Pan Zygmunt z Lasek Zygmunt Serafinowicz (1897 - 1971) we wspomnieniach uczniów, kolegów-nauczycieli i przyjaciół Warszawa 1990 PHU Impuls Lublin 2004 rok Nie ma rzeczy wielkich i małych, ważnych i nieważnych; wszystko jest wielkie i wszystko jest ważne, bo wszystko w przedziwny sposób łączy nas z tym co nieskończone. Zygmunt Serafinowicz Od autorów Pragnąc spełnić życzenie przyjaciół Zygmunta Serafinowicza, Laskowskiego nauczyciela, rodzonego brata poety Jana Lechonia, podjęliśmy próbę przybliżenia szerszym kręgom Czytelników sylwetki tego niecodziennego człowieka, który już w wieku dojrzałym włączył się w Dzieło Matki Czackiej i ks. Władysława Korniłowicza. W 1928 roku rozpoczął pracę w Laskach jako jeden z tych ludzi, których pociągnęła idea Matki Elżbiety, wiara w wartości przez nią głoszone, niepowtarzalna atmosfera ówczesnych Lasek. Laski były i są zakładem wychowawczym dla niewidomych dzieci i młodzieży, przygotowującym ich do samodzielnego życia w świecie ludzi widzących. Wyrosła tu wspólnota złożona z niewidomych oraz powstałego dla nich Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, z księży i świeckich współpracowników. Pierwsza i jedyna tego rodzaju wspólnota w kraju, mająca oparcie o dom rekolekcyjny i własne wydawnictwo. Ośrodek ten przyciągał i przyciąga wielu, gdyż we współczesnej Polsce stał się próbą wcielenia w życie autentycznego chrześcijaństwa. "Laski (...) są jednym z tych miejsc w świecie, którym dane było i jest - być dla innych znakiem na drodze" - powiedział Tadeusz Mazowiecki. Ponieważ osobowość Zygmunta Serafinowicza była sama znakiem dla innych, my, którzy Go znaliśmy, pragnęlibyśmy w tej książce utrwalić Jego postać i przekazać jej obraz do pamięci i wyobraźni tych, którym nie było dane z Nim się zetknąć. Pragniemy na tym miejscu wyrazić wdzięczność panu Tadeuszowi Mazowieckiemu, długoletniemu bliskiemu Przyjacielowi Lasek - i pana Zygmunta - za użyczenie dla tej książki tytułu. Zaczerpnęliśmy go z artykułu drukowanego w "Więzi" w 1972 roku. Dziękujemy również pani redaktor Aleksandrze Zgorzelskiej, zainteresowanej w szczególny sposób postacią Jana Lechonia, za jej cenny wkład, wzbogacający opracowanie pozycji o Jego Bracie. Niemałą pomoc otrzymaliśmy też od siostry Blanki Wąsalanki i pani Zofii Morawskiej, od prezesa Towarzystwa - pana Władysława Gołąba oraz od panów: Józefa Adama Kosińskiego i Marka Kunickiego-Goldfingera. Im także najserdeczniej dziękujemy. Zespół W Laskach pod Warszawą stworzono nowocześnie pojęty zakład dla ludzi ociemniałych, otwarty zarazem szeroko dla wszystkich szukających Boga, bez cienia najmniejszej dyskryminacji jakiegokolwiek rodzaju. Wokół (...) Lasek skupiła się grupa ludzi wybitnie inteligentnych, ciekawych, bardzo otwartych na świat i ludzi innych przekonań. J. Kłoczowski, L. Mullerowa, J. Skarbek: "Zarys dziejów Kościoła katolickiego w Polsce." Rozdział I Środowisko rodzinne, dzieciństwo, młodość Rodzina ojca Zygmunta Serafinowicza wywodziła się ze Żmudzi, ze spolonizowanych Tatarów, osiedlonych zapewne jeszcze przez księcia Witolda. Pierwszy znany nam z pisemnych dokumentów przodek Zygmunta, jego pradziad, Serafin Serafinowicz, przeniósł się na Podlasie i prowadził gospodarstwo rolne w Międzyrzeczu Podlaskim. Tam też, w 1793 r. urodził mu się syn Józef, późniejszy dziadek Zygmunta. Koleje losu tegoż dziadka, znane i wspominane w rodzinie, mogłyby służyć za kanwę interesującej powieści biograficznej. Mając 17 lat uciekł z domu do wojsk Księstwa Warszawskiego, brał udział w wyprawie Napoleona na Moskwę. Wzięty pod Berezyną do niewoli, wcielony został przymusowo do armii rosyjskiej i skierowany do służby na Kaukazie. Zwolniony w 1815 r. znów wstąpił do Wojska Polskiego w Królestwie, dochodząc do stopnia starszego wachmistrza w pierwszej baterii artylerii lekkokonnej. W Powstaniu Listopadowym brał udział już jako podporucznik w pierwszym pułku piechoty liniowej, a po upadku Powstania po raz drugi znalazł się w szeregach armii rosyjskiej. Po wysłużeniu w sumie pełnych dwudziestu pięciu lat osiadł w Łasku (obecnie woj. sieradzkie), tam został drogomistrzem, ożenił się z Pauliną Jabłońską ("ślachcianką", jak napisał w jednym z zachowanych dokumentów) i miał aż siedmioro dzieci, z których najmłodszy syn - Władysław Dionizy - został po latach ojcem Zygmunta. Władysław Dionizy, urodzony w 1860 r., zmarły w 1938 r., w młodości różne przechodził zmiany losu i zatrudnienia. Ustabilizowawszy się wreszcie na dobrze płatnej posadzie buchaltera w zarządzie drogi żelaznej warszawsko-wiedeńskiej, podjął działalność społeczną w Towarzystwie Kolonii Letnich. Poszukując współpracowników do tej bezinteresownej pracy poznał pannę Marię Niewęgłowską, nauczycielkę prywatną, i w 1896 r. ożenił się z nią. Matka Zygmunta pochodziła z rodziny drobnej szlachty podlaskiej, herbu Jastrzębiec, wywodzącej się z Niewęgłosza koło Radzynia i podobno skoligaconej z Billewiczami z Litwy. Ojciec jej chodził dzierżawami lub administrował większymi majątkami ziemskimi. Gdy miała 7 lat, w 1877 r., owdowiały ojciec wysłał ją do Warszawy na pensję prowadzoną przez wujenkę, Zofię z Hundiusów Raczyńską, gdzie nauczycielami jej byli ludzie później chlubnie zapisani w dziejach kultury polskiej: Piotr Chmielowski, Bronisław Chlebowski, Adolf Dygasiński, Władysław Smoleński. Światopogląd Marii z Niewęgłowskich Serafinowiczowej "ukształtował więc nie dwór ziemiański, lecz środowisko XIX-wiecznej, pozytywistycznej inteligencji warszawskiej"). Po ukończeniu pensji Maria pracowała jako nauczycielka w szkole. Była także nauczycielką domową. W czasie I wojny światowej uczyła na pensji Jadwigi Sikorskiej (późniejsze Gimnazjum im. Królowej Jadwigi), po wojnie zaś pracowała jako sekretarka w Państwowym Instytucie Pedagogicznym, wreszcie jako urzędniczka na Politechnice Warszawskiej. Zmarła w 1942 r. Zygmunt był pierworodnym synem tego małżeństwa. Urodził się 15 maja 1897 r. w Milanówku, gdzie wówczas mieszkali Serafinowiczowie. W dwa lata później, już w Warszawie, przyszedł na świat następny syn, Leszek Józef, przyszły poeta, znany jako Jan Lechoń. W półtora roku po Leszku ostatni syn - Wacław (1901-1946), literat, dziennikarz i filmowiec. Do roku 1912 rodzinie Serafinowiczów powodziło się dość dobrze. Stać ich było na utrzymanie kucharki i niani do dzieci. Rok 1912, w którym to Kolej Warszawsko-Wiedeńska, będąca dotychczas w dzierżawie u Polaków i Polaków zatrudniająca, została wykupiona z rąk spółki przez rząd carski, położył kres tej ustabilizowanej egzystencji. Ojciec Zygmunta, nie chcąc pracować "u Moskali", zrezygnował z korzystnej posady. Zmieniał słabo płatne prace, brał dodatkowe zajęcia, sprzedawał stylowe meble wujenki swej żony, ale i to z trudem wystarczało. W 1917 roku doszło do tego, że z powodu braku pieniędzy rodzina Serafinowiczów musiała się stołować w miejskiej garkuchni, co w owej epoce było sporą degradacją społeczną. Matka Zygmunta, dla której pieniądze nie stanowiły nigdy wartości nadrzędnej, ze spokojem zniosła to nagłe pogorszenie warunków materialnych. W listach do swych bratanic pisała wtedy: "Co do mnie, to biorąc uszczuplenie dochodów materialnych ze strony duchowej, powinniśmy się raczej cieszyć tą zmianą. Dziatwa nasza, otoczona dotychczas niemal zbytkiem, wcześniej zetknie się z życiem twardszym, a to stanowczo wpłynie dodatnio". (List Marii Serafinowiczowej do Józefa Serafinowicza w Sieradzu. Cyt. za: Józef Adam Kosiński: Album rodzinny Jana Lechonia (w druku). Sytuacja materialna rodziny poprawiła się dopiero od lipca 1918 r., a więc pod koniec I wojny światowej, gdy 58-letni Dionizy Władysław Serafinowicz objął posadę intendenta Domu Schronienia dla Starców św. Ducha i Najświętszej Marii Panny na Przyrynku 4, Najstarszej, bo założonej w XV wieku, tego rodzaju instytucji w Warszawie. Z tym stanowiskiem bowiem związane było służbowe mieszkanie, co znacznie poprawiło materialną sytuację rodziny. Jako intendent Schroniska Dionizy Serafinowicz pokazał co naprawdę potrafi: "w parę lat z zaniedbanego przytułku (...), ku zdumieniu i niemal zgorszeniu leniwego magistratu, zrobił cacko, wzór dla Europy - pisał po latach, wspominając ojca, Jan Lechoń. (...) Znalazł również czas na wznowienie pracy społecznej. Jako członek Komitetu Opiekuńczego zabrał się do pobliskiej szkoły miejskiej (na ul. Twardej 6), cały wolny czas tam spędzał i w parę lat stała się ona wzorem dla innych szkół" (Jan Lechoń, Gawęda o Starzyńskim, "Tygodnik Polski" 1943 nr 9.). Zaangażował się także w organizację skautingu. Dom państwa Serafinowiczów to typowy dom inteligencji warszawskiej z lat popowstaniowych, korzeniami tkwiący w ziemiaństwie. Obok szacunku dla pozytywnej pracy na co dzień, pielęgnowano tu ideały powstańcze i kult niepodległości, żywe tradycje służby i pracy dla narodu. Rodzice Zygmunta byli reprezentantami polskiej inteligencji doby pozytywizmu. Charakteryzując aurę moralną i umysłową, w której wyrastali młodzi Serafinowicze, Leszek określił ją jako "świat codziennego poświęcenia, religijnego kultu wiedzy, najżarliwszej pogardy dla pieniądza" (Jan Lechoń. Dziennik, T. 3. Londyn 1973, s. 54.). "Już za mojej pamięci ojciec z wielkim trudem uzupełniał bibliotekę, wszystko szło na nas, na nasze ubrania, dodatkowe lekcje, dobre wakacje. Mój ojciec był człowiekiem przeciętnym jako zdolności, ale niezwykłym jako charakter, jako wiara w piękne hasła: poświęcenie, altruizm, patriotyzm, praca społeczna. Poświęcając dla nas wszystko, nie zyskiwał przez to nawet naszej wdzięczności i niszczył się, cofając się intelektualnie i przez to nie mogąc być pożądanym dla nas towarzyszem. Wszystko to zrozumiałem późno, szczęściem nie za późno, bo mogłem ojcu w czasie jego choroby okazać swoją miłość i szacunek bez granic i zastrzeżeń" - pisał o Dionizym Władysławie w cytowanej tu "Gawędzie o Starzyńskim" - Jan Lechoń. Zygmunt podobnie wspomina swego ojca, który chociaż dobrze zarabiał jako urzędnik kolei, brał dodatkowe prace na pokrycie rosnących wydatków związanych z wychowaniem synów. Administrował kilkoma domami w śródmieściu, prowadził buchalterię i bibliotekę w Szkole Wawelberga i Rotwanda. Wstawał o piątej rano i z krótką przerwą na obiad pracował do jedenastej - dwunastej w nocy. Uspołecznienie matki chłopców, Marii Serafinowiczowej, sięgało niemal bohaterstwa. Gdy w czasie jej pobytu z synkami na wakacjach wybuchła w tejże wsi epidemia szkarlatyny, wszyscy letnicy co prędzej wyjechali. Serafinowiczowa została na miejscu w celu pielęgnowania chorych dzieci wiejskich, mimo wielkiego lęku o zdrowie swoich chłopców. Obydwoje rodzice byli całkowicie zgodni co do metod wychowawczych wobec swoich dzieci. Starali się wychować synów na ludzi dobrych i uczciwych. Jedną z charakterystycznych cech obojga było umiłowanie prawdy i nietolerowanie najmniejszego choćby kłamstwa. W 1904 r. Maria Serafinowiczowa tak pisała w jednym z listów: "Dziś drżę na myśl, jak łatwo Zygmuntek wobec obawy kary i rygoru szkolnego może dopuścić się kłamstwa, którym dziś się brzydzi". I dalej w tym samym liście: "Wychować chłopca, by wcześnie rzucony w świat dla zdobywania sobie środków do życia, umiał oprzeć się pokusom, zachować czystość duszy i wyrósł tak pod względem moralnym, jak i fizycznym na zdrowego człowieka, to rzecz trudna" (List Marii Serafinowiczowej do Józefa Serafinowicza w Sieradzu. Cyt, za J.A. Kosiński: Album ...). Władysław Dionizy też miał twarde zasady: "Ile razy przyszedł z Magistratu okólnik, który wydawał się ojcu niemądry - wspominał Lechoń w Gawędzie - brał on najspokojniej w świecie za telefon i mówił takie na przykład rzeczy naczelnikowi Wydziału Dobroczynności: - Cóż to znów za idiota kazał wysłać ten okólnik? - Mój ojciec był człowiekiem starej daty i uważał, że należy zawsze mówić to co się myśli" (Jan Lechoń: "Gawęda o Starzyńskim"). Dopóki chłopcy nie chodzili do szkoły, cała rodzina wyjeżdżała z Warszawy na pięć miesięcy - od połowy maja do połowy października. Najczęściej i najchętniej na wieś, niezbyt daleko od Warszawy. Zygmunt wspominał, że raz pojechali na wakacje nad morze - do Połągi, ale szybko zatęsknili za zwykłą wsią mazowiecką z jej równinnym krajobrazem. Gdy wujenka, Zofia Raczyńska, sprzedała swoją pensję, zamieszkała w domu Serafinowiczów w roli babki - "najbliższej, najważnieszej i niepowtarzalnej", jak określił ją Zygmunt, którego była chrzestną matką. Pozostała po niej gruba, oprawiona w skórę księga, do której wpisywała poezje Słowackiego. Jako chrześniak babki, Zygmunt otrzymał ją w prezencie imieninowym. Książka zachwycała Leszka i dotąd prosił o nią Zygmunta, aż ją otrzymał. Po wujence matka przejęła kilku uczniów, których przygotowywała bezpłatnie do nauki w gimnazjum. Rozdzieliła ich na grupy, dołączając kilku innych, płacących za lekcje. Do jednej z takich grup dołączyła Zygmunta. W ten sposób Maria Serafinowiczowa mogła pracować, nie opuszczając domu, mając przy sobie własne dzieci. Naukę szkolną rozpoczął Zygmunt w 7-klasowej Szkole Realnej im. Staszica. W początkach 1914 roku porzucił naukę w gimnazjum. Postanowił zdawać maturę rządową w zakresie szkoły realnej jako ekstern. Przewidywał, że w ten sposób otrzyma świadectwo dojrzałości o rok wcześniej. Niestety wybuch wojny udaremnił te plany, powodując znaczną zwłokę w ukończeniu szkoły średniej. Aby ulżyć rodzicom w głodującej Warszawie, zaczął udzielać korepetycji z matematyki. W roku 1917 podjął pracę jako kontroler w piekarni miejskiej. Później będzie nieraz opowiadał z jaką dumą przynosił do domu wypłatę w postaci bochenków chleba, cenniejszą od pieniędzy. Egzamin maturalny zdał w roku 1918, a w październiku tegoż roku zapisał się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Często, po latach, wspominał profesorów: Kostaneckiego, Cybichowskiego, Koschembar-Łyskowskiego. Cenił ich wiedzę, a swoim zwyczajem świetnie naśladował sposób wykładania każdego z nich. Lubił prawo. Pociągała go jasność, przejrzystość tej dyscypliny wiedzy. Obce mu były sytuacje niejasne, nie tolerował "zamazywania" spraw. Uważał, że znajomość prawa poszerza horyzonty myślowe, uczy zasad tyczących się stosunków międzyludzkich. Zawód prawnika pojmował bardzo głęboko, jako możliwość odnajdywania prawdy, niesienia pomocy ludziom, a nie "dorabiania się" na cudzych nieszczęściach. W związku ze studiami prawniczymi musiał zdać egzamin ze znajomości łaciny. Był entuzjastą tego języka, jego logiki i zwięzłości. Już w listopadzie 1918 r. Zygmunt przerwał studia i zgłosił się do Wojska Polskiego. Z powodu słabego zdrowia otrzymał służbę w sztabie generalnym. Jego ojciec tak pisał o tym do rodziny w Sieradzu, w grudniu 1918 r.: "Zygmunt wstąpił do sztabu generalnego i może za pół roku zostanie ministrem, o ile by dotychczasowy rząd pozostał nadal" (Cytat za Józef A. Kosiński, Album ...). Ministrem nie został, ale w czasie wojny 1920 r. został adiutantem generała Józefa Dowbór-Muśnickiego. Po skończeniu zaś wojny wrócił do studiów prawniczych oraz do udzielania lekcji matematyki. W maju 1923 r. ojciec jego pisał do Sieradza: "Zygmunt nocami zajęty jest w redakcji "Kirkuta Porannego", zaś po południu przygotowuje się do egzaminu, który ma niby zdawać w terminie dotychczas niedotrzymanym" (List z 10 maja 1923. Cyt. jak wyżej. Ojciec Zygmunta kąśliwie przekręca nazwę dziennika. Chodzi oczywiście o "Kurier Poranny"). Prawa nie ukończył - jak mawiał później - z powodu "panienki z okienka". Istotnie urzędniczka pracująca w biurze uniwersyteckim kazała mu chodzić "od okienka do okienka" w poszukiwaniu indeksu. Mogło to Zygmunta zniecierpliwić, lecz prawdziwej przyczyny odejścia od studiów należałoby raczej szukać w nim samym. W młodości bowiem dość trudno było mu zdecydować się na wybór właściwej drogi. Dlatego zapewne w latach 1927-1928 powtórnie związał się z wojskiem i pracował jako biuralista w Wojskowej Kontroli Generalnej. Poprzez młodszego brata, Leszka, Zygmunt zbliżył się do Skamandrytów, zespołu ówczesnej literackiej i poetyckiej cyganerii. Byli to poeci tej miary co Tuwim, Wierzyński, Słonimski. Spotykali się co dzień na pięterku kawiarni "Ziemiańskiej". Ze swoją pełną finezji umysłowością i ciętym dowcipem Zygmunt mile był widziany w gronie ludzi pióra i poetów. Udział w toczących się tam dyskusjach wzbogacał jego osobowość, spojrzenie na sztukę pogłębiało się, przeżywanie poezji stawało się bardziej intensywne. Jednocześnie jednak ten okres powojenny to lata nieuporządkowanego trybu życia, przynoszące niesmak i nudę. Poza korepetycjami, jakich udzielał, resztę dnia, a często i noce spędzał w kawiarniach i restauracjach, w oparach alkoholu i dymu tytoniowego. Były to lata szamotania się, lata poszukiwań. Jego stryjeczny siostrzeniec, cytowany tu już parokrotnie Józef Adam Kosiński, tak podsumowuje ten okres w życiu Zygmunta: "Jak wynika z tych niepełnych przecież informacji, bilans życiowych osiągnięć trzydziestoletniego Zygmunta można uważać jeśli nie za fatalny, to w każdym razie za niezadowalający. Matura zdana na skutek wybuchu wojny dopiero w dwudziestym pierwszym roku życia, studia wyższe nie ukończone, imanie się dorywczych i raczej przypadkowych prac, brak stabilizacji i brak określonego zawodu. Sytuacja zresztą dość typowa dla wielu inteligentów tego pokolenia, zaskoczonego i wykolejonego przez pierwszą wojnę światową (...). Nie wiadomo jak dalej potoczyłyby się losy jego i czy w ostatecznym rozrachunku nie stałby się zgorzkniałym inteligentem, któremu nie powiodło się w życiu - jak stało się to z jego najmłodszym bratem, Wacławem - gdyby w roku 1927, za pośrednictwem swego kolegi ze Sztabu Generalnego, neofity, Rafała Marcelego Blutha, nie zetknął się z księdzem Władysławem Korniłowiczem, a poprzez niego z Matką Elżbietą Czacką" (Józef A. Kosiński: Album...). Dodajmy do tego wpływ drugiego konwertyty, adwokata Tadeusza Braunsteina. Dzięki nim Zygmunt trafia w końcu do "Kółka" prowadzonego przez księdza Korniłowicza i włącza się w dyskusje i rozważania na temat sensu istnienia. Następuje wielka przemiana wewnętrzna - zerwanie z dotychczasowym trybem życia i odrodzenie wiary porzuconej u progu lat młodzieńczych. Co więcej - Serafinowicz podejmuje bardzo odważną decyzję. Rozpoczyna pracę w Laskach, proponowaną mu przez ks. Korniłowicza i ociemniałą Matkę Elżbietę Czacką, założycielkę Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi oraz Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, czyli - Dzieła Lasek. Dzień, w którym Zygmunt opuścił ostatecznie dom rodzinny, przenosząc się na stałe do Lasek ma symboliczną wymowę. Było to w wigilię Wigilii, 23 grudnia 1928 r. W przeddzień święta najbardziej ze wszystkich rodzinnego Zygmunt wybrał nową rodzinę. Stał się bliskim współpracownikiem Matki Czackiej, by wraz z nią współtworzyć Dzieło. Rozdział II Nauczyciel Decyzja, że podejmie pracę w Laskach i tu pozostanie, oznaczała zerwanie z dotychczasowym życiem w kręgu rodziny i przyjaciół młodości. Odważne wprzęgnięcie się w trudy laskowskiego bytowania z pierwszego, początkowego okresu tworzenia Zakładu dla Niewidomych. Warunki pracy i życia były tam wtedy prawdziwie ubogie i spartańskie. Stały niedostatek funduszy powodował częste braki opału i żywności. Nie było ciepłej wody, podczas mrozów zimna zamarzała w miednicach. Trudy codzienności odbijały się na obliczu młodego człowieka. Martwiły rodziców. W 1929 roku ojciec Zygmunta w liście do swego brata w Sieradzu tak opisywał warunki pracy syna: "Żywienie w Laskach jest bardzo pierwotne: kartofle, kasza, kapusta, kluski i chleb. Dla braku funduszy mięsa wcale nie jadają (...) Zygmunt sypia na wspólnej sali z niewidomymi, wygląda mizernie" (...) (List Z. Serafinowicza z archiwum rodzinnego, będącego w posiadaniu Józefa A. Kosińskiego.). Wspominając po dwudziestu latach tamte czasy Zygmunt Serafinowicz zwierzał się swemu koledze-nauczycielowi, że w okresie przedwojennym, gdy jedynie kwesta była podstawą egzystencji Zakładu, wydawało się, iż całe Dzieło lada dzień się rozleci. Wyznał też, że tę niepewność jutra trudniej było wytrzymać niż głód i chłód. Nie załamał się jednak i mimo wątłego zdrowia wytrwał w Laskach. Pierwsze dziesięciolecie pracy Zygmunta w Zakładzie dla Niewidomych to okres zbierania doświadczeń tyflopedagogicznych (tyflopedagogika - dział pedagogiki specjalnej, zajmujący się nauczaniem i wychowaniem dzieci niewidomych i niedowidzących.), wypracowywania własnych przemyśleń i metod. Był wychowawcą chłopców oraz uczył matematyki. Przypomnijmy, że przed przybyciem do Lasek udzielał przez szereg lat lekcji matematyki, można więc przypuszczać, że nabył w pewnym stopniu umiejętności przekazywania tego przedmiotu uczniom. Lubił matematykę, bo - jak mawiał - nie toleruje ona najmniejszego fałszu. Będąc w bardzo bliskim kontakcie z Matką Czacką, miał możność rozwijać wiedzę o niewidomych pod jej kierunkiem oraz kształtować swą pedagogiczną postawę. Uczestniczył w kursie tyflologicznym prowadzonym dla personelu przez Założycielkę na zmianę z siostrą Teresą Landy (Zofia Landy - siostra Teresa (zm. w 1972 r.), ukończyła studia na paryskiej Sorbonie. Żydówka, nawrócona za sprawą ks. Korniłowicza, uczestniczyła w dyskusjach jego "Kółka". W Laskach pracowała jako nauczycielka i kierowniczka szkoły od 1926 r. Napisała szereg artykułów do kwartalnika "Verbum". Współpracowała blisko z Matką Czacką.) oraz w spotkaniach rady pedagogicznej, którym przewodniczyła Matka Elżbieta. W roku szkolnym 1932-1933 mówiła ona na kursie dla nauczycieli: "To co wam podaję oparte jest na pracy ludzi, którzy swoje życie strawili na badaniu sprawy niewidomych. Taki kurs to nie tylko zapoznanie się z teorią spraw niewidomych. Jego celem jest również to, żebyśmy wszyscy poczuli się związani, żebyśmy sercem przylgnęli do sprawy niewidomych. Społeczność niewidomych trzeba kochać". W tamtych pierwszych latach istnienia Zakładu pracownicy Lasek jeździli po całym kraju, aż po dalekie kresy wschodnie, w celu wyszukiwania niewidomych dzieci znajdujących się nieraz w zapadłych wsiach, w warunkach bardzo trudnych. W podróżach tych brał udział również Serafinowicz. W ten sposób niewidome dzieci, nawet ze środowisk bardzo zaniedbanych, trafiały do szkoły i mogły się rozwijać. Kampania wrześniowa 1939 r. rozproszyła pracowników laskowskich. Zygmunt Serafinowicz znalazł się wraz ze swym oddziałem pod Lwowem. Po jego rozwiązaniu, jesienią 1939 r. pieszo przedostał się do wsi Żułów koło Krasnegostawu. Zatrzymał się w tamtejszym ośrodku rolnym Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, gdzie został do końca lat okupacji. W Żułowie Serafinowicz zastał ks. Korniłowicza oraz ponad 100 osób ewakuowanych z Lasek (siostry i niewidomi). Zakład był czynny bez przerwy. Pan Zygmunt w tym czasie pomagał w administracji, w pracy biurowej, uczył młodzież niewidomą przygotowującą się do matury, był lektorem niewidomych. Latem 1945 r. Zygmunt wrócił do Lasek, gdzie trzeba było organizować rok szkolny w nowych warunkach. Przed wojną funkcję kierowniczki szkoły pełniła zakonnica, wspomniana tu już siostra Teresa Landy. Wszystko wskazywało na to, że w nowej rzeczywistości odpowiedzialność za szkoły powinna przejąć osoba świecka. Matka Czacka poprosiła o to Zygmunta Serafinowicza. Na jej wyraźne życzenie Zygmunt zdecydował się podjąć to zadanie, począwszy od września 1945 r. Odtąd pracę kierownika i dyrektora szkół w Laskach prowadzić będzie przez 21 lat, choć sam zawsze uważał, że nie nadaje się do pełnienia jakichkolwiek funkcji kierowniczych, a tym bardziej administracyjnych. Ci, którzy go znali, wiedzą, że wyrażał tu najgłębsze swoje przekonanie, i że nie była to kokieteria. Stanowisko kierownicze obejmował Zygmunt w warunkach szczególnie trudnych, nie przypominających przedwojennych. Laski, zniszczone w 75% przez wrześniowe walki i pożary, odbudowywały się powoli. W ciągu pierwszych dwóch lat szkoły musiały pomieścić się w budynku, którego wypalona połowa była na razie nie do użycia. W tym samym budynku znajdował się również internat chłopców, po południu klasy szkolne służyły jako świetlice internatowe i to dla innych dzieci niż te, które rano w nich się uczyły. Pieniędzy wciąż było brak. Zabiegano nieustannie o przydział żywności, opału, budulca. Wygasło źródło pomocy, jakim jeszcze podczas okupacji była kwesta wśród właścicieli majątków ziemskich i większych gospodarstw chłopskich. Brakowało najprostszych sprzętów dla szkół i internatów, krzeseł, ławek, naczyń kuchennych i stołowych. Nadchodziły wprawdzie dary zagraniczne (Szwajcaria), lecz była to kropla w morzu potrzeb. Biblioteka szkolna spłonęła we wrześniu 1939 r., zaś pomoce szkolne nauczyciele musieli po prostu tworzyć sami. W gronie nauczycielskim zaszły zmiany, ubyło wielu doświadczonych pedagogów. Tymczasem zaś nawet od wychowawców mających wyższe studia humanistyczne Kuratorium żądało ukończenia dwuletniego Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej, co komplikowało sprawę uzyskania odpowiedniej kadry pedagogicznej. Choć bowiem szkoły Laskowskie były prywatne - organizacyjnie, programowo i metodycznie podlegać zaczęły władzom oświatowym, bezpośrednio reprezentowanym przez Kuratorium Okręgu Szkolnego w Warszawie. Rzeczywistość zmuszała do torowania nowych dróg i metod nauczania, jak szkolenie niewidomych dzieci z lekkim niedorozwojem umysłowym, nauka zawodu dla ociemniałych młodych inwalidów wojennych bez palców u rąk, bez dłoni, bez nogi, a także nauczanie specjalnymi metodami licznie napływającej młodzieży, która zachowała resztki wzroku w stopniu umożliwiającym czytanie drukiem normalnym. Nieco później podjęto się też wychowywania dziewczynki głuchoniewidomej. Tymczasem już 1 września 1945 roku, na podstawie ustnego zezwolenia inspektora Skulimowskiego uruchomiono szkołę podstawową. Jej pełna nazwa brzmiała: Prywatna Szkoła Podstawowa dla Niewidomych im. Tadeusza Czackiego Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. 13 września 1945 r. otrzymano pozwolenie na otwarcie gimnazjum - pod nazwą Prywatne Koedukacyjne Gimnazjum Zawodowe dla Niewidomych. Dzięki zdolnym i doświadczonym nauczycielkom, które po wojnie przeniosły się do Lasek ze szkół średnich w Warszawie i Lublinie, szkoła ta szybko stanęła na wysokim poziomie, szczególnie w przedmiotach humanistycznych. Niektórzy z jej absolwentów przechodzili po zdaniu egzaminów, do klasy X liceum dla młodzieży widzącej w Warszawie. Niestety, wkrótce państwowe władze oświatowe, zreorganizowały szkolnictwo specjalne. Zmieniły profil gimnazjum, wprowadzając bardziej techniczny program szkół zawodowych. Obniżyło to liczbę godzin dla przedmiotów humanistycznych, a co za tym idzie - ogólny poziom szkoły. Stała się ona Średnią Szkołą Zawodową. W tym samym czasie co szkoła podstawowa i gimnazjum - ruszyła trzecia laskowska placówka oświatowa - przedszkole. Kierownictwo i opiekę nad nimi wszystkimi objął Zygmunt Serafinowicz. Rok szkolny 1945-1946 rozpoczął się w Laskach z nieznacznym tylko opóźnieniem. Naukę podjęło wówczas 125 uczniów. W roku następnym było ich już 159. 15 marca 1946 r. kurator Okręgu Szkolnego Warszawskiego zatwierdził ostatecznie Zygmunta Serafinowicza na stanowisku kierownika szkoły podstawowej w Laskach. W październiku 1947 r. Ministerstwo Oświaty nadało mu dyplom nauczyciela uprawniający do nauczania matematyki w szkołach zawodowych specjalnych stopnia gimnazjalnego i w szkołach dokształcających zawodowych. Nie były to wszakże jedyne jego zajęcia. Przez długie lata Serafinowicz uczestniczył też w pracach Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej, z którego założycielką, dr Marią Grzegorzewską od dawna się przyjaźnił. Był też członkiem stworzonej w owym czasie przy Ministerstwie Oświaty trzyosobowej komisji doradczej do spraw niewidomych (wraz z prof. Marią Grzegorzewską i dr. Włodzimierzem Dolańskim). W ciągu kilkunastu następnych lat współpracował również z ministerialną komisją do spraw programów, służąc ministerstwu często swą opinią w różnych kwestiach, dotyczących niewidomych. 13 stycznia 1948 r. Zygmunt Serafinowicz został zatwierdzony przez Kuratorium na stanowisku dyrektora Prywatnego Koedukacyjnego Gimnazjum Zawodowego dla Niewidomych Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. I było wówczas rzeczą oczywistą, że gdy z początkiem lat pięćdziesiątych ruszy kolejna laskowska szkoła dla dzieci opóźnionych w rozwoju umysłowym, także i nią pokieruje "Pan Kierownik" - Zygmunt Serafinowicz. Będzie to czynił w szczególnie bliskiej współpracy z dr Marią Grzegorzewską, oboje przywiązywać będą wielką wagę do tego działu nauczania, nie istniejącego dotąd w Polsce. Dla potrzeb tej szkoły wypracowano metody i specjalne programy nauczania. W roku szkolnym 1965-66 miała ona już siedem klas i liczyła około 70 uczniów. Pan Zygmunt nie lubił swej kierowniczej, administracyjnej funkcji. "Jak łatwo żyć tym - powiedział kiedyś - którzy lubią swoją pracę i od razu otrzymują nagrodę za swój trud." Myślał wtedy na pewno o serdecznym przyjacielu, Henryku Ruszczycu, który wyżywał się w swej wychowawczej i nauczycielskiej w Laskach działalności. "A ja, zupełnie inaczej" - dodał. "Dla mnie życie zaczyna się dopiero poza pracą, nienawidzę tych wszystkich szkolnych zebrań, tej gadaniny, organizowania, planowania..." Przez dwadzieścia jeden lat był w Laskach kierownikiem przedszkola, dwóch szkół i jeszcze dyrektorem trzeciej - jednocześnie. "Prowadzę cały cielętnik" napisał kiedyś w liście do stryjecznej siostry... Był wspaniałym kierownikiem. W ciągu pierwszych sześciu lat powojennych kierownik szkół Laskowskich pracował w prymitywnych warunkach lokalowych: "kancelarię szkolną" stanowiło biurko i wiklinowa etażerka w pokoju nauczycielskim szkoły podstawowej, która znajdowała się w domu chłopców. Z braku środków na zaangażowanie potrzebnego personelu oraz braku pomieszczeń kierownik osobiście wypełniał sprawozdania liczbowe, stosy druków wszelakich, wypisywał legitymacje uczniowskie. Najwięcej czasu pochłaniały ogromne arkusze planów dydaktyczno-wychowawczych, uzyskanie zgody na przedłużenie poszczególnym uczniom prawa do nauki szkolnej poza osiemnasty rok życia. "Zastawałam pana Zygmunta nad płachtami arkuszy przesyłanych z kuratorium, pełnymi rubryk i rubryczek o charakterze czysto administracyjnym. Wpisywał osobiście w odnośne kratki dane o tym, ile np. sal czy WC liczy ta czy inna szkoła... Mierziła go taka biurokratyczna pisanina, a jednak solidnie ją wykonywał, nie mając nikogo do pomocy" - wspomina nauczycielka, Stefania Żyłko (Stefania Żyłko (1907-1974), nauczycielka w szkole specjalnej dla niewidomych w Wilnie. Po wojnie w Laskach.). Z czasem w układaniu planów godzin lekcyjnych zaczęła pomagać siostra Maria Stefania Wyrzykowska (Romana Wyrzykowska - siostra Maria Stefania (1899-1988), ukończyła studia w zakresie filozofii ścisłej na Uniwersytecie Warszawskim, była uczestniczką spotkań "Kółka" ks. Korniłowicza. W Laskach pracowała kolejno jako bibliotekarka, nauczycielka, kierowniczka internatu dziewcząt. W latach 1962-1977 pełniła funkcję przełożonej generalnej Zgromadzenia.). Po niej przejęła to zadanie młoda nauczycielka, siostra Miriam Isakowicz (Krystyna Isakowicz - siostra Miriam, nauczycielka matematyki, wychowawczyni dziewcząt niewidomych, przez kilka lat sekretarka Z. Serafinowicza.). Gdy nastąpiła wreszcie możliwość zorganizowania biura szkolnego, kierownik przekazał teczki z dokumentami siostrze Wacławie Iwaszkiewicz (Ella Johannsen-Iwaszkiewiczowa - siostra Wacława (1896-1977), pełniła ważne funkcje w Zgromadzeniu, była zastępczynią przełożonej generalnej oraz członkiem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. W okresie okupacji mianowana kierowniczką Zakładu, odpowiadała za jego bezpieczeństwo.). Podziwiała ona wtedy ich logiczny układ, posegregowanie i stwierdziła z uznaniem, że na podstawie tak systematycznie prowadzonych papierów łatwo jej będzie rozpocząć organizację biura. W roku 1951 kierownik otrzymał wreszcie osobny lokal na kancelarię szkolną. Nigdy zaś nie dorobił się gabinetu, przysługującego mu, jako kierownikowi trzech placówek szkolnych i dyrektorowi czwartej (Szkoły Zawodowej). Nigdy się nawet o to, wobec braku pomieszczeń - nie dopominał. Prywatne szkoły Laskowskie miały w początkach powojennego państwa ludowego żywot niełatwy i niestabilny. Ich istnienie zatwierdzano "do odwołania", a więc z ciągłym zagrożeniem upaństwowienia, przekształcenia ich lub likwidacji. Raził - ideologicznie niepożądany - religijny charakter wychowania tych szkół, a także ich prywatny, a więc dający spore możliwości uniezależnienia - status. Zależność programowa i metodyczna wobec państwowych władz oświatowych wiązała się z dwoma czynnikami: zapewniała Laskom uprawnienia szkół państwowych, a także umożliwiała zatrudnianie niektórych nauczycieli na etatach państwowych, z funduszu Ministerstwa Oświaty. Stanowiło to pewną pomoc materialną dla Zakładu. Na państwowym etacie kierownika szkół i nauczyciela, pracował przez cały czas Zygmunt Serafinowicz, będąc jednocześnie, od 1947 r., członkiem Zarządu Towarzystwa. Większość jednakże nauczycieli otrzymywała pobory od Towarzystwa. Trzeba przyznać, że ta dwoistość zatrudnienia Laskowskich pedagogów i dwoistość podległości szkolnej w praktyce stwarzały niezmiernie delikatną sytuację dla całego kierownictwa Dzieła. Między władzami szkolnymi, pragnącymi ingerować w najdalej idące szczegóły istnienia Zakładu, a kierownictwem Lasek często występowały napięcia. Rodziły się one także wewnątrz Zakładu, pośród nauczycieli. Niektórzy z nich bowiem uważali się bardziej za urzędników Kuratorium, niż za pracowników Towarzystwa. Okazji więc i powodów do częstego "odwiedzania" Kuratorium położonego w pierwszych latach powojennych na odległej Pradze - nie brakowało. Pan Kierownik był tam niemal stałym gościem, choć nie tylko on. W konfliktowych sprawach z władzami oświatowymi, interesów Lasek w Kuratorium bronili zwykle członkowie Zarządu: Zofia Morawska (Zofia Morawska współpracuje z Dziełem Lasek od 1930 r. Do wojny organizowała opiekę otwartą dla dorosłych niewidomych, pozostających w rodzinach. Po wojnie zaś kierowała administracją Zakładu. Od 1947 r. do dziś jest członkiem Zarządu Towarzystwa, pełniąc funkcję skarbnika.). i Henryk Ruszczyc (Henryk Ruszczyc (1902-1973), pracował w Laskach od r. 1930 jako wychowawca chłopców. Organizował coraz to nowe działy szkolenia zawodowego młodzieży niewidomej w Laskach, a także rehabilitację ociemniałych żołnierzy. Był członkiem Zarządu Towarzystwa jako wiceprezes.). Będąc na etacie Towarzystwa - mieli mocniejszą, bardziej niezależną niż kierownik (jak wiemy - zatrudniony na państwowym etacie), pozycję, łatwiej im więc było reprezentować stanowisko Zakładu. Pan Zygmunt natomiast był w Kuratorium najżarliwszym rzecznikiem interesów laskowskich szkół. Wojował tam nieustępliwie o ich sprawy. Najczęściej chodziło o przyjęcie nowego dziecka do Lasek, bądź też o kierowanie Laskowskich absolwentów szkoły zawodowej do liceum dla widzących w Warszawie. Władze oświatowe nie sprzyjały wówczas takim sytuacjom, zaś sławny w Laskowskich kronikach ze swej niechęci do Zakładu główny wizytator, pan W. G. - jeszcze będzie o nim mowa - z reguły nie godził się na takie propozycje. Serafinowicz wszakże nie dawał łatwo za wygraną. Póty cierpliwie wyjaśniał, uzasadniał i tkwił w Kuratorium, póki nie załatwił spraw na korzyść szkół. Uczniowie bowiem, wychowankowie Zakładu, laskowskie, niewidome dzieci, były zawsze dla pana Zygmunta "najważniejszą sprawą". Taka nieugięta postawa wymagała jednak od Kierownika dużej odwagi. Zygmuntowi Serafinowiczowi nie brakowało jej nigdy, nawet w najtrudniejszych czasach stalinizmu. Jego "ducha walki" wzmacniało najgłębsze przekonanie o słuszności reprezentowanej i bronionej przez niego sprawy. I jeszcze coś dla niego charakterystycznego, do czego przyznał się kiedyś w rozmowie z jedną z nauczycielek: "Moja odwaga - powiedział - polegała na swego rodzaju egoizmie. Nie chciało mi się płaszczyć. Żółć mnie brała: nie dość, że ten patrzy na mnie z góry, jeszcze ma myśleć sobie - boisz się mnie, durniu! Niedoczekanie!". W lutym 1953 r. przyjęto do zakładu głuchoniewidomą, czternastoletnią Krystynę Hryszkiewicz. Straciła ona wzrok i słuch w niemowlęctwie po dwukrotnym zapaleniu opon mózgowych. Było to dziecko z opóźnionym rozwojem umysłowym oraz ze szczególnie trudnym charakterem. W domu niczego jej nie nauczono. Mając w pamięci życzenie Matki Czackiej, by przy pierwszej możliwości otworzyć dział dla głuchoniewidomych, Serafinowicz osobiście interesował się postępami w rozwoju Krysi. Zorganizował jej indywidualne wychowanie i nauczanie. Trudne to zadanie powierzono siostrze Emanueli Jezierskiej, która opisała szczegółowo swoje doświadczenia w pracy z Krysią w książce "Obserwacje o głuchoniewidomej Krystynie Hryszkiewicz", wydanej przez PWN w roku 1966. Siostra Emanuela otrzymała do pomocy dwie siostry, które na zmianę opiekowały się Krysią przez 24 godziny na dobę. Postępy dziecka śledziła również dr Grzegorzewska, której ten dział tyflopedagogiki był bardzo bliski. Przy każdej bytności w Laskach miała bezpośredni kontakt z Krysią. W roku 1958 zaczęto w Laskach wprowadzać do nauczania początkowego (kl. I-III) tzw. metody ośrodków pracy. Serafinowicz czuwał z bliska nad tymi zajęciami lekcyjnymi, które w dużej mierze odbywały się w terenie: w ogrodzie warzywnym i kwiatowym, w polu, w lesie, na podwórzu i in. Podczas tych zajęć mali niewidomi uczyli się czytania i pisania w powiązaniu z poznawaniem otaczającego ich świata - roślin, zwierząt, maszyn, narzędzi itp. Metoda ta wyrosła z nowatorskich doświadczeń włoskiej twórczyni wychowania przedszkolnego, zmarłej w 1952 roku lekarki - Marii Montessori. Z jej szkoły powstałej dla dzieci, które widzą, a zbudowanej na podstawowym założeniu rozwijania spontanicznej aktywności dziecka i wszechstronnego kształcenia jego zmysłów. Był to doskonały sposób zapoznawania naszych niewidomych uczniów ze środowiskiem - za pośrednictwem konkretów. Czytanie i pisanie przestawało być abstrakcją. Udoskonalając metodę ośrodków pracy, młodsze klasy szkoły podstawowej w Laskach stawały się jakby polem doświadczalnym dla studentów Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej. Kiedy z okazji uroczystości 40-lecia Instytutu w r. 1961 zorganizowano wielką wystawę, Laski miały tam swoje stoisko obrazujące osiągnięcia całego działu niewidomych. Zygmunt Serafinowicz brał czynny udział w przygotowaniu materiałów do tej wystawy, podobnie jak i materiałów dotyczących szkolenia niewidomych na ogólnopolski kongres oświaty. Pana Zygmunta obchodziły żywo problemy tyflopedagogiczne w skali kraju. Dr Maria Grzegorzewska zaprosiła go do stałej współpracy jako recenzenta-konsultanta prac dyplomowych studentów Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej z działu niewidomych. Ileż pracy przysparzał mu ten dodatkowy obowiązek! Podobnie jak i kierowanie pracą studentów odbywających praktyki w szkołach Laskowskich. Jedna ze słuchaczek Instytutu, Maria Janik (później dyrektorka zakładu dla niewidomych w Krakowie) tak wspomina owe czasy: "Uwzględniwszy wskazówki metodyczne i własne doświadczenia Zygmunt Serafinowicz wskazywał studentom najlepsze drogi oddziaływania dydaktyczno-wychowawczego na dzieci niewidome. Jego wysoka kultura osobista, umiejętność nawiązywania bezpośredniego kontaktu, pozwalały słuchaczom jego wykładów na znalezienie własnej drogi poznawania dziecka. Studenci otrzymywali teoretyczne podstawy na wykładach prof. Grzegorzewskiej, w działaniu praktycznym korzystali z osobistych kontaktów z Zygmuntem Serafinowiczem - z jego ogromnego doświadczenia pedagogicznego. Łatwiej wtedy rozumieli metodę ośrodków pracy, której twórcą była Maria Grzegorzewska". W związku z ogólnie zwiększającą się liczbą dzieci niedowidzących w roku 1961-62 rozpoczął się napływ do Lasek młodzieży z trzecią grupą inwalidów, czytającej wzrokiem normalny druk przy pomocy odpowiednich szkieł, lornetek itp. Byli to absolwenci podstawowych szkół specjalnych dla dzieci słabowidzących. Mieli oni niewielkie szanse ukończenia szkoły średniej dla widzących, byli więc kierowani do Laskowskiej szkoły zawodowej. Jako dyrektor tej szkoły, Serafinowicz stanął wówczas przed nowymi zagadnieniami, które komplikowały organizację nauczania, wymagały tworzenia równoległych klas: dla niewidomych i dla słabowidzących. Ci ostatni byli pełni stresów spowodowanych przejściem do zakładu dla niewidomych. Rodziło to niemałe problemy wychowawcze. Atmosfera w Laskowskich szkołach sprzyjała poszukiwaniu nowych metod. Duży postęp obserwowano w pracach ręcznych dziewcząt i chłopców. Nauczycielka prac ręcznych dziewcząt, siostra Michaela Galicka, po latach prób doszła do opracowania własnych narzędzi, metod i programu. Dzięki inicjatywie Henryka Ruszczyca, również w pracach chłopców wprowadzono nową tematykę i nowe metody. Nauczyciele prac ręcznych zjeżdżali do Lasek z dalekich stron Polski po instruktaż oraz pomoce techniczne. Program prac ręcznych dla szkół specjalnych, wydany w 1965 roku, opiera się w ogromnej części na doświadczeniach szkół Laskowskich. Serafinowicz, choć nie był znawcą w tym zakresie, umiał poprzeć każdą dobrą inicjatywę. I co bardzo ważne - nie mieszał się do szczegółów. W tym miejscu warto wspomnieć o wielkiej jego przyjaźni z inną znaczącą indywidualnością pedagogiczną Lasek - Henrykiem Ruszczycem. Pozwalała ona na zgodną współpracę i wzajemne znoszenie różnic charakterów ich obu. A nie zawsze było to łatwe dla kierownika szkoły. Serafinowicz podziwiał pomysłowość Ruszczyca, jego intuicję, sposób prowadzenia internatu chłopców, umiejętność tworzenia "czegoś z niczego". Obaj przy tym obdarzeni niezwykłym poczuciem humoru - rozumieli się w mig. Do dziś krążą po Laskach opowieści o ich dowcipach i kawałach. Jak ten choćby, którym wprawili w kłopot jedną ze starszych sióstr, spotkaną na leśnej ścieżce: - Siostrzyczko - poprosili skromną franciszkankę - niech się nam siostra dobrze przyjrzy. My jesteśmy bardzo ładni, to wiemy, ale niech siostra nam powie, który z nas ładniejszy? Siostrzyczkę zamurowało. - Ja nie mogę - bąknęła nieśmiało. To muszą przełożone - dodała subordynowanie. I uciekła. Temperamentami dwaj przyjaciele różnili się bardzo; niespokojne, twórcze, często nagłe inicjatywy Ruszczyca bywały niekiedy uciążliwe dla drugich. Doraźne jednak spięcia między przyjaciółmi nie trwały dłużej. Dzięki Serafinowiczowi właśnie. Umiał on ustępować, nie był zazdrosny o wpływ na ludzi, nie drażnił go sukces innych. Potrafił Zygmunt Serafinowicz, z odwagą budzącą ogólny podziw, bronić interesów Lasek w najtrudniejszych sytuacjach. Podporządkowywał się wymaganiom władz, nie ukrywał jednakże własnych przekonań, bronił religijnego charakteru wychowania w Laskach. Na początku lat pięćdziesiątych władze oświatowe zaczęły stwarzać kierownictwu szkół laskowskich szczególne trudności, dążąc do upaństwowienia Zakładu. Nie odpowiadał im zwłaszcza katolicki charakter placówki. Szkołę nękały częste wizytacje, szukano dziury w całym. Zygmunt Serafinowicz z kulturą, lecz stanowczo przeciwstawiał się naciskom Kuratorium. Wszechmocnych wówczas wizytatorów, którzy umiejętnie tworzyli w Laskach atmosferę zastraszenia, zdawał się nie bać ani trochę. Jeśli w pobliżu był Henryk Ruszczyc, także człowiek nielękliwy - obaj panowie żartowali nawet. Zachowywali się w obecności "władzy" z najnaturalniejszą swobodą. Wizytatorów to wręcz zadziwiało. Ale ileż nerwów i bezsennych nocy kosztowało to kierownika! Kiedyś, po jednej z rozmów w kuratorium kierownik wrócił do Lasek wyjątkowo zdenerwowany. Spytany o przyczynę odpowiedział: "Wizytator okropnie na mnie krzyczał. Odmawiałem w tym czasie różaniec, trzymając go w kieszeni. Gdy wreszcie przestał krzyczeć, chwilę posłuchałem co mówi normalnym tonem. Jak zawsze - czegoś żądał. Mruknąłem więc - ach tak, to się zrobi". Do dziś nie wiemy czy cokolwiek z tego, co wtedy usłyszał - wykonał... "We wszystkim co robił, Zygmunt stał na straży prawdy. W tekstach sprawozdań, podań itp. nie tolerował upiększeń ani np. zaokrąglania liczb czy jakichkolwiek danych. W tym co mówił był tak rzetelny, że jego przeciwnicy mieli pewność, iż na jego słowie można całkowicie polegać. Nie żądali nigdy pisemnego potwierdzenia tego, co ustnie podał" - relacjonuje Zofia Morawska. Stanowczość w obronie swych racji łączył z rzetelną robotą. Może to właśnie budziło szacunek u ludzi odmiennych przekonań. "Niezawodnie punktualny, był co dzień rano o ósmej w biurze, co mogłam stwierdzić osobiście - dodaje Z. Morawska - gdyż pokój, w którym pracowałam, znajdował się naprzeciw biura szkolnego". Serafinowicz, choć tak niezmiernie oddany swej pracy, bywał narażony na wszelkiego rodzaju przykrości, nawet szykany, i to nie tylko ze strony czynników kuratoryjnych. Także wśród grona pracowników pedagogicznych znalazły się osoby, które rozmyślnie dokuczały swojemu kierownikowi i donosiły do władz oświatowych różne złośliwie "sfabrykowane" informacje o Laskach. Pan Zygmunt znosił cierpliwie te kłopoty i nieodmiennie powtarzał pod adresem takich jednostek: "Biedny człowiek, trzeba mu wybaczyć, wszyscy jesteśmy słabi". Uważał wręcz, że tacy ludzie potrzebują więcej modlitwy i wyrozumiałości niż inni. Atmosfera w pokoju nauczycielskim tworzona przez niektórych nauczycieli malkontentów była trudna do zniesienia. Jeden z nich, B. J., odmówiwszy kiedyś przyjęcia przydzielonych mu przez kierownika szkoły lekcji i planu pracy, zagroził równocześnie: "Jak mi nie ustąpicie, nie dacie tego co mi odpowiada, to pójdę do kuratorium, do ministerstwa! Ja tu tyle obserwuję! Was tu wszystkich zamkną i cały ten zakład zlikwidują!" Pan Serafinowicz nie rzekł nic, ale gdy B. J. po lekcjach wybierał się do domu, zaproponował, że go odprowadzi. Po kilku dniach ów B. J. zwierzał się koledze: "Wiesz, Serafinowicz ze mną rozmawiał... ustąpiłem mu, ale to już ostatni raz!" Takie sceny powtarzały się niestety wielokrotnie; również ze strony innych nauczycieli. Stosunek do kierownika był odbiciem krytycznego stanu stosunków wewnętrznych jakie wytworzyły się na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych w Zakładzie. Tendencja władz oświatowych do laicyzacji szkół i internatów, uparte dążenia do upaństwowienia Lasek czy też choćby do ograniczającego zakres wychowawczy - przekształcenia Zakładu w placówkę przeznaczoną wyłącznie dla dzieci niewidomych z upośledzeniem umysłowym - tworzyły stan zagrożenia. Niepewność jutra. Pomysł upaństwowienia niektórym nauczycielom w Laskach wydawał się atrakcyjny. Gwarantował przetrwanie placówki, a więc utrzymanie miejsc pracy. I, kto wie, dawał nadzieję na zmianę usytuowań personalnych. Mówiąc najprościej - na "pomyślną zmianę obsady kierowniczej" w Zakładzie. Nauczyciele ci, ludzka rzecz, usiłowali wyjść naprzeciw spodziewanej odmianie losu. Podburzali swych kolegów, jątrzyli uczniów przeciw zakonnicom, krytykowali wszystko wokół. Zdumiewająco wiele, bo przeszło połowa nauczycieli przyjęła w tamtym okresie postawę wręcz nieprzychylną wobec kierownictwa Zakładu. Czym to można tłumaczyć? Na pewno były różne przyczyny, ale dziś wiemy, że przeważały względy psychologiczne. Pierwszym czynnikiem sprzyjającym był ogólny nastrój, jaki wytworzył się w szerokich kręgach społeczeństwa w powojennej Polsce; przede wszystkim atmosfera uznania dla reform wprowadzonych przez nowy ustrój. Nowe zdobycze, jak: społeczne i majątkowe zrównanie wszystkich obywateli, ułatwiony dostęp do uniwersytetów i szkół średnich, podniesienie rangi wsi, itp. zyskiwały natychmiastową i szeroką akceptację społeczną. Niektórym środowiskom wydawało się, że nareszcie nastała era sprawiedliwości i powszechnej równości. Entuzjastów nowego systemu łatwo było dostrzec w kołach pisarzy, artystów, ludzi nauki. Coś z tych nastrojów przesiąkło do Lasek. Wielu osobom ustrój Lasek wydawał się anachroniczny, nie dość demokratyczny i sprawiedliwy, domagający się gruntownych przeobrażeń. Były też inne, bardziej przyziemne pobudki. Niewidome nauczycielki, a one przeważały, słysząc o zagrożeniu istnienia Zakładu, o czym wiele się mówiło - sądziły, że trzeba popierać ideę upaństwowienia, aby w razie, gdy ono nastąpi, nie straciły pracy, utrzymania i mieszkania. Na razie - na wszelki wypadek - krytykowały postępowanie kierownictwa. Podobnie postępowało wielu nauczycieli - mężczyzn, choć tu, wydaje się, grała przede wszystkim rolę ambicja. Upaństwowienie oznaczało wszak nowe porządki, nową obsadę kierowniczych stanowisk w szkole i w zakładzie, a więc nowe, atrakcyjne perspektywy. Przez wiele niedobrych lat społeczność nauczycielska w Laskach była wyraźnie rozbita. Polegać można było tylko na kilku osobach. Atmosfera pracy i życia w Zakładzie stała się wówczas szczególnie nieprzyjemna i trudna, zaś władze oświatowe troskliwie ją "podgrzewały". Towarzyszyły temu próby upolitycznienia placówki i związana z tym walka z jej religijnym charakterem. Któregoś dnia nauczycielka, Krystyna Kisielińska-Wiechowa, spotkała w autobusie jadącym do Lasek wizytatora W. G. Gdy szli razem w stronę zakładu, wizytator rozpoczął agitację: "Koleżanko, jesteście młoda, powinniście tu z nami współpracować. Jadę podpatrzeć tego starego lisa, Serafina, i te siostrzyczki... One mnie okłamują. Uczą religii i po swojemu program prowadzą. Nie uprzedzałem o przyjeździe, bo jak wcześniej powiem, to oni się tak przygotują, że wszystko jest cacy. Pójdziemy lasem, bocznymi ścieżkami - zaproponował - żeby nas zawczasu nie zobaczyli". I przezornie doprowadził ją pod drzwi klasy, w której miała lekcję. Gdy po paru minutach p. Wiechowa wyszła na korytarz, zobaczyła wizytatora pod drzwiami klasy, gdzie uczyła religii siostra Salezja. Podsłuchiwał. A później wezwał wszystkich nauczycieli. Była "burza": "Nie robicie tego, co jest nakazane, po kryjomu uczycie!" - wykrzykiwał. Takie sytuacje wymagały taktownej, lecz zdecydowanej czujności. Innym razem Kuratorium przysłało "urzędniczkę" w celu zorganizowania w Laskach Koła Związku Młodzieży Polskiej (Z$M$P). W porozumieniu z Zygmuntem Serafinowiczem - kierownikiem szkoły - Matka Benedykta Woyczyńska, ówczesna przełożona generalna Zgromadzenia, oświadczyła tej osobie, że nic nam nie wiadomo o zaangażowaniu jej do pracy. Dając pieniądze na drogę, wyprawiono "urzędniczkę" do domu na prowincję, skąd pochodziła. Na początku lat pięćdziesiątych w Ministerstwie Oświaty zażądano stanowczo, by w Laskach umieścić portret Stalina. I znów sprzeciwił się temu Zygmunt Serafinowicz i to kategorycznie: "Prędzej mi tu włosy wyrosną - uderzył się po dłoni - niż powieszę portret Stalina" - oświadczył otwarcie autorowi tej propozycji. Portret Stalina nie zawisł w żadnej sali, ale atmosfera tamtych lat długo ciążyła na życiu Zakładu. Wśród uczniów postawa Serafinowicza znajdowała szeroki oddźwięk. Rozumieli się często bez słów w tych trudnych czasach. Gdy umarł Stalin, a był to rok 1953, służbisty nauczyciel rosyjskiego w szkole zawodowej zadał wypracowanie pod tytułem: Jak przeżyłem dzień pogrzebu Stalina. Jadwiga Broniec, najlepsza uczennica z rosyjskiego, napisała wypracowanie na cztery strony, stylem rzewnym, aż sentymentalnym. Zakpiła sobie w ten sposób z nauczyciela, którego światopoglądu nie podzielano w społeczności uczniów. Ten poznał się na tym, ale przetrzymawszy klasówkę przez parę tygodni, ogłosił jednak, że najlepsze wypracowanie napisała Jadzia Broniec. I wówczas pan Serafinowicz polecił przepisać wypracowanie na ładnym papierze, po polsku i po rosyjsku, tak, aby pod każdą linijką pisaną brajlem można było napisać analogiczną treść pismem dla widzących. Przewrotna klasówka miała znaleźć się na wystawie dla rodziców urządzanej przy końcu roku szkolnego. Na pewne konieczne minimum ideologicznych wymagań stalinizmu musiano się zgodzić nawet w szkole laskowskiej. "Pamiętam codzienne ranne apele - wspomina Marian Hartman. Odbywały się przed rozpoczęciem lekcji. Była to straszna drętwość. Pan Zygmunt pojawiał się nieraz na takim apelu i jednym zdaniem potrafił rozładować ten nieznośnie oficjalny nastrój. Coś takiego powiedział i to odpowiednim głosem, że czuliśmy jak gdyby robił do nas perskie oko. Dawał do zrozumienia, że on wie jakie te apele są niepotrzebne, absurdalne, wie jak one nas dręczą... Jakby mówił: Wiem co wy o tym myślicie i ja myślę tak samo, ale tak być musi i wy też o tym wiecie"... A jak na to minimum reagowała młodzież? Ta sama Jadwiga Broniec, dziś - siostra Hieronima - zapamiętała taki incydent. Na codziennych apelach szkolnych obowiązywała wtedy tzw. "Błękitna Sztafeta" - trzeba było śpiewać którąś z wymaganych wówczas pieśni. Uczniowie zastrzegli sobie, że śpiewać będą tylko "Hymn młodzieży demokratycznej", a nie "Międzynarodówkę". Któregoś dnia jedna ze starszych klas zaśpiewała tę pieśń odwracając kolejność słów, śpiewając każdy wiersz od końca do początku. Cała szkoła dławiła się ze śmiechu, Pan Serafinowicz, starał się przekrzyczeć śpiewających: "Przestańcie, bo zamkną szkołę!" Uczniowie jednak zaśpiewali całość, czyli cztery zwrotki. Pan Zygmunt potem nie gniewał się na nich i sam się z tego "wykonania" śmiał. Na apelu jednakże musiał się złościć w sposób widoczny. Przecież nie było wiadomo co kto doniesie. Władze oświatowe zażądały też w tamtym czasie prowadzenia w Zakładzie organizacji szkolnych o wydźwięku ideologicznym. Kierownik w porozumieniu z Zarządem Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi zgodził się na założenie koła Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Niewidomy nauczyciel, uczący języka rosyjskiego podjął się prowadzenia tego koła, jednak na zebraniach zanudzał młodzież wykładami o socjalizmie. Zaczęły się gwizdy, potupywania na zajęciach, które zresztą odbywały się w godzinach pozaszkolnych. Dostało się za to Kierownikowi od tego nauczyciela: "Buntujecie młodzież w internacie... powiem o tym wizytatorowi W. G. jakie tu jest nastawienie młodzieży"... i tak dalej i dalej. Ostatecznie nauczyciel ten wycofał się z prowadzenia koła. Obowiązek ten przejął Pan Zygmunt. Od razu nastąpiły ogromne zmiany. Na zajęciach pojawiły się utwory Gogola, Czechowa, płyty z nagraniami muzyki rosyjskiej. Młodzi rozmiłowali się w ich pięknie do tego stopnia, że zaczęli przykładać się również do nauki języka rosyjskiego. Próby przekształcenia Zakładu w szkołę wyłącznie dla dzieci niewidomych z upośledzeniem umysłowym ponawiano wielokrotnie. Zagrożenie to wisiało nad Laskami przez blisko dwadzieścia lat. Po raz pierwszy dało o sobie znać w końcu roku szkolnego 1951?8:52. Już w czerwcu wiadomo było, że niektóre placówki szkolne w Laskach będą zlikwidowane (Drugi rozkaz rozesłania uczniów nadszedł w dwa lata po pierwszym, to jest w 1954 r., a trzeci pod koniec lat pięćdziesiątych, gdy władze zaczęły zaostrzać kurs złagodzony w okresie października 1956 r. Laski odesłały wtedy uczniów, którzy źle się czuli w Zakładzie, a pochodzili z innych rejonów.), ponieważ wtedy wizytator W. G. wezwał służbowo świecką wychowawczynię przedszkola, Stanisławę Myrtek, zatrudnioną na etacie państwowym i obiecał jej analogiczną pracę w Otwocku, na lepszych warunkach. Pani Myrtek na tę zmianę się nie zgodziła. W tym też czasie Wojewódzki Wydział Oświaty zażądał od Zakładu wydania 79 teczek uczniów szkoły podstawowej i zawodowej (dotyczyło to więc prawie połowy ogólnej liczby wychowanków), nie dając żadnych wyjaśnień. Podczas wakacji letnich 1952 roku rzecz się ostatecznie wyjaśniła. 23 sierpnia zakomunikowano Towarzystwu decyzję Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej o zabraniu dzieci z przedszkola, młodzieży ze szkoły zawodowej i częściowo ze szkoły podstawowej do innych, państwowych zakładów specjalnych, bez wiedzy ich rodziców. Równocześnie placówkę Laskowską miano nieodwołalnie przekształcić w zakład wyłącznie dla dzieci niewidomych z upośledzeniem umysłowym. Zarząd Towarzystwa złożył wówczas - na ręce prezydenta Bolesława Bieruta - memoriał, w którym prosił prezydenta o interwencję, w związku z bezprawnym postępowaniem władz oświatowych w stosunku do Zakładu w Laskach. W pierwszej części tego piętnastostronicowego pisma kierownictwo Zakładu przedstawiło w zarysie wagę odpowiedniego wychowania, wykształcenia oraz przygotowania do zawodu inwalidy wzroku. Dało obraz całokształtu szkolenia niewidomych przez Towarzystwo, które opierało się w tym działaniu na zasadach i metodach ogólnie przyjętych w Europie oraz na własnym długoletnim doświadczeniu. Nacisk położono na tak konieczne wychowanie dziecka, począwszy od przedszkola (Laskowskie przedszkole było w tym czasie jedyne w Polsce). Dużo miejsca poświęcono problematyce przysposobienia do pracy w zawodzie. W drugiej części - zwrócono jednoznacznie uwagę na fakt, że Kuratorium, stosując taką politykę, dąży do zniszczenia osiągnięć i doświadczeń wypracowanych w ciągu kilkudziesięciu lat istnienia placówki Laskowskiej, co przynieść może niepowetowane szkody niewidomym w Polsce. Ze strony Kuratorium - pisano w memoriale - jest to próba rozbicia pracy Zakładu. Formalnie szkół się nie kasuje, lecz faktycznie uniemożliwia się prowadzenie tych placówek - przez drastyczne ograniczenie liczby uczniów. Władze w ten sposób wykraczają przeciw prawom przysługującym szkole na mocy obowiązujących ustaw, gwałcą zarówno aspekt prawny jak i ludzki tej sprawy. Memoriał kierownictwa Zakładu, przesłany prezydentowi państwa, nie wyczerpał przeciwdziałań akcji unicestwienia Lasek. Do działań Zarządu dołączyły się wysiłki pracowników. Na własną rękę bowiem i we własnym imieniu dwaj niewidomi nauczyciele, Leon Lech i Stefan Rakoczy - podjęli energiczną, społeczną akcję organizowania protestów. Z ich inicjatywy absolwenci Laskowskiej szkoły, pracujący w tym czasie w Zakładzie (Stanisław Wrzeszcz i Stefan Rakoczy) objechali większe ośrodki - spółdzielnie pracy - zatrudniające byłych absolwentów Lasek (Szczecin, Trójmiasto, Poznań, Wrocław, Chorzów, Katowice, Zabrze, Kielce...). Ci - powiadomieni o projekcie zmiany profilu szkół w Laskach - wysyłali masowo do kancelarii prezydenta protestujące listy i depesze. Do tejże kancelarii wpłynęło także pismo ks. Prymasa Stefana Wyszyńskiego w tej sprawie. Mimo wszystkich interwencji rzecz długo wyglądała na przegraną, co oświadczył przedstawicielom Zarządu Towarzystwa życzliwy im wicewojewoda w Warszawie. Nieoczekiwanie jednak coś się odmieniło. Do Lasek przyjechał nagle kurator i powiadomił kierownictwo, że przenoszenie dzieci do innych szkół jest nieaktualne. Do dziś nie wiemy, co wówczas ostatecznie przeważyło szalę na korzyść Lasek. Władze oświatowe jednak nie dawały łatwo za wygraną. Po dwóch latach znowu wróciły do pomysłu zabrania znacznej części uczniów z Lasek i przeniesienia ich do innych, państwowych szkół specjalnych. Dzięki protestom rodziców, którzy masowo zjawili się w Kuratorium, tamtejsi urzędnicy nie odważyli się na przeprowadzenie tej decyzji. Następnym razem zbytni pośpiech w pracy urzędniczej doprowadził do nieporządku w papierach i wobec bliskiego już nowego roku szkolnego zrezygnowano z przenoszenia dzieci. Solą w urzędniczym oświatowym oku była wtedy, jak zawsze, religijność Laskowskiego wychowania. Zakład przeżył niejedną "wojnę o krzyże", tu może wspomnieć warto tę z końca lat 50-tych, gdy złagodzony po 1956 roku kurs antyreligijny znowu zaczął się zaostrzać. Zażądano wówczas zlikwidowania w szkołach, wprowadzonych tam po Październiku, lekcji religii (dotyczyło to także szkół prywatnych) oraz zdjęcia xxkrzyżów w klasach lekcyjnych. W sypialniach internatowych - zawyrokowano - mogły pozostać. Władze oświatowe przedsięwzięły akcję ogólnopolską. Zwołały zebranie wszystkich dyrektorów zakładów i szkół specjalnych. Tematem miała być organizacja nowego roku szkolnego 1958?8:1959. Sprawy tej jednak wcale nie poruszono, natomiast zażądano usunięcia ze szkół krzyżów oraz lekcji religii. W sali zaległa cisza. Nikt nie protestował. Wówczas wstał Zygmunt Serafinowicz i ściskając w ręku różaniec oświadczył, że jako człowiek wierzący nie wykona tego zarządzenia w swojej szkole. Choć żaden z wystraszonych dyrektorów go nie poparł (a wielu było katolikami), prowadzący zebranie zdetonowany tym odważnym wystąpieniem, stracił wątek i wkrótce zebranie zamknął. Wielu dyrektorów podeszło potem do Serafinowicza, by uścisnąć mu dłoń. Nie była to zresztą jedyna, w tej kwestii, demonstracja Serafinowiczowskiej odwagi i niezłomnej postawy. Osobną "propozycję" usunięcia krzyżów z klas lekcyjnych uczyniła niedługo potem Laskowskiemu kierownikowi pani naczelnik z warszawskiego wydziału oświaty. "Doradzała" remont szkoły w ciągu lata, zdjęcie krzyżów przed malowaniem ścian i niepowieszenie ich powtórnie. Kierownik zaprotestował. - Niewidomi nie zobaczą, że krzyżów nie ma. Dlaczego panu tak na tym zależy? - dziwiła się pani naczelnik. - Nie zrobiłbym tego choćby ze względu na pamięć Matki Czackiej, założycielki Zakładu. - Przecież ona nie żyje - niczego nie rozumiała pani naczelnik. Gdy wszakże, po dłuższej rozmowie, przekonała się, że niczego nie osiągnie, pogroziła: - Chyba zdaje pan sobie sprawę z konsekwencji, jakie pana czekają. Pan Zygmunt sprawę sobie zdawał nadto dobrze. Był właściwie niemal pewny, że zostanie zdjęty ze stanowiska kierownika. Z dnia na dzień oczekiwano odwołania go... Sprawa jednakże jakoś ucichła. Kierownik pozostał. Ale w Laskach nadal miało nie być spokoju. Nowy atak rozpoczął się późną jesienią 1958 roku. Wracając do starej koncepcji poinformowano znów nauczycieli, że szkoła zostanie przekształcona na zakład dla dzieci z upośledzeniem umysłowym. Wówczas to, z inicjatywy kierownika, wyjechali do Warszawy dwaj niewidomi nauczyciele: Leon Lech (pamiętny organizator akcji protestów z 1952 roku) i Zdzisław Zajączyński. Przewodnikiem ich był wówczas nauczyciel Michał Żółtowski. Mieli szukać ratunku w instytucjach społecznych, by przeciwdziałać tej destrukcyjnej decyzji. Najpierw zwrócili się do Polskiego Radia, do Fali 56, ale otrzymali odpowiedź, że rozgłośnia radiowa nie ma zamiaru zajmować się tą sprawą. Pojechali więc do Związku Nauczycielstwa Polskiego i tam zaczęli tłumaczyć, że oni, niewidomi nauczyciele z Lasek, protestują przeciw zmianie charakteru szkoły, ponieważ stanowi to zagrożenie dla ich pracy. Wśród opóźnionych w rozwoju bowiem jest szczególnie dużo dzieci z resztkami wzroku. Nauczycielowi niewidomemu trudniej będzie je uczyć, tym bardziej, że młodzież ta może wyzyskiwać wzrok na niekorzyść nauczyciela. W takiej sytuacji nauczyciele niewidomi musieliby odejść z pracy w Laskach. Argumentacja ta okazała się trafna. Związek Nauczycielstwa Polskiego wystąpił w obronie nauczycieli niewidomych, a zmiana profilu szkoły została wstrzymana. Niewątpliwie jednak największym i najtrwalszym sprawcą atmosfery szykan, która otaczała Laski w okresie powojennym był, wspomniany tu już dwukrotnie, wizytator Kuratorium Okręgu Szkolnego Warszawskiego, naczelnik W.G.. Zadaniem jego była likwidacja szkół i zakładów o charakterze wyznaniowym. Spowodował też zamknięcie szkół prowadzonych przez zgromadzenie sióstr szarych urszulanek, salezjanów, albertynów, szkoły żydowskiej. Począwszy od końca lat czterdziestych nękał Laski wizytacjami, wnikając we wszelkie szczegóły, badając podejrzliwie przeszłość personelu świeckiego w rozmowach indywidualnych. Bywały lata, w których wizytowano Laski po 4-5 razy na rok, nawet w miesiącach wakacji. Sprawdzano stan magazynów żywnościowych i spiżarni, wizytator G. osobiście ważył cukierki, stwierdzając, czy ilość wpisanych w kartotece 2 kilogramów zgadza się ze stanem faktycznym. Podejrzewał bowiem, że zakonnice okradają dzieci. Wizytatorowi temu różne rzeczy w Zakładzie długo wydawały się podejrzane, a przynajmniej niezrozumiałe. Co na przykład mogło znaczyć, że wychowawczyni z wyższym wykształceniem, pracująca za jakąś symboliczną opłatą, ofiarowuje jeszcze bezinteresownie wiele godzin ze swego wolnego czasu na pracę z dziećmi? Co ją do tego skłania? Jaka pobudka? Może jest to ukryta zakonnica? Ukryte zakonnice i ukryci zakonnicy byli wówczas największym straszakiem dla władz oświatowych! Wzywał więc tę osobę na rozmowę raz, drugi i trzeci..., usiłując wydobyć z niej wyjaśnienie w jakim celu tak się zapracowuje. Zauważył także, że i w biurze szkolnym jest ktoś podobny - więc dalejże znowu indagacje bez końca. Bezskutecznie. Niczego podejrzanego nie stwierdzał, a nie mógł pojąć w imię jakiej racji osoby te tyle świadczą drugim. Po prostu nie pojmował Lasek. Nastrój w jakim się żyło i pracowało w tamtych czasach ilustruje także inne wydarzenie. "W kilka tygodni po przyjęciu mnie do pracy w Laskach, wiosną 1951 roku - wspomina Michał Żółtowski - pan Zygmunt przyszedł do mnie i poinformował, że dziś do Zakładu przyjedzie wizytator W.G. Mieszkałem wówczas na parterze w budynku, w którym mieściły się biura. Pan Zygmunt poprosił, abym w ciągu ranka - gdy wizytator będzie przechodził przed nisko umieszczonym oknem mego pokoju - ukrył się gdzieś w głębi, aby nie zostać przez wizytatora dostrzeżonym. Uniknęłoby się w ten sposób zbędnych, a kłopotliwych wyjaśnień, kim jest nowy pracownik. Fakt, że nowy nauczyciel przed przyjściem do Lasek studiował dwa lata w seminarium duchownym mógł nie podobać się kuratoryjnym urzędnikom." Powoli jednak wizytator W. G. zaczął zmieniać swą postawę. Poznając stopniowo bliżej Zygmunta Serafinowicza, potrafił ocenić wkład i wyniki jego pracy, rzetelność, prawdomówność. Osobowość Pana Zygmunta wywierała na nim duże wrażenie. Z pozycji wroga zaczął przechodzić na pozycję coraz to bardziej neutralną, a w końcu nawet przyjazną. Wobec Zygmunta Serafinowicza szczególnie, ale w konsekwencji wobec całego Zakładu także. Miało to dać znać o sobie przy kolejnej, poważnej, może nawet najpoważniejszej próbie ataku na Zakład w Laskach. Zimą 1960 roku bowiem raz jeszcze odżyła w Kuratorium Okręgu Warszawskiego myśl o upaństwowieniu Lasek. Powodów do interwencji dostarczyć miała jeszcze jedna, bardzo wnikliwa wizytacja. By jej dokonać - kurator wezwał do siebie dwoje wizytatorów, którzy w ciągu blisko 12 lat przeprowadzali wizytacje w Zakładzie i polecił im dogłębne skontrolowanie pracy szkół oraz internatów w Laskach. Mieli oni wykazać poważne błędy pedagogiczne i metodyczne, co dałoby argumenty do upaństwowienia Zakładu lub jego likwidacji. "Oni uprawiają wrogą robotę" powtarzał. Dodał też, że zwracał się już z tą sprawą do kilku wizytatorów, lecz wszyscy mu odmówili, wymawiali się brakiem umiejętności wykonania tak trudnej misji. Acz niechętnie, wizytator Kazimierz Ożarzewski i wizytatorka Halina Kalicińska podjęli się tego zadania. Obydwoje dobrze znali Laski. Wizytator przyjaźnił się z panem Zygmuntem i na zebraniach dyrektorów siadał obok niego w ostatnich rzędach, gdzie słuchał dowcipnych uwag Serafinowicza. Wizytatorka zaś, przyjechawszy do Lasek, poszła prosto na rozmowę z panem Zygmuntem do infirmerii, gdzie wtedy chorował. Całkiem otwarcie opowiedziała o zaleceniach kuratora i zamierzonej przez niego akcji w stosunku do Lasek. Oboje wizytatorzy z góry wiedzieli, że nie znajdą niedociągnięć ani w realizacji programów, ani w metodach nauczania, czy w stanie higieny lub w poziomie wiedzy u dzieci. Mimo to - wizytacja trwała bardzo długo, od 4 stycznia do 19 lutego 1960 r. Była bardzo szczegółowa, a wizytatorzy przyjeżdżali w tym czasie do Lasek szesnaście razy. Wreszcie prace zakończono, ale długo nie następowało oficjalne ogłoszenie wyników. Zwłoka nie wróżyła nic dobrego, targała zaś nerwy tym, którzy byli zorientowani w sytuacji. Po wielotygodniowej przerwie wizytatorzy zjawili się nagle, żądając zwołania całego personelu pedagogicznego na zebranie. Zawiadomiono wszystkich o nadzwyczajnym posiedzeniu grona. Pan Zygmunt kręcił się po sali z wypiekami na twarzy, domyślając się, że pewnie chodzi o upaństwowienie Zakładu. Tymczasem wizytatorka Kalicińska rozpoczęła lekturę długiego sprawozdania. Zdumienie ogarniało słuchaczy w miarę, jak konstatowali, że z jej ust padają same pochwały pod adresem laskowskich szkół i internatów. Trudności miały się dopiero zacząć, bo protokół trzeba było przedłożyć kuratorowi. Ten natomiast przeczytawszy sprawozdanie, nie chciał go przyjąć. Zażądał wprowadzenia daleko idących zmian. "Tak zostać nie może - protestował - należy powyszukiwać wszelkie usterki. A w ogóle wykluczone jest, by kierownikiem szkoły był zakonnik" - upierał się przy swoim. Pani wizytator przyjechała jeszcze raz do Lasek. Wyjawiła panu Zygmuntowi swój kłopot: Nie mamy nic złego do powiedzenia o Laskach - przyznawała. Ale sprawy - czy kierownik jest zakonnikiem - poruszać nie chciała. On sam ułatwił jej to zadanie. Przyznał, że jest bratem III Zakonu św. Franciszka. - Niech pani to wykorzysta - upoważnił wizytatorkę. - Dla mnie to nie jest istotne - odparła rozsądnie pani wizytator. Nie wykorzystam tego - zapewniła. Ożarzewski i Kalicińska pojechali po poradę do swego szefa, starszego wizytatora W. G. On także był zdania, że protokół musi pozostać taki jak go napisano. Ten człowiek, który przez lata był największym wrogiem Lasek, teraz stanął po ich stronie. Wiele lat później wizytatorka Kalicińska przyznała, że był to wpływ Serafinowicza, jego konsekwentnie demonstrowanego dążenia do absolutnej prawdy, które budziło szacunek współpracujących z nim ludzi. Jakby pragnąc naśladować postawę pana Zygmunta oboje wizytatorzy oddali w kuratorium przepisane na czysto, lecz nie zmienione sprawozdanie. Było ono bardzo długie, obejmowało wszystkie działy łącznie z internatami i warsztatami, również plany lekcyjne, zawierało wszelkie dane liczbowe, mówiło nawet o charakterach nauczycieli. Wszystko uwzględniono i wszystko było bez zarzutu. Przeczytawszy nie zmieniony protokół, kurator wpadł w furię. Wraz z panią naczelnik żądał od wizytatorów, by protokół zmienić. By ustąpili. Wizytatorzy pozostali nieugięci. Skończyło się to dla nich niewesoło. Wizytatorkę przeniesiono do poradni wojewódzkiej, którą właśnie tworzono, zaś wizytatora skierowano do Dziekanowa, na stanowisko dyrektora szkoły dla młodzieży zagrożonej gruźlicą. Także ich szef, wiedząc, że popadł w niełaskę, sam postarał się o przeniesienie - został kierownikiem tej nowej poradni. Wszyscy troje więc przeszli na stanowiska prestiżowo niższe i gorzej płatne. Choć cena była wysoka, do upaństwowienia Lasek nie doszło! A sekretarz powiatowy PZPR w Pruszkowie na jednym z zebrań, na którym rozważano tę sprawę bronił Zakładu, mówiąc: "robią dobrą robotę i o wiele taniej, to czemu będziemy im przeszkadzać!". Wszystkie te, bardzo denerwujące wydarzenia, nadszarpnęły zdrowie ogromnie zaangażowanego w sprawy Lasek Zygmunta Serafinowicza. Był zbyt silnie związany z Zakładem i Dziełem, by nie przeżywać osobiście tych groźnych, prostackich przy tym prób jego rozbicia. Kolejna taka wizytacja zaważyła na jego losie w sposób decydujący. Miała ona miejsce wiosną 1966 roku, od 16 marca do 19 kwietnia i właściwie zakończyła się pomyślnie. Nagle jednak, w Wielkim Tygodniu, gdy uczniowie rozjeżdżali się już na ferie, zjawił się w Zakładzie ponownie, bez uprzedzenia, delegat z kuratorium. I zaczął od nowa wizytację w swoim stylu: kazał przynieść sobie wszystkie dzienniki, studiował je, zamykając się sam w klasie. Wyszukiwał usterki i zaocznie wydawał opinię. Dla Zygmunta Serafinowicza takie postępowanie było szokiem. Kroplą przekraczającą miarę wytrzymałości jego niemłodego organizmu stało się "tajemnicze" zaginięcie dziennika jednego z nauczycieli. Kierownik szkół Laskowskich nie wytrzymał napięcia, dostał rozległego zawału serca. Po kilku miesiącach choroby - zrezygnował z pracy. Nauczyciel i długoletni kierownik szkół Laskowskich - Zygmunt Serafinowicz - utrwalił się w pamięci ludzi, którzy go znali, pracowali z nim, uczyli się u niego, jako człowiek najlepszego serca, życzliwy wszystkim. Całkowicie oddany ludziom, Laskowskim dzieciom i całemu Dziełu Lasek. Prawy, odważny, odpowiedzialny w pracy, pogodny przy tym i pełen humoru, za swą troskę o innych i życzliwość dla całego świata, lubiany i ceniony przez wszystkich. Tę życzliwość dla każdego człowieka wyczuwali również pracownicy kuratorium. Serafinowicz okazywał im wiele sympatii, traktował jak zwykłych ludzi, a nie biurokratycznych urzędników, jakimi w istocie byli. Żartował z nimi, interesował się ich życiowymi sprawami. Kiedyś np. gdy wychodzili z Kuratorium obaj z Ruszczycem, jedna z wizytatorek, świadoma, jak wszyscy, choroby gardła pana Henryka podeszła i poprawiła mu niedbale zawiązany na szyi szalik. Na to Zygmunt odezwał się tonem żartobliwym: "Jednym to zawiązują szaliki, a na mnie to się psy wiesza...". Ileż takie odezwanie zawierało zwykłego, ludzkiego ciepła i sympatii dla dokuczliwych przecież urzędników. Miarą sympatii, którą Serafinowicz jednał sobie swych "nadzorców" - wizytatorów, był może list, który trzej z nich, chcąc odwiedzić go w 1963 roku w szpitalu, gdzie pan Zygmunt leczył dolegliwości żołądka i nerek, napisali - nie zastawszy już pacjenta na miejscu. 11 lipca 1963 r. Drogi Kolego! Tyle radości i rzewnych uczuć wynieśliśmy ze szpitala, ciesząc się, że Was tam już nie ma, i że nareszcie dane Koledze było wrócić do domu. O ironio! To rzadko bywa, żeby najbliżsi cieszyli się faktem zawiedzionego spotkania. Jesteśmy pełni najlepszych nadziei i wiary, że miły nam Kolega wrócił już do zdrowia. Życzymy nabrania sił i radosnych dni. Pozwoliliśmy sobie kwiatki złożyć z godnością we właściwym im miejscu (czyli w kaplicy - przyp. red.) wraz z najszlachetniejszymi intencjami zdrowia dla Kolegi. Piszemy tych kilka słów tuż po opuszczeniu szpitala i bardzo gorąco i serdecznie pozdrawiamy Kolegę". K. Ożarzewski H. Kalicińska W. Głuszczak W pamięci nauczycieli zapisały się pozytywnie godziny lekcji hospitowanych przez kierownika, który czynił to "w miły, prosty sposób, bez namaszczenia i celebrowania". Siadał wśród dzieci, a pod koniec lekcji tłumaczył im, jak wiele otrzymują od nauczycieli. W rozmowach z młodą nauczycielką, która go odwiedzała już jako emeryta, kładł nacisk na znaczenie wielokrotnego hospitowania nauczycieli. I wtedy wymknęło mu się: "To jedno może robiłem solidnie w mej pracy szkolnej; miałem po 80 godzin hospitacji na miesiąc". Siostra Rafaela Nałęcz, początkująca wówczas nauczycielka, mówi, że w trudną specjalizację nauczania najmłodszych klas metodą ośrodków pracy wprowadzał ją osobiście Serafinowicz poprzez codzienne hospitowanie jej lekcji. Siostra Rafaela uważa, że całą swoją dzisiejszą wiedzę w tej dziedzinie zawdzięcza ówczesnemu szefowi. - Przychodził każdego dnia i to na parę godzin lekcyjnych wspomina siostra. Od drzwi mówił "dzień dobry", brał wolne krzesełko, siadał w kąciku i otwierał gruby brulion w kratkę. Coś w nim piórem wiecznym notował. Miał w tym zeszycie dwie rubryki. Bez wyraźnego podziału kreską, ale były to rubryki na plusy i na minusy. Pod plusem zapisywał wszystko to, co w toku lekcyjnym mu się podobało. Drobne rzeczy i poważniejsze, ale wszystkie. Pod minusem - to co wymagało poprawy, wyjaśnienia czy tylko zwrócenia uwagi, że tak nie powinnam. Jak on to wszystko oceniał! O plusach mówił życzliwie - to jasne. Ale o minusach - chyba jeszcze serdeczniej. Nie tylko mogłam wszystko przełknąć, ale wydawało mi się to zupełnie naturalne, że robię błędy. A przecież bardzo trudno jest zwrócić uwagę drugiemu człowiekowi tak, by nie czuł się upokorzony..." Zdawało się, że ani na chwilę nie zapominał o bliźnich. Podobnie jak losy uczniów, obchodziły Serafinowicza także sprawy nauczycieli, ich problemy i kłopoty w życiu prywatnym. Ilekroć decyzje jego były dla kogoś niewygodne, starał się uwzględnić wszelkie dezyderaty - przydział przedmiotów, godzin, szukając najlepszych rozwiązań. I jakoś zawsze je znajdował. "Wiele miał z nami, niewidomymi nauczycielami kłopotów, a służył ciągle pomocą... Wynikało to z raz powziętej decyzji służenia niewidomym... Wielu takie decyzje podejmuje, a później wycofuje się z niejednej rzeczy. Serafinowicz do ostatka był konsekwentny" - wspomina Krystyna Wiechowa. W miarę czasu i możności pomagał uczniom, a także absolwentom znajdującym się już poza Zakładem - czasem pieniędzmi, lecz przede wszystkim lekcjami. Na prośbę przełożonych Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża douczał niektóre zakonnice, by mogły ukończyć szkołę podstawową lub średnią. Odbywało się to w całkowitej dyskrecji. Nikt prawie nie wiedział, ile dobra płynęło ze strony Serafinowicza. Delikatną troską otaczał nauczycieli uzupełniających studia zaoczne. Jedna z nauczycielek tak o nim napisała w swej pracy dyplomowej, przygotowywanej w Instytucie Pedagogiki Specjalnej: "Życzliwość i uznanie dyrektora Serafinowicza były mi zachętą do dalszych prac w prowadzeniu badań nad rysunkiem plastycznym i upoglądowieniem lekcji botaniki, zoologii i nauki o człowieku". Inna nauczycielka powiedziała kiedyś: "Dopiero po odejściu Zygmunta Serafinowicza w 1966 roku dojrzeliśmy w pełni, jakie niepowtarzalne wartości wniósł on w życie szkoły. Siostra Miriam Isakowicz wspomina cierpliwe znoszenie przez kierownika na sesjach pedagogicznych wypowiedzi nauczycieli, którzy nie mogli się zdecydować jaki stopień postawić uczniowi, czyli "hamletyzowali" - jak to określał Serafinowicz, co przedłużało nieznośnie sesję. Rozpoczynając pracę nauczycielską siostra Miriam była bardzo młoda i czuła się nieco onieśmielona prawie dorosłą młodzieżą w szkole zawodowej, gdzie uczyła matematyki. W Serafinowiczu, który był jej zwierzchnikiem przez jedenaście lat, widziała zawsze opiekuna swych pierwszych kroków nauczycielskich. W razie trudności wychowawczych udawała się do niego po radę, czy interwencję. Gdy nie prowadził lekcji, wspomina dalej siostra, bywał często obecny w szkole - we wnęce okiennej na korytarzu domu dziewcząt, gdzie mieścił się wówczas "pokój nauczycielski" Szkoły Zawodowej. W razie zaś nieobecności któregoś z nauczycieli po prostu brał jego godziny lekcyjne. Inna z sióstr nauczycielek pisze: "Pan Serafinowicz nie miał nic z urzędnika, co hamowałoby twórczą pracę nauczyciela, a jednocześnie zapewniał porządek i ład, wprowadzał w pracę nauczycieli wielką harmonię - konieczną do funkcjonowania szkoły, lecz pozbawioną wszelkiego formalizmu". W zebraniach rady pedagogicznej prowadzonych przez Serafinowicza uczestniczyła przez szereg lat siostra Blanka Wąsalanka, jako kierowniczka internatu dziewcząt. Wspomina z uznaniem jak każda z tych szkolnych sesji była doskonale przygotowana. Przewodniczący nie dopuszczał do większych kontrowersji dzięki temu, że w przeddzień osobiście rozmawiał z tymi, którzy mogli je spowodować. Przychodząc na sesję, malkontenci mieli już swoje zarzuty i trudności przedyskutowane w uprzedniej rozmowie z Kierownikiem. Serafinowicz umiał pomijać sprawy mało istotne, w dowcipny sposób skracał przydługie wypowiedzi niektórych obecnych, drobne spięcia rozładowywał humorem. Na spotkaniach tych mówiło się przede wszystkim o uczniach (rzadko o sprawach administracyjnych), nie tylko o ich wykroczeniach, zaniedbaniach w nauce itp., lecz ujmowano całościowo osobowość każdego z wychowanków. Zacytujmy tu list dra Włodzimierza Dolańskiego (W. Dolański, nieżyjący już ociemniały nauczyciel, pracował w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej, a figurował na liście nauczycieli w Laskach. Był założycielem Polskiego Związku Niewidomych.) wiele mówiący o stosunku Serafinowicza do nauczycieli. 30 sierpnia 1960 roku Szanowny Panie Kierowniku, Wobec tego, że z dniem 1 września br. przechodzę na emeryturę (...) pragnę niniejszym wyrazić Panu, jako przełożonemu, najserdeczniejsze podziękowanie za życzliwy zawsze stosunek do całego grona nauczycielskiego, a do mnie w szczególności. (...) Z przyjemnością stwierdzam, że od 1928 roku, kiedy to po raz pierwszy spotkaliśmy się, nigdy nie zaznałem od Pana żadnych przykrości (...) Dziękując za tę życzliwą i obiektywną postawę do mojej osoby, zapewniam, że zawsze zachowam Pana w miłej i wdzięcznej pamięci. W. Dolański Dawni uczniowie wspominają, że Kierownik dużo wymagał, prowadząc lekcję, zmuszał do pracy, do myślenia, ale nie zadawał do domu. Jeśli uczniowie czegoś nie rozumieli, twierdził, że wina leży po stronie nauczyciela, który widać nie potrafił dość jasno przedstawić tematu, wyjaśnić. Podkreślał, że nie należy nigdy twierdzić, iż dziecko nie chce się nauczyć. Zwiększyć trzeba wysiłek nauczyciela. Gdy uczniowie np. wysuwali jakiś dodatkowy problem, pan Zygmunt nigdy nie kwitował ich pytań słowami: to nie na temat. Jeśli problem był bliski przerabianego tematu, rozwijał go od razu, jeśli zaś bardzo odbiegał - przedstawiał rozwiązanie go schematycznie i zapowiadał, kiedy powrócą do niego. Pobudzało to uczniów do podsuwania nauczycielowi własnych zagadnień. W sposobie traktowania uczniów i w podejściu do lekcji pana Zygmunta dominował wątek humanistyczny. Dla niego nie była to godzina, którą trzeba "zaliczyć", bo jest opłacona. "Całą swą postawą ukazywał, że podczas lekcji można przekazać treści nie tylko merytoryczne" - wspomina Małgorzata Placha. "Uczył sposobu zwracania się do drugiego człowieka, kultury języka. Nie pozwalał mówić byle jak - szczególnie nauczycielowi. Irytowało go, jeżeli nauczyciel przedmiotów ścisłych używał języka tylko po to, by przekazać treść, a nie zwracał uwagi na budowę zdania, na sposób wyrażania się. - Nawet do równań trzeba mieć stosunek emocjonalny - mawiał. - Nie ograniczać się do tego, że tu dodajemy, a tam odejmujemy. To jest strasznie mdłe, a uczniów doprowadza do umysłowego zautomatyzowania. Postawa nauczyciela - mawiał dalej - może zasugerować uczniom, że szkoła to nie muszą być straszne nudy, że lekcji nie odsiaduje się za karę". Kierownik traktował uczniów bardzo serio, jakby pamiętał swoje własne szkolne czasy, wczuwał się w trudności, a nawet nudę związaną z udziałem uczniów w lekcjach i bardziej jeszcze z odrabianiem zadań na dzień następny. Widział w uczniu osobę, którą trzeba czegoś nauczyć, jej rozwój stawiał wyraźnie ponad konieczność realizacji programu. Z powodu takiego stosunku do ucznia wykroczeń przeciw dyscyplinie lub ogólnemu porządkowi nie traktował zbyt poważnie i nie kwitował metodami administracyjnymi. Najczęściej - odpowiadał dowcipami, dając w ten sposób do zrozumienia, że traktuje rozmówcę poważnie, bo na równi ze sobą. "Prowadził przedmiot trudny - więc często uczniowie nie umieli sobie poradzić - wspomina Marian Hartman. Jeśli się ktoś zaciął, czy jak to się mówi "podłamał", poczucie humoru pana Zygmunta oraz jego serdeczne podejście do ucznia ratowało sytuację. Kiedyś jedna z moich koleżanek rozpłakała się w czasie lekcji, zaplątawszy się we wzorach matematycznych. Pan Zygmunt przemówił do niej po ojcowsku: "płacze pani? o matematykę? o to, że się pani pomyliło? Wszystkim nam się w życiu myli". Pan Zygmunt dbał o to, żeby nikogo nie upokorzyć, żeby uczeń sam swoich porażek szkolnych nie odczuł jako upokorzenie. Przy takiej postawie pan Serafinowicz wiele zyskiwał jako nauczyciel - miał lepsze wyniki dydaktyczne, bo uczniowie nie mieli zahamowań, ani też niepotrzebnie zaniżonej oceny własnej". I jeszcze jedno zdarzenie zapamiętane przez tego ucznia. "Na lekcji matematyki był też prowadzony rysunek z zakresu geometrii, systemem brajlowskim. Rysowaliśmy radełkami, które znaczyły na odwrotnej stronie linię wypukłą. Rysowaliśmy trudne rzeczy. Nie mam zdolności manualnych i rysunki mi nie szły. Pan Zygmunt podszedł do mnie i powiedział: "Cóż to za abstrakcyjna rycina? Coś pan tu narysował, panie H.? Wtedy się zirytowałem, uznałem tę uwagę za wielką przyganę i pod wpływem impulsu podarłem rysunek. Tak mi było przykro, że ten rysunek jest do niczego niepodobny, że nie potrafiłem uchwycić nutki humoru z jakim ta uwaga była powiedziana. Dopiero potem uprzytomniłem sobie, że on chciał jakoś zatuszować, pokryć żartem tę sprawę. Pan Zygmut zaś zareagował ostro na zniszczenie rysunku. Podarcie go na oczach nauczyciela uznał za wybryk. Na przerwie czułem się bardzo nieszczęśliwy. I wtedy, niespodziewanie, usłyszałem jego głos: "No, panie H., będzie się pan gniewał na swojego starego nauczyciela?" Zacząłem bąkać, że skąd... że wcale.... i powiedziałem kilka słów przeproszenia. Dodałem też, że wolałbym zajmować się poezją niż geometrią, ale postaram się zrobić lepszy rysunek. "To rysunek pan zrobisz, a na poezję pan do mnie przyjdziesz". Od tego się zaczęło nasze wspólne czytanie wierszy...". (Marian Hartman ukończył wyższe studia i posiadł doskonałą znajomość kilku języków zachodnich. Pracuje dziś jako tłumacz kabinowy). "Zawsze traktował nas poważnie - kończy Marian Hartman. Gdy byliśmy w II klasie szkoły zawodowej, zaczynał nam mówić per pan. Do dziewcząt mówił per panna. - Niech panna Anna mi powie, co to jest trójkąt równoboczny, chyba wiesz coś pani na ten temat? Potrzebna mu była zarówno możność podzielenia się z kimś pięknem poezji, jak i sama przyjaźń z nami. Chciał mieć młodocianych przyjaciół, aby im coś z siebie dawać. Coś poza oficjalnym wykładem na lekcji. On się tym cieszył". Kiedyś najlepszy matematyk z całej szkoły, Jaś Krępa, wykrył błąd, jaki popełnił Serafinowicz w zadaniu matematycznym. Zygmunt zaśmiewał się ze swej pomyłki i cieszył, że uczeń myśli. Nie przeszkadzało mu zresztą, gdy ten uczeń na lekcjach nieraz się bawił, pisał lub nie, zależnie od fantazji. Według schematu utartego w szkole, trzeba by było takiego wyrzucać za drzwi. Pan Zygmunt wiedział jednak, że Jaś w mig chwyta każdy przekazywany problem z matematyki. Dziś doktor habilitowany nauk matematycznych, Jan Krępa, jest adiunktem na Uniwersytecie Warszawskim. Dla pana Zygmunta nie istniał uczeń niewygodny. "Nie wolno pomijać, czy zapominać żadnego ucznia" - mawiał. "Każdy powinien maksymalnie skorzystać z lekcji - wspomina jego rady nauczycielka matematyki, Małgorzata Pawełczak-Placha. W mojej klasie był głuchoniewidomy Grześ. Nauczyciele zostawili go samemu sobie, utrzymując, że praca z nim jest zbyt ciężka, a on i tak nie ma żadnych szans na przyszłość. Pod wpływem wskazań Serafinowicza, który był już wówczas na emeryturze, posadziłam Grzesia tuż obok siebie, od strony ucha, którym coś słyszał. Przekazywałam mu lekcję wprost do ucha. I co się okazało - Grześ skończył studia matematyczne i pracuje jako programista, korzystając dziś z doskonałego aparatu słuchowego, jakiego nie mieliśmy jeszcze w latach, gdy chłopiec u nas się uczył. Nie sprawdziły się prognozy nauczycieli!" Zdarzyło się też kiedyś, że kierownik przyłapał jednego z młodszych chłopców na paleniu papierosa. Starszym uczniom ze Szkoły Zawodowej pozwolono na to w ściśle wyznaczonym miejscu, młodsi natomiast próbowali czasem nielegalnie skorzystać z uprzywilejowań kolegów. Wziął wtedy pan Zygmunt chłopaka pod brodę i zagadnął poważnie: - No co synu i ty palisz? A jaki to tytoń, turecki, przedni? Chłopak, zawstydzony "rzucił" przedwczesne palenie. W dniu imienin Kierownika szkoła zorganizowała uroczysty apel. Mały Józek miał mówić wiersz jako jeden z punktów programu. Gdy nadeszła jego kolej, poczuł pustkę w głowie i nie wykrztusił ani słowa, za co dostało mu się od kolegów. Wieczorem, gdy chłopcy już w pidżamach kręcili się po korytarzu, Serafinowicz - spotkawszy Józka, zaprosił go do swego pokoju i zapewnił, że bardzo mu zależy na usłyszeniu jego wiersza. "Powiedz mi go teraz" poprosił. Uszczęśliwiony Józek, tym razem doskonale wywiązał się z zadania. Innego dnia siostra Blanka była świadkiem zajścia tak bardzo charakterystycznego dla osobowości Serafinowicza. Wychodząc z klasy po oczywistej scysji, powiedział na korytarzu do nauczycieli ogromnie zdenerwowany: - Z jednym łobuzem zawsze dasz sobie radę, ale z zespołem - ani rusz... Nikt pytań nie zadawał. Po kilku minutach podeszła do Kierownika grupka chłopców i ze szczerym żalem usiłowała go przeprosić. Kierownik ucałował wszystkich, a po ich odejściu stwierdził: - To anioły, nie dzieci! Gdy byłem uczniem, nigdy nie przyszłoby mi do głowy przeprosić belfra. Innym razem wyznał samokrytycznie tej samej siostrze Blance: - Jestem nieszczęsnym człowiekiem. Mam niskie ciśnienie, więc chce mi się spać. A jak napiję się kawy, wtedy się gniewam i wybucham. I muszę wszystkich przepraszać. Jedną z cichych pasji Serafinowicza było ukazywanie młodzieży piękna języka polskiego w prozie i poezji. Ze wspomnień ucznia, Wacława Kamińskiego, przypomnijmy takie zdarzenie. Na ognisku harcerskim Wacek popisywał się znajomością tekstów Wiecha, które recytował z pamięci przez kilkanaście minut. Wieczorem Serafinowicz zaszedł do sklepiku harcerskiego, gdzie dyżurował właśnie Wacek. Poprosił o dropsy, a nie mając przy sobie pieniędzy, umówił się, że Wacek po nie przyjdzie do jego pokoju. Gdy chłopiec się zjawił, padło pytanie: - Odrobiłeś lekcje? - Odrobiłem. - A masz trochę czasu? - Aż do meczu piłki nożnej nadawanego przez radio. - To poczytam ci coś lepszego niż Wiech. I kierownik zaczął czytać nowele Czechowa przetłumaczone piękną polszczyzną. Zasłuchany Wacek zapomniał o meczu, tak szybko upływał czas. Uczniowie bardzo sobie cenili takie nauki. 2 maja 1959 roku dawny uczeń Serafinowicza tak do niego pisał: W związku z obchodzonym rokiem Słowackiego, czuję się zobowiązany napisać do Pana. Pan to bowiem swoją pracą dokonał, że ja umiem dzisiaj odczuć piękno w utworach Słowackiego. Nie potrafię napisać nic więcej niż to (...) i za naukę szczerze dziękuję, Drogi mój Nauczycielu (...) Piotr Mateusiak Inny dawny uczeń Lasek, Bartłomiej Rogowski (Por. B. Rogowski: "Nie ocenieni ludzie w moim życiu". [W:] "Ludzie lasek", Biblioteka "Więzi", 1987.) tak po latach wspominał literackie przewodnictwo swego nauczyciela: "(...) Zygmunt Serafinowicz, brat poety Lechonia, sam też trochę poeta (...). Nigdy już potem - nawet na studiach polonistycznych - nie spotkałem nikogo, kto by znał, rozumiał i czuł literaturę tak prawdziwie, tak całym sobą, jak on (...) Takimi właśnie wyobrażam sobie naszych wielkich Skamandrytów (...)". Być może powinien być tylko nauczycielem. W najbliższym kontakcie z młodzieżą, z dziećmi. Ale wiedział, że jest także potrzebny jako kierownik. Wiemy już, że nie lubił zanadto tego zajęcia. Prace związane z kierownictwem szkół i organizowaniem zajęć szkolnych, uzgadnianie wymagań nauczycieli i łagodzenie trudności - wszystko to było dla niego wielkim, niejednokrotnie przytłaczającym ciężarem. Z ulgą kończył każdy rok szkolny, ale w połowie sierpnia, choć z ciężkim sercem, sumiennie zabierał się do organizowania nowego. Co roku zrzekał się swej funkcji kierownika, lecz na słowa Matki Czackiej: "zrobisz jak uważasz" - znów ją podejmował. Bez protestu. Z upływem czasu coraz to głębiej zaznaczał się w Laskach ślad wychowawczy, który zostawił za sobą Zygmunt Serafinowicz. On sam nie zdawał sobie chyba sprawy ze swego wpływu. Przez ostatni pięcioletni okres życia, już na emeryturze, mieszkał w zakładowej infirmerii, zdawałoby się w oddaleniu od spraw aktualnych. Pan Zygmunt - wspomina Michał Żółtowski - przeszedł na emeryturę niepostrzeżenie. Nie robił z tego żadnych dramatów, wyglądał nawet zadowolony, że go już nikt nie męczy czynnościami administracyjnymi, których nie znosił. Dzień umiał sobie świetnie wypełnić lekturą i kontaktami z ludźmi, którzy zawsze chętnie do niego napływali. Różnił się pod tym względem bardzo z Henrykiem Ruszczycem, który w momencie, gdy odchodził od pracy czuł się załamany i nie mógł sobie znaleźć zajęcia, które by mu dawało satysfakcję. Rzeczywiście okres emerytury szczególnie obfitował w odwiedziny przyjaciół spoza Lasek, a także młodych laskowskich pracowników, głównie z kręgu nowo przybyłych do Zakładu nauczycieli i wychowawców. Cenili oni sobie bardzo "ucztę duchową" jaką było słuchanie poezji lub prozy czytanej przez Serafinowicza. Prócz tego mieli z nim niejednokrotnie ważne do przedyskutowania zagadnienia: wybór drogi życiowej, zawarcie małżeństwa. Pan Zygmunt wysłuchiwał wszystkich cierpliwie. Nikomu nie odmawiał rady, pomocy. Wiele też czasu poświęcił młodej, zaprzyjaźnionej z nim nauczycielce, wprowadzając ją w tajniki nauczania. Uczestniczył w jej lekcjach. Był zdania, że każdy - choćby miał pracować krótko w Laskach i tylko w zastępstwie - powinien swoją pracę poznać jak najlepiej. Wśród wskazówek dawanych młodym nauczycielom warto przypomnieć radę oryginalną, ale i zastanawiającą, udzieloną osobie, którą Serafinowicz przygotowywał na stanowisko kierowniczki szkoły podstawowej: "Nie zapisuj się do żadnej organizacji społeczno-politycznej. Utracisz tam własną osobowość, po jakimś czasie przestaniesz samodzielnie myśleć, będziesz wyrażała myśli cudze, utartymi sloganami". Któż zaprzeczy, że miał rację? W skromnym pomieszczeniu infirmerii odwiedzali go długoletni pracownicy Dzieła, by zasięgnąć rady w sprawach, jakie niesie niełatwa rzeczywistość. Odwiedzali go też dawni zwierzchnicy z kuratorium. "Pełnią dobre uczynki wobec starego dziada" zwykł był wtedy mawiać Zygmunt. W swej skromności nie przypisywał tych wizyt zainteresowaniu własną osobą. Zygmunt Serafinowicz zmarł 23 listopada 1971 roku. Wśród dotkliwych bólów i słabości ciała nie opuszczał go kpiarski humor. Zastrzegł się przed śmiercią, aby go nie chowano w habicie, w którym nigdy nie chodził - choć miał do tego prawo jako członek III zakonu św. Franciszka - ani w sandałach, lecz w trzewikach "gdyż - jak się wyraził - bose stopy ogromnie nieestetycznie wyglądają". Pochowany został w Laskach na cmentarzu zakładowym. Wśród sosen, na piasku. W skromnym - jak wszystkie - ziemnym grobie z drewnianym, prostym krzyżem. Nieopodal mogiły Rodziców. W dniu śmierci Zygmunta Serafinowicza nauczyciele podjęli decyzję utworzenia stypendium Jego imienia, dając tym wyraz swej czci i przywiązania. Dzięki ofiarności niemal wszystkich pracowników Zakładu, dawnych uczniów oraz przyjaciół Zmarłego zebrano znaczną kwotę, od której procenty stanowią stypendium przyznawane po dziś dzień, corocznie, jednemu z uczniów kończących szkołę. Ta jednorazowa pomoc jest nagrodą przyznawaną wedle kryteriów, które, sądzimy, zaakceptowałby sam Zygmunt Serafinowicz. Otrzymać ją bowiem mogą uczniowie najlepsi, całkowicie niewidomi, posługujący się wyłącznie pismem Braille.a i wybierający się na studia. Przez kilka lat po śmierci Zygmunta Serafinowicza napływały do Zakładu w Laskach wspomnienia o nim - od zachowujących go we wdzięcznej pamięci byłych wychowanków i współpracowników. Tym ludziom Pan Zygmunt poświęcił większą część swego życia. Im służył do końca swych dni. Nigdy jednak nie uważał, że robi coś wielkiego. Przeciwnie - śmiał się z samego siebie, minimalizował zakres i wartość swych zajęć. Nie dostrzegał własnego wkładu w sprawę niewidomych. Nie podkreślał ciężaru swych obowiązków. Kilka fragmentów tych wspomnień chcielibyśmy przedstawić tu naszym Czytelnikom. Uzupełniają one plastycznie obraz postaci Zygmunta Serafinowicza. Mamy też nadzieję, że ułatwią utrwalenie tego obrazu w pamięci tych, którzy go nigdy nie poznali. Zofia Bielska (Zofia Bielska (1891-1977), ukończyła studia polonistyczne, uczyła języka polskiego w okresie 20-lecia międzywojennego, po II wojnie zaczęła pracę nauczycielki w Laskach, gdzie zakończyła życie.) Piękną duszę Zygmunta Serafinowicza poznawało się po stosunku do dzieci, które lgnęły do niego jak do ojca, kochającego ojca. Z reguły po pierwszych odwiedzinach malec odczuwał w panu Zygmuncie swego przyjaciela. Zobaczywszy go na drodze zakładowej, dzieciak puszczał rękę matki i biegł za nim, wołając "pan emeryt", "pan emeryt". Zwłaszcza pod koniec życia ten prusowski stosunek do najmłodszych występował bardzo silnie. Serafinowicz poczuwał się do obowiązku pamiętania o imieninach i urodzinach małych przyjaciół. Nie miał własnej rodziny, ale przed laty zaopiekował się trzema chłopcami po śmierci ich ojca. Byli to jego najbliżsi. (...) Zygmunt Serafinowicz to pełen uroku humanista, któremu nic co ludzkie nie było obce. Humanizm jego miał jednak głębokie podłoże chrześcijańskie. On nie czerpał z życia, on dawał z siebie. Troszczył się o każdego człowieka, tę swoją dyskretną moralną opiekę posuwał czasem daleko - aż do ryzyka. Kiedyś, na przykład, był w Laskach młody, początkujący nauczyciel, który jako wychowawca mógł budzić zastrzeżenia. Kierownik bronił go, lękał się czy poza Laskami odnajdzie łatwiej właściwą drogę. Powtarzał wśród starszych kolegów - nauczycieli: "Jeszcze poczekajmy, pomóżmy mu". Nigdy nie był skłonny do ukazywania wad, zawsze doszukiwał się ludzkich wartości. Do naszego Zakładu często przyjeżdżali różni goście. Wtedy wiadomo było że pan kierownik przyjmie wycieczkę, opowie o Laskach, wyjaśni metodę pracy w szkole dla niewidomych... Te wycieczki to jeszcze jeden ciężar, który dźwigał Zygmunt Serafinowicz także nie pozwalając się zastąpić. Wprowadzenie młodych, uczących się, było ważne, a któż lepiej od niego znał zagadnienie? Kiedyś, gdy tych wycieczek było do umęczenia dużo, powiedziałam: - Niech pan to raz nagra - będziemy gościom puszczać wykład z taśmy. Wiedział, że żartuję. Bo przecież inaczej mówił do studentów uniwersytetu, inaczej do słuchaczy Instytutu Pedagogiki Specjalnej, a jeszcze inaczej do gości z zagranicy. Siostra Miriam Isakowicz Odszedł przed kilkunastu laty, a jednak ciągle stoi przede mną żywy, serdeczny, otwarty, cały zwrócony na drugiego człowieka. Pan Kierownik - Zygmunt Serafinowicz. Dobrze pamiętam pierwsze spotkanie w Laskach. Rok 1955. Pierwsza moja praca w Szkole Zawodowej prowadzona jego serdeczną troską - troską Kierownika Szkoły. Mamy równoległe klasy, ten sam przedmiot - matematyka i geometria. Wspólne problemy, trudności, zagadki do rozwiązania. Uczniowie nieraz wzrostem przewyższają mnie o głowę. W klasie bardzo zdolnych kilku amputantów (niewidomych bez dłoni lub bez nogi - przyp. red.) onieśmiela moją postawę. Niektórzy z nich szybciej pamięciowo liczą ode mnie. Nie ze wszystkim umiem sobie poradzić, choć z takim zapałem przystępowałam do pracy. Dzwonek! Przerwa. I Pan Kierownik jest też już we "wnęce", na korytarzu (nie było wtedy jeszcze u nas pokoju nauczycielskiego). Służy radą, pomocą, posługą, tłumaczy, podsuwa różne rozwiązania - stawia wszystko zawsze w świetle prawdy. O wszystko możesz zapytać, bo wiesz, że cechuje go wielka tolerancja i szacunek do każdego nauczyciela i ucznia. A jakże często żartem i charakterystycznym dowcipem rozwiązuje trudne, wydawałoby się, problemy. Zawsze widzi przed sobą człowieka, zawsze dotyka najważniejszych spraw. Nie wiem jak to się działo, ale postać Matki Elżbiety Czackiej i Ojca Władysława Korniłowicza ożywały w rozmowach z Zygmuntem Serafinowiczem i stawały się coraz mi bliższe, ważne, pełne powagi, autorytetu i szacunku. Matkę i Ojca poznałam i pokochałam właśnie tam - przy stole nauczycielskim, na przerwach w szkole. I tam - jako młoda siostra franciszkanka "spotkałam" na nowo św. Franciszka. Wspaniała to sprawa, a może raczej przygoda, w której dane mi było uczestniczyć. Dziś jeszcze widzę, jak Pan Kierownik w "okienkach" wolnych od zajęć szkolnych, stojąc przy oknie odmawia różaniec, Anioł Pański, lub zmieniając charakterystycznym ruchem okulary, czyta coś z pism Matki. Starałam się wtedy nie przeszkadzać, ale przywołana życzliwym spojrzeniem, włączałam się do wspólnego "chwała Ojcu". A jak niepowtarzalne były zebrania rady pedagogicznej (trzy szkoły razem). Wszystkie sprawy załatwiane krótko, konkretnie i serdecznie. Nie brakowało w tych latach trudnych spraw. W momentach najbardziej zawiłych humor Pana Kierownika - pełen życzliwości do drugiego człowieka - rozwiązywał wszystko. Kiedyś uczeń mój powiedział: - Ja najbardziej ze wszystkich lekcji w szkole lubię zastępstwa z Panem Kierownikiem! Słusznie! Słyszę dziś jeszcze tak pięknie czytaną poezję i prozę, wiersze Lechonia, Puszkina i Księgi "Pana Tadeusza". Zadał mi ktoś pytanie: - Co najbardziej utkwiło ci z tych lat w pamięci? - Wiem! Pan Zygmunt Serafinowicz, mimo swojej wielkiej dobroci, bywał z natury gwałtowny i wybuchowy. Nieraz mocne uderzenie ręką w stół przerywało bieg rozmowy. Aż wstyd przyznać - miałam wtedy 25 lat, zareagowałam jak beksa, łzy stanęły mi w oczach. Pan Kierownik ściszył głos, choć nie pokazał, że coś zauważył... ...Tego dnia nie wyszedł jednak ze szkoły dopóki nie odszukał swojej "wrażliwej ofiary". Usłyszałam wtedy za sobą znajomy krok, znajomy głos i pełne dobroci słowa: - Nie chciałem, jeśli zrobiłem jakąś przykrość, to bardzo przepraszam. O mały włos nie rozpłakałam się po raz drugi, ale w porę wybawił mnie dzwonek, zwołując na ostatnią lekcję. To zdarzenie dało mi wiele do myślenia i nauczyło wiele. Podobnie, żaden zafrasowany uczeń nie przeszedł spokojnie obok Pana Kierownika, a wszelkie "biedy" znajdowały w nim pomoc i ratunek. - Zawiązał wstępniakowi bucik. - Podprowadził zabłąkanego Jurka do szkoły. - Odnajdywał Basi zagubione dłutko. A każdy "malec" potraktowany był bardzo poważnie. Zaś maturzysta - gdy na to zasłużył - wylatywał jak z procy za drzwi klasy, by za chwilę pokornie prosić o pozwolenie powrotu do niej. Za wszystkie takie "posunięcia pedagogiczne" uczniowie do dziś jak najserdeczniej wspominają swojego Pana Kierownika. I na zakończenie tych kilku krótkich wspomnień jeszcze jedna, ważna dla mnie data: Czerwiec 1966 roku staje przed nami zagadką. Bólem. Pan Kierownik leży w infirmerii po zawale; domyślamy się, że już może do szkoły nie wrócić. Początek roku szkolnego, gorący czas, organizacja pracy, zastępstwa, plany, dzienniki... Pan Kierownik wzywa mnie do siebie i znów długa, niezapomniana rozmowa na temat szkoły, ludzi i pracy, z uwzględnieniem potrzeb każdego ucznia i nauczyciela. Nie mówi nic o sobie... Tylko z troską o tych najtrudniejszych, a więc najbardziej potrzebujących. Kilka wskazań i rad. Potem razem odmówiony Anioł Pański i prośba: "Pamiętaj, to wszystko nie jest jeszcze najważniejsze". Tu podaje mi Biblię Tysiąclecia: "Pamiętaj, najważniejsze to to, co jest w tej książce napisane. Zapamiętaj to dobrze!" Przyjęłam tę Książkę (z odręczną dedykacją) i według wskazań co dnia szukam w niej Prawdy. Maria Zandbang (Maria Zandbangowa, więźniarka Ravensbruck, zaczęła pracować w Laskach już jako około 60-Letnia wdowa po wyższym oficerze Wojska Polskiego. Pełniła funkcję maszynistki w biurze szkolnym. Najskromniejszy z "Laseczników", ceniony i kochany przez wszystkich. Pedagog z powołania, uczył nie tylko niewidome dzieci, ale i tych wszystkich, którzy z nim współpracowali, lecz nie nieznośnie pouczając, strofując i krytykując, ale przez swój dowcip dobrotliwy a finezyjny. Z nim, jak powiedział jeden z naszych świetnych kapłanów, rozmawiało się, a nie mówiło do niego. Był mądry, więc dobry. Był mądry, więc pracowity. Był mądry, więc skromny. Dobroć jego dyskretna, jak on sam, okazywana zawsze tym, którzy jej potrzebowali. Pracowitość niebywała: wiele lat w tak zwanej minionej epoce pracował sam. Dziś są trzy dyrektorki szkół i osobna kierowniczka biura. Nie przepadając za pracą biurową i nadmiarem "papiórków", pracował szybko, łatwo. Nie był pobłażliwy dla urzędniczek biura. Wymagał estetycznego pisania i układu najgłupszych nawet dokumentów. Pisał kryształową polszczyzną, nie znosząc i nigdy nie stosując modnych, cudzoziemskich słów, często tak niepojętych dla odbiorców korespondencji (np. dla rodziców naszych dzieci). Pisał brudnopisy, bazgrząc nielitościwie (słabe oczy), ale stylem zwięzłym, jasnym, zawsze poprawnym. Nie pozwalał na przykład zaczynać listów od słów: "W odpowiedzi..." tylko koniecznie: "odpowiadając na...", tak rzadko prawidłowo stosowanych. Przy całej swojej dobroci, wpadał czasem w nieoczekiwaną złość, walił wtedy pięścią w stół i okropnie wrzeszczał, np. "bo bliźni to są cholery". W tym oczywiście nie było żadnej niechęci do tych bliźnich, tylko rozpacz, że są tacy jacy są. Szybko uspokajał się i przepraszał otoczenie. Kiedyś któraś z nas zaczęła dowodzić, że jest niepraktyczny życiowo. Znów walnął pięścią w stół i krzyknął: "Gdybym był praktyczny, to bym miał stół, lampę, żonę i troje dzieci...". Nie będąc biurokratą, miał lekceważący stosunek do godzin biurowych. Więc pracowało się czasem w godzinach dziwnych. Ale wszystko było załatwione na czas, choć w ostatniej chwili. Kiedyś na przykład ktoś do mnie puka, a jest godzina 5-ta rano. Słyszę głos Kierownika: "Pani jeszcze śpi, bo łóżko trzeszczy, ale proszę, aby pani zaraz napisała podanko, które musi być wcześnie wysłane do Warszawy". Innego dnia dał mi dużo rachunków czy wykazów do napisania. Dopiero po kolacji wybrałam się do Kierownika po podpisy. Mieszkał wtedy w domu rekolekcyjnym, którym kierowała wówczas siostra wymagająca stale rozmowy szeptem. Pan Serafinowicz miał malutki pokój ze słupkiem w środku (mawiał potem, że wiele lat chodził wokół słupka). Było lato, okna otwarte. Pan Zygmunt podpisał papiery i po swojemu zaczął opowiadać coś zabawnego. Oboje bardzo głośno się zaczęliśmy śmiać. Po chwili weszła sroga siostra i z wyrzutem w głosie zapytała: co się tu dzieje? A pan Serafinowicz, spokojnie: - urzędujemy... Miał jedną pasję: dobre książki. Ale nie zawsze były na to pieniądze. Swoje pobory rozdawał wokół siebie. Łaził ledwie odziany. Kiedyś wysłał mnie do Warszawy z butami do reperacji do jakiegoś prywatnego sklepu szewskiego. Majster pijany od rana, z pogardą obejrzał buty i wyprosił mnie ze sklepu wraz z nimi. Musiały one jeszcze długo służyć bez reperacji. Gdy już nie czuł się na siłach, aby pracować, sam ustąpił ze swego stanowiska. Zamieszkał w infirmerii, w prawdziwym pokoju i tam chętnie przyjmował tych, których lubił. Inni go trochę męczyli, ale ich cierpliwie znosił. Bardzo nie lubił ceremonii i uroczystości, szczególnie tych, które dotyczyły jego osoby. W dniu swoich imienin nie mógł nigdzie uciec, ale gdy ktoś się zbliżał z życzeniami - już z daleka głośno powtarzał: dziękuję, dziękuję - aby skrócić tę najczęściej banalną rozmowę, która by nieuchronnie musiała nastąpić. Nie lubił też ceregieli i szumnych uroczystości dla innych; któregoś roku, gdy był unieruchomiony w łóżku przez chorobę, usłyszawszy o jakiejś ceremonii dla jednego z pracowników, powiedział: "bardzo się cieszę, że jestem chory i nie muszę przy tym asystować". Styl tej uroczystości nie odpowiadał jego pojęciom o życiu franciszkańskim. Okazywał mi wiele przyjaźni i życzliwości, a że miał wielkie poczucie humoru - zwykle rozmawialiśmy na wesoło. Gdy już po ciężkich operacjach oczu, z laską wędrował czasem na spacer pod lipy, a zobaczył mnie z daleka, niezmiennie miał zwyczaj machania tą laską przed sobą nisko, niczym jakiś elegant osiemnastowieczny zamiatający proch wielkim kapeluszem. Był w tym wszystkim - w pracy i w swoich dowcipach - artystą, trochę cyganem najlepszego gatunku, bez cienia pozy na "poświęcenie się" czy "przepracowanie". Bez cienia "bohaterszczyzny". Gdy przed laty nie było jeszcze Pałacu Kultury, a na tym placu znajdował się przystanek autobusów PKS do Lasek, trzeba było stać tam pilnie, bo nigdy nie wiadomo było, kiedy autobus się pojawi, a gdy podjechał - zaraz uciekał. Kiedyś jesienią, w brzydki, deszczowy dzień, podchodzę do naszego przystanku. Stoi tam już trzech zmarzniętych panów. Jeden z nich to Serafinowicz. Na mój widok wszyscy zaczynają się bardzo śmiać. Czując, że to choć trochę musi być w związku ze mną, pytam z czego taka radość. Na to odzywa się dr Weremowicz (ówczesny lekarz zakładowy): "Bo my już tu stoimy od trzech kwadransów. Widząc panią, trochę bez sensu mówię: - Idzie pani Zandbang. A na to ponurym głosem odpowiada pan Serafinowicz: - A ja bym wolał, żeby to był autobus..." Z uciechą opowiadałam to wydarzenie jednej ze znajomych, która zdziwiona pytała: "I pani się nie obraziła?" Nie wszyscy mają poczucie humoru. Jerzy Szczygieł (Jerzy Szczygieł - absolwent szkoły w Laskach, magister polonistyki, autor kilku powieści. Do r. 1983 redaktor miesięcznika "Niewidomy Spółdzielca" oraz "Nasz Świat".) Siedemdziesiąt cztery lata życia. Z tego czterdzieści, a więc najdojrzalsze, oddał pracy pedagogicznej dla niewidomych dzieci. Mało kto dziś pamięta, jak trafił do szkoły, w której spędził swe życie. Chciałem znaleźć parę jego zdjęć, aby zamieścić na łamach czasopisma. Niestety, z wielkim trudem udało mi się zdobyć fotografię zrobioną gdzieś przypadkowo przez amatora. Inne zdjęcie z lat kiedy był młodszy, pożółkło już i wypłowiało; znalazł je ktoś w legitymacji nauczycielskiej. Z zaskoczeniem pomyślałem, jak niewiele zostawia człowiek po sobie śladów materialnych. Zygmunt Serafinowicz był przez długie lata kierownikiem szkoły w Laskach. Jednocześnie uczył. Najchętniej prowadził lekcje z przedmiotów ścisłych, szczególnie z matematyki, ale nieraz też wykładał język polski i inne przedmioty. Wszyscy na ogół orientowali się, że był bratem wybitnego poety, przebywającego na emigracji, Lechonia (...). Wśród niewidomej młodzieży Zygmunt Serafinowicz cieszył się sympatią i szacunkiem. Powściągliwy w uczuciach, patrzył na swych wychowanków z lekka kpiącym uśmieszkiem, lecz równocześnie wyrozumiale. (...) Każde uczniowskie przekroczenie lub złamanie dyscypliny potrafił zobaczyć we właściwych proporcjach i nawet jeśli już przemawiał do słuchu, rozsądku, czy sumienia, robił to jakby mimochodem, apelując raczej do głowy niż do serca. Przeżywał sukcesy swych uczniów, cieszył się z nich, lecz nie żywiołowo, ale dyskretnie. Inni nauczyciele umieli okazać wylewność, dość ostentacyjne zainteresowanie się problemami uczniów, on żył jakby ciszej od innych, ale każde jego zetknięcie się z uczniami zostawiało ślad. Powtarzał często, że nie zawsze ważne są regułki i wzory, znacznie większa sztuka to umieć myśleć. Przez długie lata przyjaźnił się z Henrykiem Ruszczycem. Obaj lubili żartować z siebie, nawet na temat, kto pierwszy pożegna się z tym światem. Stanowili niejako przeciwieństwo swoich postaw. Ruszczyca pasją była praca niewidomego, poszukiwanie i tworzenie zawsze czegoś nowego w tej dziedzinie. Zygmunt Serafinowicz natomiast dbał, aby absolwenci wychodzący ze szkoły byli ludźmi myślącymi - i jeszcze coś - rozkochani w literaturze. Jego wielką pasją była poezja rosyjska. Umiał na pamięć dziesiątki wierszy Lermontowa, Puszkina. Potrafił cytować je przy każdej okazji, podkreślając piękno języka rosyjskiego. Jeszcze jakby słyszę jego głos mówiący: Noczewała toczka zołotaja na grudi uciosa wielikana... (nocowała chmurka złotowłosa na górskiego szczytu twardym łonie...) (Michał J. Lermontow: Szczyt. Tłum. Leonard Podhorski-Okołów.) Nieraz, jako chłopiec, przechadzałem się z nim, jesienią lub wiosną, słuchając tych wierszy. Lubił też zadawać literackie zagadki. Na przykład pamiętam, jak spytał mnie kiedyś: "Co widział stary subiekt Rzecki z Lalki - tuż przed śmiercią?" A kiedy zastanawiałem się zbyt długo, mówił z pamięci: "został tylko dymnik. Z początku był on wielki jak talerz, później jak spodek, a potem zmalał do rozmiarów srebrnej dziesiątki..." - A wiesz dlaczego "srebrnej dziesiątki" - pytał. - Był subiektem przecież - odpowiedziałem. Całe życie liczył ruble i dziesiątki. Powściągliwa proza Prusa bardzo pasowała do psychiki Zygmunta Serafinowicza. (...) Rzecz, która jakoś wyjątkowo wyczuwalna była w Zygmuncie Serafinowiczu to to, że umiał z niewidomymi współpracować. Ludzi ofiarnych i oddanych w szkole laskowskiej było więcej, ale oni najczęściej pracowali dla niewidomych. Serafinowicz przyjaźnił się z niewidomymi nauczycielami, ot jak z kolegami tego samego zawodu i zainteresowań. Kiedy chowano go na wiejskim cmentarzyku, tym ostatnim chwilom towarzyszyły szeregi ociemniałych, byłych wychowanków, nad grobem nikt nie przemawiał. Zmarły nie życzył sobie żadnej oracji. I to również do niego pasowało. Wszystkie takie historie traktował przez całe życie z kpiną człowieka trzeźwo myślącego, ale i wrażliwego. (...). W ostatnich latach podobno odszedł nieco od rozlewnej poezji Lermontowa i rozczytywał się w innym poecie rosyjskim - Błoku. Smutne, półabstrakcyjne strofy Błoka tchną aż pesymizmem. I to mnie zastanawia, bo myślę, że Serafinowicz przeżył swoje życie tak, jak chciał. Sądzę, że gdyby przeczytał to krótkie wspomnienie o sobie, spojrzawszy na mnie kpiąco powiedziałby zagadkowo słowami Błoka: A ciebie mi żal, żal przecie... O serce niemądre, śmiejące się dziecię. I kiedyż się wreszcie uciszysz?... (Aleksander Błok: "Jesienna miłość". (fragment). Tłum. Franciszek Siedlecki.) Andrzej Adamczyk (Andrzej Adamczyk, absolwent szkoły w Laskach, dr nauk fizycznych, od 1981 roku dyrektor Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Laskach.) Lekcje Zygmunta Serafinowicza były niepodobne do innych, niezapomniane. Pan Zygmunt prowadził je jak gdyby od niechcenia, z przedziwną lekkością. Nie niosły ze sobą żadnego napięcia. Atmosfera pozwalała na swobodny oddech. A na przykład lekcje tak świetnej nauczycielki, jak Zofia Bielska, to typowe jednostki metodyczne. (...) Z góry wiadomo jak się potoczy każda godzina języka polskiego. Nie było tam miejsca na nieprzewidziane. Czasem, gdy tłumaczył dłużej zawiłości matematyki mniej zdolnemu uczniowi, niektórzy rozpoczynali pod ławką grę w szachy. Między innymi i ja spędzałem tak część lekcji. Pan Zygmunt stawał za plecami grających i rzucał pytanie: "Jak stoisz w tej partii?" Wiedział, że obaj gracze doskonale opanowują tajniki matematyki. Inne wydarzenie: podczas jednej z lekcji klasa rozwiązuje w ciszy zadanie matematyczne, Zygmunt Serafinowicz chodzi po klasie i cicho pogwizduje. Jeden z uczniów zaczyna też pogwizdywać, lecz nieco głośniej. Nauczyciel zatrzymuje się. Wszyscy z zapartym tchem czekają, co teraz nastąpi. Serafinowicz podniesionym, zirytowanym głosem: - Co ty sobie myślisz? Gwiżdżesz na lekcji? - A pan też gwiżdże - odpowiada uczeń. Serafinowicz, już spokojniej: - No tak, rzeczywiście, nie będziemy już więcej gwizdać na lekcji. Pan Serafinowicz miał szczególne poczucie humoru. Często np. pokpiwał ze swego serdecznego przyjaciela, Henryka Ruszczyca, który nie potrafił wymówić głoski "r", wydając z siebie wówczas coś w rodzaju "h". Zapamiętałem takie zdarzenie. Staliśmy na przystanku tramwajowym we trójkę: Zygmunt Serafinowicz, Henryk Ruszczyc i ja. Pan Zygmunt podprowadził mnie do kiosku, łypnął łobuzersko w kierunku Ruszczyca i powiedział do mnie: - Poproś tę panią o książkę dla dzieci "Jak Henryś nauczył się wymawiać "r"". Stanisław Makowski (Stanisław Makowski, absolwent szkoły w Laskach, zdał maturę w liceum dla widzących, pracuje jako korektor brajlowskiej drukarni PZN. Tekst ten jest skrótem wspomnienia pt. "Pan Zygmunt Serafinowicz jakiego pamiętam", opublikowanego w książce "Ludzie Lasek" (oprac. T. Mazowiecki). Biblioteka "Więzi", Warszawa 1987.) Jesienią 1945 roku Laskowska szkoła ruszyła z całym impetem. Młodzież, która już przed wojną ściągnęła tu z wielu zakątków Polski, spragniona wiedzy - chłonęła ją łapczywie. Laskowscy nauczyciele, którzy jeszcze podczas okupacji niemieckiej śmiało przekraczali zakreślone przez wroga granice nauczania, potajemnie uzupełniając i wzbogacając wiadomości swych uczniów, teraz nie szczędzili sił ani czasu, by wychowankowie mogli dobrze wykonać postawione przed nimi zadania. Zapytany, jaki zawód chciałbym zdobyć w przyszłości, odpowiedziałem, że zamierzam zostać nauczycielem. W Laskach powstało wówczas - obok szkoły powszechnej i zawodowej - małe liceum ogólnokształcące. Słowo "małe" odnosiło się wyłącznie do liczby uczniów, nie dotyczyło zaś programu, który nie różnił się od ogólnie obowiązującego. Jednak mój kolega (...) i ja postanowiliśmy uczyć się dalej w liceum w Warszawie. Pracowaliśmy z wielkim zapałem. Laskowskiemu gronu pedagogicznemu przewodził Zygmunt Serafinowicz. On sam wprowadzał nas w tajniki algebry i geometrii. Podręczniki, których nam wtedy brakowało, starał się zastępować przejrzystością wykładu. Żywym słowem przedstawiał teorię, dowodził twierdzeń, objaśniał rysunki, kreśląc je naszymi rękami. Nieraz, wskazując stosunkowo łatwy sposób rozwiązywania trudnych na pozór zadań, mówił: "Moi drodzy, tu trzeba nosem, rozumiecie, nosem". Owa "psia" przenośnia wyrażała niby prostą, lecz jakże często zapomnianą przez nauczycieli prawdę, że o powodzeniu ucznia decyduje nie tylko pamięciowe opanowanie materiału, przyswojenie pewnej liczby schematów, ale i inteligencja. Przygotowywaliśmy się do zdania małej matury. Sześciu nauczycieli pracowało nad odpowiednim umeblowaniem naszych głów. Uczyliśmy się od rana do wieczora, mając po 9 lekcji dziennie i odrabiając zadania domowe. Pan Zygmunt mawiał nieraz: "Możecie się wcale nie uczyć, byleście tylko umieli". I wiódł nas przez świat liczb tak właśnie, jak Cezar swych żołnierzy przez Galię - "magnis itineribus" (...). Lubił sięgać pamięcią do swych lat gimnazjalnych i wówczas śmieliśmy się rozgłośnie z nim, ubawieni barwnością jego opowiadania. Często dochodziło do głosu jego wspaniałe poczucie humoru, a że prawdziwemu humaniście nic co ludzkie nie było obce, przeto w subtelnej materii iście czarnoleskiego dowcipu zalśnił nierzadko krwisty rubin "Panarejowego" figlika. Kochał się w poezji i nieraz nam ją pięknie czytał: Ja wiem, że ci jest trudno przemóc grób. Lecz zrób to, jeśli możesz! Dla mnie zrób! lirycznie recytował jakiś utwór, którego ani autora, ani tytułu nie pamiętam. (Jest to fragment wiersza Jana Brzechwy pt. "Ojciec", którego pełny tekst brzmi następująco:) Nieżywe, smutne słowa:" Mały Jaś"! Mów do mnie znów, jak dawniej, światło zgaś, chcę z tobą być, jak dawniej, sam na sam, by dobrze, tak jak dawniej, było nam. Przy tobie, tak jak dawniej, siądę tuż, i będę aż do świtu milczał już. I tylko będę słuchał twoich słów, a ty znów, tak jak dawniej, do mnie mów! Ja wiem, że ci jest trudno przemóc grób, lecz zrób to, jeśli możesz! Dla mnie zrób! Tu nic się nie zmieniło, tylko - czas... Przyjdź do mnie nie na długo, chociaż raz, i powiedz, tak jak dawniej: "Mały Jaś", obejmij, tak jak dawniej, lampę zgaś, do siebie na kolana znów mnie weź, i siwe moje włosy dłonią pieść. Nadeszły wreszcie dni rozstrzygające, gdy pomyślnie zdany egzamin ze wszystkich przedmiotów szkolnych miał nam otworzyć drzwi gimnazjum im. Tadeusza Rejtana w Warszawie. Któregoś z tych dni, przed samym wyjazdem, przyznałem się Panu Serafinowiczowi, że nie bardzo wiem, jak należy tłumaczyć formę łacińskiego czasownika, supinum. Choć uczył mnie matematyki, wydobył skądś gramatykę łacińską i przeczytał z niej zdanie, w którym występowało owo supinum. Zdanie to zapamiętałem chyba na całe życie: Quid est iucundius cognitu atque auditu quam sapientibus sententiis ornata oratio (Nie ma przyjemniejszej rzeczy dla ucha i umysłu jak trafnym powiedzeniem okraszona mowa). Mój egzamin z matematyki nie wypadł niestety zbyt pięknie. Coś tam pokręciłem z równaniami pierwiastkowymi i ostatecznie zasłużyłem na marną trójczynę. Pan Serafinowicz, gdy mu o tym powiedziałem, chwycił mnie za ramię, potrząsnął potężnie, ale nie rzekł nic (...). Później, gdy zaliczono nas już w poczet uczniów gimnazjum Rejtana, pan Zygmunt wystarał się dla nas o miejsce w "Antonianum", internacie prowadzonym przez ojców reformatów. Początkowo ojcowie wahali się, czy nas przyjąć. Chodziło o to, czy poradzimy sobie w gromadzie widzących chłopców. Jednakże przekonywające argumenty pana Serafinowicza rozproszyły te wątpliwości. Po maturze, mieszkając jeszcze kilka lat w Laskach i pracując w Warszawie, spotykałem czasem Zygmunta Serafinowicza, najczęściej w drodze do autobusu. Krótką wymianę uwag i myśli cechowała zawsze serdeczność i niefrasobliwy humor (...) Toteż w mojej pamięci pozostanie zawsze pogodny i uśmiechnięty. Rozdział III Wiara w życiu Zygmunta Serafinowicza Od najmłodszych niemal lat bardzo pragnąłem wierzyć, nie miałem tylko pojęcia "jak się to robi" - napisał o sobie Zygmunt Serafinowicz. Miałem nostalgię wiary - powiedział w innym miejscu. Ta nostalgia, nie zawsze uświadomiona, towarzyszyła mu w ciągu całej młodości, która przebiegała między służbą wojskową, studiami prawniczymi a spotkaniami po kawiarniach z literacką bohemą. Nie ma pani pojęcia, jak ja się wtedy nudziłem - powie po latach do Teresy Bromowiczowej, wspominając te czasy. Przypuszczał, że właśnie w piekle ludzie tak będą się nudzili. Pustka i nuda. Wszystko bez celu, bez sensu. I wtedy, dzięki przyjaciołom - konwertytom, poznaje ks. Korniłowicza... Spływa na niego łaska Sakramentu Pojednania i Pokuty. - Nagle - jakby spadł grom - opowiadał dalej Teresie Bromowiczowej. - To było szybkie, jak błyskawica, ale ta chwila zadecydowała o całym dalszym życiu (...). Wielkie przeżycie wewnętrzne. Bliski, niemal wyczuwalny kontakt z Bogiem. Jasność i wielkie szczęście. Szedłem przez łąki, a niebo, obłoki i słońce były świadkami mojej radości, że oto odnalazłem cel w życiu! Chciało mi się krzyczeć na cały świat: Jest Bóg! - A co było potem? - zapytała Teresa Bromowiczowa. - Potem były Laski - odpowiedział. - Ale czy to... ta jasność... wróciła jeszcze? - Nie. Już nigdy. Ale pamiętam tamtą chwilę. Zostawiła pewność. I tego się trzymam. Całe jego dalsze życie było konsekwencją tej pewności. (por. Teresa Harsdorf-Bromowiczowa: "Wspomnienie" (w rozdziale IV; "W oczach przyjaciół"). Choć był człowiekiem oszczędnym w słowach, szczególnie na temat przeżyć własnych, jednakże o okolicznościach swego nawrócenia mówił z niektórymi bliższymi mu osobami. Widać dystans lat zobiektywizował niezwykłość nadprzyrodzonego doznania. Już jako emeryt rozmawiał o tym kiedyś z Laskowską nauczycielką, Elżbietą Iwańską. Zawsze chciałem wierzyć - mówił - lecz jakoś nie mogłem, nie byłem w stanie. Dochodziłem do przekonania, że to nie dla mnie, i że należy dać już sobie z tym spokój. Miałem wówczas 30 lat (...) Pytałem nawet mego kolegi, Rafała Blutha - jak się robi, żeby wierzyć? - Wyspowiadaj się - poradził mi. - Jak można obcemu człowiekowi spowiadać się ze swoich najintymniejszych przewinień? - zapytałem. A na to Bluth: - Bądź pewny, że nie ma takiego świństwa, jakiego by przed tobą nie popełnił któryś ze świętych. A jednak wydawało mi się to niemożliwe. Jakże spowiadać się, gdy nie wierzę, nie potrafię więc i wzbudzić żalu. W nocy jednak zrobiłem rachunek sumienia. I nic. Żadnego żalu za grzechy. Nic. Bardzo krótko i szybko, niepewnie, poprosiłem wtedy Boga o żal. Przyszedł taki, jakiego nigdy później nie doświadczyłem. W krótkim czasie zostałem zrobiony na marmeladę... Później już wiedziałem... Wiedziałem, że Bóg jest. - To był największy w moim życiu szok. Znaczy ten moment, w którym uwierzyłem. "Dla mnie osobiście jest rzeczą wzruszającą, że łaska Boża może człowieka dopaść i powalić nawet w późniejszym wieku..." napisze potem kiedyś, jako człowiek już sześćdziesięcioletni, w liście do stryjecznej siostry. Ta pewność, że Bóg istnieje, dana w chwili łaski, pozwoliła Zygmuntowi zerwać "z dnia na dzień" z nieuporządkowanym stylem życia, z papierosami, alkoholem, z uciechami życia stołecznej Warszawy, przejąć się regułą św. Franciszka. Praktykował ją od początku w sposobie mieszkania i odżywiania - w owych latach nader w Laskach skromnego, a także - ubierania się. Włożył płócienny, wyblakły kitel ongiś niebieskiego koloru i łatane spodnie, które przydzieliły mu siostry w zakładzie Laskowskim. Zimą chodził w butach z cholewami, latem w trepkach na bose nogi, co uważał za "obrzydliwość". Został tercjarzem franciszkańskim, przyjmując imię brata Leona: wszedł do małej wspólnoty III Zakonu św. Franciszka (Św. Franciszek z Asyżu założył trzy zakony. Pierwszy - byli to bracia mniejsi zwani franciszkanami, drugi - siostry klaryski, trzeci, przeznaczony dla świeckich, jako bezhabitowy, powołany był na innych prawach. Mogli do niego wstępować również ludzie żyjący w małżeństwie. Członkowie Trzeciego Zakonu, zwani tercjarzami, mieli przez swą postawę chrześcijańską i życie modlitwy przyciągać ludzi do Boga, pełniąc uczynki miłości wobec innych. Tercjarz miał się odznaczać skromnością w ubiorze i jedzeniu. Miał prawo przyjąć imię zakonne, oraz być pochowany w habicie franciszkańskim. W latach 50-tych rząd PRL rozwiązał wszystkie stowarzyszenia, w tym także tercjarstwo. Od tej chwili nie wolno było powoływać się oficjalnie na przynależność do III Zakonu. Inne zakony - jak np. dominikanie, benedyktyni, karmelici posiadają również trzecie zakony.) do której już wcześniej należeli inni współpracownicy Matki Czackiej: Antoni Marylski (brat Piotr), Witold Świątkowski (brat Bartłomiej), Stanisław Piotrowicz (brat Józef). Podobnie jak kilku innych pracowników w owych czasach, brat Leon nie pobierał wynagrodzenia w gotówce. Dopiero po II wojnie - jako kierownik szkół - został nauczycielem etatowym i był na liście płacy kuratorium. Wówczas - w miarę koniecznej potrzeby - kupował sobie coś z ubrania. Mimo niewielkich środków finansowych, dzięki wrodzonemu wyczuciu estetyki, ubierał się ze skromną, a wytworną elegancją. Józef A. Kosiński pisze w Albumie: "Dla wychowywanego przez dom rodzinny w całkowitym indyferentyzmie religijnym spotkanie z tymi dwoma wybitnymi postaciami polskiego katolicyzmu (ks. Korniłowiczem i Matką Czacką) przyniosło zasadniczy przełom". W ciągu pierwszych dziesięciu lat swojej pracy w Laskach Zygmunt toczył walkę z własną naturą - gwałtowną i porywczą. Nadmierna wrażliwość systemu nerwowego powodowała wybuchy gniewu przy lada okazji, bywało, że rzucał wtedy niewybredne epitety pod adresem uczniów. Absolwenci Lasek pamiętają jeszcze tego pana Serafinowicza sprzed 1939 roku! Wiemy jednakże, że wierny był modlitwie i Mszy św. codziennej, że odmawiał regularnie Officium do Matki Bożej. Miał na biurku Drogę Krzyżową słowami Pisma Świętego, wydaną w 1912 r. nakładem Biblioteki Kórnickiej książeczkę, zawierającą rozważania męki Pana Jezusa. Zachowały się wspomnienia jednej z absolwentek Lasek oraz niektórych sióstr o Drodze Krzyżowej odprawianej przez Zygmunta Serafinowicza. W początku lat trzydziestych, gdy Laski nie miały na stałe księdza, prócz ojca Korniłowicza, który był przepracowany i często wyjeżdżał, Zygmunt - na jego prośbę - prowadził Drogę krzyżową dla wszystkich sióstr i pracowników Lasek w kaplicy zakładowej. Siostra Germana (Elżbieta Murawska) (Elżbieta Murawska - siostra Germana (1911-1981), wieloletnia kierowniczka przedszkola w Laskach, obdarzona wyjątkowym talentem pedagogicznym, wychowała liczne zastępy niewidomych, którzy doszedłszy do wieku dorosłego nie przestali jej odwiedzać.) twierdzi, że jego sposób prowadzenia Drogi Krzyżowej najgłębiej trafiał jej do serca: "Zygmunt czytał zgromadzonym słowa Pisma św., niczego nie komentował. Ale jak czytał... Te przerwy, zawieszanie głosu... Tak zwyczajnie, tak prosto, a jakże przejmująco..." Serafinowicz ufał całkowicie duchowemu kierownictwu Ojca Korniłowicza. Z owych lat mamy dwie wzmianki o Zygmuncie w listach Matki Czackiej: (...) Dziś był u mnie Zygmunt. Omawiał sprawę swego regulaminu (...). Pracy na jego stan zdrowia ma dość (...) co mnie dziwi, że chce podporządkować się temu, co mu proponuję. Matka mówiła tu o układaniu planu dnia i codziennych zajęciach wychowawczych. Osobiście kierując na co dzień pracą braci tercjarzy, miewała z nimi spotkania wspólne oraz indywidualne rozmowy. Zygmunt w szczególny sposób poddał swoje sprawy życiowe zdaniu Matki. "Jedną miałam tylko dziś pociechę, to długą rozmowę duchową z Zygmuntem - pisze Matka. Chwała Bogu, że dobrze z jego duszą, poważnie i szczerze ze mną mówił (...), jakoś się pogłębia jego życie wewnętrzne. Na dowód jak po paru latach pobytu w Laskach duchowość Zygmunta, a co za tym idzie jego sposób spowiadania się, odbiegały od zwyczajów przyjętych przez ogół ówczesnych penitentów, przytoczmy przygodę, jaka spotkała go w konfesjonale u przypadkowego spowiednika w Warszawie. Gdy Serafinowicz wyznał winy swego ostrego języka, ksiądz zapytał: "A do Komunii św. przystępujesz?". "Tak, codziennie" - brzmiała odpowiedź. Spowiednik zdumiony, wykrzyknął z oburzeniem: "Bez codziennej spowiedzi!? Diabeł ubrał się w ornat i dzwoni na Mszę św.! Nie dam ci rozgrzeszenia!" Pobożna babinka po drugiej stronie konfesjonału, głośno wtedy jęknęła: "O Jezu!" Myślała pewnie, że jakiś zbrodniarz się spowiada, bo ksiądz grozi i krzyczy. Ksiądz, ochłonąwszy nieco, postawił bardzo zasadnicze pytanie: "A w piątki pościsz?" "Tak". "Masz jeszcze co do powiedzenia?" "Bardzo bym prosił o udzielenie mi rozgrzeszenia". I ksiądz udzielił rozgrzeszenia. Opowiadanie to szczerze ubawiło ks. Korniłowicza. On sam śmiał się nieraz w konfesjonale podczas spowiedzi Zygmunta, co zaskakiwało często osoby znajdujące się w kaplicy. Zygmunt niejednokrotnie podkreślał, że Sakrament Pokuty daje mu bardzo wiele, przeżywał go jako coś konkretnego, ogromnie potrzebnego. Pamiętał swoją ostatnią spowiedź jako nastolatka, kiedy to penitent otrzymywał w konfesjonale kartkę na dowód dla katechety, że spowiedź się odbyła. Wspominał jak koledzy "manipulowali" tymi kartkami, odstępując je chłopcom, którzy nie spowiadali się, ale chcieli mieć dobrą opinię u katechety. Przestało mu wtedy zależeć i na spowiedzi, i na zdaniu katechety o nim. Jedno było pewne - na szkolnych lekcjach religii nie nauczył się niczego i nie nabrał tam ducha pobożności. Znajomości spraw Bożych zaczął nabywać na zebraniach "Kółka" oraz dzięki lekturze wskazywanej przez ks. Korniłowicza, który był zdania, że Zygmuntowi nie są potrzebne studia teologiczne. Nadszedł czas wojny i okupacji hitlerowskiej. Losy kraju, nieszczęścia tysięcy ludzi, życie w ciągłym zagrożeniu - wszystko to wyżłobiło trwały ślad w psychice Zygmunta Serafinowicza, jeszcze intensywniej wiążąc go z Bogiem, z modlitwą. Nie bez znaczenia był tu dalszy, trwający pięć lat codzienny kontakt z ks. Korniłowiczem przebywającym razem z nim od jesieni 1939 roku na głuchej wsi, w Żułowie w powiecie Krasnystawskim. Po zakończeniu wojny Serafinowicz wszedł w nowy etap pracy w Laskach. Były to dla niego lata w jakiejś mierze znacznie trudniejsze niż dotychczasowe. Lata wymagające świadczenia o swej wierze czynem. Dopełniał tego, ryzykując istnienie Zakładu, swoje stanowisko, a może i wolność osobistą. Przeszedł zwycięsko wśród szykan wszelkiego rodzaju, broniąc katolickiego charakteru Lasek. W życiu wewnętrznym wiódł Pan Bóg Zygmunta drogą niełatwą - drogą nagiej wiary, ogołoconej z doznań emocjonalnych. Staje się to udziałem niektórych jednostek. Ks. Marylski (Antoni Marylski (1894-1973), pracował dla Dzieła Lasek od r. 1922 jako najbliższy współpracownik Matki Czackiej. Na dwa lata przed śmiercią został księdzem.) w jednej ze swych homilii wspomniał, w jakim wewnętrznym opuszczeniu umierała Matka Czacka, żadnego blasku, jaki daje odczuwana łączność z Bogiem, nie było na jej twarzy. U Zygmunta było zapewne podobnie przez lata całe, z wyjątkiem momentu olśnienia - nawrócenia. Niezmiennie twierdził, że przyjmowanie komunii św. nie daje mu pod względem uczuciowym absolutnie nic - żadnych doznań, radości czy zadowolenia. Wyraźnie unikał adoracji wystawionego Sakramentu. Widok Pana Jezusa pod postacią chleba przeszkadzał mu w czystym akcie wiary. Podkreślał, że modląc się przy zamkniętym tabernakulum, wzbudza akt wiary w obecność żywego Pana Jezusa. W tym miejscu zawsze dodawał: "nie wiem czy je wzbudzam, lecz staram się to czynić". Bardzo jasno widział słabość i nieudolność własnej wiary, modlitwy, rozmyślania. "Zawsze, codziennie pamiętam o Tobie (...) w modlitwie - pisał w 1956 roku do siostry stryjecznej, Kazimiery. Cała bieda tylko, że dotychczas nie nauczyłem się modlić...". Podobnie jak w innych dziedzinach życia - tak tym bardziej i w tej - nie znosił zakłamania. Stąd to ironiczne spojrzenie na ludzi zadowolonych z siebie, z własnego "wymodlenia się". Stąd to sprawdzanie, dociekanie prawdy u osób, co do których miał jakieś dane, że głębiej przeżywały modlitwę. Gdy dowiedział się od jednego z przyjaciół, że adoracja Najświętszego Sakramentu wystawionego w monstrancji dostarcza mu głębszych przeżyć - stwierdził tylko: "No, to masz życie wewnętrzne, a ja go nie mam". Irytowały go niektóre zewnętrzne przejawy religijności, nieraz infantylnej, odpowiadające pewnym środowiskom np. obcałowywanie pnia misyjnego krzyża (głównie przez kobiety). Uważał, że w większości przypadków jest to bardzo powierzchowne wyżywanie się, czysto uczuciowe. Często rozmawialiśmy na temat osobowości profesor Marii Grzegorzewskiej, która twierdziła, że jest niewierząca. Zygmunt z prawdziwym przekonaniem powtarzał słowa siostry Felicyty o Grzegorzewskiej: "Ona wierzy lepiej niż ja, lecz o tym nie wie". Miał wielki szacunek dla każdego człowieka, dla jego inności światopoglądowej. W ostatnich latach swego życia mówił do jednej z nauczycielek: "Dzisiejsze Laski izolują się od ateistów, staje się to im niewygodne. Ale dokąd oni mają iść? Czy do jakiejś sekty? Nie należy ich nawracać, lecz mieć własną postawę, zdecydowanie katolicką. To pobudza innych do zastanowienia się". Wszelkie ankiety na temat wiary, przeprowadzane w "Tygodniku Powszechnym" czy w "Znaku" były dla Zygmunta okazją do wypowiadania się. Zdaniem jego nikt nie może być definitywnie pewny swej wiary. Większości katolików, ludziom na ogół dość powierzchownie traktującym ten problem, tylko się wydaje iż wierzą, i żadna wątpliwość w tej sprawie nie zakłóca im spokoju. Postawą Zygmunta jest "Panie zaradź niedowiarstwu memu" (Mk 9, 23). Stąd irytacja na błędnie tłumaczony werset w hymnie św. Tomasza z Akwinu na cześć Najświętszego Sakramentu: Mylą się, o Boże w Tobie wzrok i smak, kto się im poddaje, temu wiary brak... Istotnie w odpowiedniej strofie oryginału łacińskiego nie ma takiego zdania, tłumacz wypaczył myśl autora: credo quidquid dixit Dei Fikus, nil hoc verbo veritatis verius - znaczy po polsku: We wszystko co Syn Boga rzekł, wierzę w pokorze, nic nad to słowo prawdy brzmieć pewniej nie może (wg tłumaczenia z małego mszalika wydanego w 20-leciu). Sądzę, że podobnie jak starotestamentowy Jakub, Zygmunt od chwili swego nawrócenia po wiele razy toczył walkę z Bogiem o tę wiarę. W latach powojennych zajmował klęcznik z prawej strony kaplicy, niedaleko zakrystii i drzwi wejściowych. Profesor Witold Friemann siadał zwykle za ołtarzem, przy ścianie szczytowej. Mając świetny wzrok, mógł widzieć twarz Zygmunta poprzez całą długość kaplicy. Mówił mi, że wielokrotnie podczas Mszy św. obserwował jak Zygmunt wpatruje się intensywnie w krzyż (nad ołtarzem). Ma przy tym taki wyraz twarzy "jak gdyby z kimś się prawował, jak gdyby się buntował i chciał od kogoś wydobyć rzecz bardzo cenną". Może myślał wtedy o tym, o czym tak pisał do stryjecznych sióstr: "Ten "sens bytowania" (...) znaleźć nie jest wcale tak łatwo. Szuka się go długo i za znalezienie nieraz bardzo drogo płaci." A kiedy indziej: "Jakie to szczęście, że jest Pan Bóg, inaczej wszystko byłoby bezsensowne i straszne." Ks. Bronisław Dembowski (ks. Bronisław Dembowski, dr hab. filozofii chrześcijańskiej, wykładowca w Akademii Teologii Katolickiej i w Seminarium Duchownym w Warszawie. Związał się z Laskami dzięki pokrewieństwu z siostrą Katarzyną Sokołowską, franciszkanką, służebnicą Krzyża.) przypomina sobie pierwszą pasterkę w kościele św. Marcina na Piwnej w r. 1956. Odbudowana była wtedy tylko kaplica pod wezwaniem św. Franciszka, na razie jedynie na surowo ochlapana wapnem. Koło drzwi w pobliżu zakrystii stał - i stoi do tej pory - klęcznik. "Pamiętam, jak na nim modlił się pan Zygmunt, widać było, że jest bardzo wzruszony. Ta pierwsza pasterka w odzyskanym przez nas kościele - to było naprawdę wzruszające. Sam kościół jeszcze w stanie surowym, bez okien, z zawaloną wieżą, nieoświetlony, z gołębiami gruchającymi na gzymsach. Widziałem wtedy wielkie wzruszenie modlitewne pana Zygmunta, który nie pokrywał go kpiną. Odtąd, co roku, aż do chwili swej choroby bywał na pasterce w naszym kościele". Na parę miesięcy przed śmiercią, Zygmunt wracał często do stwierdzenia: "Kto uwierzył w tajemnicę Zwiastowania, ten uwierzył we wszystko". W tonie jego wyczuwało się wtedy ledwie dostrzegalny odcień wątpliwości, pytania... oczekiwania, by druga osoba to potwierdziła. Siostra Wacława Iwaszkiewicz pisze we wspomnieniu, że Zygmunt skarżył się na oschłość w modlitwie, wręcz na niemożność modlenia się. Niejednokrotnie powtarzał, że nie potrafi się modlić. Swoje modlitwy nazywał "tandetnymi", "nieporadnymi". W ciągu ostatniej choroby, trwającej niemal rok, codziennie prawie po Mszy św., w której uczestniczył, leżąc w łóżku, powtarzał: - teraz będę próbował czegoś w rodzaju modlitwy, albo: - będę próbował tzw. "dziękczynienia". Często dodawał: - Wiem, że Pan Bóg z tego się śmieje, bo to nie jest żadna modlitwa. Bardzo mu zależało, aby po Mszy św. przez jakiś czas nie rozmawiać w jego obecności, ani do niego się nie odzywać. Jak gdyby na przekór jego trudnościom, wiele osób znalazłszy się w skomplikowanych sytuacjach, prosiło Zygmunta o modlitwę. Mówiliśmy już o tym, jak Zygmunt sprawdzał u niektórych osób, czy przeżywają i w jakim stopniu religijne uroczystości. W październiku 1971 roku moja siostra była w Rzymie z pielgrzymką, by wziąć udział w beatyfikacji ojca Kolbego. Postacią ojca Kolbego, jego życiem, interesował się szczególnie. Sam też brał udział w podobnych uroczystościach w Rzymie, przed 33 laty. W 1938 roku pojechał tam, by uczestniczyć w wielkanocnych ceremoniach kanonizacji św. Andrzeja Boboli. Bardzo był ciekaw rzymskich przeżyć mojej siostry, może chciał je porównać ze swoimi wspomnieniami, skoro zanim jeszcze wróciła, Zygmunt kilkakrotnie prosił, abym pamiętała poprosić ją, by go odwiedziła, gdy przyjedzie do Lasek. "Chciałbym wiedzieć, czy ta uroczystość beatyfikacyjna zrobiła na niej głębsze wrażenie". Istotnie i dla niej, i dla wielu tam obecnych było to głębokie przeżycie. Zygmunt wyrażał swą radość ze stwierdzenia, że istnieją autentyczne przeżycia wewnętrzne związane z wiarą, z kultem. Było to na miesiąc przed jego śmiercią. Miał szczególne nabożeństwo do Matki Bożej oraz swoje tajemnicze powiązania z jej Osobą. Znamy tylko to, co sam opowiedział niektórym z przyjaciół. W roku 1931 lub 1932 po jakiejś spowiedzi ks. Korniłowicz polecił Zygmuntowi, by pojechał do Częstochowy. "Zżymałem się na to - wspominał po latach - ale kiedy znalazłem się na miejscu i szedłem na Jasną Górę, poczułem tak wielkie pragnienie modlitwy, jakiego przedtem nie zaznałem nigdy. Trzy dni spędziłem w kaplicy Matki Bożej na modlitwie, wychodząc tylko po to, by coś przegryźć". Przez cały ten czas Zygmunt czuł się nadzwyczaj szczęśliwy. Wrócił do Lasek jak na skrzydłach. Po jakimś czasie zatęsknił za ponownym przeżyciem tego samego i znów pojechał do Częstochowy. Tym razem jednak nie odczuwał dosłownie nic. Obraz był dla niego zwykłym obrazem i niczym więcej. Nigdy już to pierwsze przeżycie się nie powtórzyło (Relacja siostry Rafaeli Nałęcz, nauczycielki.). W modlitwie posługiwał się chętnie łaciną. Języka tego nauczył się dopiero na uniwersytecie, biorąc prywatne lekcje, mimo to dobrze go opanował. Po łacinie odmawiał różaniec, a także litanię loretańską, której pięknie brzmiące i jędrne sformułowania podobały mu się. Odmawiając głośno litanię, wymawiał dobitnie, z przejęciem te wezwania, których sformułowanie szczególnie sobie upodobał jak: Turris Davidica, Rosa Mystica, Turris Eburnea, Foederis Arca, Ianua Coeli, Stella Matutina... Szczególnie wierny był codziennej modlitwie różańcowej. Podkreślał, że różaniec powinno się mówić we dwójkę. Wkładał w tę modlitwę wiele starania i sumienności. Jeśli np. po trzech "zdrowaśkach" ktoś mu przerwał, zawsze zaczynał daną dziesiątkę od początku. Nieraz mawiał: "Głupi są ci, którzy uważają różaniec za modlitwę łatwą, któż naprawdę potrafi rozważać tajemnice, bo ja nie". W biurku jego znalazł się jednak tekst własnoręcznie pisany na miesiąc przed śmiercią, w którym umieścił tajemnice, jakie można by dodać do już ogólnie odmawianych. Tajemnice radosne nazwał tajemnicami nadejścia Królestwa Niebieskiego. Przed tajemnicami bolesnymi umieścił tajemnice Objawienia Królestwa Niebieskiego: Chrzest Pana Jezusa, Gody w Kanie Galilejskiej, Błogosławieństwa, Przemienienia Pana Jezusa, Wjazd Pana Jezusa do Jerozolimy. Potem następuje cykl tajemnic wypełnienia zapowiedzi o Królestwie Niebieskim, Ostatnia Wieczerza, Męka i śmierć Pana Jezusa, Zmartwychwstanie, Wniebowstąpienie, Zesłanie Ducha Świętego, Powtórne przyjście Pana Jezusa. Skończywszy odmawiać różaniec, Zygmunt czynił w wielkim skupieniu znak krzyża, trzymając w prawym ręku krzyżyk swego różańca i zaczynał litanię do Matki Boskiej. Mówił ją z pamięci po łacinie. Na zakończenie odmawiał zawsze "Pod Twoją Obronę". Co dzień pamiętał o modlitwie Anioł Pański. Wiedzieli o tym nawet jego koledzy - dyrektorzy innych szkół (najczęściej partyjni), bo na służbowych zebraniach w Warszawie około południa wychodził na korytarz, jak inni na papierosa, by odmówić Anioł Pański. Ostatnią płytą, której słuchał, leżąc już bardzo chory, było nagranie "Ave Maria" w muzyce. Wśród innych fragmentów znajdował się tam duet na męskie głosy pięknie wykonany po łacinie. Zygmunt głęboko przeżył właśnie tę śpiewaną modlitwę, a gdy płyta się skończyła - powiedział: - Chciałbym posłuchać tego jeszcze raz. Tu na ziemi już mu to nie było dane. Nieprawidłowe tłumaczenia na polski niektórych litanijnych wezwań do Matki Bożej ogromnie go irytowały, np. naczynie osobliwego nabożeństwa zamiast osobliwe naczynie nabożeństwa - vas insigne devotionis. Obecnie już ten błąd naprawiono - tekst brzmi: przybytku sławny pobożności. Wielką wagę przykładał do ofiary Mszy św. Od lat siostra zakrystianka miała coroczną listę osób, w intencji których zamawiał Msze święte. Gdy ksiądz zbyt szybko Mszę św. odprawiał, bardzo go to raziło. W momencie gdy wprowadzono słowa: "przekażcie sobie znak pokoju" oraz podawanie ręki najbliżej stojącym sąsiadom, Zygmunt był już poważnie chory i uczestniczył w Mszy św. z łóżka. Wielokrotnie wypowiadał się jednak na temat ten ze stanowczą dezaprobatą. Uważał ten gest za teatrum (jego określenie), za jakąś ostentację. W infirmerii, w której zamieszkał po zawale serca, zajmował znacznie większy pokój niż we wszystkich jego poprzednich mieszkaniach w Laskach. Powiesił tu jednak nad łóżkiem tylko krzyż i obrazek Matki Boskiej Jasnogórskiej - bez korony. Inne obrazki, które prócz tego wisiały w poprzednim mieszkaniu, kazał zapakować i schował w szafie. Wydaje się, że był to znak kolejnego etapu upraszczania życia wewnętrznego Zygmunta. Z biegiem czasu odszedł też od czytania "Naśladowania", żyjąc wyłącznie lekturą Ewangelii. Po przeczytaniu trzech artykułów Zygmunta Serafinowicza pisanych dla "Verbum" w roku 1936, ks. Jerzy Wolff powiedział mi zdumiony: "Nie poznaję pana Zygmunta, to zupełnie inny człowiek niż ten, którego znałem w latach 1958-1971". Zapytałam, na czym polegać by miała, jego zdaniem, ta różnica między 39-letnim Zygmuntem piszącym do "Verbum", a tym z ostatnich lat życia. Odpowiedział: "W panu Zygmuncie, 60-70-letnim uderzała jego wielka prostota, a w artykułach z roku 1936 jest jakaś sztuczność, skomplikowane spojrzenie na świat". "Czy chce ksiądz powiedzieć, że coraz to doskonalił się i upraszczał wewnętrznie?" - zapytałam raz jeszcze. "Tak, tak. To właśnie". Nie ma rzeczy wielkich i małych, ważnych i nieważnych; wszystko jest wielkie i wszystko jest ważne, bo wszystko w przedziwny sposób łączy nas z tym co nieskończone - napisał w recenzji tomu wierszy Wojciecha Bąka: "Na granicy wąskiej jak westchnienie." Ogromną rolę w laskowskim życiu Serafinowicza odegrała Matka Czacka. Kontakty z nią miały dla niego wartość przewodnictwa duchowego. "Nieraz miałam możność przekonać się, jak bardzo Zygmunt Serafinowicz całkowicie i z pełnym zaufaniem polegał na Matki zdaniu i jej się podporządkowywał" - wspominała kiedyś siostra Wacława. Zygmunt rozmawiał z Matką często. Wiemy o dwóch jego rozmowach z Matką, kiedy to w sposób nie dający się wytłumaczyć racjonalnie, doznał jej wyraźnej pomocy. Był obłożnie chory, gdy otrzymał wiadomość, że ktoś z najbliższych jest w poważnym niebezpieczeństwie. Zgnębionego swą bezradnością odwiedziła Matka Czacka. Wysłuchawszy jego kłopotów, nie powiedziała nic poza tym, że będzie się modlić. Odeszła, zostawiając ogromny spokój. "Zupełnie bez realnych podstaw, nabrałem przekonania, że wszystko się szczęśliwie rozwiąże" - zwierzył się później Elżbiecie Iwańskiej. "I rzeczywiście tak się stało". O innym podobnym doznaniu opowiadał Michałowi Żółtowskiemu, wieloletniemu pracownikowi Dzieła Lasek. Śmierć rodzonej matki była dla Serafinowicza takim przeżyciem, że czuł się rozbity, nie mógł spać, wydawało mu się, że z tego stanu nic go nie wyprowadzi. Poszedł do Matki Czackiej. Nie próbowała go pocieszać, lecz milczała. Po jakimś czasie zaproponowała wspólną modlitwę. I wtedy jak ręką uciął. Cały ten ból, z którym sobie nie umiał poradzić, jakoś złagodniał. Zupełnie uspokojony wyszedł od Matki. To zdarzenie było dla niego dowodem świętości Matki. "Matka Czacka nieraz mi mówiła, że im człowiekowi jest ciężej, tym Pan Bóg jest bliżej" - napisał, wspominając po latach swe rozmowy z Matką, w liście do stryjecznej siostry. Nie lubił gotowych modlitw i z nich nie korzystał. Wyjątkiem były "Pod Twoją obronę" oraz "Anima Chruti, sanctifica me" (Duszo Chrystusowa, uświęć mnie). Wyjątek stanowiła również modlitwa ułożona przez Matkę Czacką w dniu jej własnych rekolekcji. Zygmunt przepisał ją własnoręcznie i przechowywał w szufladzie biurka. Oto ona: (modlitwa ta znajduje się w dzienniku pisanym przez Matkę na polecenie ks. Korniłowicza. Dziennik jest zatytułowany "Notatki osobiste.") Laski, 15.VII.1928 Dzień rekolekcji Modlitwa Panie Boże, rozumiem, że niczym jestem wobec Ciebie. Rozumiem, jaka to wielka łaska, że dajesz mi to rozumieć. Rozumiem, że nie tylko wobec Ciebie, o Boże mój, jestem niczym, ale rozumiem i widzę jasno, że wobec najniższych Twoich stworzeń jestem również niczym. Rozumiem to i widzę jasno, żeś i mnie i każdemu z Twoich stworzeń wyznaczył drogę. Toteż rozumiem i widzę jasno, że i ja i każde stworzenie Twoje ma swój odrębny rachunek otwarty wobec Ciebie. Toteż rozumiem i widzę jasno, że wobec Ciebie, o Boże mój, nie może być porównania między stworzeniami Twoimi. I dlatego rozumiem i widzę jasno, że mi sądzić nikogo nie wolno. I dlatego rozumiem i widzę jasno, że największy grzesznik wobec ludzi może być milszy Tobie, o Bożie mój, milszym i bliższym ode mnie, o Boże mój, którego kochać nie umiem, któremu służyć nie umiem. Tylko trwać pragnę wobec Ciebie na miejscu, które mi przeznaczasz. Pragnę we wszystkim spełniać Twoją przenajświętszą wolę. Pragnę, by wszyscy moi i wszyscy ludzie na świecie jedynie Twoją wolę pełnili. Pracowity i sumienny w spełnianiu swych codziennych obowiązków, Zygmunt Serafinowicz był bardzo czuły na stosunek innych do pracy zawodowej. Raziła go niekonsekwencja w tych sprawach, gdy na przykład zakonnica, otrzymawszy zwolnienie lekarskie, zamiast się położyć, ostatkiem sił szła na Mszę św. Brak konsekwencji w leczeniu przedłużał chorobę, a na współpracowników świeckich spadało przejmowanie godzin zastępczych w pracy. Uważał, że osoby zakonne winny brać odpowiedzialność za swoje obowiązki na równi ze świeckimi, a nie na specjalnych prawach. Był antytezą moralizatora, nie zwracał drugim uwag z pozycji osoby, "która wie lepiej". Józef A. Kosiński relacjonuje w "Albumie" fragment swej rozmowy z Zygmuntem, który "po jakiejś burzy na radzie pedagogicznej" powtórzył mu swoje słowa: - Powiedziałem tym siostrzyczkom, aby nie myślały, że skoro noszą habit, to od razu są święte i nieomylne, i zawsze muszą mieć rację. Tylko papież jest nieomylny i to bardzo rzadko. Kosiński wyraził pogląd, że może to było trochę za ostro powiedziane. Zygmunt zareplikował: - Nie szkodzi, bardzo im się przyda taka moralna nauka. "I śmiał się przy tym swoim dobrotliwym uśmiechem, próbując zarazem zrobić na zawołanie groźną minę, co zupełnie mu się nie udawało" - kończy Kosiński. Przypomnijmy, że Serafinowicz nawrócił się jako człowiek 30-letni. Rodzice jego do kościoła nie chodzili, nie brali udziału w żadnych tradycyjnych nabożeństwach i nie wychowywali dzieci w tym duchu. W owej epoce mówienie o sprawach religii, wyznania, nie należało do dobrego tonu. Dziedzina praktyk religijnych uchodziła za całkowicie osobistą i była - zwłaszcza wśród mężczyzn - pokrywana milczeniem. Stosunek inteligencji do form "pobożności ludowej" był nieraz lekceważący. Toteż i Zygmunt miał do nabożeństw tego typu zdystansowaną postawę intelektualisty. Raziły go wszelkie formy muzyki ludowej, a tym bardziej raziła go ta muzyka w kościele. Zwłaszcza nie lubił okazywania uczuć na zewnątrz. Nic więc dziwnego, że nie odpowiadały mu wszelkie nabożeństwa paraliturgiczne, np. majowe, czerwcowe, "gorzkie żale". Raz w życiu jako chłopiec, był na majowym nabożeństwie - pamiętał z tego wielki tłok, brak powietrza, nadmiar duszącego dymu kadzidła i niezgrabny śpiew głosów przewlekających nieznośnie słowa pieśni. Nowa liturgia cieszyła go, lecz drażniły niektóre mniej zręczne wyrażenia w polskim tłumaczeniu. Na przykład proponowana nowa wersja modlitwy "Ojcze nasz" wzburzała go do żywego (chodziło o zmianę form: bądź wola Twoja, przyjdź Królestwo Twoje na: niech się stanie wola Twoja, niech przyjdzie królestwo Twoje). Dla użytku swej modlitwy nie lubił gotowych wzorców modlitewnych - aktów strzelistych, krótkich wezwań, często spotykanych w książeczkach do nabożeństwa. Zachwycały go śpiewy gregoriańskie benedyktynów z Solesmes. Ze starych pieśni bardzo lubił hymn św. Augustyna "Przed oczy Twoje Panie", winy nasze składamy. Niejeden raz recytował z pamięci fragmenty tej pieśni. Uważał, że jej słowa wyrażają wielką prawdę psychologiczną o naturze ludzkiej. Wielokrotnie analizował ten tekst, uderzało go, że nic tu nie jest zafałszowane. W kolędzie "Bóg się rodzi" podkreślał często piękno i moc przeciwstawień, którymi autor operuje. Przemawiało doń także piękno i prostota kolędy "Oj, siano, siano". Z pieśni do Matki Boskiej lubił jedynie "Godzinki", ich melodię i słowa. Odnajdywał w nich jakieś archaiczne piękno. Wszystkie inne, przeważnie dziewiętnastowieczne pieśni do Matki Bożej, do Serca Pana Jezusa, do Najświętszego Sakramentu, raziły go zarówno swą rozwlekłą melodią, jak ckliwymi, sentymentalnymi tekstami, a niejednokrotnie bezsensownymi "ozdóbkami" (określenie Zygmunta) w rodzaju "Lili lili laj, o Boże Wcielony". Uważał to za robienie kpin z Pana Boga, jakieś infantylizowanie Jego Osoby. Słowa i melodię pieśni "Błękitne rozwińmy sztandary" nazywał "tromtadracją". We wspomnieniach Bożenny Stanisławskiej, siostry Marii Piotry (patrz rozdział "W oczach przyjaciół") odnajdziemy bardzo wnikliwie zaobserwowany i skreślony rodzaj religijności jaka charakteryzowała Zygmunta Serafinowicza. Urzekły go psalmy. Za najlepszego ich tłumacza uznawał arcybiskupa Symona. Do samej śmierci miał na półeczce z podręcznymi książkami Psałterz wydany w 1917 roku w tłumaczeniu Symona. Znał wiele wersetów z psalmów na pamięć. Widać od wielu lat modlił się ich słowami, rozważał je. Bardzo zależało mu na tym, by te klasyczne, natchnione teksty były we właściwy sposób tłumaczone na język polski. Często porównywał jakiś werset, brzmiący w różny sposób u różnych tłumaczy, zastanawiał się, które ujęcie jest właściwsze. Będąc estetą w każdej dziedzinie, martwił się szczególnie brakiem smaku w zakresie sztuki religijnej. Raził go jej język, śpiew, obrazy, rzeźba. Uważał, że ryciny w "Mszale Rzymskim" są bardzo prymitywne. Serafinowicz przejmował się żywo nowymi próbami tłumaczenia "Ksiąg Starego Testamentu" oraz "Ewangelii". Kupował prawie każde świeżo ukazujące się wydanie Pisma świętego - nieraz po kilka egzemplarzy - aby rozdawać je siostrom i personelowi świeckiemu w Laskach. Za najlepsze tłumaczenie uważał Pismo Święte Nowego Testamentu wydane przez ks. Eugeniusza Dąbrowskiego. Z tej to książki czytał co wieczór jeden rozdział Ewangelii. W okresie ostatniej choroby, gdy był bardzo osłabiony, domagał się codziennego głośnego czytania Ewangelii z tego właśnie wydania. Nieraz przerywał czytanie, mówiąc: "Tego nie rozumiem" albo: "Jak to rozumieć? Co o tym myślisz?" Życzył sobie, by czytać wszystkie komentarze, przypisy. W toku lektury niejednokrotnie wyrażał niezadowolenie z tego, że komentarz jest ujęty zbyt powierzchownie, że traktuje np. o rodzajach monet hebrajskich czy innych, a nie wyjaśnia czytelnikowi niezrozumiałych słów Pana Jezusa. "Pewno sami tego nie wiedzą, ci wielcy teologowie" - mawiał ironicznie w takich razach. Nie podobała mu się zmiana w tłumaczeniu Ewangelii o 10 pannach. Określenie "mądre" "głupie" uważał za odpowiednie, dosadne, wyraziste. A nowe tłumaczenie: "panny roztropne" i "nieroztropne" nie odpowiadało mu. Bywało, że cytował słowa Pisma świętego, żartując. Któregoś dnia jedna z sióstr pielęgniarek, żartując właśnie, zrobiła mu wymówkę, że jako pacjent nie okazuje jej należytej wdzięczności. Skwitował to upomnienie się o wdzięczność słowami: "Zaprawdę moja córko, odebrałaś zapłatę swoją." Z namaszczeniem przy tym uniósł wskazujący palec prawej ręki w górę. Gdy mieszkał w domu rekolekcyjnym, zdarzało się, że siostra Filipa parę razy dziennie musiała przechodzić przez jego pokoik, za którym znajdował się składzik z zapasową pościelą dla gości. Gdy wchodziła tam po raz pierwszy, takiego dnia z rana, Serafinowicz witał ją jakimś zdaniem z Pisma świętego. "Ma siostra to jako rozmyślanie na dzisiaj" - dodawał półżartem. O kazaniach Zygmunt wyrażał się na ogół sceptycznie. Jego zdaniem "mało kiedy ktoś się nawraca pod wpływem gadaniny". Często podobały mu się homilie ks. Wolffa, który mówił krótko, rzeczowo. Pamiętał urywki różnych innych nieudanych, banalnych kazań i cytował je przy nadarzającej się okazji. W sprawach wiary szukał przede wszystkim autentyzmu przeżycia. Nie spodobały mu się na przykład starannie opracowane rozważania o różańcu - do użytku księży: "Wolę jak proboszcz mówi od siebie. Kiepsko, bo kiepsko, ale od siebie" - konkludował. Już po zniesieniu przez Kościół dawnej formy odpustów Serafinowicz wspominał jak to dawniej wiele osób krążyło wokół kaplicy, aby co pięć minut wchodzić do środka celem "zdobycia" jak największej liczby odpustów w dniu Porcjunkuli - 2 sierpnia. Nigdy ta forma nie przemawiała mu do przekonania i cieszył się, że miał rację, bo i Kościół to zniósł. Zygmunt podziwiał i czcił Jana XXIII oraz Pawła VI. Parę razy byłam świadkiem jak siostra Róża pytała Zygmunta czy zechce podpisać się na zbiorowym liście z życzeniami do ojca Witalisa Chamionka, marianina, spowiednika sióstr. Pytał wtedy tonem drwiącym, przedrzeźniającym: - A są w tym liście "zdroje łask", "radości duszy", "promienie Boskiej Dzieciny", he, he, he, i tym podobne dyrdymały siostrzyczek? Jeżeli tak, to nie podpiszę! - zarzekał się. Podobnie jak Matka Czacka, zbywał żartami unoszenie się nad tym, co ludzie z zewnątrz nazywali pompatycznie "duchem Lasek". Nieraz, wychodząc z kaplicy, wciągał nosem powietrze, mówiąc: jakoś nie czuję woni tego "świętego miejsca", albo: "straciłem widać powonienie na "ducha Lasek". Bywało, że ludzie nie pracujący w Laskach, którzy jako goście byli tu przyjmowani, głównie przez siostrę Marię Gołębiowską, zachwycali się ciszą i pięknem natury tego miejsca. Zygmunt rzucał wtedy delikatnie dydaktyczną uwagę: "Laski to nie tylko zieleń drzew i słodki uśmiech siostry Marii". W lutym 1971 roku, po kolejnym zawale serca, Zygmunt Serafinowicz przyjął z rąk ks. Wolffa ostatnie namaszczenie - Sakrament Chorych. Zastrzegł z góry zupełną dyskrecję, "aby siostrzyczki nie narobiły szumu wokół tego obrzędu". Oprócz mnie, obecne były wówczas tylko siostra Róża i siostra Wacława. W listopadzie, po pierwszym ataku dusznicy znów prosił ks. Wolffa o udzielenie Sakramentu Chorych. Tym razem byłyśmy przy tym tylko z siostrą Różą. W ciągu swego życia Serafinowicz przyjmował Sakrament Chorych 11 razy, przeważnie leżąc w szpitalach. Stwierdzał, że zawsze dużo mu to dawało. Podobnie dbał o to, by inni leżący z nim ciężko chorzy otrzymali ten Sakrament. W korespondencji Zygmunta ze współtowarzyszami jego chorób w szpitalach znajdujemy list żony jednego z chorych, w którym dziękuje ona Serafinowiczowi za tę chrześcijańską troskę, okazaną jej mężowi: "(...) Trudno mi wyrazić jak głęboko jestem Panu wdzięczna za słowa pełne życzliwości i serca, a także i za to, że dzięki Panu, Bóg był przy moim mężu w ostatniej chwili jego życia". Przy różnych okazjach, gdy np. mówiono o umieraniu innych, półżartem rzucał: "ode mnie w chwili konania nie usłyszycie aktów strzelistych. Nie będziecie mogły się budować ostatnimi słowami umierającego... I żeby mi tu nie było żadnego teatrum, świec, tłoku, głośnych modlitw, litanii, obserwowania przez żądnych sensacji "religijnych", jak też wygląda umierający... I jeszcze ktoś by szlochał!" Po wiele razy powtarzał: "pilnuj, żeby mego różańca ktoś nie wziął sobie "na pamiątkę", dostałem go od Matki Czackiej, a krzyżyk od ks. Korniłowicza. Pamiętaj, że masz mi go dać w łapę po śmierci". Tak samo mówił o szkaplerzu franciszkańskim, który w czasie choroby miał stale pod poduszką, a do niego przypięty medalik karmelitański. Ktoś raz żartem zapytał Zygmunta czy ma gotowy testament. "Tu nie ma czego dzielić - odpowiedział - Ze mną nie będziecie mieć kłopotu po śmierci - wszystkie rzeczy (ubrania, bieliznę) od razu dla niewidomych chłopców". Nie posiadał nic prócz książek, gramofonu i zegarka. Ubrań tylko tyle, ile koniecznie trzeba było, niczego na zapas. Z ks. Wolffem ustalił, że na cmentarzu nie będzie żadnych przemówień, bo "wszystko co się gada w takich razach, jest zafałszowane" - uważał. W rozmowie z M. Żółtowskim przyznał, że ciarki go przechodzą na myśl o tym, co go czeka po śmierci. Co za odpowiedzialność za wszystko dobre, czego doznał w Laskach, za wyjątkowe warunki w jakich mógł żyć i pracować. Stawały mu w pamięci cierpienia Matki Czackiej w ostatniej chorobie i powtarzał: "jeśli to na zielonym drzewie czynią, cóż na suchym będzie"... (Łk 23, 31). W miarę zbliżania się do kresu życia Zygmunt coraz częściej poruszał zagadnienia "straszliwej odpowiedzialności" przed Bogiem, szczególnie za winy płynące z zaniedbania. "To straszne pomyśleć, to straszne" - powtarzał nieraz. Wiele musiał nad tym rozmyślać w nocnych bezsennych godzinach i ucieszył się, gdy po soborze Kościół wstawił do Confiteor wyliczanie się z grzechów zaniedbania. "Będę brał w kuper od Pana Boga i to tęgo", spodziewał się. Siostra pielęgniarka, słysząc to zaśmiewała się: "Jak to pan sobie wyobraża, przecież będzie pan duchem?" - dociekała. W rozmowie o życiu pozagrobowym z Małgorzatą Pawełczak (Plachową) potrafił zakpić: "W tej kupie świątobliwych nudziarzy, którzy tam się zejdą, nie będzie interesująco". Innym razem, gdy była mowa o śmierci Jana Lechonia dawał wyraz swym głębokim przemyśleniom na temat życia wiecznego. Uważał, że powiązanie życia doczesnego z pozagrobowym jest w chrześcijaństwie za słabo akcentowane. Należałoby bardziej podkreślać znaczenie całej doczesności dla życia wiecznego. Za dużo mówi się o pokutowaniu, zamiast podkreślać wartość każdego szarego, codziennego dnia przeżytego po Bożemu i dla Boga, a jednocześnie zaznaczać, że człowiek ma prawo do radości i nie powinien wyrzucać sobie, że się raduje. Zygmunt zdawał sobie sprawę, że nie wykorzystał talentu pisarskiego, którym go Bóg obdarzył... Powiedział kiedyś: "Największym moim grzechem jest lenistwo". Odpowiedziałam wówczas, wchodząc w żartobliwy jego ton, że lenistwo to ostatni z grzechów głównych, a najgorsza jest pycha. "Tego to u mnie wiele nie ma..." - przyznał. Na jednej z amatorskich fotografii Serafinowicza - emeryta, spogląda ku nam twarz o oczach lekko przymrużonych w uśmiechu, ni to przekornym, ni to lekko drwiącym. W miarę upływu czasu na twarzy tej wypisały swój ślad toczone walki i spokój, jaki dają odnoszone zwycięstwa. Zauważyła to siostra Pawła Święcicka: "Pan Kierownik przestał być moim kierownikiem, ale nie przestał mnie fascynować swoją wyrazistą twarzą bojownika. - Czy pan wie, jak pan wygląda? - spytałam kiedyś w przelocie. - Jak pułkownik na urlopie. - Dlaczego? - zapytał. - Bo pan podobny jest do człowieka, który wygrał wiele bitew. Uśmiechnął się krótkim uśmiechem, nieco zagadkowym, w którym było trochę zażenowania razem z uprzejmością" - wspominała siostra Pawła Święcicka. W szufladzie biurka Serafinowicza - już po jego odejściu - znaleziono tekst biskupa de Segur o tajemnicy uświęcenia, otrzymany kiedyś od kogoś z bliskich. Przytoczmy ten tekst. Tajemnica uświęcenia - to wierność tak w najdrobniejszych szczegółach życia, jak i najważniejszych. Nasze uświęcenie (...) jest to jakby gmach zbudowany z drobnych ziarenek piasku i kropelek wody, jedno słowo nie wymówione, jeden uśmiech opanowany, pisanie nagle przerwane, wspomnienie miłe do myśli nie dopuszczone, list zajmujący od drogiej osoby pośpiesznie czytany (...) małe poruszenie natury mężnie przezwyciężone, natręctwo, przykrość cierpliwie zniesiona, wybuch złego humoru i rozdrażnienie natychmiast zwyciężone (...), zasępienie opanowane, wybuch radości zanadto naturalnej zrównoważony pamięcią na Boskiego Gościa w duszy, wstręt natury przezwyciężony - oto drobnostki ukryte przed okiem ludzkim, ale cudownie zauważane przez Pana Jezusa... życie a zatem i świętość - składa się przede wszystkim z rzeczy małych. W pierwszą rocznicę śmierci Zygmunta Serafinowicza podczas Mszy św. - odprawianej w laskowskiej infirmerii (23 XI 1972 r.) ks. Jerzy Wolff mówił: "Rok temu ciało Zygmunta Serafinowicza leżało tutaj w pokoju obok. Wydaje się, że to było tak dawno. Pozornie przez ten rok nic się nie zmieniło w Laskach, nie zmieniło się w infirmerii... A jednak zmieniło się tak wiele. I Laski nie te same i nie ta sama infirmeria. Odszedł tylko jeden człowiek, a tyle Laski straciły. Bo odszedł jeden z tych, którzy byli współtwórcami początków Lasek - człowiek, który do końca życia był wierny swemu powołaniu, do końca był przedstawicielem idei Matki Założycielki i czynem ją potwierdzał. Pan Zygmunt był nie tylko rozumny, lecz ponadto był mądry. To znaczy, że jego rozumowi towarzyszyła dobroć. Zarówno święci, jak i wielcy artyści potrafią w jakiejś mierze uobecniać nam, szarym ludziom, blask Boga samego. Nie wiem, czy można by Zygmunta Serafinowicza nazwać świętym? Myślę, że można. I dlatego sądzę, że dobrze będzie, jeśli w tę pierwszą rocznicę jego śmierci postanowimy sobie realizować w Laskach coś z jego ideałów, każdy w zasięgu własnej pracy". Rozdział IV W oczach przyjaciół Oto człowiek uroczy w swym dowcipie, bez patosu, inteligentny, ofiarny. Oddany (...) całym sercem niewidomym - oddany inaczej niż Ruszczyc, który poza niewidomym nie widzi świata. Mam niezasłużoną przyjaźń tych ludzi. Ludzi doprawdy niezwykłych i tak wspaniałych, że nie mogę o nich myśleć bez wzruszenia. Dlatego mi zawsze trudno wyjeżdżać z Lasek. Zabieram stąd wielki ładunek moralny. Jerzy Zawieyski: "Dobrze, że byli." Wyd. "Znak" 1974 O wiele lat spóźniony, stoję przed jego grobem (ks. Władysława Korniłowicza - dop. red.). Jak wszystkie mogiły na miejscowym cmentarzu - i ten skromny, niemal ubogi, tyle tylko, że pod ogromnym krzyżem z nieociosanego drzewa brzozowego, wyższym od wszystkich krzyżów innych. Poza tym - niby ramionami, darniną, teraz jak wszystko, pokrytą śniegiem - połączony z dwoma grobami bardzo bliskimi: w tym po stronie lewej spoczywa Matka Róża Czacka, po stronie prawej - Antoni Marylski. Te trzy nazwiska to w ówczesnych dziejach polskiego narodu porywająca i podnosząca na duchu karta moralnej gotowości na pracowite, ofiarne i nigdy niełatwe "co dzień". A przed tym trójgrobowcem zamykającym aleję główną - grób najserdeczniejszego z serdecznych: Zygmunta Serafinowicza, brata Jana Lechonia. Jerzy Andrzejewski "Z dnia na dzień", "Literatura" 21.I.1977 r. Po śmierci Zygmunta Serafinowicza, kilkudziesięciu spośród jego współpracowników i przyjaciół, chcąc dać wyraz swym przeżyciom, napisało wspomnienia o Człowieku, który był jednym z współtwórców Dzieła Lasek i był nam tak bliski. Tadeusz Mazowiecki (Tadeusz Mazowiecki - wieloletni naczelny redaktor miesięcznika "Więź". Obecnie prezes Rady Ministrów Rzeczypospolitej Polskiej.) Pan Zygmunt z Lasek Zygmunta Serafinowicza poznałem w Laskach już u schyłku jego życia. Któregoś dnia w lipcu 1969 roku na polanę około "domu nad Łączką" zaszedł starszy pan z laską i zaproponował mojej żonie i mnie spacer do warsztatów, które chcieliśmy obejrzeć. Szliśmy ten kawałek drogi chyba ze dwie godziny, nie tylko z tego powodu, że pan Zygmunt już był schorowany i co krok przystawał, lecz dlatego, że cały czas gawędził i opowiadał. Od tej chwili rozmawialiśmy wiele razy; marzyłem o namówieniu go do spisania czy nagrania na taśmę magnetofonową wspomnień, ale do tego nie doszło; kiedy po swoim nieszczęściu wróciłem do tamtych namów, pan Zygmunt żył już właściwie od zawału do zawału, machał ręką na każdą wzmiankę o spisywaniu wspomnień, nie chciał nikomu głowy zawracać, skupiał się wewnętrznie przed czekającą go drogą, choć spacerował i żartował póki mógł, a teraz pewnie gdzieś tam z daleka się uśmiecha z lekką, zabarwioną serdecznością ironią, patrząc, jak zabieram się do pisania o nim. I - jak nieraz to bywa - została dziura, nie wypełniona słowem, po życiu barwnym i ciekawym, intensywnym wewnętrznie i bogatym także mnóstwem kontaktów z ludźmi, po życiu dzielonym między niewidome dzieci, modlitwę oraz sztukę i literaturę, której był znawcą. Żal więc dodatkowy z powodu tej próżni nie zapełnionej przekazem najbardziej wartościowym, bo własnym, a przecież tak wartym utrwalenia i potrzebnym nie tylko tym, których spotykał przez przeszło cztery dziesięciolecia w Laskach, lecz i tym, którzy go znali, tak jak ja, krótko. Została mi tylko jakby smuga cienia, utrwalony we własnym wspomnieniu przekaz uśmiechu i dowcipu starszego pana, który był czymś w rodzaju laskowskiego Chestertona i Laskowskiego Korczaka zarazem, a który nade wszystko miał wiarę - o której nie mówi się zbyt wiele, ale o której się wie, że wszystko w tej osobowości konstytuuje - oraz miał też ogromną życzliwość dla ludzi i dobroć; ciągnącą się za nim poza granice tego brzegu, jaki przekroczył. Czytam w luźnych notatkach kogoś mu bliskiego: Laski osnuła legenda, ale wtedy, gdy przyszedł Zygmunt, rzeczywistość była twarda: skrajne ubóstwo, podmiejskie piachy, pół kilometra za nędzną wsią, bez światła, kanalizacji, wodociągu, do Warszawy polna, wyboista droga. Decyzja pozostania tu była czymś, nad czym wzrusza się ramionami. Przygoda? Żart? Ucieczka? Gdy jedna z sióstr, za którąś bytnością Zygmunta przepowiedziała mu, że do Lasek przyjdzie, wpadł w gniew, nakrzyczał na nią: megalomania, jak zechcę Bogu służyć - dlaczego do Lasek? Jednak przyszedł, choć wydawało się, że nic mu tu nie może odpowiadać. (...) Zabawne bywają zestawienia dokumentów. Kiedy pan Zygmunt starał się o emeryturę, przedłożył m.in. dwa dokumenty: jeden wydany 3 marca 1930 roku przez Rektora i Dziekana Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, w którym mowa, iż w latach 1919?8:1920 i 1920?8:21 stosownie do przedstawionego Wykazu Wykładów i Ćwiczeń w czasie swych studiów p. Serafinowicz Zygmunt uczęszczał na wyszczególnione drugostronnie wykłady i ćwiczenia i posiadał odnośne zaświadczenia panów wykładających; drugi z 26 stycznia 1952 r. w którym Zarząd Warszawskiego Okręgu Związku Nauczycielstwa potwierdza, że ob. Serafinowicz Zygmunt, kierownik w Laskach, złożył drugie kolokwium z zakresu wiadomości objętych programem samokształcenia ideologicznego z wynikiem dobrym. W tych różniących się przecież nie tylko stylistyką dokumentów czasach Zygmunt Serafinowicz pozostawał zawsze sobą. Podkreślanie tego jest może zbyteczne czy nawet żenujące, ale przecież każde dzieło jakiejś zbiorowości - to suma i synteza ludzkich postaw i wartości. Pan Zygmunt opowiadał mi kiedyś bardziej szczegółowo, jak to polsko-katolicka anima naturaliter endeciana - tak to określał - rozbijała się o siłę wewnętrzną niewidomej kobiety, Matki Elżbiety Róży Czackiej i uważanego trochę za oryginała i niebezpiecznego eksperymentatora, ks. Władysława Korniłowicza, który nie tylko nauczał otwartości i mówił o niej, lecz i ją praktykował. Fanatyzm, nacjonalizm czy antysemityzm był dla pana Zygmunta nie tylko czymś zgoła obcym, był dla niego także, podejrzewam, czymś z dziedziny złego smaku. Obca temu była atmosfera wśród ludzi, którzy go otaczali i inne były przyjaźnie: Rafał Bluth któremu bodajże zawdzięczał wiele w odkryciu wiary, siostra Teresa Landy, że wspomnę nieżyjących. W kręgu ludzi, z którymi się wówczas stykał pozostawał też Henryk Dembiński i Władysław Broniewski, by użyć nazwisk symbolicznych. Zygmunt Serafinowicz dzielił więc wtedy wraz z całymi Laskami nie tylko trudy owej biedy, lecz i całą niełatwą praktykę otwartości. Drugą, powojenną połowę aktywnego życia pana Zygmunta w Laskach znaczyły inne kłopoty i trudności. Zarówno te najbardziej elementarne, związane z organizowaniem na nowo warunków nauczania dla rosnącej liczby wychowanków w Zakładzie, jak i te, które rodziły się z niezrozumienia czy administracyjnych ograniczeń. Kierownik Laskowskich szkół nie miał łatwego życia, by wszystko mogło funkcjonować; jednak zapewne budził szacunek u tych także, którzy nie byli życzliwi. Ktoś tak jak ja - oddalony nie może powiedzieć więcej, niż zaledwie zakreślić ramy, w których to życie się obracało (...). Pan Serafinowicz - emeryt, którego poznałem, zwłaszcza w kontakcie z dziećmi i w stosunku do ludzkiego cierpienia, stary pan z laską, rozmawiający często z czteroletnim chłopcem, był tylko z pozoru "dziadzią", który wypełnia sobie w ten sposób wolny czas; w istocie powstawał w tym jakby pomost ponad krzątaniną dorosłych, pomost pomiędzy małym i starym człowiekiem, których perspektywy są prostsze. Miał też szacunek ogromny dla tego typu znoszenia przeciwności, jaki jest dzielnością, la zachowania się w chorobie. Szacunek milczący - dla milczącego cierpienia. Zygmunt Serafinowicz był także człowiekiem piszącym; był pisarzem niespełnionym, ale był człowiekiem literatury i sztuki. Znalazłem w "Verbum" kilka zaledwie jego recenzji, pozazdrościć można i pismu, i autorowi tych publikacji. Znakomita jest jego recenzja z tomu wierszy Iłłakowiczówny "Słowik litewski". Potrafił być finezyjny i ostry, omawiając Iwaszkiewicza "Młyn nad Utratą". Jakże głęboki jest fragment artykułu napisanego z okazji tomu wierszy Wojciecha Bąka, zamieszczony w 1 numerze "Verbum" z 1936 roku. (...) Są ludzie, którym słowa leją się na metry, Dużo jest takich małych i większych Rubensów literatury, mniej Rembrantów. Pan Zygmunt pozostał pewnie dlatego pisarzem niespełnionym, ponieważ odczuwał skrępowanie słowem, hamował go wyrafinowany smak i nadmiar wymagań. Dlatego pewnie i w późniejszym, końcowym okresie jego życia różne namowy do pisania wspomnień pozostały bez skutku. Tkwił przyjaźniami i bliskimi kontaktami w świecie literackim. Był rodzonym bratem Jana Lechonia - Leszka Serafinowicza. Przeżył bardzo jego śmierć; kochał poezję brata, choć mówił o niej zawsze powściągliwie. Ostatnim, nie zrealizowanym zamierzeniem jego życia było sprowadzenie zwłok Lechonia do Polski i złożenie w grobie rodziców, na leśnym cmentarzu laskowskim, zgodnie z życzeniem poety, wyrażonym w jednym z wierszy. Czy ktoś to zamierzenie teraz dopełni? Zygmunt Serafinowicz napisał niewiele, ale był smakoszem i znawcą. Pięknie recytował i miał znakomitą pamięć, z której zakamarków wydobywał ciekawe opowieści i anegdoty o ludziach. Sztuka była dziedziną, w której obracając się był w domu, jak w Laskach, ale nie ulegał sądom obiegowym, miał własne oceny i upodobania, oddzielające plewę od ziarna. Poprzez sztukę przemawiał do niego Ktoś większy. Poprzez nią łączył się także z innymi ludźmi. Wzruszająca była w ostatnich latach jego przyjaźń z ks. Jerzym Wolffem, z którym się przekomarzał, i którego obrazy stanowiły ozdobę jedyną jego bardzo skromnego pokoju w infirmerii. Nie podejmuję się mówić o tym, jaka była jego religijność. Jedno wiem, że był w tych sprawach gruntownie obcy wszelkiemu pozerstwu, dawnemu i nowemu. I że głęboko przeżywał Ewangelię. Miał dystans i do Lasek, których Dzieło przecież współtworzył i kochał. Zaczynających pracę pytał po jakimś czasie: "No co, obrzydło ci już to święte miejsce?" I nas też - moją żonę i mnie - kiedyś podobnie zapytał, po jakiejś rozmowie. Siostrze, która pielęgnowała go w chorobie, powiedział wesoło: "Posiedzi się w czyśćcu, posiedzi, ale nie będę tam sam. Będą siostrzyczki w habitach i prałaci też - he, he!" Ale nie był wcale wesołkiem. Był w głębi smutny, jak powiedział kiedyś o swoim bracie: "do bebechów smutny". Ks. Władysław Korniłowicz i Matka Czacka najsilniej chyba oddziałali na jego życie. Wynotowałem sobie kiedyś zdanie napisane przez Matkę Czacką w Laskach: Dzieło to z Boga jest i dla Boga. Innej racji bytu nie ma. Gdyby zboczyło z tej drogi, niech przestanie istnieć. Zamyślałem się nieraz nad odwagą napisania takich słów. Gdy rozmawiam o Zygmuncie Serafinowiczu, teraz, już po jego śmierci, wiem, że dla wielu jego młodszych współpracowników był on kimś, kto przenosił w ich życie owe najpierwotniejsze, podstawowe założenia Dzieła, ożywiał ich duchem czasu jego tworzenia i powstawania. Przekazywał, ale i po sobie pozostawiał ten sam ślad. W pojęciach ludzi z zewnątrz Lasek i w ogóle w dzisiejszych pojęciach, życie takie, jak Pana Zygmunta, jego wybory, decyzje i wierność im jawić się mogą jako coś staroświeckiego. Czy takie "staroświeckie" wzory życia nie odtwarzają się jednak ciągle w zmieniających się formach po to, by coś nie zgasło? I czy nie ocalają czegoś większego, w każdym kto się z nimi zetknął? O ludziach takich myślimy wszakże - dobrze, że byli. "Więź", marzec 1972 r. Ewa Kołaczkowska (Ewa Kołaczkowska - pracownik PCK. Autorka kilku wspomnień o Henryku Ruszczycu, z którym była zaprzyjaźniona.) Nigdy nie stał się przeszłością Zygmunta Serafinowicza poznałam w końcu lipca 1945 roku w Surhowie, gdzie Henryk Ruszczyc kierował schroniskiem dla ociemniałych inwalidów wojennych pod zarządem Polskiego Czerwonego Krzyża. Jako pracownik lubelskiego oddziału PCK zostałam tam oddelegowana, żeby wykonywać sekretarskie prace związane z memoriałem o kwestii inwalidzkiej, który pan Ruszczyc miał napisać. Ośmio czy dziesięciodniowy pobyt w Surhowie stanowił dla mnie ostatnie echo życia na wsi. (...) Po kolacji chodziliśmy czasem z panem Ruszczycem naokoło gazonu w nastroju specjalnej intymności, jaki stwarza czas letniego wieczoru na wsi. Kiedyś przyłączył się do nas Zygmunt Serafinowicz - przed chwilą przyjechał, chyba z Żułowa - i chodziliśmy dalej razem. W czasie tego pierwszego, krótkiego zetknięcia, uderzyła mnie "serdeczna żartobliwość" tonu pana Zygmunta - jak to sobie określiłam. Emanowało z niego ciepło i to odczuwało się od razu. Drugie spotkanie nastąpiło w połowie września tego samego roku. Przeniosłam się z Lublina do Warszawy i pan Ruszczyc załatwił mi przejazd ciężarówką, która jechała z Żułowa. Wracał stamtąd pan Serafinowicz - siedział w szoferce, a siostra franciszkanka, niewidoma dziewczyna, ja i moje bagaże - na workach z mąką. Dojechaliśmy na Pragę już ciemnym wieczorem i kierowca nie chciał ryzykować przejazdu przez miasto nocą, po godzinie policyjnej. Zatrzymaliśmy się więc u znajomych pana Zygmunta w willi na Grochowie. Przez jakiś czas rozmowa toczyła się wokół zdarzeń ostatniego roku, typowa rozmowa warszawska, w której słowa "przed powstaniem" i "po powstaniu" znaczyły zmianę całej epoki. Potem ulokowano nas na pierwszym piętrze w pokoju bez szyb, gdzie w ciemnościach nie zmąconych światłami wielkiego miasta - nie istniały jeszcze wtenczas - przegadaliśmy całą noc do rana. Na tym biwaku na Grochowie mówiliśmy o uczuciach - to pamiętam doskonale, mimo odległości w czasie - a głównie o miłości Boga. (...) Nasze głosy wypływały z głębokiej ciemności. (...) Pan Zygmunt opowiedział mi, raczej zarysował, historię zmiany swego kierunku życiowego, co go doprowadziło do Lasek. Mówił o różnych drogach i różnych momentach, które ludzi doprowadzały na podobny szlak. Z serdeczną żartobliwością podważał moje pozycje racjonalistyczne mówiąc, że mi się tylko zdaje, że jestem daleka od tych spraw, a ja z jego własnych przykładów czerpałam argumenty daremności spekulacji rozumowych w tej dziedzinie i tłumaczenia W jakimś momencie tej rozmowy powiedziałam, że nie wyobrażam sobie, abym z kimś innym mogła mówić tak otwarcie i intymnie o uczuciach i swych postawach niezbyt jasnych, dotychczas nie wyjawianych. Dlaczego? - wyjaśniłam to panu Zygmuntowi - (chwytał w lot treść najbardziej niezgrabnych i prymitywnych sformułowań), mówiąc, że jest "wyzwolicielem", że atmosfera, którą stwarza, wyczuwalna od razu, wydobywa z interlokutora to, co istotne i lepsze, zaostrza jego możliwości umysłowe, tak jakby przy nim myślało się i mówiło słuszniej i mądrzej, jakby się było lepszym i mądrzejszym. (...) Spotkałam zaledwie kilka osób z cechami "wyzwoliciela". Wyglądało to tak, że w sprzyjającej aurze, którą oni wytwarzali, odrzucało się swoją skorupę, traciło zahamowania, odsuwało wszelkie plewy i trafiało w sobie na elementy i treści, które tak jakby nie istniały w obcowaniu z innymi ludźmi - i tymi małego formatu, i tymi skądinąd wielkimi, którzy nas umniejszają i przygaszają, bo nie ma w nich pewnego istotnego rysu wielkości, są "oświeceni bez natchnienia". Cechy "wyzwoliciela"? Na pewno dobroć i mądrość - niekoniecznie uczoność i wyszkolony umysł, rozwinięta uczuciowość, zrozumienie świata i życia, ale nie owocujące ironią i negacją; zdolność zrozumienia innych bez postawy sędziego, wyznaczenie wysokiego miejsca każdej jednostce. Zapewne również pokrewieństwo usposobień, odczuwań, jakieś przyjazne promieniowanie. Poza tym, i to jest chyba najważniejsze, stanowiące bazę, jedność osobowości takiego człowieka, skonsolidowanie wewnętrzne takie, że jest on wyraźną i jednolitą całością. (...) W moich oczach Zygmunt Serafinowicz był taką jednostką, która umożliwia obcowanie z ludźmi bez maski, a każda maska nakładana wobec nas podważa zaufanie. Była w nim prostota wielkiego formatu, odnosił się do człowieka bez schlebiania, bez wyroków sędziowskich i właśnie bez maski. Powoli światło i nocna rozmowa zostały za nami w ciemnościach. Pan Zygmunt jechał dalej do Lasek, ja zostawałam na Pradze, jak w obcym mieście i musiałam się zakrzątnąć, żeby jakoś wylądować na drugim brzegu Wisły. Jako "ostatnie słowo" pan Zygmunt powiedział mi, że chcę czy nie chcę, mistycyzm jest elementem natury. Szedł do kościoła na placu Szembeka, nowoczesnej budowli i całej, dziwnie odstającej od ówczesnego wyglądu Warszawy. Z uśmiechem stanowiącym widomy znak serdecznej żartobliwości zachęcał, aby z nim pójść. "Pójdę, żeby być z panem jeszcze przez kilkanaście minut" - powiedziałam. Roześmiał się wtedy i powiedział szyderczo, a ciepło, że nie w tym rzecz, abym poszła do kościoła dla niego. Gdy wyszliśmy, zostawiłam go na schodach, w słońcu, mrużącego oczy. Po wielu latach - dokładnie po dwudziestu - przypomniałam sobie ten obraz, jak kadr filmu odbity wyraźnie wśród mglistych wspomnień w miasteczku Santa Maria degli Angeli pod Asyżem, gdzie był podobny nastrój wrześniowego poranka w słońcu, na progu wielkiej bazyliki, tej, co kryje maleńką Porcjunkulę św. Franciszka. Już wtedy od paru lat, pana Zygmunta nie widziałam i nigdy nie miałam go zobaczyć. Następnym, trzecim razem, spotkałam pana Zygmunta w Laskach w lecie 1946 roku. Miał wtedy urlop i natknął się na mnie błąkającą się, niepewną, czy czekać na znajomą, z którą się minęłam, czy wracać do Warszawy. Zaprosił mnie na obiad, a potem poszliśmy razem do lasu. Z nieba lał się straszliwy żar. "Mdłe bydełko szuka cienia" - zacytował, gdy szukaliśmy chłodu wśród anemicznych drzew. Zapamiętałam ten szczegół, bo - jak mi się zdaje - był to dość typowy przykład jego dowcipu: jeśli coś, czy kogoś cytował, było to zawsze ściśle związane z sytuacją i zawsze niespodziewanie zabawne (...). W zimie, chyba w styczniu 1960 roku (...) pan Zygmunt chorował w szpitaliku i odwiedziłam go (...) Rozmawialiśmy dużo o literaturze - pamiętam, że szydził z fałszywych wielkości - także o różnych formach nerwic, o różnicach w nastawieniu do życia. Pan Serafinowicz był bardzo błyskotliwy, jego sformułowania cieszyły trafnością i oryginalnością, nic w nich nie było wtórnego; jego rodzaj dowcipu, możliwy tylko przy wielkiej kulturze umysłowej i inteligencji, bez śladu ironii i chłodu, był czymś wyjątkowym i jedynym budzącym radość, że właśnie coś takiego istnieje. Wtedy w szpitaliku, słuchając go, zdawałam sobie sprawę z doskonałości tego typu rozmowy. Wtedy także, w związku z trafnością jego sądów w obrębie tematów poruszanych, tzw. literatury i udręk ludzi nerwowych, pomyślałam sobie niejako na marginesie, bo byłam pogrążona w chwili obecnej, którą cieszyłam się i smakowałam, że w każdej trudnej sprawie poddałabym się sądowi i uznałabym słuszność decyzji tego człowieka. Od lipca 1945 roku do jego śmierci widziałam pana Zygmunta zaledwie kilka razy, ostatni raz chyba około 1963 roku. Ale wśród korowodu osób i zdarzeń, dość zgęszczonego po nieomal półwieczu mego świadomego życia, jego postać pozostała niezmiernie wyrazista. Zbyt rzadko było mi dane go spotkać, abym mogła mówić o jego wpływie na mnie w zwykłym znaczeniu. Na pewno jednak te krótkie spotkania umocniły we mnie afirmację życia, skoro istnieją tacy ludzie jak on. Za przywilej również uważam zetknięcie, choćby przelotne, z żywotem ludzkim, który może być wzorem, bo przymierzanie wszystkiego do najwyższych wzorców, choćby niedoścignionych, w jakiś sposób nas powiększa lub przynajmniej nie pozwala skarleć. Gdy się długo żyje, nieuchronne jest odsuwanie większości poznanych osób do minionych, przebrzmiałych okresów. Ale są również ludzie, którzy mimo śmierci i mijających lat, nigdy nie stają się przeszłością. Seweryn Ebner (Seweryn Ebner (1912-1983), inżynier, przez wiele lat zaprzyjaźniony z Antonim Marylskim i innymi pracownikami Dzieła Lasek.) Dobry człowiek z laskowskiej szkoły Wieczór zapadał nad Laskami. Aniołkowie zatrudnieni przy ciężkiej i odpowiedzialnej pracy z dziećmi poszli na przechadzkę. Z otwartego okna domu rekolekcyjnego doleciał ich znajomy głos. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i pofrunęli na pierwsze piętro. Obsiedli parapet i słuchali. A wewnątrz małego pokoiku działo się coś niezwykłego... (...) Na wąskim, żelaznym łóżku leżał bardzo ciężko chory człowiek i zanosił się głośnym śmiechem. Uszczęśliwionymi oczyma wpatrywał się w pana Zygmunta. A pan Zygmunt w tym właśnie momencie naśladował gen. Dowbora przyjmującego na audiencji we Lwowie delegację syjonistów. Scena była doprawdy kapitalna, a pan Zygmunt po opowiedzeniu anegdoty śmiał się cicho, długo i serdecznie. Był kiedyś adiutantem gen. Dowbora i scena ta utkwiła mu głęboko w pamięci. (... ) Pan Zygmunt, śmiejąc się sam, zarażał po prostu swoim śmiechem innych. Stroszył krzaczaste brwi, nos mu się dziwnie kurczył, otwierał usta i śmiał się od ucha do ucha, potrafił się śmiać bezgłośnie, czasem jednakże wydawał ciche: hi! hi! hi! - szczególnie gdy rozmowa schodziła na Rafała Blutha. Roześmiana twarz wyrażała ogromną sympatię, a to hi! hi! pełną akceptację. Tym chorym człowiekiem byłem wówczas ja. Leżąc samotnie, oczekiwałem w każdym momencie nadejścia pana Zygmunta. Słyszałem, kiedy przychodził do domu, bo mieszkał w sąsiednim pokoju. Nie mogąc się doczekać jego przyjścia, pukałem w ścianę umówionym znakiem. Po chwili zjawiał się z tajemniczą miną. W ręce trzymał jakąś książeczkę. "Właśnie jej szukałem na etażerce - usprawiedliwiał się - muszę panu coś z niej przeczytać". I wtedy się zaczynało (...) Pan Zygmunt stał przy oknie i czytał wiersze. Znał je prawie wszystkie na pamięć. Pan Zygmunt kochał bowiem poezję i znał poetów. Wygłaszając wiersz jakiegoś skamandryty czy futurysty potrafił się chyba bezwiednie w niego wcielić i mówił tak, jakby sam autor improwizował. Nieraz przerywał, bo coś mu się przypomniało i naśladując Lopka lub Lawińskiego zamieniał się w tryskającego humorem i werwą konferansjera, po czym długo i cichutko chichotał. Nieraz, kiedy nastrój już był taki, że lada moment powinna się była ukazać Stefcia Górska lub Hanka Ordonówna uchylały się drzwi i do pokoju wpływała, jakby przed chwilą zeszła z witraża, siostra Wacława. Cały "kabaret" wraz z futurystami uciekał przez okno. (...) - "Ho, ho! - mówiła swym cichym i dźwięcznym głosem siostra Wacława - widzę, że panowie bawią się świetnie. Sama chętnie posłuchałabym. Czy to jednakże choremu nie szkodzi? Nie wiem, czy po zawale wolno się tyle śmiać". Pan Zygmunt był zawstydzony i zarumieniony, spoglądał na siostrę jakimś bardzo pokornym i uległym wzrokiem. W kącikach oczu skrzyły się jednak iskierki uśmiechu. Te właśnie iskierki widziała siostra Wacława i mówiła dobrotliwie: "Wiem, że jestem tu niepotrzebna, chciałam jednakże zobaczyć, jak się chory czuje". Zapewniałem ją, że w towarzystwie pana Zygmunta czuję się doskonale. A skoro drzwi za siostrą zamknęły się - "zawałowiec" popatrzył błagalnie, a pan Zygmunt zaczął deklamować. Nie zaczął - sam był Jesieninem. Nieraz bywało i tak, że ksiądz Tadeusz (ks. Tadeusz Fedorowicz - po II wojnie - kierownik duchowy Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża.), pobłogosławiwszy aniołom, siostrom i w ogóle wszystkim maszerował raźno do domu. Mieszkał na piętrze, jak pan Zygmunt i ja. Po drodze wpadł na pogawędkę. Myślę, że we wspaniałej galerii typów polskich pana Henryka Sienkiewicza brak wojskowego kapelana, kapelana, który z krzyżem w ręku potrafił prowadzić wojsko do ostatniego boju za Boga i Ojczyznę. Szkoda, że pan Sienkiewicz nie znał księdza Tadeusza. A może właśnie takim widział Mickiewicz Jacka Soplicę? Obydwaj z panem Zygmuntem kochaliśmy siostrę Wacławę i księdza Tadeusza. Lubiliśmy o nich rozmawiać. Tu zgadzaliśmy się zawsze. Jeżeli chodzi o poezję czy sztukę, bywaliśmy odmiennego zdania. Pan Zygmunt jakby się zatrzymał na latach trzydziestych i swe upodobania poetyckie kończył na Liebercie... Przyszedł taki piękny dzień, że pan Zygmunt powiedział do mnie: "a teraz pójdziemy się przejść". No i poszliśmy szeroką aleją do lasu. Na dróżce bawiła się grupa dzieci. Kilkuletni malec podniósł ciekawie modre oczka, zdjął czapeczkę i powiedział ni to hasło, ni to pozdrowienie: "pan kierownik". Malcy zerwali się z łobuzerskimi uśmiechami, a pan Zygmunt nazywając każdego po imieniu, podawał mi w kilku słowach jego charakterystykę. Znał i kochał wszystkie Laskowskie dzieci. Uświadomiłem sobie wtedy, kogo pan Zygmunt tak bardzo przypomina. Nie był to święty, ani uczony, pedagog, to był tylko człowiek o wielkim sercu, kochający wszystkie dzieci, wychowawca pokoleń - Henryk Pestalozzi. Nawet w twarzy i w oczach pana Zygmunta było to wielkie podobieństwo. Tak, tu leży klucz tej wielkiej przemiany, która spowodowała, że były adiutant Dowbora, wielbiciel poezji, teatru i wszystkiego, co piękne w życiu - zawędrował do Lasek. Mieszkał i żył jak anachoreta, czynem i własnym przykładem realizując ideę Lasek. Życie jego należało wyłącznie do Boga i dzieci. Mały, skromny, szary człowiek - a dzieło zbudował wielkie. Współcześni nazywali Pestalozziego - "Henryczek z Głupkowa", nasz pan Zygmunt mógł tylko nosić dumne miano "Głupca w Chrystusie". Przechodziły lata; przeszło ich chyba piętnaście, gdy znów przyjechałem do Lasek i zamieszkałem w tym samym pokoju w domu rekolekcyjnym. Tym samym krokiem przypłynęła siostra Wacława, tym samym krokiem wmaszerował ksiądz Tadeusz, te same aniołki, tylko w bardzo uroczystym nastroju, oczekiwały księdza Prymasa - i to samo dzikie wino zaglądało do pokoju. Nie było tylko pana Zygmunta. "Pan Zygmunt po zawale leży w infirmerii - powiedziała siostra Wacława - myślę, że pan go odwiedzi". Ta sama siostra Róża zaprowadziła mnie do pokoju chorego. Tak, tak, panie Zygmuncie, teraz role się odwróciły i zacząłem opowiadać anegdotki o moich generałach, poezjach i teatrach. Mówiłem chyba przez łzy, gdyż miałem poczucie, że widzę go ostatni raz (...) Zakończyłem Liebertowskim: Dałeś, Panie, kielich goryczy. Myśmy gorycz zmienili na wino. Pan Zygmunt leżał uśmiechnięty. Śmiał się brwiami, nosem, ustami - śmiał się całą twarzą. Ucałowałem go i wyszedłem. Przed drzwiami kłębił się tłumek Laskowskich aniołków. Górowała nad nimi dobrotliwa twarz księdza Prymasa. Szedł odwiedzić pana Zygmunta. Chyba też po raz ostatni. Witold Friemann (Witold Friemann (zm. w 1977), muzyk, kompozytor. W Laskach prowadził chór i umuzykalnienie młodzieży.) Zygmunt Serafinowicz Upłynęło już z górą ćwierć wieku od chwili, gdy 15 listopada 1945 roku zostałem zaproszony do Lasek. Miałem zbadać, w jakich kierunkach i w jakim zakresie należy zorganizować nauczanie muzyki w Zakładzie dla Niewidomych oraz przeprowadzić to w praktyce. Zrządzeniem losu pozostałem w Laskach do dnia dzisiejszego. W owych latach Matka Elżbieta Czacka mocno i sprawnie dzierżyła rządy swojego Dzieła. Miała niewątpliwie jakiś majestat władzy, oparty na niewzruszonych zasadach wiary w Boga i w swoją przez Niego wyznaczoną misję. To urzekało ludzi i wciągało w orbitę jej działalności. Toteż, oprócz Zgromadzenia sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, Matka otoczona była gronem najbliższych pracowników świeckich oddanych bez reszty sprawie niewidomych. Zakład dźwigał się wtedy z ruin i to tylko dzięki nadludzkim wysiłkom osób dobrej woli, nie znających granic poświęcenia. Wstęp ten jest niezbędny, gdyż dopiero na jego tle można naszkicować postać i działalność jednego z najbliższych współpracowników Matki Założycielki - Zygmunta Serafinowicza. Człowieka niepospolitego, wzruszającego w swej prawdziwej skromności, dobroci, absolutnej bezinteresowności. Prawdziwego Chrześcijanina. Średniego wzrostu, szatyn, szczupły, po wojskowemu wyprostowany, niemal w tył pochylony. Ruchy zręczne. Piękne rysy twarzy. Orli nos. Oczy ciemnoniebieskie, pełne wyrazu. Spojrzenie bystre, szczere i otwarte. Uśmiech przyjemny, ale niewesoły, raczej smętny... Ludzi lubił, ale wydaje się, że nie znosił tłumu, rozgwaru i zgiełku dyskusji. Jeśli przemawiał, to zawsze rzeczowo, krótko, nie upiększając swych wypowiedzi frazesami górnolotnymi, banalnymi, jałową ornamentyką. Miał duże poczucie humoru i dowcip niezwykle subtelny. Sądy jego, zazwyczaj trafne, choć ostre, zaskakiwały swą dalekowzrocznością. Zawsze jednak utrzymane były w granicach prawdziwej kultury, a nawet wyrafinowania. Kiedyś sprawiało mu widoczną przyjemność, gdy w rozmowie nazywałem go "wyrafinowiczem". Czasem, gdy coś go ubawiło, potrafił śmiać się z całego serca. Lecz po chwili na twarz jego wracał znów ten sam charakterystyczny sceptyczny uśmiech, przejrzyście podkreślający wnętrze tego niewesołego, jak gdyby zabłąkanego na ziemi człowieka. Zazwyczaj równy i opanowany, z rzadka unosił się gniewem. A dobroć jego była tak przysłowiowa, iż jeśli się rozzłościł, nikt sobie z tego wiele nie robił, wszyscy wiedzieli, że to mu zaraz przejdzie. Raczej unikał rozmów na tematy zasadnicze, dotyczące wiary i religii. Poruszał je tylko z najbliższymi i to nader oględnie. Żywo jednak interesował się wszelkimi przejawami postępu w życiu Kościoła (Sobór Watykański II, synody biskupów). Będąc niewątpliwie człowiekiem modlitwy, unikał wszelkiego uzewnętrzniania swych przeżyć duchowych. Na jego decyzję przyjęcia kierownictwa szkół w Zakładzie dla Niewidomych wpłynęło bezwarunkowe życzenie, a raczej prośba Matki Czackiej. Zygmunt Serafinowicz otwarcie podkreślał, że nie nadaje się do tego rodzaju funkcji. On, prawnik z wykształcenia, humanista z uzdolnień i przekonań, rasowy krytyk literacki, rozmiłowany w sztuce, literaturze, poezji, wykładał w szkole matematykę. (...) Lekcje matematyki były jednak tylko drobną cząstką różnorodnych obowiązków i związanych z nimi trosk, zmartwień, nieprzyjemności, które spadały na barki pana Zygmunta. Objęte stanowisko było dla niego prawdziwym krzyżem, dźwiganym cierpliwie przez długie lata, dla dobra Zakładu, który nie miał innego kandydata na taką "posadę". Uprzytomnijmy sobie ten pierwszy okres po zniszczeniu przez hitlerowców całego niemal dorobku kulturalnego Polski dwudziestolecia międzywojennego. Ogół narodu przystąpił do odbudowy kraju. Pod nakazem chwili zmieniły się jednak radykalnie struktury życia. Wprowadzanie nowych pojęć i form nie następowało bez tarć, przeszkód, trudności i nie zawsze powierzane były ludziom zorientowanym w potrzebach i możliwościach niewidomych. Tu kierownik Serafinowicz rozwinął imponującą wprost inicjatywę i działalność, zachowując niezłomną postawę w sprawach tak zasadniczych, jak chrześcijański pion wychowawczy zakładu. Posiedzenia, narady, wizytacje, inspekcje, ciągłe podróże służbowe, nakazy, okólniki, lekcje pokazowe i popisy, a zwłaszcza nieustanne staranie się o wszystko u wszystkich. Ręce opadały nieszczęsnemu kierownikowi, lecz nie załamała się jego mocna osobowość. Walczył zaciekle, bronił, prosił, wymagał. Tu wspomnieć wypada nieodżałowanej pamięci prof. dr Marię Grzegorzewską. Dostrzegłszy natychmiast wyjątkowe wartości Zygmunta Serafinowicza, nawiązała z nim ścisłą współpracę dla dobra niewidomych. Z biegiem lat jedne przeszkody usuwały się z drogi, a na ich miejsce występowały inne. Pan Zygmunt zaś trwał, nie żałując nigdy swego trudu. Uśmiechał się zawsze, trochę smutno, czasem nieco ironicznie. Bywało, że poirytowany pokrzyczał, lecz ofiarnie i niestrudzenie pełnił swe męczące obowiązki. Jako profesor muzyki i śpiewu, miałem okazję z bliska obserwować kurtuazyjny stosunek naszego kierownika do kolegów - pedagogów. Nie była to ani pseudokoleżeńska familiarność, ani traktowanie nas z pozycji swej hierarchicznej wyższości. Każde poczynanie tego zwierzchnika nacechowane było życzliwością, dobrocią, delikatnością, taktem, a przede wszystkim szczerą chęcią przyjścia z pomocą każdemu w jego wysiłkach dla dobra wychowanków i rodzaju uczelni. Stosunek dyrektora do wychowanków był prosty, naturalny, pełen niewyczerpanej cierpliwości i wyrozumiałości, pozbawiony oznak władzy i chęci dominowania. Każde zetknięcie się z niewidomym miało charakter jak gdyby spotkania się ze starszym, bardziej doświadczonym kolegą, przeniknięte było serdeczną życzliwością. Kierownik zdobył sobie zaufanie i oddanie licznej rzeszy absolwentów. Zwłaszcza chłopcy w tzw. wieku trudnym, a nieraz już dorastający, cenili sobie ogromnie jego zdanie, liczyli się ze wskazówkami i radami. W tym jakże imponującym postępowaniu Zygmunta Serafinowicza najbardziej szacunku godny był fakt, że on tylko skromnie, uczciwie wypełniał przyjęte na siebie zobowiązania: pracował nie dla zadowolenia własnej ambicji, uzyskania popularności czy zaspokojenia chęci władania. Przejawiało się to w delikatności wobec otoczenia, cichej uczynności i prawdziwej, godnej podziwu bezinteresowności. Drożyna, którą przemierzał w czasie swej wędrówki na Ziemi Zygmunt Serafinowicz, była do końca bardzo wyboista i gęsto usiana kolcami. Wszystko ma jednak swoje granice. Zdrowie pana Zygmunta wyczerpane nerwowym tempem pracy ponad siły, zaczęło poważnie niedomagać. Nie liczył się z tym jednak. Skutek był taki, że w 1966 roku przyszedł pierwszy zawał serca, zaskakując pana Zygmunta na posterunku. Wtedy to - o wiele za wcześnie dla sprawy - zrezygnował ze swego stanowiska, na którym istotnie zdziałał bardzo wiele. Szkoły Zakładu stanęły na najwyższym poziomie wśród tego typu w kraju, co stwierdzały opinie władz nadzorczych oraz powszechne uznanie poza granicami Polski. Wrażliwy na każdy przejaw ludzkiego nieszczęścia czy niesprawiedliwości, będąc już na emeryturze, ostatkiem sił spieszył wielu ludziom z pomocą, kierowany żywym odruchem współczucia. Był to duch piękny, tęskniący ustawicznie do Prawdy Najwyższej. Po kilku dalszych zawałach serca, 23 listopada 1971 roku zabrał go Bóg, który rzekł kiedyś Pawłowi: "Twoje życie jest snem i ja cię z niego obudzę". "Wiadomości" nr 8?8:1972 Londyn ks. Jerzy Wolff (Ks. Jerzy Wolff (1902-1985), jeden z kapelanów Dzieła Lasek. Artysta malarz i historyk sztuki. Wspomnienie Kiedy umiera ktoś bliski i kiedy w końcu odchodzi coraz dalej jak gdyby, poczyna się w umysłach pozostałych przyjaciół kształtować z wolna synteza. Człowiek bowiem, którego znało się kiedyś dość dobrze, wobec obcowania latami całymi na co dzień, ukazywał się zawsze raczej we fragmentach - z takiej strony, to innej. Im bogatsza natura, tym fragmentów tych więcej - i to różnobarwnych. I na to, aby one połączyły się w całość, trzeba oddalenia. Wtedy dopiero wyraźniej ukazują się cechy dominujące i główne - te, które nadawały człowiekowi danemu charakter, wyróżniający go w tłumie jemu współczesnych. Teraz więc, gdy mówimy o zmarłym w listopadzie roku ubiegłego w Laskach Zygmuncie Serafinowiczu, wiele jeszcze jaśniej i ostrzej, niż chociażby przed rokiem, dostrzegamy jego liczne, ogromne wartości, pośród których z pewnością naczelną była jego dobroć. "Jeden Bóg tylko jest dobry", lecz zdarzają się ludzie, na których w szczególności spoczął jakby blask owej doskonałej dobroci i tak z nimi się trwale skojarzył, że już oni w tym świetle chodzili, w glorii niby, do końca. Jako ośmioletni jeszcze ponoć chłopaczek dostał on od ojca obrazek jakiś z napisem: "Zygmuntowi, aby uczył się być dobrym". I jakoś widać się przejął tym ojcowskim życzeniem, bo starał się być dobrym i był dobry istotnie, odkąd tylko pamięcią sięgnąć mogą ci wszyscy, którzy znali go zawsze z jego dobrym uśmiechem, nieco raczej smutnawym, ale jednak uśmiechem, od którego się można zawsze było spodziewać daru jakiegoś w postaci czy dobrego słowa, czy też żartu dość często, bo nie będąc wesoły, miał poczucie humoru raczej wyjątkowe, ten były laskowski "kierownik", który niemal od wojny kierował i szkołami trzema i do tego przedszkolem, pełniącym funkcję trzech osób, a może nawet i czterech, za uposażenie jedno, pojedyncze. Bo gdy w pewnym momencie zaniepokojono się w ministerstwie, iż jedna jedyna osoba tyle posad zagarnia, okazało się właśnie, że pensja nie jest poczwórna, ani nawet podwójna - i nie dyrektorska, ale całkiem skromniutka. Uczyć raczej nie lubił, ale za to do dziecka i młodego człowieka miał stosunek ojcowski. Jak sam mówił o sobie - powołania na męża nie odczuwał ani trochę, przy tym jednak na ojca był prawdziwie stworzony. Kiedy umarł, już dawno jego wielki przyjaciel, zajął się jak ojciec jego synkami i był dla nich ojcem do końca, do śmierci - oraz dziadkiem dla trojga dzieci tamtych przybranych swoich synów, "już dużych". Nieraz zdarza się teraz, że ktoś z dawnych tutejszych uczniów niewidomych wspomni pana Zygmunta, jak to czytał im wiersze ucząc smaku i kształcąc. Brat bowiem Lechonia był człowiekiem o wielkiej kulturze, tak umysłowej, jak i serca do tego (...) Ludzie lgnęli do niego, bo był poza dobrocią towarzysko przemiły - lgnęli starsi i dzieci. Dzieci lubił szczególnie. Miało się wrażenie, że go towarzystwo dzieci jakby odmładza, gdyż była wzruszająca zmiana jego wyrazu, kiedy spostrzegł czasami któreś z dzieci znajomych, taki stawał się wtedy jeszcze lepszy z pozorów. Uśmiech rozjaśniał całą postać. Mówił czasem o sobie, że głęboko jest smutny, ale równocześnie jakaś jego warstwa, nieco mniej głęboka, pogodniejsza się zdawała, nawet całkiem pogodna, bo lubił pożartować, opowiadać dowcipy i kawałów też słuchać. Nie było również i w jego prawdziwej pobożności nic namaszczonego, jak nie było takiego nic w ks. Władysławie Korniłowiczu, o którym to pan Zygmunt opowiadał dość często z rozczuleniem prawdziwym, i o którym miał niby ustawicznie coś pisać. Opowiadał też nieraz i o Matce Czackiej, której był w Laskach od roku 1928 bliskim współpracownikiem, wspominając dawne "prymitywne" Laski. Z tym, że ten "prymityw" odpowiadał mu bardzo, bo to był ktoś - ten nasz pan kierownik - o skłonnościach ascety. Jako kierownik nigdy nie miał własnego, oddzielnego pokoju do pracy, a przeprowadzał się w Laskach nieprawdopodobną zupełnie ilość razy. Nie obrósł zatem i w graty, jak to często się zdarza ludziom mieszkającym w jednym miejscu dość długo. W muzyce za Mozartem przepadał, lubił także malarstwo - pokój miał ostatnio ubrany obrazami od autora pożyczonymi (tzn. od autora tego wspomnienia, ks. J. Wolffa - przyp. red.) i cieszył się nimi - i to był bodaj jedyny, jaki go otaczał - pewien rodzaj luksusu. Jako chory już człowiek jeździł do Warszawy, by odwiedzić też chorych - tyle, że ciężej od siebie. I woził im w podarku razem ze swoją dobrocią pewną cichą pogodę, którą tak potrafił promieniować na innych, sam nie będąc z natury wcale kimś radosnym. Tak, jak bojąc się śmierci - jak to ludzie, zwyczajnie - potrafił o niej i mówić, a z pewnością i myśleć z całkowitym spokojem. I odrazy doznając wielkiej do cierpienia zdołał cierpieć do końca z bardzo cichym poddaniem woli cudzej, lecz Bożej - woli również przemożnej, jak ojcowskiej i tkliwej. Po swych kilku być może zawałach, którym uległ na wiosnę, dźwigał jeszcze się z łóżka - ale bardzo osłabły - mówił do nas, że jesień będzie dla niego ostatnia. I tą myślą być może wiedziony, z Ewangelią nie rozstawał się niemal, a w ostatnich tygodniach kazał sobie czytać, gdy już trudno mu było książkę w rękach trzymać. Teraz więc - choć jeden tylko człowiek odszedł od nas, a wielu jeszcze pozostało - pusto się bez niego w tych Laskach tutaj zrobiło. Był to bowiem ktoś pełny - równie piękny, jak pełny. "Tygodnik Powszechny" nr 3?8:1972 Bożenna Stanisławska (Siostra Maria Piotra - Bożenna Stanisławska - długoletnia nauczycielka języka polskiego, ukończyła filologię klasyczną, jako osoba świecka uczyła łaciny w szkołach średnich.) siostra Maria Piotra Pożegnanie Dnia 23 listopada 1971 roku odszedł w wieczność Zygmunt Serafinowicz, współpracownik przedwojennego "Verbum", długoletni dyrektor szkół dla niewidomych w Laskach, jeden z tych, którzy porzucili wszystko i przyszli do Lasek nie na posadę, ale by dawać siebie. U różnych ludzi różne cechy rzucają się w oczy w sposób szczególny. Czasem drobne, małokalibrowe niejako, są ważne w całokształcie obrazu człowieka przez to, że wyrastają z tego, co jest w nim istotne. Taką cechą Zygmunta Serafinowicza była nie tylko urocza zdolność gawędziarska, sprawiająca, że przyjemnie i dobrze się z nim rozmawiało, ale umiejętność prowadzenia dyskusji z przeciwnikiem. Warto z nim było, sit venia verbo (łac. - niech mi będzie wolno użyć tego słowa.), wykłócać się. Dziwna to cecha charakteru u człowieka, jak się wydawało, unikającego ludzi, arystokraty z ducha. Jest rzeczą zadziwiającą, jak bardzo w sposób nieświadomy, w każdej najbardziej błahej rozmowie, prowadzonej chociażby na tematy najzupełniej obiektywne, wyrażał to, co stanowiło jego osobowość. Nawet w rozmowie na takie tematy, które go często nudziły i mierziły, uwzględniał swą strukturę psychiczną: ścisłą logiczność, wewnętrzną prawość, wrodzony wstręt do wszelkiego zakłamania oraz wielki dystans - pozornie tylko obojętnego obserwatora zjawisk życia - nie ich współgracza. Dziś, w czasach wielkiego szacunku dla dialogu i zupełnej nieumiejętności prowadzenia go, postawa Serafinowicza w czasie dyskusji powinna by zostać zaprezentowana jako wzorzec niestety niełatwy do demonstracji. Powszechną trudność dialogu stanowi zawsze to, że obie strony reprezentują subiektywnie słuszną postawę i całą ich uwagę pochłania zupełne zaangażowanie w jej obronę. Serafinowicz umiał dialog prowadzić. W naszych rozmowach szło na ostro. Były one długie, ciągnące się godzinami. I ustępował, chociaż mógł nie ustąpić. Zawsze zwyciężała logika, zimne, logiczne rozumowanie i ciepły humanitaryzm. Czy ich nie miał w chwili zaczęcia rozmowy? Miał. Ale sprawy, gdzie zazębiają się interesy jednostek i całości, nie są łatwe. I drogi ich zaspokajania bywają bardzo różne. Chyba wielką wartością i czarem wspomnienia tych rozmów, w zamkniętej już perspektywie widzianych - wtedy były ciężkie, prowadzone z pasją - było to, że chociaż miał całkowitą słuszność w momencie zaczęcia, umiał zmienić ją na inną słuszność w toku prowadzenia. Do tego była potrzebna postawa czysto racjonalistyczna, jaką miał w trakcie ich przebiegu, absolutna, niemal chemicznie czysta, prawość logiczna, bez chwytów ubocznych. To chyba jedna z najpiękniejszych rzeczy umieć zmienić stanowisko, umieć dać się przekonać nawet przez podwładnego, nawet wtedy, gdy przecież i uczuciowo jest się zaangażowanym. (...) Jest to cecha racjonalizmu czystej wody: logiczny punkt wyjścia i taka droga w dążeniu do prawdy, czy jej odpowiednika w działaniu praktycznym, jakim jest słuszność. Serafinowicz był racjonalistą. Ostatecznie nie jego to zasługa, ale cecha wrodzona, czy skutek otrzymanej formacji. Jego zasługą w dyskusji była tylko wierność tej postawie. Ale nie wszystko da się załatwić metodą dialogu. W pracy dyrektorskiej istnieje, obok wielu innych, konieczność załatwienia mnóstwa spraw o charakterze administracyjnym, w których trzeba po prostu decydować. Przydział przedmiotów, godzin, plan zajęć - były co roku terenem nie mających zda się, końca starć, przesunięć, zmian. W wypadku decyzji niewygodnych dla kogoś, a takie zawsze są nieuniknione, powstawały protesty, odwołania, żale i pretensje tym żywsze, że mieszkał i pracował zarazem na jednym terenie, wspólnie z całym prawie podwładnym zespołem. Starał się uwzględniać wszelkie dezyderaty, ale nie zawsze było to osiągalne. Zmieniał, wykreślał, przestawiał i - "cholery, ci bliźni!" (Opowiada Maria Zandbang, pracująca w biurze szkolnym do końca lat 70-tych.) - krzyczał z pasją i rozpaczą nad arkuszami z organizacją roku szkolnego, szukając rozwiązania nie rozwiązywalnego. Jak w dialogu, tak w tej bezsilnej pasji, był cały Serafinowicz. Tutaj bezkompromisowy, na serio czujący się, zobowiązany w sumie do czynienia dobrze "bliźnim", ale z racji swego stanowiska w zupełnie innej sytuacji niż dobra pani sprzed wieku, szyjąca flanelowe kaftaniki dla dzieci z przytułku. A problemy pracy w szkole wymagały rozstrzygnięć także w dziedzinach znacznie poważniejszych niż podane przykładowo. Nie lubił tej pracy, nie była dla niego odpowiednia. Mimo to przez wiele lat prowadził trzy szkoły dla niewidomych. Uderzająca była u niego rzadka umiejętność łączenia postawy i metody pracy całkowitego aformalisty z wielkim przywiązaniem do ładu i porządku w sposób jednak jak najdalszy od drobiazgowości. Umiejętność ta ułatwiała mu znakomicie łączenie pracy czysto administracyjnej z pedagogiczno-dydaktyczną. Czy były w jego dyrektorstwie braki, niedociągnięcia? Być może - były. Ale był zwierzchnikiem idealnym dla nauczycieli inteligentnych, oddanych swej robocie, samodzielnych, nie lubiących szablonu i kopiowania - chociażby samych siebie. Zostawiał szeroki margines swobody. To było w nim dla nas cenne. Jednocześnie umiał cenić pracę nauczycieli, w stosunkach z którymi był niezmiernie łatwy, bo był logiczny i bezwzględnie prawy. Człowiek logiczny i prawy jest zawsze łatwy we współpracy z innymi, bo albo drugich przekona, albo sam da się przekonać. Serafinowicz ponadto wprowadzał w "urzędowanie" nastrój życzliwej koleżeńskości i treść uczciwej przyjaźni z każdym nauczycielem. Jako zwierzchnik imponował skromnością. Dyrektor, który wybucha irytacją, a który ma moc i siłę, by w godzinę po wybuchu iść do prywatnego mieszkania podwładnego i powiedzieć "przepraszam", jest człowiekiem imponującym. Czy w praktyce życia można spotkać takich dyrektorów? A jeżeli tak - jak często? Gdy po zawale serca - stanowczo i nieodwołalnie, mimo wszelkich usiłowań zatrzymania go, wycofał się z pracy kierowniczej, po bardzo krótkotrwałym - Le roi est morf, vive le roi! - zdawaliśmy sobie coraz wyraźniej sprawę z jego wartości. Nie to ważne, że na opróżnionym przez niego miejscu musiały stanąć trzy osoby, ale coraz wyraźniej narastająca w szkole powszechna świadomość, że na tym stanowisku nikt jego miary się nie znajdzie, a gdy odszedł z ziemi - świadomość, że ten najskromniejszy, zawsze usuwający się w cień człowiek był "współtwórcą dzisiejszych Lasek, którego osobowość zaważyła na rozwoju Dzieła Matki Elżbiety Czackiej i w życiu wielu ludzi, z którymi był w bliskim kontakcie" (Z tekstu odezwy Komitetu Utrwalania Pamięci Zygmunta Serafinowicza. Laski 1976.). Jednym z wielu żywych pomników okresu jego dyrektorstwa - aere perennius (łac. - trwalszy od spiżu. Horacy, Carmina III, 30.) jest niewidome dziecko - dziś już nie dziecko z zakładu dla głęboko upośledzonych (imbecylów), nieszkolnych dzieci, które znalazło się tam nie wskutek czyjegoś niedopatrzenia, ale dlatego, że takie właśnie było dziwne tempo jego rozwoju. Po przybyciu do Lasek i przejściu przez stadia pośrednie, zatraciło swe piętno niższości w zespole dzieci niewidomych, normalnych pod względem umysłowym, by skończyć ośmioletnią szkołę podstawową. Jeżeli, gdy przyjdzie czas, zechce wstąpić na wyższe studia, będzie to największa prawdopodobnie w skali światowej rozpiętość stopnia rehabilitacji. Czas pokaże. A przecież przed wielu laty psycholog obawiał się w tym wypadku, jako szczególnie drastycznym, wystawienia świadectwa kwalifikującego do przeniesienia do szkoły dla normalnych, niewidomych dzieci. Serafinowicz zaryzykował. Jakże bardzo słusznie. Mimo swej do końca żywej, chociaż głęboko ukrywanej uczuciowości, nie miał nic wspólnego z postawą jakiegokolwiek irracjonalizmu. Dla tego typu umysłowości, którą reprezentował, jest ona nie do zniesienia. Był wierny racjonalizmowi, nie tylko w dyskusji, którą musiał lub miał ochotę przeprowadzić z drugim człowiekiem, ale w dyskusji ze sobą i ze światem. Nie przestając być racjonalistą, uznawał istnienie realności metafizycznych. Uczciwy racjonalizm zawsze musi doprowadzić albo do progu tajemnicy, albo do trwożnego ignoramus et ignorabimus. Terbum non datur (Ignoramus et ignorabimus (łac. - nie wiemy i nie będziemy wiedzieli. (Słowa kończące uczoną rozprawę fizjologiczną Du Bois Reymonda - przyp. red.) Tertium non datur (łac.) - trzeciego wyjścia nie ma (przyp. red.).). On wybrał to pierwsze - zdecydowanie i po swojemu. Znaliśmy nieco jego życie religijne. Ujawniał je w rozmowach z różnymi ludźmi, mimo całej swej powściągliwości w omawianiu spraw osobistych, zwłaszcza czysto wewnętrznych, może dlatego, że obok jakiegoś wielkiego wycyzelowania duchowego był bardzo prosty w stosunkach z ludźmi i bezpośredni (...). Świadome życie wiary zaczął bardzo późno. W młodości, a chyba i w dzieciństwie żył w środowisku, w którym sprawy religijne nie istniały. No cóż, przyszedł na świat w epoce pozytywizmu. Lata 90-te to w Warszawie czasy wpływów Buckle.a, Darwina i Spencera, czasy artykułów Świętochowskiego, narodzin "Lalki" (...) Wejście w świadome, dojrzałe życie religijne stało się dla niego głębokim wstrząsem nie tylko uczuciowym. Szokiem. W momencie nawrócenia, odkrycia prawdy wiary, przeżył odczuwalnie Boga. Pełne ogromnego napięcia były w tym okresie jego rozmowy z ks. Władysławem Korniłowiczem, którego wpływ stał się decydujący. Później przyszły długie dziesiątki lat zdyscyplinowanego, trudnego życia religijnego, życia, jak je sam nazywał, "bez ozdób", opartego jedynie na intelektualnym przeświadczeniu woli. Ktoś go określił słowem "mistyk". Czy słusznie? Kiedyś, w Częstochowie doznał poczucia bliskości Boga. Kiedyś, w Laskach, stanu niezwykłego nadprzyrodzonego spokoju, który zstąpił na niego w chwili, gdy Matka Czacka obiecała modlitwę za kogoś mu bliskiego, potrzebującego pomocy. Było to w okresie niezmiernie trudnym dla Serafinowicza, gdy sam, ciężko chory, przeżywał bezradnie nieszczęście przyjaciela przygnębiony niemożnością jakiegokolwiek działania. To chyba wszystko, co mogą wiedzieć o tych rzeczach jego bliscy i przyjaciele. Ale czy w rzeczywistości wszystko? Cóż można wiedzieć o najgłębszych sprawach ludzkiej duszy, dziejących się między Bogiem a człowiekiem? Czasem jawią się drobne błyski wspomnień, jak małe blaszki miki, wskazujące że pod stopami jest granit niewidoczny w pyle drogi: element ofiary, bez którego trudno pomyśleć o świadomym życiu chrześcijańskim... Lubił truskawki. Gdy nadarzała się sposobność, jadł je swobodnie, nie dosypywał popiołu do potraw... Kiedyś, przed wielu laty, opowiada pracująca wówczas w szkole siostra (Pawła Święcicka), która świeżo wstąpiła w Laskach do Zgromadzenia - szła bez teczki, z rozsypującymi się pod pachą i w garści brajlowskimi zeszytami uczniów. Minął ją Serafinowicz. Przystanął z uśmiechem. "Widzę, że siostra, tak jak ja, wyjeżdżając do Lasek, zostawiła za sobą wszystko, nawet teczkę..." Poszedł dalej. A szedł nie uczuciem i egzaltacją. Przez długie lata wywalczać musiał w sobie modlitwę i wywalczał ją jakby w pustkę. Może to nadawało mu ogromną zwartość wewnętrzną. Czuło się w nim człowieka, który stoczył wiele walk. Był ascetą, to pewne. Ale mistycyzm? Wiem tylko o jednym przerzucie nad czasem i przestrzenią o charakterze jednak innym niż zjawisko sensu stricto mistyczne. Opowiadał o nim przyjaciołom (M.in. E. Iwańskiej i siostrze Marii Gołębiowskiej.). Nocą 8.V.1956 r. obudził się z uczuciem grozy. Ciemność. Straszny, daleki krzyk. Niezrozumiałe wtedy jeszcze tło głuchej rozpaczy. Sprawdził potem, obliczył czas. O tej godzinie jego brat w Nowym Jorku rzucił się z okna. Jako przedstawiciel swej epoki był szczerym, niekoniunkturalnym demokratą. Jego demokratyzm nie miał nic wspólnego z jakimkolwiek patronalizmem czy paternalizmemm, był szczerze braterski. Aż kiedyś ten demokratyzm załamał się w oburzeniu na święte misje, w bardzo popularny sposób przeprowadzane w kościele w Laskach: "Jak można coś podobnego!". Misje były dobre, widocznie bardzo dobre, skoro wywołały żarliwość i zachwyt, ale skierowane do wsi, a nie do panów Zygmuntów. "Uważałem Iksa czy Igreka za takiego samego człowieka jak ja, a tymczasem widzę, że nic podobnego! Matka chciała, by Laski apostołowały wśród inteligencji, a tu ..." Głos załamywał mu się w oburzeniu. "Jeszcze tego tylko potrzeba, by przed kaplicą wystawili biało-niebieską figurkę Matki Boskiej". Wielokrotnie powracał do sprawy sposobu przeprowadzania misji. Ale gdy znalazł czas na chwilę zasadniczej rozmowy, po niedługiej, choć zażartej dyskusji, ustąpił. Uznał, że do każdego trzeba mówić jego językiem. Oczywiście ani w przytoczonym zdaniu o figurce Matki Boskiej, ani w ogóle nigdy, nie występował Serafinowicz przeciw kultowi Matki Bożej, czy też przeciw hagiograficznej ikonografii. Wrażliwy na piękno, barwę, kształt i dźwięk - ten wyrafinowany esteta nie różnił się w tym miejscu niczym od wiejskiej, nie wykształconej dziewczyny, której dane było widzieć Niepokalaną. Gdy Bernadecie pokazywano według jej opisu wyrzeźbiony posąg Matki Boskiej, odwróciła się ze słowami całkowitej dezaprobaty. Nie znała słowa "kicz", ale widziała własnymi oczyma, że Niepokalana była piękna, i że każda rzeźba w zestawieniu z Nią jest kiczem. Serafinowicz też o tym wiedział, chociaż nie widział Matki Boskiej i nie miewał objawień. Kiedy indziej przecież opowiadał, że właśnie w Częstochowie przeżył mocno poczucie Bożej obecności. Tak. Ale to było nie przed tandetną artystycznie figurką, lecz przed pięknym obliczem Czarnej Madonny, zrodzonym z tajemniczych wizji nieznanego artysty, przed obrazem w historię wrośniętym. Kiedyś, przed laty postawiono mu w kuratorium z jakiegoś nieporozumienia wyrosły zarzut, że zakład zmusza młodzież do uczęszczania na różaniec. Wyjaśnił spokojnie, że nie narzuca się u nas uczniom praktyk religijnych, a nabożeństwo różańcowe nawet nie mieści się w programie zajęć internatu. Mówiąc to wyjął koronkę z kieszeni, bawiąc się nią niby machinalnie. To była chyba jedyna ostentacja w życiu człowieka, któremu szkoła w Laskach zawdzięcza przetrwanie w swym katolickim kształcie przez trudne, odległe dziś czasy. W kieszeni nosił jednak różaniec nie dla ostentacji. Przez długie lata, aż do końca życia był on mu narzędziem modlitwy. Nazywał go modlitwą trudną, o której było wiadomo z różnych okresów jego życia, że ją stale uprawiał. Z różańcem się nie rozstawał. Podobno z ręką w kieszeni z różańcem w ręku jeździł zwykle załatwiać skomplikowane sprawy szkolne. Różańcem, głośno w infirmerii z obsługującą go siostrą odmawianym, kończył dzień w ciągu długich okresów choroby. Niedawno zrodził się u nas i znikł termin "autentyczny". Specyfiką tego wyrażenia było zestawienie z wyrazem "człowiek", prawdziwy, rzeczywisty, a człowiek, w którym wszystko jest prawdą, człowiek bez pozy, zakłamania, tego wszystkiego, co jest fałszem, blichtrem, egzaltacją, choćby zewnętrznym ornamentem maską, świadomie lub nie przybieraną. Tak pojęty autentyzm nie tylko cechował Zygmunta Serafinowicza, ale był naczelną zasadą organizującą jego stosunek do życia i świata. Nie wiara, nie religijność, ale prawda. Wiara i życie religijne były wynikiem jego postawy prawdy, która tak głęboko wrosła w jego naturę, że stała się niejako instynktowna. Sądzę, że wyniósł ją z domu, z dzieciństwa, że wypracowała ją atmosfera domu rodzinnego i bardzo wcześnie podjęta autodyscyplina. Przypuszczam to na podstawie wspomnienia morderczej prawdomówności Lechonia, które Antoni Słonimski umieścił niedawno w "Tygodniku Powszechnym". Oczywiście - Lechonia bardzo młodego: któryś z przyjaciół, szczęśliwy, radosny pokazuje Lechoniowi fotografię narzeczonej. Lechoń ogląda długo, uważnie, wreszcie zwraca ze słowami: "Bardzo brzydka". Przecież tak postąpiłby Zygmunt - ongiś - młody. Później, starszy - oddałby fotografię w milczeniu. Nie powiedziałby - "ładna". Nie popełniłby konwencjonalnego kłamstwa. "Najgorsze jest zewnętrzne zakłamanie" - powtarzał często, zwłaszcza w czasach dawniejszych, przed laty. Widocznie obawiał się go i tropił je w sobie surowo i jawnie. Dostrzegał je i w innych - reagował drwiną, ironią, krótkim, celnym, czasem złośliwym powiedzeniem, niekiedy całego człowieka wywlekającym na wierzch. Nie znosił żadnej frazeologii bez pokrycia, frazeologii w słowach czy postawie szukał prawdy przez całe życie. Stąd jego prostota i skromność, stąd troska, by nie dopuścić do jakiegokolwiek wyolbrzymienia jego zasług czy pracy. Przed śmiercią zobowiązał jednego z księży Zakładu do tego, że nie pozwoli, by nad jego grobem wygłaszano jakiekolwiek przemówienia. Motywował to tym, że zawsze nawet najbardziej prawi księża wygłaszają wtedy pochwały, których by w innych okolicznościach nie podjęli, a które w jakiś sposób deformują prawdę o człowieku. Niezwykle wrażliwy, lękał się wszelkiego patosu, silniejszej ekspresji, baroku, bo mogły wyrażać nieprawdę. Lubił czytać głośno, czy z pamięci wygłaszać poezje. Mówił je zawsze w sposób bardzo prosty, nie deklamował, nie podkreślał głosem wartości dźwiękowych utworu. Nie stawał - jak staje artysta teatralny - między utworem a słuchaczem, przekazując mu własną interpretację. W jego przekazie interpretacji nie było, był tylko, mimo bardzo osobistego stosunku do poezji, sam utwór, rzeczowo, wiernie, z zachowaniem praw rytmu i wersyfikacji, inteligentnie, spokojnie podany. Interpretację pozostawiał słuchaczowi. Sam był jakże często głodny poezji, tak jak człowiek bywa głodny chleba. Gdy otwierał świeży numer, np. "Tygodnika Powszechnego", szukał wzrokiem poezji, od nich zaczynał lekturę. W poezji szukał tego, czego szukał w muzyce i przyrodzie - czy choćby w kwiatach ciętych na stole - piękna. Skarżył się kiedyś, że zatracił tak intensywną zdolność przeżywania pierwszej zieleni wiosny, jaką miał w młodości. Zdolność przeżywania poezji - i dobrej muzyki - zachował do końca. Śmierć Zygmunta Serafinowicza ujawniła, że samotnik z natury - może tylko pozornie samotnik? - miał bardzo szerokie kontakty z ludźmi najrozmaitszego typu. Wielu z nich mówiło o jego dużym wpływie na siebie. A przecież przez pięć lat po odejściu ze stanowiska kierownika szkół żył pozornie zupełnie na uboczu zbiorowego życia. Jednak stale ludzie do niego przychodzili. Przychodzili pojedynczo, ale na długie rozmowy. W ten sposób żyjąc, jak nam się wydawało, samotnie, utrzymywał bardzo rozległe stosunki. Ogromnie uczulony na ludzkie sprawy, martwił się cudzymi niedolami. Robił dużo dobrego, o czym mało kto wiedział. Pamiętał o chorych przyjaciołach, poświęcał wiele czasu na korepetycje z uczniami potrzebującymi pomocy, pomagał pieniędzmi tym, którzy zawikłali się w trudności materialne. Nie znamy całego zasięgu tych spraw. Ludzie jednak przychodzili do niego przede wszystkim ze względu na jego osobowość. Jak bardzo ceniono rozmowy z nim dowodzi fakt, że podobno niektórzy systematycznie zapisywali je po powrocie do domu. W stwarzanej przez niego atmosferze prawdy i szczerości człowiek stawał się sobą, jak on sam, bez masek. Jednocześnie umiał pan Zygmunt z każdego wydobyć to, co w nim było najlepszego. Nikt przy Serafinowiczu nie czuł się mały i głupi. "Każdy przy nim rozkwitał tym, co było w każdym najlepszego" - mówi o nim jedna z młodych nauczycielek. Podświadomie ciągnęły ludzi ku niemu chyba dwie kategorie jego cech: silna dyscyplina nałożona na siebie przez człowieka bardzo prawdziwego wewnętrznie, nie uznającego pozy żadnej ni masek, a jednocześnie niezmiernie słabego, neurastenika, wybuchowego, co dawało efekty o niedostrzegalnym w swoim czasie komizmie, a zarazem pobudzającego do rozważań nad wielkością i małością natury ludzkiej - oraz ogromna delikatność, subtelność, jakiś wykwit wartości duchowych zarówno tych, które otrzymuje się w domu rodzinnym, jak tych, które przyswaja się z ogólnego dorobku kultury narodowej i ogólnoludzkiej - jak wreszcie ich doskonałe zasymilowanie, wypracowanie właściwych sobie ich postaci. "Zrzucić z ramion płaszcz Konrada" - wołał jego brat. Jaki płaszcz? Czy kowieński strój codzienny, okrywający człowieka o gorącym sercu i mądrej myśli, czy ten efektowny, efekciarsko narzucony na ramiona przez młodopolszczyznę? Pierwszego, choć na warszawską modłę skrojonego, stroju codzienności nie zrzucił nigdy, tego drugiego - nigdy nie przywdział. Ale w tej chwili widzę, jak Serafinowicz na najlżejszą, aluzyjną choćby wzmiankę o romantyzmie, podnosi się, by głośno zawołać: "Nieprawda!". Wszystkiego, co było przedtem, wysłuchał z obojętnością umarłego - ale nie tego! "Nieprawda"! A jednak prawda, Panie Zygmuncie, bo przecież strój różnej formy i kroju te same sprawy i troski, w identyczny sposób przeżywane, ukrywać może. Zresztą jego utajony romantyzm, ten romantyzm którego się zapierał i z którego pokpiwał nie był z nurtu Konrada czy ks. Robaka. To był gorzki, sarkastyczny, obrachunkowy romantyzm Beniowskiego, czy może trochę norwidowski. Ale geneza obu ta sama. Chociaż - nie spierajmy się, panie Dyrektorze, o terminologię. Teraz ja - po namyśle - ustępuję całkowicie. Romantyzm był nurtem młodych. Pan ma za sobą dojrzałość lat męskich i mądrej starości. "Znak" nr 7?8:8, 1972 r. Alicja Gościmska Nie jest łatwo powiedzieć, kim był Zygmunt Serafinowicz. Jego bogata osobowość zaskakiwała na każdym kroku, wymykała się wszelkim konwencjom, nie mieściła w szablonach... Prawnik z wykształcenia, humanista z zamiłowania i uzdolnień, rozmiłowany w sztuce, w pięknie słowa. "Poeta bez słów", "pisarz niespełniony" - jak go wielokrotnie nazywano - wykładał w szkole matematykę - jasno, ściśle, logicznie. Jednocześnie zarażał młodzież entuzjazmem dla literatury pięknej. Rzadko spotykanym darem recytowania poezji, odtwarzania prozy wielkich mistrzów słowa urzekał nie tylko swych uczniów, ale i grono młodych osób pracujących w Laskach. Uważany był za jednego z najbardziej dowcipnych ludzi. Gdy żartował, to z wielką powagą, a otoczenie zanosiło się od śmiechu. Podobnych paradoksów można było dostrzec więcej w jego naturze. Żył bardzo cicho, obcy mu był rozgłos, hałaśliwa propaganda, ale wpływem swym sięgał głęboko do młodych serc i umysłów. Przez większość kolegów i pracowników Lasek nazywany "panem Zygmuntem", przez nielicznych bardziej oficjalnie - "panem kierownikiem", nie pozwalał tytułować się "dyrektorem", choć formalnie przysługiwał mu ten tytuł. Nie imponował swą funkcją, lecz skromnością. Umiał prowadzić dialog. W trakcie dyskusji potrafił zmienić stanowisko, dając się przekonać nawet przez podwładnego. Daleki od drobiazgowości, cenił jednak ład i porządek. Z luźnych notatek siostry Marii Gołębiowskiej (Agnieszka Wajngold siostra Maria Gołębiowska (zm. 1984 r.) - nawrócona z judaizmu, uczestniczka "Kółka" ks. Korniłowicza, pełniła w Zgromadzeniu kolejno funkcje mistrzyni nowicjatu i postulatu, była wychowawczynią dziewcząt niewidomych.). "Bezinteresowny w sposób doskonały, przez 40 lat służył niewidomym. Równie pięknie potrafił sam odejść ze swego stanowiska, gdy nie czuł się na siłach dalej pracować, zrobił to w jakiś bezosobisty sposób." Na dwa lata przed śmiercią zrzekł się funkcji sekretarza Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi, którą pełnił przez 20 lat. Zachowała się kartka siostry Wacławy (z maja 1969 r.), która wiele mówi o roli jaką obecność Zygmunta Serafinowicza na zebraniach Zarządu odgrywała dla Zgromadzenia: "Mnie jest coraz bardziej smutno, że nie będzie Pana na zebraniu Zarządu i zaczynam żałować, żeśmy Pana nie zatrzymali. Nam, siostrom, szczególnie będzie Pana brak w różnych rozgrywkach - zawsze na Pana można było liczyć". Był prawdziwym demokratą. Nie imponowały mu tytuły, koligacje, stopnie naukowe... Cenił wartość danego człowieka, jego charakter, talent, o ile był autentyczny, prawdziwą mądrość płynącą z serca. O sobie nie mówił inaczej jak: "Jestem belfrem i niczym więcej!" Wyśmiewał nauczycieli szkół średnich mających pretensje do tytułu "profesora": "Takich profesorów to jest na pęczki! Trudnią się belferką i tyle!" Na jego strukturę psychiczną składały się: logika w postępowaniu, prawość, wstręt do wszelkiego zakłamania. Prawdę cenił wysoko, szczególnie. W jednym z jego listów z czasów okupacji znajdujemy takie słowa: "Zawsze miałem tzw. nieśmiałość uczuć i zawsze coś tam "w takich razach" majstrowałem, żeby nie można było poznać gdzie prawda, gdzie żart, gdzie dowcip, gdzie prawa ręka, gdzie lewa (...), a jednak dziś kiedy rzeczywiście każda chwila jest nam jakby - darowana, człowiek ma raczej skłonność spoglądać prawdzie w oczy." Mimo że wychowany w mieście, Zygmunt wykazywał wielką wrażliwość na piękno przyrody. Może to jej umiłowanie kształtowało się jeszcze w latach chłopięcych, gdy z rodziną spędzał wakacje w malowniczym Młynniku - w dolinie Ojcowa. Umiał ocenić urok wsi jak ktoś, kto się na niej urodził. Pianie kogutów i ryk bydła dawały mu - jak twierdził - poczucie bezpieczeństwa. Cieszył go zapach skoszonych łąk, a także głosy ptactwa wodnego nad zarośniętym stawem. W przyrodzie wolał zdecydowanie wiosnę od jesieni, którą psychicznie źle znosił. Widział w niej tylko dramat kończenia się i przemijania, co przesłaniało mu piękno barw i pełnię owocowania. Będąc z natury samotnikiem, Serafinowicz miał jednak szerokie kontakty z ludźmi. Wieloletnia wypróbowana przyjaźń łączyła go z Henrykiem Ruszczycem, który również wszystkie swe siły i zdolności oddał Laskom. Te dwie wybitne indywidualności były diametralnie różne. Nieraz dochodziło między nimi do gwałtownych dyskusji i wymiany zdań. Istniała jednak więź, która przetrwała do końca życia obu przyjaciół. Oto parę obrazków zaobserwowanych przez otoczenie. Ksiądz Bronisław Dembowski pamięta z okresu 20-lecia jak Zygmunt Serafinowicz i Henryk Ruszczyc już wtedy bardzo się przyjaźnili i nie ukrywali się ze swoją przyjaźnią, na przykład "barowali się" ze sobą w obecności wychowanków. Siostra Filipa, która pracowała w infirmerii, gdzie obaj panowie zamieszkali na stare lata, wspomina ich częste spory i walki, nawzajem sobie czynione żarty i kawały, które świadczyły tylko o tym jak byli naprawdę bliskimi sobie ludźmi. Kiedyś Zygmunt Serafinowicz porwał p. Ruszczycowi 500 zł i wybiegł z nimi z pokoju. Henryk Ruszczyc puścił się w pogoń, wołając "łapcie złodzieja", ale że p. Zygmunt był szybszy, więc zdążył dopaść swego pokoju i tam się zamknął. Ruszczyc długo bił pięściami w drzwi, wołając: "Oddaj mi 500 zł łobuzie!" Po pewnym czasie drzwi leciutko się odemknęły i ukazał się w szparze banknot 500-złotowy. Ruszczyc kończył takie "spory" powiedzeniem: "Ty łobuzie, będziesz całował moje ślady, jak umrę". Innego dnia Ruszczyc wrócił po jakimś zebraniu bardzo zmęczony i chciał trochę odpocząć. Zdjął więc marynarkę i położył ją pod poduszkę. Siostra Felicyta zwróciła mu uwagę, że marynarka będzie tak zmięta, że nie będzie mógł jej włożyć. Odpowiedział: "Cóż zrobić! Mam ostatnie 100 zł. Przyjdzie Zygmuś i świśnie mi te resztki!". Siostra Filipa opowiada jeszcze jedno zdarzenie. Po załatwieniu różnych spraw w Warszawie Ruszczyc zaproponował: "Zygmuś, chodź ze mną, zafunduję ci obiad". I poszli do restauracji, gdzie Henryk Ruszczyc zamówił co było najlepszego w spisie potraw. Pan Zygmunt wybrał tylko dietetyczny obiad. Gdy przyszło do płacenia, Ruszczyc oświadczył kelnerowi: "Kolega płaci". Zygmunt wyjął wtedy jakiś większy banknot, a kelner położył dość znaczną resztę pieniędzy na stoliku. Ruszczyc nagłym ruchem zagarnął wszystko do kieszeni. Kelner spojrzał ze zdziwieniem na Zygmunta, który rzekł ze spokojem: "On tak zawsze robi". Wychodząc rzucił jednak Ruszczycowi: "Poczekaj, zobaczysz co cię czeka w domu". Zygmunt przyjaźnił się blisko z artystą malarzem, ks. Jerzym Wolffem, Tadeuszem Mazowieckim, Sewerynem Ebnerem. Ponad wszystkimi jednak górowała przyjaźń z dr Marią Grzegorzewską. Wielka dobroć i troska o innych sprawiała, że Zygmunt, mając coś ładnego, interesującego - płytę, książkę, artykuł, fotografię - pragnął dzielić się tym z innymi. Lubił np. ogromnie piosenkę Anny German "Melodia dla synka", zapraszał więc dr Dorotę Święcicką, matkę małych synków, by jej posłuchała na płycie. Siostra Koleta nie znała przebojów Ewy Demarczyk, więc na życzenie Zygmunta przegrywałam jej te piosenki. Przeczytawszy świetny artykuł o Marii Grzegorzewskiej (po jej śmierci) pióra Zawieyskiego, pragnął zaraz przekazać go swym przyjaciołom. To samo dotyczyło wspomnienia o Teresie Strzembosz, napisanego przez Krystynę Wróblewską. Zachwycał się fotografią, na której Teresa Strzembosz obejmuje troje niemowląt, fascynował go wyraz twarzyczek dziecięcych. Fotografie bliskich mu osób miał w biurku i lubił pokazywać je swym zaprzyjaźnionym gościom. Gdy otrzymał od kogoś (w maszynopisie) przemówienie Jerzego Andrzejewskiego z pogrzebu Pawła Jasienicy, pragnął, aby ten tekst poznało grono przyjaciół. Ilekroć odwiedzał go ktoś z bliskich, Zygmunt polecał mi odnajdywać ten maszynopis. W ciągu ostatniego roku swego życia często zapraszał ks. Wolffa na klasyczne nagrania Mozarta, Beethovena. Dawniej, gdy był silniejszy, prosił szerszy krąg znajomych. Z zakresu współczesnej muzyki poważnej przeżył głęboko "Pasję" Pendereckiego. Na piosenki Okudżawy śpiewane po rosyjsku zapraszał siostrę Wacławę. Takimi drogami niby od niechcenia, wiązał swych przyjaciół również nawzajem między sobą. Po jego śmierci wszyscy, którym bliska była jego osoba, jakoś spontanicznie ku sobie dążyli, dobrze się czuli między sobą, tworząc jak gdyby jakąś społeczność powstałą z naturalnego doboru. Zygmunt Serafinowicz bardzo silnie odczuwał gorycz przemijania i często dawał jej wyraz. W okresie ostatniej choroby miał stale w pokoju świeże i piękne kwiaty. Gdy układano je w wazonach, mawiał: "Piękne, ale jakże szybko zwiędną. I to takie smutne". Lubił bardzo azalie, może dlatego, że tygodniami utrzymywały świeżość. Pierwszy "spacer" po przebytym zawale, (jeszcze na wózku) był do kwitnącej złotej azalii w ogródku. Już od przedwiośnia 1971 roku (który miał być rokiem jego śmierci) powtarzał po wiele razy: "Tak pragnąłbym jeszcze raz zobaczyć wiosnę, całą od początku". Antoni Święcicki, lekarz zakładowy obiecywał mu, że wstanie i na pewno wyjdzie na dwór. Może w maju... - Ale to nie będzie już sam początek wiosny, już go stracę..., a chciałem tak dokładnie obejrzeć sobie wiosnę - martwił się. Przeżywanie piękna jak gdyby nasilało się z wiekiem. Obejmował nim zarówno przyrodę, jak i wszelkie dziedziny sztuki. 70-letni Zygmunt - emeryt, miał głowę wolną od codziennych obowiązków, oddawał się głównie lekturze oraz spotkaniom z ludźmi. Spotkania te wypełniała przede wszystkim poezja czy literatura piękna - czytana lub recytowana przez Zygmunta, a także refleksje na temat tych utworów, które dostarczyły mu szczególnie silnych przeżyć. W trakcie interesującej rozmowy zapominał o posiłku, wolał nie jeść w ogóle obiadu, niż przerwać ciekawe spotkanie z kimś, kto do niego przyjechał. Potrzebował kontaktów z ludźmi nieprzeciętnymi pod względem intelektualnym, smakował w rozmowach z artystami, z tymi, którzy z wrażliwością odbierali sztukę, którzy czuli poezję. A jednocześnie przejmował się i zajmował osobami nieco zwichniętymi, słabymi psychicznie, poświęcał im wiele czasu. Taki kontrast w upodobaniach zaskakiwał tych, którzy znali Zygmunta tylko powierzchownie. Zapytany w jakim celu to czyni, odparł: "żeby nie stracili wiary w człowieka". Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych cała Warszawa szła oglądać w Muzeum Narodowym wystawę sztuki abstrakcyjnej przybyłego z zagranicy Pierre.a Potworowskiego. Była to w Polsce nowość, odbiór trudny, wymagający dużej wrażliwości artystycznej. Zygmunt Serafinowicz był pod wrażeniem nowego malarstwa i trafnie oceniał jego ukryte wartości. Nie zadowolił się jednorazowym zwiedzaniem wystawy. Józef Adam Kosiński wspomina: "Ogromną ilość wierszy znał na pamięć i - jak mówił - lubił je sobie po cichu lub półgłosem powtarzać. Tą samą estymą darzył poezję własnego brata z tym, że chyba najbardziej w niej cenił refleksyjne wiersze powojenne. Przynajmniej takie mi recytował. Półgłosem, jakby do siebie tylko mówił: 5 Chorała Bacha słyszę dźwięki, na niebo ciągną szare mgły... albo Przed domem uschły biały bez, Ulica szarą zaszła mgłą... Poezję traktował jako głos idący od serca poety do serca czytelnika lub słuchacza". Artystyczna natura Zygmunta sprawiła że lubił żyć z chwili na chwilę, dobrze się czuł, gdy miał przed sobą dużo czasu wolnego: na niezaplanowane przypadkowe spotkania w Laskowskich alejkach, na ławeczkach, na sycenie się pięknem świata. Nie lubił, gdy ktoś wpadał do niego z krótką wizytą i na czas ściśle określony. Drażniło go, gdy osoby mu bliskie przerywały nagle dłuższą rozmowę, spojrzawszy na zegarek, bo musiały spieszyć do pracy. Dopytywał się wtedy, czy te zajęcia naprawdę takie pilne. Najbliżsi mu wiedzieli, że odwiedzając go, trzeba posiedzieć około dwóch godzin, aby miał czas poczytać głośno coś z ulubionych opowiadań Czechowa, Gogola, czy z poezji polskiej i rosyjskiej. Niejednokrotnie wracał do tych samych utworów - przyglądając się pięknu języka, doskonałości obrazowania. Pełen podziwu dla talentu Tołstoja w kreśleniu świetnych psychologicznie sylwetek bohaterów, niejednokrotnie przeżywał głośno świetne sceny z "Wojny i pokoju", odtwarzał je słowem, gestem, mimiką. Umiał naświetlać osobowość wielkich twórców literatury pięknej, powiązać ją z życiem autora. Zapalał słuchacza miłością do piękna słowa, do osoby twórcy, wprowadzał w głębie polskiej literatury. Swój przypadkowy "wykład" ilustrował z pamięci cytatami prozą lub wierszem. Zastanawiał się nad osobowością autora, analizował np. psychikę Mickiewicza czy Słowackiego. Interesowały go dramaty życiowe ludzi literatury i wielkich polityków (Kasprowicza, Dostojewskiego, Tołstoja, Przybyszewskiego, Piłsudskiego, Dmowskiego, de Gaulle.a, Kennedy.ego). Podziwiał Prusa, zaś ostro rozprawiał się z Sienkiewiczem któremu miał za złe sztuczność, teatralność w budowaniu dramatycznych sytuacji (jak choćby modlący się na popiołach Rozłogów Skrzetuski) czy nadmierny patos, którego przykładem była dla niego scena śmierci Podbipięty. Nie cenił też sienkiewiczowskiej idei pokrzepiania serc przez literaturę - ona powinna być przede wszystkim sztuką. Zdarzało się jednak, że w refleksji nad poezją wypowiadał swoje zdanie o wartościach etycznych w niej zawartych. Na przykład o twórczości poetyckiej siostry Nulli Westwalewicz napisał w liście do stryjecznej siostry: "Co do wierszy, myślę, że największą ich zaletą jest, że są bardzo szczere. Na wszystko co się tam mówi, jest tam pokrycie moralne, a to się dość rzadko zdarza." W innym zaś miejscu tak uspokajał etyczne obawy tej samej adresatki, wywołane lekturą wierszy Jana Lechonia: "Pewne akcenty natury erotycznej, które mam wrażenie Cię rażą, występują w cyklu - "Siedem grzechów głównych" i służą tam za odskocznię do pewnej problematyki. W życiu każdego człowieka te rzeczy grają pewną rolę, większą lub mniejszą, w zależności od różnych czynników. Powinno się je "przezwyciężać", "prześwietlać" itd. itd., ale jeżeli ktoś byłby na "erotyzm" zupełnie głuchy - to nie byłaby ani żadna cnota, ani zasługa, tylko tzw. niezbyt ceniony przez teologię moralną - angelizm". (Angelizm - skłonność do przypisywania ludziom jako istotom cielesno-duchowym idealnych cech istot czysto duchowych i opieranie na tym wygórowanych postulatów etycznych. Według A. Podsiad, Z. Więckowski, "Mały słownik terminów i pojęć filozoficznych dla studiujących filozofię chrześcijańską". IW. PAX, Warszawa 1983.). Poezję Zygmunt kochał szczególnie. Czytywał głośno wiersze Bąka, Podhorskiego-Okołowa. Za doskonałość poetycką uważał wersy z wiersza "Trawa" - Juliana Tuwima: Abym tobie i sobie jednym imieniem mówił: albo obojgu - trawa, albo obojgu - Tuwim. Podobnie fascynował go werset Lechonia z wiersza "Spotkanie" Nie ma nieba ni ziemi, otchłani ni piekła, jest tylko Beatrycze, i właśnie jej nie ma. Z pamięci najczęściej recytował dwa ukochane wiersze Lermontowa. Czytał je po rosyjsku, potem tłumaczył na polski, często wracał do jakiegoś fragmentu po kilka razy. Były to: "Szczyt" zaczynający się od słów: "Nocowała chmurka złotowłosa", oraz "Anioł". Ten wiersz w dowolnym tłumaczeniu Zygmunta Serafinowicza brzmiał następująco: Nocą, po niebie anioł leciał i cichą pieśń śpiewał. Śpiewał o szczęściu dusz bezgrzesznych w cieniu rajskich krzewów, śpiewał o Bogu wielkim, w objęciach niósł duszę młodą dla świata smutku i łez i echo jego pieśni pozostało w tej duszy bez słów lecz żywe i długo potem na świecie męczyła się ona pragnień przedziwnych pełna i pieśni niebios zastąpić jej nie mogły banalne melodie tej ziemi. Hojnie obdarzał nas poezją, recytując swe ulubione utwory, interpretując je często bardzo dla siebie charakterystycznie, swoiście. Można by i o nim deklamującym wiersze, powiedzieć to co Norwid o Mickiewiczu, że znamienne było "nie tylko to co mawiał, ale i jak mawiał". Do dziś jeszcze słyszę te po wielekroć przez niego powtarzane fragmenty: Tu życie było dla jednych - ucztą tłustą, dla innych - przeciągły skowyt głodu. Stąd bezrobotni do rzeki Hudson skakali głową do spodu, (...) Widzę ja - tutaj stał Majakowski stał tu i głoskę z głoską rymował. Włodzimierz Majakowski "Brukliński most", tłum. Adam Ważyk Jechaliśmy stępa, pędziliśmy w kłębach i "Jabłoczko" piosnkę trzymaliśmy w zębach. (...) Lecz inną pieśń jeszcze, o obcym narodzie do siodła przytroczył towarzysz w pochodzie. I śpiewał, choć rodak tutejszy jak ja: Granada, Granada, Granada maja Michał Swietłow "Granada", tłum. Julian Tuwim Po komnatach huczy głucho, grzmi miarowo idącego komandora krok... Drzwi na oścież... z lodowatej mgły jak chrapliwy gong zegara brzmi pytanie: - Na wieczerzę zapraszałeś don Juanie? Oto masz mnie. Gestem gotów. A ty? W odpowiedzi - w gardle więźnie głos w odpowiedzi - cisza przeraźliwa. Gdzieś ty, gdzieżeś donna Anno? Anno! Anno! - Cisza głucha w krąg. Tylko zegar grzmi ostatni raz, W groźnym rannym huczy gong tumanie: "Na śmiertelne twoje gody Anna wstanie Anna wstanie w śmierci twojej czas" Aleksander Błok - "Kroki komandora" tłum. Jerzy Liebert Uwaga! Uwaga! Przeszedł. Koma trzy! Ktoś biegnie po schodach. Trzasnęły gdzieś drzwi. Ze zgiełku i wrzawy dźwięk jeden wybucha i rośnie, kołuje jękliwie, głos syren - w oktawy. Opada - i wznosi się jęk: "Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy!" Antoni Słonimski - "Alarm" Nie Kalwaria. Nie Golgota, ale chmura szczerozłota i wiatr skory; nie noc i cierń, ale słońce i blaski się wplatające w kędziory. Na tej szczerozłotej chmurze fruniesz - zwycięski - ku górze, "Sprawca zachwytów"; Lśni marszczona wiatrem szata, a z szaty na Polskę spada woń hiacyntów. Za te cuda oczywiste jakże ja Cię uczczę, Chryste? Wierszem chyba. Lecz patrząc na Twoją chwałę, stanąłem i oniemiałem, jak ryba. Bo trudno ziemskim inkaustem sprawy opisać przepastne: wiatr i złoto - chyba tylko oczy zadrzeć, zasłuchać się i zapatrzeć w szum odlotu. Spójrzcie: nad Wieżą Mariacką! Spójrzcie: już mały jak cacko leci. Wiruję złociste koła. Zieleń gra. Purpura woła. Resurrexit Konstanty Ildefons Gałczyński "Pieśń paschalna" Wspomnienia, które tu przekazuję odnoszą się głównie do ostatnich lat życia Serafinowicza - emeryta. Miałam z nim wówczas częste, niemal codzienne kontakty w infirmerii zakładowej i myślę, że warto tu powiedzieć jakim ten niezwykły, i zwykły zarazem człowiek, był na co dzień. Był uosobieniem życia. Świat interesował go nieustannie. Natura jednakże, na którą tak był wrażliwy, obdarzyła go wątłym zdrowiem. Dużo chorował, dużo przebywał w szpitalach. Często martwiliśmy się o jego zdrowie. W Laskowskiej infirmerii, pod stałą kontrolą lekarza i opieką sióstr, spędził ostatnie pięć lat swego życia. Najdłużej dokuczał mu wydelikacony żołądek. Często bywał na ścisłej diecie: płatki owsiane i sucha bułka. Nawet jednak będąc zupełnie zdrowym, jadał niewiele. Wystarczały mu najprostsze dania: zupy mleczne, chleb, jajecznica. Cierpiący nie godził się na potrawy "specjalne", wyszukane. W tamtych latach w jadalni domu chłopców personel jadał przy stolikach czteroosobowych. Zygmunt nie miał stałego miejsca. Przysiadał się do stolika, przy którym siedzieli nauczyciele. Widząc, jak męczy go obowiązek rozmowy połączonej z jedzeniem (żołądek zawsze mniej lub więcej dawał o sobie znać), radzono mu niejednokrotnie, aby przychodził na posiłki nieco wcześniej lub gdy już wszyscy skończą. Wtedy miałby potrzebny mu podczas jedzenia spokój, a siostry gotowe były podać jakieś delikatniejsze potrawy. Zygmunt ani razu nie poszedł za tą namową. Uważał, że byłby to pewien rodzaj "arystokratyzmu", jakaś forma wyróżnienia się wśród nauczycieli. Od czasu do czasu bywał w restauracji. Zwykle w drodze powrotnej z konferencji obowiązujących personel pedagogiczny, organizowanych w miejscowościach podwarszawskich, które trwały od 8.00 do 15.00. Zmarznięty często i wymęczony, pragnął po takiej konferencji odpocząć fizycznie i nerwowo. Wybierając jadłodajnię, szukał lokalu niezbyt zatłoczonego, bez muzyki. Zamawiał na ogół bulion z jajkiem i chleb. Mięsa nie lubił i chętnie się bez niego obywał. Przy większym zmęczeniu w ogóle nie mógł jeść. Musiał wtedy posiedzieć dłuższy czas w restauracji, zanim coś przekąsił. Dlatego w Laskach często rezygnował z obiadu po powrocie ze szkoły - dopiero na kolację decydował się zjeść więcej. Nieomylnym znakiem, że zaczyna odpoczywać, odprężać się nerwowo po przykrych zebraniach czy służbowych rozmowach, były słowa: "odpływam, zaczynam odpływać". Mówił je także, nasycając oczy pięknem przyrody, jej głosami, jej ciszą, zapachami. Mogło to być w Łazienkach na ławce nad stawem czy w drodze z Kasprowego, lub na morskiej plaży w Sobieszewie. Od chwili, gdy został dyrektorem szkół w Laskach, w ciągu roku szkolnego rzadko miał czas na spacery. Wrócił do nich po pierwszym zawale serca, w okresie od 1966 do 1970. Były to już niewielkie trasy z odpoczynkami na trawie. Po pierwszym zawale jeździł jeszcze samodzielnie autobusem do Warszawy. Nigdy nie chciał prosić o samochód zakładowy. Korzystał z niego czasami, gdy Henryk Ruszczyc, jadąc do Warszawy osobiście mu to zaproponował. Jazdy autobusem były każdorazowo wielkim ryzykiem. Już w drodze do przystanku, choć szedł bardzo powoli łapały go bóle wieńcowe. Różne osoby widziały, jak zażywał dwie pastylki nitrogliceryny na przystanku PKS w Laskach. Na Marymoncie brał taksówkę, jechał na Stare Miasto, gdzie miał fryzjera, a przede wszystkim księgarnię literacką na Rynku. Mógł tam godzinami wybierać i przeglądać książki. Była to jedna z największych jego przyjemności, pasja. Spotykał się nieraz ze znajomymi literatami, np. z Jerzym Andrzejewskim, i szli razem do kawiarni. Chodził tam głównie dla towarzystwa. Zamawiał kieliszek czerwonego wina, zalecanego przez lekarza. W liczniejszym towarzystwie mówił mało. Lubił przyglądać się nieznanym ludziom, zastanawiał się nad ich życiem, zawodem, obserwował ich z wielką finezją i życzliwością. Po przebytym zawale wracał do Lasek przeważnie taksówką, do której zawsze kogoś zapraszał. Nieraz mawiał: "Jest to mój jedyny luksus". Te męczące wyprawy do Warszawy to dla Zygmunta przede wszystkim walka o zachowanie resztek samodzielności, a także potrzeba widywania ukochanych "wnuków". Swoje choroby bagatelizował zawsze, z pogodą znosił cierpienia. Nie chciał o nich mówić. Po operacji zaćmy w 1954 roku odwiedziłam go w szpitalu, gdy już wolno mu było chodzić. Cały czas dowcipkował, nie chciał w ogóle mówić na temat zabiegu, stanu oka. W każdym szpitalu zawsze obchodzili go prawdziwie towarzysze choroby. Opowiadał o losach poszczególnych chorych. Nieraz wspominał cichą śmierć młodego człowieka ze wsi który umarł nagle na serce, choć nikt się tego nie spodziewał. Zachowały się listy od niektórych chorych, współtowarzyszy z tej samej sali; piszą oni o dalszych swych losach, interesują się stanem zdrowia Serafinowicza. Innym razem odwiedziłam Zygmunta w szpitalu na Kasprzaka. Był upał. Chory leżał w maleńkim pokoju. Cztery łóżka ciasno upchane czyniły z pokoiku korytarzyk. Dwaj chorzy mieli do spółki tylko jedną szafkę nocną. Siedząc przy łóżku Zygmunta, dotykałam plecami łóżka stojącego pod przeciwległą ścianą. Towarzyszami Zygmunta byli ludzie w bardzo podeszłym wieku o zamroczonej pamięci, moczyli łóżka. W pokoju panował zaduch. Wyszłam stamtąd pod przygnębiającym wrażeniem. Znając wrażliwość i zmysł estetyczny Zygmunta, podziwiałam jego spokój, pogodę, nieodstępujące go poczucie humoru oraz to, że tak przejmował się losami współtowarzyszy. Ostry stan choroby wrzodowej nękał go prawie 10 lat. Leczył go dr Jan Weremowicz. W okresach najgorszych bólów żył kulkami masła i surowymi białkami. Dopiero w wiele lat później przyznawał, ile kosztowało go pełnienie normalnych obowiązków szkolnych w okresach, gdy bóle się nasilały - wiosną i jesienią. Bywało, iż nie mógł doczekać się końca lekcji, by żołądek rozgrzać herbatą. Zwykł jednak lekceważyć ból fizyczny w chwili, gdy mu dolegał, żartował wtedy. Dopiero gdy cierpienie należało już do przeszłości, wspominał o cierpieniu, które musiał znieść. W roku 1971 na przykład dowiedziałam się, że kiedyś przed laty zrobiono mu punkcję kręgosłupa: "Co to był za ból" - powiedział wtedy. Również o bardzo przykrych doznaniach podczas prześwietlania nerek mówił długo po fakcie. Własna choroba nie była nigdy głównym tematem jego rozmów, wspominał o niej zwykle przy okazji czyjegoś cierpienia, ze zwróceniem uwagi na tę drugą osobę. (...) "Ciśnienie mnie nic nie obchodzi, na morfologię gwiżdżę. (...) W ogóle mój tryb życia pensjonatowo-klasztorno-hotelowy to raj w porównaniu z Waszym" - pisał do stryjecznych sióstr w Sieradzu. Siostrom szczególnie zakazał trosk o jego zdrowie. W listach do tych dwu starszych, samotnie w Sieradzu żyjących pań, przedstawiał się jako człowiek nie mający niemal żadnych problemów ze zdrowiem: "Nie wiem czy potrzebnie wspomniałem Ci o tej operacji" (zaćmy w 1954 roku - przyp. A.G.) - pisał do Kazimiery Serafinowiczówny. "W zeszłym roku też zresztą głupstwo, nawet raczej przyjemnie. Ból naprawdę minimalny, a przynajmniej święty spokój - żadnych kłopotów i interesów." Nie akceptował żadnych siostrzanych rad, by "zacząć dbać o siebie". By np. skorzystać z dobrodziejstw jakiego sanatorium. Pisał już w 1959 roku, jak zwykle żartując: "Tzw. sanatoryjnego powietrza organicznie nie znoszę. Mam pewien kontakt "służbowej natury" ze szkolnictwem sanatoryjno-prewentoryjnym i z tego względu jeżdżę czasem z konieczności do Otwocka. Od razu po wyjściu ze stacji wpadam w złość, tak mnie denerwują te sosenki, ten piasek i mech suchy jak pieprz." I zabraniał zastanawiania się na zapas: "Jak będę kiedy umierał, to Was zawiadomię" - napisał Zofii Kosińskiej w 1957 roku. Od sprawy swego słabnącego zdrowia Zygmunt odwodził nawet leczących go lekarzy. W ostatnich miesiącach życia odwiedziły go dwie znane lekarki z Warszawy. Rozmowa z pacjentem potoczyła się na wszystkie tematy, z wyjątkiem jego dolegliwości. Tak samo było, gdy badał Zygmunta dr Święcicki. Mówienie o własnej chorobie nudziło Zygmunta. Niejeden też z lekarzy uważał wizytę u Zygmunta za relaks, odprężenie dla siebie. Chory interesował się głównie rodziną lekarza, o ile ją znał, lub natychmiast znajdował jakiś inny ciekawy wątek rozmowy. Konsekwentnie i wytrwale mylił czujność sióstr, pielęgniarek i przyjaciół zatroskanych o jego zdrowie. Michała Zółtowskiego, którego wezwano kiedyś do pokoiku Zygmunta, by dotrzymywał mu towarzystwa, jako że pan Serafinowicz właśnie zaniemógł - bawił dłuższą chwilę dowcipami, parodiując sposób mówienia znajomych osób. Michał Żółtowski siadłszy przy łóżku "chorego" - bawił się znakomicie, zanosił od śmiechu. Serafinowicz też był, zdawało się, uszczęśliwiony, tymczasem okazało się, że wtedy właśnie dopadł go pierwszy, szeroko rozlany zawał... Po tym zawale namówiono go - była już o tym mowa - na zamieszkanie w infirmerii. Uważał, że ma tam świetne warunki i doskonałą opiekę. I oczywiście, po swojemu - bardzo zaczął interesować się chorymi czasowo w infirmerii przebywającymi. Przejmował się zwłaszcza niewidomymi dziećmi. Odwiedzał je systematycznie. Mało tego: słysząc w nocy płacz z pokoju obok lub naprzeciw, szedł tam i uspokajał dziecko. Siostry pielęgniarki zaśmiewały się z następującego incydentu: mała, niewidoma dziewczynka cicho płacze w nocy. Zygmunt wstaje, idzie do niej. Na pytanie, czemu płacze, dziecko odpowiada: "bo ja potrzebuję". I boisz się wyjść z łóżka" - domyśla się Zygmunt. Dziecko potwierdza. "To wyjdź teraz" - zaproponował. Dziewczynka uspokojona czyjąś obecnością, siadała na nocniczek, potem z powrotem kładła się, by spokojnie zasnąć. Tak było przez kilka nocy. Kiedyś siostry pytają rano małą: - "Był dziś u ciebie pan kierownik?" "Dziś nie był, bo nie potrzebowałam..." Jesienią, gdy dni stawały się krótsze, z chwilą zapadnięcia zmroku chodził na codzienny relaks do pokoju "kolegi" (czyli do Henryka Ruszczyca). Mówił pielęgniarce: "Idę do Heńka, zaraz wrócę". A to "zaraz" przeciągało się i do 45 minut. Póki miał jeszcze siły na rozmówki z Heniusiem, na "wykłócanie się" z nim, docinanie mu, potrzebował tego kontaktu, jak czegoś nieodzownego. Niekiedy chciał pomówić z nim o sprawach zasadniczych, dotyczących Zakładu. Wtedy mawiał: "Muszę mieć czas, żeby z Heńkiem pomówić przy zamkniętych drzwiach, bo robi różne głupie posunięcia." Bywały wtedy duże personalne trudności w domu chłopców, a Zygmunt czasem nie aprobował niektórych decyzji Henryka Ruszczyca. Przyjaźń Zygmunta z ks. Jerzym Wolffem również obfitowała w częste żarty, dowcipne docinanie sobie. - Znać, że w księdzu płynie ta germańska wraża krew, wyczuwa się, że to zorganizowany Niemiec - dogryzał dobrotliwie. - A pan - fanaberyjny Polak - odparowywał ksiądz. Na kilka miesięcy przed śmiercią Zygmunta ks. Wolff powiesił w jego pokoju swój obraz dużych rozmiarów, zatytułowany "Odchodząca noc". Ksiądz pamiętał, że Zygmunt zachwycał się kiedyś tym obrazem w jego pracowni. Leżąc w łóżku, Zygmunt mógł podziwiać obraz, którego nastrój i piękno zmieniało się zależnie od oświetlenia, od pory dnia. Obraz ten urzekał również księdza Tadeusza Fedorowicza. Wiedząc o tym, Zygmunt zaprosił ks. Tadeusza, aby ile razy zechce, wchodził do pokoju popatrzeć na obraz. Ksiądz nie omieszkał korzystać z tego zaproszenia, stawał w rogu pokoju przy drzwiach i milcząc, kontemplował obraz, po czym wychodził bez słowa (były to już ostatnie tygodnie życia Zygmunta). Przy różnych okazjach Zygmunt głosił tezę, że zmienić dziecko jest bardzo trudno, a u człowieka dorosłego mowy nie ma o jakichś zmianach charakteru, usposobienia, postępowania. Sam jednak ogromnie się zmieniał w ostatnich latach życia. To znaczy zmiany te stały się dopiero wtedy widoczne, ale na pewno poprzedzały je całe lata dążenia z wytrwałością ku Bogu. Nieraz głośno rozliczał się z tego, jak wypełnił swe obowiązki wobec trzech synów swego zmarłego przyjaciela, Tadeusza Braunsteina, którymi opiekował się po ojcowsku. W ostatnim roku życia powiedział: - Gdy spotkam się z Tadkiem na tamtym świecie, może dostanę od niego w twarz. Myślał tu niewątpliwie o własnych zaniedbaniach czy błędach wychowawczych, które może dojrzał, analizując swoje postępowanie wobec tych chłopców w ciągu wielu lat. W momentach kiedy był sam, a czuł się lepiej - najchętniej czytał, a także - słuchał dużo muzyki. Poważnej i lekkiej. Bardzo odpowiadały mu piosenki Okudżawy, tak lekką, dowcipną, finezyjną treścią, jak i wykonaniem. Słuchał ich często z płyty i z taśmy magnetofonowej w wykonaniu polskim i rosyjskim. Był pod szczególnym wrażeniem słów jednej z piosenek: "Nie wierzcie, gdy w sadach słowiki zakrzyczą co sił, wy jeszcze nie wiecie, co komu pisane i kto będzie żył." Rozważał nieraz inny fragment tej samej piosenki, mówiący o tym, że ludzie giną na wojnie, "gdy wiosna nad ziemią szaleje od bzów" - dramatyczny kontrast między stale odradzającym się pięknem natury, a ciągłym umieraniem rodzaju ludzkiego. Lubił tę piosenkę w wykonaniu Sławy Przybylskiej, podobał mu się akompaniament. Gdy jednak udało się zdobyć nagranie rosyjskie w wykonaniu samego Okudżawy, zachwycił się nim bez porównania bardziej niż nagraniem polskim. Lubił szczegółowo analizować i porównywać teksty tych samych piosenek (również wierszy) w wersji polskiej i rosyjskiej. Wypadało to niezmiernie na korzyść języka rosyjskiego. Wielokrotnie podkreślał jego piękno, dźwięczność, śpiewność. Delektował się nim. Z piosenek Okudżawy najbardziej lubił tę, którą sam zatytułował "Murawiej" (mrówka). Mozolnie odtwarzał słowa tej piosenki z taśmy magnetofonowej i przelewał je na papier w języku rosyjskim (zachował się tekst pisany jego ręką). Uderzała go szczególnie ostatnia strofa, pointa: Krasiwyje i mudryje kak bogi, a grusnyje kak żytieli Ziemli (piękni i mądrzy jako bogowie a smutni jak mieszkańcy Ziemi). Wyczuwało się, że tekst ten wyraża osobiste przekonanie Zygmunta. Inne piosenki, których mógł słuchać po wiele razy, to: Modlitwa, Smoleńska droga, A wsio tak i żal (tęsknota za tym co bezpowrotnie minęło), Pożegnanie Z Polską (Okudżawa śpiewał dla Agnieszki Osieckiej). Chętnie słuchał też piosenek Ewy Demarczyk. W okresie przed ostatnią chorobą lubił ją w dramatycznym repertuarze: - śpiewanej poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, "Garbusie" do słów Leśmiana. W miarę posuwania się choroby wolał słuchać dwóch najpogodniejszych piosenek "Groszki i róże" oraz "Jaki śmieszny jesteś pod oknem". Irytował się, że Ewa Demarczyk śpiewa pieśni, których treść wymaga, by wykonywał je mężczyzna (do słów Tuwima: Grande Valse Brillante oraz Tomaszów), odbierając subtelny wydźwięk słowom pierwowzoru. Nigdy nie wspominał, że w 1957 r, prof. Witold Friemann napisał muzykę do 12 wierszy Lechonia. Dowiedzieliśmy się o tym po śmierci Zygmunta. Radia nie lubił. Radioodbiornik otrzymany w prezencie stał na biurku nie używany. W latach poprzedzających pierwszy zawał słuchał od czasu do czasu dziennika wieczornego. Po zamieszkaniu na stałe w infirmerii nie nastawiał nawet tego. Uważał radio za coś sztucznego. Proponowałam mu mały tranzystor, który mógłby mieć przy łóżku w ostatnim roku choroby, lecz odmówił. Śmieszyło go, a często irytowało, że najbliższy kolega, Henryk Ruszczyc, godzinami ma włączone radio, którego nie słucha, czytając jednocześnie książkę. Wolał dowiadywać się o ważniejszych komunikatach radiowych drogą ustną; nieraz przekazywał mu je Henryk Ruszczyc. A propos radia, mawiał: - To urządzenie przymusza do słuchania tego, czego nie chcę, kradnie czas, który mogę wykorzystać na czytanie. Czytając, mam wolny wybór, czytam to co chcę. Nie znosił wprost wszelkiej muzyki ludowej, jak również melodii i tekstów ludowych piosenek z pokrzykiwaniami. Nie cierpiał jazzu i bigbeatu. Gra na akordeonie działała na jego psychikę deprymująco. Słysząc z daleka melodie wykonywane przez naszą laskowską młodzież na tym instrumencie mawiał: "Nic, tylko wyć z rozpaczy" albo "Tylko się powiesić". W podobny nastrój wprowadzała go znana piosenka "Jak szybko płynie życie, jak szybko płynie czas." Z telewizji także korzystał w sytuacjach wyjątkowych, np. w 10-lecie śmierci Jana Lechonia był zaproszony do kogoś znajomego na poranek telewizyjny ku uczczeniu pamięci poety. Audycja podobała mu się, ucieszyła go. Innym razem, w 1969 roku, obejrzał na ekranie telewizyjnym lądowanie statku kosmicznego na Księżycu. Chyba więcej już telewizji nie oglądał. Nawet w ostatnim roku życia mimo ciężkiej choroby, Zygmunta interesowało po staremu wszystko. Żywo obchodziły go losy osób bliższych i mniej znanych, przyszłość Kościoła, wydarzenia światowe, zwłaszcza wojna w Wietnamie. Siostra Wacława, będąc w codziennych z nim wtedy kontaktach wspomina: "Podziwiałam rozciągłość jego kontaktów w środowisku literackim i politycznym, widać było, że w życiu ówczesnym był zaangażowany, jeśli nie czynnie, to w każdym razie zainteresowaniem, obserwacją, jakąś żywą obecnością". Odwiedzano go licznie i często. Krzysztof Morawski (Krzysztof Morawski - (1903-1981 ), do wojny administrował swoim majątkiem rolnym Turew w Wielkopolsce. Od roku 1945 zajmował wysokie stanowiska w Ministerstwie Rolnictwa. Założył Spółdzielnię "Libella", która finansowała warszawski Klub Inteligencji Katolickiej, był w Zarządzie tegoż Klubu.), zaprzyjaźniony z Zygmuntem od czasu wspólnego pobytu w szpitalu prosił go o ocenę, z literackiego punktu widzenia, swojej książki o prof. Kazimierzu Morawskim (ojcu Krzysztofa), którą przygotował do druku. Znajomi i przyjaciele przekazywali Zygmuntowi artykuły, itp. opracowania tyczące się niecodziennych zdarzeń z chwili obecnej. Niektóre z tych tekstów przechowały się w szufladzie biurka np. wspomniane już przemówienie Jerzego Andrzejewskiego (22 VIII 1970) na pogrzebie Pawła Jasienicy; wymiana listów między Prymasem Stefanem Wyszyńskim a biskupem Bronisławem Dąbrowskim (31 XII 1970) w sprawie pisma Aleksandra Skarżyńskiego (Por. rozdział V. 3. "Z prywatnych zbiorów Zygmunta Serafinowicza". Listy do ks. biskupa Bronisława Dąbrowskiego.), dyr. Urzędu do Spraw Wyznań, artykuł Jeana Paula Sartre.a z "L.Humanite" (w tłumaczeniu Polskim), w którym autor opisywał swoje wrażenia z pobytu w Polsce. Odnalazłam też w jego biurku wspomnienie o Kazimierzu Wierzyńskim, pióra prof. Dłuskiej, oraz tekst konwencji paryskiej w sprawie zwalczania dyskryminacji w dziedzinie oświaty z 15 XII 1960 roku. Do końca też przechowywał u siebie dwa dokumenty "Wstęp do regulaminów dla pracowników Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi" oraz "Materiały do planu organizacyjnego Lasek" - z końca lat 60-tych. Teresa Harsdorf-Bromowiczowa (Teresa Harsdorf-Bromowiczowa, już jako nauczycielka języka polskiego w Liceum Ogólnokształcącym w Zakopanem odbywała w Laskach roczną praktykę, jako studentka Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej.) "Bo Krzyż jest właśnie taki" (...) Dobroć naszego kierownika widziałam w stosunku do uczniów w Laskach, kiedy odbywałam praktykę w roku szkolnym 1949?8:50. Zaczęła się wtedy sprawa Romka B. Chłopak niedowidzący, zajęty razem z niewidomym przy wyrobie szczotek, nie chciał być w Laskach. - Niech mnie pani ratuje! - powtarzał. Ja przecież widzę, ja tu oszaleję! Ja chcę się uczyć, studiować..." Jak mam go ratować? Pędzę do prof. Grzegorzewskiej, opowiadam jej, że tak i tak. Ona po swojemu: - Pff! Koleżanko, nie możecie nic robić bez porozumienia z panem Serafinowiczem. On jest przecież kierownikiem szkoły. Idźcie do niego. To jest naprawdę bardzo dobry człowiek, możecie z nim mówić zupełnie szczerze. - A nie obrazi się? - dopytywałam się. - Nie, nie. Pan Serafinowicz nigdy nie obraża się. Idę do niego pełna niepokoju. Co z tej rozmowy wyniknie? Wysłuchał wszystkich moich argumentów i przyznał mi rację. - Rzeczywiście ten chłopak tu się nie nadaje. Jeżeli pani potrafi zorganizować mu życie inaczej, to będzie bardzo dobrze. Tylko proszę nie rozbudzać w nim jakichś nadziei, póki pani nie będzie miała zapewnionego miejsca gdzie indziej. "Miejsce" znalazło się w Liceum Pedagogicznym w Zakopanem, i w klasie i w internacie. Ale korowody z załatwianiem formalności u władz szkolnych trwały kilka tygodni. Chłopak chodził jak nieprzytomny, wiedząc, że się jego losy ważą. Henryk Ruszczyc nie miał do mnie zaufania, bał się o Romka. Wszyscy atakowali Zygmunta Serafinowicza. w czyje to ręce oddaje tego chłopca? Ale kierownik szkoły wyczuł trafnie moje intencje, a miał na względzie istotne dobro ucznia: - On się nie nadaje do szkoły zawodowej i do Lasek. W Zakopanem będzie mu lepiej - zapewniał wątpiących. Życzliwa postawa Serafinowicza pomogła mi ustawić odpowiednio życie Romka, otworzyć przed nim perspektywy studiów i zdobywania dalszej wiedzy. Dziś jest pracownikiem PAN, zrobił doktorat, wydał drukiem parę prac. O Panu Serafinowiczu zachował jak najlepsze wspomnienia. A ja zbliżyłam się do Lasek. Z dużym sentymentem patrzyłam na tych ludzi, którzy oderwali się od własnych interesów, odeszli od wszelkiej kariery, aby służyć pięknej idei, wyrażonej krótko hasłem: "Przez krzyż - do nieba". Mimo wielkiego szacunku, który mam dla wszystkich pracowników Zakładu w Laskach stawałam się raz po raz powodem kłopotów dla Serafinowicza, który był w pewnym sensie za mnie odpowiedzialny na tym terenie, jako kierownik i opiekun praktykantów Państwowego Instytutu Pedagogiki Specjalnej. Kilka razy występowałam jako recytatorka wobec niewidomych dzieci. Miałam w swoim repertuarze literaturę szwedzką i góralszczyznę. Z poezją szwedzką było wszystko w porządku. Specjalnie podobał się panu Serafinowiczowi wiersz Frodinga Vallarelat (Śpiew pasterki) w moim tłumaczeniu i wykonaniu. "Niech pani jeszcze raz powie: Lilijam mi, mi ku!" - zachęcał mnie i prosił, żebym mu przepisała ten wiersz, bo chce go mieć u siebie. Gorzej było z gadkami góralskimi: "Ten pani Janosik to był ordynarny bandzior i nie wiadomo, po co go pani tak idealizuje!" - krytykował tatrzańskiego bohatera. Fatalnie zwłaszcza wypadł jeden mój "występ artystyczny" w dniu jakiejś uroczystości w Laskach. Nie pamiętam dokładnie czy to był dzień Zielonych Świąt, czy co innego. Ale wiem, że zapowiedziano w świetlicy program regionalny - tańce ludowe z różnych stron Polski i związane z tymi regionami recytacje. Ja miałam reprezentować okolice Tatr i zapoznawać zebranych z literaturą podhalańską. Recytowałam z zapałem "Taniec zbójnicki" Kasprowicza, jeden z najlepszych jego wierszy. Refren porywa rytmem tańca, obrazy z życia zbójników fascynują swoim realizmem. Urzeczona pięknem wiersza nie wyczułam, że ta frajerska zbójnicka ciupaga i szubienica mogą zazgrzytać dysonansem w klasztornej ciszy Lasek. "Ta pani wytworzyła atmosferę krwi, gwałtu i pożogi!" - skarżono się na mnie do pana Serafinowicza, który przecież dawał gwarancję dobrego poziomu moich występów. Oczywiście oberwał za mnie pan Serafinowicz. Cóż za nieodpowiedzialną osobę tu wprowadził! Przyszedł mocno zakłopotany: "Pani magister droga, co pani tu narozrabiała?" - zapytał. "Co narozrabiałam? Nic. Jak folklor, to folklor (...) A poza tym, jeżeli się pan będzie wygłupiał z tą panią magister, to zacznę pana tytułować: panie dyrektorze!" I nie zdobył się na żadne ostrzejsze wyrzuty, choć naraziłam go na przykrości. Był dobry i delikatny nawet wtedy, gdy mu się coś nie podobało. Oczywiście w przyszłości uważałam, co mówię, i chyba wtedy ostatni raz musiał się za mnie wstydzić ten nietypowy kierownik szkoły. Łączyła mnie z Zygmuntem Serafinowiczem wspólna miłość do Marii Grzegorzewskiej. On to niejako zaaranżował moją z nią przyjaźń, która przetrwała do ostatnich chwil jej życia. Oboje podziwialiśmy jej intelekt graniczący z genialnością. Kochaliśmy ją jako Człowieka, który niósł miłość wszystkim. Raz pokłóciłam się z panią Grzegorzewską w związku z oceną lekcji jednej z koleżanek. Ja broniłam, bo mi żal było speszonej dziewczyny. Grzegorzewska krytykowała (chyba słusznie) i nawet powiedziała coś ostrzej niż zwykle. W rezultacie poczułam się urażona. - Że też takie "coś" śmie się obrażać na panią Grzegorzewską! - łagodził po swojemu spór Serafinowicz. Dzielił on ludzi na "coś" i "ktoś". Nasza kursowa "starościna" przemiła Marysia Janik, należała do "ktosiów". Wielkie "Ktoś" to była pani Grzegorzewska. Jej fotografia znajdowała się na biurku w pokoju Serafinowicza, kiedy odwiedziłam go później w Laskach. - Dla mnie Grzegorzewska nie umarła - powiedziałam. - Dla mnie też - przyznał Serafinowicz. Drugim człowiekiem, którego podziwiał i kochał, była Matka Czacka. Opowiadając o Niej podkreślał bezpośredniość w stosunkach z ludźmi i duże poczucie humoru. Te zalety miał też sam pan Zygmunt. Był bardzo dowcipny, ale bez cienia złośliwości. Zbyt nisko cenił siebie, aby szarpać innych. Złośliwość jest cechą ludzi zarozumiałych, a Serafinowicz miał o sobie bardzo marne wyobrażenie. Może widział siebie małym w cieniu brata - poety? Kochał Lechonia i zżyty był z jego poezją. Czytał mi raz "Srebrne i czarne". Była to recytacja przytłumiona, bez patosu, ale nabrzmiała wielkim uczuciem... "Jednej się oczu czarnych, drugiej modrych boję. Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje. Samobójstwo brata przygniotło pana Zygmunta jakimś wielkim ciężarem. Mówią jednak, że dużą ulgę przyniosła mu rozmowa z kardynałem Stefanem Wyszyńskim, który potrafił go uspokoić. Pan Serafinowicz był bliski wszelkiej poezji powstałej w klimacie romantyzmu. Czytał mi ostatnie wiersze brata - "Niemodny poeta" - określał brata tytułem jego wiersza i zwracał uwagę na te poezje niosące w sobie duży ładunek uczuciowy i dlatego oddziałujące na czytelnika, mimo niemodnej formy. Lubił też wiersze siostry Nulli (Westwalewicz). Deklamował mi "Dwie wagabundy" z wyraźnym wzruszeniem, jakie budziło w nim wspomnienie tej zmarłej, a zawsze pełnej uroku zakonnicy. Był wrażliwy na wszelkie piękno. W Krakowie lubił patrzeć na Wieżę Mariacką i czuł wtedy ten jakiś tajemny dreszcz związany z przeżyciem estetycznym wysokiej klasy. Czy umiał odczuć piękno w przyrodzie? Pamiętam jedną wspólną wycieczkę na Gęsią Szyję i Rusinową Polanę. Startowaliśmy z Zakopanego przez Jaszczurówkę i Psią Trawkę. Pan Serafinowicz cieszył się ciepłem, trawą i odpoczynkiem, jak uczeń wypuszczony na wakacje. Oboje nie tęskniliśmy za szkołą: papierowa biurokracja i przeraźliwie nudne konferencje na różnych szczeblach obrzydzały pracę. Pamiętam, jak raz, pod koniec sierpnia, patrząc na czerwone jarzębiny, pan Zygmunt westchnął smętnie: - Oho, znowu te korale jarzębin! Nie lubię na nie patrzeć. - Że jesień? - zapytałam. - Że kończą się wakacje! - mruknął. Pokiwałam głową z wielkim zrozumieniem. Na szczęście teraz w drodze na Gęsią Szyję nie groziły mu żadne czerwone jarzębiny. Lato było w pełni i jeszcze miesiąc wakacji przed nami. Szliśmy więc z poczuciem zupełnej swobody za czerwonymi znakami, a ja z dumą pokazywałam swoje królestwo, nazywając po drodze wszystkie szczyty i doliny. - To Koszysta, Wierch Waksmundzki, Dolina Waksmundzka. - Zaraz, zaraz - przerwał Serafinowicz - jak się nazywa ta polana, którą przeszliśmy? - Polana Waksmundzka. - A ta, na której teraz stoimy? - Również Waksmundzka. - No, nie, droga pani magister! Jak jeszcze raz usłyszę, że coś się nazywa Waksmundzkie, to powiem, że pani buja! - Kiedy one naprawdę tak się nazywają! Weszliśmy na skałki Gęsiej Szyi. Widok był olśniewający. Panorama Tatr od Hawrania i Murania aż po Wołoszyn. Wszystkie najwspanialsze szczyty wyszły nam naprzeciw: Lodowy, Gerlach, Wysoka... - Nieraz wybrzydzałem się na to określenie "majestat gór" - powiedział pan Zygmunt. - Dziś pierwszy raz rozumiem te słowa. Tutaj to się czuje naprawdę. Byliśmy zupełnie oderwani od szarej rzeczywistości i zatopieni w najprawdziwszym pięknie. Niestety, zakończenie naszych zachwytów nie było odpoczynkowe. Nagle zrobiło się późno. Autobusy nie kursowały jeszcze wtedy do Zazadniej. Trzeba było galopem gnać aż na Bukowinę. Ostatnie kilometry pod górę przebyliśmy dosłownie biegiem. Zdążyłam złapać autobus do Zakopanego, ale pan Zygmunt był bardzo zmęczony. Przeraziłam się. On jednak z właściwą sobie dobrocią uspokajał mnie. - No, jestem trochę zmęczony, ale nic mi nie będzie. Niech się pani nie martwi. Jeszcze potem osobnym listem zapewnił mnie, że ten bieg nic a nic mu nie zaszkodził, że czuje się dobrze, a wycieczka była piękna. Po raz drugi wystąpiłam jako cicerone w Nowym Sączu, kiedy Zygmunt Serafinowicz odwiedził moją chorą matkę. Był wobec niej przedziwnie delikatny i miły. Wiedział, jak rozmawiać z ludźmi cierpiącymi. Umiał ich niczym nie urazić. Mama zaproponowała mu spacer po Sączu. Oprowadzam więc go po różnych kościołach z dumą pokazując, ile to zabytków, dzieł sztuki ma mój kochany Nowy Sącz. - O, ten obraz malował Bolesław Barbecki. A ten obraz moja siostra Ewa - wyjaśniałam. - A ten obraz ja malowałem! - odrzekł Serafinowicz - tyle samo na nim widać. Wtedy dopiero spostrzegłam, że w kościele jest zupełnie ciemno i ktoś, kto nie widział malowideł za dnia, niczego tu nie odróżni. Kapitalne powiedzonka Serafinowicza przechowały się u nas w rodzinie, jak właśnie: "ten obraz ja malowałem". (...) W moich rozmowach z nim dźwięczała najczęściej jakaś nutka humoru. Czasem jednak roztrząsaliśmy tematy bardzo poważne. Problemy wiary, zwłaszcza zagadka cierpienia, nurtowały mnie od dawna, chciałam więc usłyszeć, jak ludzie w Laskach rozwiązują te sprawy na swój użytek. "Cierpienie to jedna z najgłębszych tajemnic" - powiedział mi kiedyś Antoni Marylski. Na pewno miał rację. I chyba tylko taką odpowiedź dać tu można. "Przez krzyż do nieba" - rzucają swoje hasło Laski. - Ale mnie się wydaje, że cierpienie oddala ludzi od Boga. Moim zdaniem Bóg powinien wychowywać ludzi przez radość. - Pani nie będzie Boga uczyć, jak ma wychowywać ludzi - zareplikował pan Serafinowicz. Ja jednak ani rusz nie mogłam znaleźć miejsca na cierpienia w mojej koncepcji chrześcijaństwa. - Ależ właśnie, jeżeli gdzieś jest rozwiązanie tej tajemnicy, to tylko w chrześcijaństwie! - sformułował swoje stanowisko pan Zygmunt. Kiedy indziej znów mówiliśmy o prof. Grzegorzewskiej, która niosła w sobie światło i dobro. W dodatku - zdaniem Serafinowicza - była "dziedzicznie obciążona w kierunku religii", a jednak nie mogła zdobyć się na wiarę (bez argumentów rozumowych), choć ceniła i szanowała zawsze ludzi wierzących, konsekwentnych wobec nakazów swej religii. W czasie tej rozmowy o Marii Grzegorzewskiej stało się jakoś tak, że pan Serafinowicz opowiedział mi swoją drogę do Lasek. On nie był dziedzicznie obciążony w kierunku majowego nabożeństwa i świętych obrazów. Przeciwnie. (...) W czasie mojego ostatniego spotkania z nim w 1968 roku dowiedziałam się, że pan Serafinowicz bardzo chorował. - Dlaczego mi pan nie pisał o tym? - zdenerwowałam się. - Ach, czy to takie ważne? Mówmy o pani. Co się z panią dzieje? - odpowiedział. Zawsze chciał być w cieniu. Ważni byli tylko inni. Z tego ostatniego spotkania została mi w pamięci jedna rozmowa. Przed kaplicą w Laskach znajduje się wielki krzyż drewniany. Jest tak ciężki, olbrzymi i straszny, że człowiek ugina się na sam widok tego drewna. - Coś okropnego - zawołałam patrząc nań. - Bo krzyż jest właśnie taki - odpowiedział pan Serafinowicz. - Nie można go przedstawiać w kwiatkach i pomadkowych wstążeczkach. On jest właśnie taki. Na tym zakończę moją opowieść o tym człowieku, który dobrowolnie związał swoje życie z krzyżem. Trudno mi było łączyć te strzępy rozmów, trudno odtwarzać z nich czyjąś prawdę tak, aby nie zafałszować jej sobą. Pan Serafinowicz nie znosił patosu, nie uznawał słów banalnych, wziętych z książki do nabożeństwa. (...) Więc jak tu pisać? Jak malować zwykłymi zdaniami to, o czym się mówi z pochyleniem głowy? Nie jestem Zawieyskim. Nie umiem. "Najlepiej nie pisać, droga pani magister, najlepiej nie pisać" - powiedziałby pan Zygmunt z pewnością. Irena Kaliska (Irena Kaliska (1898-1985), adwokatka. Jedna z najdawniejszych uczestniczek "Kółka" ks. Korniłowicza.) Na pierwszą rocznicę śmierci Zygmunta Serafinowicza Muszę rozpocząć od sprawy ubocznej, aby nie wprawić w przykre zdziwienie osób spoza kręgu najbliższych znajomych, które by ewentualnie czytały te moje wspomnienia. Dla wytłumaczenia szczególnej formy mojej korespondencji z Zygmuntem Serafinowiczem należy przytoczyć wyjaśnienia "historyczne". Było to w roku bodajże 1925?8:26. Szli któregoś dnia ulicą Zygmunt z Jurkiem Liebertem, a obok nich przeszła jakaś młodzieńcza para, przy czym obaj zdążyli posłyszeć, jak młodzian zwrócił się do swej towarzyszki: "Słuchajcie, Regina". Ponieważ wtedy chyba wybierali się do mnie, więc nieszczęście chciało, że na mnie spadło owo "słuchajcie, Regina" i już pozostało jako początkowy zwrot w naszych specyficznych rozmowach. Do formy "na wy" przybyło z upływem lat i zgodnie z "ukierunkowaną" ewolucją tej gałęzi form obyczajowych jeszcze i "po nazwisku". Nie przypuszczałam, że będę mogła cokolwiek o nim napisać. W każdym razie zaczęłam poważnie od zwrotu, który - jak uważałam - nakazywała mi pewna sumienność: "Przepraszam Cię Zygmuncie, nie chcę "popełnić" tego, czego zawsze nie cierpiałeś". A na to jakbym usłyszała: - Co robisz, stara idiotko! - Słuchajcie Serafinowicz, wy nie bądźcie arogancki, zrobię to, co chcę. Coś mnie pcha... A więc kilka drobnych o nim wspomnień z różnych miejsc i czasów. Już w młodości dokuczaliśmy w naszym "kółku" Zygmuntowi, że ma twarz złożoną "z kawałków". W początkach starości oświadczyłam mu, że dzięki głębokiemu uduchowieniu twarz mu się wreszcie scaliła. Reakcję swą na ten temat najchętniej wyrażał tupaniem nogą. (...) Jeden z moich dawnych kolegów uniwersyteckich po drugiej wojnie w ciągu pewnego czasu co półtora roku proponował mi małżeństwo. Zagroziłam mu w końcu, że się zgodzę i jak by się biedak wtedy z tego wyplątał. Opowiadam o tym Zygmuntowi, a ten ubiera swą niepospolitą twarz w potężną groźbę i tubalnym głosem woła: - Słuchaj, możesz robić jak chcesz, ale jeśli kiedykolwiek usłyszę od ciebie "ach trzeba było", to zobaczysz, co wtedy się stanie. Już jako "dziadek", nasz kochany Zygmunt, obok drugiego też kochanego "dziadka", Henia Ruszczyca, zamieszkał na swe ostatnie lata w infirmerii. Podczas moich odwiedzin, posługując się naszą indywidualną "swojską" gwarą i równie "swojskimi" gestami, odgrywaliśmy we troje specyficzne commedia dell.arte, osnute przeważnie na tle wzajemnej pogardy, zazdrości i współzawodnictwa. Schodził się wtedy i zaśmiewał cały personel infirmerii. Jeszcze co do Zygmunta, to również z tego okresu datuje się jedno jego bardzo wymowne na mnie spojrzenie, uzupełnione wypowiedzią: "Stary grzmot płci pięknej". Zygmunt za młodu celował w ilustrowaniu żałosnych wyczynów poetyckich różnych niedowarzonych poetów, usiłujących naśladować skamandrytów, takich jak Lechoń, Wierzyński, Tuwim. Zwłaszcza specyficzna i niepowtarzalna poezja słowa Tuwima, przez niezwykłe wysubtelnienie jego rzemiosła, najsilniej prowokowała karykatury. Na godziny można było liczyć nasze okolicznościowe z Zygmuntem rozmowy, zwłaszcza w lesie, pełne wzajemnych zachwytów nad "głębokością naszego życia wewnętrznego" (to zresztą stało się naszym zwykłym powitaniem: "Dzień dobry jak wasze życie wewnętrzne" - "Dziękuję, dobrze", nad "subtelnymi drganiami strun naszych uczuć", nad "dalekosiężnym orlim polotem naszych umysłów", nad "wysublimowaną poetycznością naszych dusz" i w ogóle nad tak wyniosłą wzniosłością. Wówczas przed wojną jeszcze taka była moda. Wracaliśmy z obolałymi bokami od śmiechu. Niestety, z powodów zewnętrznych zniszczyłam kilka jego listów o podobnej treści, czego dotychczas żałuję. Pamiętam tylko początek jednego z tych satyrycznych klejnotów: "Kochane stare pudło" i zakończenie drugiego: "Całuję Wasze ręce niby dwa białe wzlatujące gołębie". Niezwykle indywidualny, mistrzowski niemal styl jego prozy nie da się określić. Myśl, że nic nowego nie powie, obok odrazy do nadmiaru słów, przeszkadzała Zygmuntowi pisać. Mówił mi nieraz, że jak zacznie temat sprowadzać do esencji, to mu wreszcie nic do napisania nie pozostaje. Zostawił więc tylko oderwane strzępki swego niezwykłego stylu, głębokości myśli, dowcipu, pełnego wspaniałych spostrzeżeń i aż skrzącego się od kunsztu słowa. Ten niestety nie ujawniony szerzej na piśmie krytyk literacki, pozostawił puste miejsce wśród najwyższej klasy tego rodzaju piśmiennictwa. W ciągu wielu lat naszej przyjaźni były długie chwile poważnych, czasem osobistych zwierzeń, czasem rozmów, podtrzymujących na duchu, a szczególnie niezapomniane pozostały odbyte z nim przeżycia literackie. Nie wiem, czy wielu jest ludzi tak głęboko wyczulonych na prawdziwą poezję, prawdziwą literaturę. Lubił odczytywać znane nam za młodu urywki dzieł wielkich twórców, wśród nich klasyków poezji i literatury rosyjskiej; całym sobą odtwarzał wtedy piękno tych utworów, a zamiast komentarzy posługiwał się milczeniem, co mi umożliwiało bezpośredni odbiór jego wrażeń. W ostatnich latach przedmiotem poszczególnych jego rozmyślań i ocen był pamiętnik de Gaulle.a. Z zachwytem podkreślał jego stronę literacką. Mówią niektórzy, że był głęboko smutny. Muszę zaprotestować. Możliwe, że mogło się tak czasem wydawać, ale było to coś zupełnie innego. To było proste, rzetelne prawdziwe i bezpośrednie widzenie każdej rzeczywistości. Bez żadnych kolorowych szkieł, bez żadnej afektacji, bez wpływu własnego nastroju, z przedziwnie czystym, na ile to tylko możliwe, obiektywizmem. A nie można nazwać smutnym człowieka, który prawdziwie wierzy i jest głęboko przekonany, że wszystko jest w ręku Boga. Jeśli chodzi o ludzi, to ten sposób patrzenia na nich samych i ich sprawy był podłożem, na którym tak ujmująco przejawiała się jego przychylność i serdeczność dla każdego, z kim miał do czynienia. Ujmował sobie tym ludzi nieprzyjaznych a nawet ludzi o nieżyczliwych zamiarach, których czasem w bardzo trudnych sytuacjach ostatecznie rozbrajał celnym i urzekającym dowcipem. Bogatą historię pracy pedagogicznej wśród niewidomych oraz historię dokonań jego wielkiego, szlachetnego, a tak czułego serca, w szczególności o natychmiastowym przejęciu obowiązków ojca wobec trzech sierot, pozostałych po śmierci przyjaciela, zostawiam innym. Kilkanaście godzin po śmierci leżał w swym pokoju ubrany "do wyjścia" na białym prześcieradle katafalku. Przez dłuższy czas pozostaliśmy sami "we dwoje". Jaki Ty byłeś piękny, z jaką swą niepowtarzalną elegancją szedłeś przedstawić się Bogu. Któregoś dnia z rana po przebudzeniu, przyszło mi jakoś przez dłuższą chwilę wspominać Zygmunta. Mówię wreszcie: - No, Serafinowicz, co wy tam widzicie? A na to dziwnym przekazem, jakby bezpośrednio myśl do myśli: - Kaliska, miejcie wytrwałość. Pozostał mi na pamiątkę ten oto jego list: 18 X 1959 Częstokroć, zwłaszcza jesienią, przychodzi mi do głowy, że śmierć jest czymś nieuchronnym i tak, niestety, już bliskim. I wtedy nagle myśl, coś jak olśnienie: "A przecież żyje jeszcze ta stara szantrapa, telepie się jakoś jeszcze, jeszcze nie zmarła. Ta myśl - uważacie Kaliska - jest dla mnie źródłem pociechy i pogody ducha. Z tego też względu przyjmijcie najlepsze życzenia wraz z wyrazami prawdziwej przyjaźni, a poniekąd i szacunku. Zygmunt Serafinowicz. Rozdział V Z prywatnych zbiorów Zygmunta... W pozostawionym przez Zygmunta Serafinowicza zbiorze papierów, dokumentów, listów i pism odnaleźliśmy wiele materiałów, które gromadził i przechowywał pieczołowicie, i które, zdaniem naszym, wymownie dopełnić mogą obraz jego osobowości, którą tu staramy się odtworzyć i przekazać. Wybraliśmy część tego zbioru - z główną myślą, by opublikować to, co wedle naszego rozeznania było mu najbliższe i najbardziej dla niego charakterystyczne. I to do czego najchętniej wracał. Tak więc znajdą się tutaj pisma jego pióra - cztery utwory autorstwa Zygmunta Serafinowicza, z których dwa były publikowane za jego życia, a trzeci - pośmiertnie. Portret Matki Czackiej maluje jej sylwetkę z dużym realizmem, w sposób nie budzący wątpliwości, że autor był świadkiem codziennego życia i pracy Matki. Kolejny materiał - luźne refleksje poświęcone ojcu Korniłowiczowi urywają się w pół zdania. Rozumiemy to... niełatwo jest pisać o kierowniku duchowym, którego osobowość zaważyła na całym życiu piszącego. Wspomnienie o Janie Lechoniu mówi o środowisku rodzinnym Serafinowiczów, zaś recenzja poezji Wojciecha Bąka jest miarą talentu literackiego autora. Tego talentu bezsprzecznego, którego jednak nigdy nie był do końca pewien. Wielu namawiało go do pisania, tymczasem każdy wysiłek pisarski powodował wielką jego rozterkę. Po opublikowaniu w "Tygodniku Powszechnym" wspomnienia o tragicznie zmarłym bracie, zwierzał się stryjecznym siostrom w liście: "Chwyciłem za pióro" i w rezultacie jestem jak tabaka w rogu. Jednym się to podoba, a inni wytykają mi fałszywą prostotę, powściągliwość nie na miejscu, uczuciową oschłość i wszystko to utytłane w dodatku w sosie głupkowatej nonszalancji. Dobrze się składa, że nie będę musiał pisać o sobie samym wspomnień. Ta myśl jest dla mnie źródłem prawdziwej radości. Kolejne pozycje - to fragmenty listów przyjaciół i znajomych pana Zygmunta. Choć tylko okazjonalne - dają wymowny obraz stosunku ludzi do niego, uczuć jakie budził. Dalej - dwa dokumenty, które u siebie przechowywał, dotyczące pewnej sprawy nie związanej bezpośrednio z Zygmuntem Serafinowiczem, ale żywo go obchodzącej. Są to odpisy dwóch listów, jakie w ostatnim dniu 1970 roku otrzymał ks. bp. Dąbrowski, sekretarz Episkopatu polskiego. Odpowiedź dra Aleksandra Skarżyńskiego, dyrektora Urzędu do Spraw Wyznań, i komentujący ją list Prymasa, ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego, dotyczą ważnych spraw z dziedziny stosunków władza-Kościół. Powstałe w znaczącym momencie historycznym naszego państwa i narodu - Zygmunt odczytywał wielokrotnie. I wreszcie to czym raczył nas tak szczodrze i zawsze cieszył - wybór poezji najczęściej przez niego recytowanych. Zachowane w jego szufladzie odpisy, sporządzone przez niego z pamięci, w drobnych szczegółach różnią się czasem od wersji oryginalnej utworów. Nie zmienialiśmy w nich nic jednakże, pragnąc je przekazać w książce w tej formie, w jakiej nam były pozostawione. 1. Autor: Zygmunt Serafinowicz Gawęda o Matce Elżbiecie Czackiej (pogadanka napisana dla drużyny niewidomych harcerek) To, co tu powiem, nie będzie miało żadnej wartości literackiej, nie będzie w tym ani odrobiny tzw. polotu. Proszę tego nie oczekiwać i na to się nie oblizywać. Pod względem formy będzie to typowy, bardzo nieporadny i bardzo chaotyczny bełkot, a pod względem treści - sam nie wiem, jak to określić. Nie będzie to w żadnym razie jakaś charakterystyka Matki, na to mnie nie stać. Może inne, obecne tu osoby, które miewały z Matką częstsze niż ja kontakty, uzupełnią to, co tu powiem. Nie będę mówił, jak Matka straciła wzrok, jak zakładała to, co dziś nazywa się Laskami: Towarzystwo, zakład, zgromadzenie, jak kiedyś osobiście zajmowała się niewidomymi, jak ich uczyła brajla, jak potem pieszo chodziła z Lasek do Warszawy, aby zdobyć trochę pieniędzy na bieżące wydatki. Nie będę mówił, bo przede wszystkim na pewno już słyszeliście o tym, następnie mnie jeszcze wtedy w Laskach nie było, więc też nic ciekawego na ten temat nie potrafię powiedzieć. No więc ostatecznie, o czym będę mówił i od czego zacznę? Zacznę od chwili - w kwietniu minęło 30 lat - kiedy ksiądz Korniłowicz, o którym może słyszałyście, wprowadził mnie do pokoju Matki i przedstawił. Matka była bardzo uprzejma, zapewniła, że cieszy się z poznania mnie, powiedziała: "Proszę, niech pan siada". Ale ksiądz Korniłowicz powiedział wtedy: "Ma też Matka mówić komu: panie". Matka zaczęła mi mówić po imieniu. Muszę przyznać, że początkowo rozmowy z Matką jakoś mi, jak się to mówi "nie szły". Byłem onieśmielony, nie wiedziałem o czym mówić, rozpaczliwie poszukiwałem tematu. Ale później przekonałem się, że z Matką łatwiej można porozumieć się, niż z kimkolwiek innym na świecie. Była zawsze bardzo konkretna, życiowa, nie wałkowała nigdy bez potrzeby jakiejś sprawy, od razu trafiała w sedno. Pamiętam, oczekiwaliśmy kiedyś w Laskach wizyty ks. kardynała Kakowskiego. Kardynał nieraz przyjeżdżał do Lasek, ale tym razem przyjazd miał mieć charakter oficjalny, uroczysty. Debatowaliśmy długo, jak to urządzić, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. Ktoś wysunął projekt, żeby przygotować jeden pokój, w którym kardynał mógłby wypocząć i ewentualnie przespać się. Zaczęliśmy się zastanawiać, który pokój na to przeznaczyć i który wstawić tam tapczan. W pewnej chwili Matka przerwała tę debatę. Powiedziała: "Mnie się to wszystko wydaje nierealne. Jak mu się zechce spać, wsiądzie w auto, pojedzie do domu, położy się do łóżka i będzie spał. Ja nie rozumiem o czym my mówimy". Kiedyś radziła się Matki pewna pani, jak ma postąpić. Kocha pana (bodajże Karola), ale pan Karol pochodzi z bardzo drobnomieszczańskiej rodziny, podczas gdy ona... Więc co robić? Wyjść, czy nie wyjść za pana Karola? Matka powiedziała jej: "w sytuacji, w której się pani znajduje, są trzy wyjścia, z tego dwa mądre, a jedno głupie. Pierwsze - to nie przypisując tzw. względom towarzyskim większego znaczenia, wyjść sobie najspokojniej za mąż za pana Karola. Drugie - uważając, że są to jednak sprawy istotne, powiedzieć o tym panu Karolowi, żeby sobie nie robił złudzeń. I wreszcie trzecie - niemądre: poślubić pana Karola i całe życie wypominać mu ten mezalians". W ogóle trudno mi było przewidzieć, co Matka powie, jakie w danej sprawie zajmie stanowisko. Czasem zdawało mi się, że tu nie może być wątpliwości, na pewno Matka powie: nie! Czasem znów wydawało mi się, że powie: ależ tak, naturalnie! Ale było właśnie przeciwnie, albo też jakoś jeszcze inaczej. Kiedyś powiedziała mi Matka: "Cóż łatwiejszego, jak mieć tzw. dobre zasady. Nie o to chodzi". Wtedy, wydaje mi się, zrozumiałem, dlaczego Matka w swoich wypowiedziach czy decyzjach jest często taka "nieoczekiwana". Rzeczywiście "nie o to chodzi", nie o mechaniczne stosowanie w życiu jakiejś słusznej skądinąd zasady, nie o gotowy przepis. Źródłem słów i czynów ludzkich powinien być stały kontakt człowieka z Bogiem przez modlitwę, życie Boże w duszy. I wtedy nieraz może się okazać, że w danym wypadku nie należy zbyt rygorystycznie stosować jakiejś zasady, że trzeba powiedzieć czy postąpić inaczej i dlatego właśnie, jak już powiedziałem, Matka była nieraz i w tym co mówiła, i w tym co robiła taka nieoczekiwana. Tak samo trudno byłoby mi powiedzieć, czy Matka była łagodna, czy surowa. Matka nie była z zasady łagodna, ani z zasady surowa. Była łagodna, kiedy trzeba i surowa też, kiedy trzeba, raz tak, a raz tak, więc znów "nieoczekiwana". Zawsze mnie uderzał i wzruszał stosunek Matki do cierpienia. Matka sama dużo cierpiała, już choćby przez utratę wzroku, z którą się trudno było Matce pogodzić. Sama mi powiedziała, że przez dwa lata żyła właściwie jednym wersetem z "Naśladowania": Panie, niech mi będzie to możliwe przez łaskę Twoją, co mi się przez ułomność natury niepodobnym zdaje! I Matka zachowała jakiś wielki szacunek dla cierpienia, jakąś delikatność w stosunku do człowieka, który cierpi. Matka nie mówiła w takich razach: "cierp, cierp, jak będziesz dobrze po chrześcijańsku cierpiał, to ci to cierpienie wyjdzie na dobre". Jest to oczywiście słuszne, tylko, że najczęściej to nie trafia do cierpiącego. Więc Matka milczała, nie tylko, że nie mentorowała ale nieraz nie usiłowała nawet pocieszać. A jednak człowiek wychodził od Matki uspokojony. Coś z tego wielkiego spokoju, który jest w Matce udzieliło mu się. To dużo więcej warte niż taka dostojna gadanina o celowości i godności cierpienia, gadanina, która czasem może przynieść więcej szkody niż pożytku. Jeżeli to, z czym ktoś przyszedł do Matki, to nie było jakieś wielkie, nieodwracalne cierpienie ale po prostu zmartwienie, czy nawet zwykły kłopot, pierwszym odruchem ze strony Matki było powiedzenie: "Cóż by też na to poradzić?" I Matka często znajdowała jakiś sposób, nieraz bardzo prosty, a bardzo skuteczny. A jeżeli nawet go nie znalazła, zawsze pomagała przez swój spokój i przez modlitwę. Myślę, że w Laskach dużo jest osób, które choć raz w życiu doznały na sobie zupełnie wyraźnie, bez żadnej wątpliwości, działania modlitwy Matki. I każdy, kto taką chwilę przeżył, nawet jeżeli to jest człowiek bardzo słaby, już o tym nie potrafi zapomnieć. Będzie to dla niego źródłem jakiejś siły, jakiejś odporności moralnej. Mając całkowite zrozumienie dla tego cierpienia, jakim jest utrata wzroku, Matka uważa, że tylko świadome przyjęcie tego krzyża stanowi pełne rozwiązanie "sprawy niewidomych". Oczywiście Matka uznaje najzupełniej celowość i konieczność przygotowania zawodowego niewidomych, ale najlepiej nawet sytuowany materialnie, społecznie i towarzysko niewidomy będzie się czuł pokrzywdzony, o ile nie spojrzy na swoje kalectwo jako na coś, co przyjąć trzeba z rąk Pana Boga. W cierpieniu tkwi zawsze pewna tajemnica, która tu na ziemi rozwiązana nie będzie, to prawda, ale jedno jest jasne i pewne, że Bóg kocha każdego człowieka i pragnie jego dobra. Dlatego to cierpienie trzeba przyjąć. Dlatego wszelkie próby rozwiązania "spraw niewidomych" na płaszczyźnie pozareligijnej są, zdaniem Matki, z góry skazane na niepowodzenie, chybione. Matka sama dużo cierpiała fizycznie, ale te cierpienia własne nie zahartowały Matki na ból innych. Potrafiła zawsze współczuć komuś, kto cierpiał nie zawsze bardzo dotkliwie: ot, jakieś tam głupie zapalenie okostnej, czy coś w tym rodzaju. Kiedy już mówię o cierpieniach fizycznych Matki, chciałbym podkreślić, że Matka nigdy dla rzekomego zbudowania rozmówcy nie bagatelizowała ich w sposób niezgodny z prawdą. Kiedy w listopadzie 1939 roku przyjechałem do Lasek po trzymiesięcznej nieobecności, rozmawiałem z Matką o tej operacji, której musiała się ostatnio poddać. Jak pewno wiecie, Matka była ranna podczas oblężenia Warszawy. Trzeba było usunąć oko. Operacja odbywała się w bardzo prymitywnych warunkach, bez znieczulenia. W pewnej chwili powiedziałem: "To musiało Matkę strasznie boleć". Matka odpowiedziała mi zupełnie naturalnie i z wielką życzliwością: Wiesz, przechodziłam w życiu dwie tzw. ciężkie operacje i wszystko nic, zupełne głupstwo w porównaniu z tym bólem, który miałam teraz". Właśnie ta szczerość Matki była dla mnie czymś budującym. Ten mój pobyt w Laskach w listopadzie 1939 roku upamiętnił mi się jeszcze z innego względu. Laski były wtedy bardzo zniszczone, wiele domów całkowicie lub częściowo zrujnowanych. Powiedziałem coś na ten temat Matce. Machnęła ręką: "Mój drogi, powiedziała, cała Polska dziś to jedna ruina. Co tu biadolić, że w Laskach trochę szyb wyleciało". Pamiętam, że bardzo mi zaimponował ten obiektywizm i poczucie hierarchii ważności różnych spraw. W ogóle wiele rzeczy mi imponowało u Matki, ale wspomnę tylko jeszcze o jednej. Matka miała duże zdolności organizacyjne, potrafiła sobie każdą pracę odpowiednio zaplanować i konsekwentnie ten plan realizować, ale umiała też, jeżeli zajdzie potrzeba, dla jakichś ważnych powodów od tego planu odejść. Tylko, że to odchylenie było świadome, celowe, nie było w nim jakichś przypadkowości. Myślę, że jest to dość rzadka zaleta w Polsce i szczególnie ważna dla niewidomych. [Luźna notatka] Nie mogę pisać życiorysu Ojca czy Matki (brak danych, sytuacja) (...) tylko wspomnienia związane z moją osobą. Tu od razu nasuwa się pytanie, co kogo może obchodzić moja osoba. Czy pisanie własnych wspomnień nie będzie megalomanią? Ale Chesterton powiedział gdzieś: Nie ma tak małej duszy, aby nie było w niej miejsca na odwieczną walkę Boga z szatanem (cytuję z pamięci, więc może nieściśle). I powiedział jeszcze: Im mniejszy będzie człowiek, tym piękniejszy ujrzy widok między jednym kołkiem w płocie a drugim. To znaczy chyba, że przeciętny pyłek może zwrócić czasem uwagę na jakiś drobiazg niewielki, a jednak ważny, który ujdzie uwagi kogoś bardzo mądrego. Poza tym Ojciec powiedział mi kiedyś: "przypuszczam, że literatura doskonale obejdzie się bez ciebie, ale tobie jakaś literatura jest potrzebna, powinieneś coś tam pisać. Co, to już twoja sprawa". Innym razem, co prawda zabierając się do golenia, zapytał mnie z odcieniem powątpiewania w głosie: "Czy ty jesteś właściwie inteligentny? Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Sam nie wiem". I zaczął ostrzyć nożyk do żyletki! Mimo tych wątpliwości, biorąc wszystko pod uwagę, zdecydowałem się napisać garść wspomnień o ks. Korniłowiczu w ścisłej łączności z moją osobą. Inaczej - niestety - nie potrafię. Zacznę od wyznania bardzo osobistej natury. Otóż od najmłodszych niemal lat pragnąłem wierzyć, nie miałem tylko pojęcia "jak to się robi". Dom rodzinny nic mi w tym chyba nie pomógł. Nie była to wina rodziców. Byli ludźmi najlepszej woli, ale z drugiej połowy XIX stulecia. Nie wątpię również w dobrą wolę moich prefektów, czyli, jak się dziś mówi, katechetów, ale lekcje religii... naprawdę mogło ich nie być. To była czysta formalność, podobnie jak niedzielne nabożeństwa szkolne, spowiedź czy komunia, "ten najpiękniejszy dzień w życiu, kiedy Jezus przychodzi do duszy dziecka". Mój dobry znajomy, żeby już nie powiedzieć - przyjaciel, hrabia rzymski i tajny szambelan Jego Świątobliwości, kiedy go zapytałem, jak przeżył dzień pierwszej Komunii, odpowiedział mi, że uroczystość odbyła się w kaplicy pałacowej. Była muzyka, organy i skrzypce, ciocie w olśniewających toaletach, wujowie w smokingach czy frakach. Dużo różnych prezentów, potem oczywiście śniadanie, torty, pomarańcze i co tam jeszcze. I wreszcie wieczór, codzienny paciorek i refleksja: "Ale mnie nabrali, żadnego Pana Jezusa nie było!". Więc jak to zrobić, żeby... Wspomnienie o Janie Lechoniu Ulegając namowom różnych osób, które znały osobiście lub z twórczości tylko brata mego Jana Lechonia, zdecydowałem się napisać o nim to wspomnienie. Czynię to raczej niechętnie, bo pisząc o dzieciństwie czy młodości Leszka, muszę koniecznie mówić o ludziach, wśród których wówczas żył, o tzw. atmosferze rodzinnej, o sprawach bardzo nieraz osobistych, a wszystko to nie wiąże się bezpośrednio z jego twórczością poetycką, więc nie jestem pewny, czy zasługuje na "przekazywanie potomności". Poza tym, ktoś, czytając te wspomnienia, może mi wytknąć ich rzekomo brązowniczy charakter. Cóż jednak poradzę na to, że zawsze z pewnym wzruszeniem myślę o tym pogodnym dzieciństwie, które zawdzięczaliśmy naszym rodzicom, a z młodych lat Leszka utkwiły mi w pamięci te przede wszystkim szczegóły, które zdają się świadczyć o jego oryginalnej już wówczas osobowości. Po tych uwagach wstępnych przystępuję do rzeczy. (... ) Kiedy Matka nasza, jedna z szesnaściorga rodzeństwa, skończyła lat siedem, wysłano ją do Warszawy na pensję, którą prowadziła jej wujenka. Po skończeniu nauki i uzyskaniu dyplomu nauczycielki geografii pozostała w Warszawie, pracując "u wujenki". Dziadek pisywał do niej listy dość patriarchalne w tonie, które starannie przechowywała i spaliła dopiero na krótko przed swą śmiercią. Pamiętam fragment jednego z nich: "a przy nadchodzących świętach Zmartwychwstania Pańskiego, skoro Bóg Wszechmogący tak zrządził, że Cię widzieć nie będziemy mogli, co nam nie jest obojętnym, życzymy Ci kochana Córko..." itd. W tym czasie ojciec nasz poszukiwał osób gotowych pracować bezinteresownie w Towarzystwie Kolonii Letnich. Ojciec był urzędnikiem w biurach Dyrekcji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, ale poza pracą zawodową "wyżywał się" w pracy społecznej. W domu wujenki właśnie znalazł ofiarną towarzyszkę pracy, a potem żonę i w rezultacie, jak sięgnę pamięcią, było nas dwóch braci: ja i młodszy ode mnie o dwa lata Leszek; później przyszedł na świat jeszcze jeden. Wujenka tymczasem sprzedała swoją pensję i zamieszkała przy nas już w roli babki najważniejszej, najbliższej, niepowtarzalnej. Mimo bardzo słabego zdrowia i nawet kalectwa była zawsze pełna entuzjazmu, kochając ponad wszystko Człowieka (przez duże C) i wierząc niezachwianie w Oświatę (przez duże O). Gdy umarła, pozostała po niej gruba, oprawna w skórę książka, do której wpisywała poezje Słowackiego - między innymi całego Kordiana - ozdabiając je różnymi kolorowymi inicjałami. Książkę tę dostałem po latach w prezencie na swoje imieniny jako chrześniak babki, ale Leszek póty mnie prosił i nudził aż wreszcie odstąpiłem mu ją, dziś trudno mi powiedzieć: bezinteresownie czy za misę soczewicy. Matka otrzymała w spadku prezent kłopotliwszy, bo kilku uczniów, których babka przygotowywała do gimnazjum, oczywiście "za Bóg zapłać". Chcąc jakoś wybrnąć z tej sytuacji, podzieliła ich na grupy, dołączyła do tego kilku uczniów płatnych, wcieliła mnie do jednego z tych kompletów i w ten sposób pracując zarobkowo nie opuszczała domu, mając nas stale przy sobie. Bo nawet kiedy szliśmy z niańką na spacer do Łazienek czy Parku Ujazdowskiego, zawsze przychodziła do nas i zawsze z krzykiem biegliśmy na jej spotkanie. Czasami, bardzo rzadko, wychodziła z ojcem gdzieś "na wizytę", zapowiadając nam to zawczasu, aby nas jakoś oswoić z tą ciężką myślą. Takie wieczory bez matki były bardzo smutne. Pamiętam: leżeliśmy w łóżkach, niańka siedziała w sąsiednim pokoju z reguły milcząc jak zaklęta, w kuchni kucharka śpiewała jakąś beznadziejną piosenkę, a za ścianą ktoś grał na pianinie. Najmłodszy z nas zasypiał natychmiast, ale my z Leszkiem bardzo byliśmy tą sytuacją przygnębieni. "Ty śpisz" - pytaliśmy się nawzajem co jakiś czas, wreszcie jednak zasypialiśmy, a po obudzeniu okazywało się, że jest już dzień i co ważniejsze - matka. Ojca widywaliśmy rzadziej - dopadkami: jedynie niedziele miał dla nas wolne, poza tym pracował dosłownie od rana do wieczora, trochę w biurze, a przeważnie w swoim pokoju, pochylony wiecznie nad jakimiś papierami. Na pewno lwią część jego budżetu stanowiło utrzymanie i nauka synów. Dbał o zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb, myślę że do przesady. Od najmłodszych lat pobieraliśmy różne lekcje prywatne, więc sloid (roboty ręczne - przyp. red.), śpiew, gimnastyka, potem gra na fortepianie, język niemiecki, stolarstwo. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy zbyt pilnie przykładali się do tego wszystkiego, właściwie były to pieniądze wyrzucone w błoto. Warsztat stolarski z kompletnym urządzeniem: piłami, strugami, itd. stał w naszym pokoju zupełnie bezczynnie całymi latami, zanim ojciec zdecydował się odstąpić go jakiemuś stolarzowi. Podobnie zresztą było z rowerem. "Po co to tu stoi i kto na tym jeździ właściwie?" - zapytał pewnego dnia ojciec i bodajże nazajutrz rower zniknął z mieszkania. Wystarczyło jednej próby z wywoływaniem zdjęć w zaciemnionej łazience, aby nas zniechęcić do aparatu fotograficznego definitywnie. Lubiliśmy za to tzw. słowo pisane, mając zawsze do dyspozycji wszystkie czasopisma dziecinne: "Moje pisemko", "Przyjaciel Dzieci", "Wieczory Rodzinne". W latach późniejszych w jednej z księgarń korzystaliśmy z dobrodziejstwa rachunku otwartego, tzn. jeżeli któremuś z nas podobała się jakaś książka i uzyskał aprobatę matki, brał ją po prostu z księgarni, a ojciec regulował należność po jakimś czasie. Niezależnie od tego, kupował nam stale różne wielotomowe wydawnictwa: atlasy i encyklopedie, wszystko "na wyrost" z myślą, że się nam przyda, gdy będziemy starsi. Póki jeszcze nie poszliśmy do szkoły, wakacje letnie trwały dla nas pięć miesięcy, od połowy maja do połowy października. Wyjeżdżaliśmy gdzieś na wieś, na ogół niezbyt daleko od Warszawy, raz jeden pojechaliśmy nad morze do Połągi, ale bardzo szybko zatęskniliśmy za zwykłą wsią mazowiecką z jej nieskomplikowanymi atrakcjami. Kiedyś, podczas wakacji, wybuchła w okolicy epidemia szkarlatyny. Wszyscy nieomal letnicy czym prędzej opuścili zagrożony teren, aby nie narażać swych dzieci, nasi rodzice jednak, uważając takie postępowanie za aspołeczne, pozostali na wsi i matka, zachowując różne środki ostrożności, zachodziła nawet do domów objętych zarazą. Ponieważ wiem, jak była zawsze przesadnie troskliwa o nasze zdrowie - kiedyś z powodu zwykłego kokluszu wezwano do nas aż trzech lekarzy - wyobrażam sobie, ile kosztować ją musiał ten akt uspołecznienia. W latach szkolnych wyjeżdżaliśmy parokrotnie na wakacje do Ojcowa. Stamtąd było zaledwie kilkanaście kilometrów do Krakowa, a Kraków w tych zamierzchłych czasach leżał już za granicą, w zaborze austriackim. Mimo to w dni pogodne, patrząc w tamtą stronę z wierzchołka tzw. Hełmowej Góry, można było od biedy zobaczyć to i owo, oczywiście przy dużej dozie dobrej woli. Na tej nam nie zbywało, wobec czego drapaliśmy się na tę górę przy każdej nadarzającej się okazji, aby choć z daleka popatrzeć na Kraków. Właściwie nie mieszkaliśmy w samym Ojcowie, ale o trzy kilometry dalej, na szczycie innej znów góry, zwanej Grodziskiem. Były tam stare drzewa, nieczynny kościół, jakaś archaiczna studnia z obeliskiem i szczątki murów fortecznych, jako że według zapewnień kościelnego było to kiedyś "miejsce obronne". Kościelny zresztą nie nazywał się kościelnym tylko pustelnikiem, ponieważ była tu również pustelnia błogosławionej Salomei - samotna kamienna cela, w której stało łoże z kamienia, a na ścianie widniał napis po polsku i po łacinie: Quid est somnus? Mortis imago - Czym jest sen? Śmierci obrazem. O błogosławionej Salomei wiedzieliśmy - również z ust pustelnika - że "w dzieciństwie jeszcze poślubiona Kolomanowi, księciu Węgierskiemu, po śmierci tegoż wstąpiła do klasztoru Sióstr Klarysek w Zawichoście". Na murze otaczającym plac przed kościołem obok figury Kolomana stały jeszcze kamienne postacie bodajże Leszka Białego, Bolesława Wstydliwego i jeszcze jakaś, której już nie pamiętam, ale wówczas umieliśmy to wszystko na wyrywki i często w zastępstwie pustelnika oprowadzaliśmy różnych wycieczkowiczów, opowiadając im o tej studni, o błogosławionej Salomei i o Kolomanie. Zwłaszcza Leszek lubił wyręczać pustelnika i zwiedzający zawsze byli zachwyceni i nim i jego wyjaśnieniami; najbardziej jednak był zachwycony sam pustelnik, który miał teraz więcej czasu na czytanie sensacyjnych powieści, za którymi przepadał, a materialnie nie był poszkodowany, bo za oprowadzanie gości inkasowaliśmy zawsze pewną kwotę jako honorarium "dla pustelnika". Wracając jeszcze do naszego Ojca, muszę zaznaczyć, że miał on jedno dość osobliwe upodobanie. Właściwie nawet dwa. Po pierwsze dając wyraz przekonaniu, że "chłop potęgą jest i basta", ubierał nas stale w tzw. stroje ludowe, skutkiem czego paradowaliśmy po ulicach, udając Krakusów albo przybrani w różne świtki lubelskie czy łowickie pasiaki. Od czasu do czasu zresztą dla odmiany odziewano nas w czamarki. Druga pasja Ojca polegała na tym, że lubił zmieniać mieszkanie. Wspominam o tym dlatego, że gdzieś wyczytałem, że "Lechoń był dzieckiem Starego Miasta". Nie jest to całkowicie słuszne, gdyż podczas pierwszych dwudziestu jeden lat małżeńskiego pożycia ojciec zdążył zmienić mieszkanie czternaście razy, oscylując głównie w południowej dzielnicy miasta. Jeżeli nie liczyć dwóch wypadów poza Warszawą: do Pruszkowa i Milanówka. Dopiero otrzymawszy mieszkanie służbowe na Nowym Mieście przebywał tam aż do czasu przejścia na emeryturę, po czym z lekkim sercem prysnął na Żoliborz. Co się tyczy Leszka, spędził on w dzielnicy staromiejskiej lat trzynaście, między osiemnastym a trzydziestym pierwszym rokiem życia. Mieszkanie nasze w tym czasie znajdowało się w bliskim sąsiedztwie kościoła NMP, ale nie miało to żadnego wpływu na atmosferę religijną domu: była ona zawsze, jeżeli chodzi o rodziców, pełna niekonsekwencji, typowa dla tamtych ludzi i czasów. Pamiętam, że jako dzieci odmawialiśmy rano i wieczorem modlitwę, poza tym niesłychanie rzadko - myślę, że w okresie dzieciństwa zdarzyło się to kilka razy - bywaliśmy w kościele, później niedzielna msza szkolna - formalność niezbyt ściśle przez dyrekcję szkoły przestrzegana i to było wszystko. Kiedyś ojciec, wspomniawszy coś uprzednio o tradycji, zaprowadził nas w niedzielę wielkanocną wczesnym rankiem na rezurekcję, ale zdaje się sam gorzko tego pożałował, bo ścisk był nie do opisania. Odtąd już obchodziliśmy święta bez tego rodzaju dystrakcji. Kiedy jednak przyszedł czas przygotowania mnie do pierwszej spowiedzi, rodzice obawiając się, że prefekt szkolny może to zrobić szablonowo, uprosili osobę, która w tych sprawach uchodziła za autorytet, aby zechciała tego się podjąć. Ponieważ była to jedyna w swoim rodzaju okazja, zdecydowano, że Leszek, który nie miał jeszcze w tym czasie przystępować do spowiedzi, weźmie mimo to udział w tym przygotowaniu. Po roku Leszek, mając lat jedenaście, przystąpił do spowiedzi i na tym się jego praktyki religijne skończyły. Wznowił je na emigracji jako pięćdziesięcioletni bez mała mężczyzna, wówczas dopiero - wiem to nieomal na pewno - po raz pierwszy w życiu przystępując do Komunii. No, ale to są już późniejsze czasy. Wracam do jego dzieciństwa. Od najmłodszych lat przejawiał wielkie zamiłowanie do książek. Interesowała go przy tym nie tyle beletrystyka dziecinna, ile raczej książki historyczne z ilustracjami, reprodukcjami obrazów i fotografii. Nie umiał jeszcze czytać, więc prosił, aby mu treść tych ilustracji tłumaczyć i potem długo im się przyglądał. Lubił też bardzo słuchać, kiedy matka opowiadała nam jakieś epizody z historii Polski. I tak oto te wszystkie książki, reprodukcje, obrazki, pogadanki plus jeszcze różne orzełki przemycane przez granicę z Krakowa, że już o pasiakach łowickich nie wspomnę, zrobiły swoje. Pewnego razu (Leszek mógł mieć wówczas na pewno nie więcej niż cztery lata) zabrał nas ojciec w odwiedziny do znajomych, była to rodzina polska, ale pochodzenia niemieckiego. Tego dnia, ze względu na obecność jakichś krewnych czy powinowatych, rozmowa przy stole toczyła się w języku niemieckim. My z Leszkiem i innymi dziećmi siedzieliśmy przy oddzielnym stoliku, słuchając tej niezrozumiałej dla nas obcej mowy. W pewnej chwili Leszek wstał z miejsca, zbliżył się do stołu starszych, podniósł do góry rękę (ten gest zapożyczył może z jakiej ilustracji) i powiedział swoim bardzo jeszcze dziecinnym głosem: "Ja jestem Polak!" Ogromnie się to wszystkim spodobało, a rodzice często później opowiadali o tym. Innym razem - pamiętam - Leszek, wdrapawszy się na jakąś komodę, krzyczał głośno, powtarzając w zapamiętaniu - trochę ni w pięć, ni w dziewięć, bo nikt mu nie przeczył, ani nie potakiwał - w kółko jedno i to samo: "Stanisław August zdrajca! Stanisław August zdrajca!". W wyniku studiów prowadzonych w komplecie matki jako siedmioletni chłopiec umiałem już oczywiście czytać i pisać. Leszek, apelując stale do tej mojej wiedzy w najrozmaitszych okolicznościach, przy oglądaniu książek, czasopism czy szyldów sklepowych, posiadł w zupełności jeszcze przed rozpoczęciem oficjalnej nauki tę umiejętność tak dalece, że w roku 1904, podczas wojny rosyjsko-japońskiej, mając lat pięć, był już redaktorem czasopisma, które nosiło tytuł: "Gazeta Mamy i Leszka". Było to pismo przede wszystkim obrazkowe, z krótkimi napisami tłumaczącymi treść obrazka. Pamiętam jeden taki rysunek, przedstawiający moment objęcia naczelnego dowództwa nad armią rosyjską przez generała Leniewicza po ustąpieniu generała Kuropatkina. Obaj generałowie, wielkości mniej więcej po dziesięć centymetrów każdy, stali na wprost siebie w pewnej odległości i z piersi jednego z nich maszerowało do klatki piersiowej drugiego po idealnie prostej linii kilkunastu uzbrojonych żołnierzy. Pismo wychodziło przez dłuższy czas; zaczęły pojawiać się w nim wiersze, jak na przykład ten napisany z okazji inauguracyjnego posiedzenia Dumy Państwowej. Oto jego fragment: "Otwiera się piękny pałac dworski, wchodzi Dmowski i Nowodworski". Znajomy naszych rodziców Jan Nitowski, historyk i krytyk literatury obdarzony długą, siwą brodą, wcielenie powagi i niezaradności życiowej, przy spotkaniu z Leszkiem stale podawał mu rękę i pytał swym rozwlekłym głosem: "Co słychać, redaktorze?" Leszek cenił bardzo sobie tę znajomość, ponieważ u pana Nitowskiego było dużo książek, które mógł oglądać. Książki, sztychy, obrazki to był świat, w którym Leszek żył i czuł się chyba najlepiej. Jedna z naszych kuzynek często opowiadała, jak kiedyś na wsi poszła z nim na spacer. Las, łąka, kwiaty słońce. Leszek dłuższą chwilę patrzył na to w milczeniu i potem powiedział: "Jakby to ładnie wyglądało na obrazku". Nie pamiętam roku tragicznej śmierci batalisty Pawliszaka. Zrobiła ona na nas wielkie wrażenie i tego dnia Leszek długo przyglądał się pocztówkowym reprodukcjom jego obrazów. Kiedy po raz pierwszy zabrała nas matka na wystawę do "Zachęty", Leszka nie można było nakłonić do wyjścia; zwłaszcza długo stał wpatrzony w matejkowski Grunwald. "Jak urzeczony" - mówiła potem matka. Z okresu naszego wczesnego dzieciństwa pamiętam jeszcze jakieś, reżyserowane przez matkę, przedstawienie amatorskie o legendarnym Lechu, który poszukując ze swą drużyną miejsca na założenie osady niespodziewanie znajduje gniazdo orląt i tam właśnie decyduje się założyć stolicę przyszłego państwa, nazwawszy ją Gnieznem. Treść tej "sztuki" wydawała mi się raczej nudnawa, Leszek, przeciwnie, był pełen entuzjazmu i nie mógł doczekać się "premiery". Grał rolę tytułową, ubrany był w białą szatę - dziś z perspektywy czasu podejrzewam, że była to po prostu koszula - zdobny w długą brodę, jak pan Nitowski i drżącym z przejęcia głosem oznajmiał swą decyzję. Nieraz po śmierci brata przypominałem sobie różne fakty z jego dzieciństwa, kompletowałem wspomnienia, ale ta scena jakoś - nie wiem czemu - umknęła mi z pamięci. W jednym z numerów "Życia Literackiego" przeczytałem studium Jerzego Kwiatkowskiego o poezji Jana Lechonia. Określając go jako "poetę płomiennego patriotyzmu" Kwiatkowski pisze: - "Jakże długo trzeba było czekać i jak długo czekać trzeba będzie, by spotkać w liryce polskiej podobnie silne napięcie tego uczucia wyrażonego w podobnie sugestywny sposób". Wtedy dopiero przypomniało mi się to przedstawienie amatorskie i wyraz twarzy Leszka. Rok 1905 przeżywaliśmy bardzo intensywnie, wycinając fotografie z czasopism, zbierając śpiewniki patriotyczne, słowem stwarzając "dokumentację epoki". Ojciec nasz należał do jednego z istniejących wówczas stronnictw politycznych i my każdego nowo poznanego chłopca pytaliśmy przede wszystkim: "Do jakiej partii należy twój tatuś?" Ku wielkiemu naszemu zdziwieniu jeden z zapytanych odpowiedział nam z odcieniem dumy w głosie: "Mój tatuś nie bawi się w partie". Byliśmy tym bardzo zaskoczeni i szczerze mówiąc, do dziś dnia nie jestem pewny, który tatuś miał rację. Mimo swych nad wiek poważnych zainteresowań i upodobań, Leszek był dzieckiem bardzo żywym, skłonnym do wesołości i czasami dość groteskowych pomysłów. Kiedyś na wsi zdjął z tzw. "stracha na wróble" kapelusz i marynarkę, ubrał się w to i gonił przez pole jakąś dziewczynę, pasącą krowy, która z krzykiem uciekła do chałupy. Kiedy indziej, gdy poszliśmy wszyscy trzej z matką oglądać nowe mieszkanie (ojciec dotychczasowe zdążył już wymówić), Leszek z najmłodszym bratem szybko dokonawszy oględzin zeszli na dół do bramy. Tam, znudzeni czekaniem, zorganizowali na podwórzu coś w rodzaju koncertu dziadowskiego, bo zdjąwszy czapki odśpiewali pieśń, która była parodią pieśni dziadowskiej, a zaczynała się od słów: "Ojciec jego był za dziadka, matka jego była babka". Wywołało to pewną sensację w kamienicy, był to oczywiście pomysł Leszka. Innym razem Leszek, jako zupełnie mały jeszcze chłopiec, podczas spaceru ukłonił się jakiemuś przebiegającemu psu. Tylko nasza niańka wzruszyła ramionami, nam obu wydało się to bardzo dowcipne. Czas od 1908 do 1916 roku to były lata szkolne. Leszek uczęszczał początkowo do gimnazjum filologicznego Konopczyńskiego. Nauka przychodziła mu łatwo, matematyki tylko nie lubił, zaniedbując ją stale i konsekwentnie; z przedmiotów humanistycznych, mimo że też się nie przepracowywał, oceny miał zawsze bardzo dobre; zwłaszcza z polskiego był uczniem celującym. Poza tym wykazywał wyraźne zdolności do rysunków i nauczyciel tego przedmiotu powiedział o tym rodzicom. Przed Leszkiem stanęło widmo dodatkowych lekcji, ale się chłopak postawił. Słyszeć nie chciał o czymś podobnym; wystarczyło mu, że sobie kreślił dla własnej przyjemności różne karykatury, na lekcjach matematyki przede wszystkim. Poza rysunkami, głośną rozmową z kolegami i przekomarzaniem się z nauczycielem miał jeszcze jeden sposób, aby jakoś przetrwać nudne godziny lekcyjne. Zapisywał mianowicie całe stronice zeszytów, wymieniając z pamięci imiona członków rodzin panujących wszystkich krajów europejskich, a monarchii było wówczas dużo. Źródłem tych informacji był bardzo wówczas rozpowszechniony "Kalendarz Pogotowia Ratunkowego". Czytanie pism codziennych przez młodzież szkolną uchodziło w tym czasie za coś niewłaściwego z wychowawczego punktu widzenia i Leszek często był za to strofowany przez nauczycieli, zresztą w sposób przyjemny. Niewiele to pomagało i zawsze, idąc wolnym krokiem do szkoły, trzymał przed sobą rozłożoną gazetę. Opuszczając szkołę Staszica otrzymał od nauczyciela języka polskiego, Stanisława Szobera, książkę Mariana Kukiela "O insurekcji kościuszkowskiej". "Za to, że się dobrze uczyłeś mojej gramatyki" - powiedział prof. Szober. W szkole Konopczyńskiego znalazł Leszek większe pole dla rozwoju swoich zainteresowań i uzdolnień literackich. Grywano jego okolicznościowe utwory sceniczne, przemawiał na uroczystościach szkolnych, wygłaszał "referaty" na tematy literackie. Wśród kolegów był bardzo popularny i, choć często czasem dotknął kogoś przez swój złośliwy, a nieopanowany język, lubili go na ogół, często odwiedzali, a jeżeli kiedy, zamiast iść do szkoły, pozostał w domu, co wcale nie znaczyło, że był tego dnia ciężko chory, z reguły po lekcjach odwiedzało go kilku kolegów. Zaraz na początku jego pobytu w tej szkole ukazały się w druku dwa tomiki jego wierszy: "Na złotym polu" i "Po różnych ścieżkach", pisane w dwunastym i trzynastym roku życia. Wydanie tych książeczek umożliwił mu ojciec, wychodząc z założenia, że jak mówił: "Nie pomogę mu ja, pomoże mu kto inny, a będzie miał żal do mnie, że się na nim nie poznałem. I po co mi to?". W matematyce "kulał" w dalszym ciągu, wychowawczo też był dość trudny, ale za to grano jego "sztukę" w łazienkowskiej Pomarańczarni, występowali w niej Józef Węgrzyn i Jerzy Leszczyński, więc różne rzeczy uchodziły mu "na sucho". Gdy opuszczał szkołę, sprawił profesorom jeszcze jeden kłopot: skołowany przez różne rodzaje pisowni (Akademia, Kryński, Zjazd Rejowski) napisał w wypracowaniu maturalnym z języka polskiego - melancholya (przez y!). Skądinąd należało koniecznie postawić mu piątkę, ale to nieszczęsne "y"! W rezultacie jednak dostał, zdaje się, piątkę. Potem przyszły studia na Uniwersytecie Warszawskim, udział w życiu akademickim, współpraca w redakcji "Pro arte", słynna "mowa" na akademii Sienkiewiczowskiej. W listopadzie 1918 roku wraz z innymi kolegami zgłosił się jako ochotnik do wojska. Uznany na komisji lekarskiej za niezdolnego do służby wojskowej, jakiś czas pracował jako wolontariusz w biurze propagandy Sztabu Generalnego, ale i ten bardzo luźny związek z militaryzmem szybko się skończył. Wkrótce jego świetna już wówczas twórczość poetycka uległa zahamowaniu na skutek przewlekłej choroby nerwowej. Prześladuje go lęk przed obłędem, według zgodnej opinii lekarzy obiektywnie niczym nie uzasadniony. Po dwóch latach tej szarpaniny nerwowej popełnia zamach samobójczy, zażywając większą ilość weronalu, dopiero po dziesięciu dniach odzyskuje przytomność. Zresztą wszystkie cierpienia, związane z tą chorobą nie przeszkadzały mu dużo "bywać", śmiać się i dowcipkować, co bardzo dezorientowało przyjaciół, którzy w rezultacie nie wiedzieli, czy Leszek jest rzeczywiście chory, czy tylko "zawraca głowę". Miał naturę wybitnie paradoksalną i nigdy nie było wiadomo, co w nim w danej chwili "siedzi". Często sprawiał wrażenie bardzo wesołego, a wtedy właśnie czuł się najgorzej. Gdy po dłuższej kuracji w kilku sanatoriach powrócił do zdrowia, miałem czasem możność obserwować z bliska, w jaki sposób pisał swe wiersze. Nie przychodziło mu to łatwo. Pisał z reguły głośno, często zatrzymując się i cofając, jak gdyby dla nabrania rozpędu, po to, by znów posunąć się o jedną czy dwie linijki naprzód. Oryginalna była jego technika pisania "szopek politycznych". Była to praca na zamówienie, ze ściśle określonym terminem. Zaczynał ją oczywiście od pobrania zaliczki, sam proces pisania odkładając na kiedy indziej. W miarę upływu czasu coraz bardziej tracił na humorze, wreszcie, płacząc nieomal z przygnębienia i zdenerwowania, zabierał się do roboty. Siadał wówczas do pisania, kładł przed sobą na pulpicie gazetę i brzdąkając coś na klawiszach, czytał ją. Od czasu do czasu wstawał, podchodził do biurka i zapisywał jakąś strofkę piosenki, potem z tą samą nieszczęśliwą miną wracał do pianina, znów czytał gazetę i brzdąkał w klawisze. Te szopki, bardzo na ogół dowcipne, przynosiły Leszkowi wcale niezły dochód, ale wszystkie pieniądze rozchodziły mu się natychmiast, nie wiadomo gdzie i kiedy, znikały bez śladu jak kamfora. Kiedy jednak po latach umierał nasz ojciec, wszystkie wydatki związane z jego długotrwałą chorobą, koszty lekarza, pielęgniarki, lekarstw, pokrywał w całości Leszek. Przebywał wówczas już od kilku lat na placówce dyplomatycznej w Paryżu, od czasu do czasu tylko odwiedzając Warszawę, i teraz, w związku z niepewną sytuacją polityczną, bardzo niepokoił go los matki. Ostatni raz widziałem go w sierpniu 1939 roku. Prosił, abym w fazie wojny natychmiast wywiózł matkę na wieś. Obiecał, że jeszcze zadepeszuje, w Paryżu będzie można łatwiej zorientować się w położeniu. Ustaliliśmy tekst depeszy, która miała być sygnałem ostrzegawczym "Ewelina lepiej". Brzmiało to pogodnie i nie budziło podejrzeń; na pewno dojdzie. Doszła rzeczywiście, ale ja sam wiedziałem już, co sądzić o tym wszystkim. Bez pośpiechu otworzyłem telegram: "Ewelina lepiej". Oczywiście. Już po skończonej wojnie, będąc kiedyś w Krakowie, odwiedziłem Ojców, którego nie widziałem lat bez mała czterdzieści: drugiego dnia po przyjeździe poszedłem na Grodzisko. Kiedy stanąłem na dziedzińcu przed kościołem, z wysokości cmentarnego muru spojrzeli na mnie dawno zapomniani: Bolesław Wstydliwy, Leszek Biały i Koloman, książe węgierski. Doznałem głębokiego wstrząsu, spotkawszy tak nieoczekiwanie tych kamiennych świadków mego dalekiego dzieciństwa. Pomyślałem wówczas, że jeden jest tylko człowiek, który by tę chwilę przeżył tak, jak ja - mój brat. "Tygodnik Powszechny" nr 35?8:1957 Na granicy wąskiej jak westchnienie... (o wierszach Wojciecha Bąka) "Zaświat" to słowo tak często w poezji Bąka powtarzające się, nie jest tam czymś przypadkowym, czymś w rodzaju mniej lub więcej zbędnego ornamentu. To właśnie - "brzemię niebieskie", pod którym ugina się poeta, najbardziej istotna treść jego "śpiewnej samotności". Mówi o nim w poezji Bąka zmierzch i mrok, dalekie odgłosy wsi i cisza uśpionych pól, szumi o nim wiatr w gałęziach drzew, a gwiazdy drżą w rytm jego melodii. Księżyc już jest na swoim miejscu i zamiast podszeptywać, jak to czyni zwykle, słowa miłości kochankom, namiętnym, fanatycznym śpiewem, głosi melodię zaświata. Wszystko tonie w jakiejś tajemnic pełnej mgle, niby we śnie cudownym i niepojętym. A potem, w słonecznym blasku południa, zaświatem pachną kwiaty i trawy, i w śpiewie ptaków, w jednostajnym brzęczeniu much, w cichym kołysaniu zbóż ta sama uparcie nuta brzmi, ten sam śni się sen. Za snem jodłowym, snem zielonym jest sen makowy, sen czerwony, a za makowym - nie nazwany sen najsenniejszy - bezzmysłowy, nieprzepuszczany, a widziany - Sen zaświatowy. Sen? A może właśnie nie sen, tylko najbardziej istotna rzeczywistość: może snem jest wszystko, tylko nie to rytmiczne bicie serca w takt nie nazwanej melodii. Na pewno! I teraz już każda rzecz na świecie poczynając od szczytów górskich, a kończąc na liściu zwiędłym, drga i kontaktuje z zaświatem. Nie ma rzeczy wielkich i małych, ważnych i nieważnych; wszystko jest wielkie i wszystko jest ważne, bo wszystko w przedziwny sposób łączy nas z tym, co nieskończone. I zastygłby może człowiek w cichej, beznamiętnej kontemplacji świata, gdyby nie jakaś siła atrakcyjna, która tam tkwi, zdolna przyciągnąć i opanować serce ludzkie. I tak już jest, że ilekroć zatrzyma człowiek na czymkolwiek spojrzenie pożądliwej miłości, ilekroć położy na tym rękę swoją, aby powiedzieć "to moje", tylekroć od razu ta rzecz przestaje być dobrym przewodnikiem zaświata, a serce kurczy się i umiera dla wieczności. Gdyby nie ta dziwna właściwość "świata", nie byłoby może cierpienia, ale nie byłoby także ani poetów, ani świętych. Nie byłoby poetów, bo któż by wtedy ulegał hipnozie rzeczy skończonych, kto by je pożerał oczyma łakomymi, kto by je kochał miłością samolubną i pogańską? Nie byłoby świętych, bo kto by wtedy tak uparcie patrzył w jeden punkt, aby poprzez znikomość kształtów, barw, dźwięków i woni dotrzeć nareszcie tam, gdzie nic nie mija, a wszystko trwa bez końca. Tam już nie cienie i promienie, ale cieniście, promieniście, tam już nie śpiewy i milczenie, chociaż milcząco pośpiewacie. Tam dotykalna prawie ziemia, choć ziemi pod stopami nie ma! Tam przestrzeń, ale bez przestrzeni, i czas bez czasu - wieczność pusta - i blask bez blasku, cień bez cieni i dźwięk bez dźwięku, woń bez woni - i tam jak orkan cisza dzwoni - otwarte Boże usta! I nie byłoby wtedy cierpienia, bo któż, będąc poetą, cierpiałby, że tak trudno być świętym. Wiersze Bąka mówią nam o tym tragicznym rozdwojeniu poety, o tej walce tak męczącej, bo nieustannej. Chwilami wydaje się poecie, że - kto wie - może już i powziął jakąś ostateczną decyzję; jeszcze chwila, i zwycięstwo zaświata w sercu jego będzie dokonane. Ale to złudzenie. Niepodobna przecież tak po prostu i tak bezkarnie "porzucić świat". Nocą, we śnie przyjdzie on do poety, olśni go bogactwem obrazów, ukołysze melodiami, odurzy wonią i każe się pokochać na nowo. Więc, co robić, do kogo się udać po ratunek? Może Magdalena, ta namiętna ongiś miłośnica świata, zrozumie, wysłucha, dopomoże. Magdaleno! Patrz, już minął deszcz - Piękno żywe dokoła dojrzewa. Ty jedynie, ty jedynie wiesz, jak pożegnać zwierzęta i drzewa. Ty jedynie poucz mnie, jak dziś zgasić zmysły i obudzić myśl. A gdy i to nie pomaga, pozostaje już tylko rezygnacja. Machnąć ręką, zapomnieć o wszystkim, co jest bez nazwy, co nie ma ani kształtów, ani barw, ani woni, żyć życiem zwierzęcia, rośliny czy kamienia. Ale wtedy właśnie, jak na zawołanie, jakiś drobiazg - wszystko jedno co: sarna przebiegła, zaszumiało zboże, spadł liść - ale był w tym jakiś błysk, jakaś wieść z zaświata; i znowuż na wszystko pada woal tajemniczej i cudownej mgły, i znowuż serce pełne jest miłości i tęsknoty. Ciągłe odżegnywanie się od świata, a potem ucieczka przed zaświatem i znowuż uparte poszukiwanie jego śladów, na ścieżkach polnych, na korze drzew, na deskach parkanu, wszędzie, po to, aby przecież jakoś ująć w ręce i określić słowami, to, co i zmysłom i słowom uchwycić się nie da - codzienny, krwawy trud poety - każe mu w rezultacie pragnąć, żeby to już raz... tak albo tak... w jedną albo w drugą stronę... anioł hymnami rozśpiewany, albo... zwierzę... Jest w tym niewątpliwie tragizm; tragizm poety, nie poezji. Bo to jednak złudzenie, że "świat" jest zły, że między nim a zaświatem musi istnieć niezgłębiona przepaść, że bolesne rozdarcie poety, "na granicy wąskiej jak westchnienie", jest zatem czymś absolutnie koniecznym i nieuchronnym. To tylko człowiek niezdolny do miłości czystej i bezinteresownej patrzy na świat złym, pożądliwym wzrokiem; coś z tego spojrzenia zostaje tam i fosforyzuje potem podejrzanym blaskiem. Od spojrzenia poety zależy jego wizja świata i jego dramat. Ciekawe, że "świat" dla Bąka to zawsze: las, pole, łąka czy ogród; reszta jakby nie istnieje. Jest tam jeszcze co prawda jakiś inny "zły", "fabryczny świat, ale to już tam... daleko... za oknami", i poetę nic z nim nie łączy. Naprawdę za to wzruszająca jest ta prosta i tkliwa miłość, którą otacza "rośliny, drzewa i zwierzęta", cały ten świat saren, lisów, zajęcy, wiewiórek, motyli i ptaków. I nic w tym nie ma sztucznej afektacji, nic z blagi. Tak szczerze, tak głęboko współczuć z przyrodą umiał chyba tylko Kasprowicz. Wpływ tego świata na wyobraźnię poety jest tak wielki, że można by nawet mówić. o nadużywaniu porównań pachnących wsią; wiersz "Proroctwo" półspełnione posłużyć tu mógłby za przykład. No, ale to są drobiazgi. I żeby już skończyć z wszelkimi zastrzeżeniami, powiedzmy jeszcze, że niektóre wiersze mogłyby być - zaryzykujmy bluźnierstwo - mogłyby być po prostu krótsze; gdyby tylko większa zwięzłość w obrazowaniu i niekiedy trochę wyraźniejsza pointa. Mówić o wpływie innych poetów na twórczość autora "Śpiewnej samotności"? No, więc naturalnie: Staff, Tuwim, może Liebert, ale cóż to znaczy wobec tej pewności, że przemawia do nas poeta rzetelny, talent wielki i wiele obiecujący. Utworem, jeśli chodzi o stronę formalną, w całej poezji Bąka bezsprzecznie najlepszym, najbardziej skończonym, jest poemat o Księdzu Wikarym. Jednak dla duszy religijnej dramat ten jest niewątpliwie raczej materią zadośćuczynienia, nie tematem literackim. Psychologicznie, w epilogu przynajmniej, nie dość umotywowany, zbyt naiwnie upraszcza "dzieje grzechu" duszy czystej i głęboko wierzącej. Ta symplifikacja nadaje, być może, poematowi dużo wyrazu, barwi go jednak równocześnie nieco melodramatycznie. Są potem w poezji Bąka dwa czy trzy wiersze, coś niby uśmiech ironiczny w stronę kołtuna skierowany. Poeta jest bądź co bądź na wyjątkowych prawach, więc może i wolno mu niekiedy odmówić krótką modlitwę: Dzięki Ci Boże, że nie jestem, jak ci "świątkowie", jak "apostoł pedantyczny", jako ów celnik... Byle tylko nie weszło to w nałóg i nie stało się leitmotivem twórczości. Nic trudniejszego jak ustawicznym wysiłkiem dopracowywać się własnej wewnętrznej treści i nic łatwiejszego, niestety, jak brak jej wytykać u innych. Tyle jest w poezji Bąka siły, tyle męskiej energii, że to niebezpieczeństwo chyba mu nie grozi. Te zdecydowane, męskie akcenty najsilniej może brzmią wtedy, gdy poeta mówi o Polsce. Polska to dla niego nie tajemniczy wyniosły chram, gdzie się pali ofiary na cześć wątpliwego bóstwa, nie tragiczna matka, przed którą trzeba uklęknąć i obowiązkowo zapłakać i nie fantastyczna kochanka, towarzyszka karkołomnych poetyckich spacerów, ale rzeczywistość najbardziej realna tak prosta i tak droga, jak własny dom nad głową i tak konieczna, jak codzienny chleb. Warto było przejść przez piekło wojny, aby ją odzyskać i dziś warto dla niej żyć. Jest to chyba jedyna "koncepcja" ojczyzny, na którą możemy się dziś zgodzić; łączy się tu trzeźwy realizm z kultem wartości idealnych. Bąk zajmuje wśród współczesnych poetów polskich stanowisko z pewnością odosobnione. Namiętne, żeby nie powiedzieć maniackie, umiłowanie przyrody, wyraźna niechęć do dzisiejszej zmechanizowanej cywilizacji, ciągłe metafizyczne kłopoty, wszystko to może czynić go pisarzem szczególnie komuś bliskim, może też równie dobrze oddalać go od czytelnika. Ale jedno jest pewne: te dwa tomiki wierszy zostaną w literaturze jako świadectwo pięknego talentu i pięknej samotnej duszy. "Verbum" nr 1?8:1936 2. Listy od przyjaciół i znajomych (fragmenty) Od ks. Prymasa, Stefana Kardynała Wyszyńskiego Po samobójczej śmierci brata, Jana Lechonia: Bardzo drogi Zygmuncie, Odprawiłem Mszę św. za poetę, Jana Lechonia, i ufam spokojnie, że dobry Bóg da mu, jak Hijobowi - wszystkiego siedmiokroć. Przecież pozwolił ongiś nieprzyjaznemu, by uderzył Ciało Hijobowe, ale do duszy prawa nie dał. Ufajmy, że z tej strasznej męki życia dusza wyrwała się z tęsknotą za prawdziwym Ojcem. Bardzo Ci dziękuję za wierne modlitwy. Dzięki nim stoję mocno na wyznaczonym mi przez Boga posterunku. Oddaję Cię Dziewicy Wspomożycielce i z serca błogosławię. Komańcza, 1 VIII 56 Stefan Kardynał Wyszyński Na imieniny: 2 maja 1959 r. Drogi Zygmuncie, przesyłam Ci braterskie życzenia na dzień Twego Patrona i błogosławię. Stefan Kardynał Wyszyński Z Rzymu 27 listopada 1965 Drogiemu Zygmuntowi przesyłam pozdrowienia z auli soborowej, błogosławię Go całym sercem Stefan, Kardynał Od ludzi literatury Marian Toporowski, wydawca pierwszego po wojnie zbioru poezji Jana Lechonia - olśniony Rzymem: Drogi Panie Zygmuncie. Już 3 tygodnie jestem za granicą (...). Olśnienie, oszołomienie, zmęczenie (...). To wspaniałe - ale są i ciemne strony. Mieszkać tu - nie mógłbym. Veni, vidi - jak wrócę, opowiem! (...) Ściskam Pana M.T. Paryż, lipiec 1957 ks. Jan Twardowski: 9 stycznia 1960 r. Drogiemu Panu przesyłam wiele pozdrowień, modlę się w intencji Pana, Jestem bardzo blisko przy Panu całym sercem. Więcej myśli niż słów łączę. Ze słowami wdzięczności Jan Twardowski Jerzy Zawieyski 22 maja 1961 Drogi Panie Zygmuncie, (...) Zawsze Pan jest dla mnie kimś bardzo bliskim i drogim (...) Jerzy Zawieyski Od wizytatorów z Kuratorium Warszawskiego Życzenia świąteczne: 23 grudnia 1960 Drogiemu i serdecznemu Przyjacielowi dużo wdzięczności za pamięć i życzliwość wraz z najlepszymi życzeniami zdrowia i wszelkiej pomyślności z okazji Świąt i Nowego Roku. Szczerze oddani W. tłuszczak H. Kalicińska Dziecięca kartka imieninowa: 2 maja 1967 Oda kwiatka do Panemeryta Czemu na buzi masz uśmiech szczery? - Bo jesteś wesół jak Panemeryt. A czemuś właśnie dziś rozkwitał? - Na imieniny Panemeryta. Co twoją dumę dzisiaj stanowi? - Że będę pachniał Panemerytowi. Jak tulipanku go dziś powitasz? - Ja? Ucałuję Panemeryta. Miej dużo szczęścia przez całe życie, nasz bardzo drogi Panemerycie. Takie są dzisiaj życzenia nasze, które składają: Wojtuś, Łukaszek [Święciccy] Z okazji pobytu w szpitalu: 3 lipca 1963 Kochany Kolego! Proszę łaskawie przyjąć moje gorące współczucie w znoszonych bólach szpitalnego klimatu. Całym sercem jestem przy Was i tak bardzo, bardzo życzę szybkiego powrotu do zdrowia. Pięknie pozdrawiam i mocno dłoń ściskam W. Tłuszczak Od współtowarzyszy szpitalnych niedoli: 10 czerwca 1963 Przypominam się Panu, chory ze szpitala na Lesznie sala nr 5. (...) Bardzo Panu dziękuję i pragnę się Panu odwdzięczyć za Pana życzliwość, zainteresowanie się mną i pomoc duchową w postaci zamówienia mszy św. na moją intencję. (...) Jak wyjdę ze szpitala to przyjdę Pana odwiedzić. Roman Misik Szanownemu i przemiłemu Panu z tego samego szpitala i nawet z tego samego łóżka przesyłam wyrazy szacunku i pozdrowienia. Co spojrzę na lewo, to sobie przypominam miłe i kulturalne towarzystwo z 1963 r. (wiosna). Jan Tarasiewicz 3 marca 1968 Drogi Panie Zygmuncie Bardzo dziękuję za wiadomość od Pana, martwi mnie stan pańskiego zdrowia, ponieważ serce to już poważna rzecz. (...) Do dnia 13 II 68 r. uczyłem się, jak Panu wiadomo w Roln. Technikum Korespon. (...) Uzyskałem tytuł technika-rolnika i dyplom (...) Urodził mi się w maju synek, nazwaliśmy go Piotruś. (...) Mam pracę terenową, dość dobrze płatną, ale ciężką. Zdrowie moje znów się pogorszyło (...) nadal jestem pod kontrolą dr Kuźnika z tego szpitala na Oczki (...). Proszę napisać coś więcej o sobie. Jan Seferyniak 3. Listy do ks. biskupa Bronisława Dąbrowskiego (Odpis) Warszawa, dnia 31 grudnia 1970 r. wpłynęło 31 XII 1970 r. Dyrektor Urzędu do Spraw Wyznań Nr RK-420?8:62?8:70 Ksiądz Biskup Bronisław Dąbrowski Sekretarz Episkopatu Warszawa Prezes Rady Ministrów upoważnił mnie do przekazania Księdzu Biskupowi podziękowania za życzenia przesłane w piśmie z dn. 24 grudnia 1970 r. Prezes Rady Ministrów przyjął z zadowoleniem wyrażone w piśmie Księdza Biskupa z dnia 24 grudnia 1970 r. słowa nadziei, iż w stosunkach między Państwem a Kościołem otwiera się okres ich pełnej normalizacji i odczytał te słowa jako wyraz gotowości Polskiego Episkopatu do ułożenia stosunków na gruncie uznania nadrzędności interesów Narodu i Państwa oraz poszanowania socjalistycznych zasad ustrojowych i praworządności. Dlatego też Rząd nie widzi przeszkód do nadania kontaktom jego przedstawicieli i przedstawicieli kierownictwa Episkopatu charakteru instytucjonalnego: dr Aleksander Skarżyński Za zgodność (podpis nieczytelny) Warszawa, dnia 31 grudnia 1970 r. (Odpis) Gniezno, dnia 31 grudnia 1970 r. Prymas Polski Najdostojniejszy Księże Biskupie, Sekretariat Episkopatu przekazał mi do Gniezna odpis listu p. Dyrektora $U$S$W z dnia 31 grudnia 1970 r. będący odpowiedzią na list Ks. Biskupa do Prezesa Rady Ministrów z dnia 24.XII.1970 r. Przyznam się, że odpowiedź p. Premiera przez Urząd S.W. na grzecznościowy list Ks. Biskupa jest czymś szokującym. Rozumiemy, że Pan Premier teraz ma wiele prac, ale jeżeli chciał dać dowód, że coś istotnie idzie ku zmianie na lepsze, mógłby to sam uczynić. Odpowiadałoby to lepiej jego zapowiedzi. List Dyrektora $U$S$W - jest dowodem, że dawna drętwa mowa jeszcze obowiązuje w tym Urzędzie, który - jak kiedyś pisałem do Księdza Biskupa - nie ma szczęścia do Urzędników. Ponieważ znam list Ks. Biskupa do p. Premiera, zdumiewa mnie osobliwa alienacja myśli przekazanych Panu Premierowi. Przecież to Rząd wyraził gotowość wejścia na drogę normalizacji, bo sytuacja jaką wytworzył poprzedni kierunek polityczny, posługując się Urzędem Spraw Wyznań, była już niemożliwa do dalszego kontynuowania. Urząd Spraw Wyznań umiał tylko znieważać nas, zamiast urzędować. Świadczą o tym niemal wszystkie listy pochodzące z tego Urzędu. Okazuje się, że trudno jest ludziom tego Urzędu odejść tak łatwo od tego języka. Zdaje się, że w liście Ks. Biskupa nic nie upoważnia Dyrektora $U$S$W do poruszania sprawy poziomu, na jakim ma się unormalizować stosunek Kościoła i Państwa. Sprawa "nadrzędności interesów Narodu" jest przez Biskupów polskich określona w tylu dokumentach, zarówno w zakazanym liście sierpniowym Episkopatu, jak i w Memoriale czerwcowym do Rządu; a nawet w kwestionowanym liście grudniowym. Z tych dokumentów widać, jak Episkopat pojmuje swoją służbę Polsce. Biskupi nie potrzebują określać swej postawy wobec Narodu, tylko pragną, by tej służby nam nie utrudniano. Czy to ma być służba z pozycji "nadrzędności", czy "współrzędności" - to nie jest temat do dyskusji. Natomiast bardzo bolesnym - na tle wypadków na Wybrzeżu - jest odwoływanie się przez Dyrektora $U$S$W do "poszanowania socjalistycznych zasad ustrojowych praworządności". Właśnie, gdy piszę te słowa, ulicami Gniezna ciągną od strony Poznania armaty W.P. W jakim kierunku i przeciw komu? Czy dla umocnienia "praworządności"! Jakie to tragiczne! Czy tego tragizmu nie rozumie p. Dyrektor USW, że uznał za możliwe dla siebie pisać w takiej sytuacji o "praworządności"? Polskie armaty, które mają służyć do obrony granic Polski, skierowane przeciwko własnym obywatelom? Nie myślę, by nowy Premier tak rozumiał "praworządność". Należy mu współczuć, że wypowiedzenie swoich myśli do Księdza Biskupa powierzył w tak niefortunne ręce. Czytając prasę Wybrzeża i Stołeczną doznaję wielu obaw, czy ten sposób pisania obudzi zaufanie robotników, czy doprowadzi do upragnionego spokoju? Przecież oni nie walczyli z ustrojem, tylko zabiegali o poprawienie swych warunków bytowych i atmosfery w pracy. Szło o to, by mieli czym żywić swoje rodziny i odnawiać siły do ciężkiej pracy. Widać to z ulotki pt. "Żądanie Załóg Szczecińskich Zakładów Pracy". Oni walczą o swoje prawa socjalne i ekonomiczne. Walka o swoje prawa socjalne świata pracy doprowadziła już przed drugą wojną do tego, że we wszystkich niemal państwach obowiązywał Kodeks Pracy, wsparty powagą Międzynarodowego Biura Pracy. Robotnicy wywalczyli sobie już wtedy prawo niezależnego zrzeszania się w Związki Zawodowe i Stowarzyszenia robotnicze, prawo do 8-godzinnego dnia pracy, prawo do odpoczynku świątecznego i niedzielnego, prawo do urlopów robotniczych, do sądownictwa pracy i umów zbiorowych; prawo do ubezpieczeń społecznych i bezpieczeństwa pracy itp. Gdzie to wszystko się podziało? Przecież w praktyce Kodeks Pracy niemal nie obowiązuje. "Atmosfera w warsztatach pracy", w których działają partyjni naganiacze doprowadziła do odrodzenia się kapitalistycznego systemu produkcji rekordowo-akordowej; co więcej - dziś, z ciągłymi zobowiązaniami "dobrowolnymi" ponad normę - pracy ponad godziny, pracy w niedziele i święta, nawet w kopalniach. Ten morderczy system pracy doprowadza do takiego wyniszczenia sił biologicznych robotników, że aż ból patrzeć na nich, gdy z okazji różnych okoliczności pokazują ich na zdjęciach fotograficznych. Są to wychudzeni, wybladli ludzie o chorowitym wyglądzie. Wystarczy ich zobaczyć w pociągach pracowniczych, ludzi niewyspanych, niedożywionych, ludzi apatycznych, istnych niewolników. Czyje to dzieło? Przeciwko takiemu stanowi rzeczy - obok niedostatku zaopatrzenia i niskich płac - protestują dziś robotnicy w Stoczniach. Wprawdzie Rząd podjął już rewizję płac: częściowo ujawniono nowe normy o dodatkach rodzinnych, chociaż są bardzo skromne - są znakiem dobrej woli. Natomiast w zakładach pracy nadal obowiązuje system pracy ponad normę. Jeżeli pan Gierek uznał, że robotnicy mieli rację, dopominając się o lepsze warunki pracy i płacy, to dlaczego się ich karze obowiązkiem "odpracowywania" czasu strajkowego? Przecież to drażni ludzi w niebywały sposób i może sprowadzić nowe napięcia, których należałoby unikać za wszelką cenę. Prasa rozczula się dziś nad losem Basków itp. Jak to musi razić ludzi, którzy patrzyli na krwawe rozprawy $M$O i innych z robotnikami w miastach portowych. Czy ci redaktorzy mają choć odrobinę psychologicznego wyczucia mas? Przecież takie pisanie może wywołać nowe protesty? Po co o tym piszę? Myślę, że trzeba pisać i mówić, by wyzwolić się z schematu, który nadal działa. Wprawdzie dotychczas nie mamy nadziei na rozmowy z Władzami Państwowymi na przyzwoitym poziomie wolnych obywateli, ale skoro Dyrektor mówi o "praworządności" - trzeba mu zwrócić uwagę na to, co składa się na to pojęcie. Jeżeli to ma być "praworządność socjalistyczna", to niechże przynajmniej robotnikom usłuży, zgodnie z moralnymi i społecznymi zasadami, głoszonymi od dawna przez Kodeks Pracy w całym niemal świecie. Sprawa, jak traktowani są ludzie w Państwie, jest też wielkim rozdziałem moralności społeczno-politycznej. Jest tak bliska zadaniom Kościoła w świecie współczesnym. Mamy swoje sposoby oddziaływania pokojowego na świat pracy w duchu Ewangelii, ale nie możemy pokrywać tym jawnych krzywd wyrządzanych ludziom, walczącym o swoją godność ludzką, o poszanowanie ich wkładu pracy w życie Narodu itd. Przyznam się Księdzu Biskupowi, że list Dyrektora USW każe mi ostrożniej patrzeć w przyszłość. Jeżeli miałby się utrzymać taki duch - trudno się z niego cieszyć. Co więcej, gdyby byt warstwy robotniczej nie poprawił się, nie moglibyśmy domagać się spełnienia postulatów Kościoła, chociaż tak słusznych (budownictwo sakralne). Mogłoby to wyglądać na "pretium sanguinis" w oczach mas pracowniczych. Wybaczy Ksiądz Biskup, że piszę ten list, ale nie wiem jeszcze, kiedy wrócę do Warszawy, a sprawa jest pilna. Słowo braterskiej czci i oddania w Chrystusie łączę. Musimy się wiele modlić za tych, co naszym Krajem rządzą, by Bóg dał im światło, mądrość, roztropność i szacunek dla praw Bożych i ludzkich. In caritate fraterna Stefan Kard. Wyszyński Prymas Polski 4. Wybór poezji najczęściej recytowanych przez Zygmunta Serafinowicza Wojciech Bąk Mój Bóg (fragment) Mój Bóg nade mną ciągle stoi jak cień, jedyny mój towarzysz czuję za sobą Jego kroki i złotą glorię Jego twarzy. I teraz oto: spoza pleców na dłonie moje wciąż spogląda. I jak syn błaga mnie o serce i jak pan - serca mego żąda! Chrystus i owca (fragment) Iść dygocącym krokiem owcy zagubionej przez gąszcz nocy, na całym ciele drżąc od trwogi - I wpatrzeć się w głąb świata, jak w puszczę jodłową, gdzie nie wiadomo kiedy zacznie szumieć Bogiem! Niech wyjdzie! Niech pochwyci! Niech włoży na ramię! Dłonią świetlistą głaszcząc pieszczotliwą wełnę... Bezradnie - drżą już nogi, a serce się łamie, jak gałąź, którą zdeptał chłop niefrasobliwy... Zbył świata, by ją widzieć, mając oczy pełne... Zamień Twe oczy... Zamień Twe oczy w oczy moje i Twą źrenicą we mnie patrz Twoim uspokój mnie spokojem i Twoim płaczem we mnie płacz! Jak kamień, chwyć mnie w Twoje dłonie i rzuć mnie, kędy tylko chcesz - Niczego dłoniom Twym nie bronię, narzędzie Twoje - ślepy miecz! Jeżeli trzeba - po rękojeść ubrocz mnie ludzką żywą krwią i złam tchórzliwe myśli moje, gdy się przed ciosem cofnąć chcę! A gdy się stępią - rzuć na śmieci, jak zawsze rzucasz serca sług - Wśród żużli, gruzów i rupieci chwalić Cię będę jeszcze mógł. Leopold Staff Wyszedłem szukać Ciebie o świcie i w trwodze, nie znajdując, myślałem żem szedł drogą kłamną. I spotkałem Cię, kiedym odwrócił się w drodze, bowiem przez całe życie krok w krok szedłeś za mną. Błądziłem przez dzień cały pod cienia ciężarem... W chłodziem południe minął, by oto u końca płonąć Tobą, o zmierzchu mym, czerwonym żarem, jako wieczorna zorza o zachodzie słońca. (zachowany w papierach pośmiertnych bez tytułu, wiersz ten, to "Wyszedłem szukać..." z tomu "Ucho igielne.") Gdy rzeczywistość sroga, jak nora zbójecka da wyrwać się na krótko z grozy samotrzasku, ileż znajduję myśli pogodnej i blasku w cenniejszej nad samotność obecności dziecka. (pierwsza zwrotka sonetu "Obecność dziecka" z tomu "Sowim piórem.") Kto szuka Cię... Kto szuka Cię, już znalazł Ciebie; już Cię ma, komu Ciebie trzeba; kto tęskni w niebo Twe, jest w niebie; kto głodny go, je z Twego chleba. Nie widzą Ciebie moje oczy, nie słyszą Ciebie moje uszy; a jesteś światłem w mej pomroczy, a jesteś śpiewem w mojej duszy! Noc Niebo, jak Chrystus ranami; gwiazdami podziurawione, spowite jako w przepaskę biódr w Mlecznej Drogi zasłonę. On ciemny, On niewidoczny, jak na szczerniałym obrazie, jeno blachami srebrnymi jaśnieje w nocy w ekstazie. Leonard Podhorski - Okołów W wieczór wigilijny Przystąpił do nas na ulicy, był w miękkim i szerokim futrze, wzrok pełen słodkiej tajemnicy, o jakimś bliskim mówił jutrze. Z krytego wysiadł samochodu w tej wielkomiejskiej swojej szacie, i głosem drżącym nieco z chłodu, zapytał: "O czym rozmawiacie?" "Mówiliśmy o cudów mocy, o małym żłóbku pełnym siana. O betlejemskiej modrej nocy... A zresztą - wszak nie znamy pana?" Lecz on uśmiechnął się boleśnie i zwolna futra brzeg odchylił... Któż zgadnie: czy to było we śnie, czy też na jawie wzrok nas mylił? Pod futrem płaszcz był purpurowy, na śniegu bose stopy stały, błękitne błyski wokół głowy pierścieniem cienkim migotały. "Mający oczy - nie widzicie". Jęknęło drzwiczek zatrzaśnięcie. Bez słowa staliśmy w zachwycie... Samochód trąbił na zakręcie. Konstanty Ildefons Gałczyński Dzieci na Wielkanoc Ty dzieciom na Wielkanoc odpuść wszystkie winy: że rozlały atrament, że zbiły słoiki, gdy tak smacznie śpią nocą, nie dziw, że we dnie psocą, że wciąż w ruchu są jak małe listeczki brzeziny. Ty także byłeś mały. To historia dawna, powiadasz. Ja rozumiem - dzisiaj nosisz krawat, parasol i notesik, ale, gdyś jest wśród dzieci, czyż nie jesteś znów dzieckiem, powiedz, czy nie prawda? Bolesław Leśmian Urszula Kochanowska Gdy po śmierci w niebiosów przybyłam pustkowie, Bóg długo patrzał na mnie i głaskał po głowie. "Zbliż się do mnie, Urszulo! Poglądasz jak żywa... Zrobię dla Cię, co zechcesz, byś była szczęśliwa". "Zrób tak, Boże - szepnęłam - by w nieb Twoich krasie wszystko było tak samo, jak tam w Czarnolasie!" - I umilkłam zlękniona i oczy unoszę, by zbadać, czy się gniewa, że Go o to proszę? Uśmiechnął się i skinął - i wnet z Bożej łaski powstał dom kubek w kubek, jak nasz - Czarnolaski. I sprzęty i donice rozkwitłego ziela tak podobne, aż oczom straszno od wesela! I rzekł: "Oto są - sprzęty, a oto donice. Tylko patrzeć, jak przyjdą stęsknieni rodzice! I ja, gdy gwiazdy do snu poukładam w niebie, nieraz do drzwi zastukam, by odwiedzić ciebie!" I odszedł, a ja zaraz krzątam się, jak mogę - więc nakrywam do stołu, omiatam podłogę - Już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie, gdy właśnie słychać kroki i do drzwi pukanie... Więc zrywam się i biegnę! Wiatr po niebie dzwoni! Serce w piersi zamiera... Nie!... To - Bóg, nie oni!... Julian Tuwim Szczęście Nie ciekaw jestem świata ogromnych pięknych miast. nie więcej one powiedzą jak ten przydrożny chwast. Nie ciekaw jestem ludzi Co nauk zgłębili sto, wystarczy mi pierwszy lepszy, wystarczy mi byle kto. I ksiąg nie jestem ciekaw - możecie ze mnie drwić wiem ja bez ksiąg niemało i wiem co znaczy żyć. Usiadłem sobie pod drzewem spokojny jestem i sam o Boże, o szczęście moje, jakże dziękować Ci mam. Sitowie Wonna mięta nad wodą pachniała, kołysały się kępki sitowia, brzask różowiał i woda wiała, wiew sitowie i miętę owiał. Nie wiedziałem wtedy, że te zioła będą w wierszach słowami po latach i że kwiaty z daleka po imieniu przywołam, zamiast leżeć zwyczajnie nad wodą na kwiatach. Nie wiedziałem, że się będę tak męczył, słów szukając dla żywego świata, nie wiedziałem, że gdy się tak nad wodą klęczy, to potem trzeba cierpieć długie lata. Wiedziałem tylko, że w sitowiu są prężne, wiotkie i długie włókienka, że z nich splotę siatkę leciutką i cienką, którą nic nie będę łowił. Boże dobry moich lat chłopięcych, moich jasnych świtów, Boże Święty! Czy już w życiu nie będzie więcej pachnącej nad stawem mięty? Czy to już tak zawsze ze wszystkiego będę słowa wyrywał w rozpaczy i sitowia, sitowia zwyczajnego nigdy już zwyczajnie nie zobaczę? Kornel Makuszyński Na drodze do Emaus Gromadą wielką wyszliśmy na drogi Chrystusa czekać - kiedy zmartwychwstanie, oleje mając na zranione nogi, hymny i harfy i umiłowanie. I apostołów spotkawszy dwunastu: "czyli nie idzie Rabbi tu, Syn Boży?" Tędy wędrować ma ku Emaus miastu, gdy Józefowy w skale grób otworzy. Odrzekli: "Rzecz jest tajna i nieznana" - Pytalim przeto: "Niewiasty płaczące, czyliście kędy nie widziały Pana, czyli nie idzie, kwiaty gnąc na łące?" Aż krzyknął jeden: "Idzie"... A nam oto oczy się darły pełne krwi spod powiek, i przyszła ku nam rozpacz ze zgryzotą szaleniec krzyknął tak i ślepy człowiek!... Antoni Słonimski Lampa Zgasnąć chciałbym po prostu jak ta świeca nikła, co przed ołtarzem spala się do końca; niechaj śmierć przyjdzie prosta jako zachód słońca, do nieba prowadząca, a z życia wynikła. Jako tarcza księżyca do ruchu przywykła, błądząca po błękitach, nocą wracająca, lub jak róża w ogrodzie jesienią więdnąca, tak niech płynie me życie, a śmierć będzie zwykła. Alem jest jako lampa zapalona nocą, gdy ktoś puka do okna, gdy do drzwi łomocą, gdy w pobliżu ktoś krzyknie cierpiący lub chory - zapalam się i gaszę, nim przyjdzie świt skory. I tylko czasem - w letnie, pachnące wieczory - blade ćmy o me serce skrzydłami łopocą. Rozmowa z rodakiem Stary Żyd mnie zapytał koło Jaffskiej bramy: Ogród Saski jest jeszcze? Ciągle taki samy? Jest fontanna? Przy wejściu od Czystej ulicy - Tam sklep z wodą trzymali dawniej cukiernicy. - Wszystko stoi tak jak dawniej fontanna i kioski, tylko stoi tam jeszcze książę Poniatowski. - Poniatowski! Polskie wojsko, jak to się mówiło... nie wiem jak tam teraz: - dawniej dobrze było. Ja jestem trochę słaby. Jak ja się poprawię, ja chcę jechać; ja pragnę zamieszkać w Warszawie. Nawet mam tutaj kupca; jak się wszystko sprzeda, to może będzie dosyć... Tylko syn mi nie da. On bardzo wykształcony; też nazwisko Lewi. Jak ja mówię o Polsce, on nic z tego nie wie! Ja mu mówię, tłumaczę sam jak tylko umiem: "Przecież tam jest Warszawa." To on nie rozumie. Aleksander Błok Snem cichym uśnijcie przybysze zza morza, uśnijcie zapomnieć musicie, że klatka mrocznieje po cichu, że gwiazdy się sypią, motając nić srebrną w zenicie, że wyże złociste pląsają w szampana kielichu. Gdy nić ta nareszcie w błyszczącą zamieni się siatkę, bezkresem zaś jednym kłąb wężów z kielicha się stanie, ktoś wzniesie i rzuci z rozmachem zbyteczną już klatkę, w głąb wieczną błękitu, w bezdennych przepaści otchłanie. Tłumaczenie: Józef Czechowicz [Złowrogi jest wieczorny chłód] złowrogi jest wieczorny chłód, ten wiatr wyjący jakby w trwodze, i tajemniczy słychać chód jak trwożny tupot nóg na drodze. Dogasający zorzy pas jak przypomnienie bólów życia, widomy znak, że zamknął nas fatalny krąg nie do rozbicia. Tłumaczenie: Jan Lechoń Jan Lechoń Modlitwa Gwiazd siewco i księżyców co w eterze wiszą, O! Panie nad deszczami i Panie nad skwarem! Porównaj nas zmęczonych z milczącym obszarem, niebiosa ku nam nachyl i napój nas ciszą. O! utop nas w Twych światów bezmiernej głębinie, posrebrzaj nas jak gwiazdy, rozpuszczaj jak morze, nalewaj nas powietrzem w błękitne przestworze, nastrajaj nas jak echo i słuchaj jak ginie. Bladym uczyń nas rankiem, wschodzącym na niebie, obłokiem co w południe leniwo przepływa, woalem czarnej nocy co ziemię nakrywa -oswobódź nas od duszy i wybaw od siebie. przypisane Karolowi Hubertowi Rostworowskiemu [Co noc, gdy już nas nuda bezbrzeżna ogarnia...] Co noc, gdy już nas nuda bezbrzeżna ogarnia, gdy czczość jałową myśli, w sercu pustkę mamy. Wypluwa nas na miasto knajpa lub kawiarnia i błądzimy bez celu po zamknięciu bramy. A potem: łomotanie czasem półgodzinne, nim wreszcie stróż zaspany obudzić się raczy, i myśl: zabłądzić w końcu przed drzwi jakieś inne co prowadzą do "Lepiej" lub choćby "Inaczej." [W złotych strzępach liści drzewa nocą stoją...] W złotych strzępach liści drzewa nocą stoją, księżyc srebrne smugi po ziemi rozwłóczy, nic mi nie pomoże na tęsknotę moją, już mnie żadne szczęście od niej nie oduczy. Pobielały domy od srebrnej poświaty, jesienny przymrozek słabe ciało krzepi; tylko zeschłe liście, tylko zwiędłe kwiaty! Może być jak było, może nie być lepiej. Legenda Wszystkie słowa podniosłe, któreś znał ze szkoły, muzyka starych pieśni, wolności anioły, książę Józef na koniu, wiszący nad biurkiem, i olbrzymi Batory w małej czapce z piórkiem, i młodzieniec z Grottgera, co żegna swą miłą, pocztówka z Białym Orłem - wszystko to ożyło! I oto między nimi jako brylant krwawy świeci mur zburzonego katedry ołtarza, leży kamień zwyczajny z ulicy Warszawy, stara chustka służącej, czapka gazeciarza. Wśród stalowych husarzy skrzydlatego szyku widzisz pana niskiego w czarnym meloniku. A dalej, gdzie więzienia gruby mur i wieże, generała Kleeberga podniesiona głowa i słyszysz - (czyś mógł myśleć?) - równie piękne słowa jak tamte, które kiedyś umilkły w Elsterze. Rozmowa z aniołem Dziś we śnie mnie nawiedził anioł polskiej doli i płakał, szumiąc w mroku skrzydłami srebrnemi, jak gdyby chciał powiedzieć: "Umierasz powoli, samotny, tak daleko od rodzinnej ziemi". - "Daleko? Co ty mówisz? Mnie wszystkie zapachy ogrodów i pól naszych co dzień niosą wiatry, we mnie, we mnie jest wszystko: mazowieckie piachy, i jeziora litewskie i Wisła i Tatry". Monte Cassino Turyści przyjechali zwiedzać Samo - Sierra, pytają czy nie można kupić polskich kości, i szybko obejrzawszy, chcą nowej wzniosłości i nowego oglądać jadą bohatera. Jeszcze widzą jak czako płynie z prądem rzeki, i słyszę okrzyk "Honor!" stłumiony przez fale, więc, stanąwszy na brzegu, wołają: "Wspaniale! jakże zginął wspaniale! Pokój mu na wieki!" I teraz do Włoch jadą, zakupili kwiaty, chcąc na groby je rzucić poetyczną dłonią. Lecz nocą pękły groby i Polacy z bronią ruszyli, aby żądać za swą krew zapłaty. Mickiewicz zmęczony Powróciwszy do domu od Sekwany strony, Mickiewicz się rozebrał z splamionej czamary i położył na łóżku. Nie był jeszcze stary, lecz bardzo wiele cierpiał i był już zmęczony. I oto ledwo zasnął a w tej samej chwili zobaczył starą ławkę nad srebrnym jeziorem i w sukni, którą miała pamiętnym wieczorem, w lekkiej woni akacji spłynął cień Maryli. Jej wargi wyszeptały: "Nasza miłość - cmentarz, między nami jest morze rozlane ogromnie, i za dnia tylko bitwy i wodzów pamiętasz, lecz kiedy zamkniesz oczy, zawsze myślisz o mnie". Kniaźnin i żołnierz W czarnym stroju, kwiatkami dziwacznie przybrany, nad wodę, w starym parku, przy pasterskiej chacie, snuł się kiedyś w Puławach Kniaźnin obłąkany, który rozum postradał po Ojczyzny stracie. Goniąc wzrokiem motyle świecące się w słońcu, wpatrzony w małe ziółka i ślimaków różki, dożywał dni, nie świadom co było na końcu, ani cierpień rodaków, ni losu Kościuszki. Aż kiedyś, powracając z dalekiej swej drogi, gdy tamten oszalały po alejach błądził, ujrzał młody go żołnierz co sunął bez nogi, popatrzał nań i szepnął: "Dobrześ się urządził". Mokotowska piętnaście Nad obce wielkie miasto mrok zapada obcy, stoję w oknie i patrzę jak wolno śnieg prószy. Ach! było to tak dawno, kiedy mali chłopcy biegliśmy przez Warszawę, rozcierając uszy! Po tylu odtąd latach czyż jestem tak inny? Gdy wszystko leży w gruzach, mnie zdaje się tylko, że znowu się otworzy nasz pokój dziecinny i powiem: "Ja stąd przecież wyszedłem przed chwilką." To przecież moja Matka szyje ręką drobną. I widny pochylony cień Ojca na ścianie, Co nocami odrabia robotę osobną, Za którą dla nas wszystkich ma kupić ubranie. Wielki Piątek Kobieta, której nie stać na kir i żałobę, lecz z której twarzy czytasz całą Mękę Pańską, jak senna w Wielki Piątek idzie Świętojańską i dziecko wynędzniałe prowadzi na Groby. I nagle zobaczyła; zamiast kwiatów - skała i nie pachną hiacynty, nie widzi przybrania. I wtedy ta kobieta kamienna zadrżała, że może po tej śmierci nie być - zmartwychwstania. Lecz oto dźwięk przecudny spłynął w ciszę głuchą, i z chóru lekko zstąpił - anioł urodziwy, i tej trupiej kobiecie powiedział na ucho: "Im cud jest bardziej trudny, tym bardziej prawdziwy". przypisane Stanisławie Kuszelewskiej Teatr na wyspie Jeżeli z twoich ruin coś jeszcze zostało w tym mieście, które jest ruiną nową, jeżeli groźną, chmurną ocieniony chwałą, stoisz jeszcze na wyspie w noc listopadową. I jeśli greckie bóstwa tych dni się nie zlękły, jeśli Niki w przestrachu nie złożyły skrzydeł i Ares od podniebnych nie zadrżał straszydeł, a Kora z Demeter przed wrogiem nie klękły, to ja wiem co się teraz gra na twojej scenie: widzę łunę i milion podniesionych dłoni i słyszę chór co woła przy Pallas Atenie: "Przekleństwo tym co Polsce odmówili broni!" przypisane Zosi Niebo Śniło mi się dziś niebo: zaraz je poznałem po zapachu koniczyn i śpiewie skowronka. Cykały w trawie świerszcze, falowała łąka, i wiem, że był tam Pan Bóg, choć go nie widziałem. Nie widziałem aniołów, ale nad ugory z szumem białe swe skrzydła podniosły bociany, i były jeszcze jakieś buki i jawory; które w wiatru poszumie grały jak organy. A później, niby wielki robak świętojański, srebrny księżyc rozświetlił Akropolu gruzy, nad którymi wysoko stał Paweł Kochański i grał w tej boskiej ciszy "Źródło Aretuzy". Jan Kazimierz Chwalcie usta Pannę Marię! Już więcej nie wierzę ani w działa, ni w husarię, w zbroje, ni w pancerze. Za nic wszystkie mi potęgi, wojsk ogromnych chmura, za nic perły, złoto, wstęgi i strusiowe pióra. Padłem krzyżem, zapłakałem, złożyłem koronę i pas słucki przewiązałem na żałobną stronę. Niki Nike Grunwaldu, rosła krakowska dziewczyna, wyszła nocą na pole pod skłębione chmury, za zbroję szmelcowaną modre chabry wpina i podniósłszy przyłbicę, wzniosła się do góry. A za nią lekką stopą wznosząc się od ziemi płynie Nike spod Wiednia skrzydły husarskiemi. Słuckie pasy jak wstęgi wkoło niej się plotą, a ona dmie przeciągle w długą surmę złotą. I kiedy przelatują nad laurów szpalery, nagle szum w wawrzynowej podniósł się gęstwinie, srebrny orzeł wypłynął i wysoko płynie na wzniesionym ramieniu Nike Samo - Sierry. We świetle księżycowym to świecą to giną, aż wreszcie nad Italią swe skrzydła rozchwiały. I teraz sypią kwiaty ze wszystkich pól chwały na groby i na Nike spod Monte Cassino. Piosenka Droga Warszawo mojej młodości, w której się dla mnie zamykał świat! Chcę choć na chwilę ujrzeć w ciemności dobrej przeszłości popiół i kwiat. Zanim mnie owa ciemność pochłonie, Twoich ogrodów chce poczuć woń. Niechaj Twych ulic wiatr mnie owionie, połóż Twe dłonie na moją skroń! Jak kiedyś zapach bzowych gałązek wśród kropli rosy i słońca lśnień, tak inny z tobą marzę dziś związek: starych Powązek głęboki cień. Marzę, że Ty mi zamkniesz powieki, lecz choćbym z ciężkich nie wrócił prób, będę Ci wierny, wierny na wieki aż po daleki wygnańczy grób. Hosanna Nie w tym pierwsza chwała Panu, że mu dzwonią z Watykanu, że w Piotrowej bazylice pyszną ma stolicę. I nie temu Pan odwdzięczy co nad świętą księgą ślęczy, i nic temu się pokaże Matka Boska w tęczy. Ale temu, który w trwodze widzi ciemność na swej drodze, temu wskaże srebrną gwiazdę, temu poda wodze. Bo dopiero niebo pęka, kiedy wielki grzesznik klęka; wtedy radość wśród aniołów, wtedy Pańska ręka.