. By�o to jedyne miejsce, gdzie podr�ni z poci�gu warszawskiego mogli noc sp�dzi�. W ciasnej, karbid�wk� o�wietlonej izbie pe�no by�o szmugler�w: pyskatych bab, rezolutnych dziewcz�t i ch�opak�w w d�ugich butach. W�dka kr��y�a w ilo�ciach nie mniejszych ni� na statkach, kt�rymi szmuglerzy je�dzili w g�r� Wis�y, w okolice Kazimierza i Zawichostu. Niemcy nie zagl�dali jako� tej nocy do szynku. Za� o �wicie, ch�odnym i mglistym, znalaz�em si� w kolejce bli�niaczo podobnej do tamtej, kt�ra uwozi�a mnie w czasach dzieci�stwa w okolice podwarszawskie. Tak samo p�dzi�a przed siebie z chrz�stem i �oskotem, zarzucaj�c wagonikami na lewo i na prawo. Parow�z by� r�wnie jak tamten staro�wiecki i te� sapa�, plu� dymem i sadz� i parska� iskrami, zw�aszcza gdy przysz�o mu si� wdrapa� na wzg�rze pod Pi�czowem... Dom, w kt�rym mieszkali�my na Zielnej, by� trzypi�trowy, ��tawy i solidnie zbudowany. Mieszkali�my na drugim pi�trze. Najpierw zajmowali�my mieszkanie czteropokojowe, lecz w czasie wojny, gdy sklep ojca pocz�� podupada� i wreszcie przeszed� w inne r�ce, przeprowadzili�my si� do mieszkania s�siedniego, dwupokojowego. Rzecz jasna, �e w nast�pstwie tej przeprowadzki znacznie si� skurczy�a moja osobista przestrze� �yciowa. Pozbawiony w�asnego pokoju, otrzyma�em w sto�owym niewielki k�cik na zabawki i ksi��ki. Jednocze�nie coraz cz�ciej i natr�tniej pocz�y do mnie dociera� nie istniej�ce dla mnie do tej pory sprawy pieni�ne. Sytuacja by�a jasna: do naszego dostatniego dotychczas domu poczyna�y si� zakrada� k�opoty i braki, zrazu ma�o jeszcze dostrzegalne, lecz z biegiem lat coraz dotkliwsze, coraz g��biej wy��abiaj�ce nurt niedostatku, a� wreszcie jawnie powoduj�ce bied�. Ale na razie daleko jeszcze by�o do chwili, kiedy na skutek przed�u�aj�cego si� bezrobocia ojca rodzice musieli sprzeda� mieszkanie i przenie�� si� pod Warszaw�. Dom rodzinny jeszcze istnia� i wtedy, u ko�ca pierwszej wojny, nikt chyba z nas trojga, a najmniej ja, nie przypuszcza�, i� nadejdzie kiedy� dzie�, gdy ten dom zostanie rozbity i nawet meble, w�r�d kt�rych �yli�my, p�jd� na wyprzeda�. Na wprost naszego domu sta�a kamienica przechodnia z bram� wychodz�c� na Marsza�kowsk�. Na rogu by�a kwiaciarnia, za ni� podrz�dna jad�odajnia i sklepik szewca. Na pierwszym pi�trze mieszka� dentysta. Jego syn, a m�j r�wie�nik, by� rudy i �miertelnie brzydki. Stawa� cz�sto w oknie i wykrzywia� si� niemi�osiernie. Nie lubi�em go. Zmusza� mnie do fa�szywej oboj�tno�ci albo do wykrzywiania si�. Za to przez kilka lat ��czy�a mnie �ywa przyja�� z dziewczynk�, kt�ra mieszka�a na pi�trze czwartym. Mia�a na imi� Franka i chodzi�a do tej samej co ja frebl�wki pani Ronthalerowej na ulicy Brackiej. Rano szli�my zwykle razem, wracali�my te� wsp�lnie, a po po�udniu, ulokowawszy si� wygodnie w oknach, porozumiewali�my si� cz�sto na migi. Mieli�my poza tym wsp�lny j�zyk, kt�rego szyfr polega� na przedzielaniu sylab d�wi�kiem "ko". "Koczy kopakomi�kotasz komiko�a kofrankoko?" Je�li za� chodzi o najpierwsze moje lata szkolne, to wyzna� musz�, i� zdarzeniem, kt�re z tych czterech lat frebl�wki najmocniej utkwi�o mi w pami�ci, by�a sprawa nast�puj�ca. Jak to jest od dawna w zwyczajach przedszkola, i my uczyli�my si�, rzecz jasna, �piewa�. �piewali�my mn�stwo r�nych piosenek, w rodzaju: "Hej, stra�acy, hej, ch�opcy..." "G�ralu, czy ci nie �al...", i zdaje si�, �e nie by�em w�wczas �piewakiem najgorszym. Zreszt� sprawa, o kt�rej chc� wspomnie�, przydarzy�a si� nie na Brackiej, lecz w domu. Oto pewnego dnia wr�ciwszy ze szko�y pocz��em wy�piewywa� ostatnio wyuczon� piosenk�, szczeg�lnie g�o�no akcentuj�c dwa jej s�owa, kt�re z miejsca urzek�y mnie swoim zadziwiaj�cym pi�knem. S�owa te brzmia�y: "wodasu czaju". Poniewa� �piewa�em pe�nym g�osem, a wspania�e "wodasu czaju" wybija�em specjalnie wyrazi�cie � matka zajrza�a do pokoju i spyta�a, co ja �piewam. Bardzo si� zdziwi�em. Jak to, co �piewam? Piosenk�, kt�ra nazywa si� "Wodasu czaju". � Jak si� nazywa, Jureczku? � spyta�a matka. By�em oburzony. Czy� nie powiedzia�em do�� jasno? � "Wodasu czaju" nazywa si� piosenka, pani te� wyra�nie powiedzia�a, �e b�dziemy uczy� si� piosenki, kt�ra nazywa si� "Wodasu czaju". � Ale matka nie ust�pi�a. � Jak to "wodasu czaju"? Co to znaczy "wodasu czaju"? Pewnie si� omyli�e�?... � Od kogo jak od kogo, lecz od matki nie oczekiwa�em podobnego niezrozumienia. �zy mi nabieg�y do oczu. � Wcale si� nie pomyli�em � zawo�a�em roz�alony. � "Wodasu czaju" si� nazywa. Pani te� tak m�wi�a. I wszystkie dzieci �piewaj� "wodasu czaju". � Ale co to znaczy "wodasu czaju"? Co to jest takiego? � Jak to, co to jest? Nie wiesz, �e "wodasu czaju" to jest "wodasu czaju"? Matka widz�c, �e si� ze mn� nie dogada, wzruszy�a ramionami i wysz�a z pokoju, nie domy�laj�c si� najpewniej, jak bardzo mnie dotkn�a, wi�cej: jak strasznie mnie obrazi�a. Zosta�em zatem sam jeden ze swoim "wodasu czaju", a poniewa� poczu�em, �e jest ono zagro�one i otoczone nieufno�ci� � tym bardziej je pokocha�em za niezwyk�e, nawet przez najbli�sz� istot� nie doceniane pi�kno. Na tym si� jednak sprawa nie sko�czy�a. Utarczki z matk� o "wodasu czaju" powt�rzy�y si� jeszcze wielokrotnie. Na koniec ca�a rzecz, bardzo ju� zaogniona i zadra�niona, zatoczy�a szerszy kr�g i opar�a si� o ojca. Dowiedziawszy si� o wszystkim od matki zapyta� mnie pewnego dnia przy obiedzie: � C� ty za g�upstwa wy�piewujesz? Co to znaczy "wodasu czaju"? � "O Bo�e mi�osierny � pomy�la�em � dlaczego mi �y� nie daj�?" "Wodasu czaju" uros�o do rozmiar�w wielkiej awantury. Walczy�em o nie nami�tnie, bohatersko, a potem, czuj�c wreszcie w trakcie burzy domowej, �e co� z nim nie jest w porz�dku, rozpaczliwie. Na koniec, gdy nic nie zosta�o ostatecznie wyja�nione i ja wci�� trwa�em na swojej osamotnionej pozycji, matka postanowi�a p�j�� do przedszkola, aby z wiarygodnego �r�d�a dowiedzie� si�, co to jest za piosenka o "wodasu czaju". Po powrocie �mia�a si� do �ez. � G�uptasku! � m�wi�a. � Uparciuchu! Przecie� to po prostu chodzi o wod� z ruczaju. Piosenka nazywa si� Woda z ruczaju. � Woda z ruczaju? Jaka znowu woda z ruczaju? � pr�bowa�em si� jeszcze broni�, lecz ju� bez przekonania. Prawda mnie pokona�a. Jednak nie pogodzi�em si� z ni�, o nie! Woda z ruczaju � c� w tym by�o pi�knego? Woda... ruczaj... Gdzie� im by�o do urody "wodasu czaju"! Straci�em te� do' ulubionej piosenki upodobanie, przesta�em j� �piewa� w domu, ale samej sprawy nie zapomnia�em. Sponiewierane i o�mieszone przez ludzi "wodasu czaju" przez d�ugie jeszcze lata �piewa�o w moim sercu d�wi�cznie, mocno i czysto, a w�a�ciwie i dzisiaj, gdy je wywo�uj� z odleg�ych lat, wydaje mi si� ono stokro� pi�kniejsze od oczywistej wody z ruczaju. W naszym domu nie by�o sklep�w. Tylko na rogu Zielnej i Z�otej mie�ci�a si� cukiernia i z podw�rza, gdy okna latem i wiosn� by�y pootwierane, ci�gle dobiega� stuk kij�w i ku� bilardowych. Naprzeciwko nas, r�wnie� na drugim pi�trze, mieszka�a niejaka pani Walterowa, wdowa z czterema doros�ymi c�rkami. Trzy c�rki by�y strojne i pi�kne, najm�odsza brzydka i zaniedbana, odgrywaj�ca rol� domowego kopciuszka. Wszystkie cztery k��ci�y si� ze sob� i z matk� bardzo g�o�no. Najstarsza, rozw�dka, t�ga, utleniona blondyna, podobna troch� do znanej aktorki Ludowej, dostawa�a po k��tniach spazm�w. Gdy u pani Walterowej bywali go�cie � przychodzili za� bardzo cz�sto � ha�asy przeci�ga�y si� do p�nej nocy. Pami�tam, �e na te nocne �miechy i krzyki bardzo si� przed moj� matk� uskar�a�a �ona krawca z parteru. By�a to drobna kobiecina o mysiej, wiecznie zmartwionej twarzy. Widywa�em j� nieraz z okna kuchennego, jak ma�ymi kroczkami, z dumnie podniesion� g�ow�, lecz z twarz� niezmiennie zafrasowan�, zd��a�a przez podw�rko w kierunku �mietnika, ostentacyjnie nios�c przed sob� talerz z kosteczkami kurcz�cia. Ko�o �mietnika sta�a piekarnia, niska, ze spadzistym dachem, na kt�ry lubi�em ciska� kulki z papieru. Ma�y piekarczyk, w zawsze przybrudzonym fartuchu, nosi� stamt�d na g�owie do cukierni ogromne blachy ze �wie�o upieczonymi struclami i babkami. Poza solidn� �elazn� bram� znajdowa�o si� drugie jeszcze podw�rko. Front tamtej oficyny wychodzi� na ulic�' Wielk�. Brama pomi�dzy obu podw�rkami by�a najcz�ciej zamkni�ta, wi�c i �ycie tego wielkiego przechodniego domu rozdzielone. Ka�de na przyk�ad podw�rko mia�o w�asny trzepak. Zatem i ha�asy by�y podw�jne. W og�le o cisz� trudno by�o na tym odcinku Zielnej. Z�ot� je�dzi�y tramwaje, a po Zielnej od wczesnego ranka dudni�y po kamiennym bruku wozy z ba�kami mleka. W ci�gu dnia ci�gle si� s�ysza�o cz�apanie doro�ek i turkot ci�kich furgon�w i platform. Mieszkali�my przecie� w najbli�szym s�siedztwie dworca. Nie opodal nas znajdowa� si� sklep spo�ywczy Motyla, n�jniechlujmiejszy chyba ze wszystkich sklepik�w, jakie w �yciu widzia�em, a mia�em ich okazj� widzie� ilo�� znaczn�. Motylowa by�a nisk�, p�kat� kobiet�, on te� ma�y, z odmro�onymi r�koma i s�omianymi w�sami. Przed sz�st� stawa� przed sklepem Motyla mleczarz i stuk baniek i brz�k �a�cuch�w budzi�y mnie niezmiennie w ci�gu lat z lekkiego, nadrannego snu. By�a jednak wojna i pewnego ranka obudzi�y nas g�o�ne detonacje. To wylecia�y w powietrze mosty na Wi�le, wysadzone przez cofaj�cych si� przed Niemcami Rosjan. Kilka dni przedtem, gdy byli�my z matk� na spacerze w Alejach Jerozolimskich ko�o Dworca Wiede�skiego, s�yszeli�my dochodz�ce z daleka dudnienie artylerii. P�niej widzia�em z balkonu ci�gn�ce Z�ot� wojsko niemieckie � kawaleri� na t�gich koniach i armaty g�o�no �omoc�ce po bruku. Mostu Poniatowskiego bardzo �a�owali�my, bo by� pi�kny i niedawno dopiero sko�czony. Teraz jedno jego prz�s�o, podobne do ogromnego skrzyd�a, zwisa�o bezsilnie ponad wod�. Pami�tam tak�e, �e niemiecki genera�-gubernator von Beseler je�dzi� po mie�cie w powozie zaprz�onym w przepi�kne bia�e araby, ukradzione kr�lowi Albertowi w Belgii. Najsilniej jednak z ca�ego okresu tej niemieckiej okupacji pozosta� mi w pami�ci smak jarzynowych kotlet�w. By� to jeden z wojennych erzatz�w sprzedawanych w proszku, musia� mi jednak bardzo smakowa�, bo p�niej przez wiele lat t�skni�em niejednokrotnie do skomplikowanego smaku owych jarskich kotlet�w. A� wreszcie nadszed� rok osiemnasty, listopad, i w�wczas jako dziewi�cioletni ch�opiec sta�em si� nagle pewnego dnia posiadaczem �o�nierskiego pasa oraz wspania�ej niemieckiej pikielhauby ozdobionej cesarskim srebrzystym or�em. Oba te przedmioty, do niedawna obj�te gro�n� przemoc� okupanta, przyni�s� ojciec z miasta, nad kt�rym powia�o niepodleg�o�ci�. Jeszcze do dzisiejszego dnia charakterystyczny zapach juchtowych �o�nierskich but�w kojarzy mi si� z tamtymi odleg�ymi czasami, z zapachem zdobycznego pasa. W pierwszym naszym mieszkaniu na Zielnej sta�y w salonie mahoniowe meble pokryte zielonym pluszem. P�niej, nim ostatecznie posz�y na sprzeda�, znalaz�y przytu�ek w sypialni rodzic�w. Na lato zawsze si� te meble chowa�o w pokrowce. W dwupokojowym mieszkaniu by� ten salonowy garnitur w�a�ciwie zb�dny, zabiera� zbyt du�o miejsca, my�l� jednak, �e je�li rodzice od razu nie zdecydowali si� owych mebli sprzeda�, to dlatego, �e w�a�nie one swoj� obecno�ci� wi�za�y w ich odczuwaniu dzie� dzisiejszy z wczorajszym i chocia� martwe i nieme, by�y niejako �ywym �wiadectwem niedawnego dobrobytu. Na okr�g�ym stole le�a�o albumowe wydanie Dziad�w z ilustracjami Andriollego, Quo vadis ilustrowane przez Stachiewicza, album Grottgerowski i w bia�e p��tno oprawione Wojsko polskie Gembarzewskiego. Poza Trylogi� oprawn� w br�zowy p�sk�rek i kilkoma tomami jubileuszowego wydania Prusa wi�cej ksi��ek u nas w domu nie by�o. Kto wie jednak, czy w�a�nie nie ta bardziej ni� skromna ilo�� ksi��ek w naszym domu nie rozwin�a we mnie tak wczesnej do ksi��ek nami�tno�ci. Gdy pozna�em te, kt�re by�y pod r�k�, natychmiast zapragn��em innych. Nie by�em ksi��kami zblazowany. Ka�da otrzymana w podarku na Gwiazdk� lub na imieniny by�a dla mnie wielkim wydarzeniem. I ju� w owych czasach, pami�tam, nie znosi�em owych kr�tko w domu goszcz�cych ksi��ek, kt�re matka wypo�ycza�a i dla mnie, i dla siebie w czytelni na ulicy Mazowieckiej. Zbyt szybko trzeba si� by�o z nimi rozsta�. Wprawdzie ka�da ksi��ka przeczytana umo�liwia�a poznanie nowej, lecz c� z tego, gdy poprzednia stawa�a si� niedost�pna i nie mo�na ju� by�o do niej powr�ci�. Nami�tno�� do zbierania ksi��ekukszta�towa�a si� we mnie bardzo wcze�nie. Wprawdzie instynk-t posiadania mia�em raczej do�� s�abo rozwini�ty, lecz w zetkni�ciu ze �wiatem ksi��ek w�t�o�� owa przemieni�a si� w nienasycon� zach�anno��. Nie do�� mi by�o czyta� ksi��ki. Pragn��em je mie� na w�asno��, pod r�k�. Lecz jak naocznie mog� si� teraz przekona� � wspomnienie nami�tno�ci silniej niekiedy utrwala si� w pami�ci ni� przedmiot po��dania. I tak na przyk�ad mog� w sobie wywo�a� �w dreszcz wzruszenia i rado�ci, jaki ogarnia� mnie w dzieci�stwie wobec ka�dej nowej, na w�asno�� otrzymanej ksi��ki, lub o�ywi� inny dreszcz pragnienia, zabarwiony dr�cz�cym niepokojem, a ogarniaj�cy ma�ego ch�opaczka, gdy zatrzymywa� si� przed witryn� ksi�garni Idzikowskiego na Marsza�kowskiej albo Gebethnera i Wolffa na Sienkiewicza; natomiast gdybym mia� odtworzy� obecnie tytu�y i tre�� moich ulubionych w�wczas ksi��ek � musia�bym stwierdzi� z pewnym �alem i zawstydzeniem, �e niestety pami�� mnie w tym wzgl�dzie zawodzi. Ksi��ki z moich lat trzynastu, czternastu � o tak, te pami�tam. Pami�tam doskonale ilustrowane wydanie Ojca zad�umionych, pi�� tom�w zbiorowego wydania Mickiewicza, sze�� Moliera i dwana�cie nie oprawionych Szekspira. R�wnie� dwa tomy Krzy�ak�w i jeden W pustyni i w puszczy. A gdybym przymkn�� powieki, to po chwili m�g�bym sobie wyobrazi�, �e oto nie dalej ni� na wyci�gni�cie r�ki le�� przede mn� p�kate i postrz�pione, bo niestety tylko z czytelni wypo�yczone, tomy Karola Maya. Za to tamte ksi��ki, dawniejsze, towarzysz�ce mojemu dzieci�stwu, niepowrotnie � jak s�dz� � zagubi�y si� dla mnie w przesz�o�ci, pozostawiaj�c jedynie pami�� r�nych odcieni wzrusze� i pragnie�. Podobnie r�wnie� ma si� rzecz i z pierwszymi moimi prze�yciami teatralnymi. Teatr lubili oboje rodzice. Pozna�em dzi�ki temu teatr ze. s�yszenia o wiele wcze�niej, ni� sam do niego zacz��em chodzi�. W "Nowo�ciach", tam, gdzie po wojnie mie�ci� si� s�awny teatr Bogus�awskiego, a p�niej niestety tylko kino miejskie, Messalka razem z Redem ta�czyli pierwsze w Warszawie tango i �piewali duety z Barona cyga�skiego, Manewr�w jesiennych i Weselej wd�wki. Do dzisiaj jeszcze pami�tam fotografi� Messalki w kapeluszu ze strusimi pi�rami oraz zdj�cie m�odego Redy we fraku, kt�ry podobno tak �wietnie potrafi� nosi�. Pami�tam r�wnie� podobizny m�odziutkiej Wiktorii Kaweckiej, kt�rej u�miech, czar i g�os nie mia�y pod�wczas sobie r�wnych. By�y to czasy najb�yskotliwszego rozkwitu operetki. Ca�a Warszawa �piewa�a melodie Straussa i Lehara. "Nowo�ci" by�y najch�tniej odwiedzanym teatrem, a gwiazdki operetki cieszy�y si� popularno�ci� p�niejszych gwiazd filmowych. Na jakiej natomiast sztuce i w jakim teatrze by�em po raz pierwszy � nie umiem sobie tego dok�adnie przypomnie�. Zdaje mi si� jednak, �e by�o to popo�udniowe przedstawienie Halki z Korolewicz-Waydow� i Ignacym Dygasem. A mo�e by� to Straszny dw�r? W ka�dym razie obraz wn�trza warszawskiej Opery, ciemnoczerwonych fotel�w, szerokich, bia�ych schod�w, bogatych z�oce� i wysoko pi�trz�cych si� amfiteatr�w, pozostaje mi w pami�ci jako jedno z najbardziej odleg�ych wspomtnie�. Zar�wno Red�, jak Messalk� i Kaweck� zobaczy� mia�em na scenie w wiele lat p�niej, gdy ju� tylko wspomnienia o opowie�ciach, jak �wietnymi byli za m�odu, pozwala�y wzrusza� si� ich staro�ci�. W okresie tym przyjmowa� si� u nas pocz�� nowy typ kabaretowej rewii, wzorowany na przepychu dekoracji, �wiate� i kostium�w paryskiego "Casino de Paris" i "Folies Bergere". Tak wi�c w "Morskim Oku", malutkim teatrzyku na rogu Jasnej i Sienkiewicza, t�ga i wysoka, o ko�skiej twarzy Messalka schodzi�a, strojna w pi�ra, ze z�ocistych schod�w, a ch�r smuk�ych boy�w odpowiada� ta�cem na jej �piew, ci�gle jeszcze zreszt� pi�kny. Kaweck� nie wyst�powa�a w rewii, pozosta�a wierna operetce i trzeba przyzna�, �e bardzo zr�cznie ukrywa�a pod kimonem gejszy tusz� swego cia�a. A u�miech? � u�miech rzeczywi�cie do ostatka zachowa�a pe�en czaru i wdzi�ku. Natomiast Redo � ten si� ju� nie kusi� o urok amanta, grywa� role podrz�dne i niczym nie przypomina� dawnych dni s�awy. Wiele te� s�ysza�em w dzieci�stwie o Szyllin�ance i Lubicz-Sarnowskiej, dw�ch znakomitych artystkach, kt�re w pe�ni m�odo�ci i s�awy porzuci�y scen� dla ma��e�stw. Opowiadali mi r�wnie� rodzice o Weselu, kt�re widzieli w Krakowie z Osterw�, Ordon-Sosnowsk� i wielkim Kami�skim w roli Sta�czyka,' o Orl�tku z m�odziutkim w�wczas Osterw� i Mieczys�awem Frenklem w roli Flambeau, o Carewiczu i Tamtym Zapolskiej z W�grzynem i Szyllin�ank�, o Judaszu i Fryderyku Wielkim z Solskim. Od ojca s�ysza�em opowiadania o znakomitych �piewakach, braciach Reszke i Mierzwi�skim, a od matki o Carusie, Szalapinie i Battistinim, kt�rych s�ysza�a by�a w Petersburgu w pe�ni ich s�awy. Po teatrze chodzili nieraz rodzice na kolacj� do "Savoyu" albo na Mazowieck� do "Wr�bla", kt�ry potem podupad� i dopiero na kilka lat przed drug� wojn� znowu odzyska� dawn� �wietno��, staj�c si� jedn� z najpopularniejszych knajp artystycznej Warszawy. Chodzi�o si� tam p�nym wieczorem z s�siedniej "Ziemia�skiej" albo z "Zodiaku", kt�ry te� by� w pobli�u, zaraz na Traugutta. Nowa wojna wyludni�a "Wr�bla". Ale jeszcze w pierwszych tygodniach pa�dziernika, gdy ludzie powracali do Warszawy z wrze�niowych w�dr�wek, "Wr�bel" si�� przyzwyczajenia �ci�ga� dawnych swoich bywalc�w. W p�mrocznym lokalu, bo okna bez szyb zabite by�y deskami i pali�y si� tylko w�t�e �wiece, odnajdywali si� tam r�ni ludzie zwi�zani przyja�ni� i kole�e�stwem. Gor�ca zupa z kawa�kiem mi�sa i cienk� kromk� czarnego chleba by�a w�wczas, w te pierwsze dnie po upadku Warszawy, wielkim luksusem. Ale jak�� bezcenn� warto�ci� stawa� si� w�wczas ka�dy odnaleziony cz�owiek! P�niej ma�o kto do "Wr�bla" zagl�da�. Przysz�a moda na inne lokale w tej dzielnicy. W kawiarni mieszcz�cej si� w drapaczu na placu Napoleona �piewa� przy fortepianie Leon Schiller, a w hallu sprzedawa� ksi��ki Tadeusz Breza razem z pani� Tadeuszow� �ele�sk�. W "Simie" na placu Saskim zacz�li gra� na dw�ch fortepianach Lutos�awski i Panufnik. P�niej przenie�li si� do "Arii" na Mazowieckiej, gdzie barmanem by� re�yser filmowy Antoni Bohdziewicz. Zn�w w "Znachorze" na Boduena zgromadzi� si� �wiat aktorski. Adwentowicz by� gospodarzem sali, Wojciech Brydzi�ski sprzedawa� papierosy, podawa�y m. in. Gella i R�a�ska; Miecio Milecki gospodarowa� za barem, a Ewa Kunina i Grywi�ska opiekowa�y si� kuchni�. Natomiast w dawnej knajpie nocnej "Pod Kogutkiem" na Jasnej, na wprost Filharmonii, umie�cili si� sportowcy: Kusoci�ski, J�drzejowska, T�oczy�ski. W tym to lokalu jesieni� trzydziestego dziewi�tego roku sprzedawali�my ksi��ki razem ze Stefanem Otwinowskim. Je�li za� chodzi o "Wr�bla", to o�ywi� si� on nieco dopiero w ostatnim roku przed powstaniem, gdy po gruntownym remoncie przeszed� w r�ce jednego z arystokrat�w. Lecz pomimo dawnych kelner�w by�a to ju� ca�kiem inna knajpa. W�r�d odnowionych �cian, nowoczesnych mebli i dekoracji trudno by�o odnale�� urok dawnej d�ugiej i w�skiej sali, kipi�cej niesfornym zgie�kiem i wrzaw� zawsze zbyt ha�a�liwej orkiestry. Nic si� nie osta�o z wn�trza, kt�re towarzyszy�o mojej m�odo�ci, a pami�ta�o � czasy m�odo�ci moich rodzic�w, czasy Messalki, pocz�tk�w tanga, "Czarnego Kota" i karnawa�owych tomboli w salach redutowych Teatru Wielkiego. Jakie� to zamierzch�e czasy! Wprawdzie, bior�c na rozum, trzydzie�ci lat to nie tak wiele ostatecznie. Ale dwie wojny wraz ze zniszczeniami i przemianami, kt�re ze sob� przynios�y, w g��b minionego czasu zepchn�y tamte lata. Gdy wspominam fotografie rodzic�w: matk� w d�ugiej sukni z koronkowym �abotem, z tali� �ci�ni�t� gorsetem, i ojca powa�nego nad sw�j wiek, z w�sami, w wysokim sztywnym ko�nierzyku � sylwetki obojga utrwalaj� epok� tak odleg��, i� zdumienie mnie ogarnia, gdy pomi�dzy nimi odnajduj� we wspomnieniu swoj� w�asn� podobizn�, dziecka w�wczas czteroletniego. A kapy koloru fraise na szerokich ��kach rodzic�w, ci�kie portiery z ciemnozielonego aksamitu, przyozdobione z�otymi ni�mi haftu, i lampy gazowe, w kt�rych ci�gle si� psu�y "koszulki", i odkrytki patriotyczne przy wo�one nielegalnie z Galicji � jaki� to wszystko odleg�y �wiat. My�l� niejednokrotnie z �alem, jak wiele z tamtych czas�w zatar�o mi si� w pami�ci. Dawna Dolina Szwajcarska, malutkie kino "Trianon", za�o�one przez Kazimierza Kami�skiego w gmachu Filharmonii od strony ulicy Moniuszki, pogrzeb Boles�awa Prusa w maju 1912 roku i wiele, wiele innych spraw, dom�w, twarzy i wydarze� � wszystko to istnieje dla mnie teraz w przestrzeni bardzo dalekiej i mglistej, uchylaj�cej si� pr�bom dok�adniejszego wywo�ania. Oskar�am nieraz siebie o kr�licze kr�tk� pami��. My�l� jednak, �e by�aby ona i �ywsza, i ch�onniejsza, gdybym w �wiecie, w kt�rym �y�em wczoraj i �yj� dzisiaj, znajdowa� dla niej oparcie w trwa�o�ci ulic, dom�w, przedmiot�w. Ledwie przesta�em by� dzieckiem, wzrasta� pocz��em w otoczeniu i w warunkach bardzo odmiennych od tego wszystkiego, co towarzyszy�o m�odo�ci i pierwszym latom dojrza�ym moich rodzic�w. Zn�w �wiat mojej m�odo�ci � brzydka i zachwycaj�ca przedwojenna Warszawa, pulsuj�ca wielkomiejskim ruchem, roz�wietlona neonami, miasto kwiat�w i nowych, przestronnych, cho� szpetnych dzielnic, przera�aj�cych ruder na peryferiach, barak�w dla bezdomnych, usun�a si� w przesz�o�� w ci�gu dni tak niewielu, i� trzeba by�o p�niej ca�ych miesi�cy, aby oswoi� si� z ogromem zmian tak nagle dokonanych. Jeden pi�kny, s�oneczny wrzesie� wystarczy�, aby miasto, kt�re opu�ci�em w pierwszych dniach miesi�ca, ukaza�o mi za moim powrotem, w miesi�cu nast�pnym, inne zupe�nie oblicze. I zn�w pi�� lat prze�ytych w zniszczonej wojennej Warszawie odsun�o w dalek� przesz�o�� lata przedwojenne. A teraz wszystko z dawnej Warszawy jest ju� tylko wspomnieniem. Domy, ulice i place, w�r�d kt�rych urodzi�em si� i wzrasta�em, istniej� jedynie w krainie cieni i je�li mo�e je cokolwiek o�ywi� i przenie�� z nico�ci pod niebo wschod�w i zachod�w, w wiecz�r wiosenny pachn�cy �wie�o�ci� kleistych listeczk�w, w gwar i ruch rzeczywistych ludzi, to tylko wierno�� serca, gdy �ywiej zabije mi�o�ci�, t�sknot�, a tak�e nadziej�, �e na ruinach wzro�nie nowe, od starego stokro� pi�kniejsze miasto. Tak si� z�o�y�o, �e z chwil� gdy nasz dom rodzinny rozpad� si� pod uderzeniami kryzysu i wyprowadzili�my si� z ulicy Zielnej, przez lata ca�e nie zagl�da�em w tamte strony. Mija�em je do�� oboj�tnie tramwajem lub w�wczas, gdy wyje�d�aj�c z miasta �pieszy�em na dworzec, teraz nazywany G��wnym. Min�o sporo lat. A� pewnego dnia � by� to pi�kny, gor�cy dzie� owego lata, kt�re przynios�o Warszawie zag�ad� � powrotna droga z Leszna wypad�a mi przez dzielnic� mego dzieci�stwa. Cz�� jej przez dwa lata nale�a�a do getta, a zniszczenia dlatego tylko unikn�a, i� zosta�a z dzielnicy �ydowskiej wydzielona przed pami�tnym Wielkim Tygodniem roku czterdziestego trzeciego. Dom, w kt�rym mieszkali�my na ulicy �liskiej, zachowa� si�. Lecz z jego starych mur�w, z mrocznej bramy, z okien � balkonik�w nie sp�yn�o ku minie �adne wspomnienie. Ulica by�a pusta, szara od upalnego kurzu, martwa i milcz�ca. Robi�a wra�enie nie zamieszka�ej, widocznie �ycie nowych ludzi, kt�rzy przybyli tutaj po wymordowaniu �yd�w, nie zd��y�o jeszcze zapu�ci� korzeni. Przeszed�szy ze �liskiej na Wielk� znalaz�em si� w�r�d tej samej ciszy i pustki u zbiegu Siennej. Szeroko tam by�o i rozlegle, jak przed wojn� nigdy w �r�dmie�ciu nie bywa�o. Na miejscu domu, w kt�rym mie�ci� si� sklep ojca, widnia�o zeschni�te i fa�dami wiekowych nieomal zmarszczek poorane -wzg�rze. Szaro��ta ziemia by�a twarda, mocno zasklepiona. Dwa inne rogi r�wnie� ukazywa�y pustk�. W jednym miejscu pozosta�y jeszcze szcz�tki ruin, stare ju� i spatynowane, jakby trwa�y tu od bardzo, bardzo wielu lat. Zachowa� si� jeden tylko dom, ten z aptek�, w kt�rej pracowa�a by�a moja matka. Apteka r�wnie� pozosta�a i wyda�a mi si� nie zmieniona. Zajrzawszy przez uchylone drzwi do wn�trza, dojrza�em kas�. By� mo�e by�a to ta sama kasa, przy kt�rej przed trzydziestu sze�ciu laty siedzia�a moja matka jako m�oda dziewczyna. Lecz w pustce po stronie przeciwnej, w powietrzu o tym samym odcieniu szarego py�u co ziemia pod nim, nie umia�em odnale�� miejsca, gdzie m�g�bym umie�ci� lustro, kt�re kiedy�, w zamierzch�ej przesz�o�ci, przynios�o z oddalenia memu ojcu twarz mojej matki. SZKO�A By�o to w grudniu roku tysi�c dziewi��set dwudziestego drugiego. Mia�em w�wczas trzyna�cie lat i chodzi�em do trzeciej gimnazjalnej. Gimnazjum moje, dawniejsze gen. Chrzanowskiego, a teraz im. Jana Zamoyskiego, mie�ci�o si� we w�asnym du�ym gmachu przy ulicy Smolnej. Jednego dnia w godzinach po�udniowych wszed� do naszej klasy niespodziewanie inspektor. Nazywali�my go Szpekiem. By� to kr�py i silny m�czyzna o rozlanej, ��tawej twarzy i znacznie przerzedzonych w�osach. Chodzi� zazwyczaj w obszernej alpakowej marynarce, a jego kr�tkie, mi�siste d�onie nie robi�y wra�enia czystych. Szpek by� postrachem dla wszystkich sp�niaj�cych si�. Codziennie z chwil� rozpocz�cia lekcji schodzi� do szatni i tam, w�r�d nat�oczonych palt i czapek, rozprawia� si� podniesionym, troch� piskliwym g�osem z gromadk� sp�nialskich. Poza obowi�zkami inspektora wyk�ada� w wy�szych klasach matematyk�. By� surowy i nieprzyst�pny. Jego wizyty nigdy niczego dobrego nie wr�y�y. Ale tym razem spotka�a nas niespodzianka. Szpek z lekka zaaferowany oznajmi�, �e lekcji dzisiaj wi�cej nie b�dzie i mamy natychmiast uda� si� do dom�w. C� za rado��! Uciecha nasza pomno�y�a si� o ciekawo��, gdy dowiedzieli�my si�, �e mamy opu�ci� szko�� nie normalnym wej�ciem od Smolnej, lecz przez boisko i przylegaj�c� do niego �lizgawk� na ulicy Foksal. Nie pojmowali�my, co si� mog�o sta�. Musia�o jednak zaj�� co� niezwyk�ego, to by�o oczywiste. Gdy ze spakowanymi po�piesznie ksi��kami i zeszytami pocz�li�my wychodzi�, na korytarzu gromadzi�y si� i inne klasy. Z wy�szych pi�ter, sk�d zawsze przegania�y nas stare byki, tak�e dochodzi� gwar g�os�w, niezwykle rozbrzmiewaj�cy w porze, kiedy zwyk�a zawsze panowa� cisza. Nasza ciekawo�� napi�ta by�a do ostateczno�ci. Niebawem parami pocz�li�my schodzi� na d�, do szatni. Drzwi na boisko by�y na rozcie� otwarte. Przenikliwy zi�b nas ogarn��. Natomiast od strony Smolnej dochodzi� wyra�ny pogwar licznego t�umu. Brama by�a zamkni�ta. Dobijano si� do niej, Nauczyciel gimnastyki, tak zwany Sos, drobny i suchy m�czyzna, kt�ry stale chodzi� w sportowych bryczesach, oraz dobroduszny stary kawaler, nauczyciel geografii, Kudelski, przynaglali nas do po�piechu. Przykazywano nam, �eby�my si� z Foksalu natychmiast, nigdzie nie zatrzymuj�c, rozchodzili do dom�w. Wypuszczano nas gromadkami, po kilkunastu. Pr�dzej, pr�dzej! A� nagle spad�a na nas taka wiadomo��: na Smolnej zebra� si� przed nasz� szko�� t�um robotnik�w. Chc� nas bi�. Robotnicy? Bi�? Nas? Dlaczego? Co si� sta�o? Synkowie mieszcza�skich i ziemia�skich rodzin, nic nie pojmowali�my. Gwar tymczasem w tamtej stronie wzrasta�. S�ycha� by�o pojedyncze g�osy, wrogie i dono�ne. Jeszcze si� nie bali�my. Wszystko to by�o zbyt niezwyk�e, zbyt dla nas, trzynastoletnich, podobne do emocjonuj�cej przygody. Nasi starsi koledzy byli podnieceni i g�o�no rajcowali. Od nich si� wreszcie dowiedzieli�my, co zasz�o. Oto gdy wczoraj �wie�o wybrany prezydent, Gabriel Narutowicz, jecha� powoze