12685
Szczegóły |
Tytuł |
12685 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12685 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12685 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12685 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HALINA SNOPKIEWICZ
Tabliczka Marzenia
Stanisławowi Pyszniakowi –
którego życzliwości, radom
i serdecznej pomocy
zawdzięczam napisanie tej książki
1
Ludka rozmyślała właśnie, czy Marek Korcikowski jest już na dnie upadku
moralnego –
ponieważ przed dzwonkiem dowodził, że jego ulubioną rozrywkę stanowi wciąganie
żywych
much w odkurzacz elektryczny – kiedy pani Mareszowa wywołała jego nazwisko.
– Marek, szkoda, żeby twoja wspaniała twórczość tak się marnowała. Niechże te
perły nie
będą przeznaczone dla jednego adresata. Przeczytaj nam.
– Pani profesorko – Marek oczy miał wbite w ławkę, jakby wstydził się spojrzeć
na panią
Mareszowa – czy nie mógłbym zamiast tego dostać dwói?
– Dwóję już dostałeś, o to nie musisz zabiegać – powiedziała pani Mareszowa
wesoło
i zaraz zmieniła ton: – Tylko widzisz, na pewno pisząc wydawałeś się sobie
szalenie dowcip-
ny. I odważny. Więc bądź w odwadze konsekwentny. Dziś mieliśmy przerabiać
partykułę,
a to jest dość nudne. Więc chętnie się wszyscy rozerwiemy utworem klasowego
satyryka.
Masz zeszyt. Czytaj.
Marek zbliżył się do stolika pani Mareszowej i wziął zeszyt. Otworzył i
zaczerwienił się.
Spróbował jeszcze raz:
– Pani profesorko, kiedy teraz to już mi się nie wydaje dowcipne. I nie mam
zdolności do
wypracowań, pani profesorka wie.
– Nie zamierzam z was robić Hemingwayów, chcę tylko, abyście nauczyli się
myśleć.
I wierzę, że ty należysz do tych ludzi, którzy się tej trudnej sztuki nauczą.
Jeśli uważasz, że
można się wygłupiać i nie ponosić za to odpowiedzialności, to siadaj i nie
czytaj.
– Co widzę z okien mojego domu – zaczął czytać Korcikowski. Lewą rękę zacisnął
w pięść. – Z okien mojego domu na pierwszy rzut oka widzę drugi dom. Na drugi
rzut oka
widzę trzepak. Na trzeci rzut oka widzę śmietnik. Na czwarty rzut oka widzę
kawałek trawni-
ka. Na piąty rzut oka widzę przejeżdżający tramwaj. Na szósty rzut oka... głąb
kapuściany
jestem, pani profesorko.
– W tym wypadku zgadzam się. Nie przerywaj sobie samokrytyką. Dwóję postawiłam
ci
na dziewiąty rzut oka, więc sama jestem ciekawa, co i na ile rzutów widzisz. Ile
tych rzutów?
– Dwadzieścia pięć – wymamrotał Korcikowski.
Masa roześmiała się już teraz głośno, a Ludka odczuła głębokie zadowolenie.
Nieźle Ma-
rek dostał po nosie. Pani Mareszowa zawsze potrafiła odwrócić każdy wątpliwy
dowcip na
właściwą stronę, tak że klasa mogła ocenić jego rzeczywistą wartość. Teraz
przyglądała się
Markowi, jakby chciała wysondować, czy już ma dosyć, czy też należy pognębić go
jeszcze
trochę. Ale widocznie zauważyła, że zawstydzona twarz Korcikowskiego powoli
wraca do
normy, bo kazała mu czytać dalej.
– Na piętnasty i szesnasty – zaczął Marek.
– A co na dziesiąty, jedenasty? Bo nie dosłyszałam? Chcesz się przemknąć nad
nimi?
– Przedszkole czy żłobek – szepnął Marek. Widać było, że już ma dosyć. Klasa,
która
wiedziała, że pani Mareszowa odwoła się teraz do jej sądu, umilkła.
– No i co, moi drodzy? Słuchamy dalej czy niech nam i sobie wstydu oszczędzi?
– Niech czyta – powiedziała Ludka cicho.
– Niech oszczędzi – powiedział Kazik, wierny satelita Korcikowskiego.
– Może Marek nam powie, czym się kierował tworząc to arcydzieło? Chciałeś sobie
za-
kpić z nauczycielki? Masz w tym okresie dwie trójki i jedną trójkę minus.
Umówiliśmy się, że
co to jest minus?
– Zero pięć dziesiątych stopnia.
– To jaką będziesz miał przeciętną?
– Zależy, w którą stronę pani profesorka zaokrągli.
– Jak zwykle, do dołu.
– No to dziesięć i pięć dziesiątych podzielić przez cztery, to jak do dołu...
– No widzisz. Masz jakieś pretensje?
– Nie mam, pani profesorko. Przepraszam bardzo. Tak mi się jakoś głupio
napisało.
– To teraz mam nadzieję, że będzie ci głupio mieć na okres dwójkę z polskiego.
Możesz
usiąść.
Wszyscy się zdziwili. Zwykle po każdym wybryku pani Mareszowa długo wałkowała
sprawę. Ale dziś była chyba zmęczona albo wypadek nie wydał jej się godny
drobiazgowej
analizy. Przeszła do lekcji jak gdyby nigdy nic.
A Ludka miała nadzieję, że Marka spotkają większe przykrości. On nie oszczędzał
niko-
go, a już najmniej Ludkę. Sam potrafił się znakomicie bronić przed drwinami
innych. Tego
jednego Ludka mu zazdrościła z całego serca. Ona, kiedy spotkało ją jakieś
upokorzenie, po-
łykała łzy. Nigdy cięta riposta nie przychodziła jej na myśl od razu, wtedy
kiedy była najbar-
dziej potrzebna. Później tak. Lecz taki odwet jedynie w myślach nie przynosił
żadnej satys-
fakcji.
I jakkolwiek od chwili, kiedy wydarzyło się to ze Stefanem – o czym nawet
pomówić nie
było z kim – Ludka nie reagowała na wszystko z dawną żywiołowością, Marek umiał
ją wy-
prowadzić z równowagi. Miał w klasie zawsze chętnych słuchaczy, ale Ludka
przysięgłaby,
że na przykład w tych bredniach o muchach i elektroluksie nie o ich podziw mu
chodziło.
Wyraźnie chciał zgnębić Ludkę, która trzy dni temu przyznała się na lekcji
wychowawczej, że
marzy o tym, aby zostać biologiem i wziąć udział w jakiejś wielkiej wyprawie
naukowej,
gdzieś w dorzecze Amazonki, albo uczestniczyć jako naukowiec w podróży dookoła
świata.
Pani Mareszowa pochwaliła jej zamiary, połowa klasy zachichotała, połowa zamarła
w podziwie, ale Korcikowski natychmiast rozpuścił jęzor:
– A koleżanka biolog głaszcze na ulicy każdego parszywego kotka? A kiedy osa
wpadnie
przez okno, to w jaki sposób koleżanka umila jej ostatnie chwile? Miód? Gruszki
klapsy?
A potem lu ją szpileczką i do korka? A skrzydełka motylkom będzie koleżanka
wyrywać
w celach badawczych? Skoro koleżanka, dając przykład kameleona, dowodzi o logice
przyro-
dy, to może zechce nam łaskawie wyjaśnić cel i sens istnienia pluskiew i much?
Ludka nie dała się sprowokować, wiedziała, że nie sprosta dyskusji z Markiem.
Jego za-
czepki zresztą były idiotyczne. Trudno było z nim w ogóle rozmawiać. Ale
szyderstwa bolały.
Nazajutrz były roboty, dziewczęta miały sobie szyć spódniczki z płótna
harcerskiego. Ludka
miała więc w teczce centymetr. Szybko, zanim Korcikowski zdążył się zorientować,
o co
chodzi, podeszła do niego, kiedy stał odwrócony do niej tyłem, i zmierzyła mu
czaszkę,
a właściwie starała się wywołać wrażenie, że udało jej się zmierzyć makówkę
Korcikowskie-
go dokładnie. Machając centymetrem, powiedziała powoli, głośno i jakby z
głębokim namy-
słem: – Obwód głowy jak u rezusa, więc objętość mózgowia nie może być większa. –
Nie
była to prawda. Ludka wiedziała, że rozum nie zależy od objętości mózgowia, poza
tym Kor-
cikowski miał głowę zupełnie przeciętną, wielkości średniego arbuza, ciemną,
ostrzyżoną
najeża. Ale ważne było, że coś tak lekceważącego usłyszał. Potem Ludka mówiła do
Jadzi, że
przekrój mózgowia i przekrój kapusty są zastanawiająco podobne i u jednych z
czasem podo-
bieństwo przechyla się na stronę mózgowia, a u drugich na stronę kapusty. Może
to wszystko
było bronią brudną, ale efekt też był. Korcikowski zaniemówił. Wszyscy to
widzieli. Chociaż
w klasie mówiło się na niego „Bourbonik”, w czym niby miała się mieścić pogarda
dla jego
elegancji, w tonie, którym wypowiadano to ironiczne określenie, było jednak
sporo szacunku.
A tu gdy Ludka po tym rezusie wyszła z klasy, prawie szczęśliwa, że
Korcikowskiego zatka-
ło, on się podobno zaczerwienił ze złości i nazwał ją zieloną pluskwą. Dobrze,
że nie wymy-
ślił czegoś ciekawszego, czegoś, co przylgnęłoby do Ludki. Wszyscy (z wyjątkiem
niej) na-
tychmiast o tym przezwisku zapomnieli, no bo kto to widział zieloną pluskwę.
Świadczyła
tylko o bezsilności Marka i o tym, że nawet u niego złość zabijała refleks...
Zorientowała się, że prawie nie słyszy, co mówi pani Mareszowa, tak ją
pochłonęły myśli
o Korcikowskim. Teraz, jakby chciał wynagrodzić pani Mareszowej swój wygłup,
siedział
upozowany na wzorowego ucznia. Wyprostowany, uważny, grzeczny, rozumiejący...
„Ach,
baran jeden – pomyślała Ludka – gdybym była chłopcem! Tak palnęłabym go pięścią
w arbuz, że raz na zawsze by się ode mnie odczepił”.
2
Kiedy pani Mareszowa kilka dni temu zadawała im to wypracowanie domowe „Co widzę
z okien mojego domu” i tak pięknie o tym mówiła, że trzeba umieć patrzeć nie
tylko
w gwiazdy, ale i blisko, bliziutko, że może ktoś obok nas potrzebuje pomocy, że
może mogli-
byśmy być użyteczni i tak dalej – Ludka zdrętwiała. Przeraziła ją myśl, że może
pani Mare-
szowa jakimś cudem odgadła, co Ludka widzi tak wyłącznie i naprawdę z okien
swojego
mieszkania. Pani Mareszowa wiedziała o nich najrozmaitsze rzeczy, pojęcia nie
mieli skąd.
Nie znosiła skarżypytów, było więc sprawą wykluczoną, żeby miała w klasie
swojego agenta,
jakiegoś lizusa.
Zresztą jaki agent mógłby przeniknąć tajemnicę serca Ludki? Nigdy nikomu nie
zwierzy-
ła się z tego, nawet Jadzi.
Wypracowanie było więc – musiało być – zwyczajnym zbiegiem okoliczności. Ale
tego
dnia Ludka wyciągnęła swój piękny zeszyt oprawiony w skórę, zamykany na kluczyk
i zamiast wypracowania do szkoły, zaczęła pisać:
Nigdy nie napiszę do Pana listu, bo mi z pewnością braknie odwagi. Ale
chciałabym, żeby
Pan wiedział, że...
Nie potrafiła sprecyzować, co chciałaby, żeby wiedział Ten Pan. Chciałaby, żeby
wie-
dział wszystko. Przeświadczenie, że Ten Pan nigdy się o tym nie dowie, właściwie
nie prze-
szkadzało jej. I tak mówiła mu wszystko, może tylko właśnie w ten sposób umiała
do niego
mówić. Bo kiedyś Temu Panu upadło w sklepie dziesięć złotych. Ludka podniosła je
i podała
bez słowa. Ten Pan powiedział: „O, dziękuję ci bardzo”, i kupił słoik zielonego
groszku,
puszkę kawy Marago i majonez. Włożył to do zamszowej aktówki i wyszedł ze
sklepu. Ludka
miała kupić kilogram mrożonego szpinaku, ale kupiła groszek. W domu powiedziała,
że coś
jej się pokręciło. Dawno nic jej nie smakowało tak, jak ten obiad. Ten Pan i ona
jedli tego
dnia to samo. Lecz kiedy rozmyślała o zdarzeniu w sklepie, była na siebie
wściekła. Taka
szansa! Można by powiedzieć po prostu. „Proszę Pana, to jest Nike, ja zbieram,
może Panu
dam Kościuszkę”. Nie zbierała, ale można było tak powiedzieć. Ten Pan na pewno
by się
zgodził, co by mu na tym zależało. A tu nic. Oddała Nike, nawet nie powiedziała:
„Proszę,
pieniądze Panu wypadły i w ogóle to Pan ma rozprutą z boku portmonetkę”.
Cudownie było
pomyśleć, że Temu Panu nie miał kto zaszyć dziury w portmonetce. No a Ten Pan
nie mógł
zwracać uwagi na takie drobiazgi, bo Ten Pan, Ten Pan...
Ten Pan był wielkim biologiem i samotnym żeglarzem, i genialnym pisarzem,
i Abelardem, i zwycięzcą w wyścigach samochodowych, i Frankiem Sinatrą, i
odważnym
pilotem, ale nade wszystko był Thorem Heyerdahlem. Już nie tylko zewnętrzne
podobieństwo
– choć i to było uderzające – ale także jakiś zapał, entuzjazm, jakaś energia,
która z niego
promieniowała, kiedy szedł ulicą, bardzo wyprostowany, z podniesioną głową, czy
kiedy się
schylał, żeby zajrzeć pod maskę swojej skody 1000 MB. Nawet kiedy wynosił śmieci
w żółtym plastykowym kubełku, nie było to zwyczajne wynoszenie śmieci. Na pewno
utrzy-
mywał swoje mieszkanie w idealnym porządku, ale czynił to (chyba) mechanicznie,
nie po-
święcając temu żadnej myśli. Ludka była o tym głęboko przekonana. Ich bloki
mieszkalne
stały naprzeciwko siebie, oddzielone małym skwerkiem, na którym rosły bratki i
anemiczna
topola. W oknie Tego Pana wisiała żółta zasłona (co w zestawieniu z kolorem
kubełka upew-
niło Ludkę, że on ma słabość do żółtej barwy), która często zakrywała okno przez
cały dzień.
Ludka wyobrażała sobie, że Ten Pan siedzi wtedy w fotelu, może pali fajkę i w
półmroku
obmyśla jakieś wspaniałe rzeczy, z których wszyscy się trochę podśmiewają, nie
wierzą
w nie, ale ona, Ludka, pojęłaby to natychmiast, gdyby jej tylko powiedział. A to
z kaczeńcami
na wiosnę przebaczyła mu już dawno, to zresztą wcale nie była jego wina, po
prostu sam po-
mysł był rozpaczliwy, żałosny. Niepotrzebnie to odchorowała i zupełnie durnie
dostała przez
to dwóję z fizyki. Już kiedy wyjmowała wieczorem te kaczeńce ze swojego wazonu,
były
nieco zmaltretowane, bo trzymała je od południa i chyba uliczna kwiaciarka
sprzedała je nie-
zbyt świeże, więc co dopiero mówić, skoro przeleżały na masce samochodu całą
noc, bez
wody. Tak całkiem bez wody to nie. Ludka zawinęła końce w wilgotną watę,
okręciła kawał-
kiem folii, którą odcięła z woreczka do przechowywania pieczywa. Więc niby
powinny się
trzymać, powinny przetrwać. Nie przetrwały. Kiedy rano, z bijącym sercem, stała
w oknie
i czekała, aż wyjdzie Ten Pan, już wiedziała, że jest źle. Smutno wyglądał ten
bukiet, ale nic
się już nie dało zrobić, nie można było pójść i zabrać go, bo mógłby ją ktoś
zobaczyć i cała
sprawa wyszłaby na jaw. Żeby jeszcze Ten Pan wyrzucił kaczeńce jakoś tak z
namysłem, że-
by to choć świadczyło, że je dojrzał, że coś mu to powiedziało, ale nie, on je
zsunął
z samochodu nieuważnym ruchem, takim jakim się otrzepuje pyłek ubrania. Właśnie
przez
ten gest chorowała, nie mogła jeść i nie wiedziała na lekcji, co to są wektory.
Bo oczywiście
nawet nie marzyła o tym, żeby je zabrał, zasuszył czy coś podobnego, on miał je
tylko do-
strzec, uśmiechnąć się, zorientować, że jest ktoś, kto go... kto... No, mniejsza
z tym, o co cho-
dziło, on się tylko powinien uśmiechnąć, jechać sobie radosny przez miasto,
powinien mieć
cudowny dzień, wszystko mu się miało tego dnia udać...
Ludka dałaby wiele, żeby wiedzieć, gdzie Ten Pan pracuje i kim jest. Mieszkał
sam, to
było poza wszelkimi wątpliwościami. Na jego drzwiach nie było żadnej wizytówki,
natural-
nie, jeśli jej się nie pomyliły drzwi, kiedy wreszcie zebrała się na odwagę i po
długich ra-
chunkach – trzecie okno od lewej na drugim piętrze, to będą drzwi na lewo albo
środkowe” –
poszła tam. Właśnie. Albo. Zdecydowała, że środkowe, bo przed nimi leżała piękna
puszysta
wycieraczka, a przed tymi na lewo zwykła brudna szmata. I zaraz uciekła, a drugi
raz tam
pójść to było ponad jej siły. Nic nie pomagało tłumaczenie sobie, że może mieć
kogoś znajo-
mego w tej klatce schodowej, że idzie z wizytą albo coś takiego. Zbiegła ze
schodów pędem
i była przekonana, że pani z siatką pełną zakupów, ciągnąca za rękę
rozwrzeszczanego chłop-
ca, którą minęła na schodach, domyśliła się wszystkiego. Przeprowadzenie
jakiegokolwiek
wywiadu także było przeciwwskazane – każdy by się zapytał: „A o co chodzi?”, a
zresztą jaki
wywiad, u kogo, gdzie? A czy to w końcu było takie ważne? Istotne było, że taki
ktoś żył,
oddychał, chodził i że Ludka mogła na niego patrzeć.
Któregoś dnia wpadła na pomysł tak genialny, taki bez pudła, że aż ją oszołomiła
własna
mądrość. Gdzie jest powiedziane, że ona ma trzepać chodniki na ich trzepaku?
Tamten trze-
pak, jego trzepak, był bardzo blisko skody 1000 MB. Więc jak on tylko zejdzie do
samocho-
du, to ona natychmiast za chodnik i trzepaczkę... i tak raz, drugi...
To było takie proste, tak na pewno miało się powieść, że odkładała ustawicznie
realizację
tego planu na następny dzień. Bo najlepiej było o tym rozmyślać. Na przykład, że
on powie:
„A co to pani tak ciągle trzepie?” A ona odrzeknie: „A, tak sobie, proszę pana”.
Albo jeszcze
jakoś inaczej to się potoczy. Tylko czy ona zdąży dolecieć z chodnikiem do jego
bloku, zanim
on odjedzie? Postanowiła zmierzyć dokładnie czas, co do sekundy.
3
Ludka miała tę przewagę choćby nad takim Markiem Korcikowskim, że była za
granicą.
Nie bardzo co prawda daleko, ale zawsze. Była wpisana do paszportu mamy, mogła
sobie
wymienić pieniądze i celnik otworzył jej walizkę. Po powrocie było co opowiadać
Jadzi. Ale
tych spraw najważniejszych, tych naprawdę opowiedzenia wartych – opowiedzieć nie
było
można. Jadzia by doszła do wniosku (o, jeszcze jedno z błazeństw Korcikowskiego:
„Tak
szedłem, szedłem i doszedłem do wniosku, że e równa się mc kwadrat, a potem się
okazało,
że ktoś już tam był”), że Ludka jest stuknięta. W ogóle ta sprawa, te wszystkie
myśli, marze-
nia i plany sięgały bardzo daleko w przeszłość, tak ze siedem lat wstecz, może
sześć, kiedy
Ludka na urodziny dostała od Stefana globus. Owszem, globus miał pewien związek
nawet
z Tym Panem. Tak, od globusa to się zaczęło. Z Tym Panem konkretnie to od Kon
Tiki. Bar-
dzo to była dla Ludki skomplikowana historia. Ale co nie było skomplikowane poza
zjedze-
niem obiadu? Zresztą nawet zjedzenie obiadu w stołówce szkolnej nie było proste,
to do ko-
tletów nie dają noży, bractwo się rozpycha łokciami i Ludka w połowie przez
nieuwagę wyla-
ła Korcikowskiemu na spodnie trochę zupy pomidorowej z makaronem. To już za
zieloną
pluskwę, a nie z podłości charakteru. Potem nawet było jej jakby żal
Korcikowskiego, bo to
taki elegancik, zaraz poleciał do umywalni, szukał z woźną jakichś szczotek i
czyścił, czy-
ścił... A do Ludki nie odezwał się ani słowem, tylko ją zmiażdżył spojrzeniem.
Przez dwa dni
nawet jej nie zaczepiał, z pogardą i niesmakiem odwracał od niej wzrok. Nie, no
zdecydowa-
nie w stosunku do Korcikowskiego nie miała żadnej taktyki. Nawet jeśli coś
zaplanowała,
wystarczyło, żeby spojrzała Korcikowskiemu w oczy, zobaczyła tę straszliwą kpinę
ze
wszystkich i wszystkiego, tę bezczelność – i zaraz zapomniała o postanowieniach
i robiła albo
mówiła zwyczajną głupotę. Co na przykład z tego, że mu raz powiedziała: „A
odejdźże ode
mnie, ty zakuty łbie”, skoro i cała klasa, i Ludka, i Korcikowski wiedzieli, że
on nie ma zaku-
tego łba. Nerwy i tyle.
Ludka skończyła chyba osiem lat, kiedy dostała od Stefana ten globus. Zdumiona
patrzyła
na kolorową kulę.
– To jest ziemia, ziemia się kręci – powiedział brat.
– Eeeee tam, się kręci – zakwestionowała Ludka.
– A jednak się kręci – odparł Stefan.
Długo przyszło Ludce czekać, żeby zrozumiała, że kogoś i kogo cytował, i
dlaczego się
z niej tak serdecznie śmiał. Stefan popchnął globus palcem i rzeczywiście ziemia
obróciła się
parę razy. Mogła się kręcić, ale co to za ziemia na stole w kuchni, nędzna, mała
karykatura,
którą można objąć w każdej chwili jedną ręką.
Ale Ludka dorosła przecież, udało jej się zdobyć pewne wyobrażenie o tym, czym
jest
ziemia. Pokochała globus. Starannie polakierowała jego powierzchnię chemolakiem,
żeby się
nie uszkodził, bo kiedy jeszcze mieszkali w tym starym domu, globus od wilgoci
zaczął ły-
sieć, złaził z niego kawałek Kanady i wybrzuszała się Ameryka Południowa.
Zauważyła, że
słowo „ziemia” często pisze się małą literą. I to nie tylko ziemia taka w
doniczkach pod pe-
largonie, ale ziemia, planeta, okruch Kosmosu, na którym wypadło ludziom żyć,
rozumieć,
poznawać. A taki Mars, Wenus, Jowisz czy Saturn, o których mało wiemy, zaledwie
coś
o atmosferze i ilości księżyców – zawsze dużą. Na znak protestu przeciwko temu
brakowi
szacunku ona postanowiła manifestacyjnie pisać „Ziemia” zawsze dużą literą.
Było ich czworo rodzeństwa, a teraz została tylko Ludka. Stefan „przedwojenny”,
najbar-
dziej przez rodziców ukochany, najstarszy brat, najmądrzejszy, najlepszy... o
Boże, dlaczego
on tak postąpił...
Teresa „okupacyjna”, co to „aż strach, żeby dziecko rodziło się w takich
czasach”. Jakaś
bomba podobno wybuchła parę metrów od domu, i to właśnie w momencie, kiedy
Teresa się
urodziła. Mama się przeraziła, sądziła, że Teresa będzie głucha, ale na
szczęście nic się takie-
go nie stało i Teresa skończyła szkołę muzyczną.
Barbara, która „jak tylko się urodziła, to było od razu widać, że nie będzie
żyć, taka była
ładna, no i umarła w dwie godziny po urodzeniu się „. Ale Barbara żyła nadal w
każdą wigilię
Bożego Narodzenia, przy każdym dzieleniu się opłatkiem, czwartego grudnia
każdego roku
i jeszcze w inne dnie. Wszyscy wtedy z szacunkiem dla załzawionych oczu mamy
zaczynali
mówić szeptem, wyobrażali ją sobie piękną i doskonałą, a marna liczyła, ile to
by już Basia
miała lat, i przewidywała, co by robiła.
I Ludka. Jakaś taka niechciana i przypadkowa, taka „nie wiadomo po co ludziom
dziecko
na starość, ale już jak ma być, to niech będzie”, rocznik tysiąc dziewięćset
pięćdziesiąt trzy.
Mama mówiła tak do swojej przyjaciółki, że nie myślała już o żadnych dzieciach,
że sobie nie
wyobrażała, że ją coś takiego spotka, i mówiła to w czasie, kiedy Ludka miała
właściwy po-
gląd na malignę o bocianach. No więc, taka trochę na początku niepotrzebna,
trochę nie wia-
domo skąd, a potem bardzo przez wszystkich kochana i rozpieszczana, „jedyna
pociecha
w domu na podeszłe lata”, żyła sobie i chodziła do dziewiątej klasy ogólniaka.
Teresa po skończeniu średniej szkoły muzycznej, zaledwie wzięła udział
w podyplomowym koncercie (Ludka siedziała w pierwszym rzędzie i aż puchła z
dumy), wy-
jechała na jakiś obóz do Związku Radzieckiego. Wszyscy w domu byli tym
niesłychanie
przejęci, bo poza służbowymi wyjazdami Stefana, był to ich jedyny bezpośredni
kontakt
z zagranicą. Mama proroczo i słusznie się bała, że taka młoda dziewczyna
pojedzie na waka-
cje tak daleko. Teresa podczas zwiedzania Leningradu poznała Alka, Łotysza, i po
roku dra-
matycznych pertraktacji z mamą wyszła za niego za mąż. „No to teraz będą
koncerty na ron-
delki i pralkę elektryczną” – ubolewał ojciec, który chciał widzieć córkę jako
wielką pianist-
kę. Sceptycyzm ojca nie sprawdził się. Teresa zamieszkała z mężem w Rydze i
wstąpiła do
konserwatorium. To właśnie u nich była z wizytą Ludka. Teresa i Latawiec (tak
się w rodzinie
nazywało Łotysza, bo był specjalistą od maszyn elektronowych i ciągle gdzieś
jeździł) zapro-
sili całą rodzinę na miesiąc do siebie. Wszyscy codziennie jeździli do Jurmali,
wczasowej
miejscowości położonej nad morzem i odległej od mieszkania Teresy w Rydze o pół
godziny
jazdy pociągiem elektrycznym. To był dla Ludki niezapomniany miesiąc. Zwiedzała
starą
Rygę i ryski port, była w filharmonii, operze, operetce i w teatrze (nic nie
zrozumiała, ale to
tylko potęgowało jej zachwyt). Latawiec dał jej gruby album znaczków z florą.
Wyraźnie jej
się podlizywał, bo choć rodzice przełamali już nieufność do zagranicznego
zięcia, Latawiec
nadal podrywał rodzinę bez wytchnienia. Znosił bilety, próbował mówić po polsku,
przygo-
towywał na kolację łotewskie specjalności. Ludka zrozumieć nie mogła, jak on z
pogodnym
uśmiechem wytrzymuje rodzinne leżenie na plaży, koce i ciągłą obawę mamy o to,
że będzie
deszcz. Latawiec był sierotą, wychowanym w Domu Dziecka, ojciec jego zginął na
wojnie,
a matka umarła. On sam rzadko o tym mówił, ale jeśli tylko coś mówił, Ludka od
razu miała
łzy w oczach, a i mama podejrzanie szybko szła do kuchni robić herbatę. Wszyscy
w końcu
znakomicie zrozumieli to, co Teresa wiedziała od początku i co cierpliwie
tłumaczyła mamie,
że on się cieszy, iż ma rodzinę, że jest ktoś, o kogo on może się troszczyć i
kto się troszczy
o niego. To właśnie Ludka opowiadała Jadzi jakieś dziesięć razy, i jeszcze to,
jak z Latawcem
tańczyła charlestona w Jurmali, w bardzo eleganckiej restauracji nad samym
morzem (tylko
szkoda, że to morze to był ten sam Bałtyk, co i u nas, a nie jakieś inne), i że
zwiedzała obóz
pionierów, i że pionierzy, kiedy się dowiedzieli, że mają zagranicznego gościa,
prześcigali się
we wręczaniu jej drobnych upominków, a ona dla nich nie zabrała nic i było jej
niewymownie
głupio... Dopiero Latawiec zawiózł ją tam na drugi dzień samochodem i dał jej
swój album
z fotografiami Warszawy i dwie lalki z naszej Cepelii... Że jak dała to
pionierom, oni ją po-
prosili o dedykację i że pierwszy raz w życiu żałowała, że nie dość pilnie
uczyła się w szkole
„iwana”, ale na szczęście oni też chcieli mieć zagraniczną dedykację, więc mogła
pisać po
polsku, i że szarpnęła się na wielki gest, bo napisała: Przedstawicielka klasy
IX A, ze Szkoły
Ogólnokształcącej w Warszawie, Ludmiła Balwikówna, w czym zresztą było drobne
szachraj-
stwo – przecież wtedy zaledwie zdała do dziewiątej klasy... No, ale w każdym
razie, dzięki
niej, ich klasa figuruje w albumie i Księdze Pamiątkowej.
Ale to najważniejsze zdarzyło się na cmentarzu. Było to w przeddzień wyjazdu
i nareszcie prognozy pogody wygłaszane przez mamę sprawdziły się. Padał deszcz.
Rodzice
z Latawcem poszli na jakąś techniczną wystawę, gdzie była eksponowana maszyna
projektu
Latawca. Ojciec poszedł z prawdziwego zainteresowania, mama z grzeczności, a
Ludka była
już tam któregoś dnia z Teresą, kiedy wracały ze sklepów, długo stała przed
maszyną i dla
przyzwoitości z uznaniem kiwała głową nad tym dziwolągiem.
– Ludziku – powiedziała Teresa – chcę cię zawieźć na ten cmentarz. Rodziców już
tam
zaprowadziłam, kiedy ty byłaś z Alkiem w kinie.
– Na cmentarz?! Teresa, ty jesteś kopnięta. A kogo ja tam mam na tym cmentarzu?
– Ludziku, to nie o to chodzi. Nie będziemy palić świeczek jak u nas, tylko
zobaczysz, jak
oni to pielęgnują, no zobaczysz. Kto nie był na tym cmentarzu, ten nie był w
Rydze.
– Daleko to? Bo gdybym miała przez jakiś cmentarz nie być w Rydze, to jedźmy –
odpar-
ła Ludka bez przekonania, bo w telewizji akurat nadawali polski film.
– Dosyć daleko, ale warto – powiedziała Teresa.
– Czyja naprawdę muszę... – spróbowała Ludka.
– Musisz, absolutnie musisz. To jest niezwykły cmentarz. Ubieraj się, boża
krówko, leniu
przebrzydły.
Nie było wyjścia. Charakter Teresy, zdaje się, wyleciał wprost z pieca
hutniczego, jeszcze
nikt niczego z Teresą nie wygrał. Kiedy Ludka sobie przypominała, jak Teresa
ćwiczyła go-
dzinami w czasie upałów przy zamkniętych oknach, żeby sąsiedzi nie zwariowali –
nie wie-
działa, czy ma siostrę bardziej podziwiać, czy bardziej nad nią ubolewać.
– A kto tam leży na tym cmentarzu? – pytała Ludka w autobusie. W ogóle lubiła
głośno
po polsku mówić w środkach miejskiej komunikacji, bo wtedy czuła się
cudzoziemką, zagra-
niczną turystką, ludzie się do niej uśmiechali i często odstępowali jej miejsce
przy oknie, żeby
lepiej mogła przyjrzeć się miastu.
– Bohaterowie ich wojny narodowej i Rajnis.
Na nazwisko „Rajnis” kilka osób natychmiast zareagowało. Zaczęli coś mówić do
Teresy,
po rosyjsku i po łotewsku na przemian. Teresa odpowiadała, kiwała głową, pewnie
dziękowa-
ła.
– Widzisz – powiedziała do Ludki – tu wszyscy to wiedzą, informowali mnie, jak
mamy
tam dojść.
– Kto to jest ten Rajnis?
– Wielki łotewski poeta. Wysiadaj, to tutaj.
– Tłumaczony na polski?
– Wiesz, że nie wiem, chyba nie. Ja już czytam po łotewsku.
– Trudno?
– Jak w każdym obcym języku na początku. No, to jest ten cmentarz.
– To jest cmentarz?!
– Właśnie. Widziałaś coś takiego?
Weszły przez bramę do pięknego parku i długą aleją wysadzaną drzewami szły obok
róż-
nokolorowych klombów z kwiatami. Tylko tabliczki mówiły, że to nie są zwykłe
klomby.
Istotnie nigdy nie widziała takiego cmentarza–parku.
Zatrzymały się na końcu alei, gdzie rosły dwie brzozy. Jedna z nich miała
gałęzie opusz-
czone do dołu, a druga – co niesłychanie zdziwiło Ludkę – wszystkie liście miała
zwrócone
ku górze.
– To jest właśnie grób–pomnik Rajnisa – powiedziała Teresa.
Podeszły blisko. „Nie Mickiewicz, co mam się wzruszać” – pomyślała Ludka, która
czuła
się trochę niewyraźnie. Te brzozy, żywe symbole żalu i triumfu życia.
– Teresa, co tu jest napisane na podstawie tego pomnika?
– W takim dowolnym przekładzie to będzie, no to jest fragment wiersza Rajnisa,
„stanę
silny naprzeciw słońca”.
Stanę silny naprzeciw słońca... To musiał być wielki poeta. Wystarczyło jej tych
kilka
słów, żeby wiedzieć. W tych słowach było wszystko to, o czym wiedziała Ludka, a
czego nie
potrafiła nazwać. Całe ludzkie zuchwalstwo, i mądrość, i siła, i słabość, i
lekkomyślność,
i szaleńcze wyzwanie rzucone światu, i nierealne zamierzenia alchemików, i
eliksiry,
i lekarstwo na raka, i śmierć Lumumby, i wyprawa Kon Tiki, i pracownie wielkich
biologów,
i plany Leonarda da Vinci, i nawadnianie pustyni, i piramidy faraonów, i państwo
Inków,
i świat taki, jakim będzie za paręset lat, i loty kosmiczne, i wędrówki przez
dżunglę, i jej wa-
hania, czemu poświęcić życie – biologii czy archeologii, i to, od czego się
chciało płakać bez
powodu, i to, co Ludka czuła do Tego Pana, i ona cała, ze swoimi śmiesznymi
marzeniami,
kiedy pokochała globus – że chciałaby objąć świat.
4
Być może mucha nie stanowi dobrego przykładu na mądrość natury, ale żeby tak
żywe,
w elektroluks! Chociaż czy nie stanowi? Ludka zastanawiała się nad tym. Bo
powiedzmy
sobie otwarcie, pożytku z muchy nie ma, pewnie że to jest obmierzłe utrapione
świństwo,
które się tępi rozsądnie i metodycznie. Ale skoro przenosi zarazki, a zarazki
wytwarzają
w żywych organizmach przeciwciała, wytwarzają więc swojego rodzaju odporność na
choro-
by, no to coś w tej musze jest, tak czy nie? Niby mucha nie ma systemu nerwowego
albo ma
bardzo słabo rozwinięty i tego Ludka nie wiedziała dokładnie), więc się nie
męczy
w pojemniku elektroluksa. Może nawet tam nie ginie, jakoś sobie radzi. Coś
jednak z tym
Korcikowskim było nie w porządku. Trucizna, proszek DDT („Zupełne DDT, Dogłębne
Deli-
rium Tremens” – mówiło się w klasie, kiedy ktoś zabredził zgoła wyjątkowo), to
były sposo-
by humanitarne. Ale takie historie, i jeszcze się tym chwalić. Że też on po
powszechniaku nie
poszedł do innej szkoły. Ludka tak się z nim męczy już... zaraz, czwarta klasa,
piąta, szósta,
siódma, ósma... szósty rok. Jedynie pani Mareszowa zaraz się zorientowała, co to
za drań,
i nigdy nie pozwoliła się wyprowadzić w pole. A na przykład taki pan Kasperski,
od fizyki,
dał się nabierać. W ósmej klasie, na koniec roku pytał Korcikowskiego o prawo
Archimedesa.
Korcikowski był dobry z fizyki, świetny można powiedzieć. Toteż sobie za dużo
pozwalał.
Kiedy Korcikowski poszedł do tablicy po tym pytaniu o prawo Archimedesa, rzekł:
– Zapomniałem. Może mi pan profesor powie pierwsze zdanie.
– Zmiłuj się, Korcikowski, co ty wygadujesz, całe prawo to jest jedno zdanie.
– O, to niedobrze – odparł Korcikowski. – Całe szczęście, że dwói nie mogę mieć,
bo mi
wypada wyższa przeciętna.
– Mówisz? – zainteresował się pan Kasperski. – Uważaj, żeby ci z mojego rachunku
nie
wyszło dwa.
– Pan profesor policzy. Na pierwszy okres pięć, na półrocze cztery, na trzeci
pięć, jakby
teraz dwa, to szesnaście przez cztery jest cztery.
– Dwa – rzekł twardo pan Kasperski. – Ja po prostu dzielę przez osiem.
– A dlaczego?
– A ponieważ nie lubię takich dowcipnisiów – powiedział pan Kasperski, choć
wszyscy
nauczyciele, niestety, lubili Korcikowskiego. – Oj, korci cię, korci,
Korcikowski, żeby mieć
poprawkę.
– Nie wydaje mi się to możliwe.
– A to ja ci udowodnię.
– A to ja się nie będę uczył w czasie wakacji, daję panu profesorowi słowo
honoru.
– A to już jest twoja sprawa.
Tak wymienili jeszcze parę zdań zaczynających się na „a” i pan Kasperski
udowodnił
Korcikowskiemu. Zatrzymał mu świadectwo. Marek naturalnie zdał poprawkę i jeżeli
Ludka
wracała do tego w myślach, jeżeli chciała kiedyś porozmawiać z nim tak
zwyczajnie, to tylko
dlatego, żeby się dowiedzieć, czy on się naprawdę nie uczył fizyki w czasie
wakacji. Jaki był
ten Korcikowski, taki był, ale, zdaje się, należał do tych, którzy dotrzymują
słowa... Żeby to
wiedzieć. Tak na pewno. Och, jakby go chciała zobaczyć ślęczącego nad książką,
kiedy łamie
swoje słowo honoru. Jakże by mogła nim pogardzać, z jaką wyższością odwracałaby
się do
niego plecami. A tak to co? On się odwracał plecami, kiedy go w klasie pytali,
czy zakowalał.
Ludka stała na przednim pomoście tramwaju i jechała na Kółko Biologiczne do
Pałacu
Kultury. Przy Świerczewskiego wsiadł Korcikowski, stanął przy automacie i
wszystkim
stemplował bilety. Ciekawe, czy sobie podstemplował. Gdzie on tak jedzie? Na
zajęcia do
Pałacu Młodzieży nie chodził, ale wysiadł razem z Ludka przy Świętokrzyskiej.
Szedł w tym
samym kierunku parę kroków za Ludka, ale zachowywał się tak, jakby jej nie znał.
Ludka
postanowiła skupić myśli na jęczmieniu ozimym. Miała przeczytać swój referat.
Ten bałwan
nie może jej przeszkadzać w karierze naukowej. Nagle zobaczyła, że od strony
Emilii Plater
idzie Ten Pan. Zapomniała o Korcikowskim i o jęczmieniu ozimym. Szybko oceniła
sytuację.
Miała granatowe rajstopy w zielony wzorek, kozaczki wyczyszczone do połysku,
płaszcz gra-
natowy, białą pilotkę i czerwony szalik. Tarczę nosiła chytrze przypiętą do
kołnierza. Więc
choćby się Ten Pan odwrócił, nie dostrzegłby nic strasznego. Takiej okazji nie
mogła już
przefujarzyć. Trudno, na kółko chodziła i tak zbyt pilnie, raz może zachorować.
Szła za Tym
Panem. Okrążyli tak pół Pałacu Kultury, Ten Pan wszedł do kas kina „Przyjaźń” i
„Młoda
Gwardia”. Ludka zaczęła gorączkowo szukać po kieszeniach. Stanęła w kolejce tuż
za Tym
Panem. Cztery pięćdziesiąt. Za mało. O Boże, a w SKO miała sto dwadzieścia
złotych! Przy-
pomniała sobie Korcikowskiego. Powiedziała pani, która stanęła za nią, że zaraz
wróci. Ale
gdzie mógł pójść Korcikowski? Widocznie szedł też do kina, bo człapał niedbale w
stronę
kas, kiedy Ludka wybiegła na schody i rozglądała się bezradnie.
– Marek! – wykrzyknęła radośnie. – Pożycz mi do jutra pięć złotych.
– Pięć złotych? – zastanowił się Korcikowski. – Tyle to mogę ci powierzyć. Jeśli
wziąłem
z sobą portfel.
– Bilonu nie nosi się w portfelu – zgasiła go – szukaj w portmonetce. Jutro ci
oddani.
– To nie chodzisz już na biologię? – zaczął przeraźliwie wolno grzebać w
kieszeniach.
– Szybko, bo mi kolejka ucieknie. A ty też idziesz do kina?
– Chciałem tylko zobaczyć, co za obraz dają w tym kinematografie. Właściwie to
idę się
zapisać do szkutników.
– Do szkutników?! – zapytała, ale nie dosłyszała odpowiedzi, bo znalazł wreszcie
te pięć
złotych. – Szufla! – krzyknęła i wbiegła do kas.
Przelotnie pomyślała, że Korcikowski nigdy się nie dowie, ile mu zawdzięcza.
Może całe
jej życie zależy od tych pięciu złotych. Uświadomiła sobie, że kiedy z nim
rozmawiała, miała
głos piskliwy i odrażający. Ta pani, przed którą stała Ludka, uśmiechnęła się do
niej i zrobiła
jej miejsce w kolejce. Ale to już nie miało żadnego znaczenia, bo ziemia
zawirowała jeszcze
raz i zatrzymała się w innym punkcie niż Ludki wyobraźnia. Ten Pan już nie stał
sam. Obok
niego tkwiła żywa, realna dziewczyna (nie tak jak żona Thora Heyerdahla, której
Ludka nie
znała i poza tym to było w Norwegii, więc co jej to mogło przeszkadzać), w
czerwonych wy-
sokich botach, jasnym futerku i z mocno wymalowanymi oczami. Wydała się Ludce
bardzo
piękna. Ludka oparła się plecami o ścianę i wtedy ta pani z kolejki, która
wyglądała tak sym-
patycznie, zapytała podle: – Co ci słabo, dziewczynko?
I na to dopiero zareagował Ten Pan, odwrócił się i spojrzał na Ludkę. Ale nie
wiedziała,
czy ją poznał, tę Ludkę ze sklepu, która podniosła mu dziesięć złotych, bo
wypadła na dwór
i nie chciała już wiedzieć o niczym na świecie.
Szła jak robot zasilany dobrze naładowanym akumulatorem w kierunku wejścia do
Pałacu
Młodzieży, choć wcale nie miała zamiaru tam pójść ani odczytywać żadnych
referatów.
I jeszcze w dodatku wyszedł z Pałacu Korcikowski i ogłosił, że się zapisał do
szkutników.
– Masz piątkę i cześć – powiedziała Ludka i wprost nie mogła uwierzyć, że jest w
stanie
wydobyć z siebie głos.
– To nie idziesz do iluzjonu?
– Nie.
– DDT. Biletów nie ma?
– Są bilety, Bourbonik, daj mi spokój.
– Jak tak to Marek, a jak piątka niepotrzebna, to Bourbonik. Jutro klasówka
z matematyki, a nikt nie słyszał, żeby Bourboni robili komuś ściągi.
– Ja nie biorę.
– Jadźka bierze. Jak Jadźka zwala ode mnie, a ty od Jadźki, to od kogo ty
właściwie zwa-
lasz?
– Raz jedyny zwaliłam, głąbie kapuściany, bo chorowałam i miałam zaległości. To
i tak
lepsze niż twoje rzuty oka i „przemysł za Tyzenhausa, który się rozwijał jak
grzyby po desz-
czu”.
– Ale kiedy tobie miłość Zbyszka do Jagienki wyszła w końcu na jaw jak szydło
z worka...
– A jak tobie w szóstej Kopernika nagle oświeciło i odkrył, że ziemia kręci się
wokół
słońca...
– A jak dla ciebie małemu Fryderykowi coś grało w uszach i w wierzbinie...
– A jak dla ciebie Kochanowski usiadł pod lipą i napisał trele...
– A jak dla ciebie mały Janek Kochanowski miał bardzo długie i podwinięte
rzęsy...
A skąd ty mogłaś wiedzieć, jakie on miał rzęsy, skoro nie było wtedy żadnych
fotografii,
a malarze malowali, tak jak leci...
– A jak ty dałeś słowo honoru panu Kaspierskiemu, że nie będziesz się uczył
fizyki
i wkuwałeś całe dwa miesiące... – strzeliła Ludka i od razu zorientowała się, że
za mocno.
Korcikowski zachwiał się, zbladł, zaczerwienił i wykrztusił:
– Żebyś mi się nie odzywała do mnie nigdy w życiu. To jest ohydne, wredne
kłamstwo.
– No, to cześć – powiedziała niepewnie.
Ale Korcikowski nie odpowiedział, szedł do Marszałkowskiej, kopiąc nogą
rozmiękły
śnieg. Kurtkę miał rozpiętą, a końce szalika powiewały mu na plecach. Ludka
wzruszyła ra-
mionami. No cóż, z nim się tak zawsze wszystko kończyło. Może nie posłałaby mu
zatrutej
strzały, gdyby nie to pod kasą... Nieszczęście, przyczajone pod gardłem na czas
kłótni
z Korcikowskim, dopadło ją w jednej chwili. Pociągnęła się wolno w stronę domu.
Nie mo-
gła, nie była w stanie wsiąść do tramwaju. Mijali ją ludzie, i Ludka myślała,
jaki straszny
i podły jest świat, że wszyscy dookoła niej idą sobie pogodni i szczęśliwi,
każdy się gdzieś
śpieszy, czeka go coś przyjemnego, a przed nią nie ma już nic, tylko pustka i
otchłań, nie ma
po co spać i wstawać, ani chodzić do szkoły, ani się zbliżać do okna. Bo kto
teraz oceni
i zrozumie te wszystkie plany, to wszystko, co całymi latami gromadziło się w
sercu, komu to
powiedzieć. Najlepiej byłoby już teraz, natychmiast, prosto z przystanku
pośpiesznego „A”
pojechać choćby do Afryki i dać się pożreć krokodylowi. Budrewicz pisał, że
kiedy krokodyl
atakuje, należy mu wbić palec w oko. Nie, to zbyt straszna śmierć w paszczy
krokodyla. I sam
krokodyl ohydny gad. Płaska czaszka... O, szkoda, że nie porównała głowy
Korcikowskiego
do krokodyla. To byłoby mocniejsze. Rezus w systematyce stoi znacznie wyżej.
Krokodyl jest
jedynym zwierzęciem, którego przepisy nie zabraniają oślepiać w czasie polowania
– tego
także dowiedziała się od Budrewicza. To jeszcze było wtedy, kiedy kochała się w
Stanisławie
Hemplu. Ale potem Stanisław Hempel umarł i to się skończyło. Ludka na Wszystkich
Świę-
tych, kiedy była z rodzicami na grobach dziadka i Barbary, postawiła świeczkę
dla Hempla na
jakiejś opuszczonej mogile.
A potem dostała od Stefana książkę „Wyprawa Kon Tiki”, a potem zobaczyła Tego
Pa-
na...
Niosła ze sklepu kartofle w siatce i dwie butelki śmietany (tego dnia na obiad
miała być
zupa ogórkowa i placki ziemniaczane), kiedy zobaczyła Tego Pana, jak stał pod
topolą,
w jasnych spodniach i brązowej koszulce, z rakietami do tenisa pod pachą.
Doszedł do niego
zaraz drugi pan, taki jakiś blady i nieważny, bo już wszystko było blade i
nieważne, i wsiedli
do skody 1000 MB. Jak Ten Pan ruszał spod bloku! Ludka jeździła często ze
Stefanem
i Elizą, znała się na tym. Wszystko tego dnia odbywało się w rozśpiewanym rytmie
He–yer–
dahl, He–yer–dahl – wszystko, i lekcje, i tarcie kartofli na placki, i sen. I
potem, potem...
Ludka zbliżała się do domu. W zaciśniętej pięści, sinej z zimna, bo zapomniała
włożyć
rękawiczkę, trzymała pięć złotych Korcikowskiego. Nie wziął ich przez tę
awanturę i teraz
trzeba mu będzie jakimś sposobem oddać. Nowe zmartwienie. Zresztą, przez Jadzię.
Oni się
nie żarli.
W domu była zapłakana Eliza. Jeszcze i to. Dzisiaj. Ojciec siedział na krawędzi
starego
fotela wpatrzony w firankę i co jakiś czas stukał szklaną fifką o brzeg doniczki
z pelargonią.”
Następnie przełamywał „sporta” równiutko, na pół, i wkładał do lufki brązowej od
kropli
osiadłej na niej nikotyny. Milczeli. Eliza na pozdrowienie Ludki: „Dobry
wieczór, Eliza”,
zaledwie kiwnęła głową. To już był zupełny koszmar. Ludka pomyślała, że nie
wytrwa, nie
wytrzyma dłużej w środku tego milczenia, które zamieniało dom w kamienną
pustynię. Całą
drogę gdzieś tak w podświadomości wiedziała, że wejdzie do domu, mama zapyta,
dlaczego
tak wcześnie, czy dziś nie było zajęć, a potem powie, że w niedzielę pewnie
będzie duży mróz
i że to lekkomyślność chodzić w zimie na basen, ale skoro już Ludka pójdzie, to
niech przy-
najmniej dobrze wysuszy włosy. Da jej na kolację twarogu i dżemu żurawinowego, a
może
kotlet, który został z obiadu. I Ludka w swoich papuciach, przy swoim stoliku,
nad swoim
globusem łatwiej będzie mogła myśleć. Ale Eliza ze wszystkich możliwych dni
akurat dzi-
siejszy wieczór wybrała na wizytę.
Na Ludkę nikt nawet nie spojrzał. „Przecież z Ludka wszystko w porządku –
myśleli –
kto by się nią przejmował wobec takiego rodzinnego nieszczęścia”. A z nią było
to samo, co
ze Stefanem i Elizą, albo jeszcze gorzej, bo tamci byli dorośli, mądrzy,
wszystko już rozumie-
li i każde ich zmartwienie od razu dzielili inni. Czekała jeszcze chwilę, stojąc
demonstracyj-
nie w kozaczkach na dywanie, ale mama i na to nie zwróciła uwagi. Eliza też
zresztą siedziała
w butach i dwa krążki brudnej wody z trudem wsiąkały w igielitowy dywan. Ludka
marzyła,
żeby mama jednak powiedziała coś ze swoich zwykłych zdań: „Kwiatki mi się
zmarnują od
tego popiołu”, albo „Żeby tak palić w kółko tę machorkę”, czy coś w tym rodzaju,
coś ze
swojego swarliwego repertuaru, co byłoby znakiem codzienności, ale rozumiała, że
nic takie-
go nie może nastąpić.
Weszła do kuchni. Wszystko ją drażniło. W zlewie stały brudne garnki, z lodówki
wyle-
wała się woda. Widocznie zaraz po południu, kiedy było jeszcze widno, zabrakło
prądu. Na
ceracie leżał przewrócony dżem żurawinowy i żurawiny wyłaziły ze słoika jak
obrzydliwe
małe karaluchy. Z glinianego dzbanka smutno zwisał pęd suszonego majeranku. Nie,
w kuchni nie było żadnej nadziei. Przeszła do swojego pokoiku i wyciągnęła
zamykany ze-
szyt, który dostała od Teresy. Zaczęła pisać:
Chcę Panu powiedzieć, że zrobił mi Pan wielką, choć nie zamierzoną przykrość.
„A to niby dlaczego?” – zastanowiła się. Tak mało warte jest jej uczucie, że nie
potrafi
przetrwać jednych czerwonych botów? Dlaczego Thor Heyerdahl i Stanisław Hempel
mogli
sobie właściwie na wszystko pozwalać, bo ich nigdy nie widziała na oczy, i to
między nimi
(to znaczy z jednym z nich) miało się zacząć, dopiero jak Ludka będzie
absolutnie dorosła
i wykształcona? Poszła do łazienki. Na szklanej półce pod lustrem osiadła cienka
warstwa
kurzu. Ludka napisała palcem: No i jak?, a po namyśle jeszcze dorysowała trzy
znaki zapyta-
nia. Rozdzieliła palcami włosy przed lustrem, żeby znaleźć siwy. Podobno można
ze zmar-
twienia nagle osiwieć. A u niej nic. Ani śladu. Jakby nie cierpiała naprawdę.
Wyszła do pokoju i usłyszała mechaniczne odezwanie się matki:
– Ludka, odrobiłaś lekcje?
– Nie – powiedziała.
– To dobrze, moje dziecko, to dobrze – odparła matka.
Oczywiście, zajęta była wyłącznie Elizą. Przycupnęły na tapczanie blisko siebie
i rozmawiały szeptem. Ojciec siedział w kuchni i stukał teraz fifką o spodeczek,
z którego
sobie zrobił popielniczkę. Podniósł na nią zmęczone oczy.
– Ludka, jadłaś kolację?
– Nie – powiedziała Ludka.
– To zrób sobie coś, bo widzisz, że mama nie ma głowy.
– Nie będę jadła.
– No to połóż się spać.
– Lekcji nie odrobiłam.
– To odrób, dziecko – i stuknął fifką.
Ludce zrobiło się serdecznie żal rodziców. Pewnie, dziś jej się należało, żeby
ktoś się nią
zajął, choćby tak, jak przy grypie – herbata z sokiem malinowym, polopiryna czy
coś – ale nie
mogła nie pamiętać, że rodzice też przeżywają swój dramat. I to spowodowany
przez ukocha-
nego syna, kryształowego Stefana. Przyszedł jej do głowy pomysł rozbicia paru
sztuk
z serwisu, ślubnego prezentu mamy, tego „co to całą wojnę z nami przeżył”. No, z
Ludka nie
przeżył. Dla niej te bohaterskie skorupy w niebieskie róże i ze złotym
szlaczkiem niepotrzeb-
nie zajmowały miejsce w szafie, tylko musiała je myć w „Ludwiku”, ostrożnie,
trzy razy do
roku. A jadali na tym wyłącznie w Wigilię i mama tak wtedy wszystkich
hipnotyzowała
wzrokiem, że człowiek truchlał trzymając widelec. Ludka nie pojmowała
przywiązania do
czegoś takiego. Ale gdyby teraz roztrzaskała salaterkę (salaterki to się już nie
używało abso-
lutnie nigdy), zrobiłaby to nie z przekory czy małpiej złości, tylko z litości
dla mamy. Bo
mama nawet postukać sobie nie miała czym,
Ludka wiedziała, że po wyjściu Elizy przepłacze pół nocy. Mama bardzo kochała
Elizę,
naprawdę jak swoją córkę, zdaje się, że widziała w niej Barbarę. Więc jakby tak
Ludka rąbnę-
ła salaterką o linoleum, mama zaczęłaby na nią krzyczeć, zbierać drogocenne
szkiełka i w ten
sposób miałaby choć chwilę odpoczynku. Albo Ludka mogłaby udać, że szuka czegoś
w kredensie, że to przez nieuwagę, i wysypać kilo mąki wrocławskiej. Albo
wypuścić pierze
z poduszek. Mama musiałaby się tym zająć. Bo przecież nie kto inny, a właśnie
Stefan uczył
Ludkę ciągle: „Ludziku, jak masz jakieś poważne zmartwienie, to się najpierw
zajmij czymś
konkretnym. Posprzątaj. Przerób sobie sukienkę, zmuś się do nauki i zobaczysz,
takie odcze-
kane zmartwienie będzie trochę mniejsze”. No, Stefan się zajął konkretnie, tyle
że kimś, a nie
czymś.
– Woda w lodówce – powiedziała do ojca. – Prądu nie było?
– Mieliśmy rozmrozić, jest wyłączona, ale przyszła Eliza i zostało tak.
– Tatusiu, czy oni się rozejdą? – zapytała cicho.
– Chyba tak, moje dziecko, chyba tak. Co my z mamą możemy na to poradzić. Matka
mówiła mu, prosiła... co zrobisz. Idź spać.
Nic nie można na to poradzić, kiedy ktoś przestanie kogoś kochać? Czy nie ma
takiego
słowa, takiego