14904
Szczegóły |
Tytuł |
14904 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14904 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14904 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14904 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wojciech Piechota
Starsze od Nas
Coraz więcej biologów myśli o genach jak o czymś analogicznym do aktywnych, przebiegłych istot.
Matt Ridley
Położna podniosła noworodka spomiędzy nóg matki, wetknęła mu do buzi gumową gruszkę i kilkoma
wprawnymi ruchami udrożniła drogi oddechowe.
Dziecko dopiero teraz rozwrzeszczało się na dobre, a jego czerwona buzia jeszcze bardziej nabrała
koloru.
Pielęgniarka przecięła pępowinę i położyła noworodka na piersi matki. Dziecko uspokoiło się.
– Gratuluję. Ma pani śliczną córeczkę.
Kobieta przytrzymując dziecko otarła wierzchem dłoni spocone czoło.
– Tak myślałam.
* * *
– Pojedzie pan, o tu. – Szef puka palcem w mapę, wskazując Alzację.
– O, to już sezon narciarski?
– Narty może innym razem, jeżeli pan lubi jeździć po mokrym śniegu. – Szef nic ma humoru. – Mamy
tam dość wysokie koszty służby zdrowia i nie bardzo rozumiem dlaczego. Dawno nie robiliśmy u nich
inspekcji. Może właśnie stąd te koszty. Pojedzie pan i się rozejrzy.
To moja specjalność. Rządowy inspektor jeździ i sprawdza, jak terenowa służba zdrowia marnotrawi
pieniądze podatnika. Chyba jeszcze tylko w Alzacji nie byłem znienawidzony.
– Niech pan uważa na tubylców. To zamknięta klika. Siedzą wśród tych swoich pagórków, wszyscy się
znają, jeden drugiego kryje. Nawet mówią swoim własnym językiem.
– Czy to nie niemiecki?
Szef trzepocze ręką lekceważąco.
– Jakiś tam ichni dialekt.
* * *
Łagodne stoki górskie są gęsto zalesione. Droga wije się wśród drzew zboczami wąskich dolin, przez
co mało jest rozległych widoków, jak na teren górzysty.
Widoki pojawiają się znienacka, gdy samochód na chwilę wyłania się z lasu. Mało też widać osiedli
ludzkich, choć wiem, że okolice są nieźle zaludnione.
Miejscowi rozmawiają ze mną płynną francuszczyzną, a między sobą rzeczywiście porozumiewają się
niemieckim dialektem, mało dla mnie zrozumiałym.
Wydawało mi się dotychczas, że nie najgorzej znam niemiecki, ale widocznie się myliłem. Otrzymuję
powitanie, jak przystało na współczesnego trędowatego: z mniej lub bardziej skrywaną mieszaniną niechęci
i lęku. Jestem do tego przyzwyczajony. Nikt nic lubi inspektorów. Staram się nie zaprzątać sobie tym głowy.
Podobnie ignoruję oznaki nerwowości i niepokoju, jakie wywołuje moja obecność. Wiem doskonale, że
zwykle nie świadczy to o niczym podejrzanym. Jest to mimowolne poczucie winy, które budzi się chyba
w każdym, kto nagle staje oko w oko z policjantem.
Po potwierdzeniu moich kompetencji udostępniono mi księgowość i bazę danych. Przydzielono mi
biuro, a do pomocy młodą, ale surową urzędniczkę. Nie okazuje mi niechęci ani w ogóle żadnych emocji, za
to łatwo pojmuje moje polecenia i sprawnie wyszukuje żądane dokumenty. Kładzie coraz to nowe stosy
papierów na moim biurku i parzy niezłą herbatę. Urzędnik państwowy wciąż coś znaczy we Francji.
Czytam dużo, ale pobieżnie. Nawet nie próbuję sprawdzać rachunków. Jestem pewny, że tu wszystko
się zgadza. Każdy księgowy potrafi zbilansować budżet. Dowolny budżet. A jest tych księgowych mała
armia przy każdym francuskim urzędzie. Liczby się zgadzają, a problemy, o ile są. zwykle są ukryte za
liczbami. Na razie dość przypadkowo przeglądam rozliczenia, sprawozdania, statystyki. W przerwach
między szperaniem błądzę myślami bez wyraźnego kierunku. Nie zagłębiam się w szczegóły. Na to
przyjdzie czas później. Początkowo po prostu przyswajam sobie ogólny wizerunek. To moja metoda.
Potem z tych luźnych fragmentów zacznie się układać mniej lub bardziej spójny obraz. Mam nadzieję.
Będę nadal przyglądał mu się z dystansu, starając się nic tracić perspektywy. Dopiero wtedy będzie można
dostrzec luki i sprzeczności. Oto sekret mojego sukcesu. Nawet nie próbuję wytłumaczyć
w sprawozdaniach metody, jaką dochodzę do wyników, przez co wciąż mam kłopoty z administracją.
Jednak same wyniki mam niezłe.
Przeglądam właśnie statystyki przyjęć miejscowego szpitala. Mój szef przy takich okazjach lubi
wyliczać trzy stopnic kłamstwa: zwykłe kłamstwa, cholerne kłamstwa i najgorsze – statystyki. Tu akurat
jest dużo statystyk, w większości upakowanych w formie tabel i wykresów. To dobrze, bo łatwiej czytać,
ale z drugiej strony łatwo też zapomnieć, co za tymi liczbami stoi. W tym przypadku stoją ludzie i ich
ważne sprawy. Szpital to najpoważniejsze miejsce na świecie. Choroba, śmierć, operacja. Pomyślna
diagnoza lub nieszczęśliwa.
Te statystyki rzeczywiście kłamią, ale nie w sposób, który powinien interesować mnie – inspektora
i urzędnika państwowego. Kłamią, dlatego że redukują to wszystko do tabel liczbowych. Porody, zgony –
nikt przecież nic fałszuje statystyk zgonów i narodzin.
Pozostałe przypadki też dość łatwo zweryfikować. Już zweryfikowałem. Więc dlaczego po raz któryś
z kolei w ciągu ostatnich paru dni gapię się na te tabele? Sam nic wiem. W ostatnim półroczu dwieście
siedemdziesiąt sześć zgonów i dwieście czterdzieści pięć urodzin.
Typowe dla starzejącej się francuskiej prowincji. Sto czterdzieści dwie dziewczynki i stu trzech
chłopców.
Gdzieś chyba słyszałem, że dziewczynek rodzi się więcej niż chłopców, ale żeby aż tyle?
* * *
– To nie tak, drogi panie. Dziewczynek wcale nie rodzi się więcej niż chłopców. Przeciwnie: to
chłopców przeciętnie rodzi się trochę więcej. Z grubsza pięćdziesięciu jeden na pięćdziesiąt dziewczynek.
Z tym że chłopcy i mężczyźni charakteryzują się większą umieralnością i proporcje odwracają się
z wiekiem. – Pani ordynator jest niemile zaskoczona moją wizytą, ale daje mi to do zrozumienia dość
delikatnie.
– A dlaczego pan pyta? – Pani ordynator splata dłonie na dużym pustym biurku, takim jakiego używają
biznesmeni do podkreślenia swojego statusu. Duże biurko znaczy duży biznes; puste, znaczy jestem na
bieżąco, wszystko pod kontrolą. Twarz pani ordynator niczego nie zdradza, nic nie wyraża oprócz
kurtuazyjnie udawanej ciekawości. Widać, tak trzeba. Teraz wszystko jest biznesem, nawet zarządzanie
szpitalnym oddziałem, i karty trzeba trzymać przy sobie. W ten sposób wciąż przystojna twarz pani
ordynator z czasem zaczęła przypominać maskę.
– Bo w waszym szpitalu ostatnio rodzi się znacznie więcej dziewczynek niż chłopców. – Wiem, że to
brzmi głupio, wiem na co się narażam, ale zacząłem, to i skończę.
Ściągnięta twarz pani ordynator drgnęła. Obserwuje mnie z rozbawieniem w oczach, sponad
obowiązkowych okularów-połówek. Nie ma czasu na głupców, chyba że ją bawią. Jak ja.
– Naprawdę? Mam nadzieję, że to nie jest karalne.
– Oczywiście, że nie, pani ordynator. Pytam z czystej ciekawości.
– A konkretnie, o ile więcej? – Bierze ode mnie podany arkusz papieru. – No rzeczywiście. Ale wie pan
– oddaje mi papier i wzrusza ramionami – raz rodzi się więcej chłopców, a raz więcej dziewczynek. Nie
widzę problemu. W czym mogę panu jeszcze pomóc?
* * *
– Ile??
– Około miliard do jednego.
– O, ho ho! – szpitalny informatyk jak święty Mikołaj przytrzymuje trzęsący się brzuch. – Sam to
wyliczyłeś?
Rubaszny, kudłaty grubas, typ „ekscentrycznego informatyka”. W gruncie rzeczy jeden z dwóch
standardowych typów. Klonują ich gdzieś chyba, jak biologów z kucykami. Grubas w namyśle przeczesuje
zmierzwioną brodę krótkimi, grubymi palcami.
– Popatrz, a myślałem, że ty jesteś zwykły gryzipiórek. Jak to wyliczyłeś?
– Możesz sprawdzić. Mogłem zgubić parę zer.
– Bez obrazy. – Grubas otwiera nowe okienko na zapaćkanym monitorze. – Wiesz, co ja tu robię,
koleś?
Słupki. Sprawiłeś mi przyjemność. Nawet dwumian Newtona, to tu naprawdę coś od święta... Zaraz,
gdzieś tu miałem takie cuś do liczenia funkcji gamma...
– Chyba logarytmów funkcji gamma.
– U hu hu – cieszy się grubas i znów trzęsie mu się brzuszysko. – Zwracam honor.
* * *
– Idź do ordynatorki.
– Byłem. Nie widzi problemu.
– Typowa znachorka.
Benoit, bo tak na imię ma grubas, szybko potwierdza moje obliczenia. Następnie sprawdza statystyki
innych szpitali w regionie i porównuje z danymi krajowymi. Anomalia ujawnia, się również w sąsiednich
szpitalach, chociaż nie we wszystkich i nie wszędzie w podobnym stopniu. Zdecydowanie jednak w okolicy
rodzi się znacznie więcej dziewczynek niż chłopców. Statystyka w tej skali praktycznie wyklucza
przypadkowość. Granice anomalii kończą się w odległości około trzydziestu do pięćdziesięciu kilometrów,
zależnie od kierunku.
– Sprawdzimy wstecz?
Skomputeryzowany rejestr sięga do wczesnych lat powojennych. Anomalia występowała już wówczas,
ale znacznie mniej odbiegała od normy. Obejmowała też mniejszy teren.
– Chodź, policzymy, za ile lat będą tu same kobity.
Typowy informatyk.
– Bez sensu. Jak to, „same kobity”?
– OK, rozumiem. Faceci muszą być, ale niekoniecznie wielu. Uwzględnię dwóch, co?
– Uwzględnij jednego. Ja musiałbym wpierw, zmienić zawód.
– Wszystko jedno. – Benoit klika jeszcze dobrą chwilę. – Chyba coś mi się pomyliło. Później sprawdzę.
Idziesz się napić?
Taki jest los inspektora, że nieczęsto bywa zapraszany na drinka. Trochę zaskoczony przyjmuję
zaproszenie.
* * *
– Ten facet znalazł u nas manko.
– Wsadzisz ordynatorkę? – Typ podnosi głowę znad piwa, w jego głosie słychać nadzieję. Wcale nie
jestem pewny, czy żartuje.
– Manko wśród noworodków. – Benoit opada ciężko na siedzenie. – Poznajcie się: to jest Stan – grubas
przedstawia osobnika. – Stan robi doktorat, zgadnij u kogo?
– U pani ordynator?
– Właśnie. Problem w tym, że Stan jest po studiach biofizycznych, to znaczy ma umysł prawie ścisły.
Nie wiadomo czego tu właściwie szuka.
– Mam na imię Stanisław, nie żaden Stan.
– A nie mogłoby być coś możliwszego do wymówienia? – martwi się Grubas.
– Nie, dzisiaj nie. Ja łamię sobie język na waszej mowie, to wy też możecie się pomęczyć.
Bezkompromisowy typ imieniem Stanisław nie wydaje się być łatwym kompanem, ale Benoit nie
wygląda na zrażonego, a mnie jest wszystko jedno.
– Więc czym się zajmujesz, Stanisławie?
– Różnymi rzeczami – Stan wzrusza ramionami na znak, że nawet gdyby mi powiedział, to i tak
niczego bym nie zrozumiał.
– Całkiem różnymi rzeczami – dodaje Benoit. – Pod warunkiem, że są to bakterie.
– Masz coś przeciwko bakteriom?
– Skądże, tylko szkoda twojego wybitnego umysłu na prymitywne formy życia.
Bakterie nie są prymitywne, tylko ekonomiczne, tłumaczy Stan. Skomplikowane na miarę swoich
potrzeb, aby przetrwać, i ani trochę więcej. A przetrwać potrafią prawie wszystko. Chyba nie ma na tej
planecie miejsca, gdzie by nie żyły jakieś bakterie. Nawet w tym szpitalu, w środowisku nasyconym
antybiotykami, są bakterie, i to takie, że w głowie się nie mieści. One już praktycznie żywią się
antybiotykami. I to mają być prymitywne formy życia? Za to my jesteśmy dla nich tylko wielką stertą
paszy.
Gruby Benoit źle znosi monolog Stanisława.
– Nie chcę być wielką stertą paszy.
Nawet lubię jajogłowych. Wprawdzie większość ludzi w jakimś stopniu odczuwa ciekawość
otaczającego świata, ma sportową żyłkę do łamigłówek lub pasję majsterkowicza, ale niewielu decyduje się
robić z tego karierę zawodową, studiować do późnej młodości, potem odbyć lata czeladniczej pracy
u jakiegoś profesora, żeby resztę życia walczyć o przetrwanie, czyli o stypendia, okruchy z budżetowego
stołu. Większość woli zająć się „czymś normalnym”, możliwie bezpiecznym i niewymagającym zbytnich
poświęceń. Tak jak ja. Mogłem po studiach „iść dalej”, ale nie chciałem. Nie zazdroszczę jajogłowym ich
sposobu na życie,, zazdroszczę im tylko wiedzy.
Czasem, jak teraz, dokucza mi świadomość mojej ignorancji. Wiem, że coś się nie zgadza, ale nie wiem,
co i dlaczego. Mam nadzieję, że oni będą wiedzieli i zazdroszczę im tego. Dlatego zamiast umówić się ze
swoją sekretarką, która dziś nieoczekiwanie dała mi do zrozumienia, że nie miałaby nic przeciwko temu,
siedzę tutaj cierpliwie z dwoma niezdolnymi do funkcjonowania w normalnym towarzystwie facetami
o wybujałym ego, i powtarzam sobie, że to praca. Potrzebuję ich.
– No dobra. Co to było o manku? Co odkryłeś? – To do mnie, ale Benoit ubiega mnie z odpowiedzią.
– Mamy anomalię. Rodzi się dużo mniej chłopaków niż dziewczynek.
– No to co?
– Jak to co?
– No wiesz, nigdy więcej wojen, mniejsza konkurencja. – Stan nie uśmiecha się, gdy żartuje.
Chyba ma być przez to bardziej intrygujący.
– Przestań – Benoit pochyla się i kładzie na stole rozcapierzone dłonie na znak, że będzie mówił coś
ważnego. – Policzyłem i porównałem: Nie wiem, z czym mamy do czynienia, ale to coś dziwnego i chyba
powinno zainteresować epidemiologa.
– A skąd ty się nagle znasz na epidemiologii?
– Zrobiłem magisterkę, analizując dynamikę epidemii – Benoit nie daje się zbić z tropu. – Początki
epidemii zwykle są mało widoczne i przez to właśnie są niebezpieczne, bo łatwo przegapić okres, kiedy
można jeszcze czemuś zaradzić. W naszym przypadku nikt niczego nie zauważył, dopiero nasz przyjaciel
inspektor. Epidemie mają to do siebie, że rosną w tempie wykładniczym, czyli podnosimy daną wielkość do
potęgi, a wynik znów do potęgi, i tak dalej. W ten sposób nawet najmniejsze zjawisko rośnie lawinowo,
i z czasem będzie dominować.
– Zaraz, o jakiej epidemii mówisz? Epidemii czego? Dziewczynek?
– Nie mówię, że to jakaś choroba, tylko, że samo zjawisko ma dynamikę wczesnego stadium epidemii.
Na razie mamy małą dysproporcję płci w statystykach urodzeń i nic jeszcze nie rzuca się w oczy, ale
jak tak dalej pójdzie, niedługo nie będą się tu w ogóle rodzić chłopcy. Aha, i to się rozprzestrzenia. Wiecie,
co to znaczy? – Benoit zapomniał o swoich wcześniejszych wątpliwościach, bo unosi się i nadyma
z powagą.
Jednak nie znajduje słów albo nie ma odwagi powiedzieć wprost, co myśli, bo po chwili bezradnie
kapcanieje. – Bo ja wiem? Coś niedobrego.
– Na początek mniej wypadków drogowych.
Ten Stanisław, czy jak mu tam, zaczyna mnie irytować.
Jest wcześnie i w barze jest pusto, ale barmanowi wcale się nie śpieszy przynieść nam piwo. Kwiaty na
stoliku okazują się prawdziwe, wypada z nich biedronka i rusza truchcikiem po czarnym blacie.
Stanisław zagradza jej palcem drogę, a owad po chwili wahania wspina się na oferowaną dłoń. Stan
podnosi owada do oczu.
– Coccinella novemnotata. – Biedronka unosi kolorowe wierzchnie skrzydełka, wysuwa spod spodu
delikatne owadzie lotki i odlatuje. – One też mają manko. Co najmniej dwie samice na każdego samca.
– Skąd takie dysproporcje?
Stan patrzy w swoją prawie pustą szklankę. – Takie dysproporcje to jeszcze małe piwo. Niektóre
gatunki są na granicy wyginięcia, bo samce są rzadkością.
– Dlaczego?
– Samcobójcze pasożyty.
– Jakie pasożyty? Samcobójcze?
– Wolbachia – Stan przytakuje niezrozumiale, po czym tłumaczy zniecierpliwionemu Benoit.
Samcobójcze bakterie. Nic osobistego. Po prostu organizm samca jest dla nich bezużyteczny, bo
Wolbachia propagują się tylko w żeńskiej linii gatunków, na których pasożytują. Dlatego robią, co mogą,
żeby było jak najwięcej samic, a jak najmniej samców.
– Dlaczego propagują się tylko w linii żeńskiej? – pytam.
– Te bakterie przenoszą się drogą płciową. Infekują komórki rozrodcze i w ten sposób przechodzą
z pokolenia na pokolenie. Organizm samca, to dla nich ślepy zaułek, bo męskie komórki rozrodcze są za
małe, żeby je pomieścić i przenieść na potomstwo. Mogą żyć w organizmie samca, ale tylko tak długo jak
on sam.
Takie proste. Benoit źle znosi „biologiczność” tematu („łeee”), ale ani Stan, ani ja nie zwracamy na
niego uwagi. Życie, tłumaczy Stan, znajdując we mnie dobrego słuchacza, to proces skomplikowany ponad
możliwość ludzkiego pojęcia, ale w swym podstawowym wymiarze składa się z prostych elementów,
dosadnie przyziemnych. Tu duża komórka, tam mała. I wszechobecne pasożyty, patogeny.
Niestrudzone, niezliczone. Tam, gdzie może coś wleźć, to wlezie. Rzeczywiście proste. Nawet ja
rozumiem.
Barman przynosi wreszcie piwo, ale Benoit patrzy w nie podejrzliwie, bez apetytu.
– W jakich organizmach żyją te bakterie? – pytam.
– W owadach, w stawonogach, głównie w bezkręgowcach.
– Więc nie w ludziach? – Benoit wywraca oczy, jak ktoś, kto właśnie odkrył, że dał się nabrać,
i z powrotem opiera ręce na stole. Wcześniej schował je i trzymał przy sobie, jakby właśnie z blatu stołu
miał nastąpić atak mikroorganizmów.
Stanisław obserwuje go z satysfakcją i pociąga pomału ze szklanki.
– Walbachia mogą infekować różne gatunki – rzuca od niechcenia.
To bardzo interesujące pasożyty, wyjaśnia, i wszechstronne, zdolne do adaptacji w różnych
organizmach. Zależnie od warunków, potrafią też przyjmować różne strategie w celu eliminacji samców.
Czasami zabijają zarodki samcze, czasami je feminizują. Skutek jest ten sam.
– Feminizują! – Benoit jest oburzony.
– Mówisz, różne strategie – wtrącam – ale przecież to są prymitywne organizmy. Skąd proste bakterie
mają wiedzieć, że samice są dla nich lepsze niż samce?
– Nie mówię, że coś „wiedzą”. Po prostu tak są zaprogramowane przez swoje geny. A w genach
właśnie mają zapisane różne sztuczki na eliminację samców.
– Mówisz, zaprogramowane, a niby kto te geny zaprogramował? Jestem programistą i wiem, ile to
roboty.
– Ten program powstał samoistnie, drogą prób i błędów, i selekcji naturalnej. Pośród wielu
przypadkowych mutacji czasem zdarza się jedna korzystna i u jakiegoś osobnika powstaje gen, który mu
szczególnie sprzyja. Taki organizm ma lepsze szansę na przetrwanie i lepiej się rozmnaża. Z czasem jego
potomstwo zdominuje swój gatunek. Inne osobniki przegrywają konkurencję i wymierają. Więc nawet
jeżeli istniały bakterie typu Wolbachia, które nie „wiedziały”, że organizm samca, to dla nich ślepy zaułek,
to już dawno wyginęły, bo nie umiały sobie zapewnić skutecznego sposobu na rozmnażanie.
– Genetyczne algorytmy! – grubemu Benoit coś świta. – Mam coś takiego na komputerze.
– Zwalone z natury.
– A ssaki? Czy te bakterie infekują ssaki?
– Nie wiem. Nic mi o tym nie wiadomo. Wiem, że infekują niektóre pasożyty ssaków, w tym również
ludzkie. Pasożyty w pasożytach. Nie wiem, czy mogą się wydostać i bezpośrednio zakazić człowieka.
– Mówicie o jakichś zwierzętach – irytuje się Benoit – a my w końcu jesteśmy najbardziej
zaawansowaną formą życia na Ziemi.
– Być może. Ale w sensie biologicznym też jesteśmy zwierzętami. Włażą na nas choróbska i pasożyty,
jak na wszystko, co żyje.
– Jak można zwalczać te bakterie?
Stan wzrusza ramionami.
– Tym, czym zwykle zwalcza się bakterie.
Antybiotykami.
– To nie tak źle – Benoit patrzy na nas z nadzieją. – Zawiadomimy kogo trzeba. Niech coś robią.
– Nie wiem, czy to takie proste – mówię. – Najpierw ktoś musiałby nam uwierzyć, że jakieś egzotyczne
bakterie nagle zainfekowały ludzkość, co zagraża globalną eliminacją samców i wyginięciem całego
gatunku ludzkiego. Statystyka mało do kogo przemawia, dopóki efekt nie rzuca się w oczy. Pewnie mało
kto uwierzy, że w ogóle istnieją takie bakterie. To wszystko brzmi dosyć fantastycznie. Naprawdę nie
nabierasz nas, Stan?
– Bakterie Wolbachia nie są tajemnicą. Wystarczy wystukać na Intemecie hasło „Wolbachia”.
– Jutro pójdziemy do ordynatorki. Musimy ją przekonać. Niech zrobi jakieś testy, jakieś dochodzenie –
denerwuje się Benoit.
– A pani ordynator na pewno zrobi, co jej każemy.
W szczególności przyzna, że jej szpital jest siedliskiem egzotycznej epidemii i roztrąbi to na cały kraj.
– A masz jakiś lepszy pomysł?
* * *
Umówiliśmy się na rano u Benoit. Mieliśmy iść razem do ordynatorki, ale Stan nie przyszedł.
Spotykamy go dopiero w laboratorium, po drodze.
Zmieszał się widocznie na nasz widok.
– Z ordynatofką chyba się dzisiaj nie dogadacie.
– Skąd wiesz?
Okazuje się, że Stan pierwszy poszedł do szefowej.
Może chciał sam zabłysnąć, a może nie umiał trzymać języka za zębami. Tak czy inaczej, jego
rewelacje zostały bardzo chłodno przyjęte.
– Chciałeś zaimponować szefowej. – Benoit prycha poirytowany. – A ona nie lubi mądrzejszych od
siebie.
– Jak to szef – przyznaje Stan.
– Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałeś. Coś eliminuje rodzaj męski, a ty robisz sobie z tego
okazję do popisów i zadzierasz z szefową.
– Bez przesady. Zaczęliśmy o czymś innym, w końcu jest moim promotorem. Dopiero potem jakoś tak
zeszło. – Stan próbuje się bronić, ale widać, że Benoit trafił w sedno.
– Jeszcze raz przeanalizowałem statystyki – Benoit ciągnie już bez złości. – Ta rzecz zaczęła się
w okolicy, być może jeszcze przed wojną. Trudno ocenić dokładnie gdzie, bo początki giną w szumie
statystycznym, ale z czasem ta infekcja, czy cokolwiek to jest, nabrała tempa. Dysproporcja urodzeń
podwaja się co kilka lat. Może nawet szybciej. Mamy już kilka wyraźnych ognisk, nie tylko w Alzacji. To
się rozprzestrzenia.
– Nie ma wyboru. Musimy iść do ordynatorki i przekonać ją, żeby wezwała służby epidemiologiczne.
– A jak się nie zgodzi?
– W razie czego poradzimy sobie bez jej zgody – wyznaję niechętnie. Zastanawiam się, co by było,
gdybym wbrew stanowisku dyrekcji napuścił na szpital służby epidemiologiczne. Pewnie byłbym w stanie
to zrobić, ale przypłaciłbym karierą. Jako pierwszy ukarałby mnie mój własny szef, którego niepokoją
wszelkie oznaki nierespektowania hierarchii. Gdyby się okazało, że miałem rację, być może dostałbym
medal, a potem i tak straciłbym pracę pod byle jakim pretekstem.
Ordynatorka nas zaskakuje. Wysłuchuje opowieści z wyraźną niechęcią, a mimo to zgadza się
powiadomić kogo trzeba i przeprowadzić testy. Ma przy tym wyraz twarzy, jakby mówiła: Jeżeli się okaże,
że nie macie racji, zrobię z was miazgę.
* * *
– Słyszałem, że wykrył pan epidemię. Nie wiedziałem, że ma pan kwalifikacje medyczne – W głosie
szefa nie ma ani śladu właściwej mu jowialności.
Wyczuwam niebezpieczeństwo.
– Wykryłem niezwykłą statystykę medyczną, a w statystyce mam kwalifikacje.
– Dobrze. Tylko, że my jesteśmy od spraw finansowych. Mam nadzieję, że się pan nie wygłupi.
– A ja właśnie mam nadzieję, że się wygłupię i że to wszystko okaże się jakąś pomyłką.
– Dobra. Niech pan szybko kończy. Potrzebuję pana sprawozdania dla ministerstwa. – W głosie szefa
słychać dystans. Nie po to pół życia piął się po szczeblach administracji, żeby teraz narażać swoją pozycję,
solidaryzując się z niezwykłymi poczynaniami swojego podwładnego.
* * *
– Nie ma żadnej infekcji! – Stan wpada do mojego gabinetu wbrew gwałtownym protestom sekretarki.
– Słyszysz? Nie znaleźli żadnych Wolbachii. Nie ma.
– A co jest?
– Co? Nie wiem. – Stan jest wyraźnie poirytowany na myśl, że czegoś nie wie, ale przynajmniej
przestaje się miotać po biurze. – Nie mam pojęcia. Może nie ma nic. Jesteś pewny; że te twoje statystyki, to
nie jakieś całkiem przypadkowe odchylenie od normy?
– To bardzo mało prawdopodobne.
– Czyli jednak możliwe. Nawet jeżeli coś jest mało prawdopodobne, to znaczy, że jednak może się
zdarzyć, a jeżeli poczekamy dostatecznie długo, to nawet musi.
– Nieźle kombinujesz i nawet chciałbym, żebyś miał rację. Niestety, nie my pierwsi zauważyliśmy coś
niezwykłego w statystyce urodzeń w tej okolicy. Już od dawna coś się tu dzieje. – Podaję mu odbitkę starej
publikacji, którą właśnie czytałem.
Staromodna czcionka zdradza wiek artykułu z prawie nieznanego czasopisma Towarzystwa
Biologicznego w Nancy. Obserwacja przypadku rodziny, w której potomkowie są wyłącznie pici żeńskiej.
Próba interpretacji fenomenu. Autorzy, Lienhart, R. and Vermelin, H., opisali przypadek kobiety, która
zwróciła uwagę lekarza w Nancy.
Madame B., bo tak przedstawili ją autorzy, właśnie urodziła drugą córkę. Nie okazała żadnego
zdziwienia i wyznała, że w jej rodzinie nigdy nie rodzą się synowie.
Miała osiem sióstr i ani jednego brata, jej matka miała pięć sióstr i też żadnych braci. Jej pięć ciotek
miało w sumie osiemnaście córek i ani jednego syna. W sumie, w dwóch pokoleniach urodziły się
siedemdziesiąt dwie kobiety i ani jeden mężczyzna. Szansa, że był to przypadek była mniejsza niż jeden do
tysiąca miliardów miliardów.
– Gdzie to znalazłeś?
– W tutejszej bibliotece.
– Chyba przeszukałeś wszystkie starocie.
– Moja rzecz przeszukiwać i znajdywać. Taki zawód.
Stan wprawnie kartkuje artykuł.
– Nancy, to niedaleko.
– Rzeczywiście. Tylko nie mogę zidentyfikować Madame B.
– Nic dziwnego. W publikacjach naukowych nie ujawnia się tożsamości badanych osób. Po prostu
pacjent X.
– Szkoda, bo to musi być ciekawa rodzinka. Pewnie żyją córki i kuzynki Madame B. i mnożą się. Być
może część z nich przeprowadziło się w tutejsze okolice i skutki już widać. Większość pewnie nadal jest
w Nancy.
– Ale w Nancy nie znaleźliśmy anomalii.
– Bo to duże miasto. Efekt na razie ginie w tłumie.
* * *
– Pana misja jest zakończona. – Takiego tonu u szefa jeszcze nie słyszałem. – Spakuje się pan jeszcze
dzisiaj. Najpóźniej jutro chcę pana widzieć u siebie. Od tej chwili nie będzie pan z nikim rozmawiał na
tematy służbowe, w szczególności na temat pana ostatnich odkryć. Pana akcja wzbudziła pewne
zainteresowanie prasy, zwłaszcza brukowej. Żadnych wywiadów!
– Dobrze, ale chciałbym wziąć parę dni urlopu.
– Nie. Jutro oczekuję pana w biurze. Słyszy pan?
Nie słyszę. Przyciskam kontakt i przerywam połączenie. Nawet się nie zdenerwowałem. Po prostu już
nie chcę słuchać. Ile można. I tak jestem spalony.
* * *
– Jeżeli to nie te twoje Wolbachia, to dlaczego te kobiety rodzą tylko córki?
Stan ucieka wzrokiem gdzieś w kąt opustoszałej stołówki.
– Nie wiem. Nie miałem czasu się nad tym zastanawiać.
Podobno miał trudny dzień w pracy. Za to ja niewiele miałem do roboty. Uprzątnąłem papiery
i opuściłem swoje biuro, żegnany milczeniem. Właściwie nic nadzwyczajnego, jak dla mnie. Spakowałem
się i przeniosłem do tańszego hotelu. Teraz już jestem tu prywatnie, bo podatnik właśnie przestał płacić
moje rachunki.
– Wiesz, że są gatunki składające się wyłącznie z samic?
– Nie. Niby jak się rozmnażają?
– U prymitywnych zwierząt to normalne. Matki rodzą córki. Same z siebie. Są też gatunki, które
rozmnażają się i tak, i tak. Samce raz są, raz ich nie ma.
– No ale ludzie...
– Rzeczywiście, tak zwane wyższe organizmy mnożą się wyłącznie seksualnie. Potrzebne są obie płcie.
Ale myślę sobie tak: wszystkie gatunki są spokrewnione.
Wciąż nosimy w sobie geny organizmów, z których się wywodzimy. Może obudziło się w nas coś
z odległej przeszłości naszej ewolucji.
– Ciekawe. Ale jeżeli mamy w sobie geny tych prymitywnych organizmów, to dlaczego one normalnie
się nie ujawniają?
– Właśnie, że się ujawniają. I to często. Wiele z nich wciąż dobrze nam służy na co dzień. Inne stare
geny dają o sobie znać czasowo. Na przykład, embrion ludzki ma skrzela i ogon na pewnym etapie rozwoju.
– Prawda, przypominam sobie ze szkoły. Więc przypuszczasz, że ujawniły się geny z czasów, gdy nasi
przodkowie byli stawonogami i cofają nas do wczesnej ewolucji?
– Niestety, gorzej niż cofają. Grożą nam zagładą.
Gdy zwierzęta rozmnażają się aseksualnie, nie ma samców, ale w tym przypadku samce nie są
potrzebne do przetrwania gatunku. Matki rodzą córki samoistnie.
Tymczasem te dziewczynki mają matkę i ojca. Niby wszystko jest jak należy, tylko nie rodzą się
synowie. Z czasem więc zabraknie ojców i wtedy przestaną się rodzić jakiekolwiek dzieci.
– A skąd wiesz, że te dziewczynki naprawdę mają ojca? Może te kobiety też mnożą się jak te
prymitywne organizmy.
– Nie. – Stan znów ucieka wzrokiem w kąt. – Te dziewczynki są normalną mieszaniną genów obu
rodziców. Miewają różne grupy krwi i tak dalej. Gdyby rodziły się tylko z matki, byłyby z nimi genetycznie
identyczne, a nie są.
– No dobrze. Rozumiem już, że coś się popsuło i rozumiem, do czego to prowadzi, ale nie wiem jeszcze
dlaczego.
– Ja też nie. Ale czasem, gdy w genetyce dzieje się coś niezrozumiałego, można to wytłumaczyć
konkurencją między genami. Z perspektywy genów, żywy organizm jest po prostu ich nośnikiem,
sposobem na przetrwanie. W genach zapisany jest cały plan i sposób, funkcjonowania organizmu, a on sam
jest tak przez nie zaprogramowany, aby jak najlepiej zapewnił im przetrwanie i rozmnożenie. Im bardziej
złożony jest genom, czyli system genów w organizmie, tym bardziej skomplikowany jest sam organizm. Im
lepsza współpraca między genami, tym organizm jest sprawniejszy. Niesprawne genomy giną, gdyż ich
organizmy przegrywają konkurencję ze sprawniejszymi organizmami. Ale geny również konkurują ze sobą.
Niektóre są eliminowane, inne są powielane.
Oczywiście, każdy gen ma interes w tym, żeby jego organizm dobrze funkcjonował, ale tylko pod
warunkiem, że on sam przetrwa. Dlatego geny czasami wypowiadają posłuszeństwo: gdy są zagrożone albo
zbyt ambitne.
– Zupełnie, jakby mówił socjolog. Zachowanie społeczeństwa jest wypadkową między współpracą
i konkurencją między jednostkami. Żywy organizm jest wypadkową między współpracą i konkurencją
między jego genami.
– To samo dotyczy każdej zorganizowanej zbiorowości: czy to jednostek ludzkich, czy cząsteczek
chemicznych niosących informację. Niektóre zasady wydają się być uniwersalne.
– Ciekawa hipoteza. Ale skoro mówimy o konkurencji, to konkretnie, co tu konkuruje i z czym?
– Trudno powiedzieć. Wiesz, ile my tego śmiecia nosimy w sobie? Na początek, kilkadziesiąt tysięcy
genów. Niektóre już znamy, ale większość nie wiadomo co robi. Wiemy tylko, że są to geny, że są aktywne
i robią coś konkretnego. A teraz słuchaj: te wszystkie geny, to w sumie mniej niż dziesięć procent naszego
materiału genetycznego. Cała reszta w ogóle nie wiadomo czemu służy. Są na ten temat publikacje,
sympozja, ale to tylko snucie domysłów. Tak naprawdę, nikt nie wie, po co to wszystko w. sobie nosimy.
– Może po nic. Przecież mówiłeś, że z perspektywy genów, jesteśmy tylko ich nośnikiem. W takim
razie, nie ma sensu doszukiwać się w nich pożytku dla nas, skoro nie one nam służą, tylko my im.
– Tak, tak. Jesteśmy tragarzami. Nosimy i pomnażamy nasze geny, plus cały lamus innych rzeczy,
które nagromadziliśmy przez całą naszą ewolucję, od jednokomórkowców. Jak u starych ludzi na strychu.
Pseudogeny, czyli geny zepsute, zmutowane, sporo zapasowych kopii i cała kupa nierozpoznawalnych
rupieci. Część z tego wygląda, jakby coś robiła, nawet gdy nie są to geny w klasycznym znaczeniu. Do tego,
jesteśmy całkiem sporą przystanią dla wirusów. Nie wszystkie ujawniają się w formie chorobowej.
Niektóre po prostu wtapiają się w nasz genom.
– Ale konkretnie: co w naszym genomie ma interes w eliminowaniu samców, tak jak te twoje
Wolbachia?.
– Skąd ja mam to wszystko wiedzieć? – Stan rzeczywiście niechętnie przyznaje, że czegoś nie wie
i reaguje irytacją. Jest ambitny ponad miarę nawet swoich nadzwyczajnych zdolności, a przez to
nadwrażliwy na swoim punkcie. Może wyrośnie z tego z wiekiem, ale na razie przeszkadza mu to
w spokojnym rozumowaniu.
Próbuję znów naprowadzić go na trop.
– Uważnie słuchałem, gdy opowiadałeś o bakteriach.
Nie znam się na drobnoustrojach, ale przekonałeś mnie samą logiką, opowiadając, że coś próbuje
wyeliminować samce, bo może propagować się tylko w linii żeńskiej, a organizmy samców są dla tego
czegoś pułapką bez wyjścia. Jeżeli eksperci mówią, że nie ma infekcji, nie mam powodu im nie wierzyć, ale
fakty pozostają: równowaga płci naprawdę została zachwiana. Sama teza o eliminacji samców wciąż
wydaje się sensowna, nawet jeżeli to nie są te bakterie i nawet jeżeli nie wiemy naprawdę, co za tym stoi.
– Zgoda. I co dalej?
– Nie wiem. To ty jesteś biologiem.
Stan wzrusza ramionami, bez ochoty kontynuowania tematu.
– Jeszcze wróćmy do rzeczy podstawowych – próbuję ponownie. – Mówiłeś o genach, o konkurencji,
o tym, że nawet w obrębie tego samego organizmu geny walczą o przetrwanie, o to, żeby mogły się
propagować w przyszłych pokoleniach. Powiedz mi, czy w samym ludzkim genomie są jakieś geny, które
propagują się tylko w linii żeńskiej?
Stan bezskutecznie próbuje ukryć zaskoczenie, potem zmieszanie, a w końcu irytację. Rzecz jasna, to
on powinien o tym pomyśleć, a nie jakiś tam urzędniczyna, były rządowy inspektor, jak ja.
– Oczywiście, że są znów wzrusza ramionami, ale nic nie może poradzić na to, że poczerwieniał. –
Mitochondria mają własne geny. Kojarzysz mitochondria?
– Coś sobie przypominam, ale powiedz mi.
– Mitochondria to organelle, czyli specjalistyczne struktury, występujące praktycznie w każdej
komórce zwierzęcej i roślinnej. To centra energetyczne komórki.
Wytwarzają wysokoenergetyczne związki, dzięki którym funkcjonujemy.
– I mają własne geny?
– Tak. Mitochondria prawdopodobnie wywodzą się z bakterii, które kiedyś żyły w symbiozie
z większymi komórkami. Dobry miliard lat temu, gdy na ziemi żyły jeszcze tylko prymitywne
jednokomórkowce, jedna duża, ale powolna komórka wchłonęła małą, ale metabolicznie wydajną bakterię.
Duża dała małej środowisko bogate w pokarm, a mała odwzajemniła się chemiczną energią. Wszyscy
jesteśmy potomkami tego jednego organizmu. Powstała symbioza, która trwa do dziś. Mitochondria, które
wywodzą się z tej mniejszej komórki, do dzisiaj wyglądają jak bakterie, rozmnażają się przez podział...
– ...i mają własne geny.
– Mają. Nawet je używają.
– I propagują się wyłącznie w linii żeńskiej, bo nie mieszczą się w męskich komórkach rozrodczych?
– Właśnie. Mitochondria w naszych organizmach pochodzą od matki. Mitochondria naszych ojców
giną razem z nimi. Nasze zginą wraz z nami. Z ich perspektywy najlepiej, żeby nie było rodzaju męskiego.
– Czyli mają taką samą „motywację” jak Wolbachia.
– Tak.
Dobrą chwilę siedzimy w milczeniu. Stan patrzy w kufel, potrząsa głową i mamrocze. Trawi nową
ideę.
– Nieźle pasuje – przyznaje w końcu.
– Rzeczywiście. Powiedz mi jeszcze tylko, dlaczego Benoit mówił o epidemii. Wspominałeś chyba, że
mitochondria są częścią komórki, więc chyba nie mogą się wydostać poza obręb swojego organizmu.
Stan wydyma policzki i bębni palcami po stole.
Widać, że ma dosyć.
– No tak. Wszystko pasuje oprócz tego jednego detalu. Trudno sobie wyobrazić mitochondria jako
zarazki. – Podnosi się do wyjścia.
– Idziesz do domu?
– Kiedyś tak. Na razie jeszcze poszperam w lamusie.
* * *
– Co to jest?
– Wirus, a już na pewno część wirusa. Tu. – Stan wskazuje na długą sekwencję liter, jedną z wielu
sekwencji zestawionych na monitorze. Domyślam się, że każda z nich koduje łańcuch białkowy. Sekwencje
są zestawione według podobieństwa. – To jest integraza.
Ledwie podobna do innych wirusowych integraz, ale jednak integraza.
– Wytłumacz mi to. Nie jestem biologiem.
Stan tłumaczy: Wirus to bardzo prosta istota, bardzo skuteczna maszynka do rozmnażania się. Cały
wirus to malutki zespół genów upakowany w kapsułce z białka.
Wnika do komórki i podkłada jej swoje geny jak kukułka jajo w cudzym gnieździe. Te geny to matryca
do produkcji nowych kopii wirusa i zakażona komórka zaczyna je produkować mimochodem. Gdy wirusa
jest już dużo, uruchamia geny, które zabijają komórkę. Z martwej komórki wylęga się kilkaset nowych
kopii wirusa i zarażają kolejne komórki.
Nie wszystkie wirusy mają tak prosty sposób działania. Niektóre wnikają do organizmu i integrują się
z genomem zainfekowanej komórki, dzięki czemu ich geny są powielane przez organizm jak geny własne.
W ten sposób wirus przechodzi z pokolenia na pokolenie, uśpiony, nieaktywny, dopóki nie pojawi się
czynnik, który go uaktywnia. Nagle, ni stąd, ni z owąd, w organizmie pojawiają się aktywne kopie wirusa,
zdolne do infekcji.
– Dobrze, ale jak to się ma do tych twoich sekwencji? Tej integrazy, czy jak jej tam. – Wskazuję na
ekran monitora.
– Integraza to jest właśnie enzym, który umożliwia wirusowi integrację z genomem komórki, którą
zakaził.
Jeżeli znaleźliśmy gen integrazy, to znaczy, że gdzieś tu siedzi wirus izogenny.
– Tu, czyli gdzie?
– W genomie mitochondrialnym.
– Aaaa. Mówisz, że te kobiety złapały wirusa, i dlatego...
– Nie, nie. Nie chodzi tylko o te kobiety. To jest znana od dawna standardowa sekwencja ludzkiego
genomu mitochondrialnego. To jest w każdym z nas.
– Jeżeli to jest standardowa sekwencja, to dlaczego nikt wcześniej nie znalazł tego wirusa?
– Dobre pytanie. Wcale nie jest łatwo do końca zinterpretować sekwencję genetyczną. Znana jest
sekwencja całego ludzkiego genomu, ale wciąż nie wiadomo ile naprawdę jest tam genów. Popatrz,
sekwencję genetyczną czytamy trójkami, każde trzy kolejne jednostki DNA kodują jeden segment
odpowiedniego białka. W ten sposób zapisany jest skład wszystkich białek, wszystkich enzymów. Tylko że
nie zawsze wiadomo, gdzie gen się zaczyna i gdzie kończy, i czy naprawdę coś koduje. Spójrz, to jest
początek sekwencji DNA jednego z normalnych genów mitochondrialnych: ATACCCATGGCC...
Czytając trójkami od tego miejsca otrzymujemy ATA CCC ATG GCC, czyli kod pierwszych czterech
jednostek danego białka. Ale jeżeli zaczniemy czytać od pozycji drugiej, od tego T, otrzymamy zupełnie
inną sekwencję: TAC CCA TGG CC..., a czytając od pozycji trzeciej, ACC CAT GGC C... Zwykle tylko
jeden z tych trzech możliwych rejestrów koduje coś sensownego, a inne nie są interpretowane. Ale niektóre
wirusy są superoszczędne i używają dwóch, a nawet wszystkich trzech możliwych rejestrów. Dzięki temu,
na tym samym kawałku DNA kodowane są nawet trzy różne geny. Właśnie w ten sposób znalazłem
integrazę.
Zmieniamy rejestr i... voila. Jeszcze jeden, nieznany dotąd gen.
– Jakoś trudno mi uwierzyć, że nikt nie wpadł na to wcześniej.
– Ja się zbytnio nie dziwię. Po pierwsze, gdy w tym miejscu znaleziono już jeden gen, nikt się raczej nie
spodziewał znaleźć więcej. Nakładanie się genów, to bardzo trudna sztuczka i tylko niektórym wirusom się
to udaje. Wyższe organizmy nie muszą się tym trudzić, bo mają duże komórki i nie muszą oszczędzać na
wielkości genomu. Po drugie, na pewno nikt nie spodziewał się znaleźć wirusa w genomie
mitochondrialnym. Gdzie jak gdzie, ale nie tam. Żeby się dostać do komórki, wystarczy przedostać się
przez zewnętrzną membranę komórkową, ale żeby dostać się do mitochondrium, trzeba pokonać jeszcze
dwie membrany mitochondrialne.
– No dobrze, więc jak ten wirus wniknął do środka?
Jak przedostał się przez te wszystkie membrany?
Stan waży słowa, jakby sam nie bardzo wiedział, czy wierzyć w to, co za chwilę powie.
– Być może wcale nie musiał się nigdzie przedostawać. Myślę, że jest tam od początku. Gdy bardzo
dawno temu nasz jednokomórkowy praprzodek wchłonął bakterię, która dała początek mitochondriom, ta
bakteria już była zainfekowana. Ten wirus tam śpi od początku. Nie wiem, jak długo, może miliard lat. Aż
do tej pory.
– Przepraszam was chłopaki, ale muszę wam przeszkodzić. – Benoit stoi w drzwiach. On też patrzy
gdzieś w kąt. Ostatnio widzę ludzi głównie z profilu. – Muszę zamknąć twoje konto, Stan. Pozabieraj swoje
pliki, jeżeli chcesz je zachować. – Patrzy na oniemiałego Stana. – No co się gapisz! Powiedzieli mi, że mam
zaniknąć ci konto natychmiast. Też dostanę kopa, jak się zorientują, że daję ci szansę coś zasejwować.
– Zaraz, przecież to moja praca. Jak można zamknąć mi konto?! Kto ci kazał? Za co?
– Ja tylko wykonuję rozkazy. – Stan ponuro imituje obcy akcent, świadomy złych skojarzeń.
– Ale za co?
– Nie wiem. Może za nieupoważniony wgląd do zastrzeżonych danych. Szperałeś w kartotekach
pacjentów.
– Robiłem to, co inni powinni byli zrobić, a nie zrobili. Przecież wiesz.
– Wiem. Słuchaj, chciałem cię ostrzec, żebyś mógł pozbierać swoje śmiecie. Masz piętnaście minut.
Dłużej nie mogę czekać. Za wielu dziś informatyków, nie chcę szukać nowej pracy.
W drzwiach staje ochroniarz, w tle kręci się drugi.
– Nie jest pan upoważniony tu przebywać. – To do mnie. – Proszę opuścić teren szpitala. Idziemy. No
już!
* * *
Miasteczko, dawniej, podzamcze, leży na górskim grzbiecie, który wyrasta z większego zbocza nad
głęboką, stromą doliną. Grzbiet jest szeroki ledwie na dwie wąskie uliczki, dalej zwęża się do jednej, a na
samym końcu skalnego cypla stoi zamek. Wszystko schludne i zadbane, z troską o zachowanie
średniowiecznego charakteru architektury. Tylko, czy w średniowieczu było czysto i schludnie? Próbuję
w wyobraźni „od-myśleć” sobie pastelowe kolory tynków, starannie ułożoną kostkę brukową, chodnik,
znaki drogowe, parking... Nie potrafię. Za dużo zmian.
Pomimo autentycznej, średniowiecznej bryły, to miejsce naprawdę niewiele ma średniowiecznego
charakteru, chociaż z tego żyje. Jak Disneyland.
Dopiero w kaplicy można sobie coś „obmyśleć”. W nawach patrzą na nas z piaskowcowych płyt
nagrobnych średniowieczne twarze. Potrafię wyobrazić sobie te twarze, gdy żyły. Ktoś wyrył epitafia
w niezrozumiałym już języku, ale mogę wyobrazić sobie rękę, która to wykuła, rzemieślnika z dłutem,
stojącego w tym mrocznym kącie pięćset lat temu.
– Czym różnili się od nas ci ludzie?
– Niczym szczególnym, - Stan odpowiada prawie bez namysłu i bez zdziwienia. Nie muszę wyjaśniać
biologowi, co mam na myśli. Pewnie myślał o tym samym. Przechadzamy się po miasteczku, zwiedzamy
zabytki. Jesteśmy bezrobotni i mamy dużo czasu. – To tylko kilkadziesiąt pokoleń. Różnili się od nas nie
bardziej, niż ty na przykład różnisz się ode mnie.
– Jednak coś się zmieniło.
– Zmieniło się, owszem. Wszystko, oprócz nas.
Wszystko to, co wokoło. Życie było ciężkie i proste.
Proste jedzenie, proste odzienie, proste mieszkanie.
Budowano z tego, co można było znaleźć w lesie czy na polu. Jedzono to, co tam urosło. Ci ludzie
mogliby się nam wydawać bandą prymitywnych brudasów. Trudno dziś sobie wyobrazić, jak ciężkie kiedyś
były warunki życia. Tylko, że to właśnie były naturalne warunki dla ludzkiego organizmu. Gatunek ludzki
powstał właśnie w takim środowisku i dostosowywał się do niego przez dziesiątki i setki tysięcy lat.
– Ładne mi naturalne warunki. Tyfus, trąd, cholera, dżuma i średnia długość życia niecałe trzydzieści
lat.
– Tak, żyli krótko, kiepsko się odżywiali, chorowali i szybko umierali, zwłaszcza w dzieciństwie.
Nie było medycyny ani higieny. Przy ówczesnej technologii ziemia mogła utrzymać jedną dziesiątą
dzisiejszej populacji, a gdy zaludnienie zbytnio wzrastało, przychodziły plagi. Mimo to, gatunek ludzki nie
był zagrożony. Ludzie skolonizowali całą planetę.
Zaludnili wszystkie dostępne środowiska. Tak żyli przez tysiące lat.
Dopiero w ostatnich dziesięcioleciach zmieniliśmy środowisko, w którym żyjemy. W skali ewolucji to
mgnienie oka, więc nasza biologia jest wciąż biologią prymitywnego brudasa. Żyjemy w środowisku
obcym dla naszego organizmu.
– Wolę żyć w środowisku obcym siedemdziesiąt lat lub dłużej, niż w naturalnym trzydzieści.
– Pewnie, ale nasze wygodne, długie życie nie przychodzi za darmo, a my nawet nie znamy ceny, jaką
trzeba zapłacić i mało się nad tym zastanawiamy. Szkoda.
– Może rzeczywiście mało wiemy i mało się zastanawiamy. Ale ty pewnie mi zaraz wszystko
wytłumaczysz.
– Nie wytłumaczę, bo nie wiem. Nikt nie wie, ale nie trzeba wiele wiedzieć, żeby zauważyć, że dzieje
się z nami coś dziwnego. Wystarczy popatrzeć wokoło.
Weź na przykład alergie. Dawniej dzieci bawiły się na klepisku, ubabrane ziemią. Połykały bakterie
miliardami. Ich system odpornościowy walczył pełną parą, ale do tego właśnie był przeznaczony, tego się
spodziewał. Prawidłowo rozpoznawał naturalne substancje i właściwie na nie reagował. Mobilizował
reakcje przeciw infekcjom, a ignorował to, co nie stanowiło zagrożenia. Te dzieci nie miały astmy, uczuleń,
ani niczego podobnego.
Dzisiaj dziecko raczkuje na nylonowym dywanie, śpi na poliuretanowej piance, je przemysłowo
spreparowane, sterylne papki, a oddycha tym, czym my wszyscy: mieszanką przemysłowych produktów,
detergentów, wszelkiego rodzaju pachnideł i innych środków chemicznych. Jest chronione przed
poważnymi chorobami, ale jego system odpornościowy głupieje w zetknięciu z byle pyłkiem trawy.
Głupieje, bo jest przeciążony. Nigdy w historii naszej ewolucji ludzie nie żyli w tak chemicznie bogatym
środowisku, a tymczasem przemysł wciąż produkuje i nakłania nas do coraz to nowszych produktów. My to
kupujemy, a nawet gdy nie kupujemy, to i tak żyjemy wśród tego.
Wiesz, że mężczyźni niewieścieją i tracą płodność, bo środowisko jest pełne związków podobnych do
hormonów żeńskich? Stabilne dotąd białka zmieniają się w priony, które rozkładają nam mózgi od środka,
a zwłoki ludzkie nie psują się, bo ludzkie ciała nasycone są konserwantami z żywności, którą zjadamy..
Prześcigamy się w pogoni za nowościami i różnorodnością, a nasz system immunologiczny gubi się
w tym wszystkim i zaczyna reagować nie na to, co trzeba. Widziałeś ludzi, którzy są uczuleni prawie na
wszystko? Ja widziałem. Siedzą tam – wskazuje w kierunku, skąd przyjechaliśmy — na sali, ubrani w folię
aluminiową, karmieni dożylnie.
System immunologiczny to tylko mała część naszego organizmu, który jest czymś o wiele bardziej
skomplikowanym i delikatnie zrównoważonym. Jest układem samoregulujących się, współpracujących
systemów. Pod wpływem tak wielu obcych bodźców trudno się dziwić, że organizm zaczyna się rozprzęgać
i różne jego części odmawiają posłuszeństwa lub obracają się przeciwko sobie.
Ten wirus miliard lat temu wtopił się w więk