12685

Szczegóły
Tytuł 12685
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12685 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12685 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12685 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HALINA SNOPKIEWICZ Tabliczka Marzenia Stanisławowi Pyszniakowi – którego życzliwości, radom i serdecznej pomocy zawdzięczam napisanie tej książki 1 Ludka rozmyślała właśnie, czy Marek Korcikowski jest już na dnie upadku moralnego – ponieważ przed dzwonkiem dowodził, że jego ulubioną rozrywkę stanowi wciąganie żywych much w odkurzacz elektryczny – kiedy pani Mareszowa wywołała jego nazwisko. – Marek, szkoda, żeby twoja wspaniała twórczość tak się marnowała. Niechże te perły nie będą przeznaczone dla jednego adresata. Przeczytaj nam. – Pani profesorko – Marek oczy miał wbite w ławkę, jakby wstydził się spojrzeć na panią Mareszowa – czy nie mógłbym zamiast tego dostać dwói? – Dwóję już dostałeś, o to nie musisz zabiegać – powiedziała pani Mareszowa wesoło i zaraz zmieniła ton: – Tylko widzisz, na pewno pisząc wydawałeś się sobie szalenie dowcip- ny. I odważny. Więc bądź w odwadze konsekwentny. Dziś mieliśmy przerabiać partykułę, a to jest dość nudne. Więc chętnie się wszyscy rozerwiemy utworem klasowego satyryka. Masz zeszyt. Czytaj. Marek zbliżył się do stolika pani Mareszowej i wziął zeszyt. Otworzył i zaczerwienił się. Spróbował jeszcze raz: – Pani profesorko, kiedy teraz to już mi się nie wydaje dowcipne. I nie mam zdolności do wypracowań, pani profesorka wie. – Nie zamierzam z was robić Hemingwayów, chcę tylko, abyście nauczyli się myśleć. I wierzę, że ty należysz do tych ludzi, którzy się tej trudnej sztuki nauczą. Jeśli uważasz, że można się wygłupiać i nie ponosić za to odpowiedzialności, to siadaj i nie czytaj. – Co widzę z okien mojego domu – zaczął czytać Korcikowski. Lewą rękę zacisnął w pięść. – Z okien mojego domu na pierwszy rzut oka widzę drugi dom. Na drugi rzut oka widzę trzepak. Na trzeci rzut oka widzę śmietnik. Na czwarty rzut oka widzę kawałek trawni- ka. Na piąty rzut oka widzę przejeżdżający tramwaj. Na szósty rzut oka... głąb kapuściany jestem, pani profesorko. – W tym wypadku zgadzam się. Nie przerywaj sobie samokrytyką. Dwóję postawiłam ci na dziewiąty rzut oka, więc sama jestem ciekawa, co i na ile rzutów widzisz. Ile tych rzutów? – Dwadzieścia pięć – wymamrotał Korcikowski. Masa roześmiała się już teraz głośno, a Ludka odczuła głębokie zadowolenie. Nieźle Ma- rek dostał po nosie. Pani Mareszowa zawsze potrafiła odwrócić każdy wątpliwy dowcip na właściwą stronę, tak że klasa mogła ocenić jego rzeczywistą wartość. Teraz przyglądała się Markowi, jakby chciała wysondować, czy już ma dosyć, czy też należy pognębić go jeszcze trochę. Ale widocznie zauważyła, że zawstydzona twarz Korcikowskiego powoli wraca do normy, bo kazała mu czytać dalej. – Na piętnasty i szesnasty – zaczął Marek. – A co na dziesiąty, jedenasty? Bo nie dosłyszałam? Chcesz się przemknąć nad nimi? – Przedszkole czy żłobek – szepnął Marek. Widać było, że już ma dosyć. Klasa, która wiedziała, że pani Mareszowa odwoła się teraz do jej sądu, umilkła. – No i co, moi drodzy? Słuchamy dalej czy niech nam i sobie wstydu oszczędzi? – Niech czyta – powiedziała Ludka cicho. – Niech oszczędzi – powiedział Kazik, wierny satelita Korcikowskiego. – Może Marek nam powie, czym się kierował tworząc to arcydzieło? Chciałeś sobie za- kpić z nauczycielki? Masz w tym okresie dwie trójki i jedną trójkę minus. Umówiliśmy się, że co to jest minus? – Zero pięć dziesiątych stopnia. – To jaką będziesz miał przeciętną? – Zależy, w którą stronę pani profesorka zaokrągli. – Jak zwykle, do dołu. – No to dziesięć i pięć dziesiątych podzielić przez cztery, to jak do dołu... – No widzisz. Masz jakieś pretensje? – Nie mam, pani profesorko. Przepraszam bardzo. Tak mi się jakoś głupio napisało. – To teraz mam nadzieję, że będzie ci głupio mieć na okres dwójkę z polskiego. Możesz usiąść. Wszyscy się zdziwili. Zwykle po każdym wybryku pani Mareszowa długo wałkowała sprawę. Ale dziś była chyba zmęczona albo wypadek nie wydał jej się godny drobiazgowej analizy. Przeszła do lekcji jak gdyby nigdy nic. A Ludka miała nadzieję, że Marka spotkają większe przykrości. On nie oszczędzał niko- go, a już najmniej Ludkę. Sam potrafił się znakomicie bronić przed drwinami innych. Tego jednego Ludka mu zazdrościła z całego serca. Ona, kiedy spotkało ją jakieś upokorzenie, po- łykała łzy. Nigdy cięta riposta nie przychodziła jej na myśl od razu, wtedy kiedy była najbar- dziej potrzebna. Później tak. Lecz taki odwet jedynie w myślach nie przynosił żadnej satys- fakcji. I jakkolwiek od chwili, kiedy wydarzyło się to ze Stefanem – o czym nawet pomówić nie było z kim – Ludka nie reagowała na wszystko z dawną żywiołowością, Marek umiał ją wy- prowadzić z równowagi. Miał w klasie zawsze chętnych słuchaczy, ale Ludka przysięgłaby, że na przykład w tych bredniach o muchach i elektroluksie nie o ich podziw mu chodziło. Wyraźnie chciał zgnębić Ludkę, która trzy dni temu przyznała się na lekcji wychowawczej, że marzy o tym, aby zostać biologiem i wziąć udział w jakiejś wielkiej wyprawie naukowej, gdzieś w dorzecze Amazonki, albo uczestniczyć jako naukowiec w podróży dookoła świata. Pani Mareszowa pochwaliła jej zamiary, połowa klasy zachichotała, połowa zamarła w podziwie, ale Korcikowski natychmiast rozpuścił jęzor: – A koleżanka biolog głaszcze na ulicy każdego parszywego kotka? A kiedy osa wpadnie przez okno, to w jaki sposób koleżanka umila jej ostatnie chwile? Miód? Gruszki klapsy? A potem lu ją szpileczką i do korka? A skrzydełka motylkom będzie koleżanka wyrywać w celach badawczych? Skoro koleżanka, dając przykład kameleona, dowodzi o logice przyro- dy, to może zechce nam łaskawie wyjaśnić cel i sens istnienia pluskiew i much? Ludka nie dała się sprowokować, wiedziała, że nie sprosta dyskusji z Markiem. Jego za- czepki zresztą były idiotyczne. Trudno było z nim w ogóle rozmawiać. Ale szyderstwa bolały. Nazajutrz były roboty, dziewczęta miały sobie szyć spódniczki z płótna harcerskiego. Ludka miała więc w teczce centymetr. Szybko, zanim Korcikowski zdążył się zorientować, o co chodzi, podeszła do niego, kiedy stał odwrócony do niej tyłem, i zmierzyła mu czaszkę, a właściwie starała się wywołać wrażenie, że udało jej się zmierzyć makówkę Korcikowskie- go dokładnie. Machając centymetrem, powiedziała powoli, głośno i jakby z głębokim namy- słem: – Obwód głowy jak u rezusa, więc objętość mózgowia nie może być większa. – Nie była to prawda. Ludka wiedziała, że rozum nie zależy od objętości mózgowia, poza tym Kor- cikowski miał głowę zupełnie przeciętną, wielkości średniego arbuza, ciemną, ostrzyżoną najeża. Ale ważne było, że coś tak lekceważącego usłyszał. Potem Ludka mówiła do Jadzi, że przekrój mózgowia i przekrój kapusty są zastanawiająco podobne i u jednych z czasem podo- bieństwo przechyla się na stronę mózgowia, a u drugich na stronę kapusty. Może to wszystko było bronią brudną, ale efekt też był. Korcikowski zaniemówił. Wszyscy to widzieli. Chociaż w klasie mówiło się na niego „Bourbonik”, w czym niby miała się mieścić pogarda dla jego elegancji, w tonie, którym wypowiadano to ironiczne określenie, było jednak sporo szacunku. A tu gdy Ludka po tym rezusie wyszła z klasy, prawie szczęśliwa, że Korcikowskiego zatka- ło, on się podobno zaczerwienił ze złości i nazwał ją zieloną pluskwą. Dobrze, że nie wymy- ślił czegoś ciekawszego, czegoś, co przylgnęłoby do Ludki. Wszyscy (z wyjątkiem niej) na- tychmiast o tym przezwisku zapomnieli, no bo kto to widział zieloną pluskwę. Świadczyła tylko o bezsilności Marka i o tym, że nawet u niego złość zabijała refleks... Zorientowała się, że prawie nie słyszy, co mówi pani Mareszowa, tak ją pochłonęły myśli o Korcikowskim. Teraz, jakby chciał wynagrodzić pani Mareszowej swój wygłup, siedział upozowany na wzorowego ucznia. Wyprostowany, uważny, grzeczny, rozumiejący... „Ach, baran jeden – pomyślała Ludka – gdybym była chłopcem! Tak palnęłabym go pięścią w arbuz, że raz na zawsze by się ode mnie odczepił”. 2 Kiedy pani Mareszowa kilka dni temu zadawała im to wypracowanie domowe „Co widzę z okien mojego domu” i tak pięknie o tym mówiła, że trzeba umieć patrzeć nie tylko w gwiazdy, ale i blisko, bliziutko, że może ktoś obok nas potrzebuje pomocy, że może mogli- byśmy być użyteczni i tak dalej – Ludka zdrętwiała. Przeraziła ją myśl, że może pani Mare- szowa jakimś cudem odgadła, co Ludka widzi tak wyłącznie i naprawdę z okien swojego mieszkania. Pani Mareszowa wiedziała o nich najrozmaitsze rzeczy, pojęcia nie mieli skąd. Nie znosiła skarżypytów, było więc sprawą wykluczoną, żeby miała w klasie swojego agenta, jakiegoś lizusa. Zresztą jaki agent mógłby przeniknąć tajemnicę serca Ludki? Nigdy nikomu nie zwierzy- ła się z tego, nawet Jadzi. Wypracowanie było więc – musiało być – zwyczajnym zbiegiem okoliczności. Ale tego dnia Ludka wyciągnęła swój piękny zeszyt oprawiony w skórę, zamykany na kluczyk i zamiast wypracowania do szkoły, zaczęła pisać: Nigdy nie napiszę do Pana listu, bo mi z pewnością braknie odwagi. Ale chciałabym, żeby Pan wiedział, że... Nie potrafiła sprecyzować, co chciałaby, żeby wiedział Ten Pan. Chciałaby, żeby wie- dział wszystko. Przeświadczenie, że Ten Pan nigdy się o tym nie dowie, właściwie nie prze- szkadzało jej. I tak mówiła mu wszystko, może tylko właśnie w ten sposób umiała do niego mówić. Bo kiedyś Temu Panu upadło w sklepie dziesięć złotych. Ludka podniosła je i podała bez słowa. Ten Pan powiedział: „O, dziękuję ci bardzo”, i kupił słoik zielonego groszku, puszkę kawy Marago i majonez. Włożył to do zamszowej aktówki i wyszedł ze sklepu. Ludka miała kupić kilogram mrożonego szpinaku, ale kupiła groszek. W domu powiedziała, że coś jej się pokręciło. Dawno nic jej nie smakowało tak, jak ten obiad. Ten Pan i ona jedli tego dnia to samo. Lecz kiedy rozmyślała o zdarzeniu w sklepie, była na siebie wściekła. Taka szansa! Można by powiedzieć po prostu. „Proszę Pana, to jest Nike, ja zbieram, może Panu dam Kościuszkę”. Nie zbierała, ale można było tak powiedzieć. Ten Pan na pewno by się zgodził, co by mu na tym zależało. A tu nic. Oddała Nike, nawet nie powiedziała: „Proszę, pieniądze Panu wypadły i w ogóle to Pan ma rozprutą z boku portmonetkę”. Cudownie było pomyśleć, że Temu Panu nie miał kto zaszyć dziury w portmonetce. No a Ten Pan nie mógł zwracać uwagi na takie drobiazgi, bo Ten Pan, Ten Pan... Ten Pan był wielkim biologiem i samotnym żeglarzem, i genialnym pisarzem, i Abelardem, i zwycięzcą w wyścigach samochodowych, i Frankiem Sinatrą, i odważnym pilotem, ale nade wszystko był Thorem Heyerdahlem. Już nie tylko zewnętrzne podobieństwo – choć i to było uderzające – ale także jakiś zapał, entuzjazm, jakaś energia, która z niego promieniowała, kiedy szedł ulicą, bardzo wyprostowany, z podniesioną głową, czy kiedy się schylał, żeby zajrzeć pod maskę swojej skody 1000 MB. Nawet kiedy wynosił śmieci w żółtym plastykowym kubełku, nie było to zwyczajne wynoszenie śmieci. Na pewno utrzy- mywał swoje mieszkanie w idealnym porządku, ale czynił to (chyba) mechanicznie, nie po- święcając temu żadnej myśli. Ludka była o tym głęboko przekonana. Ich bloki mieszkalne stały naprzeciwko siebie, oddzielone małym skwerkiem, na którym rosły bratki i anemiczna topola. W oknie Tego Pana wisiała żółta zasłona (co w zestawieniu z kolorem kubełka upew- niło Ludkę, że on ma słabość do żółtej barwy), która często zakrywała okno przez cały dzień. Ludka wyobrażała sobie, że Ten Pan siedzi wtedy w fotelu, może pali fajkę i w półmroku obmyśla jakieś wspaniałe rzeczy, z których wszyscy się trochę podśmiewają, nie wierzą w nie, ale ona, Ludka, pojęłaby to natychmiast, gdyby jej tylko powiedział. A to z kaczeńcami na wiosnę przebaczyła mu już dawno, to zresztą wcale nie była jego wina, po prostu sam po- mysł był rozpaczliwy, żałosny. Niepotrzebnie to odchorowała i zupełnie durnie dostała przez to dwóję z fizyki. Już kiedy wyjmowała wieczorem te kaczeńce ze swojego wazonu, były nieco zmaltretowane, bo trzymała je od południa i chyba uliczna kwiaciarka sprzedała je nie- zbyt świeże, więc co dopiero mówić, skoro przeleżały na masce samochodu całą noc, bez wody. Tak całkiem bez wody to nie. Ludka zawinęła końce w wilgotną watę, okręciła kawał- kiem folii, którą odcięła z woreczka do przechowywania pieczywa. Więc niby powinny się trzymać, powinny przetrwać. Nie przetrwały. Kiedy rano, z bijącym sercem, stała w oknie i czekała, aż wyjdzie Ten Pan, już wiedziała, że jest źle. Smutno wyglądał ten bukiet, ale nic się już nie dało zrobić, nie można było pójść i zabrać go, bo mógłby ją ktoś zobaczyć i cała sprawa wyszłaby na jaw. Żeby jeszcze Ten Pan wyrzucił kaczeńce jakoś tak z namysłem, że- by to choć świadczyło, że je dojrzał, że coś mu to powiedziało, ale nie, on je zsunął z samochodu nieuważnym ruchem, takim jakim się otrzepuje pyłek ubrania. Właśnie przez ten gest chorowała, nie mogła jeść i nie wiedziała na lekcji, co to są wektory. Bo oczywiście nawet nie marzyła o tym, żeby je zabrał, zasuszył czy coś podobnego, on miał je tylko do- strzec, uśmiechnąć się, zorientować, że jest ktoś, kto go... kto... No, mniejsza z tym, o co cho- dziło, on się tylko powinien uśmiechnąć, jechać sobie radosny przez miasto, powinien mieć cudowny dzień, wszystko mu się miało tego dnia udać... Ludka dałaby wiele, żeby wiedzieć, gdzie Ten Pan pracuje i kim jest. Mieszkał sam, to było poza wszelkimi wątpliwościami. Na jego drzwiach nie było żadnej wizytówki, natural- nie, jeśli jej się nie pomyliły drzwi, kiedy wreszcie zebrała się na odwagę i po długich ra- chunkach – trzecie okno od lewej na drugim piętrze, to będą drzwi na lewo albo środkowe” – poszła tam. Właśnie. Albo. Zdecydowała, że środkowe, bo przed nimi leżała piękna puszysta wycieraczka, a przed tymi na lewo zwykła brudna szmata. I zaraz uciekła, a drugi raz tam pójść to było ponad jej siły. Nic nie pomagało tłumaczenie sobie, że może mieć kogoś znajo- mego w tej klatce schodowej, że idzie z wizytą albo coś takiego. Zbiegła ze schodów pędem i była przekonana, że pani z siatką pełną zakupów, ciągnąca za rękę rozwrzeszczanego chłop- ca, którą minęła na schodach, domyśliła się wszystkiego. Przeprowadzenie jakiegokolwiek wywiadu także było przeciwwskazane – każdy by się zapytał: „A o co chodzi?”, a zresztą jaki wywiad, u kogo, gdzie? A czy to w końcu było takie ważne? Istotne było, że taki ktoś żył, oddychał, chodził i że Ludka mogła na niego patrzeć. Któregoś dnia wpadła na pomysł tak genialny, taki bez pudła, że aż ją oszołomiła własna mądrość. Gdzie jest powiedziane, że ona ma trzepać chodniki na ich trzepaku? Tamten trze- pak, jego trzepak, był bardzo blisko skody 1000 MB. Więc jak on tylko zejdzie do samocho- du, to ona natychmiast za chodnik i trzepaczkę... i tak raz, drugi... To było takie proste, tak na pewno miało się powieść, że odkładała ustawicznie realizację tego planu na następny dzień. Bo najlepiej było o tym rozmyślać. Na przykład, że on powie: „A co to pani tak ciągle trzepie?” A ona odrzeknie: „A, tak sobie, proszę pana”. Albo jeszcze jakoś inaczej to się potoczy. Tylko czy ona zdąży dolecieć z chodnikiem do jego bloku, zanim on odjedzie? Postanowiła zmierzyć dokładnie czas, co do sekundy. 3 Ludka miała tę przewagę choćby nad takim Markiem Korcikowskim, że była za granicą. Nie bardzo co prawda daleko, ale zawsze. Była wpisana do paszportu mamy, mogła sobie wymienić pieniądze i celnik otworzył jej walizkę. Po powrocie było co opowiadać Jadzi. Ale tych spraw najważniejszych, tych naprawdę opowiedzenia wartych – opowiedzieć nie było można. Jadzia by doszła do wniosku (o, jeszcze jedno z błazeństw Korcikowskiego: „Tak szedłem, szedłem i doszedłem do wniosku, że e równa się mc kwadrat, a potem się okazało, że ktoś już tam był”), że Ludka jest stuknięta. W ogóle ta sprawa, te wszystkie myśli, marze- nia i plany sięgały bardzo daleko w przeszłość, tak ze siedem lat wstecz, może sześć, kiedy Ludka na urodziny dostała od Stefana globus. Owszem, globus miał pewien związek nawet z Tym Panem. Tak, od globusa to się zaczęło. Z Tym Panem konkretnie to od Kon Tiki. Bar- dzo to była dla Ludki skomplikowana historia. Ale co nie było skomplikowane poza zjedze- niem obiadu? Zresztą nawet zjedzenie obiadu w stołówce szkolnej nie było proste, to do ko- tletów nie dają noży, bractwo się rozpycha łokciami i Ludka w połowie przez nieuwagę wyla- ła Korcikowskiemu na spodnie trochę zupy pomidorowej z makaronem. To już za zieloną pluskwę, a nie z podłości charakteru. Potem nawet było jej jakby żal Korcikowskiego, bo to taki elegancik, zaraz poleciał do umywalni, szukał z woźną jakichś szczotek i czyścił, czy- ścił... A do Ludki nie odezwał się ani słowem, tylko ją zmiażdżył spojrzeniem. Przez dwa dni nawet jej nie zaczepiał, z pogardą i niesmakiem odwracał od niej wzrok. Nie, no zdecydowa- nie w stosunku do Korcikowskiego nie miała żadnej taktyki. Nawet jeśli coś zaplanowała, wystarczyło, żeby spojrzała Korcikowskiemu w oczy, zobaczyła tę straszliwą kpinę ze wszystkich i wszystkiego, tę bezczelność – i zaraz zapomniała o postanowieniach i robiła albo mówiła zwyczajną głupotę. Co na przykład z tego, że mu raz powiedziała: „A odejdźże ode mnie, ty zakuty łbie”, skoro i cała klasa, i Ludka, i Korcikowski wiedzieli, że on nie ma zaku- tego łba. Nerwy i tyle. Ludka skończyła chyba osiem lat, kiedy dostała od Stefana ten globus. Zdumiona patrzyła na kolorową kulę. – To jest ziemia, ziemia się kręci – powiedział brat. – Eeeee tam, się kręci – zakwestionowała Ludka. – A jednak się kręci – odparł Stefan. Długo przyszło Ludce czekać, żeby zrozumiała, że kogoś i kogo cytował, i dlaczego się z niej tak serdecznie śmiał. Stefan popchnął globus palcem i rzeczywiście ziemia obróciła się parę razy. Mogła się kręcić, ale co to za ziemia na stole w kuchni, nędzna, mała karykatura, którą można objąć w każdej chwili jedną ręką. Ale Ludka dorosła przecież, udało jej się zdobyć pewne wyobrażenie o tym, czym jest ziemia. Pokochała globus. Starannie polakierowała jego powierzchnię chemolakiem, żeby się nie uszkodził, bo kiedy jeszcze mieszkali w tym starym domu, globus od wilgoci zaczął ły- sieć, złaził z niego kawałek Kanady i wybrzuszała się Ameryka Południowa. Zauważyła, że słowo „ziemia” często pisze się małą literą. I to nie tylko ziemia taka w doniczkach pod pe- largonie, ale ziemia, planeta, okruch Kosmosu, na którym wypadło ludziom żyć, rozumieć, poznawać. A taki Mars, Wenus, Jowisz czy Saturn, o których mało wiemy, zaledwie coś o atmosferze i ilości księżyców – zawsze dużą. Na znak protestu przeciwko temu brakowi szacunku ona postanowiła manifestacyjnie pisać „Ziemia” zawsze dużą literą. Było ich czworo rodzeństwa, a teraz została tylko Ludka. Stefan „przedwojenny”, najbar- dziej przez rodziców ukochany, najstarszy brat, najmądrzejszy, najlepszy... o Boże, dlaczego on tak postąpił... Teresa „okupacyjna”, co to „aż strach, żeby dziecko rodziło się w takich czasach”. Jakaś bomba podobno wybuchła parę metrów od domu, i to właśnie w momencie, kiedy Teresa się urodziła. Mama się przeraziła, sądziła, że Teresa będzie głucha, ale na szczęście nic się takie- go nie stało i Teresa skończyła szkołę muzyczną. Barbara, która „jak tylko się urodziła, to było od razu widać, że nie będzie żyć, taka była ładna, no i umarła w dwie godziny po urodzeniu się „. Ale Barbara żyła nadal w każdą wigilię Bożego Narodzenia, przy każdym dzieleniu się opłatkiem, czwartego grudnia każdego roku i jeszcze w inne dnie. Wszyscy wtedy z szacunkiem dla załzawionych oczu mamy zaczynali mówić szeptem, wyobrażali ją sobie piękną i doskonałą, a marna liczyła, ile to by już Basia miała lat, i przewidywała, co by robiła. I Ludka. Jakaś taka niechciana i przypadkowa, taka „nie wiadomo po co ludziom dziecko na starość, ale już jak ma być, to niech będzie”, rocznik tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt trzy. Mama mówiła tak do swojej przyjaciółki, że nie myślała już o żadnych dzieciach, że sobie nie wyobrażała, że ją coś takiego spotka, i mówiła to w czasie, kiedy Ludka miała właściwy po- gląd na malignę o bocianach. No więc, taka trochę na początku niepotrzebna, trochę nie wia- domo skąd, a potem bardzo przez wszystkich kochana i rozpieszczana, „jedyna pociecha w domu na podeszłe lata”, żyła sobie i chodziła do dziewiątej klasy ogólniaka. Teresa po skończeniu średniej szkoły muzycznej, zaledwie wzięła udział w podyplomowym koncercie (Ludka siedziała w pierwszym rzędzie i aż puchła z dumy), wy- jechała na jakiś obóz do Związku Radzieckiego. Wszyscy w domu byli tym niesłychanie przejęci, bo poza służbowymi wyjazdami Stefana, był to ich jedyny bezpośredni kontakt z zagranicą. Mama proroczo i słusznie się bała, że taka młoda dziewczyna pojedzie na waka- cje tak daleko. Teresa podczas zwiedzania Leningradu poznała Alka, Łotysza, i po roku dra- matycznych pertraktacji z mamą wyszła za niego za mąż. „No to teraz będą koncerty na ron- delki i pralkę elektryczną” – ubolewał ojciec, który chciał widzieć córkę jako wielką pianist- kę. Sceptycyzm ojca nie sprawdził się. Teresa zamieszkała z mężem w Rydze i wstąpiła do konserwatorium. To właśnie u nich była z wizytą Ludka. Teresa i Latawiec (tak się w rodzinie nazywało Łotysza, bo był specjalistą od maszyn elektronowych i ciągle gdzieś jeździł) zapro- sili całą rodzinę na miesiąc do siebie. Wszyscy codziennie jeździli do Jurmali, wczasowej miejscowości położonej nad morzem i odległej od mieszkania Teresy w Rydze o pół godziny jazdy pociągiem elektrycznym. To był dla Ludki niezapomniany miesiąc. Zwiedzała starą Rygę i ryski port, była w filharmonii, operze, operetce i w teatrze (nic nie zrozumiała, ale to tylko potęgowało jej zachwyt). Latawiec dał jej gruby album znaczków z florą. Wyraźnie jej się podlizywał, bo choć rodzice przełamali już nieufność do zagranicznego zięcia, Latawiec nadal podrywał rodzinę bez wytchnienia. Znosił bilety, próbował mówić po polsku, przygo- towywał na kolację łotewskie specjalności. Ludka zrozumieć nie mogła, jak on z pogodnym uśmiechem wytrzymuje rodzinne leżenie na plaży, koce i ciągłą obawę mamy o to, że będzie deszcz. Latawiec był sierotą, wychowanym w Domu Dziecka, ojciec jego zginął na wojnie, a matka umarła. On sam rzadko o tym mówił, ale jeśli tylko coś mówił, Ludka od razu miała łzy w oczach, a i mama podejrzanie szybko szła do kuchni robić herbatę. Wszyscy w końcu znakomicie zrozumieli to, co Teresa wiedziała od początku i co cierpliwie tłumaczyła mamie, że on się cieszy, iż ma rodzinę, że jest ktoś, o kogo on może się troszczyć i kto się troszczy o niego. To właśnie Ludka opowiadała Jadzi jakieś dziesięć razy, i jeszcze to, jak z Latawcem tańczyła charlestona w Jurmali, w bardzo eleganckiej restauracji nad samym morzem (tylko szkoda, że to morze to był ten sam Bałtyk, co i u nas, a nie jakieś inne), i że zwiedzała obóz pionierów, i że pionierzy, kiedy się dowiedzieli, że mają zagranicznego gościa, prześcigali się we wręczaniu jej drobnych upominków, a ona dla nich nie zabrała nic i było jej niewymownie głupio... Dopiero Latawiec zawiózł ją tam na drugi dzień samochodem i dał jej swój album z fotografiami Warszawy i dwie lalki z naszej Cepelii... Że jak dała to pionierom, oni ją po- prosili o dedykację i że pierwszy raz w życiu żałowała, że nie dość pilnie uczyła się w szkole „iwana”, ale na szczęście oni też chcieli mieć zagraniczną dedykację, więc mogła pisać po polsku, i że szarpnęła się na wielki gest, bo napisała: Przedstawicielka klasy IX A, ze Szkoły Ogólnokształcącej w Warszawie, Ludmiła Balwikówna, w czym zresztą było drobne szachraj- stwo – przecież wtedy zaledwie zdała do dziewiątej klasy... No, ale w każdym razie, dzięki niej, ich klasa figuruje w albumie i Księdze Pamiątkowej. Ale to najważniejsze zdarzyło się na cmentarzu. Było to w przeddzień wyjazdu i nareszcie prognozy pogody wygłaszane przez mamę sprawdziły się. Padał deszcz. Rodzice z Latawcem poszli na jakąś techniczną wystawę, gdzie była eksponowana maszyna projektu Latawca. Ojciec poszedł z prawdziwego zainteresowania, mama z grzeczności, a Ludka była już tam któregoś dnia z Teresą, kiedy wracały ze sklepów, długo stała przed maszyną i dla przyzwoitości z uznaniem kiwała głową nad tym dziwolągiem. – Ludziku – powiedziała Teresa – chcę cię zawieźć na ten cmentarz. Rodziców już tam zaprowadziłam, kiedy ty byłaś z Alkiem w kinie. – Na cmentarz?! Teresa, ty jesteś kopnięta. A kogo ja tam mam na tym cmentarzu? – Ludziku, to nie o to chodzi. Nie będziemy palić świeczek jak u nas, tylko zobaczysz, jak oni to pielęgnują, no zobaczysz. Kto nie był na tym cmentarzu, ten nie był w Rydze. – Daleko to? Bo gdybym miała przez jakiś cmentarz nie być w Rydze, to jedźmy – odpar- ła Ludka bez przekonania, bo w telewizji akurat nadawali polski film. – Dosyć daleko, ale warto – powiedziała Teresa. – Czyja naprawdę muszę... – spróbowała Ludka. – Musisz, absolutnie musisz. To jest niezwykły cmentarz. Ubieraj się, boża krówko, leniu przebrzydły. Nie było wyjścia. Charakter Teresy, zdaje się, wyleciał wprost z pieca hutniczego, jeszcze nikt niczego z Teresą nie wygrał. Kiedy Ludka sobie przypominała, jak Teresa ćwiczyła go- dzinami w czasie upałów przy zamkniętych oknach, żeby sąsiedzi nie zwariowali – nie wie- działa, czy ma siostrę bardziej podziwiać, czy bardziej nad nią ubolewać. – A kto tam leży na tym cmentarzu? – pytała Ludka w autobusie. W ogóle lubiła głośno po polsku mówić w środkach miejskiej komunikacji, bo wtedy czuła się cudzoziemką, zagra- niczną turystką, ludzie się do niej uśmiechali i często odstępowali jej miejsce przy oknie, żeby lepiej mogła przyjrzeć się miastu. – Bohaterowie ich wojny narodowej i Rajnis. Na nazwisko „Rajnis” kilka osób natychmiast zareagowało. Zaczęli coś mówić do Teresy, po rosyjsku i po łotewsku na przemian. Teresa odpowiadała, kiwała głową, pewnie dziękowa- ła. – Widzisz – powiedziała do Ludki – tu wszyscy to wiedzą, informowali mnie, jak mamy tam dojść. – Kto to jest ten Rajnis? – Wielki łotewski poeta. Wysiadaj, to tutaj. – Tłumaczony na polski? – Wiesz, że nie wiem, chyba nie. Ja już czytam po łotewsku. – Trudno? – Jak w każdym obcym języku na początku. No, to jest ten cmentarz. – To jest cmentarz?! – Właśnie. Widziałaś coś takiego? Weszły przez bramę do pięknego parku i długą aleją wysadzaną drzewami szły obok róż- nokolorowych klombów z kwiatami. Tylko tabliczki mówiły, że to nie są zwykłe klomby. Istotnie nigdy nie widziała takiego cmentarza–parku. Zatrzymały się na końcu alei, gdzie rosły dwie brzozy. Jedna z nich miała gałęzie opusz- czone do dołu, a druga – co niesłychanie zdziwiło Ludkę – wszystkie liście miała zwrócone ku górze. – To jest właśnie grób–pomnik Rajnisa – powiedziała Teresa. Podeszły blisko. „Nie Mickiewicz, co mam się wzruszać” – pomyślała Ludka, która czuła się trochę niewyraźnie. Te brzozy, żywe symbole żalu i triumfu życia. – Teresa, co tu jest napisane na podstawie tego pomnika? – W takim dowolnym przekładzie to będzie, no to jest fragment wiersza Rajnisa, „stanę silny naprzeciw słońca”. Stanę silny naprzeciw słońca... To musiał być wielki poeta. Wystarczyło jej tych kilka słów, żeby wiedzieć. W tych słowach było wszystko to, o czym wiedziała Ludka, a czego nie potrafiła nazwać. Całe ludzkie zuchwalstwo, i mądrość, i siła, i słabość, i lekkomyślność, i szaleńcze wyzwanie rzucone światu, i nierealne zamierzenia alchemików, i eliksiry, i lekarstwo na raka, i śmierć Lumumby, i wyprawa Kon Tiki, i pracownie wielkich biologów, i plany Leonarda da Vinci, i nawadnianie pustyni, i piramidy faraonów, i państwo Inków, i świat taki, jakim będzie za paręset lat, i loty kosmiczne, i wędrówki przez dżunglę, i jej wa- hania, czemu poświęcić życie – biologii czy archeologii, i to, od czego się chciało płakać bez powodu, i to, co Ludka czuła do Tego Pana, i ona cała, ze swoimi śmiesznymi marzeniami, kiedy pokochała globus – że chciałaby objąć świat. 4 Być może mucha nie stanowi dobrego przykładu na mądrość natury, ale żeby tak żywe, w elektroluks! Chociaż czy nie stanowi? Ludka zastanawiała się nad tym. Bo powiedzmy sobie otwarcie, pożytku z muchy nie ma, pewnie że to jest obmierzłe utrapione świństwo, które się tępi rozsądnie i metodycznie. Ale skoro przenosi zarazki, a zarazki wytwarzają w żywych organizmach przeciwciała, wytwarzają więc swojego rodzaju odporność na choro- by, no to coś w tej musze jest, tak czy nie? Niby mucha nie ma systemu nerwowego albo ma bardzo słabo rozwinięty i tego Ludka nie wiedziała dokładnie), więc się nie męczy w pojemniku elektroluksa. Może nawet tam nie ginie, jakoś sobie radzi. Coś jednak z tym Korcikowskim było nie w porządku. Trucizna, proszek DDT („Zupełne DDT, Dogłębne Deli- rium Tremens” – mówiło się w klasie, kiedy ktoś zabredził zgoła wyjątkowo), to były sposo- by humanitarne. Ale takie historie, i jeszcze się tym chwalić. Że też on po powszechniaku nie poszedł do innej szkoły. Ludka tak się z nim męczy już... zaraz, czwarta klasa, piąta, szósta, siódma, ósma... szósty rok. Jedynie pani Mareszowa zaraz się zorientowała, co to za drań, i nigdy nie pozwoliła się wyprowadzić w pole. A na przykład taki pan Kasperski, od fizyki, dał się nabierać. W ósmej klasie, na koniec roku pytał Korcikowskiego o prawo Archimedesa. Korcikowski był dobry z fizyki, świetny można powiedzieć. Toteż sobie za dużo pozwalał. Kiedy Korcikowski poszedł do tablicy po tym pytaniu o prawo Archimedesa, rzekł: – Zapomniałem. Może mi pan profesor powie pierwsze zdanie. – Zmiłuj się, Korcikowski, co ty wygadujesz, całe prawo to jest jedno zdanie. – O, to niedobrze – odparł Korcikowski. – Całe szczęście, że dwói nie mogę mieć, bo mi wypada wyższa przeciętna. – Mówisz? – zainteresował się pan Kasperski. – Uważaj, żeby ci z mojego rachunku nie wyszło dwa. – Pan profesor policzy. Na pierwszy okres pięć, na półrocze cztery, na trzeci pięć, jakby teraz dwa, to szesnaście przez cztery jest cztery. – Dwa – rzekł twardo pan Kasperski. – Ja po prostu dzielę przez osiem. – A dlaczego? – A ponieważ nie lubię takich dowcipnisiów – powiedział pan Kasperski, choć wszyscy nauczyciele, niestety, lubili Korcikowskiego. – Oj, korci cię, korci, Korcikowski, żeby mieć poprawkę. – Nie wydaje mi się to możliwe. – A to ja ci udowodnię. – A to ja się nie będę uczył w czasie wakacji, daję panu profesorowi słowo honoru. – A to już jest twoja sprawa. Tak wymienili jeszcze parę zdań zaczynających się na „a” i pan Kasperski udowodnił Korcikowskiemu. Zatrzymał mu świadectwo. Marek naturalnie zdał poprawkę i jeżeli Ludka wracała do tego w myślach, jeżeli chciała kiedyś porozmawiać z nim tak zwyczajnie, to tylko dlatego, żeby się dowiedzieć, czy on się naprawdę nie uczył fizyki w czasie wakacji. Jaki był ten Korcikowski, taki był, ale, zdaje się, należał do tych, którzy dotrzymują słowa... Żeby to wiedzieć. Tak na pewno. Och, jakby go chciała zobaczyć ślęczącego nad książką, kiedy łamie swoje słowo honoru. Jakże by mogła nim pogardzać, z jaką wyższością odwracałaby się do niego plecami. A tak to co? On się odwracał plecami, kiedy go w klasie pytali, czy zakowalał. Ludka stała na przednim pomoście tramwaju i jechała na Kółko Biologiczne do Pałacu Kultury. Przy Świerczewskiego wsiadł Korcikowski, stanął przy automacie i wszystkim stemplował bilety. Ciekawe, czy sobie podstemplował. Gdzie on tak jedzie? Na zajęcia do Pałacu Młodzieży nie chodził, ale wysiadł razem z Ludka przy Świętokrzyskiej. Szedł w tym samym kierunku parę kroków za Ludka, ale zachowywał się tak, jakby jej nie znał. Ludka postanowiła skupić myśli na jęczmieniu ozimym. Miała przeczytać swój referat. Ten bałwan nie może jej przeszkadzać w karierze naukowej. Nagle zobaczyła, że od strony Emilii Plater idzie Ten Pan. Zapomniała o Korcikowskim i o jęczmieniu ozimym. Szybko oceniła sytuację. Miała granatowe rajstopy w zielony wzorek, kozaczki wyczyszczone do połysku, płaszcz gra- natowy, białą pilotkę i czerwony szalik. Tarczę nosiła chytrze przypiętą do kołnierza. Więc choćby się Ten Pan odwrócił, nie dostrzegłby nic strasznego. Takiej okazji nie mogła już przefujarzyć. Trudno, na kółko chodziła i tak zbyt pilnie, raz może zachorować. Szła za Tym Panem. Okrążyli tak pół Pałacu Kultury, Ten Pan wszedł do kas kina „Przyjaźń” i „Młoda Gwardia”. Ludka zaczęła gorączkowo szukać po kieszeniach. Stanęła w kolejce tuż za Tym Panem. Cztery pięćdziesiąt. Za mało. O Boże, a w SKO miała sto dwadzieścia złotych! Przy- pomniała sobie Korcikowskiego. Powiedziała pani, która stanęła za nią, że zaraz wróci. Ale gdzie mógł pójść Korcikowski? Widocznie szedł też do kina, bo człapał niedbale w stronę kas, kiedy Ludka wybiegła na schody i rozglądała się bezradnie. – Marek! – wykrzyknęła radośnie. – Pożycz mi do jutra pięć złotych. – Pięć złotych? – zastanowił się Korcikowski. – Tyle to mogę ci powierzyć. Jeśli wziąłem z sobą portfel. – Bilonu nie nosi się w portfelu – zgasiła go – szukaj w portmonetce. Jutro ci oddani. – To nie chodzisz już na biologię? – zaczął przeraźliwie wolno grzebać w kieszeniach. – Szybko, bo mi kolejka ucieknie. A ty też idziesz do kina? – Chciałem tylko zobaczyć, co za obraz dają w tym kinematografie. Właściwie to idę się zapisać do szkutników. – Do szkutników?! – zapytała, ale nie dosłyszała odpowiedzi, bo znalazł wreszcie te pięć złotych. – Szufla! – krzyknęła i wbiegła do kas. Przelotnie pomyślała, że Korcikowski nigdy się nie dowie, ile mu zawdzięcza. Może całe jej życie zależy od tych pięciu złotych. Uświadomiła sobie, że kiedy z nim rozmawiała, miała głos piskliwy i odrażający. Ta pani, przed którą stała Ludka, uśmiechnęła się do niej i zrobiła jej miejsce w kolejce. Ale to już nie miało żadnego znaczenia, bo ziemia zawirowała jeszcze raz i zatrzymała się w innym punkcie niż Ludki wyobraźnia. Ten Pan już nie stał sam. Obok niego tkwiła żywa, realna dziewczyna (nie tak jak żona Thora Heyerdahla, której Ludka nie znała i poza tym to było w Norwegii, więc co jej to mogło przeszkadzać), w czerwonych wy- sokich botach, jasnym futerku i z mocno wymalowanymi oczami. Wydała się Ludce bardzo piękna. Ludka oparła się plecami o ścianę i wtedy ta pani z kolejki, która wyglądała tak sym- patycznie, zapytała podle: – Co ci słabo, dziewczynko? I na to dopiero zareagował Ten Pan, odwrócił się i spojrzał na Ludkę. Ale nie wiedziała, czy ją poznał, tę Ludkę ze sklepu, która podniosła mu dziesięć złotych, bo wypadła na dwór i nie chciała już wiedzieć o niczym na świecie. Szła jak robot zasilany dobrze naładowanym akumulatorem w kierunku wejścia do Pałacu Młodzieży, choć wcale nie miała zamiaru tam pójść ani odczytywać żadnych referatów. I jeszcze w dodatku wyszedł z Pałacu Korcikowski i ogłosił, że się zapisał do szkutników. – Masz piątkę i cześć – powiedziała Ludka i wprost nie mogła uwierzyć, że jest w stanie wydobyć z siebie głos. – To nie idziesz do iluzjonu? – Nie. – DDT. Biletów nie ma? – Są bilety, Bourbonik, daj mi spokój. – Jak tak to Marek, a jak piątka niepotrzebna, to Bourbonik. Jutro klasówka z matematyki, a nikt nie słyszał, żeby Bourboni robili komuś ściągi. – Ja nie biorę. – Jadźka bierze. Jak Jadźka zwala ode mnie, a ty od Jadźki, to od kogo ty właściwie zwa- lasz? – Raz jedyny zwaliłam, głąbie kapuściany, bo chorowałam i miałam zaległości. To i tak lepsze niż twoje rzuty oka i „przemysł za Tyzenhausa, który się rozwijał jak grzyby po desz- czu”. – Ale kiedy tobie miłość Zbyszka do Jagienki wyszła w końcu na jaw jak szydło z worka... – A jak tobie w szóstej Kopernika nagle oświeciło i odkrył, że ziemia kręci się wokół słońca... – A jak dla ciebie małemu Fryderykowi coś grało w uszach i w wierzbinie... – A jak dla ciebie Kochanowski usiadł pod lipą i napisał trele... – A jak dla ciebie mały Janek Kochanowski miał bardzo długie i podwinięte rzęsy... A skąd ty mogłaś wiedzieć, jakie on miał rzęsy, skoro nie było wtedy żadnych fotografii, a malarze malowali, tak jak leci... – A jak ty dałeś słowo honoru panu Kaspierskiemu, że nie będziesz się uczył fizyki i wkuwałeś całe dwa miesiące... – strzeliła Ludka i od razu zorientowała się, że za mocno. Korcikowski zachwiał się, zbladł, zaczerwienił i wykrztusił: – Żebyś mi się nie odzywała do mnie nigdy w życiu. To jest ohydne, wredne kłamstwo. – No, to cześć – powiedziała niepewnie. Ale Korcikowski nie odpowiedział, szedł do Marszałkowskiej, kopiąc nogą rozmiękły śnieg. Kurtkę miał rozpiętą, a końce szalika powiewały mu na plecach. Ludka wzruszyła ra- mionami. No cóż, z nim się tak zawsze wszystko kończyło. Może nie posłałaby mu zatrutej strzały, gdyby nie to pod kasą... Nieszczęście, przyczajone pod gardłem na czas kłótni z Korcikowskim, dopadło ją w jednej chwili. Pociągnęła się wolno w stronę domu. Nie mo- gła, nie była w stanie wsiąść do tramwaju. Mijali ją ludzie, i Ludka myślała, jaki straszny i podły jest świat, że wszyscy dookoła niej idą sobie pogodni i szczęśliwi, każdy się gdzieś śpieszy, czeka go coś przyjemnego, a przed nią nie ma już nic, tylko pustka i otchłań, nie ma po co spać i wstawać, ani chodzić do szkoły, ani się zbliżać do okna. Bo kto teraz oceni i zrozumie te wszystkie plany, to wszystko, co całymi latami gromadziło się w sercu, komu to powiedzieć. Najlepiej byłoby już teraz, natychmiast, prosto z przystanku pośpiesznego „A” pojechać choćby do Afryki i dać się pożreć krokodylowi. Budrewicz pisał, że kiedy krokodyl atakuje, należy mu wbić palec w oko. Nie, to zbyt straszna śmierć w paszczy krokodyla. I sam krokodyl ohydny gad. Płaska czaszka... O, szkoda, że nie porównała głowy Korcikowskiego do krokodyla. To byłoby mocniejsze. Rezus w systematyce stoi znacznie wyżej. Krokodyl jest jedynym zwierzęciem, którego przepisy nie zabraniają oślepiać w czasie polowania – tego także dowiedziała się od Budrewicza. To jeszcze było wtedy, kiedy kochała się w Stanisławie Hemplu. Ale potem Stanisław Hempel umarł i to się skończyło. Ludka na Wszystkich Świę- tych, kiedy była z rodzicami na grobach dziadka i Barbary, postawiła świeczkę dla Hempla na jakiejś opuszczonej mogile. A potem dostała od Stefana książkę „Wyprawa Kon Tiki”, a potem zobaczyła Tego Pa- na... Niosła ze sklepu kartofle w siatce i dwie butelki śmietany (tego dnia na obiad miała być zupa ogórkowa i placki ziemniaczane), kiedy zobaczyła Tego Pana, jak stał pod topolą, w jasnych spodniach i brązowej koszulce, z rakietami do tenisa pod pachą. Doszedł do niego zaraz drugi pan, taki jakiś blady i nieważny, bo już wszystko było blade i nieważne, i wsiedli do skody 1000 MB. Jak Ten Pan ruszał spod bloku! Ludka jeździła często ze Stefanem i Elizą, znała się na tym. Wszystko tego dnia odbywało się w rozśpiewanym rytmie He–yer– dahl, He–yer–dahl – wszystko, i lekcje, i tarcie kartofli na placki, i sen. I potem, potem... Ludka zbliżała się do domu. W zaciśniętej pięści, sinej z zimna, bo zapomniała włożyć rękawiczkę, trzymała pięć złotych Korcikowskiego. Nie wziął ich przez tę awanturę i teraz trzeba mu będzie jakimś sposobem oddać. Nowe zmartwienie. Zresztą, przez Jadzię. Oni się nie żarli. W domu była zapłakana Eliza. Jeszcze i to. Dzisiaj. Ojciec siedział na krawędzi starego fotela wpatrzony w firankę i co jakiś czas stukał szklaną fifką o brzeg doniczki z pelargonią.” Następnie przełamywał „sporta” równiutko, na pół, i wkładał do lufki brązowej od kropli osiadłej na niej nikotyny. Milczeli. Eliza na pozdrowienie Ludki: „Dobry wieczór, Eliza”, zaledwie kiwnęła głową. To już był zupełny koszmar. Ludka pomyślała, że nie wytrwa, nie wytrzyma dłużej w środku tego milczenia, które zamieniało dom w kamienną pustynię. Całą drogę gdzieś tak w podświadomości wiedziała, że wejdzie do domu, mama zapyta, dlaczego tak wcześnie, czy dziś nie było zajęć, a potem powie, że w niedzielę pewnie będzie duży mróz i że to lekkomyślność chodzić w zimie na basen, ale skoro już Ludka pójdzie, to niech przy- najmniej dobrze wysuszy włosy. Da jej na kolację twarogu i dżemu żurawinowego, a może kotlet, który został z obiadu. I Ludka w swoich papuciach, przy swoim stoliku, nad swoim globusem łatwiej będzie mogła myśleć. Ale Eliza ze wszystkich możliwych dni akurat dzi- siejszy wieczór wybrała na wizytę. Na Ludkę nikt nawet nie spojrzał. „Przecież z Ludka wszystko w porządku – myśleli – kto by się nią przejmował wobec takiego rodzinnego nieszczęścia”. A z nią było to samo, co ze Stefanem i Elizą, albo jeszcze gorzej, bo tamci byli dorośli, mądrzy, wszystko już rozumie- li i każde ich zmartwienie od razu dzielili inni. Czekała jeszcze chwilę, stojąc demonstracyj- nie w kozaczkach na dywanie, ale mama i na to nie zwróciła uwagi. Eliza też zresztą siedziała w butach i dwa krążki brudnej wody z trudem wsiąkały w igielitowy dywan. Ludka marzyła, żeby mama jednak powiedziała coś ze swoich zwykłych zdań: „Kwiatki mi się zmarnują od tego popiołu”, albo „Żeby tak palić w kółko tę machorkę”, czy coś w tym rodzaju, coś ze swojego swarliwego repertuaru, co byłoby znakiem codzienności, ale rozumiała, że nic takie- go nie może nastąpić. Weszła do kuchni. Wszystko ją drażniło. W zlewie stały brudne garnki, z lodówki wyle- wała się woda. Widocznie zaraz po południu, kiedy było jeszcze widno, zabrakło prądu. Na ceracie leżał przewrócony dżem żurawinowy i żurawiny wyłaziły ze słoika jak obrzydliwe małe karaluchy. Z glinianego dzbanka smutno zwisał pęd suszonego majeranku. Nie, w kuchni nie było żadnej nadziei. Przeszła do swojego pokoiku i wyciągnęła zamykany ze- szyt, który dostała od Teresy. Zaczęła pisać: Chcę Panu powiedzieć, że zrobił mi Pan wielką, choć nie zamierzoną przykrość. „A to niby dlaczego?” – zastanowiła się. Tak mało warte jest jej uczucie, że nie potrafi przetrwać jednych czerwonych botów? Dlaczego Thor Heyerdahl i Stanisław Hempel mogli sobie właściwie na wszystko pozwalać, bo ich nigdy nie widziała na oczy, i to między nimi (to znaczy z jednym z nich) miało się zacząć, dopiero jak Ludka będzie absolutnie dorosła i wykształcona? Poszła do łazienki. Na szklanej półce pod lustrem osiadła cienka warstwa kurzu. Ludka napisała palcem: No i jak?, a po namyśle jeszcze dorysowała trzy znaki zapyta- nia. Rozdzieliła palcami włosy przed lustrem, żeby znaleźć siwy. Podobno można ze zmar- twienia nagle osiwieć. A u niej nic. Ani śladu. Jakby nie cierpiała naprawdę. Wyszła do pokoju i usłyszała mechaniczne odezwanie się matki: – Ludka, odrobiłaś lekcje? – Nie – powiedziała. – To dobrze, moje dziecko, to dobrze – odparła matka. Oczywiście, zajęta była wyłącznie Elizą. Przycupnęły na tapczanie blisko siebie i rozmawiały szeptem. Ojciec siedział w kuchni i stukał teraz fifką o spodeczek, z którego sobie zrobił popielniczkę. Podniósł na nią zmęczone oczy. – Ludka, jadłaś kolację? – Nie – powiedziała Ludka. – To zrób sobie coś, bo widzisz, że mama nie ma głowy. – Nie będę jadła. – No to połóż się spać. – Lekcji nie odrobiłam. – To odrób, dziecko – i stuknął fifką. Ludce zrobiło się serdecznie żal rodziców. Pewnie, dziś jej się należało, żeby ktoś się nią zajął, choćby tak, jak przy grypie – herbata z sokiem malinowym, polopiryna czy coś – ale nie mogła nie pamiętać, że rodzice też przeżywają swój dramat. I to spowodowany przez ukocha- nego syna, kryształowego Stefana. Przyszedł jej do głowy pomysł rozbicia paru sztuk z serwisu, ślubnego prezentu mamy, tego „co to całą wojnę z nami przeżył”. No, z Ludka nie przeżył. Dla niej te bohaterskie skorupy w niebieskie róże i ze złotym szlaczkiem niepotrzeb- nie zajmowały miejsce w szafie, tylko musiała je myć w „Ludwiku”, ostrożnie, trzy razy do roku. A jadali na tym wyłącznie w Wigilię i mama tak wtedy wszystkich hipnotyzowała wzrokiem, że człowiek truchlał trzymając widelec. Ludka nie pojmowała przywiązania do czegoś takiego. Ale gdyby teraz roztrzaskała salaterkę (salaterki to się już nie używało abso- lutnie nigdy), zrobiłaby to nie z przekory czy małpiej złości, tylko z litości dla mamy. Bo mama nawet postukać sobie nie miała czym, Ludka wiedziała, że po wyjściu Elizy przepłacze pół nocy. Mama bardzo kochała Elizę, naprawdę jak swoją córkę, zdaje się, że widziała w niej Barbarę. Więc jakby tak Ludka rąbnę- ła salaterką o linoleum, mama zaczęłaby na nią krzyczeć, zbierać drogocenne szkiełka i w ten sposób miałaby choć chwilę odpoczynku. Albo Ludka mogłaby udać, że szuka czegoś w kredensie, że to przez nieuwagę, i wysypać kilo mąki wrocławskiej. Albo wypuścić pierze z poduszek. Mama musiałaby się tym zająć. Bo przecież nie kto inny, a właśnie Stefan uczył Ludkę ciągle: „Ludziku, jak masz jakieś poważne zmartwienie, to się najpierw zajmij czymś konkretnym. Posprzątaj. Przerób sobie sukienkę, zmuś się do nauki i zobaczysz, takie odcze- kane zmartwienie będzie trochę mniejsze”. No, Stefan się zajął konkretnie, tyle że kimś, a nie czymś. – Woda w lodówce – powiedziała do ojca. – Prądu nie było? – Mieliśmy rozmrozić, jest wyłączona, ale przyszła Eliza i zostało tak. – Tatusiu, czy oni się rozejdą? – zapytała cicho. – Chyba tak, moje dziecko, chyba tak. Co my z mamą możemy na to poradzić. Matka mówiła mu, prosiła... co zrobisz. Idź spać. Nic nie można na to poradzić, kiedy ktoś przestanie kogoś kochać? Czy nie ma takiego słowa, takiego