13455

Szczegóły
Tytuł 13455
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13455 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13455 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13455 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WANDA WASILEWSKA pokój na poddaszu Wanda Wasilewska pokój na poddaszu @ 19 7 3 WARSZAWA WYDAWMCTWO MIMSTERSTWA OBRONY OKOPOWEJ Okładką projektował WITOLD CHMIELEWSKI Ilustracje projektowała LEONIA JANECKA Redaktor ZOFIA BYBICKA M* «2* tr**: l? i i Po stanowienie Anka była tak zmęczona, że zupełnie leciała z nóg. A tu jeszcze trzeba ułożyć do snu zapłakanego Adasia, uspokoić Zosię, jako tako posprzątać pokój. Piekły ją oczy i chętnie zapłakałaby tak samo jak najmłodszy braciszek. Ale nie było można. Nie wolno jej teraz zapominać, że jest najstarsza w domu, że na jej opiece została ta trójka, bo przecież i Ignasia trudno uważać za dorosłego, chociaż już jest sporym chłopcem. — Teraz musisz iść spać, Adasiu. Pościelę ci łóżeczko, popatrz, jak ładnie. — Nie chcę spać — marudził chłopczyk. — Trzeba koniecznie — tłumaczyła Ania łagodnie i posadziła braciszka na krześle, żeby mu zdjąć buciki. Był taki śpiący, że nim go zdążyła rozebrać, głowa opadła mu na piersi i bez protestu pozwolił się zanieść do łóżka. — Kładź się i ty, Zosiu. Skrzypnęły drzwi. Wszedł Ignaś. Jego wesoła zawsze twarzyczka stała się w ciągu ostatnich dni surowa i poważna nad wiek. — Nie śpicie jeszcze? — Adasia już położyłam. Zosia się zaraz kładzie. Kładź się i ty. Ignaś spojrzał w kąt, gdzie stało gładko zasłane łóżko matki, i usta mu zadrgały. — A ty nie idziesz spać, Anka? — Nie. Prosiła pani Tobiakowa, żeby jeszcze zajść do niej. Ma mi coś powiedzieć. Leżąca już w łóżku Zosia przywołała ją gestem. Ania pochyliła się nad zapłakaną twarzą siostry. 5 — Aniu, co teraz będzie? — zapytała dziewczynka cicho i nowe łzy popłynęły po jej policzkach. — Nie płacz, kochanie, nie płacz już! Zupełnie oczy ci za-puchły! Jakoś przecież będziemy sobie musieli radzić. Co się stało, to się nie odstanie. Tylko musisz być dzielna, ty i my wszyscy. Inaczej będzie trudno... Siedziała chwilę przy siostrze czekając, aż tamta uśnie. Nie, nie będzie to łatwo, przy największej nawet odwadze. Po śmierci ojca ledwo sobie przecież dawali radę, chociaż matka pracowała w fabryce i jak mogła oszczędzała każdy grosz. A teraz? Już matka nie pójdzie nigdzie do pracy, już nigdy, nigdy nie pogładzi zniszczoną ręką głowy Ani, już nigdy nie uśmiechnie się do najmłodszego Adasia, którego tak kochała. Po południu pokryła ją bura glina na cmentarzu. Zostali zupełnie sami — ich czwórka. Równy, głęboki oddech Zosi wskazywał, że dziewczynka usnęła. Ania cicho wysunęła się z pokoju. Zeszła po skrzypiących schodkach na pierwsze piętro i zapukała do drzwi sąsiadki, pani To-biakowej. W pokoju było gwarno i ludno. Z pięć sąsiadek zeszło się na wieczorną pogawędkę. Na widok Ani gruba i czuła pani Matylda, żona piekarza, zaczęła od razu pochlipywać. — Oj, biedactwo ty moje, co teraz z wami będzie? Oj, ludzie kochani, taka dobra kobieta i jak to jej przyszło czworo drobiazgu zostawić. — No, Anka już nie drobiazg i Ignaś spory chłopak — wtrąciła się energicznie pani Tobiakowa. A właśnie w tej chwili Anka poczuła się mała i słaba jak nigdy. Znów łzy napłynęły jej do oczu, ale je wstrzymała całą siłą. — Siądź, Anka — zapraszała gospodyni. — Tu nie ma co lamentować, trzeba jakoś obmyślić, co sieroty mają robić. „Sieroty" — pomyślała Anka. Tak, byli przecież sierotami. Cały ciężar tego słowa zwalił się na jej barki. Sieroty — póki żyła matka, nie odczuwało się tak strasznie braku ojca. Ale teraz? Nie było ich obojga, dobrych, kochanych, którzy o wszystkim pomyśleli, o wszystko się zatroszczyli. 6 — Mówiłam już z tą panią doktorową, co chodzę do niej prać. Przez swojego męża może się wystarać, żeby Adasia wzięli do przytułku. Zaraz jutro musisz tam iść, pogadać z nią. Anka oniemiała na chwilę. Zdawało się jej, że źle zrozumiała. — Adasia? Do przytułku? — Cóż się tak dziwisz. W parę dni się załatwi i pójdzie na Mostową. — Na Mostową? — Cóż ty, dziewczyno? Nie wiesz, że przytułek na Mostowej? Pod ósmym, w tym domu z ogródkiem. Ania mocno zacisnęła ręce, aż paznokcie wbiły się w dłoń. — Nie, proszę pani. Ja Adasia nie oddam do przytułku. Tobiakowa plasnęła w ręce ze zdumienia. — Patrzcie! A cóż ty z malcem zrobisz? Przecież coście mieli, to matczyna choroba zjadła. Trzeba jakoś i o tamtych pomyśleć! Ignasia pani Matylda w piekarni umieści, w terminie. Dostanie kąt i chleb. A o Zosię pytała siostra pani doktorowej, zabrałaby ją do dziecka, do Sosnowca... Ance zdawało się, że śni. Jakże to? Jeszcze przed chwilą byli wszyscy razem, cała czwórka, i oto nagle mieliby się rozlecieć jak wyrzucone z gniazda pisklęta. Cóż by ona zrobiła w tym opustoszałym pokoju bez wesołego śpiewu Zosi, bez szczebiotu Adasia, bez opowiadań Ignasia, który zawsze potrafił zauważyć coś ciekawego na podwórzu, na ulicy i potem opowiedzieć tak pięknie, jakby z książki czytał... I co by się stało ze szkołą? Matka tak przecież chciała, żeby Ignaś się uczył, skończył wszystkie siedem klas. Wstała. Głos jej trochę drżał. — Ja pani bardzo dziękuję za dobroć, za troskę i staranie o nas. Ale to nie może być... My musimy zostać razem wszyscy... — Jakże to tak? Z czego będziecie żyli? Nie wiesz nawet, co mówisz — oburzyła się pani Tobiakowa krzyżując dłonie na brzuchu, pod niebieskim fartuchem w paski. — Majster obiecał, że mnie weźmie do fabryki. Nie dostanę tyle co mama, ale zawsze coś zarobię. Będziemy sobie radzić. — Do fabryki? Zedrzesz się, zdrowie zniszczysz, tak jak matka! — Młode to przecież jeszcze... — Rady sobie nie da... :7 Anka stała w kręgu lamentujących sąsiadek. Zacięła zęby. Sama przecież bała się tej fabryki, bała się, że nie podoła. Powiedziała majstrowi, że jest o dwa. lata starsza, niż była w rzeczywistości. Uwierzył, bo była duża i silna, a lękała się, że jej nie przyjmie uważając, że jest zbyt młoda. A tu teraz, zamiast jej dodać otuchy, kraczą nad nią jak kruki... Wiedziała, że to wszystko z życzliwości, ale chciała już jak najprędzej stąd uciec, wrócić do siebie. — No, choćbyś i spróbowała w fabryce, to Adasia i tak lepiej oddać. Nie będzie się kto miał dzieckiem zająć. Tobie się zdaje, że tam majątek zarobisz, a to przecież tak nie jest. Pracować możesz, ale z dziećmi zrób tak, jak ci radzę, bo nie wydolisz, dziewczyno, nie wydolisz! — Spróbuję — powiedziała cicho Anka. — Ale zostaniemy razem jak przedtem... Nie słuchała już, co mówią sąsiadki. Pożegnała się i wyszła. Ciężko szła po schodach na górę. Opadły ją wątpliwości, czy da sobie radę, czy potrafi ocalić od rozbicia osierocone gniazdo. Cicho uchyliła drzwi. Tykotanie zegara rozlegało się w ciemnościach. Wsłuchała się w oddechy śpiącej trójki. Nie, nie, za nic w świecie! Nie rozstaną się, nie odda nikogo z nich obcym ludziom. Ręce sobie do łokci urobi, nogi sobie do kolan uchodzi, a musi, musi dać radę! Musi być wszystko tak, jakby mama nie umarła, jakby tu była razem z nimi! Są sierotami, ale niechże ten ciężar sieroctwa spadnie na nią, a nie na nich! Musi im zastąpić matkę! Ostrożnie, żeby nie pobudzić śpiących, zapaliła naftową lampkę. Wzięła stojącą na komodzie starą, spłowiała fotografię matki i patrzyła długą chwilę w tę kochaną twarz, której już nie było na ziemi. I zdawało się jej, że matka się uśmiecha, jakby była zadowolona z postanowienia córki. ????? Anka wiedziała na pewno, że miała rację. Adaś poruszył się przez sen i coś zamruczał. Podeszła i tkliwie pogładziła jego złote włoski. — Odchowam cię, nie skrzywdzę cię, nie oddam cię obcym ludziom — szeptała Anka i choć wiedziała, że olbrzymi jest ciężar, który bierze na siebie, jakby opadło z niej zmęczenie całego 8 strasznego dnia. Poczuła się silna, kiedy już znikły wszelkie wątpliwości. — Dam sobie radę — powiedziała jeszcze raz do siebie samej, do śpiącej trójki, do matki, patrzącej na nią dobrymi oczyma ze zblakłej fotografii. Rower Słychać było na schedach kroki. Zosia biegnie do drzwi. Tak, to Ania wraca. Jak powolutku idzie. Musi być strasznie zmęczona. — No, co u was słychać? Adaś był grzeczny? — Tak — mówi malec i uważnie przygląda się paczce, którą siostra trzyma w ręce. — Co tam jest? — Nic! — śmieje się Anka przekornie. — To coś dla mnie! To coś dla mnie! — cieszy się Adaś i wskakuje na krzesło, żeby dosięgnąć wyciągniętej w górę ręki siostry. Jest! Zdobył! Cukierki! — Miętowe! Anka, miętowe! — Naturalnie, że miętowe! Zosia pośpiesznie wyciąga z pieca garnek i nalewa na talerz barszcz dla siostry. — Ho, ho, patrzcie, jakich to pyszności nagotowała! Anka wesoło rozmawia z Zosią i Adasiem, ale jest niespokojna. Dziś, w sobotę, dostała po raz pierwszy wypłatę za tydzień pracy w fabryce. Trzeba rozliczyć, na co wystarczy, na co nie. Strącono jej trochę za zerwane nici na szpulkach, dostała mniej, niż się spodziewała. Kiedy Adaś śpi już w swoim łóżeczku, trzy głowy, ciemna Anki i jasne Zosi i Ignasia, pochylają się nad stołem w szczupłym kręgu naftowej lampy. — Na komorne trzeba odłożyć... Ignaś z powagą zapisuje. — W sklepie... — Za węgiel... 9 — Adasiowe buty dać do szewca... — Teraz policz wszystko. Ignaś liczy. Sprawdza drugi raz, żeby nie było omyłki. Anka kładzie na stole zarobione pieniądze. — Nie wystarczy — mówi zwyczajnym głosem, choć ogarnia ją rozpacz. Zapomniała zupełnie o zelówkach Adasia... I węgla wyszło więcej, niż się spodziewała... Czyżby istotnie pani Tobiakowa miała rację? — To nie damy butów Adasia do szewca. I z komornym mamy czas, trzeba płacić przecież dopiero pierwszego — mówi niefrasobliwie Zosia. — Tak, a buty dziurawe i Adaś się zaziębi. Na komorne musimy odkładać co tydzień, bo skąd potem wziąć tyle pieniędzy? Zosia wzdycha. Anka opiera głowę na rękach i patrzy na wypisany przez Ignasia rachunek. — Ech, nie ma co dzisiaj łamać sobie głowy! Zapłacimy rachunek w sklepie, a o komornym będziemy myśleli w przyszłym tygodniu! — radzi Ignaś. — Ty byś lepiej, Anka, położyła się wcześnie spać, jedna niedziela, kiedy się możesz wyspać porządnie! „Rzeczywiście, nic się przecież nie da wymyślić. Pieniądze się nie rozmnożą" — myśli Anka i kładzie się spać. Rano słońce już pada złotą smugą na czysto wyszorowane przez Zosię deski podłogi, kiedy się budzi. Zosia z Adasiem siedzą przy stole, mały coś rysuje. — Uch, ale się wyspałam za wszystkie czasy! — A myśmy już dawno wstali! Tylko siedzieliśmy jak mysze, żeby cię nie budzić •-• mówi Adaś. — Jak myszy, jak myszy. Adasiu — śmieje się Anka. — Jak mysze, te ładniej — upiera się chłopczyk i wydyma wargi. Anka ze śmiechem nalewa sobie wody do miednicy. — A gdzie to Ignaś'.' — Poleciał gdzieś zaraz rano. Pewnie na rowerze pojechał, bo słyszałam, jak brał z komórki. Ance zrobiło się trochę przykro. Myślała, że niedzielę spędzą wszyscy razem, a tu tymczasem Ignaś poleciał gdzieś w świat. Już 10 przeszło rok, jak dostał ten rower, i jeszcze się nie może nim nacieszyć. Tylko by jeździł i jeździł. — No, to i my chyba pójdziemy na spacer, cc? Może do parku? — Do parku! Do parku! Do parku! — zaczął podskakiwać radośnie Adaś. A tymczasem Ignaś rzeczywiście jechał na swoim rowerze. Wyjechał z miasta na szeroką szosę. Het, daleko ciągnęła się zielona aleja wysokich drzew. Małe domki kryły się w pełnych georginii ogródkach. Wesoły wiatr muskał twarz świeżym powiewem. Jak cudownie było pędzić gładką drogą, w błękitniejącą od lekkiej mgiełki dal! Rower szedł sprawnie, posłuszny kierującym rękom. „Pojadę jeszcze dalej —myślał Ignaś. — To przecież ostatni raz!" I przypomniał sobie teraz wszystkie dalekie wyprawy, które zawdzięczał swemu rowerowi. Podmiejskie leski sosnowe i wsie u skraju dróg, i rzeczki płynące po złotym piasku, których nigdy by nie poznał, gdyby nie rower; kochany, poczciwy rower, który w godzinę czy dwie potrafi zanieść daleko od miasta, kurzu i hałasu ulicy. Rower dostał od wuja, który wyjechał do Francji i zostawił go siostrzeńcowi. Miał piękną, popielatą ramę, z obłażącym już trochę lakierem, i znać było na nim paroletnie trudy. Ale jeszcze mógł śmigać po drogach jak ptak. Jeszcze poprzedniego dnia zdawało się Ignasiowi, że nie oddałby go nikomu za nic. Jeszcze dwa tygodnie temu śmiał się tylko, kiedy Stefan od fryzjera z rogu chciał go od niego odkupić. Rower? Nigdy w życiu! Czekają przecie dalekie drogi i — marzenie Ignasia — podróż rowerem po Polsce. — Namyśl się — powiedział Stefan. — Dam ci trzydzieści złotych. Wsiadł wtedy na rower i gwizdnąwszy łobuzersko pojechał sobie, gdzie oczy poniosą. To było ledwo dwa tygodnie temu. Tak, ale ile w jego życiu zmieniło się przez te dwa tygodnie! Trzydzieści złotych to znaczyło i komorne, i podzelowanie Ada-siowych butów. Nie płacili dużo za pokoik na poddaszu, ciasny, z małym okienkiem, a szewc był znajomy i nie drożył się. Więc powinno wystarczyć. Anka przestanie się trapić, po tygodniu pracy będzie sobie spokojnie mogła odpocząć w niedzielę, nie myśląc, skąd wziąć pieniądze. 11 Wiatr zaszeleścił w przydrożnych wierzbach: __ A ty 3UZ nigdy n*e P0PĘdzisz gościńcem! Już nigdy nie wykąpiesz się w rzece pod naszym cieniem! Już najwyżej na piechotkę powędrujesz do lasku, zaśmieconego papierkami i starymi butelkami, gdzie w niedzielę wylęgają gromady ludzi chcących odetchnąć świeżym powietrzem. Już nigdy nie posłyszysz, jak świszczę wiatr koło uszu... Ach, taka wycieczka rowerem! __ j trapiąca się Anka, i zabeczana Zosia, i kaszlący Adaś! — powiedział Ignaś tak głośno> ze az wędrująca brzegiem drogi gęś zatrzepotała skrzydłami z przestrachu. Zaśmiał się i zawrócił. Pochylił się nisko nad kierownicą, z całych sił przycisnął pedały i pędził jak wiatr ku miastu, które rosło mu w oczach, wyłaniało się coraz bliższe i wyraźniejsze. Wjechawszy w ulice zwolnił. Stefana nie trzeba było długo ikać — spacerował przed domem na rogu. Dobito targu raz dwa i Ignaś pobrzękując w kieszeni pieniędzmi ruszył ku domowi. Tamci już wrócili. Anka krzątała się koło pieca. Zosia pośpiesznie obierała kartofle. — Gdzie byłeś? — Ho, ho, to długa historia! Adaś natychmiast rzucił drewienka, które na próżno usiłował zbić skrzywionym gwoździem. — Jak to było? Jak to było? — dopytywał się zaciekawiony. — Opowiedz! On opowie historię! — triumfalnie zwrócił się do Zosi, jakby to było jego własną zasługą. __ Otóż... wyszedłem na spacer... _ Wyjechałeś chyba? __ No wyjechałem, niech ci będzie. Jadę sobie, jadę drogą, aż tu zza drzewa wychodzi wysoki pan. — I co? I co? _ Kłania mi się uprzejmie... __ Tobie się kłania? — dziwił się Adaś. — A cóż ty sobie myślisz, brzdącu? Mnie, Ignacemu Sielskiemu we własnej osobie. I mówi: szanowny panie, czy nie mógłbym służyć panu maleńkim prezentem? Mam właśnie do zbycia trzydzieści złotych. — Brednie! — oburzyła się Zosia. 12 —¦ Brednie? A co to jest? .4 Anka i Zosia ze zdumieniem patrzyły na połyskujące na stole monety. — Ignasiu, co to? — Komorne i zelówki — śmiał się Ignaś. I miał taką uszczęśliwioną minę, jakby w tej chwili zupełnie nie pamiętał, że to był także świst wiatru w uszach i zielone wierzby schylone nad drogą, i plusk rzeczułki po piasku, i wszystkie nieznane drogi Polski, które na niego czekały. — Ignasiu! Coś ty zrobił? — zaniepokoiła się Anka. — Zamordowałem sklepikarza z dołu — śmiał się Ignaś. — Cóż robisz tak wielkie oczy? Anka wybiegła z pokoju. Słychać było, jak przesuwa graty w komórce obok. — Ignaś! Tyś sprzedał rower! — Sprzedałem. No i co z tego? — Nic — powiedziała Anka, ale miała łzy w oczach. Ona wiedziała dobrze, jaką cenę zapłacił Ignaś za zelówki Adasia, za komorne, to znaczy za spokój i dach nad głową ich wszystkich. Wiedziała, że był to świeży oddech wiatru na twarzy i szept wierzb, i plusk wody, i dalekie, nieznane, cudowne drogi całej Polski, którymi już nigdy nie pojedzie szary rower, kierowany ręką Ignasia. Pożar R anc o szóstej Anka wychodziła z domu. Do fabryki było daleko, a nie mogła wydawać pieniędzy na tramwaj. O siódmej już miała stać przy maszynie nawijającej białą watę bawełnianą na furkoczące, wielkie szpule. O wpół do ósmej wybiegał do szkoły Ignaś. Na drewnianych schodach dudniły jego kroki jak kanonada wystrzałów. Teraz Zosia zostawała z Adasiem. Z poważną miną wkładała niebieski fartuszek i zabierała się do sprzątania. — Nie podłaź mi pod miotłę. Muszę przecież pozamiatać. — Ale zostaw trochę okruszynek. — Po co? Podłoga musi być czysta. 13 Chłopczyk zastanawiał się chwilę. — A co będzie, jak przyjdzie... myszą? — Jaka mysz, Adasiu? — Taka zwyczajna myszą. I co ona będzie jadła? — Tu nie ma myszy. — A są. Jak zamiatasz, to myszą piszczy. Posłuchaj. Ona się martwi, że nie będzie miała co jeść. — Och, ty głuptasku! To przecież miotła tak skrzypi! Musi ją Ignaś lepiej przybić do drążka, bo opada. — Miotła? — rozczarował się Adaś. — Ano pewnie. O, posłuchaj! Miotła istotnie skrzypiała za każdym mocniejszym przyciśnięciem do podłogi. Adaś się zmartwił. — Myślałem, że myszą. I że będzie nasza własna, moja i twoja. I że jej będziemy dawali okruszynki. Ona się może oswoić? — Pewnie może. Bo przecież są białe myszki, widziałam w słoju u krawca. Są oswojone. — A co będziemy robili teraz? — Teraz ty pójdziesz do ogródka pobawić się z dziećmi, a ja skoczę do sklepu. — To ja ci potem pomogę obierać kartofle, dobrze? — Dobrze. A teraz chodźmy. Czyste masz ręce? — O... Adaś wyciągnął ręce i szeroko rozstawił paluszki, żeby było widać, że są czyste. — I przecież w ogrodzie i tak się zbrudzą — powiedział poważnie. ¦" ...... Zeszli razem po schodach. Ogród to był właściwie tylko koślawy krzak bzu na obszernym podwórzu. Zbierały się tu i bawiły dzieci z całej kamienicy. Z okna parterowego pokoju, w którym mieszkał szewc, wyglądał tęsknie ku bawiącym się blady Chaimek, jego syn. — Tylko się nie zabrudź, Adasiu. — Nie. Tylko troszeczkę, to się otrzepie, prawda? • ¦ Zosia już nie odpowiedziała. Szybko wyszła przez ciemny tunel bramy na ulicę. Za chwilę wracała z torbą napełnioną ziemniakami i kapustą. Adaś zobaczywszy ją wybiegł naprzeciw. 14 — Coś kupiła? — Same dobre rzeczy. Ale ty, Adasiu, zostań tu jeszcze, to ja umyję okno. W co się bawicie? — W czarnego luda. Ty się nie boisz czarnego luda? — A kto teraz jest czarnym ludem? — Józek. I ja się wcale nie boję, choć on tak ryczy. Zosia zaśmiała się i skręciła ku klatce schodowej. Śmieszny był ten Adaś. Taki malutki i taki poważny. Wszedłszy na schody poczuła od razu lekki zapach spalenizny. — Co to może być? Cuchnęło nieprzyjemnie, a na pierwszym piętrze dym szczypał w oczy. Co to. było? Błyskawicznie zastanowiła się, czy to nie w ich mieszkaniu. Ale nie, przecież ogień w piecu dawno wygasł. Swąd musiał dochodzić skądinąd. Im wyżej wchodziła, tym więcej było dymu. Teraz już wiedziała: to z mieszkania pani Kalinowskiej. Przeraziła się. Przecież o tej porze nie było nikogo w domu prócz staruszki babki, która była sparaliżowana i leżała stale w łóżku. Dziewczynce zadrżały ręce. Upuściła torbę i poskoczyła ku drzwiom Kalinowskich. Tak, przez szpary u dołu płynęły smugi dymu w klatkę schodową. Co robić? Krzyczeć o pomoc? Któż o tej porze był w domu? Pani Tobiakowa poszła na pewno do prania., wszędzie w mieszkaniach tylko dzieci. Wołanie na nic się nie przyda. Uderzyła dłonią w zamknięte drzwi. Rozległ się za nimi słaby jęk. Nie.namyślała się już ani chwili. Nacisnęła klamkę i wpadła do wnętrza. Uderzył ją w twarz gryzący dym. W pokoju było niemal ciemno. Kłębił się dym, który teraz z całą siłą runął wprost na Zosię, w otwarte drzwi.. — Pani Kalinowska! Pani Kalinowska! — zawołała Zosia nic nie mogąc zobaczyć w zadymionych ciemnościach. Posuwała się wolno naprzód, wyciągając przed siebie obronnym ruchem ręce. — Pani Kalinowska! Odpowiedział jej słaby jęk. Rzuciła się naprzód, obijając sobie nogi o meble. Wreszcie potknęła się o kogoś leżącego na ziemi. Tak, to nie mógł być nikt inny, tylko sparaliżowana staruszka. Paliła się najwidoczniej podłoga koło pieca i chora zwlokła się 15 z łóżka, żeby gasić. Czuć było swąd spalonych szmat — na pewno na starowinie zatliło się ubranie. Po omacku Zosia dobrnęła do okna i pchnęła je na zewnątrz. Otwarło się szeroko i gwałtowny przeciąg porwał gęste kłęby dymu. Zrobiło się jaśniej. Zosia struchlała. Jaskrawy płomyk pełgał po kaftaniku leżącej na ziemi. Na jedną chwilę wpadła w popłoch. Co robić? Gdzie tu może być woda? Jak sobie poradzić? Ale jak zbawienie przypomniała się jej czy tanka z książki Igna-sia. Zerwała z łóżka jakąś derkę i zarzuciła na palący się kaftanik. Przyciskała rękami, dusząc płomyki. Nie czuła zupełnie, że klęczy na deskach, które się nie palą, spróchniałe i zgniłe, ale tlą gorącym żarem. Nie czuła oparzeń na rękach. Teraz złapała wiadro stojące w kącie i chlusnęła wodą na podłogę. Zasyczało, gęsty kłąb dymu i pary wzniósł się w powietrze i opadł. W pokoju zrobiło się niemal jasno. W tej chwili na schodach zadudniły kroki. — Jezus Maria! Pali się! — wrzasnęła pani Maciej owa, żona dozorcy. Za nią biegł jeszcze ktoś. Zosi, kiedy posłyszała ludzkie głosy, kiedy poczuła, że nie jest już sama, że niebezpieczeństwo pożaru zażegnane, zrobiło się słabo. Niemal nie czuła, że ją podnoszą z ziemi. Jakby przez mgłę widziała, jak dozorczyni ze służącą z pierwszego piętra niosą na łóżko sparaliżowaną staruszkę, jak się krzątają po pokoju, jak leją jeszcze wodę na podłogę. — Biedactwo moje, a toż ty całe ręce masz poparzone! Jak się to nie bało, moja panno Joasiu, w ogień skoczyć! — Tu był dym — powiedziała Zosia cichutko. — I dym, i ogień, i wszystko! Spaliłaby się starowina na nic, żeby nie ty! A tak, tyle że się przelękła... Jak tam, pani Kalinowska, boli co panią? — Nie... Dym mnie tylko tak otumanił... Nie domykają się drzwiczki, dawno mówię: naprawić. Ale gdzie tam! Poszli wszyscy, wysypały się węgle... — Trzeba było wołać! — Oj, wołać, wołać! Nie wołałam to? Gdzie mnie kto usłyszy... Zwlokłam się z łóżka, na rękach pod ten piec się doczolgałam... I tam już ani-ani... Spaliłabym się ani chybi... , Panna Joasia oglądała ręce Zosi. i (i ' — Poparzone porządnie... Boli bardzo? Ale Zosia niemal nie czuła bólu. Nie myślała o tym. — To nic... Ale jak ja ugotuję teraz obiad? Panna Joasia pogłaskała ją po głowie. — Nic się nie trap, pomogę ci. Ale teraz musimy iść do apteki, aptekarz da ci coś na te ręce. Staruszka poruszyła się na łóżku. — Panno Joasiu! Służąca nachyliła się ku niej. Staruszka wyjęła spod poduszki złotówkę. — Niech panna Joasia powie aptekarzowi, żeby dał dobre lekarstwo, najlepsze, jakie ma! Zosia stała ze spuszczonymi oczyma, słuchając błogosławieństw i podziękowań. Była uszczęśliwiona, kiedy wreszcie moż-na było wyjść. Ręce bolały porządnie, w sukience na samym przodzie wypaliła się dziura. — Nic, zaceruje się — pocieszała ją panna Joasia. — Zuch z ciebie, dziewczyno! To samo powiedział pan aptekarz smarując oparzelizny olejem lnianym z wodą wapienną. A pannie Joasi usta się nie zamykały. W drodze do apteki i z powrotem zdążyła opowiedzieć historię pożaru pani maglarzowej, panu piekarzowi, pani zieleniarce, chłopcu od fryzjera i chyba jeszcze dziesięciu osobom. Zosia szła coraz prędzej. Wstydziła się, że wszyscy na nią patrzą, że wszyscy się dziwią, że nagle jakby zupełnie na nowo poznają ją, Zośkę Sielską, która się przecież urodziła i wychowała w tym samym domu, na tej samej ulicy, i wszyscy znali ją od pieluch chyba. Kiedy znalazła się wreszcie na podwórzu, wybiegł naprzeciw Adaś, rozgorączkowany, z wypiekami na twarzy. — Zosiu, jak to było? Nie spaliłaś się? A ogień był wielki? Józek mówi, że buchał aż pod dach! A czemu masz ręce owinięte? — Zosia się poparzyła — powiedziała panna Joasia — i Adaś musi być teraz bardzo grzeczny i nie dokuczać jej. — To ja będę obierał kartofle. Panna Joasia zaśmiała się. — Ano, to chodź! Będziemy obierali razem! 2 — Pokój na poddaszu 17 Krzak bzu 'A niżej dziatwa leśna: głóg w objąciu kalin, ożyna czarne usta tuląca do malin... Xosia opuściła książką na kolana. — Pomyśl, Anka, jak tam było ślicznie... Chciałabym być kiedyś w lesie... Anka udała, że nie słyszy. Cerowała dalej jedyną swoją sukienkę. Co właściwie miała odpowiedzieć siostrze? Tak, były przecież na świecie — może nawet nie tak daleko — takie właśnie lasy, o jakich pisał Mickiewicz. Lasy szumiące wielkimi drzewami, pełne ptaszęcego gwaru, zielone, pachnące, prześliczne. Ale żadne z nich nie widziało nigdy takiego lasu — może tylko Ignaś zajechał kiedy na rowerze tak daleko. Ona, Anka, znała las tylko z książek. I dobrze rozumiała tęsknotę w głosie Zosi. Matka zresztą też opowiadała im nieraz o lesie — żyła przecież na wsi, nim dostała się tutaj do miasta i wyszła za ojca. Nigdy nie zapomniała o wsi — przychodziła z fabryki zmęczona, kaszląca od bawełnianego kurzu, ale na pierwsze pytanie Adasia zaczynała opowiadać, jak to było w jej rodzinnych Zajęcznikach na wysokim brzegu Bugu. Na pewno niewesołe było tam życie sieroty służącej u obcych ludzi, a przecież matka wspominała te czasy ze wzruszeniem. Adaś i Zosia wiedzieli doskonale, jak wygląda Bug, jak polatują nad jego wodami białe rybitwy, jak zbiera się czarne jagody w wielkich lasach, jak na ścieżce w świerkowym gąszczu można napotkać rudego lisa. — Jak się nam kiedy będzie dobrze powodziło, to pojedziemy na wieś — mówiła zawsze matka. Ale jakoś nigdy, nawet za życia ojca, nie powodziło się tak dobrze, żeby sobie można było pozwolić na wyjazd. — Anka, nie słuchasz? Głos siostry wyrwał Ankę z zamyślenia. — Słucham, słucham, Zosiu. Tylko tak się zamyśliłam... — O czym? — A o tym lesie... i tak w ogóle... 18 — Wiesz, żeby choć ogród był u nas taki jak na Śliskiej, tam gdzie pani Tobiakowa chodzi prać... Zosia podeszła do okna i patrzyła na podwórze, smutne, szare podwórze kamienicy. Jedyna zieleń to był krzak bzu, tulący się do muru wątłymi gałązkami. Nie, nie było tu pięknie. Gdzie bursztynowy swierzop, gryka jak śnieg biała, gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała... Zadeklamowała Zosia zapamiętane z „Pana Tadeusza" wiersze. Nie rozumiała wszystkich wyrazów — nie wiedziała, co to jest swierzop, co to za dzięcielina, ale na pewno musiało to być coś najpiękniejszego w świecie. Takie kwiaty jak za szybą wystawową kwiaciarni w śródmieściu. Ignaś podniósł głowę znad zeszytu. Kiedy się uczył, można by było z armat strzelać, nie słyszał, co się koło niego dzieje. Ale teraz jakoś przeniknął do niego przez zawiłość rachunkowych zadań tęskny głos Zosi. — Oj, oj, jak się to rozmaśliła! Na przyszły rok można się przecież postarać, żeby cię wzięli na kolonie, to zobaczysz las i wszystko. A dzięcielina to jest zwyczajna koniczyna, jak chcesz wiedzieć. — Dobrze ci mówić, zwyczajna koniczyna! Dużo masz u nas na podwórzu zwyczajnej koniczyny! Zosia była bliska płaczu. Nie wiedziała właściwie czemu, ale właśnie dziś, kiedy czytała „Pana Tadeusza", tak żywo jak nigdy odczuła swoją krzywdę — krzywdę dziecka miasta, które szarymi murami kamienic odgrodzone jest od cudów przyrody. — Żeby choć ten bez kwitł porządnie... — Co, może teraz w październiku ma kwitnąć? — Nie, ale na wiosnę... — Chyba... Dziwne i tak, że jeszcze żyje — zauważyła Anka. Istotnie, nieszczęsny krzak bzu nie miał łatwego życia. Najmłodsi wdrapywali się stale na słabe gałązki, kto przechodził, ten skubnął, ziemia wokoło była ubita, twarda jak kamień. Nierzadko jakaś rzucona szmata zawisła na krzaku łamiąc gałązki i zasłaniając im i tę odrobinę słońca, jaka tu dochodziła. 19 — Już wiem! — oznajmiła nagle triumfalnie Zosia. — Co wiesz? — Zrobię tak, że bez na wiosnę zakwitnie jak inne bzy! — Zrobisz tak? — dziwił się Adaś rozwierając szeroko niebieskie oczy. — Zrobię i ty mi pomożesz, dobrze Adasiu? — Pomogę — powiedział poważnie malec, choć nie rozumiał, w czym ma pomagać. Może Zosia wymyśliła jakie czary? Ale to nie były czary. Zaraz na drugi dzień, po sprzątnięciu pokoju, Zosia wzięła braciszka za rękę i powędrowała do mieszkania dozorcy. — Proszę pana — dygnęła grzecznie. Dozorca nie był przecież zbyt uprzejmy i wiecznie krzyczał na dzieci. — A co tam? Wytłumaczyła wszystko. Że się chce zająć krzakiem bzu, okopać, zrobić wszystko jak należy. I bardzo prosi o pożyczenie łopaty i grabi. Pan dozorca mruczał niechętnie, ale poszedł do składziku i dał narzędzia. — Tylko żebyś w porządku oddała, bo inaczej będzie źle! Ach, odda, naturalnie odda, nie zepsuje! Założywszy sobie łopatę i żelazne grabki na ramię poszła w kąt podwórza. Krzak bzu z bliska wyglądał jeszcze gorzej niż z daleka. Połamane suche gałązki zwisały smutnie. Kita rudych nasionek, ślad po jednej kiści kwiatów, której udało się na wiosnę zakwitnąć, sterczała w górę. Pieniek był krzywy i widniały na nim ślady czyjegoś scyzoryka. — To co będziemy robili? — dopytywał się Adaś. — Najpierw trzeba poruszyć ziemię. Ubita jak kamień! — To ja zgrabię śmieci! — Uważaj, nie skalecz się tylko grabiami! Adaś popatrzył na siostrę. — Ja przecież nie jestem już taki mały, ja tylko tak wyglądam — powiedział wydymając wargi i z namaszczeniem zaczął grabić. Czego tam nie było! Skorupy rozbitego garnuszka i zą- 20 rdzewiały drut, i ułamki cegieł, i szmaty, i papiery! Bez stał w istnym śmietniku. Zosia zabrała się do kopania. Z całej mocy przyciskała nogą łopatę. Z trudem, zgrzytając nieprzyjemnie, ostrze wchodziło w ubitą glinę. Spociła się dobrze, nim wokół krzaka utworzył się mały krąg skopanej ziemi, którą Adaś rozdrabniał jeszcze grabiami. Mżył drobny deszczyk, więc kiedy przyszli, na podwórku były pustki. Ale wprędce zebrała się koło nich gromadka z całej kamienicy. Chłopcy z początku stroili sobie kpinki, że się Zosi zachciało być ogrodniczką, ale potem wszyscy zajęli się bardzo sprawą ratowania bzu. — Trzeba go podlać gnojówką, będzie lepiej rósł — oznajmił z miną znawcy Władek od ślusarza. — Ciekawym, skąd weźmiemy tego gnpju! — skrzywił się chudy Maniek. Ale Władek złapał zardzewiały, dziurawy garnek, tkwiący w śmietniku i wybiegł za bramę. —- Już wiem! Poszedł do Moszka mleczarza! — Dużo przyniesie w dziurawym garnku! Ale Władek sobie poradził. Zatkał szmatą dziurę 1 po chwili wrócił, triumfalnie niosąc gnojówkę. — Dostałem! Jak jeszcze będzie trzeba, to też mi da! Tam są przecież cztery krowy! — Uch, śmierdzi... — skrzywiła się z niesmakiem Stefcia krawcowej, którą wszyscy nazywali Stefunia-lalunia. — To nic! Ale za to jak bez będzie pachniał! Władek podlał starannie krzak i swoim świeżo wyostrzonym scyzorykiem obciął połamane gałązki. Geniek od dozorcy wbił w ziemię kij i sznurkiem przywiązał do niego krzywy pieniek. W ogóle nagle wszyscy, nawet ci, którzy najbardziej niszczyli dotąd krzaki, zaczęli się o niego troszczyć. — Na zimę przydałoby się owinąć słomą. — Idź, głupi! Róże się owija, nie bez! — A bez to nie zmarznie? — Widzisz przecie, że dotąd nie zmarzł. To i nie zmarznie. — Może. — Maniek nie był wcale przekonany. 21 — To już gotowe! — cieszyła się Zosia. Wydało się jej, że bez już od razu inaczej wygląda. — A już! — zgryźliwie stwierdził Rudek z sutereny. — Można zacząć łamać! Władek wystąpił na środek kręgu, jaki się zrobił przy krzaku. — Chłopaki, i w ogóle wszyscy — zaczął uroczyście. — Jak tam sobie chcecie, ale zapowiadam, niech który ziemię tu podepce albo gałąź złamie, no, to ze mną będzie miał do czynienia. — Owa, jaki mi to! — zaczepnie bąknął Rudek, ale Władek wcale riie zwrócił na to uwagi. — Bo dlaczego my nie mamy mieć bzu? Na wiosnę będzie sobie kwitł i będzie ładnie. No nie? — Tak, tak! — przyświadczyła gorąco Zosia, a za nią inne dziewczynki. — Władek, a pójdziesz ty mi do domu! Deszcz leje! To pani ślusarzowa wychylona z okna nawoływała gniewnie syna. I prawda, deszcz lał już na dobre. Że też tego wcale nie zauważyli, zajęci bzem! Mała gromadka rozpierzchła się szybko i wsiąknęła w klatki schodowe. Adaś pośpiesznie dreptał za Zosią: — A jutro rano, jak wstanę, to bez będzie kwitnął? — Nie, głuptasku! Zakwitnie dopiero na wiosnę! Jeszcze będzie listopad i zima, i potem dopiero wiosna, jeszcze dużo, dużo niedziel! — Ale wtedy na pewno zakwitnie? — Na pewno! — potwierdziła Zosia, i aż uścisnęła braciszka z radości, że na wiosnę na ich smutnym podwórku zakwitnie liliowy bez. Wypadek Wtym czasie, kiedy Ignaś siedzi w szkole, Zosia sprząta i gotuje, a Anka pracuje w fabryce, Adaś bawi się na podwórzu. Codziennie ogląda krzak bzu, bo może akurat wbrew zapewnieniom Zosi bez namyśli się i zacznie kwitnąć jeszcze teraz, choć ranne przymrozki są coraz silniejsze i jak powiada pani Tobiakowa, „ciut, ciut, a będzie śnieg". 22 I wszystko idzie dobrze. Ale pewnego dnia wydarza się nieszczęście. Od dawien dawna Adasia kusi ulica. Nie żeby pójść gdzieś z Zosią albo Anką. To żadna sztuka i tak przecież często chodzi. Ale sam. Zupełnie sam. Tak jak starsi chłopcy, a nawet nie starsi, bo chociażby taki Edek wcale nie jest od niego starszy, a przecież, jak opowiadają, już się czepia tramwajów. Tylko on, Adaś, zawsze był, jak się śmiali chłopcy, mamusin synek. Był najmłodszy, chorowity i mama strasznie się o niego bała. A teraz siostry tak samo. I dlatego jest trochę inny od swoich rówieśników — jakby młodszy od nich. Na ulicy jest ciekawie. Jadą wozy, czasem przemknie auto, a za rogiem idzie tramwaj jak wielki, huczący żuk. Ciemne przejście bramy kusi. Adaś wie, że robi źle, że go Zosia po sto razy prosiła: „Tylko, Adasiu, nie wychodź na ulicę!" Ale nie może się powstrzymać. — Tylko na małą chwilunię — mówi sobie i niespokojnie spogląda w okno, to najwyższe na poddaszu. A nuż Zosia patrzy akurat, co on robi? Ale w oknie nie widać jasnej główki siostry. Adaś otrzepuje dłonie z piasku i wychodzi. Na ulicy jest gwarno, bo to akurat targowy dzień i wozy chłopskie wracają z placu w mieście. Adaś stoi i gapi się. Konie przy wozach są różne: kasztanowate, gniade i siwe. Sam o tym nie wiedząc, chłopczyk schodzi na jezdnię. — Ej, mały, uważaj! — rozlega się nagle okrzyk tuż nad jego głową. Adaś pośpiesznie odskakuje. Akurat pod rower, który jechał tuż za jego plecami. Nikt nie jest winien — ani rowerzysta, który tak mocno nacisnął hamulce, że aż koła zapiszczały po bruku, ani woźnica, który gwałtownie skręca w bok — ale to nie zmienia postaci rzeczy. Adaś leży na jezdni i nie wie wcale, co się z nim dzieje. Jak przez mgłę czuje dziwne kołysanie i dokuczliwy ból. Ktoś koło niego krzyczy, ktoś głośno mówi, ale wyrazy nie dochodzą do świadomości chłopca. Budzi go dopiero z półomdlenia jeszcze dokuczliwszy ból. Wysoki pan schyla się nad nim i obmacuje nogę. — Cichutko, Adasiu, cichutko — mówi Zosia i obejmuje go 23 mocno. Adaś czuje mokre kropelki na twarzy — ale to nie jest deszcz. To Zosia płacze. Adaś rozgląda się. To już nie ulica ani nie pokój na poddaszu. Przez wielkie, matowe szyby pada słaby blask słońca. Panie w białych kitlach kręcą się po dużym pokoju. — Ja tu nie chcę! — wrzeszczy Adaś. — Cicho, cicho, to szpital — mówi szeptem Zosia, z przestrachem spoglądając na doktora. Nie chcieli jej tu przecież wcale wpuścić, choć dobrzy sanitariusze pogotowia, które przybyło po Adasia, pozwolili jej przyjechać razem z braciszkiem aż tu. Rzeczywiście doktor spogląda na nią i mówi: — A teraz pójdziesz sobie do domu. Trzeba małemu zestawić nogę. Złamana. Te skaleczenia na głowie to głupstwo, zagoi się za parę dni. Idź do domu i powiedz ojcu, żeby przyszedł. Zosi drżą usta. — Kiedy my nie mamy tatusia... Pan doktor w zakłopotaniu gładzi małą, przystrzyżoną w klin bródkę. — Hm... hm... no tak... To niech matka przyjdzie. Oczy Zosi dopiero przed chwilą obeschłe znów napełniają się łzami. — I mamusi nie mamy też... Pan doktor jest coraz bardziej zakłopotany. — To może Ania przyjdzie? Ania to nasza siostra najstarsza — tłumaczy Zosia. Pan doktor jest wyraźnie ucieszony. — Ależ tak, ależ tak, niech przyjdzie. A ty teraz zmykaj do domu. Temu kawalerowi żadna krzywda się tu nie stanie. Zosia lękliwie odchodzi. Aż na korytarz biegnie za nią rozpaczliwy krzyk Adasia: — Nie chcę! Nie chcę! Zosiu! Zosiu! Wybiegła z gmachu, gnana tym rozpaczliwym krzykiem. Co to będzie? Ta złamana noga... Anka już pewnie jest w domu, już jej powiedzieli... Anka już rzeczywiście wie. Wieczorem idzie do szpitala. Wraca chmurna jak noc. Nie jest dobrze z nogą Adasia. Kto wie, może 24 będzie już zawsze kulał, Długo wieczorem w pokoiku na poddaszu nikt nie śpi. Ciężko jest Ance na drugi dzień iść do fabryki. Najchętniej pobiegłaby do braciszka. Ale nie można. Chorych wolno odwiedzać tylko dwa razy w tygodniu, po południu. Prędko turkoczą szpule, prędko nawijają się nici, prędko musi Anka biegać wzdłuż mechanicznego kołowrotka, żeby wiązać pękające nitki. I tak jest dzień po dniu. Ani na chwilę przy swojej robocie Anka nie może przestać myśleć o braciszku. A Adaś leży i leży w szpitalu. Noga kiepsko się zrasta. Chłopczyk wraca do domu wymizerowany, szczuplutki. Kuleje trochę. — To przejdzie — powiedział pan doktor. — Tylko potrzebny jest masaż i elektryzacja. Anka zapada w otchłań rozpaczy. Zadłużyli się przecież w czasie choroby w sklepiku, zaciągnęli pożyczkę u piekarzowej, nie ma już ani grosza. Więc Adaś ma zostać kulawy na całe życie? Wszystkie kłopoty, wszystkie zmartwienia, które dotąd przeżyła, bledną nagle i zacierają się w pamięci Anki. Głupstwem były, drobiazgiem niegodnym uwagi. Zapomina o pierwszych dniach pracy w fabryce, kiedy wracała do domu obolała, zmęczona tak, że z tego zmęczenia nie mogła zasnąć, a nieustanny turkot maszyn rozsadzał jej głowę. Zapomniała o kłopotach z oparzonymi rękami Zosi. Cóż to wszystko znaczyło wobec tego, że Adaś, ma-min pieszczoszek, już nigdy nie będzie taki jak inne dzieci, że już nigdy nie będzie mógł biegać, że się z niego będą śmiali niedobrzy chłopcy? Anka blednie i mizernieje. Oczy otacza czerwona obwódka od częstego płaczu, ukrywanego zresztą przed resztą rodzeństwa w poduszce, w ciszy nocnego mroku. — Coś z tobą, dziewczyno, niedobrze — odzywa się szpularka od sąsiednich wrzecion, Korowa. Anka opuszcza ręce. Podkrążonymi oczyma patrzy na towarzyszkę pracy. — Braciszek... Słowa więzną jej w gardle. Ale dobre oczy Korowej patrzą tak życzliwie, że szybko mija skrępowanie. Anka pospiesznie, między 25 związaniem jednej a drugiej nitki, opowiada wszystko. O ojcu, o matce, o rodzeństwie w pokoju na poddaszu. Korowa słucha. — A to niedobrze, żeś nigdy nic nie powiedziała... — zauważyła wreszcie. — Po co? — pyta Anka żałośnie i znów pędzi wzdłuż wrzecion, łapie nitki, wiąże je pospiesznie drżącymi palcami. Musi uważać, nie mogą jej przecież nic wytrącać teraz, kiedy jest tak ciężko, kiedy o każdy grosz chodzi jeszcze bardziej niż zwykle. Korowa już się nie odzywa, tak jak i Anka zajęta swoją pracą. Ale po dwóch dniach ktoś puka do pokoju na poddaszu... Anka otwiera. To Korowa i Kowalska, ta, która pracuje przy krosnach. — Zebrałyśmy między sobą w szpulami i od krośniarek, i z paczkami. Wszystkie kobiety, jak pracujemy. Żebyś miała na te tam masaże. Anka stoi jak skamieniała. Nierozumiejącymi oczyma patrzy na kobiety, jakby zobaczyła je pierwszy raz w życiu. A to są przecież te same, z którymi osiem godzin stoi co dnia w fabryce. Korowa z siwiejącymi na skroniach włosami i wesoła, chuda Kowalska. — Cóż tak stoisz? Porachuj i bierz! Ręce dziewczyny są sztywne jak drewno. Nie mogą ani rusz wyciągnąć się po pieniądze. Zniecierpliwiona Korowa kładzie je wreszcie na stole. Drobne, wytarte pieniążki, półzłotówki, złotówki, pieniądze zarobione ciężką pracą w fabryce, wysnute ze szpul bawełny, wytłuczone ciężką ramą krosien, nabrzmiałe gorącem farbiarni, zakurzone bawełnianym pyłem, okupione chorobą i kalectwem nieraz. — Jakże tak... jakże tak... — powtarza bezdźwięcznie Anka. Ale Korowa macha energicznie ręką. — Mojaś ty, już ty aby nie stój jak ten słup! Nieszczęścia chodzą po ludziach, to jakżeby jeden drugiego nie wspomógł? A jeszcze w fabryce — w jednej robocie stoimy, w jednej bawełnie pracujemy, to jak by to było? Usta Anki poruszają się bez głosu. — Fanaberii tu żadnych nie strój! Zwyczajna to sprawa, żeby jeden drugiemu pomógł! Jak się innej co zdarzy, to i ty, jak lepszy czas przyjdzie, wspomoeesz! To nie kradzione ani nie wyże- 26 brane. Z dobrego serca dane, po bratersku — choć my i baby, to by jakoś inaczej trzeba było rzec. Ręce Ani drżą. Nie wie, co ma robić. Szorstki głos robotnicy brzmi w tej chwili tak jak głos matki: — Znowu tak nie jest, żeby człowiek człowiekowi był wilkiem. Anka kładzie dłoń na pieniądzach. To jest zdrowie Adasia, zdrowa noga, koniec nieszczęścia. — Jak ja mam... — Nie dziękuj tu, nie dziękuj, bo nie ma za co. Dziś my tobie, jutro ty nam pomożesz. Zwyczajna sprawa. Odchodzą. Anka długo siedzi przy stok. Koniec kłopotów! I nagle zaczyna inaczej patrzeć na swoje koleżanki fabryczne. Poratowały ją w nieszczęściu. Zatroszczyły się o nią, obcą, wszystkie. I te ze szpulami, i te od krosien, i te z paczkami nawet, z którymi nigdy się nie spotykała. Poczuły się w nieszczęściu jej siostrami, dopomogły. I wydało się Ance teraz, że ma wielką rodzinę. Tam, w huku maszyn, w bawełnianym pyle pracujące kobiety — to były wszystko jej siostry. I tu przecież, w kamienicy, też byli dobrzy, swoi ludzie. I ucieszyła się, że ma tak wiele życzliwych serc, tak wiele przyjaznych dłoni, wielką rodzinę ludzi pracy. Często, zmęczeni i zdenerwowani, mogli nawet dokuczać, nawet zrobić krzywdę. Ale kiedy kogoś spotkało nieszczęście — okazywało się, ile w każdym tkwi dobroci i życzliwości. Okazywało się — że ludzie są sobie braćmi. Chaimek Adaś powoli wraca do zdrowia. Najpierw chodzi o kulach, potem — podpierając się laską. A wreszcie może już wyjść o własnych siłach. — Tylko uważaj, tylko uważaj, Adasiu! — proszą go Anka i Zosia. — Ja przecież uważam — rozkłada Adaś szeroko rączki. — Ja zawsze uważam... To tylko tamten nie uważał, ten, co jechał na rowerze. 27 Więc tak jak dawniej Adaś bawi się na podwórku. Tylko że już nie kusi go brama. Zbyt bolesne było samodzielne zapoznanie się z ulicą. Podwórko, jak je dzieci nazywają „ogród", jest najważniejszym miejscem dla dzieci z całej kamienicy. W innych domach są prawdziwe ogrody albo na ulicach są skwerki, gdzie się można bawić. Stąd do parku jest daleko, ulica jest smutna i brudna, a dom pełen dzieci. Po drewnianych gankach, obiegających wszystkie piętra, nieustannie dudnią dziecinne kroki. Matki się niecierpliwią. — Nie plącz się pod nogami! — Nie zawracaj mi głowy! — Poszedłbyś wreszcie na podwórze! Matki są zmęczone ciężką pracą, skłopotane wieczną biedą, mozolnym wiązaniem końca z końcem, ciągłym obliczaniem, czy na drugi dzień będzie co do garnka włożyć. Łatwo oberwać jeden i drugi szturchaniec, kiedy się nie w porę nawinąć pod rękę. Dlatego najlepiej, kiedy w domu nie ma nic do roboty, wybiec na podwórze. Tu spotykają się wszystkie dzieci z wszystkich pięter obu klatek schodowych. A właściwie nie wszystkie. Bo Chaimek, syn szewca, przygląda się tylko z okna wesołym zabawom. Na podwórku jest piasek, w którym grzebią się najmłodsi — zostało go sporo po budowie wozowni, której tyły przylegają do podwórza. I jest dużo miejsca do skakania, biegania i zabaw. Ge-niek od dozorcy potrafi wdrapać się na dach wozowni i skakać stamtąd — inni nie odważą się na to. Są za mali i za bojaźliwi. Geniek jest najstarszy. Oczywiście nie najstarszy z wszystkich dzieci z kamienicy, ale najstarszy z tych, co bawią się na podwórzu, Bo starsi chłopcy, jak na przykład Ignaś, nie uznają podwórza. — To dla brzdąców — mówią wędrując na nie zabudowane place, daleko, za parkiem jeszcze. Brzdące są z tego zadowolone. Lepiej się bawić bez starszych chłopców, bo tamci dokuczają i zaraz zaczynają się bójki. Odkąd Adaś po chorobie zaczyna się już bawić na podwórzu, , Zosia nieustannie podbiega do okna, żeby spojrzeć w dół, co się z nim dzieje. I Anka, choć zmęczona pa powrocie z fabryki, czę- 28 sto schodzi na dół i patrzy, czy się Adaś zanrdto nie męczy, czy nie nadweręża sobie ledwo wygojonej nogi. Przy tej okazji Anka zauważa w oknie szewca bladą twarzyczkę Chaimka i jego wielkie, czarne oczy, tęsknie utkwione w bawiące się dzieci. Chaimek patrzy, jak tamci biegają. Porusza ustami, kiedy Geniek głośno liczy: entliczki pentliczki czerwone stoliczki, na kogo wypadnie — na tego bęc! — Dlaczego Chaimek nie bawi się z wami? — pyta Anka, kiedy zdyszany od biegu braciszek zatrzymuje się na chwilę przy niej. — On jest chory, jemu nie wolno, wiesz? — tłumaczy Adaś. Ale w parę dni potem, kiedy Anka wraca z fabryki, Chaimek jest na podwórzu. Dzieci bawią się, a on stoi lękliwie pod murem i przygląda się szeroko otwartymi oczyma. — Czemu się nie bawisz? — pyta Anka. — On nie umie biegać — tłumaczy prędko Stefcia, ale równocześnie pada odpowiedź Genka: — My się nie chcemy bawić z Żydem. Anka jakby nie słyszy tego, co powiedział Geniek. Bierze za rękę Chaimka. — Nie umiesz prędko biegać? — Bo ja byłem chory i mnie nie wolno — mówi cicho Chaimek i spuszcza nisko głowę. — No tak, widzicie, Chaimek był chory i to dlatego. Tak samo jak Adaś, dopiero przecież od paru dni biega tak jak wy wszyscy. Ale Chaimek na pewno potrafi coś innego, prawda? Chaimek przestępuje z nogi na nogę i zastanawia się chwilkę. — Ja umiem bajki... różne takie... I prawdziwe historie też. Bo jak ja leżałem, to mi siostra przynosiła dużo książek z czytelni. To ja pamiętam. Geniek od dozorcy nie wydyma już pogardliwie ust. Słucha. Słuchają i inni uważnie tego, co mówi Chaimek. A Anka ściska dłoń chłopca, jakby chcąc mu dodać odwagi. — I potrafisz opowiedzieć? Smutna twarz Chaimka ożywia się. — O, potrafię, potrafię! Ja dziadkewi przecież zawsze opowiadam, bo dziadek jest ślepy i nie może czytać. 29 Krąg dzieci zacieśnia się. Teraz i Chaimek stoi w tym kręgu. Nie jest już sam. — O Ali Babie umiesz? — pytają go. — O Ali Babie też... Ale teraz to ja czytałem o dzikich gęsiach i jak taki chłopak z nimi wędrował — nieśmiało mówi Chaimek. Dziecinne oczy płoną ciekawością. Jedyna książka tu na podwórzu to był stary kalenda