13502

Szczegóły
Tytuł 13502
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13502 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13502 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13502 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pan Zygmunt z Lasek Zygmunt Serafinowicz (1897 - 1971) we wspomnieniach uczniów, kolegów-nauczycieli i przyjaciół Warszawa 1990 PHU Impuls Lublin 2004 rok Nie ma rzeczy wielkich i małych, ważnych i nieważnych; wszystko jest wielkie i wszystko jest ważne, bo wszystko w przedziwny sposób łączy nas z tym co nieskończone. Zygmunt Serafinowicz Od autorów Pragnąc spełnić życzenie przyjaciół Zygmunta Serafinowicza, Laskowskiego nauczyciela, rodzonego brata poety Jana Lechonia, podjęliśmy próbę przybliżenia szerszym kręgom Czytelników sylwetki tego niecodziennego człowieka, który już w wieku dojrzałym włączył się w Dzieło Matki Czackiej i ks. Władysława Korniłowicza. W 1928 roku rozpoczął pracę w Laskach jako jeden z tych ludzi, których pociągnęła idea Matki Elżbiety, wiara w wartości przez nią głoszone, niepowtarzalna atmosfera ówczesnych Lasek. Laski były i są zakładem wychowawczym dla niewidomych dzieci i młodzieży, przygotowującym ich do samodzielnego życia w świecie ludzi widzących. Wyrosła tu wspólnota złożona z niewidomych oraz powstałego dla nich Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, z księży i świeckich współpracowników. Pierwsza i jedyna tego rodzaju wspólnota w kraju, mająca oparcie o dom rekolekcyjny i własne wydawnictwo. Ośrodek ten przyciągał i przyciąga wielu, gdyż we współczesnej Polsce stał się próbą wcielenia w życie autentycznego chrześcijaństwa. "Laski (...) są jednym z tych miejsc w świecie, którym dane było i jest - być dla innych znakiem na drodze" - powiedział Tadeusz Mazowiecki. Ponieważ osobowość Zygmunta Serafinowicza była sama znakiem dla innych, my, którzy Go znaliśmy, pragnęlibyśmy w tej książce utrwalić Jego postać i przekazać jej obraz do pamięci i wyobraźni tych, którym nie było dane z Nim się zetknąć. Pragniemy na tym miejscu wyrazić wdzięczność panu Tadeuszowi Mazowieckiemu, długoletniemu bliskiemu Przyjacielowi Lasek - i pana Zygmunta - za użyczenie dla tej książki tytułu. Zaczerpnęliśmy go z artykułu drukowanego w "Więzi" w 1972 roku. Dziękujemy również pani redaktor Aleksandrze Zgorzelskiej, zainteresowanej w szczególny sposób postacią Jana Lechonia, za jej cenny wkład, wzbogacający opracowanie pozycji o Jego Bracie. Niemałą pomoc otrzymaliśmy też od siostry Blanki Wąsalanki i pani Zofii Morawskiej, od prezesa Towarzystwa - pana Władysława Gołąba oraz od panów: Józefa Adama Kosińskiego i Marka Kunickiego-Goldfingera. Im także najserdeczniej dziękujemy. Zespół W Laskach pod Warszawą stworzono nowocześnie pojęty zakład dla ludzi ociemniałych, otwarty zarazem szeroko dla wszystkich szukających Boga, bez cienia najmniejszej dyskryminacji jakiegokolwiek rodzaju. Wokół (...) Lasek skupiła się grupa ludzi wybitnie inteligentnych, ciekawych, bardzo otwartych na świat i ludzi innych przekonań. J. Kłoczowski, L. Mullerowa, J. Skarbek: "Zarys dziejów Kościoła katolickiego w Polsce." Rozdział I Środowisko rodzinne, dzieciństwo, młodość Rodzina ojca Zygmunta Serafinowicza wywodziła się ze Żmudzi, ze spolonizowanych Tatarów, osiedlonych zapewne jeszcze przez księcia Witolda. Pierwszy znany nam z pisemnych dokumentów przodek Zygmunta, jego pradziad, Serafin Serafinowicz, przeniósł się na Podlasie i prowadził gospodarstwo rolne w Międzyrzeczu Podlaskim. Tam też, w 1793 r. urodził mu się syn Józef, późniejszy dziadek Zygmunta. Koleje losu tegoż dziadka, znane i wspominane w rodzinie, mogłyby służyć za kanwę interesującej powieści biograficznej. Mając 17 lat uciekł z domu do wojsk Księstwa Warszawskiego, brał udział w wyprawie Napoleona na Moskwę. Wzięty pod Berezyną do niewoli, wcielony został przymusowo do armii rosyjskiej i skierowany do służby na Kaukazie. Zwolniony w 1815 r. znów wstąpił do Wojska Polskiego w Królestwie, dochodząc do stopnia starszego wachmistrza w pierwszej baterii artylerii lekkokonnej. W Powstaniu Listopadowym brał udział już jako podporucznik w pierwszym pułku piechoty liniowej, a po upadku Powstania po raz drugi znalazł się w szeregach armii rosyjskiej. Po wysłużeniu w sumie pełnych dwudziestu pięciu lat osiadł w Łasku (obecnie woj. sieradzkie), tam został drogomistrzem, ożenił się z Pauliną Jabłońską ("ślachcianką", jak napisał w jednym z zachowanych dokumentów) i miał aż siedmioro dzieci, z których najmłodszy syn - Władysław Dionizy - został po latach ojcem Zygmunta. Władysław Dionizy, urodzony w 1860 r., zmarły w 1938 r., w młodości różne przechodził zmiany losu i zatrudnienia. Ustabilizowawszy się wreszcie na dobrze płatnej posadzie buchaltera w zarządzie drogi żelaznej warszawsko-wiedeńskiej, podjął działalność społeczną w Towarzystwie Kolonii Letnich. Poszukując współpracowników do tej bezinteresownej pracy poznał pannę Marię Niewęgłowską, nauczycielkę prywatną, i w 1896 r. ożenił się z nią. Matka Zygmunta pochodziła z rodziny drobnej szlachty podlaskiej, herbu Jastrzębiec, wywodzącej się z Niewęgłosza koło Radzynia i podobno skoligaconej z Billewiczami z Litwy. Ojciec jej chodził dzierżawami lub administrował większymi majątkami ziemskimi. Gdy miała 7 lat, w 1877 r., owdowiały ojciec wysłał ją do Warszawy na pensję prowadzoną przez wujenkę, Zofię z Hundiusów Raczyńską, gdzie nauczycielami jej byli ludzie później chlubnie zapisani w dziejach kultury polskiej: Piotr Chmielowski, Bronisław Chlebowski, Adolf Dygasiński, Władysław Smoleński. Światopogląd Marii z Niewęgłowskich Serafinowiczowej "ukształtował więc nie dwór ziemiański, lecz środowisko XIX-wiecznej, pozytywistycznej inteligencji warszawskiej"). Po ukończeniu pensji Maria pracowała jako nauczycielka w szkole. Była także nauczycielką domową. W czasie I wojny światowej uczyła na pensji Jadwigi Sikorskiej (późniejsze Gimnazjum im. Królowej Jadwigi), po wojnie zaś pracowała jako sekretarka w Państwowym Instytucie Pedagogicznym, wreszcie jako urzędniczka na Politechnice Warszawskiej. Zmarła w 1942 r. Zygmunt był pierworodnym synem tego małżeństwa. Urodził się 15 maja 1897 r. w Milanówku, gdzie wówczas mieszkali Serafinowiczowie. W dwa lata później, już w Warszawie, przyszedł na świat następny syn, Leszek Józef, przyszły poeta, znany jako Jan Lechoń. W półtora roku po Leszku ostatni syn - Wacław (1901-1946), literat, dziennikarz i filmowiec. Do roku 1912 rodzinie Serafinowiczów powodziło się dość dobrze. Stać ich było na utrzymanie kucharki i niani do dzieci. Rok 1912, w którym to Kolej Warszawsko-Wiedeńska, będąca dotychczas w dzierżawie u Polaków i Polaków zatrudniająca, została wykupiona z rąk spółki przez rząd carski, położył kres tej ustabilizowanej egzystencji. Ojciec Zygmunta, nie chcąc pracować "u Moskali", zrezygnował z korzystnej posady. Zmieniał słabo płatne prace, brał dodatkowe zajęcia, sprzedawał stylowe meble wujenki swej żony, ale i to z trudem wystarczało. W 1917 roku doszło do tego, że z powodu braku pieniędzy rodzina Serafinowiczów musiała się stołować w miejskiej garkuchni, co w owej epoce było sporą degradacją społeczną. Matka Zygmunta, dla której pieniądze nie stanowiły nigdy wartości nadrzędnej, ze spokojem zniosła to nagłe pogorszenie warunków materialnych. W listach do swych bratanic pisała wtedy: "Co do mnie, to biorąc uszczuplenie dochodów materialnych ze strony duchowej, powinniśmy się raczej cieszyć tą zmianą. Dziatwa nasza, otoczona dotychczas niemal zbytkiem, wcześniej zetknie się z życiem twardszym, a to stanowczo wpłynie dodatnio". (List Marii Serafinowiczowej do Józefa Serafinowicza w Sieradzu. Cyt. za: Józef Adam Kosiński: Album rodzinny Jana Lechonia (w druku). Sytuacja materialna rodziny poprawiła się dopiero od lipca 1918 r., a więc pod koniec I wojny światowej, gdy 58-letni Dionizy Władysław Serafinowicz objął posadę intendenta Domu Schronienia dla Starców św. Ducha i Najświętszej Marii Panny na Przyrynku 4, Najstarszej, bo założonej w XV wieku, tego rodzaju instytucji w Warszawie. Z tym stanowiskiem bowiem związane było służbowe mieszkanie, co znacznie poprawiło materialną sytuację rodziny. Jako intendent Schroniska Dionizy Serafinowicz pokazał co naprawdę potrafi: "w parę lat z zaniedbanego przytułku (...), ku zdumieniu i niemal zgorszeniu leniwego magistratu, zrobił cacko, wzór dla Europy - pisał po latach, wspominając ojca, Jan Lechoń. (...) Znalazł również czas na wznowienie pracy społecznej. Jako członek Komitetu Opiekuńczego zabrał się do pobliskiej szkoły miejskiej (na ul. Twardej 6), cały wolny czas tam spędzał i w parę lat stała się ona wzorem dla innych szkół" (Jan Lechoń, Gawęda o Starzyńskim, "Tygodnik Polski" 1943 nr 9.). Zaangażował się także w organizację skautingu. Dom państwa Serafinowiczów to typowy dom inteligencji warszawskiej z lat popowstaniowych, korzeniami tkwiący w ziemiaństwie. Obok szacunku dla pozytywnej pracy na co dzień, pielęgnowano tu ideały powstańcze i kult niepodległości, żywe tradycje służby i pracy dla narodu. Rodzice Zygmunta byli reprezentantami polskiej inteligencji doby pozytywizmu. Charakteryzując aurę moralną i umysłową, w której wyrastali młodzi Serafinowicze, Leszek określił ją jako "świat codziennego poświęcenia, religijnego kultu wiedzy, najżarliwszej pogardy dla pieniądza" (Jan Lechoń. Dziennik, T. 3. Londyn 1973, s. 54.). "Już za mojej pamięci ojciec z wielkim trudem uzupełniał bibliotekę, wszystko szło na nas, na nasze ubrania, dodatkowe lekcje, dobre wakacje. Mój ojciec był człowiekiem przeciętnym jako zdolności, ale niezwykłym jako charakter, jako wiara w piękne hasła: poświęcenie, altruizm, patriotyzm, praca społeczna. Poświęcając dla nas wszystko, nie zyskiwał przez to nawet naszej wdzięczności i niszczył się, cofając się intelektualnie i przez to nie mogąc być pożądanym dla nas towarzyszem. Wszystko to zrozumiałem późno, szczęściem nie za późno, bo mogłem ojcu w czasie jego choroby okazać swoją miłość i szacunek bez granic i zastrzeżeń" - pisał o Dionizym Władysławie w cytowanej tu "Gawędzie o Starzyńskim" - Jan Lechoń. Zygmunt podobnie wspomina swego ojca, który chociaż dobrze zarabiał jako urzędnik kolei, brał dodatkowe prace na pokrycie rosnących wydatków związanych z wychowaniem synów. Administrował kilkoma domami w śródmieściu, prowadził buchalterię i bibliotekę w Szkole Wawelberga i Rotwanda. Wstawał o piątej rano i z krótką przerwą na obiad pracował do jedenastej - dwunastej w nocy. Uspołecznienie matki chłopców, Marii Serafinowiczowej, sięgało niemal bohaterstwa. Gdy w czasie jej pobytu z synkami na wakacjach wybuchła w tejże wsi epidemia szkarlatyny, wszyscy letnicy co prędzej wyjechali. Serafinowiczowa została na miejscu w celu pielęgnowania chorych dzieci wiejskich, mimo wielkiego lęku o zdrowie swoich chłopców. Obydwoje rodzice byli całkowicie zgodni co do metod wychowawczych wobec swoich dzieci. Starali się wychować synów na ludzi dobrych i uczciwych. Jedną z charakterystycznych cech obojga było umiłowanie prawdy i nietolerowanie najmniejszego choćby kłamstwa. W 1904 r. Maria Serafinowiczowa tak pisała w jednym z listów: "Dziś drżę na myśl, jak łatwo Zygmuntek wobec obawy kary i rygoru szkolnego może dopuścić się kłamstwa, którym dziś się brzydzi". I dalej w tym samym liście: "Wychować chłopca, by wcześnie rzucony w świat dla zdobywania sobie środków do życia, umiał oprzeć się pokusom, zachować czystość duszy i wyrósł tak pod względem moralnym, jak i fizycznym na zdrowego człowieka, to rzecz trudna" (List Marii Serafinowiczowej do Józefa Serafinowicza w Sieradzu. Cyt, za J.A. Kosiński: Album ...). Władysław Dionizy też miał twarde zasady: "Ile razy przyszedł z Magistratu okólnik, który wydawał się ojcu niemądry - wspominał Lechoń w Gawędzie - brał on najspokojniej w świecie za telefon i mówił takie na przykład rzeczy naczelnikowi Wydziału Dobroczynności: - Cóż to znów za idiota kazał wysłać ten okólnik? - Mój ojciec był człowiekiem starej daty i uważał, że należy zawsze mówić to co się myśli" (Jan Lechoń: "Gawęda o Starzyńskim"). Dopóki chłopcy nie chodzili do szkoły, cała rodzina wyjeżdżała z Warszawy na pięć miesięcy - od połowy maja do połowy października. Najczęściej i najchętniej na wieś, niezbyt daleko od Warszawy. Zygmunt wspominał, że raz pojechali na wakacje nad morze - do Połągi, ale szybko zatęsknili za zwykłą wsią mazowiecką z jej równinnym krajobrazem. Gdy wujenka, Zofia Raczyńska, sprzedała swoją pensję, zamieszkała w domu Serafinowiczów w roli babki - "najbliższej, najważnieszej i niepowtarzalnej", jak określił ją Zygmunt, którego była chrzestną matką. Pozostała po niej gruba, oprawiona w skórę księga, do której wpisywała poezje Słowackiego. Jako chrześniak babki, Zygmunt otrzymał ją w prezencie imieninowym. Książka zachwycała Leszka i dotąd prosił o nią Zygmunta, aż ją otrzymał. Po wujence matka przejęła kilku uczniów, których przygotowywała bezpłatnie do nauki w gimnazjum. Rozdzieliła ich na grupy, dołączając kilku innych, płacących za lekcje. Do jednej z takich grup dołączyła Zygmunta. W ten sposób Maria Serafinowiczowa mogła pracować, nie opuszczając domu, mając przy sobie własne dzieci. Naukę szkolną rozpoczął Zygmunt w 7-klasowej Szkole Realnej im. Staszica. W początkach 1914 roku porzucił naukę w gimnazjum. Postanowił zdawać maturę rządową w zakresie szkoły realnej jako ekstern. Przewidywał, że w ten sposób otrzyma świadectwo dojrzałości o rok wcześniej. Niestety wybuch wojny udaremnił te plany, powodując znaczną zwłokę w ukończeniu szkoły średniej. Aby ulżyć rodzicom w głodującej Warszawie, zaczął udzielać korepetycji z matematyki. W roku 1917 podjął pracę jako kontroler w piekarni miejskiej. Później będzie nieraz opowiadał z jaką dumą przynosił do domu wypłatę w postaci bochenków chleba, cenniejszą od pieniędzy. Egzamin maturalny zdał w roku 1918, a w październiku tegoż roku zapisał się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Często, po latach, wspominał profesorów: Kostaneckiego, Cybichowskiego, Koschembar-Łyskowskiego. Cenił ich wiedzę, a swoim zwyczajem świetnie naśladował sposób wykładania każdego z nich. Lubił prawo. Pociągała go jasność, przejrzystość tej dyscypliny wiedzy. Obce mu były sytuacje niejasne, nie tolerował "zamazywania" spraw. Uważał, że znajomość prawa poszerza horyzonty myślowe, uczy zasad tyczących się stosunków międzyludzkich. Zawód prawnika pojmował bardzo głęboko, jako możliwość odnajdywania prawdy, niesienia pomocy ludziom, a nie "dorabiania się" na cudzych nieszczęściach. W związku ze studiami prawniczymi musiał zdać egzamin ze znajomości łaciny. Był entuzjastą tego języka, jego logiki i zwięzłości. Już w listopadzie 1918 r. Zygmunt przerwał studia i zgłosił się do Wojska Polskiego. Z powodu słabego zdrowia otrzymał służbę w sztabie generalnym. Jego ojciec tak pisał o tym do rodziny w Sieradzu, w grudniu 1918 r.: "Zygmunt wstąpił do sztabu generalnego i może za pół roku zostanie ministrem, o ile by dotychczasowy rząd pozostał nadal" (Cytat za Józef A. Kosiński, Album ...). Ministrem nie został, ale w czasie wojny 1920 r. został adiutantem generała Józefa Dowbór-Muśnickiego. Po skończeniu zaś wojny wrócił do studiów prawniczych oraz do udzielania lekcji matematyki. W maju 1923 r. ojciec jego pisał do Sieradza: "Zygmunt nocami zajęty jest w redakcji "Kirkuta Porannego", zaś po południu przygotowuje się do egzaminu, który ma niby zdawać w terminie dotychczas niedotrzymanym" (List z 10 maja 1923. Cyt. jak wyżej. Ojciec Zygmunta kąśliwie przekręca nazwę dziennika. Chodzi oczywiście o "Kurier Poranny"). Prawa nie ukończył - jak mawiał później - z powodu "panienki z okienka". Istotnie urzędniczka pracująca w biurze uniwersyteckim kazała mu chodzić "od okienka do okienka" w poszukiwaniu indeksu. Mogło to Zygmunta zniecierpliwić, lecz prawdziwej przyczyny odejścia od studiów należałoby raczej szukać w nim samym. W młodości bowiem dość trudno było mu zdecydować się na wybór właściwej drogi. Dlatego zapewne w latach 1927-1928 powtórnie związał się z wojskiem i pracował jako biuralista w Wojskowej Kontroli Generalnej. Poprzez młodszego brata, Leszka, Zygmunt zbliżył się do Skamandrytów, zespołu ówczesnej literackiej i poetyckiej cyganerii. Byli to poeci tej miary co Tuwim, Wierzyński, Słonimski. Spotykali się co dzień na pięterku kawiarni "Ziemiańskiej". Ze swoją pełną finezji umysłowością i ciętym dowcipem Zygmunt mile był widziany w gronie ludzi pióra i poetów. Udział w toczących się tam dyskusjach wzbogacał jego osobowość, spojrzenie na sztukę pogłębiało się, przeżywanie poezji stawało się bardziej intensywne. Jednocześnie jednak ten okres powojenny to lata nieuporządkowanego trybu życia, przynoszące niesmak i nudę. Poza korepetycjami, jakich udzielał, resztę dnia, a często i noce spędzał w kawiarniach i restauracjach, w oparach alkoholu i dymu tytoniowego. Były to lata szamotania się, lata poszukiwań. Jego stryjeczny siostrzeniec, cytowany tu już parokrotnie Józef Adam Kosiński, tak podsumowuje ten okres w życiu Zygmunta: "Jak wynika z tych niepełnych przecież informacji, bilans życiowych osiągnięć trzydziestoletniego Zygmunta można uważać jeśli nie za fatalny, to w każdym razie za niezadowalający. Matura zdana na skutek wybuchu wojny dopiero w dwudziestym pierwszym roku życia, studia wyższe nie ukończone, imanie się dorywczych i raczej przypadkowych prac, brak stabilizacji i brak określonego zawodu. Sytuacja zresztą dość typowa dla wielu inteligentów tego pokolenia, zaskoczonego i wykolejonego przez pierwszą wojnę światową (...). Nie wiadomo jak dalej potoczyłyby się losy jego i czy w ostatecznym rozrachunku nie stałby się zgorzkniałym inteligentem, któremu nie powiodło się w życiu - jak stało się to z jego najmłodszym bratem, Wacławem - gdyby w roku 1927, za pośrednictwem swego kolegi ze Sztabu Generalnego, neofity, Rafała Marcelego Blutha, nie zetknął się z księdzem Władysławem Korniłowiczem, a poprzez niego z Matką Elżbietą Czacką" (Józef A. Kosiński: Album...). Dodajmy do tego wpływ drugiego konwertyty, adwokata Tadeusza Braunsteina. Dzięki nim Zygmunt trafia w końcu do "Kółka" prowadzonego przez księdza Korniłowicza i włącza się w dyskusje i rozważania na temat sensu istnienia. Następuje wielka przemiana wewnętrzna - zerwanie z dotychczasowym trybem życia i odrodzenie wiary porzuconej u progu lat młodzieńczych. Co więcej - Serafinowicz podejmuje bardzo odważną decyzję. Rozpoczyna pracę w Laskach, proponowaną mu przez ks. Korniłowicza i ociemniałą Matkę Elżbietę Czacką, założycielkę Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi oraz Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, czyli - Dzieła Lasek. Dzień, w którym Zygmunt opuścił ostatecznie dom rodzinny, przenosząc się na stałe do Lasek ma symboliczną wymowę. Było to w wigilię Wigilii, 23 grudnia 1928 r. W przeddzień święta najbardziej ze wszystkich rodzinnego Zygmunt wybrał nową rodzinę. Stał się bliskim współpracownikiem Matki Czackiej, by wraz z nią współtworzyć Dzieło. Rozdział II Nauczyciel Decyzja, że podejmie pracę w Laskach i tu pozostanie, oznaczała zerwanie z dotychczasowym życiem w kręgu rodziny i przyjaciół młodości. Odważne wprzęgnięcie się w trudy laskowskiego bytowania z pierwszego, początkowego okresu tworzenia Zakładu dla Niewidomych. Warunki pracy i życia były tam wtedy prawdziwie ubogie i spartańskie. Stały niedostatek funduszy powodował częste braki opału i żywności. Nie było ciepłej wody, podczas mrozów zimna zamarzała w miednicach. Trudy codzienności odbijały się na obliczu młodego człowieka. Martwiły rodziców. W 1929 roku ojciec Zygmunta w liście do swego brata w Sieradzu tak opisywał warunki pracy syna: "Żywienie w Laskach jest bardzo pierwotne: kartofle, kasza, kapusta, kluski i chleb. Dla braku funduszy mięsa wcale nie jadają (...) Zygmunt sypia na wspólnej sali z niewidomymi, wygląda mizernie" (...) (List Z. Serafinowicza z archiwum rodzinnego, będącego w posiadaniu Józefa A. Kosińskiego.). Wspominając po dwudziestu latach tamte czasy Zygmunt Serafinowicz zwierzał się swemu koledze-nauczycielowi, że w okresie przedwojennym, gdy jedynie kwesta była podstawą egzystencji Zakładu, wydawało się, iż całe Dzieło lada dzień się rozleci. Wyznał też, że tę niepewność jutra trudniej było wytrzymać niż głód i chłód. Nie załamał się jednak i mimo wątłego zdrowia wytrwał w Laskach. Pierwsze dziesięciolecie pracy Zygmunta w Zakładzie dla Niewidomych to okres zbierania doświadczeń tyflopedagogicznych (tyflopedagogika - dział pedagogiki specjalnej, zajmujący się nauczaniem i wychowaniem dzieci niewidomych i niedowidzących.), wypracowywania własnych przemyśleń i metod. Był wychowawcą chłopców oraz uczył matematyki. Przypomnijmy, że przed przybyciem do Lasek udzielał przez szereg lat lekcji matematyki, można więc przypuszczać, że nabył w pewnym stopniu umiejętności przekazywania tego przedmiotu uczniom. Lubił matematykę, bo - jak mawiał - nie toleruje ona najmniejszego fałszu. Będąc w bardzo bliskim kontakcie z Matką Czacką, miał możność rozwijać wiedzę o niewidomych pod jej kierunkiem oraz kształtować swą pedagogiczną postawę. Uczestniczył w kursie tyflologicznym prowadzonym dla personelu przez Założycielkę na zmianę z siostrą Teresą Landy (Zofia Landy - siostra Teresa (zm. w 1972 r.), ukończyła studia na paryskiej Sorbonie. Żydówka, nawrócona za sprawą ks. Korniłowicza, uczestniczyła w dyskusjach jego "Kółka". W Laskach pracowała jako nauczycielka i kierowniczka szkoły od 1926 r. Napisała szereg artykułów do kwartalnika "Verbum". Współpracowała blisko z Matką Czacką.) oraz w spotkaniach rady pedagogicznej, którym przewodniczyła Matka Elżbieta. W roku szkolnym 1932-1933 mówiła ona na kursie dla nauczycieli: "To co wam podaję oparte jest na pracy ludzi, którzy swoje życie strawili na badaniu sprawy niewidomych. Taki kurs to nie tylko zapoznanie się z teorią spraw niewidomych. Jego celem jest również to, żebyśmy wszyscy poczuli się związani, żebyśmy sercem przylgnęli do sprawy niewidomych. Społeczność niewidomych trzeba kochać". W tamtych pierwszych latach istnienia Zakładu pracownicy Lasek jeździli po całym kraju, aż po dalekie kresy wschodnie, w celu wyszukiwania niewidomych dzieci znajdujących się nieraz w zapadłych wsiach, w warunkach bardzo trudnych. W podróżach tych brał udział również Serafinowicz. W ten sposób niewidome dzieci, nawet ze środowisk bardzo zaniedbanych, trafiały do szkoły i mogły się rozwijać. Kampania wrześniowa 1939 r. rozproszyła pracowników laskowskich. Zygmunt Serafinowicz znalazł się wraz ze swym oddziałem pod Lwowem. Po jego rozwiązaniu, jesienią 1939 r. pieszo przedostał się do wsi Żułów koło Krasnegostawu. Zatrzymał się w tamtejszym ośrodku rolnym Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, gdzie został do końca lat okupacji. W Żułowie Serafinowicz zastał ks. Korniłowicza oraz ponad 100 osób ewakuowanych z Lasek (siostry i niewidomi). Zakład był czynny bez przerwy. Pan Zygmunt w tym czasie pomagał w administracji, w pracy biurowej, uczył młodzież niewidomą przygotowującą się do matury, był lektorem niewidomych. Latem 1945 r. Zygmunt wrócił do Lasek, gdzie trzeba było organizować rok szkolny w nowych warunkach. Przed wojną funkcję kierowniczki szkoły pełniła zakonnica, wspomniana tu już siostra Teresa Landy. Wszystko wskazywało na to, że w nowej rzeczywistości odpowiedzialność za szkoły powinna przejąć osoba świecka. Matka Czacka poprosiła o to Zygmunta Serafinowicza. Na jej wyraźne życzenie Zygmunt zdecydował się podjąć to zadanie, począwszy od września 1945 r. Odtąd pracę kierownika i dyrektora szkół w Laskach prowadzić będzie przez 21 lat, choć sam zawsze uważał, że nie nadaje się do pełnienia jakichkolwiek funkcji kierowniczych, a tym bardziej administracyjnych. Ci, którzy go znali, wiedzą, że wyrażał tu najgłębsze swoje przekonanie, i że nie była to kokieteria. Stanowisko kierownicze obejmował Zygmunt w warunkach szczególnie trudnych, nie przypominających przedwojennych. Laski, zniszczone w 75% przez wrześniowe walki i pożary, odbudowywały się powoli. W ciągu pierwszych dwóch lat szkoły musiały pomieścić się w budynku, którego wypalona połowa była na razie nie do użycia. W tym samym budynku znajdował się również internat chłopców, po południu klasy szkolne służyły jako świetlice internatowe i to dla innych dzieci niż te, które rano w nich się uczyły. Pieniędzy wciąż było brak. Zabiegano nieustannie o przydział żywności, opału, budulca. Wygasło źródło pomocy, jakim jeszcze podczas okupacji była kwesta wśród właścicieli majątków ziemskich i większych gospodarstw chłopskich. Brakowało najprostszych sprzętów dla szkół i internatów, krzeseł, ławek, naczyń kuchennych i stołowych. Nadchodziły wprawdzie dary zagraniczne (Szwajcaria), lecz była to kropla w morzu potrzeb. Biblioteka szkolna spłonęła we wrześniu 1939 r., zaś pomoce szkolne nauczyciele musieli po prostu tworzyć sami. W gronie nauczycielskim zaszły zmiany, ubyło wielu doświadczonych pedagogów. Tymczasem zaś nawet od wychowawców mających wyższe studia humanistyczne Kuratorium żądało ukończenia dwuletniego Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej, co komplikowało sprawę uzyskania odpowiedniej kadry pedagogicznej. Choć bowiem szkoły Laskowskie były prywatne - organizacyjnie, programowo i metodycznie podlegać zaczęły władzom oświatowym, bezpośrednio reprezentowanym przez Kuratorium Okręgu Szkolnego w Warszawie. Rzeczywistość zmuszała do torowania nowych dróg i metod nauczania, jak szkolenie niewidomych dzieci z lekkim niedorozwojem umysłowym, nauka zawodu dla ociemniałych młodych inwalidów wojennych bez palców u rąk, bez dłoni, bez nogi, a także nauczanie specjalnymi metodami licznie napływającej młodzieży, która zachowała resztki wzroku w stopniu umożliwiającym czytanie drukiem normalnym. Nieco później podjęto się też wychowywania dziewczynki głuchoniewidomej. Tymczasem już 1 września 1945 roku, na podstawie ustnego zezwolenia inspektora Skulimowskiego uruchomiono szkołę podstawową. Jej pełna nazwa brzmiała: Prywatna Szkoła Podstawowa dla Niewidomych im. Tadeusza Czackiego Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. 13 września 1945 r. otrzymano pozwolenie na otwarcie gimnazjum - pod nazwą Prywatne Koedukacyjne Gimnazjum Zawodowe dla Niewidomych. Dzięki zdolnym i doświadczonym nauczycielkom, które po wojnie przeniosły się do Lasek ze szkół średnich w Warszawie i Lublinie, szkoła ta szybko stanęła na wysokim poziomie, szczególnie w przedmiotach humanistycznych. Niektórzy z jej absolwentów przechodzili po zdaniu egzaminów, do klasy X liceum dla młodzieży widzącej w Warszawie. Niestety, wkrótce państwowe władze oświatowe, zreorganizowały szkolnictwo specjalne. Zmieniły profil gimnazjum, wprowadzając bardziej techniczny program szkół zawodowych. Obniżyło to liczbę godzin dla przedmiotów humanistycznych, a co za tym idzie - ogólny poziom szkoły. Stała się ona Średnią Szkołą Zawodową. W tym samym czasie co szkoła podstawowa i gimnazjum - ruszyła trzecia laskowska placówka oświatowa - przedszkole. Kierownictwo i opiekę nad nimi wszystkimi objął Zygmunt Serafinowicz. Rok szkolny 1945-1946 rozpoczął się w Laskach z nieznacznym tylko opóźnieniem. Naukę podjęło wówczas 125 uczniów. W roku następnym było ich już 159. 15 marca 1946 r. kurator Okręgu Szkolnego Warszawskiego zatwierdził ostatecznie Zygmunta Serafinowicza na stanowisku kierownika szkoły podstawowej w Laskach. W październiku 1947 r. Ministerstwo Oświaty nadało mu dyplom nauczyciela uprawniający do nauczania matematyki w szkołach zawodowych specjalnych stopnia gimnazjalnego i w szkołach dokształcających zawodowych. Nie były to wszakże jedyne jego zajęcia. Przez długie lata Serafinowicz uczestniczył też w pracach Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej, z którego założycielką, dr Marią Grzegorzewską od dawna się przyjaźnił. Był też członkiem stworzonej w owym czasie przy Ministerstwie Oświaty trzyosobowej komisji doradczej do spraw niewidomych (wraz z prof. Marią Grzegorzewską i dr. Włodzimierzem Dolańskim). W ciągu kilkunastu następnych lat współpracował również z ministerialną komisją do spraw programów, służąc ministerstwu często swą opinią w różnych kwestiach, dotyczących niewidomych. 13 stycznia 1948 r. Zygmunt Serafinowicz został zatwierdzony przez Kuratorium na stanowisku dyrektora Prywatnego Koedukacyjnego Gimnazjum Zawodowego dla Niewidomych Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. I było wówczas rzeczą oczywistą, że gdy z początkiem lat pięćdziesiątych ruszy kolejna laskowska szkoła dla dzieci opóźnionych w rozwoju umysłowym, także i nią pokieruje "Pan Kierownik" - Zygmunt Serafinowicz. Będzie to czynił w szczególnie bliskiej współpracy z dr Marią Grzegorzewską, oboje przywiązywać będą wielką wagę do tego działu nauczania, nie istniejącego dotąd w Polsce. Dla potrzeb tej szkoły wypracowano metody i specjalne programy nauczania. W roku szkolnym 1965-66 miała ona już siedem klas i liczyła około 70 uczniów. Pan Zygmunt nie lubił swej kierowniczej, administracyjnej funkcji. "Jak łatwo żyć tym - powiedział kiedyś - którzy lubią swoją pracę i od razu otrzymują nagrodę za swój trud." Myślał wtedy na pewno o serdecznym przyjacielu, Henryku Ruszczycu, który wyżywał się w swej wychowawczej i nauczycielskiej w Laskach działalności. "A ja, zupełnie inaczej" - dodał. "Dla mnie życie zaczyna się dopiero poza pracą, nienawidzę tych wszystkich szkolnych zebrań, tej gadaniny, organizowania, planowania..." Przez dwadzieścia jeden lat był w Laskach kierownikiem przedszkola, dwóch szkół i jeszcze dyrektorem trzeciej - jednocześnie. "Prowadzę cały cielętnik" napisał kiedyś w liście do stryjecznej siostry... Był wspaniałym kierownikiem. W ciągu pierwszych sześciu lat powojennych kierownik szkół Laskowskich pracował w prymitywnych warunkach lokalowych: "kancelarię szkolną" stanowiło biurko i wiklinowa etażerka w pokoju nauczycielskim szkoły podstawowej, która znajdowała się w domu chłopców. Z braku środków na zaangażowanie potrzebnego personelu oraz braku pomieszczeń kierownik osobiście wypełniał sprawozdania liczbowe, stosy druków wszelakich, wypisywał legitymacje uczniowskie. Najwięcej czasu pochłaniały ogromne arkusze planów dydaktyczno-wychowawczych, uzyskanie zgody na przedłużenie poszczególnym uczniom prawa do nauki szkolnej poza osiemnasty rok życia. "Zastawałam pana Zygmunta nad płachtami arkuszy przesyłanych z kuratorium, pełnymi rubryk i rubryczek o charakterze czysto administracyjnym. Wpisywał osobiście w odnośne kratki dane o tym, ile np. sal czy WC liczy ta czy inna szkoła... Mierziła go taka biurokratyczna pisanina, a jednak solidnie ją wykonywał, nie mając nikogo do pomocy" - wspomina nauczycielka, Stefania Żyłko (Stefania Żyłko (1907-1974), nauczycielka w szkole specjalnej dla niewidomych w Wilnie. Po wojnie w Laskach.). Z czasem w układaniu planów godzin lekcyjnych zaczęła pomagać siostra Maria Stefania Wyrzykowska (Romana Wyrzykowska - siostra Maria Stefania (1899-1988), ukończyła studia w zakresie filozofii ścisłej na Uniwersytecie Warszawskim, była uczestniczką spotkań "Kółka" ks. Korniłowicza. W Laskach pracowała kolejno jako bibliotekarka, nauczycielka, kierowniczka internatu dziewcząt. W latach 1962-1977 pełniła funkcję przełożonej generalnej Zgromadzenia.). Po niej przejęła to zadanie młoda nauczycielka, siostra Miriam Isakowicz (Krystyna Isakowicz - siostra Miriam, nauczycielka matematyki, wychowawczyni dziewcząt niewidomych, przez kilka lat sekretarka Z. Serafinowicza.). Gdy nastąpiła wreszcie możliwość zorganizowania biura szkolnego, kierownik przekazał teczki z dokumentami siostrze Wacławie Iwaszkiewicz (Ella Johannsen-Iwaszkiewiczowa - siostra Wacława (1896-1977), pełniła ważne funkcje w Zgromadzeniu, była zastępczynią przełożonej generalnej oraz członkiem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. W okresie okupacji mianowana kierowniczką Zakładu, odpowiadała za jego bezpieczeństwo.). Podziwiała ona wtedy ich logiczny układ, posegregowanie i stwierdziła z uznaniem, że na podstawie tak systematycznie prowadzonych papierów łatwo jej będzie rozpocząć organizację biura. W roku 1951 kierownik otrzymał wreszcie osobny lokal na kancelarię szkolną. Nigdy zaś nie dorobił się gabinetu, przysługującego mu, jako kierownikowi trzech placówek szkolnych i dyrektorowi czwartej (Szkoły Zawodowej). Nigdy się nawet o to, wobec braku pomieszczeń - nie dopominał. Prywatne szkoły Laskowskie miały w początkach powojennego państwa ludowego żywot niełatwy i niestabilny. Ich istnienie zatwierdzano "do odwołania", a więc z ciągłym zagrożeniem upaństwowienia, przekształcenia ich lub likwidacji. Raził - ideologicznie niepożądany - religijny charakter wychowania tych szkół, a także ich prywatny, a więc dający spore możliwości uniezależnienia - status. Zależność programowa i metodyczna wobec państwowych władz oświatowych wiązała się z dwoma czynnikami: zapewniała Laskom uprawnienia szkół państwowych, a także umożliwiała zatrudnianie niektórych nauczycieli na etatach państwowych, z funduszu Ministerstwa Oświaty. Stanowiło to pewną pomoc materialną dla Zakładu. Na państwowym etacie kierownika szkół i nauczyciela, pracował przez cały czas Zygmunt Serafinowicz, będąc jednocześnie, od 1947 r., członkiem Zarządu Towarzystwa. Większość jednakże nauczycieli otrzymywała pobory od Towarzystwa. Trzeba przyznać, że ta dwoistość zatrudnienia Laskowskich pedagogów i dwoistość podległości szkolnej w praktyce stwarzały niezmiernie delikatną sytuację dla całego kierownictwa Dzieła. Między władzami szkolnymi, pragnącymi ingerować w najdalej idące szczegóły istnienia Zakładu, a kierownictwem Lasek często występowały napięcia. Rodziły się one także wewnątrz Zakładu, pośród nauczycieli. Niektórzy z nich bowiem uważali się bardziej za urzędników Kuratorium, niż za pracowników Towarzystwa. Okazji więc i powodów do częstego "odwiedzania" Kuratorium położonego w pierwszych latach powojennych na odległej Pradze - nie brakowało. Pan Kierownik był tam niemal stałym gościem, choć nie tylko on. W konfliktowych sprawach z władzami oświatowymi, interesów Lasek w Kuratorium bronili zwykle członkowie Zarządu: Zofia Morawska (Zofia Morawska współpracuje z Dziełem Lasek od 1930 r. Do wojny organizowała opiekę otwartą dla dorosłych niewidomych, pozostających w rodzinach. Po wojnie zaś kierowała administracją Zakładu. Od 1947 r. do dziś jest członkiem Zarządu Towarzystwa, pełniąc funkcję skarbnika.). i Henryk Ruszczyc (Henryk Ruszczyc (1902-1973), pracował w Laskach od r. 1930 jako wychowawca chłopców. Organizował coraz to nowe działy szkolenia zawodowego młodzieży niewidomej w Laskach, a także rehabilitację ociemniałych żołnierzy. Był członkiem Zarządu Towarzystwa jako wiceprezes.). Będąc na etacie Towarzystwa - mieli mocniejszą, bardziej niezależną niż kierownik (jak wiemy - zatrudniony na państwowym etacie), pozycję, łatwiej im więc było reprezentować stanowisko Zakładu. Pan Zygmunt natomiast był w Kuratorium najżarliwszym rzecznikiem interesów laskowskich szkół. Wojował tam nieustępliwie o ich sprawy. Najczęściej chodziło o przyjęcie nowego dziecka do Lasek, bądź też o kierowanie Laskowskich absolwentów szkoły zawodowej do liceum dla widzących w Warszawie. Władze oświatowe nie sprzyjały wówczas takim sytuacjom, zaś sławny w Laskowskich kronikach ze swej niechęci do Zakładu główny wizytator, pan W. G. - jeszcze będzie o nim mowa - z reguły nie godził się na takie propozycje. Serafinowicz wszakże nie dawał łatwo za wygraną. Póty cierpliwie wyjaśniał, uzasadniał i tkwił w Kuratorium, póki nie załatwił spraw na korzyść szkół. Uczniowie bowiem, wychowankowie Zakładu, laskowskie, niewidome dzieci, były zawsze dla pana Zygmunta "najważniejszą sprawą". Taka nieugięta postawa wymagała jednak od Kierownika dużej odwagi. Zygmuntowi Serafinowiczowi nie brakowało jej nigdy, nawet w najtrudniejszych czasach stalinizmu. Jego "ducha walki" wzmacniało najgłębsze przekonanie o słuszności reprezentowanej i bronionej przez niego sprawy. I jeszcze coś dla niego charakterystycznego, do czego przyznał się kiedyś w rozmowie z jedną z nauczycielek: "Moja odwaga - powiedział - polegała na swego rodzaju egoizmie. Nie chciało mi się płaszczyć. Żółć mnie brała: nie dość, że ten patrzy na mnie z góry, jeszcze ma myśleć sobie - boisz się mnie, durniu! Niedoczekanie!". W lutym 1953 r. przyjęto do zakładu głuchoniewidomą, czternastoletnią Krystynę Hryszkiewicz. Straciła ona wzrok i słuch w niemowlęctwie po dwukrotnym zapaleniu opon mózgowych. Było to dziecko z opóźnionym rozwojem umysłowym oraz ze szczególnie trudnym charakterem. W domu niczego jej nie nauczono. Mając w pamięci życzenie Matki Czackiej, by przy pierwszej możliwości otworzyć dział dla głuchoniewidomych, Serafinowicz osobiście interesował się postępami w rozwoju Krysi. Zorganizował jej indywidualne wychowanie i nauczanie. Trudne to zadanie powierzono siostrze Emanueli Jezierskiej, która opisała szczegółowo swoje doświadczenia w pracy z Krysią w książce "Obserwacje o głuchoniewidomej Krystynie Hryszkiewicz", wydanej przez PWN w roku 1966. Siostra Emanuela otrzymała do pomocy dwie siostry, które na zmianę opiekowały się Krysią przez 24 godziny na dobę. Postępy dziecka śledziła również dr Grzegorzewska, której ten dział tyflopedagogiki był bardzo bliski. Przy każdej bytności w Laskach miała bezpośredni kontakt z Krysią. W roku 1958 zaczęto w Laskach wprowadzać do nauczania początkowego (kl. I-III) tzw. metody ośrodków pracy. Serafinowicz czuwał z bliska nad tymi zajęciami lekcyjnymi, które w dużej mierze odbywały się w terenie: w ogrodzie warzywnym i kwiatowym, w polu, w lesie, na podwórzu i in. Podczas tych zajęć mali niewidomi uczyli się czytania i pisania w powiązaniu z poznawaniem otaczającego ich świata - roślin, zwierząt, maszyn, narzędzi itp. Metoda ta wyrosła z nowatorskich doświadczeń włoskiej twórczyni wychowania przedszkolnego, zmarłej w 1952 roku lekarki - Marii Montessori. Z jej szkoły powstałej dla dzieci, które widzą, a zbudowanej na podstawowym założeniu rozwijania spontanicznej aktywności dziecka i wszechstronnego kształcenia jego zmysłów. Był to doskonały sposób zapoznawania naszych niewidomych uczniów ze środowiskiem - za pośrednictwem konkretów. Czytanie i pisanie przestawało być abstrakcją. Udoskonalając metodę ośrodków pracy, młodsze klasy szkoły podstawowej w Laskach stawały się jakby polem doświadczalnym dla studentów Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej. Kiedy z okazji uroczystości 40-lecia Instytutu w r. 1961 zorganizowano wielką wystawę, Laski miały tam swoje stoisko obrazujące osiągnięcia całego działu niewidomych. Zygmunt Serafinowicz brał czynny udział w przygotowaniu materiałów do tej wystawy, podobnie jak i materiałów dotyczących szkolenia niewidomych na ogólnopolski kongres oświaty. Pana Zygmunta obchodziły żywo problemy tyflopedagogiczne w skali kraju. Dr Maria Grzegorzewska zaprosiła go do stałej współpracy jako recenzenta-konsultanta prac dyplomowych studentów Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej z działu niewidomych. Ileż pracy przysparzał mu ten dodatkowy obowiązek! Podobnie jak i kierowanie pracą studentów odbywających praktyki w szkołach Laskowskich. Jedna ze słuchaczek Instytutu, Maria Janik (później dyrektorka zakładu dla niewidomych w Krakowie) tak wspomina owe czasy: "Uwzględniwszy wskazówki metodyczne i własne doświadczenia Zygmunt Serafinowicz wskazywał studentom najlepsze drogi oddziaływania dydaktyczno-wychowawczego na dzieci niewidome. Jego wysoka kultura osobista, umiejętność nawiązywania bezpośredniego kontaktu, pozwalały słuchaczom jego wykładów na znalezienie własnej drogi poznawania dziecka. Studenci otrzymywali teoretyczne podstawy na wykładach prof. Grzegorzewskiej, w działaniu praktycznym korzystali z osobistych kontaktów z Zygmuntem Serafinowiczem - z jego ogromnego doświadczenia pedagogicznego. Łatwiej wtedy rozumieli metodę ośrodków pracy, której twórcą była Maria Grzegorzewska". W związku z ogólnie zwiększającą się liczbą dzieci niedowidzących w roku 1961-62 rozpoczął się napływ do Lasek młodzieży z trzecią grupą inwalidów, czytającej wzrokiem normalny druk przy pomocy odpowiednich szkieł, lornetek itp. Byli to absolwenci podstawowych szkół specjalnych dla dzieci słabowidzących. Mieli oni niewielkie szanse ukończenia szkoły średniej dla widzących, byli więc kierowani do Laskowskiej szkoły zawodowej. Jako dyrektor tej szkoły, Serafinowicz stanął wówczas przed nowymi zagadnieniami, które komplikowały organizację nauczania, wymagały tworzenia równoległych klas: dla niewidomych i dla słabowidzących. Ci ostatni byli pełni stresów spowodowanych przejściem do zakładu dla niewidomych. Rodziło to niemałe problemy wychowawcze. Atmosfera w Laskowskich szkołach sprzyjała poszukiwaniu nowych metod. Duży postęp obserwowano w pracach ręcznych dziewcząt i chłopców. Nauczycielka prac ręcznych dziewcząt, siostra Michaela Galicka, po latach prób doszła do opracowania własnych narzędzi, metod i programu. Dzięki inicjatywie Henryka Ruszczyca, również w pracach chłopców wprowadzono nową tematykę i nowe metody. Nauczyciele prac ręcznych zjeżdżali do Lasek z dalekich stron Polski po instruktaż oraz pomoce techniczne. Program prac ręcznych dla szkół specjalnych, wydany w 1965 roku, opiera się w ogromnej części na doświadczeniach szkół Laskowskich. Serafinowicz, choć nie był znawcą w tym zakresie, umiał poprzeć każdą dobrą inicjatywę. I co bardzo ważne - nie mieszał się do szczegółów. W tym miejscu warto wspomnieć o wielkiej jego przyjaźni z inną znaczącą indywidualnością pedagogiczną Lasek - Henrykiem Ruszczycem. Pozwalała ona na zgodną współpracę i wzajemne znoszenie różnic charakterów ich obu. A nie zawsze było to łatwe dla kierownika szkoły. Serafinowicz podziwiał pomysłowość Ruszczyca, jego intuicję, sposób prowadzenia internatu chłopców, umiejętność tworzenia "czegoś z niczego". Obaj przy tym obdarzeni niezwykłym poczuciem humoru - rozumieli się w mig. Do dziś krążą po Laskach opowieści o ich dowcipach i kawałach. Jak ten choćby, którym wprawili w kłopot jedną ze starszych sióstr, spotkaną na leśnej ścieżce: - Siostrzyczko - poprosili skromną franciszkankę - niech się nam siostra dobrze przyjrzy. My jesteśmy bardzo ładni, to wiemy, ale niech siostra nam powie, który z nas ładniejszy? Siostrzyczkę zamurowało. - Ja nie mogę - bąknęła nieśmiało. To muszą przełożone - dodała subordynowanie. I uciekła. Temperamentami dwaj przyjaciele różnili się bardzo; niespokojne, twórcze, często nagłe inicjatywy Ruszczyca bywały niekiedy uciążliwe dla drugich. Doraźne jednak spięcia między przyjaciółmi nie trwały dłużej. Dzięki Serafinowiczowi właśnie. Umiał on ustępować, nie był zazdrosny o wpływ na ludzi, nie drażnił go sukces innych. Potrafił Zygmunt Serafinowicz, z odwagą budzącą ogólny podziw, bronić interesów Lasek w najtrudniejszych sytuacjach. Podporządkowywał się wymaganiom władz, nie ukrywał jednakże własnych przekonań, bronił religijnego charakteru wychowania w Laskach. Na początku lat pięćdziesiątych władze oświatowe zaczęły stwarzać kierownictwu szkół laskowskich szczególne trudności, dążąc do upaństwowienia Zakładu. Nie odpowiadał im zwłaszcza katolicki charakter placówki. Szkołę nękały częste wizytacje, szukano dziury w całym. Zygmunt Serafinowicz z kulturą, lecz stanowczo przeciwstawiał się naciskom Kuratorium. Wszechmocnych wówczas wizytatorów, którzy umiejętnie tworzyli w Laskach atmosferę zastraszenia, zdawał się nie bać ani trochę. Jeśli w pobliżu był Henryk Ruszczyc, także człowiek nielękliwy - obaj panowie żartowali nawet. Zachowywali się w obecności "władzy" z najnaturalniejszą swobodą. Wizytatorów to wręcz zadziwiało. Ale ileż nerwów i bezsennych nocy kosztowało to kierownika! Kiedyś, po jednej z rozmów w kuratorium kierownik wrócił do Lasek wyjątkowo zdenerwowany. Spytany o przyczynę odpowiedział: "Wizytator okropnie na mnie krzyczał. Odmawiałem w tym czasie różaniec, trzymając go w kieszeni. Gdy wreszcie przestał krzyczeć, chwilę posłuchałem co mówi normalnym tonem. Jak zawsze - czegoś żądał. Mruknąłem więc - ach tak, to się zrobi". Do dziś nie wiemy czy cokolwiek z tego, co wtedy usłyszał - wykonał... "We wszystkim co robił, Zygmunt stał na straży prawdy. W tekstach sprawozdań, podań itp. nie tolerował upiększeń ani np. zaokrąglania liczb czy jakichkolwiek danych. W tym co mówił był tak rzetelny, że jego przeciwnicy mieli pewność, iż na jego słowie można całkowicie polegać. Nie żądali nigdy pisemnego potwierdzenia tego, co ustnie podał" - relacjonuje Zofia Morawska. Stanowczość w obronie swych racji łączył z rzetelną robotą. Może to właśnie budziło szacunek u ludzi odmiennych przekonań. "Niezawodnie punktualny, był co dzień rano o ósmej w biurze, co mogłam stwierdzić osobiście - dodaje Z. Morawska - gdyż pokój, w którym pracowałam, znajdował się naprzeciw biura szkolnego". Serafinowicz, choć tak niezmiernie oddany swej pracy, bywał narażony na wszelkiego rodzaju przykrości, nawet szykany, i to nie tylko ze strony czynników kuratoryjnych. Także wśród grona pracowników pedagogicznych znalazły się osoby, które rozmyślnie dokuczały swojemu kierownikowi i donosiły do władz oświatowych różne złośliwie "sfabrykowane" informacje o Laskach. Pan Zygmunt znosił cierpliwie te kłopoty i nieodmiennie powtarzał pod adresem takich jednostek: "Biedny człowiek, trzeba mu wybaczyć, wszyscy jesteśmy słabi". Uważał wręcz, że tacy ludzie potrzebują więcej modlitwy i wyrozumiałości niż inni. Atmosfera w pokoju nauczycielskim tworzona przez niektórych nauczycieli malkontentów była trudna do zniesienia. Jeden z nich, B. J., odmówiwszy kiedyś przyjęcia przydzielonych mu przez kierownika szkoły lekcji i planu pracy, zagroził równocześnie: "Jak mi nie ustąpicie, nie dacie tego co mi odpowiada, to pójdę do kuratorium, do ministerstwa! Ja tu tyle obserwuję! Was tu wszystkich zamkną i cały ten zakład zlikwidują!" Pan Serafinowicz nie rzekł nic, ale gdy B. J. po lekcjach wybierał się do domu, zaproponował, że go odprowadzi. Po kilku dniach ów B. J. zwierzał się koledze: "Wiesz, Serafinowicz ze mną rozmawiał... ustąpiłem mu, ale to już ostatni raz!" Takie sceny powtarzały się niestety wielokrotnie; również ze strony innych nauczycieli. Stosunek do kierownika był odbiciem krytycznego stanu stosunków wewnętrznych jakie wytworzyły się na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych w Zakładzie. Tendencja władz oświatowych do laicyzacji szkół i internatów, uparte dążenia do upaństwowienia Lasek czy też choćby do ograniczającego zakres wychowawczy - przekształcenia Zakładu w placówkę przeznaczoną wyłącznie dla dzieci niewidomych z upośledzeniem umysłowym - tworzyły stan zagrożenia. Niepewność jutra. Pomysł upaństwowienia niektórym nauczycielom w Laskach wydawał się atrakcyjny. Gwarantował przetrwanie placówki, a więc utrzymanie miejsc pracy. I, kto wie, dawał nadzieję na zmianę usytuowań personalnych. Mówiąc najprościej - na "pomyślną zmianę obsady kierowniczej" w Zakładzie. Nauczyciele ci, ludzka rzecz, usiłowali wyjść naprzeciw spodziewanej odmianie losu. Podburzali swych kolegów, jątrzyli uczniów przeciw zakonnicom, krytykowali wszystko wokół. Zdumiewająco wiele, bo przeszło połowa nauczycieli przyjęła w tamtym okresie postawę wręcz nieprzychylną wobec kierownictwa Zakładu. Czym to można tłumaczyć? Na pewno były różne przyczyny, ale dziś wiemy, że przeważały względy psychologiczne. Pierwszym czynnikiem sprzyjającym był ogólny na