Jerzy Andrzejewski Książka dla Marcina 1944-1947 WARSZAWA NAJDAWNIEJSZYCH WSPOMNIEŃ Urodziłem się na ulicy Śliskiej, a więc w handlowej dzielnicy położonej po zachodniej stronie Marszałkowskiej, pomiędzy dworcem zwanym wtedy Wiedeńskim a żydowskim Bagnem i placem Grzybowskim. Było to zatem w tych czasach samo centrum Warszawy, zabudowane pod koniec ubiegłego stulecia mnóstwem czynszowych kamienic, ciasne i rojne, zadymione, zawsze pełne zgiełku. Mieszkania na Śliskiej nie pamiętam. Gdy miałem dwa czy trzy lata, przenieśliśmy się w niedalekie sąsiedztwo, na ulicę Zielną róg Złotej. Mój ojciec był podówczas związany z tą dzielnicą. Miał sklep kolonialny na rogu Siennej i Wielkiej. Ojciec nie był rodowitym warszawiakiem, chociaż się za takiego zawsze uważał. Urodził się w Kutnowskiem, w Żychlinie. Posiadał liczne rodzeństwo i pochodził z rodziny, która od paru pokoleń związana była z pracą w przemyśle cukrowniczym. Siostry ojca pozostały w tym środowisku. Powychodziły za mąż za ludzi również z cukrow.nictwa i co najwyżej zamieniły rodzinny Żychlin na pobliskie Jagnięta, Izabelin lub Ostrowy. Natomiast wszyscy moi stryjowie, prócz jednego upośledzonego na umyśle stryja Saturna, wyruszyli w świat. Mój ojciec był z braci najstarszy i pierwszy opuścił swoje strony. Nie umiem jednak powiedzieć, co go skłoniło do porzucenia rodzinnego miasteczka, gdy miał lat nie więcej chyba niż szesnaście. Jak mało w istocie znamy swoich własnych rodziców! Najpierw matka i ojciec są. Istnieją przy nas, służą nam, są potrzebni, są konieczni, niezastąpieni, jedyni, są oczywiści jak dzień, jak noc, jak powietrze, jak samo życie. Lecz gdy z biegiem lat poczynamy o nich myśleć poważnie i zaczynamy się zastanawiać nad kolejami ich losów, nad ich charakterami i przeżyciami, gdy chcielibyśmy, jednym słowem, stworzyć sobie z tych najbliższych istot obraz pełnych ludzi, wówczas oni już zazwyczaj albo nie żyją, albo są w latach tak podeszłych, iż pod ciężarem przemian, którym wciąż i wciąż podlegali, nie potrafią odnaleźć ani siebie z odległych czasów młodości, ani własnych tak daleko w głąb życia sięgających pragnień, zwątpień i nadziei. Kiedy miałem lat piętnaście, dwadzieścia, byłem zbyt pochłonięty przyszłością własną, abym się mógł i chciał interesować przeszłością rodziców. Dla człowieka bez przeszłości nie istnieje zazwyczaj przeszłość drugich łudzi, nawet najbliższych. A dzisiaj? Dzisiaj, tak jak i za pierwszych dni młodości, przyszłość wciąż mnie porywa najgwałtowniejszymi nadziejami i pragnieniami, wciąż chciałbym wśród jej rozległych i niewiadomych lat ulepić najpiękniejszy, choć ciągle nie wykończony w zamyśle do ostatka kształt życia, wciąż, mimo siwiejących włosów, czuję się tak, jakbym każdego dnia odkrywał życie na nowo, lecz tak zapatrzony w lata, które nadejdą, i tak w nich — to nie jest przesada — zakochany, znam już przecież złożony i trudny smak przeszłości. Nie myślę też o przyszłości bez myślenia o minionym i przeżytym. Wiem również, że po upływie wielu lat ciężko jest ocenić sprawiedliwie to wszystko, co kiedyś było treścią naszego życia. Tak więc, gdy myśląc dzisiaj o odległej przeszłości staram się w niej odnaleźć i rodziców — nie spytam jednak mego siedemdziesięcioletniego ojca, dlaczego przed pięćdziesięciu kilku laty znalazł się naraz na warszawskim bruku. Bieda go z rodzinnego domu wygnała? O karierze w wielkim mieście marzył? Pieniądze go kusiły? Z życiem, tak wówczas życzliwym dla sprytnych i obrotnych, chciał się spróbować? Myślę, że wiele przyczyn musiało się złożyć na to, iż po przyjeździe do Warszawy w latach dziewięćdziesiątych został mój ojciec tzw. praktykantem w sklepie kolonialnym. Tak jak go pamiętam z lat dawnych, bliżej był owej swoistej burżuazyjnej moralności kupieckiej stulecia dziewiętnastego niż tych ryzykownych i zazwyczaj z prawem się rozmijających interesów, które poczęły torować drogę wielkim majątkom czasów pierwszej wojny i dwudziestolecia. Miał zdecydowanie niechętny stosunek do wszelkich przejawów spekulanctwa i paskarstwa. Pracował od wczesnego rana do późnego wieczoru. Był po prostu, jak się wtedy mówiło, porządnym i solidnym kupcem. Zatem centrum Warszawy było terenem pierwszych moich przeżyć. Z rogu Siennej i Wielkiej, sprzed sklepu ojca, widziałem w roku 1915 krążący nad Warszawą niemiecki zeppelin. Działo się to w biały dzień, chyba w samo południe. Ludzie stali na chodnikach trochę zaniepokojeni, lecz jeszlcze bardziej zadziwieni i zapatrzeni. Oto wśród obszaru ogromnego nieba sunęło wolno, nieomal pełznęło niczym fantastyczny potwór, zadziwiająco wielkie srebrzyste cygaro. Ten obraz ludzi stojących nieruchomo na ulicy z zadartymi głowami jest nie tylko moim pierwszym wojennym przeżyciem, lecz chyba w ogóle najodleglejszym wspomnieniem warszawskim, jakie udaje mi się dzisiaj wyłowić z przeszłości. Miałem wówczas pięć lat. Wojna zastała nas z matką na Ukrainie, w okolicach Humania, w Sobolówce, gdzie mój wuj, mąż ciotki Wandy, był nadleśniczym w tamtejszych dobrach Potockich. Wracaliśmy do Warszawy już w sierpniu, gdy przyjechał po nas ojciec. Podróż mieliśmy uciążliwą. Pamiętam, w Żmerynce całą noc czekaliśmy na warszawski pociąg. Stacja była przepełniona. Jak przez bardzo gęstą mgłę przypominam sobie okropny ścisk, ludzi z walizkami i tobołami, a także siebie siedzącego na kolanach pięknej kobiety, bardzo miłej i mówiącej ciepłym, melodyjnym głosem. Była to sławna śpiewaczka, Margot Kaftal, również wracająca z Rosji do kraju. Rodzice zawarli z nią znajomość w podróży. Często później o tym przygodnym spotkaniu mówiło się u nas w domu. Po powrocie do Warszawy ojcu groziła mobilizacja, lecz przy pewnych staraniach, popartych odpowiednią ilością szeleszczących banknotów, został od obowiązków carskiego żołnierza uwolniony. Inaczej zatem przeżywałem wojnę niż ci moi rówieśnicy, których ojcowie musieli opuścić domy. Nie zaznaliśmy biedy, nie groziły nam żadne niebezpieczeństwa, nic się właściwie w tych ciężkich latach wojennych w moim życiu nie zmieniło. Z początku wojna, jak gdyby była obrazem, któremu można się spokojnie przyglądać, skupiała się dla mnie na kartach geograficznego atlasu. Pierwszą znajomość z europejskimi miastami i rzekami zawdzięczam nazwom miast i rzek wymienianym w wojennych komunikatach. Natomiast państwa europejskie ukazały mi się pod postacią narodowych flag. Niedaleko nas, na ulicy Moniuszki, pomiędzy Jasną i placem Warecikim, znajdował się nieduży sklep z herbatą. Jego wystawę przyozdabiały kolorowe chorągiewki wszystkich państw koalicji walczącej przeciw Niemcom i Austrii. Nawet piękny wojenny okręt podarowany mi przez ojca nie dorównywał urokom tamtych kolorów, wywołujących z odległych przestrzeni kraje tak kuszące, jak np. górzyste Czarno górze ze swoim tęgim, zażywnym królem Mikołajem, znanym mi z fotografii, i jego córką Heleną, o której słyszałem, że jest wysoka i piękna i jest żoną malutkiego króla Włoch, Emanuela III. Nie bardzo wiem dlaczego, lecz Czarnogórze, i wówczas gdy byłem dzieckiem, i przez długi czas potem, było dla mnie krajem, który najbardziej ze wszystkich krajów na świecie chciałem poznać. Sklep z herbatą na Moniuszki, powiększony i odarty z dawnych uroków, dotrwał do ostatnich czasów przed drugą wojną. Za to od wielu lat zniknęła z rogu Złotej i Marszałkowskiej cukiernia, niegdyś Słupskiego, bardzo modna i słynąca w owych czasach sprzed pierwszej wojny z pączków, które doskonałością dorównywały pączkom Semadeniego na placu Teatralnym. Ponieważ Słupski znajdował się w naszym najbliższym sąsiedztwie, często chodziliśmy tam z matką na podwieczorek, na białą kawę z kremem i pączkami. Po wojnie cukiernia zmieniła właścłciela, podupadła i na koniec stała się brudną, zadymioną norą, gdzie przy lurowatej pół czarnej zbierali się waluciarze i przeróżni osobnicy prowadzący podejrzane interesy. Jeszcze później, gdzieś już po roku trzydziestym, cukiernia została zlikwidowana, a jej miejsce po gruntownej przebudowie zajął wielki nowoczesny magazyn trykotaży Plihala. Marszałkowska w tych latach szybko się unowocześniała i nabierała wielkomiejskiego rozmachu. Każde miasto, bez względu na to, czy duże jest, czy małe, posiada ulice, którymi się chodzi, oraz takie, mniej oczywiście liczne, po których się spaceruje". Często takim miejscem do spacerowania staje się nawet nie cała ulica, lecz tylko jeden jej odcinek, ba! — czasem jedna stroma, jak to miało miejsce z Nowym Światem, po którym spacerowało się wprawdzie na odcinku od Alei Jerozolimskich do Świętokrzyskiej, lecz jedynie po stronie lewej, gdzie było kino "Colosseum", wielka kawiarnia "Italia", księgarnia Arcta, sklep z pieczywem tak zwanego Turka i wreszcie, już przy Świętokrzyskiej, księgarnia "Książnicy-Atlas". Żaden szanujący się warszawiak nie spacerował wieczorami po prawej stronie Nowego Światu. Tłoczno i gwarno bywało jedynie po jednej stronie, natomiast po przeciwnej widziało się tylko ludzi, którzy szli. Jeśli zaś chodzi o Marszałkowską, tu uczucia warszawiaków z jednakową sympatią odnosiły się do obu stron, jakkolwiek wcale nie do całej ulicy. Spacerowało się po Marszałkowskiej jedynie na niewielkim, mniej niż kilometrowym odcinku od Alei Jerozolimskich do Sienkiewicza, a na dobrą sprawę — do Złotej. Tu wieczorami, wraz z zapadającym zmierzchem, rozbłyskiwały najliczniej skupione w mieście czerwone i niebieskie światła neonów, tłum aż po jezdnię zapełniał zbyt wąskie chodniki, jarzyły się jasno wystawy wielkich sklepów, magazynów i licznych barów, a największe kina — "Stylowy", "Światowid", "Apollo" i "Atlantic" na Chmielnej — z daleka przyciągały przechodniów olbrzymimi sylwetkami Grety Garbo, wywołującej cierpienia Damy Kameliowej albo Army Kareniny, i smukłego Gary Coopera w mundurze Legii Cudzoziemskiej, w czapce fantazyjnie zsuniętej z czoła. Ileż niezapomnianych przeżyć kojarzy mi się z wieczorami na Marszałkowskiej! W "Stylowym" Douglas Fairbanks jeździł na dywanie ponad domami Damaszku, zwycięsko krzyżował pod niebem hiszpańskim szpadę z licznymi nieprzyjaciółmi. Chaplin budził się ze snu w cieniu pomnika i odchodził samotny w nieznaną dal, śmiesznie wymachując swoją laseczką, zawsze zabawny i rozdzierająco smutny, a naprzeciwko, w "Światowidzie", młody Ramon Novarro śpiewał piosenkę o księżycu nad Tahiti, nuconą przez całą Europę. Niewiele, poza nie zmienionymi nazwami ulic, przypominało czasy popołudniowych pączków u Słupskiego. Tam również, w dzielnicy, w której mieszkaliśmy, ojciec poznał moją matkę. Wkrótce po roku 1905 matka przyjechała z dalekiej Ukrainy, aż z Zagłębia Donieckiego, gdzie mieszkała moja babka. Dziadek mój, Ryszard Glinojecki — podobnie jak i babka Helena rodem z Płockiego — wzgardził w swoim czasie możliwością dość wysokiej kariery w wojsku rosyjskim i jako zwykły prowincjonalny lekarz osiadł w małym miasteczku na Ukrainie, w Winnicy. Tam umarł w sile wieku, zostawiając rodzinę bez środków do życia. Nie znałem zatem tego człowieka, a przecież zawdzięczam mu sporo. Gdy w wieku lat piętnastu czy szesnastu przeczytałem po raz pierwszy Ludzi bezdomnych — pomyślałem wówczas, że ów zmarły na przełomie dwóch stuleci dziadek Ryszard musiał być trochę podobny do swego rówieśnika, doktora Judyma. Nie wiem, rzecz prosta, czy rzeczywiście był Judymem. Wiem natomiast, że pewne cenne i podstawowe pojęcia o życiu i ludzkich obowiązkach dotarły do mnie i zadomowiły się we mnie mocno i bardzo wcześnie właśnie dzięki wspomnieniom matki o dziadku. Nie uczono mnie w szkole szacunku dla ludzi ani nie wpajano we mnie prawd kształtujących godność człowieka. Wzrastałem w trudnych i gorzkich czasach nasilającej się nienawiści i pogardy. Jeśli jednak ludzka nędza i cierpienie budziły we mnie współczucie i sprzeciw, jeśli nigdy nie pociągały mnie ambona i zakrystia, a później, dojrzewający, nigdy dla rozjątrzonych spraw narodowościowych nie znajdowałem w sobie nienawiści i szowinistycznych uczuć, to myślę, iż dlatego przede wszystkim, że od dziecka, ożywiony miłością matki, istniał dla mnie w wyobraźni ów nieżyjący już człowiek, dziadek Ryszard, który mało sobie cenił swoje szlacheckie pochodzenie, darmo leczył na dalekiej Ukrainie chłopów i biednych Żydów, nie uznawał klasowych przywilejów i w miarę swoich sił, może skromnych, lecz uczciwych, służył ludziom swymi umiejętnościami. Gdy dziadek Ryszard umarł w; wyniku skomplikowanego zapalenia płuc — matka moja miała czternaście lat. Przez pewien czas wychowywała się u swojej ciotki w Petersburgu. Byli to ludzie zamożni, oprócz dużego domu w stolicy mieli majątek na Łotwie, i o ile mogę sądzić z dość zresztą skąpych wspomnień matki, traktowali ją tak, jak się zazwyczaj w tych czasach traktowało w bogatych domach ubogie krewne. Nie, nie miała moja matka lekkiej ani pogodnej młodości. Lecz i tutaj, jak przy młodości ojca, także potykam się o miejsca puste, nie wyjaśnione, o sprawy i zdarzenia, których mogę się tylko domyślać, lecz których nigdy już nie będę mógł wywołać w ich kształcie rzeczywistym. Odkąd siebie pamiętam, kochałem matkę miłością czułą i uwielbiającą, namiętną i zaczarowaną. Ale czy wiedziała, czy miała świadomość, że kanciasta istota, która wyrastać poczęła z pieszczotliwego maminego chłopaczka o błękitnych oczach i jasnych włosach, kocha ją nadal tą samą dziecięcą, zaczarowaną miłością? Jakże się mogła, biedna, domyślić, że chłopiec, dla którego dom rodzinny stał się w pewnym okresie tylko miejscem jedzenia i spania, wciąż i wciąż, wbrew swoim głupim słowom, wbrew niedorzecznym postępkom, wbrew wszystkiemu, czym był w tych swoich siedemnastu latach — w głębi serca, całym sobą, zawsze i niezmiennie pozostał ogarnięty tym wielkim, jedynym i niepowtarzalnym nurtem zaczarowanej miłości. Myślałem dawniej, że kiedy człowiek kocha — nie trzeba mu o miłości mówić, ponieważ ta miłość j e s t i ten, który jest kochany, powinien o niej wszystko wiedzieć bez słów. Nieprawda. O miłości należy mówić. Wstydliwość uczuć — powie ktoś. Nie dowierzajcie tej wstydliwości, kryje się bowiem pod nią zazwyczaj po prostu oschłość. Trzeba o miłości mówić. Nie można zostawiać w miłości pustych przestrzeni dla domyślania się. Kochając czyż nie chcemy wiedzieć, że jesteśmy kochani? Każdy człowiek chce to wiedzieć. Miałem matkę najlepszą w świecie. Była dobra, łagodna, czuła i mądra. Była aż do przesady skromna i odkąd sięgam pamięcią — zawsze swoje własne potrzeby i pragnienia usuwała na ostatni plan. Nigdy wprawdzie nie chodziła do szkoły (było to jej wielkim cierpieniem), ale jej wrażliwy i chłonny umysł zdołał zaczerpnąć z życia o wiele więcej wiadomości niż niejeden móżdżek zamożnej dziewczyny w ciągu ośmiu lat gimnazjum. Była szczególnie wrażliwa na piękno, bardzo kochała muzykę. Czy była szczęśliwa? Gdybym z pełnym przekonaniem mógł odpowiedzieć: tak — być może jej okrutna śmierć w ponurym meklemburs.kim obozie nie byłaby dla mnie raną tak wciąż i wciąż boleśnie się jątrzącą. Szczęście ludzkie jest czymś tak pięknym i wielkim, iż wobec jego blasku nawet cień śmierci blednie. Lecz jakżeż posępnych barw ów cień nabiera, gdy kładzie się ostatecznie na życie wielu rozczarowań, wielu smutków i zgryzot, wielu nie spełnionych nadziei i marzeń! Jak wspomniałem, matka moja przyjechała do Warszawy wkrótce po burzliwym roku tysiąc dziewięćset piątym. Ponieważ na nowym, nieznanym warszawskim terenie musiała na siebie pracować, a nie posiadała żadnego fachu — została kasjerką w aptece, która mieściła się u zbiegu Siennej i Wielkiej, akurat na wprost sklepu ojca. Otóż po raz pierwszy ojciec zobaczył moją matkę u siebie w sklepie, w odbiciu lustra. Pamiętam, że ten dość niezwykły sposób zaznajomienia się rodziców bardzo silnie działał w dzieciństwie na moją wyobraźnię i dwa na wprost siebie umieszczone sklepy zawsze budziły moją ciekawość, stale się zresztą łącząc z niespodziewanie zarysowaną w lustrze sylwetką matki, obrazem jej bujnych popielatych włosów, niebieskich oczu i łagodnych rysów, które w ciągu lat niezmiennie pozostały wcieleniem dobroci, spokoju i serca. Później zapomniałem o tej drobnej dawnej historii, jak zapomniałem i o wielu innych wydarzeniach związanych z moim dzieciństwem. Wprawdzie długie jeszcze lata mieszkałem na Zielnej, z dziecka stałem się tam wyrostkiem, a z chłopca młodzieńcem, jednak ani serca nie miałem dla tej dzielnicy odartej z piękna i wdzięku, ani nie odczuwałem potrzeby ożywienia narastającego życia wspomnieniami. I w latach szkolnych, i później inne mnie dzielnice pociągały, gdzie indziej miałem kolegów i przyjaciół, wśród innych ulic, placów i domów przeżywałem różne swoje pragnienia, nadzieje i zawody. W dzieciństwie, gdy była pogoda, co dzień prawie chodziliśmy z matką do Parku Ujazdowskiego. Wprawdzie bliżej nas znajdował się Ogród Saski, lecz umieszczony w śródmieściu, brudny i zakurzony, nie cieszył się dobrą sławą i nie nadawał na miejsce zabaw. Jechaliśmy więc zaraz po obiedzie tramwajem, czternastką, o ile dobrze pamiętam, ku odległym Alejom. Wysiadaliśmy zazwyczaj na rogu Pięknej i od razu znajdowaliśmy się jakby w innym świecie. Tam, w Parku Ujazdowskim, kwitły w maju bzy najpiękniejsze w Warszawie, soczyste i odurzająco pachnące. Po stawie pływały białe łabędzie. Można je było karmić bułką. Przeprawy przez ogromne głazy, wdzierające się w pewnym miejscu w głąb płyciutkiej wody, dawały posmak wielkich przygód, a górki, co bardziej strome, kusiły radością szybkiego, na łeb i szyję, zbiegania. Później przechodząc nieraz Parkiem Ujazdowskim nie mogłem zrozumieć, dlaczego górka przy głównym skwerze i ta druga, na końcu parku od strony "Łobzowianki", tak bardzo w ciągu lat zmalały. Aż pewnego dnia pojąłem nieskompliko waną prawdę — pagórki pozostały takie same, to ja urosłem. Czymże jednak były skromne pagórki Parku Ujazdowskiego w porównaniu ze wzgórzem Łazienek! Nie chodziliśmy do Łazienek z matką, bo wśród ogromnych, starych drzew mało było słońca i zawsze, nawet w dnie upalne, czuło się tam wilgoć, szczególnie w dolnych częściach parku. Weszło za to w zwyczaj, ze w przedpołudnia niedzielne wybieraliśmy się do Łazienek we dwójkę z ojcem. Wychodziliśmy zaraz po śniadaniu i wolnym spacerkiem szliśmy poprzez ulice jeszcze pustawe, cichsze niż w dzień powszedni i Jak gdyby czystsze. Po drodze wstępowaliśmy niekiedy do kościoła Sw. Aleksandra, a zaraz za placem Trzech Krzyży wkraczaliśmy w cień rozłożystych kasztanów. Któż z urodzonych w Warszawie nie pokochał od dziecka rozległej perspektywy Alei, pięknych o każdej porze, w każdy czas? W kwietniu zakwitały tam kasztany i poprzez zieleń liści i różowość pękających, kleistych pączków przeciekały ruchliwe, migocące strugi światła. Wyżej wiosenne niebo przezierało najdelikatniejszą niebieskością i każdy krok po białym chodniku wydawał się płynięciem poprzez zmienność blasków i cieni. A jesień w Alejach, o zmierzchu, wśród ciszy z lekka mąconej szeleszczącymi pod butami liśćmi, zawieszona ponad ziemią gęstowiem najwymyślniejszych odcieni żółitości i czerwieni? A zima, gdy biel i puszystość śniegu nie miały równych sobie w całym mieście, chyba nad Wisłą gdzieś może, na pustych bulwarach? Lecz gdy tam ziąb dokuczliwy szedł od rzeki i wiatr smagał, tu, w Alejach, panował zaciszny spokój. Rozliczne dzwoneczki sanek przywodziły na pamięć bliskość Gwiazdki i Drzewka. Nawet niskie i szare niebo późnej jesieni nie odbierało Alejom uroku. W samych Łazienkach nie pociągały nas z ojcem górne części parku. Od razu zapuszczaliśmy się w rejony dolne, omijając oczywiście wygodne zejście schodami, szukając natomiast najbardziej stromych zboczy, zapuszczonych wertepów i tajemniczych ścieżynek. W głębi parku szumiały stare klony i graby, zanosiło słodkim zapachem czeremchy. Radosny świergot ptaków wesoło igrał wśród krzewów, które w gąszczach zieleni skrywały niezwykłe labirynty. Po przezwyciężeniu owych upragnionych przeszkód znajdowaliśmy się wreszcie na dole i trochę zmęczeni, lecz jakże szczęśliwi, spokojnym już krokiem zdążaliśmy starymi alejami w kierunku pałacyku lub dalej jeszcze — ku Pomarańczami. Białe ściany stanisławowskiego pałacyku lekko się kołysały w zielonkawej głębi stawu, żwir przed frontonem przyjemnie skrzypiał pod nogami, a słońce południowe cały pejzaż dokoła — biały dom, białe posągi, drzewa zielone, wodę i niebo niebieskie — zmieniało w oślepiającą, jasną bajkę. Gdy koło południa Łazienki poczynały się zaludniać, wracaliśmy z powrotem, zawsze tą samą drogą, ku ostatniej bramie przy Belwederze. Stamtąd mieliśmy kilka zaledwie kroków do "Bagateli". Ta odległa od nas strona miasta, kraniec nieomal, w czasach gdy jeszcze nie wyrosła nowoczesna dzielnica Mokotowa, kryła w sobie same radości i uroki. W "Bagateli", cukierni Dakowskiego, jedliśmy ciastka, a spore ich pudełko zabieraliśmy ze sobą do domu. Wracaliśmy zwykle dorożką, bo kiedy zbliżała się godzina powrotu, chytrze zaczynałem się uskarżać na zmęczenie i okropny ból nóg. O ile pamiętam, to owa niezmiennie co tydzień się powtarzająca taktyka okazywała się bardzo skuteczna i niedzielne przedpołudnie kończyłem jazdą w dorożce przez całą prawie długość Marszałkowskiej. Do tej samej "Bagateli" chodziliśmy nieraz w niedzielne popołudnia we trójkę. Na białej estradzie pod białą kopułą przygrywała orkiestra. Przy czerwonych stolikach wśród cienistych drzew jedliśmy śmietankowe lody albo uroczyście przez słomkę sączyliśmy z wysokich szklanek ciemny mazagran. Również w "Bagateli", w głębi ogródka, znajdowała się biała, winem obrośnięta pergola z licznymi altankami. Gąszcz bujne] winorośli, możliwość wdrapania się po szczeblach aż pod sam szczyt którejś z altan — cóż to była za wspaniała zabawa w chowanego! Ojciec wysilał całą swoją pomysłowość, aby szukać mnie możliwie najdłużej. Wreszcie nie opodal mieściła się stacja kolebki wilanowskiej. Stamtąd odchodziły pociągi do Wilanowa, Skolimowa i Konstancina. Był to słynny wilanowski samowarek, który sapiąc i prychając pędził poprzez pola, wlokąc za sobą kłęby czarnego dymu oraz długi sznur trzęsących się i klekoczących wagoników. Na podobnie dziwacznym i zabawnym pociągu jeździł później na ekranie Buster Keaton jako południowoamerykański generał. Natomiast rodzonego brata wilanowskiego, wciąż jeszcze istniejącego samowarka miałem okazję spotkać w wiele lat później, już w czasie drugiej wojny, gdy latem roku czterdziestego pierwszego wybrałem się w Kieleckie, do Chrobrzy, do mieszkającego tam Józefa Mortona. Przyjechawszy do Jędrzejowa późnym wieczorem, noc spędziłem w zajeździe, który znajdował się nie opodal stacji wąskotorówki. Było to jedyne miejsce, gdzie podróżni z pociągu warszawskiego mogli noc spędzić. W ciasnej, karbidówką oświetlonej izbie pełno było szmuglerów: pyskatych bab, rezolutnych dziewcząt i chłopaków w długich butach. Wódka krążyła w ilościach nie mniejszych niż na statkach, którymi szmuglerzy jeździli w górę Wisły, w okolice Kazimierza i Zawichostu. Niemcy nie zaglądali jakoś tej nocy do szynku. Zaś o świcie, chłodnym i mglistym, znalazłem się w kolejce bliźniaczo podobnej do tamtej, która uwoziła mnie w czasach dzieciństwa w okolice podwarszawskie. Tak samo pędziła przed siebie z chrzęstem i łoskotem, zarzucając wagonikami na lewo i na prawo. Parowóz był równie jak tamten staroświecki i też sapał, pluł dymem i sadzą i parskał iskrami, zwłaszcza gdy przyszło mu się wdrapać na wzgórze pod Pińczowem... Dom, w którym mieszkaliśmy na Zielnej, był trzypiętrowy, żółtawy i solidnie zbudowany. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Najpierw zajmowaliśmy mieszkanie czteropokojowe, lecz w czasie wojny, gdy sklep ojca począł podupadać i wreszcie przeszedł w inne ręce, przeprowadziliśmy się do mieszkania sąsiedniego, dwupokojowego. Rzecz jasna, że w następstwie tej przeprowadzki znacznie się skurczyła moja osobista przestrzeń życiowa. Pozbawiony własnego pokoju, otrzymałem w stołowym niewielki kącik na zabawki i książki. Jednocześnie coraz częściej i natrętniej poczęły do mnie docierać nie istniejące dla mnie do tej pory sprawy pieniężne. Sytuacja była jasna: do naszego dostatniego dotychczas domu poczynały się zakradać kłopoty i braki, zrazu mało jeszcze dostrzegalne, lecz z biegiem lat coraz dotkliwsze, coraz głębiej wyżłabiające nurt niedostatku, aż wreszcie jawnie powodujące biedę. Ale na razie daleko jeszcze było do chwili, kiedy na skutek przedłużającego się bezrobocia ojca rodzice musieli sprzedać mieszkanie i przenieść się pod Warszawę. Dom rodzinny jeszcze istniał i wtedy, u końca pierwszej wojny, nikt chyba z nas trojga, a najmniej ja, nie przypuszczał, iż nadejdzie kiedyś dzień, gdy ten dom zostanie rozbity i nawet meble, wśród których żyliśmy, pójdą na wyprzedaż. Na wprost naszego domu stała kamienica przechodnia z bramą wychodzącą na Marszałkowską. Na rogu była kwiaciarnia, za nią podrzędna jadłodajnia i sklepik szewca. Na pierwszym piętrze mieszkał dentysta. Jego syn, a mój rówieśnik, był rudy i śmiertelnie brzydki. Stawał często w oknie i wykrzywiał się niemiłosiernie. Nie lubiłem go. Zmuszał mnie do fałszywej obojętności albo do wykrzywiania się. Za to przez kilka lat łączyła mnie żywa przyjaźń z dziewczynką, która mieszkała na piętrze czwartym. Miała na imię Franka i chodziła do tej samej co ja freblówki pani Ronthalerowej na ulicy Brackiej. Rano szliśmy zwykle razem, wracaliśmy też wspólnie, a po południu, ulokowawszy się wygodnie w oknach, porozumiewaliśmy się często na migi. Mieliśmy poza tym wspólny język, którego szyfr polegał na przedzielaniu sylab dźwiękiem "ko". "Koczy kopakomiękotasz komikoła kofrankoko?" Jeśli zaś chodzi o najpierwsze moje lata szkolne, to wyznać muszę, iż zdarzeniem, które z tych czterech lat freblówki najmocniej utkwiło mi w pamięci, była sprawa następująca. Jak to jest od dawna w zwyczajach przedszkola, i my uczyliśmy się, rzecz jasna, śpiewać. Śpiewaliśmy mnóstwo różnych piosenek, w rodzaju: "Hej, strażacy, hej, chłopcy..." "Góralu, czy ci nie żal...", i zdaje się, że nie byłem wówczas śpiewakiem najgorszym. Zresztą sprawa, o której chcę wspomnieć, przydarzyła się nie na Brackiej, lecz w domu. Oto pewnego dnia wróciwszy ze szkoły począłem wyśpiewywać ostatnio wyuczoną piosenkę, szczególnie głośno akcentując dwa jej słowa, które z miejsca urzekły mnie swoim zadziwiającym pięknem. Słowa te brzmiały: "wodasu czaju". Ponieważ śpiewałem pełnym głosem, a wspaniałe "wodasu czaju" wybijałem specjalnie wyraziście — matka zajrzała do pokoju i spytała, co ja śpiewam. Bardzo się zdziwiłem. Jak to, co śpiewam? Piosenkę, która nazywa się "Wodasu czaju". — Jak się nazywa, Jureczku? — spytała matka. Byłem oburzony. Czyż nie powiedziałem dość jasno? — "Wodasu czaju" nazywa się piosenka, pani też wyraźnie powiedziała, że będziemy uczyć się piosenki, która nazywa się "Wodasu czaju". — Ale matka nie ustąpiła. — Jak to "wodasu czaju"? Co to znaczy "wodasu czaju"? Pewnie się omyliłeś?... — Od kogo jak od kogo, lecz od matki nie oczekiwałem podobnego niezrozumienia. Łzy mi nabiegły do oczu. — Wcale się nie pomyliłem — zawołałem rozżalony. — "Wodasu czaju" się nazywa. Pani też tak mówiła. I wszystkie dzieci śpiewają "wodasu czaju". — Ale co to znaczy "wodasu czaju"? Co to jest takiego? — Jak to, co to jest? Nie wiesz, że "wodasu czaju" to jest "wodasu czaju"? Matka widząc, że się ze mną nie dogada, wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju, nie domyślając się najpewniej, jak bardzo mnie dotknęła, więcej: jak strasznie mnie obraziła. Zostałem zatem sam jeden ze swoim "wodasu czaju", a ponieważ poczułem, że jest ono zagrożone i otoczone nieufnością — tym bardziej je pokochałem za niezwykłe, nawet przez najbliższą istotę nie doceniane piękno. Na tym się jednak sprawa nie skończyła. Utarczki z matką o "wodasu czaju" powtórzyły się jeszcze wielokrotnie. Na koniec cała rzecz, bardzo już zaogniona i zadrażniona, zatoczyła szerszy krąg i oparła się o ojca. Dowiedziawszy się o wszystkim od matki zapytał mnie pewnego dnia przy obiedzie: — Cóż ty za głupstwa wyśpiewujesz? Co to znaczy "wodasu czaju"? — "O Boże miłosierny — pomyślałem — dlaczego mi żyć nie dają?" "Wodasu czaju" urosło do rozmiarów wielkiej awantury. Walczyłem o nie namiętnie, bohatersko, a potem, czując wreszcie w trakcie burzy domowej, że coś z nim nie jest w porządku, rozpaczliwie. Na koniec, gdy nic nie zostało ostatecznie wyjaśnione i ja wciąż trwałem na swojej osamotnionej pozycji, matka postanowiła pójść do przedszkola, aby z wiarygodnego źródła dowiedzieć się, co to jest za piosenka o "wodasu czaju". Po powrocie śmiała się do łez. — Głuptasku! — mówiła. — Uparciuchu! Przecież to po prostu chodzi o wodę z ruczaju. Piosenka nazywa się Woda z ruczaju. — Woda z ruczaju? Jaka znowu woda z ruczaju? — próbowałem się jeszcze bronić, lecz już bez przekonania. Prawda mnie pokonała. Jednak nie pogodziłem się z nią, o nie! Woda z ruczaju — cóż w tym było pięknego? Woda... ruczaj... Gdzież im było do urody "wodasu czaju"! Straciłem też do' ulubionej piosenki upodobanie, przestałem ją śpiewać w domu, ale samej sprawy nie zapomniałem. Sponiewierane i ośmieszone przez ludzi "wodasu czaju" przez długie jeszcze lata śpiewało w moim sercu dźwięcznie, mocno i czysto, a właściwie i dzisiaj, gdy je wywołuję z odległych lat, wydaje mi się ono stokroć piękniejsze od oczywistej wody z ruczaju. W naszym domu nie było sklepów. Tylko na rogu Zielnej i Złotej mieściła się cukiernia i z podwórza, gdy okna latem i wiosną były pootwierane, ciągle dobiegał stuk kijów i kuł bilardowych. Naprzeciwko nas, również na drugim piętrze, mieszkała niejaka pani Walterowa, wdowa z czterema dorosłymi córkami. Trzy córki były strojne i piękne, najmłodsza brzydka i zaniedbana, odgrywająca rolę domowego kopciuszka. Wszystkie cztery kłóciły się ze sobą i z matką bardzo głośno. Najstarsza, rozwódka, tęga, utleniona blondyna, podobna trochę do znanej aktorki Ludowej, dostawała po kłótniach spazmów. Gdy u pani Walterowej bywali goście — przychodzili zaś bardzo często — hałasy przeciągały się do późnej nocy. Pamiętam, że na te nocne śmiechy i krzyki bardzo się przed moją matką uskarżała żona krawca z parteru. Była to drobna kobiecina o mysiej, wiecznie zmartwionej twarzy. Widywałem ją nieraz z okna kuchennego, jak małymi kroczkami, z dumnie podniesioną głową, lecz z twarzą niezmiennie zafrasowaną, zdążała przez podwórko w kierunku śmietnika, ostentacyjnie niosąc przed sobą talerz z kosteczkami kurczęcia. Koło śmietnika stała piekarnia, niska, ze spadzistym dachem, na który lubiłem ciskać kulki z papieru. Mały piekarczyk, w zawsze przybrudzonym fartuchu, nosił stamtąd na głowie do cukierni ogromne blachy ze świeżo upieczonymi struclami i babkami. Poza solidną żelazną bramą znajdowało się drugie jeszcze podwórko. Front tamtej oficyny wychodził na ulicę' Wielką. Brama pomiędzy obu podwórkami była najczęściej zamknięta, więc i życie tego wielkiego przechodniego domu rozdzielone. Każde na przykład podwórko miało własny trzepak. Zatem i hałasy były podwójne. W ogóle o ciszę trudno było na tym odcinku Zielnej. Złotą jeździły tramwaje, a po Zielnej od wczesnego ranka dudniły po kamiennym bruku wozy z bańkami mleka. W ciągu dnia ciągle się słyszało człapanie dorożek i turkot ciężkich furgonów i platform. Mieszkaliśmy przecież w najbliższym sąsiedztwie dworca. Nie opodal nas znajdował się sklep spożywczy Motyla, nąjniechlujmiejszy chyba ze wszystkich sklepików, jakie w życiu widziałem, a miałem ich okazję widzieć ilość znaczną. Motylowa była niską, pękatą kobietą, on też mały, z odmrożonymi rękoma i słomianymi wąsami. Przed szóstą stawał przed sklepem Motyla mleczarz i stuk baniek i brzęk łańcuchów budziły mnie niezmiennie w ciągu lat z lekkiego, nadrannego snu. Była jednak wojna i pewnego ranka obudziły nas głośne detonacje. To wyleciały w powietrze mosty na Wiśle, wysadzone przez cofających się przed Niemcami Rosjan. Kilka dni przedtem, gdy byliśmy z matką na spacerze w Alejach Jerozolimskich koło Dworca Wiedeńskiego, słyszeliśmy dochodzące z daleka dudnienie artylerii. Później widziałem z balkonu ciągnące Złotą wojsko niemieckie — kawalerię na tęgich koniach i armaty głośno łomocące po bruku. Mostu Poniatowskiego bardzo żałowaliśmy, bo był piękny i niedawno dopiero skończony. Teraz jedno jego przęsło, podobne do ogromnego skrzydła, zwisało bezsilnie ponad wodą. Pamiętam także, że niemiecki generał-gubernator von Beseler jeździł po mieście w powozie zaprzężonym w przepiękne białe araby, ukradzione królowi Albertowi w Belgii. Najsilniej jednak z całego okresu tej niemieckiej okupacji pozostał mi w pamięci smak jarzynowych kotletów. Był to jeden z wojennych erzatzów sprzedawanych w proszku, musiał mi jednak bardzo smakować, bo później przez wiele lat tęskniłem niejednokrotnie do skomplikowanego smaku owych jarskich kotletów. Aż wreszcie nadszedł rok osiemnasty, listopad, i wówczas jako dziewięcioletni chłopiec stałem się nagle pewnego dnia posiadaczem żołnierskiego pasa oraz wspaniałej niemieckiej pikielhauby ozdobionej cesarskim srebrzystym orłem. Oba te przedmioty, do niedawna objęte groźną przemocą okupanta, przyniósł ojciec z miasta, nad którym powiało niepodległością. Jeszcze do dzisiejszego dnia charakterystyczny zapach juchtowych żołnierskich butów kojarzy mi się z tamtymi odległymi czasami, z zapachem zdobycznego pasa. W pierwszym naszym mieszkaniu na Zielnej stały w salonie mahoniowe meble pokryte zielonym pluszem. Później, nim ostatecznie poszły na sprzedaż, znalazły przytułek w sypialni rodziców. Na lato zawsze się te meble chowało w pokrowce. W dwupokojowym mieszkaniu był ten salonowy garnitur właściwie zbędny, zabierał zbyt dużo miejsca, myślę jednak, że jeśli rodzice od razu nie zdecydowali się owych mebli sprzedać, to dlatego, że właśnie one swoją obecnością wiązały w ich odczuwaniu dzień dzisiejszy z wczorajszym i chociaż martwe i nieme, były niejako żywym świadectwem niedawnego dobrobytu. Na okrągłym stole leżało albumowe wydanie Dziadów z ilustracjami Andriollego, Quo vadis ilustrowane przez Stachiewicza, album Grottgerowski i w białe płótno oprawione Wojsko polskie Gembarzewskiego. Poza Trylogią oprawną w brązowy półskórek i kilkoma tomami jubileuszowego wydania Prusa więcej książek u nas w domu nie było. Kto wie jednak, czy właśnie nie ta bardziej niż skromna ilość książek w naszym domu nie rozwinęła we mnie tak wczesnej do książek namiętności. Gdy poznałem te, które były pod ręką, natychmiast zapragnąłem innych. Nie byłem książkami zblazowany. Każda otrzymana w podarku na Gwiazdkę lub na imieniny była dla mnie wielkim wydarzeniem. I już w owych czasach, pamiętam, nie znosiłem owych krótko w domu goszczących książek, które matka wypożyczała i dla mnie, i dla siebie w czytelni na ulicy Mazowieckiej. Zbyt szybko trzeba się było z nimi rozstać. Wprawdzie każda książka przeczytana umożliwiała poznanie nowej, lecz cóż z tego, gdy poprzednia stawała się niedostępna i nie można już było do niej powrócić. Namiętność do zbierania książekukształtowała się we mnie bardzo wcześnie. Wprawdzie instynk-t posiadania miałem raczej dość słabo rozwinięty, lecz w zetknięciu ze światem książek wątłość owa przemieniła się w nienasyconą zachłanność. Nie dość mi było czytać książki. Pragnąłem je mieć na własność, pod ręką. Lecz jak naocznie mogę się teraz przekonać — wspomnienie namiętności silniej niekiedy utrwala się w pamięci niż przedmiot pożądania. I tak na przykład mogę w sobie wywołać ów dreszcz wzruszenia i radości, jaki ogarniał mnie w dzieciństwie wobec każdej nowej, na własność otrzymanej książki, lub ożywić inny dreszcz pragnienia, zabarwiony dręczącym niepokojem, a ogarniający małego chłopaczka, gdy zatrzymywał się przed witryną księgarni Idzikowskiego na Marszałkowskiej albo Gebethnera i Wolffa na Sienkiewicza; natomiast gdybym miał odtworzyć obecnie tytuły i treść moich ulubionych wówczas książek — musiałbym stwierdzić z pewnym żalem i zawstydzeniem, że niestety pamięć mnie w tym względzie zawodzi. Książki z moich lat trzynastu, czternastu — o tak, te pamiętam. Pamiętam doskonale ilustrowane wydanie Ojca zadżumionych, pięć tomów zbiorowego wydania Mickiewicza, sześć Moliera i dwanaście nie oprawionych Szekspira. Również dwa tomy Krzyżaków i jeden W pustyni i w puszczy. A gdybym przymknął powieki, to po chwili mógłbym sobie wyobrazić, że oto nie dalej niż na wyciągnięcie ręki leżą przede mną pękate i postrzępione, bo niestety tylko z czytelni wypożyczone, tomy Karola Maya. Za to tamte książki, dawniejsze, towarzyszące mojemu dzieciństwu, niepowrotnie — jak sądzę — zagubiły się dla mnie w przeszłości, pozostawiając jedynie pamięć różnych odcieni wzruszeń i pragnień. Podobnie również ma się rzecz i z pierwszymi moimi przeżyciami teatralnymi. Teatr lubili oboje rodzice. Poznałem dzięki temu teatr ze. słyszenia o wiele wcześniej, niż sam do niego zacząłem chodzić. W "Nowościach", tam, gdzie po wojnie mieścił się sławny teatr Bogusławskiego, a później niestety tylko kino miejskie, Messalka razem z Redem tańczyli pierwsze w Warszawie tango i śpiewali duety z Barona cygańskiego, Manewrów jesiennych i Weselej wdówki. Do dzisiaj jeszcze pamiętam fotografię Messalki w kapeluszu ze strusimi piórami oraz zdjęcie młodego Redy we fraku, który podobno tak świetnie potrafił nosić. Pamiętam również podobizny młodziutkiej Wiktorii Kaweckiej, której uśmiech, czar i głos nie miały podówczas sobie równych. Były to czasy najbłyskotliwszego rozkwitu operetki. Cała Warszawa śpiewała melodie Straussa i Lehara. "Nowości" były najchętniej odwiedzanym teatrem, a gwiazdki operetki cieszyły się popularnością późniejszych gwiazd filmowych. Na jakiej natomiast sztuce i w jakim teatrze byłem po raz pierwszy — nie umiem sobie tego dokładnie przypomnieć. Zdaje mi się jednak, że było to popołudniowe przedstawienie Halki z Korolewicz-Waydową i Ignacym Dygasem. A może był to Straszny dwór? W każdym razie obraz wnętrza warszawskiej Opery, ciemnoczerwonych fotelów, szerokich, białych schodów, bogatych złoceń i wysoko piętrzących się amfiteatrów, pozostaje mi w pamięci jako jedno z najbardziej odległych wspomtnień. Zarówno Redę, jak Messalkę i Kawecką zobaczyć miałem na scenie w wiele lat później, gdy już tylko wspomnienia o opowieściach, jak świetnymi byli za młodu, pozwalały wzruszać się ich starością. W okresie tym przyjmować się u nas począł nowy typ kabaretowej rewii, wzorowany na przepychu dekoracji, świateł i kostiumów paryskiego "Casino de Paris" i "Folies Bergere". Tak więc w "Morskim Oku", malutkim teatrzyku na rogu Jasnej i Sienkiewicza, tęga i wysoka, o końskiej twarzy Messalka schodziła, strojna w pióra, ze złocistych schodów, a chór smukłych boyów odpowiadał tańcem na jej śpiew, ciągle jeszcze zresztą piękny. Kawecką nie występowała w rewii, pozostała wierna operetce i trzeba przyznać, że bardzo zręcznie ukrywała pod kimonem gejszy tuszę swego ciała. A uśmiech? — uśmiech rzeczywiście do ostatka zachowała pełen czaru i wdzięku. Natomiast Redo — ten się już nie kusił o urok amanta, grywał role podrzędne i niczym nie przypominał dawnych dni sławy. Wiele też słyszałem w dzieciństwie o Szyllinżance i Lubicz-Sarnowskiej, dwóch znakomitych artystkach, które w pełni młodości i sławy porzuciły scenę dla małżeństw. Opowiadali mi również rodzice o Weselu, które widzieli w Krakowie z Osterwą, Ordon-Sosnowską i wielkim Kamińskim w roli Stańczyka,' o Orlątku z młodziutkim wówczas Osterwą i Mieczysławem Frenklem w roli Flambeau, o Carewiczu i Tamtym Zapolskiej z Węgrzynem i Szyllinżanką, o Judaszu i Fryderyku Wielkim z Solskim. Od ojca słyszałem opowiadania o znakomitych śpiewakach, braciach Reszke i Mierzwińskim, a od matki o Carusie, Szalapinie i Battistinim, których słyszała była w Petersburgu w pełni ich sławy. Po teatrze chodzili nieraz rodzice na kolację do "Savoyu" albo na Mazowiecką do "Wróbla", który potem podupadł i dopiero na kilka lat przed drugą wojną znowu odzyskał dawną świetność, stając się jedną z najpopularniejszych knajp artystycznej Warszawy. Chodziło się tam późnym wieczorem z sąsiedniej "Ziemiańskiej" albo z "Zodiaku", który też był w pobliżu, zaraz na Traugutta. Nowa wojna wyludniła "Wróbla". Ale jeszcze w pierwszych tygodniach października, gdy ludzie powracali do Warszawy z wrześniowych wędrówek, "Wróbel" siłą przyzwyczajenia ściągał dawnych swoich bywalców. W półmrocznym lokalu, bo okna bez szyb zabite były deskami i paliły się tylko wątłe świece, odnajdywali się tam różni ludzie związani przyjaźnią i koleżeństwem. Gorąca zupa z kawałkiem mięsa i cienką kromką czarnego chleba była wówczas, w te pierwsze dnie po upadku Warszawy, wielkim luksusem. Ale jakąż bezcenną wartością stawał się wówczas każdy odnaleziony człowiek! Później mało kto do "Wróbla" zaglądał. Przyszła moda na inne lokale w tej dzielnicy. W kawiarni mieszczącej się w drapaczu na placu Napoleona śpiewał przy fortepianie Leon Schiller, a w hallu sprzedawał książki Tadeusz Breza razem z panią Tadeuszową Żeleńską. W "Simie" na placu Saskim zaczęli grać na dwóch fortepianach Lutosławski i Panufnik. Później przenieśli się do "Arii" na Mazowieckiej, gdzie barmanem był reżyser filmowy Antoni Bohdziewicz. Znów w "Znachorze" na Boduena zgromadził się świat aktorski. Adwentowicz był gospodarzem sali, Wojciech Brydziński sprzedawał papierosy, podawały m. in. Gella i Różańska; Miecio Milecki gospodarował za barem, a Ewa Kunina i Grywińska opiekowały się kuchnią. Natomiast w dawnej knajpie nocnej "Pod Kogutkiem" na Jasnej, na wprost Filharmonii, umieścili się sportowcy: Kusociński, Jędrzejowska, Tłoczyński. W tym to lokalu jesienią trzydziestego dziewiątego roku sprzedawaliśmy książki razem ze Stefanem Otwinowskim. Jeśli zaś chodzi o "Wróbla", to ożywił się on nieco dopiero w ostatnim roku przed powstaniem, gdy po gruntownym remoncie przeszedł w ręce jednego z arystokratów. Lecz pomimo dawnych kelnerów była to już całkiem inna knajpa. Wśród odnowionych ścian, nowoczesnych mebli i dekoracji trudno było odnaleźć urok dawnej długiej i wąskiej sali, kipiącej niesfornym zgiełkiem i wrzawą zawsze zbyt hałaśliwej orkiestry. Nic się nie ostało z wnętrza, które towarzyszyło mojej młodości, a pamiętało ł czasy młodości moich rodziców, czasy Messalki, początków tanga, "Czarnego Kota" i karnawałowych tomboli w salach redutowych Teatru Wielkiego. Jakież to zamierzchłe czasy! Wprawdzie, biorąc na rozum, trzydzieści lat to nie tak wiele ostatecznie. Ale dwie wojny wraz ze zniszczeniami i przemianami, które ze sobą przyniosły, w głąb minionego czasu zepchnęły tamte lata. Gdy wspominam fotografie rodziców: matkę w długiej sukni z koronkowym żabotem, z talią ściśniętą gorsetem, i ojca poważnego nad swój wiek, z wąsami, w wysokim sztywnym kołnierzyku — sylwetki obojga utrwalają epokę tak odległą, iż zdumienie mnie ogarnia, gdy pomiędzy nimi odnajduję we wspomnieniu swoją własną podobiznę, dziecka wówczas czteroletniego. A kapy koloru fraise na szerokich łóżkach rodziców, ciężkie portiery z ciemnozielonego aksamitu, przyozdobione złotymi nićmi haftu, i lampy gazowe, w których ciągle się psuły "koszulki", i odkrytki patriotyczne przy wożone nielegalnie z Galicji — jakiż to wszystko odległy świat. Myślę niejednokrotnie z żalem, jak wiele z tamtych czasów zatarło mi się w pamięci. Dawna Dolina Szwajcarska, malutkie kino "Trianon", założone przez Kazimierza Kamińskiego w gmachu Filharmonii od strony ulicy Moniuszki, pogrzeb Bolesława Prusa w maju 1912 roku i wiele, wiele innych spraw, domów, twarzy i wydarzeń — wszystko to istnieje dla mnie teraz w przestrzeni bardzo dalekiej i mglistej, uchylającej się próbom dokładniejszego wywołania. Oskarżam nieraz siebie o królicze krótką pamięć. Myślę jednak, że byłaby ona i żywsza, i chłonniejsza, gdybym w świecie, w którym żyłem wczoraj i żyję dzisiaj, znajdował dla niej oparcie w trwałości ulic, domów, przedmiotów. Ledwie przestałem być dzieckiem, wzrastać począłem w otoczeniu i w warunkach bardzo odmiennych od tego wszystkiego, co towarzyszyło młodości i pierwszym latom dojrzałym moich rodziców. Znów świat mojej młodości — brzydka i zachwycająca przedwojenna Warszawa, pulsująca wielkomiejskim ruchem, rozświetlona neonami, miasto kwiatów i nowych, przestronnych, choć szpetnych dzielnic, przerażających ruder na peryferiach, baraków dla bezdomnych, usunęła się w przeszłość w ciągu dni tak niewielu, iż trzeba było później całych miesięcy, aby oswoić się z ogromem zmian tak nagle dokonanych. Jeden piękny, słoneczny wrzesień wystarczył, aby miasto, które opuściłem w pierwszych dniach miesiąca, ukazało mi za moim powrotem, w miesiącu następnym, inne zupełnie oblicze. I znów pięć lat przeżytych w zniszczonej wojennej Warszawie odsunęło w daleką przeszłość lata przedwojenne. A teraz wszystko z dawnej Warszawy jest już tylko wspomnieniem. Domy, ulice i place, wśród których urodziłem się i wzrastałem, istnieją jedynie w krainie cieni i jeśli może je cokolwiek ożywić i przenieść z nicości pod niebo wschodów i zachodów, w wieczór wiosenny pachnący świeżością kleistych listeczków, w gwar i ruch rzeczywistych ludzi, to tylko wierność serca, gdy żywiej zabije miłością, tęsknotą, a także nadzieją, że na ruinach wzrośnie nowe, od starego stokroć piękniejsze miasto. Tak się złożyło, że z chwilą gdy nasz dom rodzinny rozpadł się pod uderzeniami kryzysu i wyprowadziliśmy się z ulicy Zielnej, przez lata całe nie zaglądałem w tamte strony. Mijałem je dość obojętnie tramwajem lub wówczas, gdy wyjeżdżając z miasta śpieszyłem na dworzec, teraz nazywany Głównym. Minęło sporo lat. Aż pewnego dnia — był to piękny, gorący dzień owego lata, które przyniosło Warszawie zagładę — powrotna droga z Leszna wypadła mi przez dzielnicę mego dzieciństwa. Część jej przez dwa lata należała do getta, a zniszczenia dlatego tylko uniknęła, iż została z dzielnicy żydowskiej wydzielona przed pamiętnym Wielkim Tygodniem roku czterdziestego trzeciego. Dom, w którym mieszkaliśmy na ulicy Śliskiej, zachował się. Lecz z jego starych murów, z mrocznej bramy, z okien ł balkoników nie spłynęło ku minie żadne wspomnienie. Ulica była pusta, szara od upalnego kurzu, martwa i milcząca. Robiła wrażenie nie zamieszkałej, widocznie życie nowych ludzi, którzy przybyli tutaj po wymordowaniu Żydów, nie zdążyło jeszcze zapuścić korzeni. Przeszedłszy ze Śliskiej na Wielką znalazłem się wśród tej samej ciszy i pustki u zbiegu Siennej. Szeroko tam było i rozlegle, jak przed wojną nigdy w śródmieściu nie bywało. Na miejscu domu, w którym mieścił się sklep ojca, widniało zeschnięte i fałdami wiekowych nieomal zmarszczek poorane -wzgórze. Szarożółta ziemia była twarda, mocno zasklepiona. Dwa inne rogi również ukazywały pustkę. W jednym miejscu pozostały jeszcze szczątki ruin, stare już i spatynowane, jakby trwały tu od bardzo, bardzo wielu lat. Zachował się jeden tylko dom, ten z apteką, w której pracowała była moja matka. Apteka również pozostała i wydała mi się nie zmieniona. Zajrzawszy przez uchylone drzwi do wnętrza, dojrzałem kasę. Być może była to ta sama kasa, przy której przed trzydziestu sześciu laty siedziała moja matka jako młoda dziewczyna. Lecz w pustce po stronie przeciwnej, w powietrzu o tym samym odcieniu szarego pyłu co ziemia pod nim, nie umiałem odnaleźć miejsca, gdzie mógłbym umieścić lustro, które kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, przyniosło z oddalenia memu ojcu twarz mojej matki. SZKOŁA Było to w grudniu roku tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego. Miałem wówczas trzynaście lat i chodziłem do trzeciej gimnazjalnej. Gimnazjum moje, dawniejsze gen. Chrzanowskiego, a teraz im. Jana Zamoyskiego, mieściło się we własnym dużym gmachu przy ulicy Smolnej. Jednego dnia w godzinach południowych wszedł do naszej klasy niespodziewanie inspektor. Nazywaliśmy go Szpekiem. Był to krępy i silny mężczyzna o rozlanej, żółtawej twarzy i znacznie przerzedzonych włosach. Chodził zazwyczaj w obszernej alpakowej marynarce, a jego krótkie, mięsiste dłonie nie robiły wrażenia czystych. Szpek był postrachem dla wszystkich spóźniających się. Codziennie z chwilą rozpoczęcia lekcji schodził do szatni i tam, wśród natłoczonych palt i czapek, rozprawiał się podniesionym, trochę piskliwym głosem z gromadką spóźnialskich. Poza obowiązkami inspektora wykładał w wyższych klasach matematykę. Był surowy i nieprzystępny. Jego wizyty nigdy niczego dobrego nie wróżyły. Ale tym razem spotkała nas niespodzianka. Szpek z lekka zaaferowany oznajmił, że lekcji dzisiaj więcej nie będzie i mamy natychmiast udać się do domów. Cóż za radość! Uciecha nasza pomnożyła się o ciekawość, gdy dowiedzieliśmy się, że mamy opuścić szkołę nie normalnym wejściem od Smolnej, lecz przez boisko i przylegającą do niego ślizgawkę na ulicy Foksal. Nie pojmowaliśmy, co się mogło stać. Musiało jednak zajść coś niezwykłego, to było oczywiste. Gdy ze spakowanymi pośpiesznie książkami i zeszytami poczęliśmy wychodzić, na korytarzu gromadziły się i inne klasy. Z wyższych pięter, skąd zawsze przeganiały nas stare byki, także dochodził gwar głosów, niezwykle rozbrzmiewający w porze, kiedy zwykła zawsze panować cisza. Nasza ciekawość napięta była do ostateczności. Niebawem parami poczęliśmy schodzić na dół, do szatni. Drzwi na boisko były na rozcież otwarte. Przenikliwy ziąb nas ogarnął. Natomiast od strony Smolnej dochodził wyraźny pogwar licznego tłumu. Brama była zamknięta. Dobijano się do niej, Nauczyciel gimnastyki, tak zwany Sos, drobny i suchy mężczyzna, który stale chodził w sportowych bryczesach, oraz dobroduszny stary kawaler, nauczyciel geografii, Kudelski, przynaglali nas do pośpiechu. Przykazywano nam, żebyśmy się z Foksalu natychmiast, nigdzie nie zatrzymując, rozchodzili do domów. Wypuszczano nas gromadkami, po kilkunastu. Prędzej, prędzej! Aż nagle spadła na nas taka wiadomość: na Smolnej zebrał się przed naszą szkołą tłum robotników. Chcą nas bić. Robotnicy? Bić? Nas? Dlaczego? Co się stało? Synkowie mieszczańskich i ziemiańskich rodzin, nic nie pojmowaliśmy. Gwar tymczasem w tamtej stronie wzrastał. Słychać było pojedyncze głosy, wrogie i donośne. Jeszcze się nie baliśmy. Wszystko to było zbyt niezwykłe, zbyt dla nas, trzynastoletnich, podobne do emocjonującej przygody. Nasi starsi koledzy byli podnieceni i głośno rajcowali. Od nich się wreszcie dowiedzieliśmy, co zaszło. Oto gdy wczoraj świeżo wybrany prezydent, Gabriel Narutowicz, jechał powozem do Sejmu celem złożenia przysięgi, na placu Trzech Krzyży demonstrujący tłum obrzucił go zgniłymi jajami. Wśród demonstrantów znalazło się wielu uczniów naszego gimnazjum. Widziano ich czapki, niebieskie maciejówki, nie kryli się zresztą. Dzisiaj ze strony ugrupowań lewicowych przychodzi odwet. Gdy wspominam teraz okres moich szkolnych czasów, nie znajduję wśród owych lat, poza dniami matury, zdarzenia, które zapadłoby mi w pamięć równie głęboko i wyraźnie, jak ta właśnie ucieczka poprzez boisko i ślizgawkę przed tłumem robotników. Długo później w szkole omawialiśmy tę historię. Byliśmy z niej dumni, my jedni bowiem ze wszystkich szkół w Warszawie otarliśmy się o niebezpieczeństwo, a nasi starsi koledzy bezpośrednio brali udział w tworzeniu się historii. Czuliśmy się wyróżnieni. W kilka dni później dosięgnął nas, zamojszczaków, nowy i nieporównanie od tamtego większy rozgłos. Oto zabójca prezydenta Narutowicza, malarz Eligiusz Niewiadomski, był szwagrem naszej nauczycielki francuskiego. Wielu spośród społeczeństwa uważało w tym czasie Niewiadomskiego za bohatera i męczennika wielkiej sprawy narodowej. Byliśmy w tej uprzywilejowanej sytuacji, że ze szwagierką tego niezwykłego człowieka odmienialiśmy na lekcjach czasownik etre oraz pod jej dyktando gryzmoliliśmy w zeszytach, że le petit Jean regards par la fenetre. Gdy po kilku dniach nieobecności zjawiła się wreszcie w szkole siwa i drobna Madame, jak żaden z jej kolegów mężczyzn umiejąca wzbudzać karność i posłuch, klasy ósma i siódma przed lekcją francuskiego złożyły na katedrze kwiaty. Jej późniejszą żałobę — chodziła po rozstrzelaniu Niewiadomskiego w czarnej sukni i w welonie — otaczano szacunkiem, który daleko wybiegał poza normalny stosunek sztubaków do śmierci. Duch w naszej szkole, jak łatwo się z tych faktów domyślić, panował endecki i — rzecz jasna — katolicki. Endeckość była w pojęciu jej wyznawców synonimem polskości. Katolicyzm również był polski, to znaczy płytki i silniej związany z nawykami nie najlepszej tradycji niż z istotną potrzebą wiary. Mieliśmy wprawdzie własną kaplicę: jasną i przestronną, w stylu secesyjnym, lecz chociaż codziennie rano śpiewaliśmy w niej przed zaczęciem lekcji Kiedy ranne wstają zorze, wychowanie nasze nie przyczyniło się ani do zrozumienia religii, ani do pokochania jej. Stopień z religii, spisywanie dwa razy na rok grzechów na karteczce oraz sprawdzanie w poniedziałek, kto był na mszy niedzielnej, a kto tego obowiązku zaniedbał — to było wszystko. Mieliśmy dwóch prefektów. Jeden z nich, mężczyzna w sile wieku, przystojny i postawny, o pięknej twarzy Rzymianina, był znanym księdzem z Chrześcijańskiej Demokracji i ze Związku Sług Katolickich na ulicy Kredytowej. Lubiliśmy się u niego spowiadać, ponieważ spowiadał krótko i dawał nieuciążliwą pokutę. Uwagi i czasu nie poświęcał nam wiele. Drugi był z temperamentu politykiem. Później został posłem i redaktorem. Był poza tym kanonikiem dobrze widzianym w kołach kurii arcybiskupiej. Żywy, ruchliwy, o małych, sprytnych oczach, głos miał bardzo donośny. Nasze wątpliwości światopoglądowe i zbyt ryzykowne pytania rozstrzygał w sposób prosty: mikrusów rozkładał sobie na kolanach i potężnym klaśnięciem w sztubacki tyłek wypłaszał niepokój intelektualny; starszych dryblasów beształ i targał za uszy. Był zresztą ogólnie lubiany. Natomiast ani sympatią, ani większym szacunkiem nie cieszył się trzeci prefekt, jaki za moich czasów przewinął się przez nasze gimnazjum. Był to mądry i bardzo ludzki ksiądz, lecz na jego zaletach nie •umieliśmy się poznać. Uczono nas wielu umiejętności, nie nauczono przecież jednej z najważniejszych: sprawiedliwego wartościowania. Prefekt, o którym mówię, nazywał się Edward Detkens. Później się dopiero miałem dowiedzieć, że był jednym z najczynniejszych działaczy wśród uniwersyteckiej młodzieży katolickiej. Dla nas był śmieszny ze swym kaczym, rozpłaszczonym nosem i niezgrabnymi ruchami, które podkreślały brzydotę podniszczonej, nieco przyciasnej sutanny i ubóstwo czarnych, dość ordynarnych trzewików. Do Zamoyskiego chodziło w tym czasie wielu synów zamożnych rodzin ziemiańskich i w wyższych klasach przywiązywano znaczną wagę do wyglądu zewnętrznego. Ksiądz Detkens, umiejętnie wyprowadzany przez swoich uczniów z równowagi, wpadał dość łatwo w gniew, czerwieniał wówczas i z lekka się zająkując opluwał śliną najbliżej stojących. Ta ostatnia ułomność dyskredytowała go w naszych oczach zupełnie. Dzisiaj ksiądz Detkens już od kilku lat nie żyje. Aresztowano go wiosną roku czterdziestego w związku z wielkanocnym grobem u Sw. Anny, której piękna barokowa fasada wznosiła się u końca Krakowskiego Przedmieścia, na wprost Zamku, strzelistej kolumny Zygmunta i pierwszych domów Starego Miasta. Jedna z kaplic Sw. Anny od strony Zjazdu jeszcze we wrześniu roku trzydziestego dziewiątego doznała poważnych uszkodzeń. W niej to, z inicjatywy księdza Detkensa, urządzono pierwszy wojenny wielkanocny grób, który natychmiast się stał głośny i przez dwa dni ściągał nieprzebrane tłumy. Był najprostszy w świecie: na tle ruin czerniał krzyż, pod krzyżem bielało ciało Chrystusa. Tę bezsłowną manifestację okupił ksiądz Detkens życiem. Wkrótce po uwięzieniu rozstrzelano go. Natomiast duch endecki, o którym jeden z moich przyjaciół powiedział jeszcze kiedyś przed wojną, że istnieje w Polsce anima naturaliter endeciana, ten duch kwitł wśród nas bujnie i swobodnie. Wydał zresztą — trzeba to przyznać — dość obfite owoce, nie kto inny bowiem, tylko wychowankowie Zamoyskiego z Janem Mosdorfem i Bolesławem Piaseckim na czele znaleźli się z czasem na kierowniczych stanowiskach ONR-u, a i wśród szeregowców tej faszystowskiej organizacji sporo również było tzw. zamojszczaków. Pamiętam, gdy byłem w pierwszej czy w drugiej klasie, zdarzył się u nas w szkole taki wypadek. W dzień Pierwszego Maja jeden z profesorów, Stanisław Adamczewski, nauczyciel polskiego, a w latach późniejszych znany polonista i krytyk, zjawił się w czerwonym krawacie. Zdążaliśmy właśnie klasami na Kiedy ranne wstają zorze, gdy nagle z półpiętra dobiegł nas ostry, jakże znany głos dyrektora. Cóż za uciecha dla uczniów, gdy groźny dyrektor publicznie beszta jednego z belfrów. Heca była w większym stylu. "Szkoła nie jest kabaretem!" — krzyczał dyrektor. I siny z pasji, zerwał poloniście czerwony krawat. Tak się złożyło, że niedawno, opowiadając tę historię jednemu koledze po piórze (matka jego była zaprzyjaźniona z Adamczewskim), dowiedziałem się, co wówczas polonista odpowiedział zagniewanemu dyrektorowi. "Sądziłem, panie dyrektorze — oświadczył spokojnie — że tylko na perliczki działa kolor czerwony." Cóż za nieodżałowana szkoda, że ta odpowiedź nie dotarła do wiadomości uczniów we właściwym czasie. Nasz dyrektor był przez jedną kadencję posłem ze Stronnictwa Narodowego. Ponieważ był moim dyrektorem, szukałem jego przemówień w sprawozdaniach "Kuriera Warszawskiego" z posiedzeń sejmowych. Nie znajdowałem ich jednak i muszę wyznać, że mój szkolny patriotyzm bynajmniej z tego powodu nie cierpiał. Przeciwnie: znajdowałem pewną satysfakcję w oczywistym fakcie, iż człowiek, przed którym w szkole wszyscy drżeliśmy, w innym środowisku mało znaczy i nie ma nic do powiedzenia. Krążyło zresztą wśród nas dość trafne powiedzonko jednego z kolegów, określające dyrektora jako najdłuższego człowieka w Warszawie, ponieważ głowę ma w szkole na Smolnej, a to, co służy człowiekowi za siedzenie — w Sejmie na Wiejskiej. Nie wiem, jakim człowiekiem nasz dyrektor był w życiu prywatnym, w godzinach nieurzędowych. Czy wstawał np. z łóżka tak samo dostojnym i władczym krokiem, jakim przemierzał korytarze szkolne, i czy przy obiedzie trzymał się tak samo sztywno, jakby nosił w sobie prosty kij? Bardzo mnie przez pewien czas interesowało to zagadnienie. Bo na terenie szkoły dyrektor był uosobieniem dyrektorstwa. Wysoki, chudy, ospowaty, ubrany nienagannie, patrzył na nas z wysoka i chłodno spoza szkieł binokli. W tym czasie nie rozpowszechniły się jeszcze amerykańskie okulary rogowe i nagie szkła uczepione złotymi łapkami nasady nosa nadawały spojrzeniu ostrość i wyniosłość. Nie bez racji żadne przezwisko nie przylgnęło do tego człowieka. Dyrek — to było wszystko, na co się mogła w stosunku do jego osoby zdobyć uczniowska fantazja. Był wiecznie skrzywiony historyk — Miętus, był fizyk o ogromnej głowie i zadziwiająco malutkim nosku — Kulką przezwany, było małżeństwo, on nauczycie! gimnastyki, ona polskiego — Sosem i Sosjerką zwani, był naprawdę dobry i sympatyczny, o krągłej, pucołowatej twarzy polonista — Kuba, i przyrodnik — Iwan, matematyk — Szewcem dla swych miernych manier ochrzczony, nawet szwagierkę Niewiadomskiego, groźną madame de Tilly, płochą Detyłką nazywano, jeden dyrektor trwał ponad nami i ponad profesorskim ciałem bez żadnego przydomka, równie niedostępny ośmieszeniu, jak poufałościom, już prawie nie człowiek żywy, lecz sama idea dyrektorstwa. Wstąpiłem do Zamoyskiego w drugim roku niepodległości. Dwa tylko gimnazja męskie w Warszawie — Reya i Górskiego — dorównywały w tych latach Zamoyskiemu dobrą opinią. Były to najstarsze i, jeśli chodzi o poziom nauczania, najlepsze szkoły polskie, założone przed wojną jeszcze, gdy złagodzony nieco w szkolnictwie kurs polityki rosyjskiej umożliwił otwieranie uczelni z polskim językiem wykładowym. Gimnazjum Górskiego mieściło się na ulicy Hortensji, ślepej przecznicy Szpitalnej, później, po śmierci założyciela szkoły, znanego pedagoga, nazwanej jego nazwiskiem. Duży, czteropiętrowy gmach Reya wznosił się na tyłach zboru ewangelickiego na placu Małachowskiego, tuż obok Zachęty. Gimnazjum Zamoyskiego również posiadało własny i od tamtych dwóch nie mniej okazały gmach. Był to obszerny i bardzo na te czasy nowocześnie zaprojektowany dom z szerokimi i przestronnymi korytarzami. Duże, jasne klasy mieściły się na trzech piętrach. Pierwsze piętro i drugie zajmowali na zmianę najmłodsi i średniacy, ostatnie natomiast było niedostępnym terenem klas siódmej i ósmej. Stare konie przepędzały nas stamtąd aż do chwili, gdy na nas przyszła upragniona kolej przeganiania mikrusów. Mieliśmy duże boisko, doskonałą salę gimnastyczną, gabinet fizyczny, w którym Kulce nigdy się nie udawały doświadczenia, i jak już wspomniałem — kaplicę z organami na chórze i dość pretensjonalnymi, w stylu secesyjnym, witrażami. Kaplica mieściła się na drugim piętrze. Po lewej stronie ołtarza zaznaczała się białością marmuru, wmurowana w ścianę, duża płyta z nazwiskami uczniów Zamoyskiego poległych w roku dwudziestym. Uczniowie Górskiego, zwani góralami, nosili czapki w kształcie francuskiego kepi, granatowe z ciemnozielonymi wypustkami. Od Reya mieli granatowe miękkie dżokejki. Pogardzaliśmy i jednym, i drugim nakryciem głowy. Nasze uważaliśmy za najładniejsze i najwygodniejsze. Była to niebieska maciejówka z prostym daszkiem i z małym orzełkiem na przedzie. Wiosną roku tysiąc dziewięćset dziewiętnastego, gdy jeszcze przed wakacjami zaliczony zostałem w poczet przyszłych uczniów pierwszej klasy, poszliśmy z matką kupić szkolną czapkę. Największym magazynem z tego rodzaju czapkami był wówczas sklep Tuczyna na Podwalu, niedaleko placu Zamkowego. Czapka była. przez całe lato zbyt nowa i sztywna, od razu swoją nienaganną formą zdradzała nowicjusza, mnie się jednak wtedy wydała najpiękniejszą na świecie. Paradowałem w niej z dumą przez upalne letnie miesiące, starannie pielęgnując jej nieposzlakowany kształt. Później się dopiero miałem dowiedzieć, że czapka zbyt nowa ośmiesza i dyskredytuje jej naiwnego posiadacza. Gdy po kilku latach pierwsza moja czapka okazała się za ciasna, rozstawałem się z nią z żalem, a nowo zakupioną natychmiast poddałem niszczycielskim zabiegom. Dopiero zmięta i przybrudzona, podatna na taki kształt, jakiego wymagał obowiązujący szyk, stawała się czapką przyzwoitą. Aż wreszcie, ponieważ wszystko się zmienia i czego się dzisiaj pragnie, przestaje kusić nazajutrz, z jakąż ulgą rzucamy w kąt wystrzępioną, spłowiałą czapkę, aby już nigdy jej na głowę nie włożyć. Gdy spoglądając wstecz poza siebie na przestrzeń minionych lat staram się ogarnąć szkolny okres mego życia — jakimż drobnym strzępkiem czasu wydaje mi się tych osiem lat od roku dziewiętnastego do dwudziestego siódmego! Obrazy wywoływane z przeszłości już nie podlegają prawom właściwego im czasu: oto na przykład z wielu tysięcy godzin spędzonych na lekcjach w szkolnym gmachu i w różnych klasach pozostaje mi ostatecznie po latach nie więcej niż zarys jednej klasy szkolnej, czterech rzędów ławek, kształt katedry i tablicy, mapy, okien, sylwetki kolegów, wszystko razem zastygłe w bezruchu i cokolwiek mgliste jak nie dość ostra i spłowiała fotografia. Znów z setek ranków, gdy jesienią i zimą wstawałem przy świetle i śpiesząc się piłem zbyt gorącą kawę, zagryzając ją świeżą kajzerką, a potem z teczką wypchaną książkami i zeszytami biegłem zawsze tą samą drogą: Złotą do Marszałkowskiej, potem ulicą Zgoda do Brackiej i dalej Chmielną do Nowego Światu — cóż z tych rozlicznych i tak różnych poranków pozostało prócz wspomnienia senności, pośpiechu i owego mdlącego uczucia w sercu, które przez wiele lat towarzyszyło niezmiennie mojej świadomości, że z algebry, trygonometrii czy fizyki jestem niedostatecznie przygotowany. Miałem już dość dawno poza sobą czasy szkolne, gdy po raz pierwszy przeczytałem Buddenbrooków, jeśli jednak spośród bohaterów tej powieści mały Jano przypadł mi szczególnie do serca i do dziś dnia pozostaje dla mnie jedną z najbardziej wzruszających postaci literackich, to chyba' dlatego przede wszystkim, że w jego to porannych przeżyciach, gdy śpieszył się do szkoły, odnalazłem wiele własnych. Nasze życie w miarę nawarstwiania się lat i doświadczeń rzeczywiście wciąż i wciąż odmienia miarę czasu. Tylko raz jeden przeżywamy ten czas ulegając bez reszty właściwym mu (choć nie jestem pewien, czy rzeczywiście prawdziwym) proporcjom. Godziny szczęścia, niepokoju, niepewności jakże różnych kształtów nabierają W bezpośrednim przeżyciu i później we wspomnieniu! Jeśli jednak wszystko, cokolwiek czynimy lub przeżywamy, kurczy się niejako w naszej pamięci i zacieśnia, to znów siła wspomnień na tym chyba polega, że te właśnie uczucia, które niegdyś rozdzielone były na wiele, nieraz bardzo wiele godzin — później skupiają się w jednej nieomal sekundzie i w niej trwają z nieporównanie większą często mocą i wyrazistością niż wtedy, gdy, otoczone innymi jeszcze myślami i uczuciami, wynikały wprost z życia. Stąd, jak sądzę, z tej właśnie szczególnej, bo skurczonej w czasie, siły naszych przeżyć płynie owa dojmująca cierpkość i udręka jednych wspomnień, a promienna szczęśliwość drugich. Czyż byliśmy kiedykolwiek w życiu tak bez reszty szczęśliwi, jak myślimy o tym wspominając godziny szczęścia? A czy nasze niepokoje i cierpienia rzeczywiście posiadały wymowę tak jednolicie dręczącą, jakiej nabierają po latach, gdy wywołujemy trudne chwile klęsk i zwątpień? Nieraz mnie uderzało, jak przedziwnie prawa kształtujące treść naszych wspomnień podobne są do praw wyżłabiających nasze pragnienia. Wprawdzie pierwsze odnoszą się do bliższej lub dalszej przeszłości, do tego, co już niepowrotnie minęło, drugie zaś wybiegają w przyszłość ku temu, co będzie jutro lub pojutrze, a nieraz za wiele dopiero lat — jednakże obie reguły naszego myślenia w tym się wydają do siebie podobne, iż rozwijają się nie w czasie, który kiedyś przeżyliśmy minuta po minucie lub który również minuta po minucie będziemy musieli przeżyć, zatem nie w czasie na miarę naszych możliwości poznawczych obiektywnym, lecz w czasie naszym własnym, subiektywnym, który kształtowany bywa bądź naszą pamięcią, bądź naszymi pragnieniami. Któż nie przeżywał oczekujących go chwil szczęścia z upojeniem i zachwytem większym od sprzecznych uczuć, które później zrealizowanemu już pragnieniu nieodmiennie zazwyczaj towarzyszą? Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że wśród owych z roku na rok regularnie powtarzających się poranków, kiedy to zdążałem na godzinę ósmą do szkoły, towarzyszyły mi najróżnorodniejsze myśli, nastroje i uczucia. Niewątpliwie, i to nie raz jeden biegłem do szkoły jak na skrzydłach, lekki i radosny; kiedy indziej zdążałem tymi samymi ulicami co zawsze z buntem w sercu, a jeszcze w innych dniach z niepokojem zjeżonym w brzuchu i z duszą beznadziejnie zagubioną wśród gęstowia algebraicznych wzorów. Niestety, na tym szlaku rannej wędrówki w ciągu lat ośmiu nie umiem odnaleźć ani swoich lekkich kroków, ani beztroskiego uśmiechu. Za to wśród innych ulic, nie tych wiodących mnie ku szkole, lecz otwierających przede mną wolność wyboru, potrafię i dzisiaj dotknąć dłonią nieomal owych swoich dawnych lekkich kroków i oszałamiających wzruszeń kilkunastoletniego wyrostka. Świętokrzyska na przykład to była wspaniała ulica! Gdy się po niej w godzinach popołudniowych, a nieraz wracając ze szkoły wałęsałem — nigdy nie traciłem jałowo czasu, zawsze bowiem mogłem tam znaleźć coś dla mnie interesującego i nowego. Do żadnej bodaj z ulic śródmieścia nie byłem tak przywiązany w latach szkolnych, jak do Świętokrzyskiej. Po obu stronach i na całej swojej długości od Marszałkowskiej aż po Nowy Świat była równie zajmująca i pełna jej tylko właściwego uroku. Najpierw pociągała mnie Świętokrzyska mnogością pocztowych znaczków. Sklepów poświęconych wyłącznie filatelistyce było kilka, a jeden z nich, najobficiej w znaczki pocztowe zaopatrzony, znajdował się tuż przy Jasnej i pozostawał pod niepodzielnymi rządami niskiego mężczyzny o łysej głowie i nie zwykle czarnej, gęstej brodzie, jakkolwiek nie jestem pewien, czy ów mężczyzna nie był właścicielem zupełnie innego sklepu, a mianowicie sklepu ze sztukami magicznymi na Chmielnej, gdzie zaopatrywałem się wraz z kolegami w popularny wśród sztubaków proszek wywołujący kichanie. Bardzo zresztą możliwe, że moja w tym względzie niepewność wynika z tego, iż obaj kupcy: i ten ze Świętokrzyskiej, i ten z Chmielnej, mieli podobne czarne brody i podobne łysiny. Niestety unikaty i rzadko spotykane serie, jakie wystawiano zazwyczaj we wspomnianym sklepie na pokaz, nie były dostępne dla uczniowskiej kieszeni. Niby drogocenne dzieła sztuki można je tylko było pożądliwym okiem oglądać poprzez szybę, swoją zaś własną kolekcję wypadało wzbogacać znaczkami nieporównanie niżej notowanymi w grubych niemieckich katalogach. Takich podrzędniejszych znaczków pocztowych pełno było w każdym antykwariacie na Świętokrzyskiej. Nie ogarniętemu manią filatelistyczną skrawkiem kolorowego papieru może się wydawać pocztowy znaczek — niczym więcej. Ale ileż rozległych przestrzeni, ile mórz, oceanów, wysp, równin, gór i miast i jak wiele minionych czasów przesuwa się w istocie poprzez te malutkie i prostokątne kawałeczki papieru! Oto Madagaskar i Costa Rica odsłaniają mikroskopijne widoki na swoje góry i tropikalną roślinność, Chile, Argentyna i Cejlon prowadzą w głąb tajemniczych lądów, tu Kolumb odkrywa Amerykę, tam znów Lincoln głosi prawa człowieka. Przez parę lat z fanatyczną namiętnością i zachłannością oddawałem się tej pasji kolekcjonerskiej pozwalającej podróżować w przestrzeni i w czasie. Aż wreszcie pewnego dnia życie podsunęło mi nowe, bardziej od tamtych fascynujące pragnienia i cały album znaczków pocztowych, tak pielęgnowany i ukochany, sprzedałem na tej samej Świętokrzyskiej, bodaj u łysego pana z brodą, aby za uzyskane pieniądze kupić dwa tomy Krzyżaków. Jeszcze później, i na tej samej ciągle Świętokrzyskiej, sprzedawałem Lalkę i uwielbiany Głód Hamsuina. W Warszawie bawił właśnie na gościnnych występach znany włoski baryton Franci i jego to za wszelką cenę musiałem usłyszeć w Aidzie, Afrykance i Rigoletcie. Chodziłem wówczas do klasy szóstej i większość mojej otrzymywanej z domu pensji oraz oszczędności pochłaniała opera. Ignacy Dygas był wtedy w pełni rozgłosu, śpiewała jeszcze Margot Kaftal, a śpiew Polińskiej-Łowickie j, Zboińskiej-Ruszkowskiej i Mokrzyckiej wynagradzał mi wstydliwe luki na półkach biblioteki. Jeszcze później, gdy począłem prowadzić życie samodzielne, sprzedawałem książki z przyczyn już nie związanych ze szituka: żeby mieć po .prostu na obiad, a do Opery począłem uczęszczać także w Charakterze całkiem innym niż dawniej — jako statysta. Ten sposób zarobkowania wyleczył mnie zresztą z manii operowej gruntownie. Szczególnie opera Jotejki Królowa Jadwiga odegrała w moich upodobaniach dość decydującą rolę. Otóż w tej to Królowej Jadwidze musiałem występować w rycerskiej zbroi i w ciężkim, zbyt obszernym na moją głowę garnku, spod którego ledwie było widać moją nieszczęsną, rudym owłosieniem oklejoną twarz. Pamiętam, że w jednej scenie, drugiego bodaj aktu, królowa zrozpaczona rozstaniem z księciem rakuskim opuszczała na ziemię miecz. Ponieważ z woli reżysera wypadało imi stać blisko lamentującej śpiewaczki, zawsze mnie w tym dramatycznym momencie zdejmował nieprzyjemny lęk, że przeklęte żelastwo przygniecie mi nogę. Nie doszło wprawdzie do tego, myślę jednak, iż tylko z tej racji, że po kilkakrotnym wysłuchaniu Królowej Jadwigi zza kulis i ze sceny nie wytrzymałem. Porzuciłem karierę statysty i zostałem kontrolerem bileterów w kinie mieszczącym się w gmachu Filharmonii. A ponieważ nie dość energicznie wypełniałem powierzone mi funkcje, tym razem mnie po próbnym okresie dwóch tygodni wymówiono posadę. Zatem z kolei w charakterze praktykanta znalazłem się w tzw. czerwonej prasie. Przez kilka dni uczyłem się korekty przy korektorze "Expressu Porannego", a później, już nie pamiętam dobrze, dzięki jakim łaskawościom losu, przydzielono mnie do boku samego Wiecha. Jako jego to giermek chodziłem przez pewien czas do sądów grodzkich zbierać dla patrona materiał z tzw. "pyskówek" i dzięki tym to okolicznościom pierwszym moim utworem literackim, który dostąpił zaszczytu druku, był felieton z sądowej "pyskówki", poprawiony zresztą, rzecz jasna, przez Wiecha i — co jeszcze bardziej oczywiste — podpisany w "Czerwoniaku" jego nazwiskiem. Ale to już całkiem inna, o wiele późniejsza historia. Wróćmy do ulicy Świętokrzyskie,}. Od owych czasów lat dwudziestych pierwszych i drugich, kiedy gapiłem się całymi godzinami na znaczki pocztowe, Świętokrzyska na odcinku, pomiędzy Marszałkowską i placem Napoleona bardzo zmieniła wygląd. Na Jasnej wyrósł ogromny gmach PKO. Również ta sama instytucja zajęła róg Marszałkowskiej, gdzie odkąd pamięcią sięgam, stał długi, całkiem małomiasteczkowy, jednopiętrowy domek. Mieścił się w nim duży i zasobny w sladycze sklep "Złoty Ul". Poszukiwacze znaczków pocztowych mogli się w nim do syta zaopatrywać w ciągutki, krówki i irysy. Mogli! — lecz gdzież im było do krówek i irysów! Kiedy zapuszczali się, jak łowcy w las, w ulicę Świętokrzyską, pokusą filatelistyczna, byli wypełnieni bez reszty. A gdy znów Świętokrzyską opuszczali — kieszenie mieli puste. "Złoty Ul" niewiele mógł na nas, filatelistach, zarobić. Nie cała Świętokrzyska zmieniała się z latami. Odcinek jej od placu Napoleona do Nowego Światu pozostał do września trzydziestego dziewiątego roku taki sam, jaki był za moich lat szkolnych. Była to w swoim rodzaju jedyna ulica w Warszawie ten właśnie odcinek Świętokrzyskiej. Ulica pożółkłych, zakurzonych książek, starych sztychów i grawiur, makat, najdziwaczniejszych cybuchów i fajek, sczerniałych monet, trójramiennych menor z orłami, staroświeckich szabli i sztyletów, dzbanków i kubków kutych w miedzi, figurek z porcelany, ruskich ikon, naczyń cynowych i angielskich fajansów. Książek było najwięcej. W każdej nieomal kamienicy, w mrocznych wnętrzach zastawionych półkami sięgającymi aż po sufity, gnieździły się żydowskie antykwariaty. Pomniejsze sklepiki wprost pęczniały od nadmiaru książek. W tych to ciemnych i wonią starzyzny przesyconych pomieszczeniach sztubacy sprzedawali za nieduże grosze niepotrzebne podręczniki, a bibliofile długie godziny spędzali na cierpliwym i miłosnym szperaniu wśród zakurzonych półek. Tam również, na ten szczególnie odcinek ulicy Świętokrzyskiej, z rozpoczęciem roku szkolnego ściągali uczniowie wszystkich warszawskich gimnazjów. Ruch się wtedy stawał niebywały. W sklepach był ścisk, a na spokojnej zazwyczaj ulicy zgiełkliwy tumult. Jeden tylko antykwariat zachowywał wśród tego rozgardiaszu ciszę swego niezmiennie dostojnego wnętrza. Była to księgarnia Fiszlera, obok Wildera na Traugutta najbogatszy w Warszawie i najlepiej chyba zaopatrzony antykwariat starych książek i druków. Ostrzeżenie na drzwiach, że się nie kupuje i nie sprzedaje szkolnych podręczników, broniło Fiszlera przed niepotrzebnymi klientami. Tylko przez nieuwagę lub roztargnienie wpadali tam czasem sztubacy z postrzępioną Historią średniowieczną Nankego lub Geometrią Zydlera. Chociaż na tej samej Święto krzyskiej i otoczony antykwariatami, w których królowali tacy wieloletni i doświadczeni księgarze jak stary Kleinsinger — należał Fiszler do innego jednak niż tamci, doskonalszego świata książek. Pamiętam, że sporo czasu upłynęło, zanim zdobyłem się na odwagę i po raz pierwszy przekroczyłem próg tego sklepu. Przez dobrych kilka lat ograniczałem się tylko do oglądania wystaw. Zawsze zresztą warto się było grzęd nimi zatrzymać. Zmieniano je dość często. Raz^poczywały tam w pociemniałych oprawach pękate'^•pożółkłych, ciężkich kartkach stare polskie i litewskie statuty oraz diariusze sejmowe, kiedy indziej królowali Długosz, Paprocki, Stryjkowski, Naruszewicz i Lelewel, a jeszcze innych tygodni przyciągały wzrok malutkie lipskie wydania klasyków, pierwsze paryskie edycje Słowackiego i Krasińskiego, piękne druki Grollowskie, tomiki Brockhausa zachwycające delikatnym krojem czcionek i staroświecką patyną okładek albo bujne winiety barokowe siedemnastowiecznych rozpraw teologicznych. Wydawał poza tym Fiszler co jakiś czas obszerny katalog książek znajdujących się w jego antykwariacie. Cóż to była za wspaniała, porywająca lektura! Myślę, że ani szkoła, ani nawet późniejsze studia uniwersyteckie, lecz właśnie te katalogi Fiszlera z ulicy Świętokrzyskiej stały się dla mnie najlepszym przewodnikiem po polskiej literaturze. W ogóle, jeśli chodzi o tzw. edukację literacką, to nie tylko antykwariatom, lecz również i księgarniom dużo zawdzięczam i w moich latach szkolnych, i także w latach późniejszych. Nigdy, niestety, nie potrafiłem się uczyć systematycznie, od a 'do zet. Zawsze pochłaniało mnie jedno zagadnienie, jedna wyrwana z alfabetu sprawa, ale gdy mnie już taka jedna sprawa z tych czy innych względów pociągnęła — wówczas pogrążałem się w nią całym sobą, bez reszty, pochłaniając na przykład kolejno wszystkie dostępne mi utwory danego pisarza i jednocześnie uzupełniając ich lekturę poszukiwaniem wiadomości i o nim samym» i o jego epoce. Poszukiwałem zatem w księgarniach tych przede wszystkim książek, które w danym momencie były mi gwałtownie, niezbędnie potrzebne, pozostawiając zresztą w sobie przezornie nieco luzu dla nowych odkryć, które właśnie przy niespodziewanym zetknięciu z nie znaną mi do tej pory książką lub autorem mogły przede mną otworzyć rozległe perspektywy dla nowej namiętności. Lecz tu, gdy już o tym mowa, trzeba opuścić na chwilę Świętokrzyską i przenieść się, zresztą niedaleko, na Nowy Świat i na Mazowiecką, tam bowiem mieściły się dwie księgarnie, które spośród wszystkich rozlicznych warszawskich księgarni szczególnie sobie upodobałem. Na Nowym Świecie, pomiędzy Chmielną i Alejami Jerozolimskimi, pod numerem dwudziestym piątym, .mieściła się księgarnia "Biblioteki Polskiej", największa i najokazalsza w owym czasie księgarnia Warszawy, z wielkim rozmachem i nakładem ogromnych kosztów założona przez Władysława Kościelskiego w kilku ogromnych, wspaniałą amfiladą biegnących salach. W porównaniu ze staroświeckimi i raczej skromnymi pomieszczeniami Gebethnera i Wolffa albo Arcta "Biblioteka Polska", otwarta gdzieś chyba w roku dwudziestym trzecim lub czwartym, oszałamiała nie tylko rozległością przestrzeni, lecz i komfortem nie znanym dotychczas w Polsce w tej dziedzinie handlu. Oto była nareszcie księgarnia, po której bez tłoku i przez nikogo nie popychany, swobodnie mogłeś spacerować i do syta napatrzyć się rozłożonym na rozlicznych stołach książkom. Szczególnie imponująco prezentowała się pierwa^ą sala, nieomal balowa, z drewnianą galeryjką na wyskoości pierwszego piętra, skąd roztaczał się wijtifk fttt całą księgarnię. Niestety, żywot tej pięknej księgarni był niedługi. Wielki lokal okazał się zbyt kosztowny i po paru latach, po samobójstwie Kościelskiego w poznańskim "Bazarze", księgarnia ustąpiła miejsca egzotycznie udekorowanym salom kawiarni "Italia". Z kolei po bankructwie "Italii" powstał na tym miejscu nowy, już całkiem mniejszy lokal, snobistyczny "Swann", który dotrwał do ostatnich czasów. Jeśli zaś chodzi o księgarnię "Biblioteki Polskiej", to przeniosła się ona do skromnego lokalu w tej samej zresztą kamienicy, tylko po drugiej stronie bramy. Natomiast na Mazowieckiej znajdowała się księgarnia Mortkowicza. Daleko jej było do rozległych i bogatych przestrzeni "Biblioteki Polskiej", również i jej dwa zaledwie okna wystawowe dość skromnie się prezentowały wobec kilku witryn Gebethnera i Wolffa na rogu Zgody i Sienkiewicza. Pomieszczenie Mortkowicza było więcej niż ciasne, składało się bowiem z niedużego sklepu od frontu i ciasnego kantoru w głębi. Za to piękno i drogocenna mądrość książek w żadnej bodaj warszawskiej księgarni nie były otoczone takim uczuciem troskliwej miłości jak właśnie tu, u Mortkowicza, i to zarówno wówczas, gdy żył jeszcze założyciel firmy, Jakub Mortkowicz, jak i później, kiedy po jego śmierci prowadziły wydiawnictwo ł księgarnię żona Janina oraz córka Hanna. Są ludzie, którzy rzeczywiście znają się na literaturze i kochają literaturę, lecz do książek jako do samodzielnie żyjących przedmiotów zachowują stosunek raczej obojętny. Kochają teksty, nie kochają książek. Znów inni ludzie, często zresztą spotykani wśród bibliofilów, całą swoją namiętność kierując właśnie ku książkom, mało się już zazwyczaj interesują, co owe rzadkie i poszukiwane przez zbieraczy egzemplarze zawierają, przekładając na ten przykład radość z posiadania rzadkiej broszury siedemnastowiecznej nad wzruszenia wynikające z rozczytywania się w dziejach Juliana Sorela lub w perypetiach Guliwera. Myślę, że ów szczególny klimat wysokiej kultury, jaki — odkąd pamięcią sięgam — charakteryzował księgarnię Mortkowicza, wynikał właśnie z nawzajem się dopełniających miłości do literatury i do książek, które są przecież niejako żywymi, dotykalnymi nosicielami sztuki pisania. Księgarnia "Biblioteki Polskiej" stwarzała książkom luksusowe otoczenie. U Mortkowicza, jak wspomniałem, nie było luksusu. Żyło tam natomiast coś nieporównanie od drogiej oprawy cenniejszego i tego "czegoś" nie wahałbym się nazwać miłosnym stosunkiem do dobrej sztuki i pięknej książki. Mówię — do sztuki, ponieważ kłos pszeniczny, znak wydawnictwa Mortkowicza, widniał nie tylko na dziełach Żeromskiego, Struga, Marii Dąbrowskiej i na tomikach najlepszych współczesnych poetów, jak Staff a, Tuwima, Iwaszkiewicza czy Pawlikowskiej, lecz również odnajdywało się go na rozlicznych albumach z dziedziny malarstwa i grafiki. Ilekroć też jeszcze w latach szkolnych szedłem ulicą Mazowiecką, niecierpliwie w pewnym miejscu przyspieszając kroku — zawsze jak na skrzydłach niosła mnie niezachwiana i nigdy nie zawiedziona pewność, że w pierwszym oknie wystawowym u Mortkowicza odnajdę wśród różnych wspaniale pooprawianych albumowych wydawnictw szereg barwnych reprodukcji arcydzieł malarstwa, a w witrynie następnej — wszystkie najciekawsze nowości literackie. Również i wewnątrz księgarni pełno było reprodukcji. Oprawione w ramki, wypełniały one te miejsca na ścianach, które wolne były od półek z książkami. Niejednokrotnie, gdy jeszcze nie znałem ani pani Janiny Mortkowiczowej, ani Hanki Olczakowej (jakże je bowiem jako sztubak mogłem znać?), wstępo wałem do księgarni na Mazowieckiej w tym przede wszystkim celu, aby choć przez kilka krótkich chwil przyjrzeć się owym barwnym reprodukcjom. I nie rozminę się z prawdą, jeśli powiem, że pierwsze swoje kroki w poznawaniu arcydzieł sztuki stawiałem właśnie przed witryną Mortkowicza i w środku jego księgarni. Tam po raz pierwszy w życiu zobaczyłem obrazy Giotta, Botticellego, Masaccia i Leonarda da Vinci, tam również stanąłem po raz pierwszy przed malowidłami Kaplicy Sykstyńskiej i żeby jeszcze raz powiedzieć: po raz pierwszy — po raz pierwszy oczarowany tam zostałem pejzażami i ludzikami Bruegla. Wiele lat od tych młodzieńczych wtajemniczeń upłynęło. I tak jak człowiek, gdy chcąc dojrzeć daleki widok podnosi rękę do czoła — też muszę teraz unieść dłoń ponad oczy, aby z daleka, z bardzo daleka, bo spośród nie istniejącej już dzisiaj dawnej Mjaizowieckiej, dostrzec siebie samego, ucznia i młodego studenta, pobierającego na ulicy prywatnie i całkiem bezpłatnie lekcje piękna i mądrości w księgarskie j'szkole rodziny Mortkowiczów. O ile ulica Mazowiecka zachowała się w całości aż do powstania, to tę część Świętokrzyskiej, o której była mowa, już wrzesień obrócił w gruzy. Z dymem poszło wówczas kilkadziesiąt tysięcy książek i starych druków, a po antykwariacie Fiszlera i wielu innych pomniejszych ślad nie pozostał. Po obu stronach ulicy wznosiły się teraz ogniem osmalone ruiny, strzępy murów z pustymi wydrążeniami bram i wątłymi balkonikami wiszącymi w powietrzu. Ludzie chodzili środkiem jezdni. Kroki ich rozbrzmiewały w takiej ciszy, jaka przedtem nigdy na Świętokrzyskiej nie bywała. Gdy z pierwszą wojenną zimą pojawiły się na ulicach Warszawy orkiestry bezrobotnych muzykow — wśród ośnieżonych ruin Świętokrzyskiej często się niosły gromkie takty Lekkiej kawalerii i płynne i pogodne melodie Straussowskich walców. Później zarządzenie władz okupacyjnych rozproszyło uliczne orkiestry i na Świętokrzyskiej znów zapanowała cisza. Często się tu natomiast spotykało patrole żandarmerii, ta bowiem część miasta, ze względu na bliskość zawsze niespokojnego placu Napoleona i ulicy Mazowieckiej, gdzie miał swoją siedzibę Urząd Pracy, pilnie była strzeżona i uliczne łapanki oraz blokady kilku uratowanych od zagłady domów zdarzały się wielokrotnie. Przechodząc tamtędy trzeba było dobrze uważać, aby się nie natknąć na legitymowanie lub nie wdepnąć w sam środek jakiejś ulicznej strzelaniny. Taką to ulicą Świętokrzyską chodziłem prawie co dzień przez długich, ach! jak długich lat pięć. Powoli, pomiędzy przemijającymi dniami i miesiącami, zacierać mi się począł w pamięci wygląd tamtej dawnej Świętokrzyskiej, starej ulicy książek i antyków. Znów więc, jak wśród wspomnień z dzieciństwa, potykam się o pustkę zniszczeń. Pomiędzy ruinami okupowanej Warszawy niejeden pejzaż mojej młodości usunął Się jak gdyby w najodleglejszą głębię czasu i już w tych latach przydarzyło mi się nieraz, że najbliżsi ludzie, gdy wychylali ku mnie z- przeszłości swoje postacie i twarze — stawiać musieli kroki w pustce, a głosy ich rozbrzmiewały głucho, jakby niechętne obcemu pejzażowi. I tak pamiętałem na przykład dość dobrze, jak przed wieloma laty wyglądał plac Saski bez pomnika księcia Poniatowskiego i kolumnady przy Grobie Nieznanego Żołnierza, za to z olbrzymim, błyszczącym złotymi kopułami soborem pośrodku. Natomiast z ruin i pustki, które w czasie wojny otwierały niespodziewanie rozległą perspektywę na plac Zamkowy i kolumnę Zygmunta, nie potrafiłem odtworzyć w pamięci kamienic i pałaców przedwo jennej ulicy Miodowej. Przekonałem się wówczas, że życie wśród ruin i zniszczenia czyni pamięć szczególnie zawodną i nie czas ją zwycięża, lecz własna niemoc. Jestem pewien, że gdyby we wrześniowe dni obrony Warszawy zniszczeniu uległ plac Teatralny i gdybym przechodząc nim później widział dzień po dniu ruiny Ratusza i pałacu Blanka, a pustkowie tam, gdzie wznosił swe potężne kondygnacje Teatr Wielki i gdzie bielały kolumny Teatru Narodowego — wiele wspomnień sięgających w dawne przedwojenne czasy również wraz ze zburzonym pejzażem w niepamięć by się zapadło. Jeśli długo patrzy człowiek na ruiny, staje się tak, jakby ruiny dokoła niego były zawsze. Wprawdzie wnętrza i Opery, i Teatru Narodowego wypalił pożar jeszcze w trzydziestym dziewiątym, pozostały jednak mury, i te, chociaż puste i zamarłe, już nie rozbłyskujące wieczorem światłami i nie wypełnione gwarem, utrwalały przecież samym swoim istnieniem czasy minione. Pozostał również pomnik Bogusławskiego przed frontonem Narodowego i Ratusz niezmiennie wznosił ku niebu swoją wysoką wieżę. Jednego dnia listopadowego w dwudziestym piątym roku, w drodze z Zamku na cmentarz kalwiński, przechodził tędy pogrzeb Stefana Żeromskiego. Dzień był chmurny, chłodny i wilgotny. Mżył drobny deszczyk. Wzdłuż trasy konduktu stały nieskończenie długim szeregiem warszawskie szkoły i wyższe uczelnie. Myśmy zajmowali część placu Teatralnego na wprost Ratusza. Byłem wtedy w klasie szóstej i śmierć Żeromskiego stała się dla mnie bolesnym przeżyciem osobistym. Zaledwie rok temu kupowałem u Mortkowicza świeżo wydane Międzymorze. Proza tej książki wydawała mi się wówczas najpiękniejszą w świecie. Marzyłem, aby pisać podobną. Potem ukazało się Przedwiośnie. Iluż młodych chłopców porwała wówczas wizja szklanych domów! A Cezary Baryka ginął nam wprawdzie z oczu w pochodzie bezrobotnych na Belweder, lecz biegło za nim nasze niespokojne pytanie, co się z nim dalej mogło stać... Nie pamiętam już skąd, ale obiła mi się o uszy wiadomość, że Żeromski pracuje nad dalszym ciągiem Przedwiośnia i powieść ta ma nosić tytuł Wiosna. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu oczekiwałem książki z takim zainteresowaniem, jak właśnie owej nigdy już nie napisanej Wiosny. A ileż gorących wzruszeń budził Przełęcki! Po stu z górą przedstawieniach największego sukcesu sezonu, jakim się stał Don Juan Zorrilli z Węgrzynem, weszła Przepióreczka wczesną wiosną dwudziestego piątego roku na scenę Teatru Narodowego, niedawno odbudowanego po pożarze dawniejszego teatru "Rozmaitości". Cóż to było za przedstawienie! Przełęckiego grał Osterwa, Smugonia — Jaracz, Księżniczkę — Pichor-Sliwicka, Kleniewicza — Solski. Zbierałem w owym czasie afisze wszystkich warszawskich premier teatralnych, później, gdy wygasła we mnie ta pasja, wyrzuciłem wprawdzie za jednym zamachem cały zbiór do kosza, na podpałkę do pieca, lecz — pamiętam — że premierowy afisz Przepióreczki wyłączyłem ze zniszczenia i przez wiele jeszcze lat przechowywałem troskliwie w biurku. "Ogary poszły w las..." Należałem do trzeciego z kolei pokolenia, dla którego to zdanie, niby magiczne zaklęcie, otwierało bujność młodości, piękno ziemi i wielką legendę zrodzoną pod hiszpańskim niebem u krwawych murów Saragossy. i w wąwozach Somosierry. Na nas, • wzrastających w wolności, nie wywierał już Żeromski wpływu tak potężnego i urzekającego, jak na pokolenie poprzednie, które zapał i poświęcenie lat młodzieńczych tak głupio, tak strasznie bezmyślnie ł tragicznie roztrwoniło w czasach późniejszych. Minął również czas Judymów. Stały przed nami inne zagadnienia i inne trudności. Pozostał jednak Żeromski autorytetem!. DO ostatnich swoich dni był wielkim pisarzem, którego słowo niosło sercom wzruszenie pięknem, a sumieniom niepokój. Jego śmierć pozostawiała pustkę przez nikogo z żyjących polskich pisarzy nie wypełnioną, nikt bowiem z dwudziestolecia nie potrafił dorównać Żeromskiemu powagą i żarliwością pisarskiego powołania. W przeddzień pogrzebu byłem z matką na Zamku. Tam w bocznym skrzydle, gdzie przez ostatnie lata Żeromski mieszkał, wystawiono jego zwłoki na widok publiczny. Wówczas to po raz pierwszy ujrzałem człowieka, którego wielbiłem i kochałem, a którego fotografia przez wiele lat wisiała u mnie w pokoju na ścianie, obok półki z książkami. Na tle zieleni rozjaśnionej żółtawym poblaskiem świec, naznaczony ciszą i spokojem śmierci, rysował się ten sam piękny kształt głowy o mądrym szerokim czole, który spoglądał na mnie opiekuńczo w domu. Ludzi było bardzo dużo. Posuwali się w kolejce, wolno i w milczeniu. Nazajutrz podobna cisza zaległa Plac Teatralny. Staliśmy już dość długo, marznąc nieco w przejmująco chłodnym powietrzu. Ludzi na chodnikach gromadziło się coraz więcej. Aż nagle szmer przeszedł po zebranych dookoła, jakby tłum głębiej odetchnął lub westchnął. Jeszcze chwila minęła i w głębi placu, spomiędzy ciasno stłoczonych domów ulicy Senatorskiej, wyłoniła się wysoko ponad ludzkimi głowami wzniesiona nieduża, biało-czerwonym sztandarem przykryta trumna. Na balkonie Opery, całym w kirach i z płonącymi we mgle zniczami, orkiestra poczęła grać Chopinowskiego marsza. Kondukt zbliżał się wolno i długa chwila upłynęła, nim wśród potężniejących dźwięków marsza znalazł się na prostej linii placu. Z natężeniem wpatrywałem się w wysoką trumnę, ale nie jestem pewien, czy dobrze ją widziałem, gdy przesuwała się obok szpaleru, w którym stałem na skraju chodnika. Zbyt się męczyłem, aby koledzy nie dostrzegli w moich oczach łez. A gdy podniosłem wreszcie głowę — środkiem jezdni, całą jej szerokością, płynął nieprzebrany tłum ludzi z odkrytymi głowami, trumna zaś znajdowała się już daleko, skręcała właśnie w ulicę Bielańską. Dwadzieścia parę lat upłynęło od tego dnia. Raz jeszcze staram się wywołać obraz dawnego placu. Oto spokojna, wysoko spiętrzona fasada Teatru Wielkiego. Białe kolumny Narodowego. Skwery z drzewami, które jesienią tak delikatnie rysowały się w szaroniebieskim, cokolwiek mglistym powietrzu. Wśród tych drzew zawsze świergotały całe chmary wróbli. I wreszcie Ratusz ze smukłą wieżą z zegarem... Czas stąd jednak odejść! Trudno się przecież z tą okolicą rozstać. Ileż wspomnień się ciśnie! Tu przecież, przez ten plac, tylekroć biegłem zadyszany pośpiechem i podnieceniem na premiery w Narodowym i w "Reducie"; tutaj również, na ten sam plac, już opustoszały i okryty nocą, jakże piękny wiosenną porą! — wychodziłem z teatru po przedstawieniach, upity i oczadziały poezją, grą aktorów, dekoracjami, światłami, całą ową szczególną fikcją teatralną, którą we wczesnej młodości silniej się niejednokrotnie przeżywa niż samo życie. Niosąc w sobie obraz Józefa Węgrzyna w złocistej zbroi, opowiadającego metalicznym głosem o zwycięstwach bohaterskiego Cyda, dalej tocząc zacięty spór o mur graniczny, który dopiero co na deskach wiedli Mieczysław Frenkiel i Kazimierz Kamiński, lub jak w muzykę zasłuchany w dźwięczącą mi jeszcze w uszach melodię wierszy Snu srebrnego Salomei — nie myślałem o dniu jutrzejszym, o niedalekim już, niestety, poranku, gdy znów jak co dzień będę musiał podążać na ósmą do szkoły wiadomymi ulicami i co ważniejsze: z nie odrobionym zadaniem trygonometrycznym lub z nie dość opanowanymi wiadomościami z zakresu fizyki. Nie — co tu ukrywać? — nie lubiłem szkoły i nic mnie potem i jako studenta, i jako początkującego pisarza nie ciągnęło, aby odświeżyć w pamięci schody, klasy, kaplicę, całe to otoczenie, w którym spędziłem osiem lat życia, a które, jak już wspomniałem, pozostało mi w pamięci nieruchome i cokolwiek mgliste, jak nie dość wyraźna, spłowłała fotografia. Bez żalu, muszę to wyznać, i bez wzruszenia, ze świadectwem maturalnym zwiniętym w rulonik, wychodziłem po raz ostatni z gmachu przy ulicy Smolnej. Nie powróciłem tam nigdy. Być może, z większym sentymentem wspominałbym szkołę i kolegów, gdybym chodził do niej w charakterze zwykłego ucznia. Ale rzecz w tym, że w moim przeświadczeniu byłem kimś nieporównanie lepszym. Byłem pisarzem. Tak się bowiem złożyło, że pisać zacząłem w wieku, w którym chodzi się jeszcze w krótkich majtkach i znajduje wiele uciech w zabawach w złodziei i policjantów. Miałem zatem lat trzynaście i byłem uczniem ówczesnej drugiej gimnazjalnej, gdy z przyczyn, których już nie umiałbym sobie dokładnie uprzytomnić, uznałem za właściwe złożyć matce w podarunku gwiazdkowym pierwsze swoje utwory. Był to zwykły szkolny zeszyt w kratkę i — co sobie doskonale przypominam — oprawiony w okładkę z różowego glansowanego papieru. Zeszyt i glansowany papier kupiłem w sklepie Siudeckiego na rogu Szpitalnej i Przeskoku. Był to piękny i rozległy sklep o kilku wystawach, znany co najmniej kilku pokoleniom warszawskich uczni. Różowy zeszyt zawierał dwa opowiadania oraz jeden wiersz. Wiersz — pamiętam to dobrze — był o księżycu, który wschodził ponad wioską Staszów. Wyły poza tym w tym wierszu psy i drogą przejeżdżał wóz. Natomiast w mroku zapomnienia muszę pozostawić oba opowiadania. Jedno z nich rozgrywało się w głębi puszczy brazylijskiej, to wszystko, co bym o tej historyjce potrafił powiedzieć. Dlaczego w puszczy brazylijskiej? — pojęcia nie mam. Musiałem zapewne czytać wówczas jakąś powieść, której akcja rozgrywała się w Brazylii. Za to z całą pewnością mogę stwierdzić, że ów różowy zeszyt wypełniony fantazjami trzynastoletniego chłopca przesądził jeśli nie mój los, ten bowiem do końca życia nie ukazuje człowiekowi pełnego kształtu, to w każdym razie dość decydująco zaważył na całej mojej przyszłości. Gdyby mi pozwolono po raz drugi przeżyć lata najwcześniejszej młodości, być może, zapragnąłbym poczuć się chłopcem, który wolny od trosk i ambicji ponad jego wiek, kopie swobodnie piłkę i niefrasobliwie się oddaje zajęciom użyczającym najprostszych radości życia. Ale ponieważ podobne rojenia nawet w sen przeniesione nie posiadają przelotnej siły odmieniania przeszłości, trzeba za fakt ostateczny przyjąć, że kierowany uporczywą namiętnością, wzrastałem niejako na marginesie przywilejów młodości. Dla dwunastu tomów Szekspira i pięciu Mickiewicza, które kupiliśmy razem z matką w księgarni Idzikowskiego na Marszałkowskiej, dla Ojca zadzumionych, a także dla powieści Karola Maya (bo przecież jednak, bądź co bądź, miałem trzynaście lat) porzuciłem bez wahania popołudnia spędzane z kolegami w ogrodzie Raua, którego boiska rozpościerały się tam, gdzie stanęło później Muzeum Narodowe. Zaniedbałem również Agrykolę i poszukiwania tajemniczych lochów, które ciągnęły się wzdłuż oparkanienia od strony ulicy Myśliwieckiej, a do których dostęp trzeba było osiągnąć przy pomocy chytrego mylenia czujności dozorców. Pisywałem teraz tasiemcowe drama ta, niezmordowanie zasmarowywałem rozliczne bruliony i zeszyty. Coraz natarczywiej ogarniał mnie i pochłaniał świat fikcji, wśród którego kuszących i niezmierzonych przestrzeni dokonywały się czary Snu nocy letniej, a potrójny piorun spadał na głowę zbrodniczej Balladyny. I tak oto bardzo do tej pory pogodny, towarzyski i wesoły, zawsze otwarty dla kolegów — naraz stałem się samotnikiem, a w sensie fizycznej sprawności: niedołęgą. Nauczyciel gimnastyki, Sos, mąż Sos-jerki, nigdy mi nie mógł darować, że z jego ulubieńca, bo z jednego z najlepszych w klasie sportowców, stoczyłem się naraz do rzędu notorycznej ofermy, partaczącej w koszykówce i niezmiennie obtłukującej pośladkami kozła do skoków. W spojrzeniu jego wąskich zielonkawych oczu wyczytywałem z początku wyrzut, później już tylko pogardliwą ironię. To wystarczało, aby lekcje gimnastyki stały się dla mnie torturą. Począłem też zwiewać z gimnastyki, jeśli się tylko dało. Byłem uparty w tych Sprawach jak mul i nikt by mnie wówczas nie zdołał przekonać, że bieganie po boisku w koszulce sportowej i krótkich majtkach, wdrapywanie się na drabinki lub uganianie się za fruwającą w powietrzu piłką to są zajęcia dorzeczne. Smakować w nich mogli, moim zdaniem, tylko głupcy. Lecz jakże pisarzowi wypadało skakać przez kozła. Od kiedy opuściły mnie zręczność i lotność ruchów oraz sprawność mięśni — począłem pogardzać dobrą kondycją fizyczną, nie czułem się wszakże w swych nowych przekonaniach dostatecznie mocno ugruntowany, aby czując się w zasadzie wyższym ponad to wszystko nie czuć się równocześnie cokolwiek zawstydzonym. Nie tą zresztą jedną sprzecznością przyszło mi się w tych latach dręczyć. Życie podsuwało mi i inne konflikty, a jeśli chodzi o mój do nich stosunek, to wpędzałem się w nie z godną podziwu skwapliwością. Rzecz prosta, że pewną niedorzecznością byłoby się uskarżać na samego siebie, i to po latach tylu! Ostatecznie wolna wola zasługuje na coś więcej, nawet jeśli to jest tylko wolna wola kilkunastolatka. Lecz drobne westchnienie współczucia i kto wie, czy również nie lekki uśmiech ironii należą się chłopcu, który z roku na rok stawał się coraz większym mizantropem, wnikał nieopatrznie w gąszcze imaginacji, służąc swemu pisarskiemu powołaniu z tak zaciętym uporem i z taką wytrwałością, iż w momencie przystępowania do matury miał szkolne biurko pełne brulionów i zeszytów zapisanych dramatami, tragediami i wierszami, w głowie czad zbyt pośpiesznie pochłanianych książek, a w sercu coraz gwałtowniejsze i coraz, niestety, sprzeczniejsze pragnienia. Wszystko, co w owych latach szkolnych pisałem, a było tego mnóstwo, spaliło się jeszcze we wrześniu trzydziestego dziewiątego. Bóg z tym! Jeśli martwi mnie czasem ta strata, to tylko ze względów najbardziej osobistych. Chciałbym niejednokrotnie nawiązać bliższy kontakt z wyrostkiem, który, zaniedbując oficjalną naukę, kopanie piłki i siatkówkę, pisywał krwawe tragedie pod natchnieniem Szekspira, mgliste jednoaktówki owiane tajemniczością Maeterlincka, a także oktawy wzorowane na Słowackim i liryki pobrzmiewające hałaśliwymi okrzykami twórcy Hymnów. Wielu z czytelników Ładu serca sądziło, że w postaci małego Michasia chciałem pokazać samego siebie z lat budzenia się pierwszych marzeń twórczych. Nie mógłbym się na to zgodzić. Pisząc Ład serca byłem dostatecznie młody, aby idealizować młodość jeszteze wcześniejszą. Moja własna była nieporównanie mniej poetycka od młodości Michasia. Jedyne, co z pewną dozą prawdopodobieństwa mógłbym o sobie jako o "pisarzu" z tamtych odległych lat powiedzieć, to wyrazić pewną sugestię, że nawet wśród owych poszukiwań po omacku i wśród słów, których wartość obiektywna nie musiała mnie zbyt decydująco oddalać od przeciętnej grafomanii, nosiłem w sobie cnotę obcą grafomanom, myślę mianowicie o trudnej i równie gorzkiej, jak owocującej cnocie wątpienia. Ta nie była mi obca od lat najwcześniejszych i sądząc z doświadczeń dalszych, dobrze już zapisanych w pamięci, nie przypuszczam, aby ów duch zwątpienia nie unosił się: i ponad niewydarzonymi stronicami różowego zeszytu. Więcej, byłbym skłonny mniemać, że jeśli po latach prób, niepowodzeń, a nawet klęsk stałem się wreszcie pisarzem, to przede wszystkim dzięki zwątpieniu w samego siebie, w swoje powołanie, w swój talent, w przymioty własnego umysłu i cnoty własnego serca. Gdybym wśród minionych lat aż po dzień, który przeżywam obecnie, policzył godziny zwątpienia — mnogość ich dość znacznym ciężarem położyć by się musiała na tych nielicznych chwilach, w których danym mi było przeżyć celność własnych myśli, osiągnięć i zamierzeń. Może mi ktoś w tym miejscu zarzucić, że przeceniam rolę zwątpienia, a nawet całkiem fałszywie wyobrażam sobie istotny sens i kierunek jego działania. Bo czyż nie dzieje się częstokroć w życiu tak, że nadmiar zwątpienia dokonuje w człowieku poważnych spustoszeń, osłabia wolę i energię, wtrąca w powikłane rozterki i skrupuły, które przestają wreszcie czemukolwiek służyć i stają się na koniec jedynym, jakże żałosnym celem? Czyż nie zdarza się również, że wątpliwości jak mdłe chwasty pienią się na jałowym gruncie? Z pewnością bywa w życiu i tak. Jeśli jednak wspomniałem o twórczej roli zwątpienia, to myśląc — rzecz prosta — o takich zwątpieniach, którym towarzyszy silniejsze od nich i niejako je ogarniające umiłowanie swojej pracy i zawodu. Twórczość, jak mi się wydaje, jest to stawianie samemu sobie coraz to nowych zadań, a tym samym coraz to nowych trudności. Gdybym bez reszty był zadowolony z tego, czego do tej pory dokonałem, gdybym nie sądził, że to wszystko to jeszcze nie to, ciągle nie to, co stworzyć pragnąłem — czemu w takim razie miałbym sobie stawiać nowe, od tamtych już osiągniętych pełniejsze i trudniejsze cele? Miłość własna, ambicja, słowa uznania — wszystko to skłania artystę do podążenia raczej drogą ułatwień i to one podszeptują nam częstokroć kusząco, że największą korzyść należy osiągnąć kosztem najmniejszego wysiłku. Przeciwnie zwątpienie, ponieważ właśnie ono dowodzi człowiekowi prawdy całkiem innej, a mianowicie tej, że nawet najdrobniejsze osiągnięcia zdobywa się kosztem największego wysiłku. Trudno mi teraz dokładnie określić, kiedy te myśli, z początku na pewno mgliste, ukształtowały się we mnie w pełną świadomość. Czy było to w tym okresie, kiedy zaniedbując z przesadnym lekceważeniem młodego maniaka wzory algebraiczne układałem wierszowane tyrady tebańskich chórów towarzyszących tragicznemu upadkowi dumnej Nioby; czy później, gdy podbity dziejami Beniowskiego pragnąłem dokończyć to, czego w kształcie dramatycznym nie dokończył był Słowacki; czy też jeszcze później, kiedy na sam spód biurka przegnałem wszystkie rękopisy szkolnych wierszy i dramatów, decydując się ostatecznie na uprawianie od tej chwili jednego rodzaju artystycznego — prozy; czy wtedy wreszcie, gdy po raz pierwszy ujrzałem siebie w druku? Kiedykolwiek jednak'pojąłem .doniosłą w twórczości rolę zwątpienia w swoje już dokonane osiągnięcia, ono —• powtarzani — uczyniło mnie pisa rzem, i to w sposób tak dokładny i uporczywy, iż czyni mnie nim do dnia dzisiejszego. Tak więc, tyle wagi przykładając w latach szkolnych do swojej pisaniny, uczniem byłem, niestety, zaledwie przeciętnym. Zacząwszy szkołę w charakterze prymusa, kończyłem ją wśród ubogich trójek, urozmaiconych zresztą zwykłymi dwójkami. Przed zupełnym upadkiem ratowały mnie jedynie polskie wypracowania i niezła znajomość historii. Tym tylko umiejętnościom zawdzięczam dopuszczenie do matury, bowiem na moim ostatnim przedmaturalnym świadectwie ze wszystkich trzech matematyk widniały stopnie niedostateczne. Na samym zaś egzaminie rozplatałem misterne supełki sinusów i cosinusów jedynie dzięki wszechwiedzącej ściągaczce, którą przyniósł nieoceniony woźny Makowiecki. System maturalnych ściągaczek był u nas drobiazgowo opracowany. Zdawaliśmy maturę piśmienną w sali gimnastycznej. Każdy z nas zajmował osobną ławkę. Otóż rzecz na tym polegała, aby siedzącemu najbliżej drzwi udało się przez specjalnie w tym celu wydrążoną dziurkę wyrzucić na zewnątrz tematy zadań. Na korytarzu czuwało już kilku maturzystów zeszłorocznych, oczywiście silnych w matematyce. Przyjąwszy pocztę, szybko rozwiązywali zadania i przepisane w kilkunastu egzemplarzach wręczali woźnemu, gdy nadchodziła pora pokrzepienia naszych ciał i umysłów drugim śniadaniem. Mimo tych łaskawości losu ukrytych pod śniadaniową tacą jeszcze w dobrych kilka lat po opuszczeniu szkoły dręczyły mnie sny, w których, jak biblijny anioł z Jakubem, musiałem samotnie walczyć z mocami algebraicznych równań i czarami logarytmów. Były to chyba sny najbardziej dręczące z tych, które sobie przypominam. Powracały z uporem, jak zwykły do nas powracać sprawy tchórzliwie porzucone lub załatwione niegodnie i źle. Bo, ostatecznie, co tu ukrywać? Swój pierwszy egzamin życiowy obszedłem nieco bokiem. Zresztą w polskich wypracowaniach też nie byłem w swojej klasie najsilniejszy. Przyszły sekretarz "Kuriera Warszawskiego" pisywał lepsze. Także przyszły sędzia grodzki. Poza tym literacką formę wypracowań psułem niestety ułomnościami ortografii i nieraz w moich zeszytach do polskiego widniała obok piątki kompromitująca dwójka. Wodziły mnie również grzeszne chętki wyłamania się z szablonu szkolnych ćwiczeń omawiających demoniczne i anielskie kobiety u Słowackiego albo wizję Polski na podstawie Przedświtu. Pamiętam, w szóstej klasie pewnemu wypracowaniu z Krasickiego nadałem formę dialogu, który miał wskrzeszać rozmowy poetów na czwartkowych obiadach u króla Stanisława. Bardzo długo się zastanawiałem, czy zdradzić się ze swym pisarstwem. Na koniec uznałem, że stać mnie już na ujawnienie tajemnicy. Niestety, moja pisarska ambicja została oceniona na jałmużniczą trójkę z plusem wraz z adnotacją, że opracowanie tematu zostało potraktowane zbyt samodzielnie. Dialog nie musiał być prawdopodobnie najlepszy i zasłużył na trójkę z plusem. Ale była to moja pierwsza publiczna niejako porażka literacka i przeżyłem ją równie silnie, jak w kilka lat później pewną niezbyt dla mnie pochlebną notatkę w odpowiedziach redakcyjnych "Głosu Prawdy", gdzie co niedzielę ferował wyroki w swojej literackiej szkółce Kaden-Bandrowski. Ponieważ w latach późniejszych oceniano mnie niejednokrotnie na stopnie cokolwiek wyższe, byłbym nieszczery, gdybym usiłował twierdzić, że takie dobre opinie nie sprawiają przyjemności. Przeciwnie: zazwyczaj człowiek bardzo ich potrzebuje i rwie się do nich jak ćma do światła. A jednak, a jednak... Kto bodaj parę razy w życiu, wbrew wy sokim stopniom oficjalnym, uznał nawet trójkę za zbyt wysoką ocenę, ten zrozumie, że miara, jaką człowiek szacuje samego siebie, ważniejsza bywa niekiedy od ludzkich sądów. Można otrzymywać w żypiu same piątki i iść z tymi piątkami poprzez życie, lecz biada człowiekowi, który sam sobie i na zawsze wystawi tak chlubny stopień, nigdy bowiem podobny człowiek nie zazna wzruszającej nadziei, owego wątłego drgnienia, które nieśmiało kiełkuje w bolesnym zwątpieniu i sprawia, że wszystkie nasze kulawe do tej pory osiągnięcia, wszystkie słabości i błędy ożywione zostają możliwością doskonalenia się. BIELANY W każdym wielkim mieście obok patriotyzmu, że tak powiem, ogólnomiejskiego istnieją patriotyzmy dzielnicowe. Miała je i Warszawa. Wola i Marymont, Powiśle i Mokotów, Kolonia Staszica i Stare Miasto, Praga i Żoliborz — to była jedna wprawdzie stolica, to samo miasto, zwłaszcza w ciężkich chwilach wiążące mieszkańców szczególnie silnie solidarnością, zawsze poza tym pełne przeciwieństw, blasków i cieni, a jednak jak odmiennym pejzażem, innym ruchem i życiem manifestujące się w każdej swojej dzielnicy. Może jedynie śródmieście było tylko i wyłącznie stolicą. Kto mieszkał na Marszałkowskiej, na Nowym Świecie, na Pięknej lub Jasnej — był po prostu warszawiakiem, lecz ci, którzy mieli a przykład swoje domy na Żoliborzu, byli jeszcze żoliborzanami, mieszkańcy Pragi — prażanami, a Woli — po prostu tymi, którzy byli z Woli. Wśród willi i wielkich bloków spółdzielczych dzielnic nowoczesnych życie inaczej się toczyło niż wśród wąskich uliczek i kościołów Starego Miasta, kominów i nędznych drewniaków Woli lub pod zbiegającymi ku rzece dachami Powiśla. Przed wojną mieszkałem dłuższy czas na Żoliborzu, na małej uliczce, której zaletą były spokój i cisza willowych domków, pogodna wesołość ogródków i zapach kwitnących u progu lata akacji. Co prawda, jak rok okrągły, zawsze było na Żoliborzu wietrzno i zamiecie zimowe, a tumany kurzu latem bywały dokuczliwe, można się jednak było do tego przyzwyczaić. W zamian miało się swobodną przestrzeń dokoła, dużo powietrza, zieleni i kwiatów, i niebo rozległe, na którym gwiazdy świeciły i jaśniej, i piękniej niż na wąskich skrawkach nieba śródmieścia. Ze wszystkich nowoczesnych dzielnic Warszawy Żoliborz, pozostając wielkim miastem, najpełniej zaspokajał tęsknotę mieszczucha za przestrzenią i swobodą. Kiedy wracało się z miasta do domu, a tramwaj lub autobus zjeżdżać poczynał w dół wiaduktem przerzuconym nad torami Dworca Gdańskiego, perspektywa szerokich alei i daleki horyzont, aż za Marymontem zamknięty ciemną smugą Lasku Bielańskiegó, były prawdziwą ulgą po dniu spędzonym wśród zgiełku, pośpiesznego ruchu i ciasno stłoczonych kamienic śródmieścia. Z miejsca gdzie mieszkałem, niedaleko było do parku Żeromskiego, który wyrastał młodą zielenią w samym sercu Żoliborza. Również niezbyt było odległe nadwiślańskie wybrzeże. Nigdy nie zapomnę wiosennych wieczorów na Żoliborzu, zachodów słońca, bzów na Osiedlu Dziennikarskim, białych jaśminów i ogródków, w których czerwieniały smukłe tulipany i kwitły żółte i liliowe irysy. A małe domki ginące w gąszczu winorośli. Gładkie ściany bloków, które świeża pnąca się zieleń przemieniała w wysokie szpalery ogrodów. Latem była nad Wisłą plaża i mnóstwo kajaków ślizgało się w słońcu po rzece. Brzegiem Wisły biegła ku Żoliborzowi szeroka autostrada. Mijało się po drodze stary most kolejowy, tyły parku Traugutta założonego na tyłach, dawnych fortyfikacji Cytadeli i wreszcie samą Cytadelę. Na jej zielonym stoku, poniżej czerwonych murów więziennych pawilonów, stały krzyże. Były to mogiły bojowników z roku 1905. Dalej, za ostrym zakrętem ocienionym starymi lipami, autostrada odrywała się od Wisły i biegła wprost w górę ku Żoliborzowi. W ciągu dwudziestu niespełna lat z kilkudziesięciu krytych czerwoną dachówką domków urzędniczych przy Alei Wojska Polskiego Żoliborz stał się wielką kolonią z sześćdziesięcioma tysiącami mieszkańców. Dużo najlepszej, postępowej warszawskiej inteligencji mieszkało właśnie na Żoliborzu. Ruch spółdzielczy wzniósł wielkie "szklane domy" przy Alei Krasińskiego. A zdrowych i opalonych dzieci, młodychchłopców i dziewcząt nigdzie indziej w Warszawie nie widziało się w takiej ilości, jak w tej dzielnicy. Gdy nadszedł więc czas wojny, terror hitlerowski nieprzerwanie w ciągu pięciu lat najsilniej bodaj i najboleśniej uderzał właśnie w Żoliborz. Ten jednak trwał i żył podczas lat najcięższych. Potem przyszły tragiczne dnie powstania. Słyszeliśmy wówczas dochodzące z Żoliborza odgłosy walk. Widzieliśmy pociski, które się tam rozrywały. Śledziliśmy bomby rzucane w biały dzień przez pikujące nisko nad domami samoloty. Ze ściśniętymi sercami wpatrywaliśmy się w czarne kłęby dymu i łuny pożarów. Gdy musieliśmy Warszawę w połowie września opuścić, Żoliborz jeszcze się bronił. Dokoła podmiejskiej wsi Chomiczówki stały baterie niemieckie ostrzeliwające Żoliborz. Pociski z ostrym poświstem szły ponad naszymi głowami, a niebawem -z daleka dobiegał ciężki wstrząs detonacji. Tylko z nastaniem mroku mogliśmy dojrzeć, że Żoliborz jeszcze odpowiada. W głębi ciemności, wśród nocy dygocących łunami i pomrukiem armat, szły ku niemu od strony Fortu Bema czerwone malutkie pociski, jeden za drugim, zwolnione i bardziej ognie sztuczne lunaparku przypominające niż posłańców zniszczenia i śmierci. A od Żoliborza wznosił się ku wysokiemu niebu podobny wąż kolorowy, bezgłośny i jak gdyby zaczarowany. W takich dekoracjach ujrzeliśmy Żoliborz po raz ostatni. W czasach przedpowstaniowych mieszkałem na najdalej wysuniętym na północ krańcu Warszawy — na Bielanach. Bielany, Bielany! Najpiękniejszy widok na Wisłę rozpościerał się w Warszawie właśnie z bielańskiego brzegu. W dole, u stóp piaszczystego urwiska, płynęła Wisła, tak zawsze czuła na pogodę i kolor nieba, szara, gdy było chmurno, a niebieska, kiedy i ono niebieskością się nasycało. Lasek Bielański szumiał wysokimi sosnami, a zboczem urwiska spływała ostrym zakrętem ku dołowi malownicza droga. Po jej 'prawej stronie wznosiły się wśród zieleni białe budynki zakładu ojców marianów. Na samym zaś wzgórzu, nieomal na jego krawędzi, stała gospoda Bochenka — stara drewniana buda goszcząca w swych ścianach wiele pokoleń warszawiaków. W czasach szkolnych wycieczek, w upał, nigdzie kwas na chlebie nie był tak chłodny ł musujący i tak znakomicie nie smakował jak u Bochenka. Nigdzie też na naszej piaszczystej równinie mazowieckiej nie rosły dęby tak bujne i rozłożyste, jak w głębi Lasku Bielańskiego, który kusił wiaterkiem wiejącym od rzeki, soczystą trawą i wertepami stromych wąwozów. Jakże piękne były te dni szkolnych wycieczek! Poniżej urwiska kołowały białe rybitwy, a statki płynące z warszawskich przystani albo z dołu Wisły, od strony Płocka i Włocławka, na bardzo wielką odległość można było rozpoznać po smudze dymu wznoszącej się u kresu widnokręgu. Po długiej chwili wyłaniał się wreszcie spoza zakrętu oczekiwany statek: biały, żółty, czasem ozdobiony czerwonym pasem. Przybliżał się z donośnym gwizdem i wolno nas mijał, wyrzucając z kominów kłęby dymu, z łopotem roztrącając ogromnym kołem spokojną wodę. Powiewaliśmy z góry chusteczkami i wymachiwaliśmy rękoma, a malutcy ludzie, podobni do ludzików Bruegla, odpowiadali nam z pokładu tym samym pozdrowieniem. Jeździliśmy zwykle na Bielany tramwajem do ostatniego przystanku na Marymoncie, przy stawie. Tam mijaliśmy ostatnie drewniane domki i wilgotnymi łąkami szliśmy w stronę nadwiślańskiego wału, potem wałem, na którego zboczach kwitły żółte kaczeńce, jaskry i margerytki, zdążaliśmy wprost ku Bielanom. W wiklinach nadbrzeżnych kuwikały ptaki. Bielały tarniny. W płytkich zatokach kąpali się nadzy chłopcy, a na rzece zalanej słońcem lekko się kołysały rybackie łodzie. Gdy rybacy wyciągali sieć, w jej sznurach trzepotały się i srebrzyście migotały ryby. Nieraz środkiem Wisły sunęły wolno ogromne berlinki z drzewem. Jednym z moich pragnień w owych czasach było zamieszkać na podobnej berlince i razem z flisakami popłynąć w dół Wisły. Na wycieczki wyruszaliśmy zazwyczaj pod opieką naszego nauczyciela przyrody. Był to wysoki mężczyzna, jeszcze młody, o bardzo ciemnych, wiecznie potarganych włosach, nieprzytomnych oczach krótkowidza i ruchach zdumiewająco nieskoordynowanych. O ile się nie mylę, zajmował w gronie nauczycielskim stanowisko podrzędne. Nie był dość poważny i na oczach uczniów pokonywał schody przeskakując po trzy stopnie na raz. Nazywaliśmy go Iwanem, ponieważ urodził się w Rosji i mówił z bardzo złym akcentem. Na swój sposób lubiliśmy go. Gdy krzyczał, myśmy krzyczeli jeszcze głośniej. Jeżeli wpadał w złość, szaleliśmy z radości, Nieraz się zdarzało, że na lekcjach przyrody ani jeden z dwudziestu kilku uczniów nie znajdował się na swoim miejscu. .Kotłowaliśmy się wszyscy między ławkami, pod nimi i na nich, Iwan zaś, całkiem już nad sytuacją nie panując, daremnie usiłował przekrzyczeć nasze młode głosy. Mimo to, a może właśnie dlatego, był znakomitym przyrodnikiem i kochał zwierzęta, rośliny i kwiaty uczuciem pełnym mądrości i .serca. Na wycieczkach pochłaniało go bez reszty kompletowanie szkolnego zielnika. Porzucał nas dla samotnych poszukiwań, zostawiając nam zupełną swobodę. Korzystaliśmy z niej, to rzecz jasna. I dlatego zapewne tyle wdzięcznych wspomnień ślą mi z odległej przeszłości Bielany. Lasek Bielański, najpiękniejsze brzegi Wisły. Później, w czasie wojny, gdy zamieszkałem w tamtych stronach, często chodziłem nad brzeg Wisły. Las Bielański był odrutowany i niedostępny. Zajmowało go wojsko niemieckie, odbywały się tam ćwiczenia. W zakładzie ojców marianów obozowali skośnoocy Kałmucy generała Własowa. U Bochenka nie było kwasu. Była tylko różowa lemoniada pachnąca złymi landrynkami. Ale sosny i dęby pozostały te same, zakręt białej drogi był równie malowniczy, a brzeg urwisty niezmiennie wznosił się nad Wisłą płynącą w dole i tak czułą na pogodę i kolor nieba, szarą, gdy było chmurne, niebieską, gdy i ono niebieskością się nasycało. Aż pewnego dnia pod wieczór, gdy daleko płonęła Warszawa i noce na przestrzeni wielu kilometrów były jasne, wpędzono w Lasek Bielański tłum mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. Byli to mieszkańcy dolnego Żoliborza, który padł dopiero co, bo górny jeszcze się bronił. Wysiedlonych zatrzymano na noc w lesie, który odkąd pamięć żyjących sięgała i jeszcze dawniej, był samą radością i weselem, świadkiem hucznych zabaw zielonoświątecznych, gdy pośród wiosennych drzew tańczyli na wiosennej murawie młodzi chłopcy i dziewczęta, śmiechy i krzyki rozbrzmiewały dokoła, Wisłą płynęły statki strojne w kolorowe festony, u Bochenka huczała muzyka i wódka się lała, a tu .i tam pomiędzy zaroślami szemrały szepty miłosne i harmonia gdzieś grała sztajerka albo sentymentalnego walczyka. Teraz w jakże innym charakterze odwiedzali warszawianie Lasek Bielański. O świcie popędzono ich dalej bocznymi drogami w kierunku obozu w Pruszkowie. Niektórzy zdołali zbiec po drodze i akurat w przeddzień naszego przymusowego opuszczenia domu słyszeliśmy opowiadania tamtych, którzy już swoich domów nie mieli. Mieszkaliśmy w jednym z ostatnich domów tzw. Zdobyczy Robotniczej, dosłownie u samej granicy Warszawy. Osiedle bielańskie było jednym z najmłodszych w Warszawie i wybuch wojny zaskoczył je wśród pełnej rozbudowy. Wiele też domów zostało nie dokończonych. Stały teraz na nie uporządkowanych parcelach z drzwiami i oknami zabitymi deskami, często bez dachów, wydając na słoty i wiatry puste wnętrza i nie otynkowane czerwone mury. Wielu również terenów nie zdążono zniwelować pod budowę. Pomiędzy zacisznymi uliczkami rozciągały się wertepy jałowe i piaszczyste. W jednym na przykład miejscu, po drodze z przystanku tramwajowego do naszego domu, rosło żyto, zadziwiająco bujne i piękne jak na tutejszą jałową ziemię. Nigdzie w Warszawie, nawet na dalekim Mokotowie i na Sadybie czerniakowskiej, nie było tak wsiowo jak na bielańskim osiedlu. Wystarczyło wysiąść z tramwaju na ostatnim przystanku, zaraz za CIWF-em, i znaleźć się na szosie modlińskiej, aby małe domki w ogródkach, cisza i zapach lasu świerkowego, perspektywa drogi biegnącej ku Młocinom i Łomiankom przeniosly w niemiejski całkiem pejzaż. W czasie wojny, gdy wyjazdy z miasta łączyły się z niełatwymi do pokonania trudnościami, wielu Warszawiaków właśnie na Bielanach szukało pokojów na letnie miesiące. Do sławnego Lasku Bielańskiego trzeba było od przystanku iść szosą, później skręcić za lotniskiem na prawo, już w las. Natomiast osiedle bielańskie i Zdobycz Robotnicza rozbudowały się bliżej i po stronie lewej. W przeciwieństwie do innych nowych dzielnic Warszawy mało tu wyrosło dużych bloków, te zaś, które wzniesiono, stały wyłącznie prawie przy ulicy Marymonckiej i przy szerokiej Alei Zjednoczenia. Dalej w głąb osiedla krzyżowały się ze sobą wąskie już tylko uliczki. Domki tam były małe, willowe i wszystkie w ogródkach. Wzdłuż niektórych uliczek ciągnęły się domki seryjne, białe z zielonymi żaluzjami. Jak urocza na przykład była ulica Grębałowska! Tam kwitły najpiękniejsze jaśminy i różowe migdały. Znów nie opodal, na Barcickiej, pełno było przed willami żółtych i pąsowych róż. A na Lipińskiej rzeczywiście rosły wielkie, rozłożyste lipy. Najpiękniej na bielańskim osiedlu było wiosną. Młodziutkie brzozy na wprost przystanku tramwajowego zakwitały pewnego dnia zielonawą mgiełką i o zmierzchu, gdy żółtość i fiolet nasycały niebieskie niebo, białe pnie drzew, podobne do wiotkich cieni, zdawały się płynąć wraz z pajęczyną ziełonawych chmurek poprzez przejrzystość cichego powietrza. Zaraz dalej zaczynał się park bielański. Był to gęsty i rozległy lasek, świerkowy przeważnie, lecz były w nim i drzewa liściaste, bujne polany i kwieciste łąki. Do tego lasku mój mały Marcin jeździł wczesną wiosną na swoje pierwsze spacery. Bardzo go interesowały drzewa, lecz kiedy ukłuł się raz w palec igłą świerkową, począł z wielką ostrożnością wyciągać rączki do gałęzi. Pół roku miał wtedy zaledwie. Ponieważ był bardzo opalony, matki, które ze swoimi dziećmi przyjeżdżały do lasku, nazywały go Murzynkiem. W lasku było zacisznie, a na polankach dużo słońca. Jedną z nich, bardzo rozległą, po brzegi zalewały kwiaty złotego deszczu. Ich ostry, gorzkawy zapach roznosił się daleko dokoła. Kiedy sprowadziliśmy się z żoną na Bielany, czas był jeszcze chłodny, wiosny prawie wcale się nie czuło w powietrzu i pamiętam, że jadąc z rzeczami na furgonie zmarzliśmy porządnie na marcowym przenikliwym wietrze. Lecz niebawem nastała pogoda i w pierwszej połowie kwietnia, w okresie świąt wielkanocnych, wiosna zakwitła całym swym urokiem. Wielki Piątek i Wielka Sobota były upalne. W te dni płonęło warszawskie getto. Nocami niósł się poprzez mrok i ciszę stuk maszynowych karabinów. Nikt z nas wówczas nie przypuszczał, że nie minie półtora roku, gdy ten sam los w gruzy i zgliszcza obróci całe miasto. Wydawało się wtedy niepodobieństwem, aby ogromna dzielnica miasta zniknąć mogła ż powierzchni ziemi, a mieszkańcy jej znaleźć śmierć. Nad Wisłą i na polach koło Wawrzyszewa kwitły tarniny. Bzy w ogródkach puszczały pierwsze pąki, a drzewa jabłoni, grusze i czereśnie stały w obłokach białego i różowego kwiecia. Wtedy to, otoczeni sielskim krajobrazem, po raz pierwszy ujrzeliśmy na własne oczy, czym się może stać siła zniszczenia. Słyszeliśmy już wprawdzie o bombardowaniach, które w ciągu kilku godzin całe dzielnice wielkich miast niemieckich zmieniały w gruz, lecz co innego znaczy słyszeć, a co innego ujrzeć na własne oczy samemu. Dziękować należy tworzącym mocom, że wyobraźnia człowieka jest w istocie tak ograniczona i wątła. Gdybyśmy bowiem to wszystko, co się działo kiedyś i dzieje współcześnie, ogarnąć mogli wyobraźnią — życie nasze stałoby się chyba jedną męczarnią i bezustannym cierpieniem. Ale ani wieki minione, ani świat, w którym żyjemy, nie wnikają w naszą wyobraźnię dość głęboko i nie poruszają jej zbyt mocno. Niezmierzone otchłanie krzywdy, cierpienia i gwałtu zatrzymują się z mądrym umiarem u granic naszej pełnej świadomości i losy, których nie jesteśmy świadkami bezpośrednimi, nie odbierają nam zazwyczaj snu ani apetytu. Tylko naszej ograniczoności zawdzięczamy możność życia. Tylko niewiedzy i niepamięci — krótkie chwile szczęścia. Za naszym domem, gdzie jeszcze przed wojną rósł gęsty sosnowy lasejk, ciągnęły się teraz puste i jałowe piaski, za nimi pierwsze domy Wawrzyszewa. Spomiędzy zielonych grabów przezierał biały zarys barokowego kościółka. Był to ładny kościółek, prawdziwie wiejski, jasny i pogodny. W tamtej stronie biegła droga łącząca szosę modlińską z Wolą i Powązkami. Była to jedyna droga, jaką widzieliśmy z okien naszego mieszkania, i gdy zaczęła się akcja powstańcza, z ruchów wojsk niemieckich tamtędy ciągnących staraliśmy się odgadnąć sytuację ogólną. Widzieliśmy niewielki tylko odcinek drogi biegnący skrajem wilgotnej łąki. Wczesną wiosną zbieraliśmy tam niezapominajki i kaczeńce. Z jednej strony droga wślizgiwała się pomiędzy wawrzyszewskie domy, z drugiej skrywały ją wysokie graby. Dzięki temu, a zapewne i dzięki oddaleniu, pejzaż ten na tle szeroko rozpostartego nieba sprawiał wrażenie teatralnej dekoracji. I również trochę jak na scenie przesuwały się przed nami tamtędy dzień po dniu czołgi niemieckie, kolumny samochodowe w tumanach kurzu, tabory. Raz, przez dwa dni. z rzędu, maszerowały od strony Modlina oddziały węgierskiej piechoty. Środkiem drogi ciągnęły tabory, pomęczeni żołnierze szli skrajem łąki. Byliśmy wówczas pewni, że to odwrót i Modlin lada chwila zostanie przez Armię Czerwoną zajęty. Ale trzeciego dnia czołgi i samochody znów poczęły pełznąć ku północy. Jak wiele poprzednich, tak i te nasze obliczenia i wnioski okazały się fałszywe. Do końca nie wiedzieliśmy dokładnie, co się dzieje w mieście. Z niektórych dzielnic: z Ochoty, z okolic placu Narutowicza, z Czerniakowa i z Powiśla żadne prawie wieści do nas nie docierały. Ta niewiedza wspierała naszą nadzieję. Ze strychu domu, poprzez małe okienko w dachu, uzbrojeni w starą lornetkę teatralną odgadywaliśmy niszczone dzielnice, place i ulice. Stare Miasto, Żoliborz, Powązki, Koło i Wolę widzieliśmy dość dokładnie. Natomiast śródmieście wskazywały nam dwa wysokie gmachy: drapacz chmur na placu Napoleona i Telefony przy Zielnej. Wola paliła się przez długi czas. Nad nami pięć razy dziennie przelatywały niemieckie eskadry. Dnie były piękne i słoneczne. Wyraźnie widzieliśmy pikujące nad miastem bombowce. Najcięższe wydawały się naloty przedwieczorne. Pożary trwały do późnej nocy i w ciemności wysoko w niebo wzrastała ogromna łuna. Przy jej odblasku bywało prawie widno. Pocieszaliśmy się wówczas, że na odległość pożary zawsze wydają się groźniejsze, niż są w istocie. I z tą samą niecierpliwością jak niegdyś we wrześniu wypatrywaliśmy chmur. Pewnego dnia pogodne, niezmiennie przejrzyste niebo poczęło się zaciągać, aż wreszcie spadł rzęsisty, lecz krótki niestety deszcz. A noc znów się stała pogodna i rozjaśniały ją łuny. Nad ranem odgłosy armat zza Wisły ożywiały w nas nadzieję. O wojskach radzieckich docierały najsprzeczniejsze wieści. Raz słyszeliśmy, że są bardzo blisko, kiedy indziej krążyły mgliste pogłoski o klęsce Czerwonej Armii i wycofaniu się jej aż pod Siedlce. Gdzieś około godziny dziewiątej, dziesiątej rano głuche dudnienie artylerii milkło i zalegała cisza dręcząca i beznadziejna. Łatwo się wtedy można było domyślić, że atak radziecki raz jeszcze został odparty. Czekał nas nowy dzień trosk i niepokojów, nowe godziny niepewności. Gubiliśmy się w strategicznych dociekaniach, ślepych domysłach i przewidywaniach. Znów w chwilach nastrojów pogodniejszych snuliśmy plany, jak pewnego dnia, gdy Niemcy wreszcie się cofną, wyruszymy do Warszawy odszukiwać najbliższych i przyjaciół. Czyż mogliśmy przypuszczać, że tej Warszawy, w której spędziliśmy całe życie i która zrosła się z nami jak powietrze, jak cień — nigdy już nie ujrzymy? A tak się przecież właśnie stało, bo tej Warszawy, która była, nigdy już nie mieliśmy zobaczyć. Również wielu najbliższych i wielu przyjaciół także już nigdy nie mieliśmy odnaleźć. Dnie tymczasem mijały. Każdy dzień poszczególny upływał bardzo szybko. Dopiero spojrzenie wstecz na ich ilość już rozciągniętą na tygodnie przejmowało zdumieniem i lękiem. Przez długie pięć lat czekaliśmy na wolność. Teraz, gdy się zaczęła ostateczna o nią, jak sądziliśmy, walka, mierzyliśmy czas miarą naszego niepokoju, zmęczenia i niecierpliwości. W drugim tygodniu powstania ostatnie dni lipca, kiedy ruchy wojsk niemieckich zapowiadały ewakuację miasta, wydawały się tak odległe, jakby pomiędzy nimi a nami wyrosła olbrzymia przestrzeń czasu. Nie mieliśmy do roboty nic poza czekaniem. Było w nas tyle nadziei, ile niepewności i strachu. Ciągle panowali nad nami Niemcy i od ich kaprysu zależał nasz los, nasze życie. Byliśmy bezbronni i pierwszy z brzegu żołnierz mógł z nami uczynić wszystko. Od połowy sierpnia własowcy poczęli Bielany palić. Z części osiedla usunięto wszystkich mieszkańców i palono systematycznie dom po domu. Myśmy mieszkali na krańcu przeciwnym, więc nas na razie pozostawiono. Pod wieczór pewnego dnia — był to siedemnasty sierpień — przechodziły koło naszego domu tłumy wysiedlonych z tobołami: kobiety z dziećmi na rękach, niemowlęta w wózkach, starcy. W dali płonęły pierwsze willowe domki. Czarne kłęby dymu biły w górę, a w tę mroczną, groźną chmurę wślizgiwały się jadowite języki ognia. Jeszcze nie wiedzieliśmy wówczas, że nie będziemy na razie objęci akcją wysiedleńczą. Staliśmy więc przed domem z naprędce upakowanymi tobołami, oczekując swojej kolei. Wieczór był piękny i ciepły, pachniało maciejką. Nikt z nas nie wiedział, gdzie się na najbliższą noc podziejemy i co będziemy robić dalej. W takiej chwili nie planuje się niczego i nie myśli się o niczym ważnym. Myśli się o drobiazgach. Mój syn leżał w swoim wózku i pod stertą rzuconych w pośpiechu płaszczy i pledów wydawał się mniejszy niż zwykle. Nie miał jeszcze wtedy roku. Już na dole, przed domem, dostał swoją wieczorną porcję mleka i teraz syty i trochę senny rozglądał się dokoła zadziwionymi oczami. Niszczono Bielany powoli, więc łudziliśmy się, że do naszego ostatniego domu akcja palenia i wysiedlania nie zdąży dzisiaj dotrzeć. Rzeczywiście tak się stało. Lecz dom od tego dnia przestał być domem. Mieszkaliśmy byle. jak, na piętrze i w piwnicy, wśród tobołów przygotowanych do ruszenia w drogę. Dużo rzeczy, których ze sobą nie mogliśmy zabrać, zakopywaliśmy w ziemię. Wszyscy dokoła w swoich ogródkach robili to samo. Liczyło się wówczas, że nawet w razie wysiedlenia bezdomność nasza nie potrwa długo i jeszcze przed jesiennymi słotami będzie można powrócić do siebie. Poszły więc wówczas do ziemi wszystkie prawie moje rękopisy i notatki, różne pamiątki, fotografie, listy — wiele lat przeszłości, drobiazgi, bez których na pewno można żyć, lecz których strata pozostawia niczym nie zapełnioną pustkę. Nie miałem już odnaleźć niczego z zakopanych przedmiotów. Mniejsza z tym. Martwi mnie jednak nieraz, że mój syn nigdy nie będzie wiedział, jakwyglądali jego dziadkowie ani właśni jego rodzice w czasach dzieciństwa i młodości. Nie chciałbym, aby wyrósł na człowieka, który do życia potrzebuje tylko przedmiotów codziennej użyteczności. Mój dziecinny niedźwiedź z różową kokardą i wenecka mozaika, pamiątka po dawno zmarłej babce, nie są mi wprawdzie tak samo potrzebne jak stół, krzesło i łóżko, lecz ich obecność upiększa mój stół, krzesło i łóżko. Pamiętam, z jakim wzruszeniem, jeszcze w czasie okupacji, oglądałem pewnego razu .stare zdjęcia mojej matki i jak dzięki wypłowiałym fotografiom dawne życie mojej żony otwierało przede mną nie znane mi dotąd pejzaże, domy i mieszkania, w których ona żyła, zarysy twarzy i postaci, które jej były bliskie i coś dla niej znaczyły. Nie mam zaufania do ludzi, którzy lepiej widzą przeszłość niż swój dzień dzisiejszy, lecz i w pogardliwym i ironicznym stosunku do rzeczy minionych nie znajduję cech sympatycznych. Szło tymczasem ku jesieni. Dnie stawały się coraz krótsze, a noce chłodne i ranki mgliste. Nie wypędzono nas wprawdzie z domów, lecz nie wolno było z nich wychodzić. Po wodę chodziło się do studni w bliskie sąsiedztwo, chyłkiem poprzez ogródki. Okna mieszkań były zamknięte i nie paliły się światła. Poza wczesnymi godzinami rannymi, kiedy ludzie wymykali się z domów, aby dostać gdzieś chleba i mleka, po ulicach chodzili tylko żołnierze. Byli różnych narodowości i formacji: Niemcy, Węgrzy, Słowacy, Ukraińcy, Kozacy. Żołnierze byli najczęściej pijani i wódką najłatwiej ich było przekupić. Grabili. i kradli, co się dało. Zegarki, pieniądze, papierosy, mydło, bieliznę, ubrania. Przy większych pijaństwach gwałcono kobiety. Zwłaszcza własowcy to lubili. Wieczorami słychać było ich tęskne, zawodzące śpiewy. Odgłosy podkutych butów budziły z płytkiego snu. W dzień żandarmeria obstawiała opustoszałe uliczki i z domów wyciągano mężczyzn i młode kobiety. Samotność nasza była równie dojmująca jak bezsilność. Tylko nocami podchodziły pod osiedle bielańskie patrole z wolnego Żoliborza. Również nocami przedzierały się tędy oddziały AK, ukrywające się do tej pory w Puszczy Kampinoskiej. Salwy z automatów i terkot karabinów maszynowych niespodziewanie rozbrzmiewały wśród ciemności rozjaśnianych ogniami rakiet. Czekaliśmy wówczas wyzwolenia. Odchodził od nas mimo śmiertelnego znużenia sen i z ciemnych mieszkań, z piwnic nadsłuchiwaliśmy jak w głębi mroku natęża się, słabnie i znów się nasila walka. Pragnęliśmy przybycia powstańców równie gorąco, jak lękaliśmy się, że opanowawszy Bielany mogliby się ż nich później wycofać. Raz już tak było. Powstanie na Bielanach trwało trzy zaledwie dni. Wolność zaskoczyła nas znienacka, wśród codziennych zajęć. Po południu owego pierwszego sierpnia, gdzieś pomiędzy czwartą i piątą, zaczęto nagle w poprzek ulicy Schroegera, nie opodal naszego domu, kopać rów i wznosić barykadę. Gdzieś dalej rozległy się pierwsze strzały. Niebawem zjawiło się przed naszym domem trzech mężczyzn w cywilu, z biało-czerwonymi przepaskami na ramionach. Uzbrojeniem każdego był granat i butelka z naftą. Z tą bronią mieli iść na czołgi i karabiny maszynowe. Lecz na razie nikt z tych, którzy na rozkaz do walki stanęli, o tym nie myślał. W wielu miejscach rozbrojono już: zaskoczonych niespodziewanie Niemców. Nie opodal nas kilkunastoletni chłopiec zatrzymał ciężarówkę z ładunkiem konserw i papierosów. Entuzjazm był wielki. Zaczęto rozdzielać pomiędzy ludność tę pierwszą wojenną zdobycz. Ludzie z tryumfem i z podnieceniem nieśli -do domów swoje przydziały. Kończono pospiesznie kopanie rowów. Druciane parkany pomiędzy parcelami przecinano siekierami. Nim zapadł zmierzch, na piaskach przed naszym domem rozgorzała krótka walka pomiędzy kilkunastoma powstańcami i garstką żołnierzy niemieckich zaskoczonych w polu. Wkrótce Niemcy wycofali się. Po naszej stronie było kilku rannych i jeden zabity. Zapadła potem noc, pierwsza po długich latach noc wolności — cicha i bezsenna. Któż zdoła odtworzyć teraz wiernie myśli, jakie kłębiły się wówczas w głowie, wszystek tamten niepokój, całą nadzieję i wątpliwości, czy jeszcze raz w naszych dziejach nie pochwycono za broń przedwcześnie i lekkomyślnie? Wiedzieliśmy, że Niemcy zabarykadowali się w CIWF-ie, a jego zasieków i bunkrów, broniących wielkich, masywnych bloków, nie zdobędzie garstka chłopców uzbrojonych w kilka rozpylaczy i granaty. Dowódca naszego odcinka czekał na pomoc. Miała przyjść podobno z Puszczy Kampinoskiej. Ale nie przyszła ani tej nocy, ani dnia następnego. Na Bielanach trwała cisza. Padał deszcz. Tylko z daleka, od strony Żoliborza, dobiegały odgłosy kanonady. Zdobytą wczoraj ciężarówkę zabrali trzej niemieccy żołnierze. Nikt im nie przeszkodził. Odjechali na niej. Kilkunastu chłopców, którzy pozostali, ukryło się w wielkim bloku nie opodal naszego domu. I dopiero 'trzeciego dnia wybuchła nagle gwałtowna sześciogodzinna walka. Dwa ciężkie niemieckie "tygrysy" ostrzeliwały grupę powstańców, którzy nad ranem przedarli się byli z lasów i zajęli jeden z domów przy ulicy Żeromskiego. Ta walka przypominała nieco zabawę w chowanego. Powstańcy byli dobrze uzbrojeni, chyżo przenosili się z miejsca na miejsce i nieustannie atakowali czołgi z niespodziewanych kierunków. Strzelanina przeciągnęła się do późnego popołudnia. Na koniec czołgi wycofały się podpalając kilkanaście domów wawrzyszewskich. Niebawem, już w nocy, dowiedzieliśmy się, że oddział z lasu opuścił Bielany. Nazajutrz wczesnym rankiem regularne wojsko niemieckie z powrotem objęło Bielany w posiadanie. Pod naszymi oknami rozstrzelano pięciu schwytanych z bronią chłopców. Potem z działka lekkiego kalibru ostrzelano dom, który pierwszego dnia był kwaterą powstańczego oddziału. I to było z powstania wszystko. W półtora miesiąca później ostatecznie opuszczaliśmy dom. I na nas przyszła wreszcie kolej. W tym okresie front radziecki przybliżył się ku Wiśle i nie spaloną dotychczas część Bielan obejmowało wojsko niemieckie. Była to połowa września i wieczór równie ciepły i pogodny, jak ten sprzed miesiąca, gdy po raz pierwszy staliśmy przed domem gotowi do drogi. Ulica koło nas znów się zaludniła ludźmi z tobołami i znów wśród niebieskawego zmierzchu niosły się chrapliwe krzyki żandarmów. Lecz ileż się od tego czasu zmieniło! Poprzedniego akurat dnia padł dolny Żoliborz. Przedtem widzieliśmy pożar Marymontu. Stare Miasto broniło się ostatkiem sił. To były klęski, o których wiedzieliśmy. A o iluż nie wiedzieliśmy nic lub bardzo niewiele? W ostatnich dniach coraz rzadziej chodziliśmy na strych i przez okienko w dachu spoglądaliśmy na dalekie pożary. Wiedzieliśmy, że płonie całe miasto, dzielnica po dzielnicy. Już od sześciu tygodni szalały pożary. Każda noc przynosiła te same łuny. Pancerny pociąg z Dworca Gdańskiego i tzw. "krowy" z Piasków koło Powązek ostrzeliwały Żoliborz i Stare Miasto. Na Warszawę waliły się pociski najcięższej artylerii. Bombowce co kilka godzin nadlatywały od strony Modlina. Coraz rzadziej mówiliśmy już o dniu, w którym będziemy mogli pójść do miasta. Czekała nas inna droga, jeszcze niewiadoma, lecz coraz natarczywiej narzucająca naszym myślom swoje nieodgadnione przestrzenie. Tak się złożyło, że noc z piętnastego na szesnastego września spędziliśmy jeszcze w domu, unikając dzięki temu konwoju żandarmów oraz drogi prowadzącej wprost do obozu w Pruszkowie. Ostateczny termin opuszczenia domów upływał o ósmej rano. Wyszliśmy jednak o wiele wcześniej, prawie o świcie. Ale ta droga z Bielan do Chomiczówki, wsi odległej o kilka kilometrów, to jeszcze nie było prawdziwe pożegnanie Warszawy. Ważnych wydarzeń życiowych nie przeżywa się zazwyczaj w sposób odpowiadający ich sensowi i skutkom. Nas pochłaniał na przykład wówczas fizyczny wysiłek polegający na przepychaniu wózka dziecinnego poprzez ciężkie piaski. Był w nas lęk, aby nie natknąć się na patrol żandarmów lub wojska. Również i troska, gdzie znajdziemy dach nad głową na najbliższą noc. I co dalej będzie, co dalej? Śmieliśmy się także i żartowaliśmy. Ale że na zawsze rozstawaliśmy się z Warszawą, która była — nie, o tym nie myśleliśmy ani wówczas, ani dni następnych...