11879

Szczegóły
Tytuł 11879
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11879 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11879 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11879 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dariusz Spychalski Krzy�acki poker tom 1 Fabryka S��w Lublin 2005 Copyright � by Dariusz Spychalski, Lublin 2005 Copyright � by Wydawnictwo Fabryka S��w Sp. z o.o., Lublin 2005 Wydanie I ISBN 83-89011-24-7 Wszelkie prawa zastrze�one. All rights reserved. Ksi��ka ani �adna jej cz�� nie mo�e by� przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny spos�b reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w �rodkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. Rozdzia� 1 Wschodnie wybrze�a Emiratu Irlandzkiego 25 pa�dziernika 1955 roku Komandor Johan Gibert sta� oparty o metalow� barier- k�, okalaj�c� kiosk okr�tu podwodnego, i wpatrywa� si� z niepokojem w po- kryte chmurami niebo. Noc mia�a si� ku ko�cowi. Blada po�wiata, widoczna na wschodzie, zwiastowa�a ry- ch�e nadej�cie dnia. Morze by�o spokojne - �agod- ne fale uderza�y miarowo w kad�ub �Hermana von Salzy". Dow�dca zapali� nerwowo papierosa i zerk- n�� w d�. Przy wielkim pontonie, zajmuj�cym ca�� szeroko�� pok�adu, trwa�a gor�czkowa krz�tanina. Dw�ch ludzi, pochylonych nad silnikiem, wlewa�o do miniaturowego zbiornika paliwo, dw�ch innych sprawdza�o w po�piechu zawory powietrza, miesz- cz�ce si� na dziobie jednostki. Z ust komandora pa- d�o st�umione przekle�stwo. Odwr�ci� si� w stron� pierwszego oficera. - We� kilku ludzi i pom� im z za�adunkiem! Ci durnie z Sonderkommando1 my�l� pewnie, �e m�j Herman jest niewidzialny! Porucznik Hase skin�� g�ow�, przetar� zaczer- wienione z niewyspania oczy. * Nasi dzielni komandosi grzebi� si� jak muchy w smole! - mrukn�� nie bez z�o�liwo�ci. * Id��e wreszcie! - Gibert machn�� niecierpliwie r�k�. - Im szybciej ich si� pozb�dziemy, tym szyb- ciej b�dziemy mogli po�o�y� si� na dnie! Hase zbieg� na pok�ad. Komandor powr�ci� do obserwacji nieba. Nie obawia� si� okr�t�w wojen- nych, kt�re sporadycznie patrolowa�y wschodnie wybrze�a Irlandii, a samolot�w. Na p�ytkich przy- brze�nych wodach okr�t podwodny by� dla nich wy- marzonym celem. Gibert westchn�� ci�ko. Ten de- speracki rejs wystawi� jego i ca�� za�og� na ci�k� pr�b�. Pokonali prawie dwa tysi�ce mil morskich w ci�gu zaledwie o�miu dni, dotarli szcz�liwie do brzeg�w Emiratu i, gdy cel podr�y by� ju� na wy- ci�gni�cie r�ki, spotka�o ich co� takiego! Konw�j Pielgrzymkowc�w p�yn�cych do Ghazzah2 zmu- si� �Hermana von Salz�" do zmiany kursu. Stracili dwie niezwykle cenne godziny. Wy�adunku powin- ni dokona� w nocy i pod os�on� bezpiecznych ciem- no�ci po�o�y� si� na dnie, tymczasem zbli�a� si� �wit, a oni wci�� tkwili w niewielkiej odleg�o�ci od brzegu. 1 niem. jednostka specjalna 2 Gaza - miasto w Kalifacie Bagdadzkim Na pok�adzie kiosku stan�� cz�owiek ubrany w ciemny kombinezon. By� to m�czyzna czterdzie- stoletni, barczysty, o szczup�ej twarzy i zimnym, twardym spojrzeniu. * Komandorze, za chwil� ruszamy. Zsynchroni- zujmy zegarki, jest sz�sta pi�tna�cie. - Major Hans Gruber, dow�dca Sonderkommando, odchyli� brzeg r�kawa, by spojrze� na po�yskuj�c� blado, fosforyzu- j�c� tarcz�. * Potwierdzam, sz�sta pi�tna�cie. - Gibert skin�� g�ow�. - Jeste�cie gotowi? Nie mog� d�u�ej czeka�. * Prosz� jeszcze o pi�� minut, zaraz ko�czymy. - Gruber zerkn�� na pok�ad, gdzie kilku marynarzy przenosi�o wyposa�enie grupy na unosz�cy si� przy burcie okr�tu ponton. * Niczego nie zapomnieli�cie? W po�piechu �a- two co� przeoczy�. - W g�osie Giberta pojawi�o si� rozdra�nienie. * Bez obaw - odpar� spokojnie major. - Moi lu- dzie zadbali o wszystko. Komandor zmiesza� si� wyra�nie. * Przepraszam. Nie mog� powiedzie�, �ebym by� spokojny, ka�da minuta zw�oki nara�a okr�t i ludzi. * Rozumiem pana doskonale. Dokona� pan praw- dziwego cudu, docieraj�c tu w tak kr�tkim czasie. * Zrobi�em co by�o w mojej mocy - stwierdzi� Gibert, lekkim skinieniem g�owy dzi�kuj�c za uzna- nie. - Mam nadziej�, �e zd��yli�my... * Musimy by� dobrej my�li. - Ton Grubera wy- ra�nie sugerowa� dezaprobat� dla tego typu w�tpli- wo�ci. Gibert nie zamierza� si� z nim k��ci�. Popatrzy� w d�. Za�oga �Hermana von Salzy" schodzi�a w�a- �nie pod pok�ad. * Niech B�g ma was w opiece. Wasz los w jego r�kach. - U�cisn�� d�o� majora. * Do zobaczenia, komandorze. Je�li wszystko p�jdzie dobrze, spotkamy si� za dwana�cie godzin. Komandos wpar� wios�o w �lisk�, ociekaj�- c� wod� krzywizn� zbiornika balastowego okr�tu, z wysi�kiem odepchn�� ci�ki, wy�adowany ponton, kt�ry fale wci�� stara�y si� rzuci� na burt�. Zakasz- la� uruchamiany silnik, po chwili jego odg�os prze- szed� w jednostajny terkot. * Komandorze, okr�t gotowy do zanurzenia! - Porucznik Hase, stoj�c nad otwartym w�azem, spo- gl�da� niecierpliwie na dow�dc�. Ciemna sylwetka pneumatycznej �odzi znikn�a ju� w mroku, jesz- cze dobiega� odg�os silnika, lecz i on cich� coraz bar- dziej. * Odp�ywamy do punktu B i schodzimy na dno! - Ockn�� si� Gibert. - Dzi�ki, Bo�e, wielkie dzi�ki. * * * Fale poczyna�y si� za�amywa�, mi�dzy grzbietami pojawi�a si� kipiel bia�ej piany. Sternik zd�awi� prze- pustnic�. Wybrze�e bywa�o zdradliwe, pe�ne ska� i ostrych g�az�w, kt�re mog�y rozpru� gumowan� tkanin� pontonu zanim za�oga zd��y�aby cokolwiek zauwa�y�. Wszyscy wpatrywali si� przed siebie, usi- �uj�c przebi� wzrokiem szaro�� przed�witu. Skalista pla�a wy�oni�a si� nagle. - Silnik stop! Chwytajcie za wios�a! Zapad�a cisza, przerywana tylko szumem przy- boju pomi�dzy wielkimi g�azami i skrzypieniem wiose� w dulkach. Dw�ch �o�nierzy, omijaj�c sta- rannie przeszkody, prowadzi�o ponton do brzegu. Wreszcie dno zaszura�o o kamienie i nag�e szarp- ni�cie obwie�ci�o koniec podr�y. - Do roboty! �o�nierze, ustawieni jeden obok drugiego, poda- wali sobie z r�k do r�k nieprzemakalne worki, kt�- re utworzy�y poka�n� piramid�. Trzech, brodz�c po pas w lodowatej wodzie, wyci�gn�o ponton na brzeg. Rozleg� si� syk odkr�canego zaworu powie- trza. Gumowa ��d� pocz�a szybko wiotcze�. - Tam! - Sier�ant Hugo Freitag, niski m�czyzna o twarzy naznaczonej �ladami ospy, wskaza� odci- nek pla�y po�o�ony poza zasi�giem fal. Przeci�gn�li ponton pomi�dzy ska�y. Dw�ch z nich si�gn�o po saperki, pokrywaj�c materia� warstw� piasku, kolej- ny zdemontowa� silnik, z�o�y� go ostro�nie do nie- wielkiej skrzynki i zamkn�� starannie wieko. Sier�ant obserwowa� przez chwil� prac� �o�nie- rzy, po czym podszed� do sterty work�w. Odszu- ka� najmniejszy i wyj�� z niego szar�, we�nian� tu- nik�, tradycyjny ubi�r ch�op�w, zamieszkuj�cych wschodni� cz�� Emiratu Irlandzkiego. - Dla pana, majorze. - Poda� str�j dow�dcy. - Dzi�kuj�. - Gruber szybko zdj�� kombinezon i poda� go Freitagowi. Sier�ant uj�� worek pod pach� i ruszy� mi�dzy ska�y. Kilka minut p�niej czterech komandos�w, przebranych za irlandzkich ch�op�w, stan�o przed dow�dc�. - Jeste�my gotowi - zameldowa� Freitag. Gruber omi�t� uwa�nym spojrzeniem pla��. Gdy uzna�, �e wszystko jest w porz�dku, spojrza� na ze- garek i podni�s� jeden z work�w wype�nionych wa- rzywami. - Od tej chwili ani s�owa po niemiecku. Jasne? �o�nierze przytakn�li milcz�co. - Zatem w drog�. - Major zarzuci� worek na ple- cy. - Zosta�o nam niewiele czasu. * * * Szli g�siego, �rodkiem brukowanej drogi, biegn�cej przez rozleg�e pastwiska, le��ce po�r�d niewyso- kich g�r Habban, kt�rych szczyty gin�y w poran- nej mgle. Niebo zasnuwa�y nadci�gaj�ce z zachodu g�ste chmury. Dokuczliwe zimno wciska�o si� pod przesi�kni�te wilgoci� tuniki. Klekot drewnianych sanda��w ni�s� si� echem po okolicy. Dotarli w�a- �nie do mostu nad niewielkim strumieniem, gdy od strony widocznych w oddali zabudowa� dobieg�o ujadanie ps�w. Gruber ruchem d�oni zatrzyma� od- dzia�. Komandosi obserwowali spor� wie�, po�o�o- n� u podn�a �agodnego wzniesienia. Kilkadziesi�t mocno zapuszczonych zagr�d ch�opskich otacza�y ko�lawe p�oty, z szop przylegaj�cych do cha�up do- chodzi�o �a�osne pobekiwanie owiec. Po�rodku wsi, nieopodal starego cmentarza, wznosi� si� male�ki, pobudowany z kamienia ko�ci�. Celtycki krzy�, wi- doczny na dachu budowli, odznacza� si� wyra�nie na tle pochmurnego nieba. - To An Chloch Liath, jeste�my ju� blisko celu - powiedzia� cicho Zygfryd Szczupak, wysoki brunet o bystrym spojrzeniu. . - Majorze, zabierajmy si� st�d. Kundle pobudz� tubylc�w. - Sier�ant Freitag popatrywa� z niepoko- jem w stron� zabudowa�. * Bez nerw�w. - Gruber kt�ry� ju� raz zerkn�� na zegarek i zmarszczy� czo�o. - Si�dma dwadzie- �cia. Pozosta�a nam nieca�a godzina. * Idziemy przez wzg�rza? - spyta� Otto Peltz, ja- snow�osy olbrzym, z racji sporej tuszy ma�o orygi- nalnie nazywany Grubym. * Nie ma takiej potrzeby. Zd��ymy. - Major, nie ogl�daj�c si� za siebie, ruszy� �wawo. * Przyjemna okolica - odezwa� si� po chwili chu- dzielec Ditrich, maszeruj�cy obok Grubera. - Przy- pomina troch� Bieszczady albo Krym. * Na Krymie �an ziemi kosztuje tyle, co tu p� powiatu. - Sier�ant Freitag spogl�da� z niesmakiem na ostatnie zabudowania wsi. - Pr�du te� pewnie nie maj�. * Przesta�cie gl�dzi� i wyci�gnijcie krok. Nie czas teraz na pogaduszki - przerwa� im dow�dca. �o�nierze przy�pieszyli znacznie, kieruj�c si� ku prze��czy, za kt�r� le�a� cel ich wyprawy. Okolica wygl�da�a teraz zupe�nie inaczej. Pa- stwiska ust�pi�y miejsca poletkom warzywnym, w znacznej odleg�o�ci od drogi pojawi�o si� wi�cej budynk�w. Prawie wszystkie by�y do siebie podob- ne. Kryte strzech� cha�upy, otoczone lichymi zabu- dowaniami gospodarskimi. Na pierwszy rzut oka wida� by�o, �e chrze�cija�ska ludno��, zamieszku- j�ca okolice Dublina, nie nale�a�a do zamo�nych. Dwie mile dalej, prowadz�ca znad morza droga za- kr�ca�a na p�noc. W oddali, pomi�dzy wzg�rzami, pojawi�y si� wie�e miasta An-Nabuk. W�a�ciwie nie by�o to mia- sto, lecz spora osada za�o�ona, jak setki innych, w czternastym wieku, gdy Arabowie przyst�pili do kolonizacji wyspy. �redniowieczne mury obronne, otaczaj�ce An-Nabuk, by�y jedyn� pozosta�o�ci� fortu. Z czasem przekszta�ci� si� on w miasteczko, kt�re, posiadaj�c po��czenie kolejowe z niedalek� stolic�, prosperowa�o ca�kiem nie�le. Dochodzi�a �sma rano, gdy oddzia� majora Gru- bera dotar� do po�o�onego pod murami obskurne- go osiedla, zamieszkanego przez biedot�. Z pobli- skiego meczetu dochodzi�y nawo�ywania muezina, wzywaj�cego wiernych na porann� modlitw�. �o�- nierze szybko min�li otwart� na o�cie� bram� i we- szli w w�sk� uliczk�, prowadz�c� do g��wnego placu osady. Mimo wczesnej pory, panowa� tu ju� spo- ry ruch. Sklepikarze otwierali w�a�nie swoje kra- my, upchni�te jeden przy drugim wzd�u� ca�ej uli- cy. Przej�cie by�o tak w�skie, �e ledwie dw�ch ludzi mog�o min�� si� swobodnie. �o�nierze przeszli kilkadziesi�t jard�w g��wn� ulic� osady i skr�cili w cuchn�cy zau�ek, kt�ry prowadzi� wprost do bu- dynku dworca. - Po�pieszcie si�! Poci�g odje�d�a za osiem mi- nut! - Gruber, mokry od potu, zacz�� biec. Min�li magazyny, ci�gn�ce si� wzd�u� tor�w, i wpadli na peron. Rozleg�y plac przed budynkiem wype�nia� t�um ludzi odzianych w we�niane tuniki. Wi�kszo�� drze- ma�a na koszach i p�katych workach, kilku rozma- wia�o cicho, spogl�daj�c z ciekawo�ci� na przyby- sz�w. Major Gruber, staraj�c si� nie tr�ci� �adnego ze �pi�cych, znikn�� w wej�ciu. Komandosi z�o�yli worki i, podobnie jak reszta tubylc�w, usiedli wprost na ziemi. * Jednak zd��yli�my - powiedzia� z ulg� Gruby. * Macie ochot�? - Freitag si�gn�� do worka, wyj- muj�c z niego owini�te w lnian� szmatk� p�askie placki, kt�re w Irlandii uchodzi�y za chleb. * Nie znosz� ich �arcia - mrukn�� Gruby. * Bierz - rzuci� kr�tko sier�ant. - Musimy za- chowywa� si� tak jak oni. Jedz�c w milczeniu, obserwowali otaczaj�cych ich ludzi. Wszyscy niemal, pr�cz kilku angielskich robotnik�w, doje�d�aj�cych do pracy w stolicy Emi- ratu, byli Irlandczykami, zamieszkuj�cymi g�ry Habban - jedyne miejsce na ca�ej wyspie, w kt�rym ludno�� chrze�cija�ska stanowi�a wi�kszo��. Z od- dali dobieg� przeci�g�y gwizd. Po chwili, z przera�- liwym zgrzytem hamulc�w, na peron wtoczy�a si� stara lokomotywa. * Gdzie on jest? - Gruby spogl�da� ze z�o�ci� na budynek dworca. * Ju� idzie. - Sier�ant wskaza� na majora, kt�ry z biletami w gar�ci wpad� na peron. Komandosi zaj�li miejsca w ostatnim wago- nie w�r�d kilkunastu Irlandczyk�w, kt�rzy, usa- dowiwszy si� na siedzeniach, natychmiast zapadli w drzemk�. Wagonami szarpn�o. Poci�g ruszy�. Do stolicy Emiratu mia� pi�tna�cie mil. Rozdzia� 2 Al-Dublin. Stolica Emiratu Irlandzkiego 25 pa�dziernika 1955 roku Wisz�ce nad miastem chmu- ry zapowiada�y deszcz. T�um podr�nych opu�ci� ju� dworzec i, min�wszy budynki magazyn�w ko- lejowych, podzieli� si� na dwie grupy. Anglicy, doje�d�aj�cy do pracy w Dublinie, pod��yli w stron� wielkiego osiedla po- nurych, dziewi�tnastowiecznych kamienic, skupio- nych wok� jednego z trzydziestu meczet�w miasta. Irlandczycy za� ruszyli przez opustosza�e ulice New York3 w stron� bazaru nieopodal nabrze�a. Mimo ch�odu, w powietrzu unosi� si� niezno�ny od�r rynsztok�w. 3 Dzielnica Al-Dublin. Za�o�ona w XIV wieku przez prze- siedlonych do Irlandii uczestnik�w antyarabskiego buntu w angielskim mie�cie York. Zabite deskami okna �wiadczy�y, �e mieszka�- cy bezpowrotnie opu�cili zdewastowane budynki. Kiedy w 1922 roku po��czona flota Francji i Nider- land�w z�ama�a ostatecznie pot�g� morsk� Zachod- niego Kalifatu4, sko�czy�y si� �upie�cze wyprawy na chrze�cija�skie wybrze�a, a wraz z nimi i bogactwo dzielnicy portowej, niegdy� najwi�kszego w Europie targu niewolnik�w. Z dawnej �wietno�ci nie pozo- sta� ju� nawet najdrobniejszy �lad, jedynie kroki po- dr�nych wype�nia�y echem pustk� popadaj�cych w ruin� dom�w. Na ko�cu uliczki, po�r�d resztek mur�w zabez- pieczonych niskim p�otem, otwiera� si� widok na najwi�kszy port Emiratu Irlandzkiego. W odda- li, przes�oni�te kratownicami d�wig�w, majaczy- �y sylwetki okr�t�w wojennych. Kilka minut p�- niej t�um, w�druj�cy z dworca, dotar� na East Jetty5, gdzie cumowa� wielki Pielgrzymkowiec, na kt�rego pok�adzie ka�dy muzu�manin z Zachodu powinien znale�� si� cho� raz w �yciu. Setki ludzi, zebranych na nabrze�u, oczekiwa�o na zaokr�towanie. S�dz�c po ich skromnych stro- jach i niewielkim baga�u, sk�adaj�cym si� przewa�- nie z jednej walizki, byli to zapewne najbiedniejsi mieszka�cy Irlandii. Podr� do Mekki poch�ania�a cz�sto oszcz�dno�ci ca�ego ich �ycia. Bezpo�rednio przy trapie trwa�a zwyk�a, drobiazgowa kontrola 4 Zachodni Kalifat - powsta� w 1567 roku z po��czenia Emira- t�w Hiszpa�skiego, Irlandzkiego i Angielskiego. 5 ang. Wschodnie Nabrze�e pielgrzym�w. Za wystawionym na nabrze�u sto�em zasiada� oficer Fastatu6 i przegl�da� dokumenty ko- lejnych os�b, por�wnuj�c je z list� poszczeg�lnych gmin. Je�li uzna�, �e wszystko jest w porz�dku, za jego przyzwoleniem �o�nierze otwierali przej�cie. Zbli�a�a si� �sma trzydzie�ci. Pi�ciu komando- s�w, wmieszanych w t�um, maszerowa�o ra�no, zer- kaj�c na szary kad�ub olbrzyma. * Z bliska wydaje si� zacznie wi�kszy - stwierdzi� Freitag, a w jego g�osie pojawi�y si� nutki podziwu. * Ogromny... wielki jak stodo�a. - Ditrich najwy- ra�niej podziela� nie tylko zdanie, ale i emocje kom- pana. * Cicho - mrukn�� Gruber. - Jeste�my ju� pra- wie na miejscu. Przed nimi rozci�ga� si� rozleg�y plac, zastawio- ny drewnianymi budami. Na bazarze panowa� ju� spory ruch. W p�nocnej cz�ci, po�o�onej tu� obok bocznicy kolejowej, handlowano towarem z prze- mytu, kt�ry dociera� do Dublina z Emiratu Angiel- skiego. Mo�na tu by�o naby� francuskie papierosy, czeskie zegarki, a przede wszystkim cz�ci do samo- chod�w, produkowanych na kontynencie, kt�rych tysi�ce je�dzi�y po ulicach Dublina. Trwaj�ca ju� kilkana�cie lat blokada granic sprawi�a, �e wymia- na handlowa z chrze�cija�sk� Europ� zosta�a nie- mal zupe�nie wstrzymana. Kontrabanda �agodzi�a nieco skutki blokady, lecz nie by�a w stanie pokry� zapotrzebowania na deficytowe towary. Rz�dz�cy 6 policja religijna Kalifatem Mutazylici7 przymykali oko na kr���ce pomi�dzy Al-London, a francuskim wybrze�em ku- try, karz�c jednak �mierci� ka�dego z szypr�w, kt�- ry, skuszony �atwym zarobkiem, ryzykowa� przew�z kafir�w8. T�um ch�op�w irlandzkich min�� kramy z kon- traband� i skierowa� si� w stron� ko�cio�a, po�o�o- nego na skraju bazaru. Teren wok� �wi�tyni, na- zywany Irlandzkim Targiem, by� jednym z niewielu miejsc, gdzie wolno by�o handlowa� zakazanym przez Koran alkoholem. Mimo wczesnej pory, wi�k- szo�� kram�w by�a ju� zaj�ta. By� pi�tek - dzie�, w kt�rym wszystkie meczety wype�nia�y si� wierny- mi, a chrze�cija�skim robotnikom, zatrudnionym na budowach i w porcie, przys�ugiwa� dzie� wolny. Wtedy odbywa�a si� jedyna w ci�gu ca�ego tygodnia msza, po kt�rej targ zamienia� si� w miejsce spotka� towarzyskich. Komandosi min�li ko�ci�. Gruber zatrzyma� si� nagle. - Tam. - Wskaza� na puste jeszcze kramy. - Dit- rich, zostajesz w ubezpieczeniu, reszta za mn�. Wyznaczony komandos z�o�y� sw�j worek na ziemi, zapali� papierosa i zacz�� spokojnie przygl�- 7 arab. ci, kt�rzy si� izoluj�. Racjonalistyczny kierunek w isla- mie, powsta� w VIII wieku pod wp�ywem filozofii greckiej. W XIX wieku mianem tym okre�lono ortodoksyjne ugru- powanie islamist�w, nawo�uj�cych do przerwania wszelkich kontakt�w ze �wiatem chrze�cija�skim. 8 arab. ten, kt�ry odrzuca otrzymane dobrodziejstwa. Nie- wierny, r�wnie� muzu�manin, kt�ry dopu�ci� si� zdrady. da� si� Irlandczykom, kt�rzy czynili ostatnie przy- gotowania na przyj�cie pierwszych klient�w. Ch�o- pi opr�niali kosze, zastawiaj�c kramy butelkami whisky - tutejszego bimbru, p�dzonego ze zbo�a, oraz serami, warzywami i peklowan� wieprzowi- n�. W bezpo�rednim s�siedztwie ko�cio�a rozleg�y si� nagle d�wi�ki dud irlandzkich. Dw�ch dudziarzy stroi�o instrumenty, przygotowuj�c si� do wyst�pu, kt�ry jak zwykle rozpocz�� mia� si� zaraz po mszy. Ditrich wyrzuci� niedopa�ek i omi�t� okolic� uwa�nym spojrzeniem. Nic nie wzbudzi�o jego po- dejrze�. Uj�� worek i ruszy� w stron� pustych kra- m�w. * * * Profesor William Hopkins zako�czy� wyk�ad o go- dzinie jedenastej. Sala by�a ju� pusta, lecz on sta� ci�gle w otwartym oknie, spogl�daj�c na pokryte chmurami niebo. Spojrza� na zegarek i westchn�� ci�ko. Obraduj�cy Fakihowie9 doszli ju� pewnie do konkluzji. Wiedzia�, �e powinien zej�� na d� i po- zna� ich decyzj�, jednak na my�l o tym poczu� w �o- ��dku gwa�towny skurcz. Co b�dzie, je�li uznali, �e prowadzi� niedozwolone eksperymenty? W najlep- szym wypadku zostanie usuni�ty z katedry, w naj- gorszym... Wola� nawet o tym nie my�le�. Dziesi�� lat ci�kiej pracy, �ebrania o pieni�dze i wszystko na 9 arab. uczeni w prawie nic? Trzech ludzi, kt�rzy nie mieli bladego poj�cia o fizyce, ma zadecydowa� o jego losie? U�miechn�� si� ponuro. Wiedzia�, gdzie pope�- ni� b��d. Chyba straci� rozum, skoro z�o�y� podanie o sprowadzenie aparatury potrzebnej do dalszych eksperyment�w. Musieli wreszcie poj��, �e co� przed nimi ukrywa. Do tej pory rada uczelni chroni�a go przed dociekliwo�ci� Fastatu, jednak pro�ba o zakup drogich urz�dze� od kafir�w nie mog�a przej�� nie- zauwa�ona. Mo�e oskar�� go o zdrad�? Nie, chyba nie. Zachowa� przecie� wszelkie �rodki bezpiecze�- stwa. Zam�wienia kierowane by�y do kilku fabryk, w czterech chrze�cija�skich pa�stwach. Profesor za- mkn�� okno i rozejrza� si� po sali. Najpewniej ju� nigdy tu nie wr�ci. Inszallah10. Wszystko dzieje si� z woli Boga. Wyszed� na korytarz i ruszy� schodami na par- ter. Pok�j, w kt�rym obradowali Fakihowie, mie- �ci� si� tu� obok gabinetu rektora Madrasy11. Pro- fesor zapuka� delikatnie. Nikt mu nie odpowiedzia�. Ostro�nie uchyli� drzwi i zajrza� do �rodka. Po- mieszczenie by�o puste. Sko�czyli obrady i nie we- zwali go? C� to mog�o znaczy�? Sta� przez chwil� niezdecydowany, wreszcie podszed� do s�siednich drzwi. Zapuka� i, tym razem nie czekaj�c na wezwa- nie, wszed� do �rodka. John Smith, rektor najwi�k- szej uczelni w mie�cie, siedzia� za biurkiem i rozma- wia� przez telefon. Hopkins zatrzyma� si� niepewnie 10 arab. je�li b�g zechce 11 muzu�ma�ska szko�a wy�sza w drzwiach, jednak Smith niemal�e natychmiast za- ko�czy� rozmow�, podni�s� si� z fotela i podszed� do kolegi. * Ahlan wa sahlan12, przyjacielu. Mi�o zn�w ci� widzie�. - Obj�� Hopkinsa i uca�owa� w oba policz- ki. * Sabah alkhair13. Tw�j widok raduje me serce - odpar� profesor. * Wiedzia�em, �e przyjdziesz, mamy kilka rzeczy do om�wienia. - Przywitawszy si� zgodnie ze zwy- czajem po arabsku, rektor zwr�ci� si� do Hopkinsa w ojczystym angielskim. Wr�ci� za biurko i uprzejmym gestem wskaza� przyjacielowi krzes�o. Zapowiada�a si� d�u�sza roz- mowa. - Co postanowili? - Hopkins nie ukrywa� zde- nerwowania. Smith obrzuci� go uwa�nym spojrzeniem, postu- ka� palcami o blat biurka i odezwa� si� pow�ci�gli- wie: - Fetwa14 nie zosta�a jeszcze wydana, ale wszyst- ko wskazuje na to, �e zostaniesz oczyszczony z za- rzut�w... Na twarzy uczonego odmalowa�y si� bezgranicz- ne zdumienie i rado��. - Jak tego dokona�e�? To prawdziwy cud! 12 arab. witaj 13 arab. dzie� dobry 14 opinia bieg�ego w prawie muzu�ma�skim w spornej kwestii teologicznej * Aby ocali� ci� od wi�zienia, podj�li�my pewne decyzje... - Rektor tej rado�ci nie podziela�, w jego g�osie wyra�nie s�ycha� by�o zak�opotanie i zdener- wowanie. * Decyzje? Jakie decyzje? - U�miech spe�z� z twarzy Hopkinsa. * Wiesz, drogi przyjacielu, �e chronili�my ci� jak d�ugo to by�o mo�liwe, lecz sprawy zasz�y za dale- ko... * O czym m�wisz? - Profesor patrzy� na Smitha z nietajon� obaw�. * Przekl�ci Fakihowie uznali, �e w�adze uczelni bra�y udzia� w spisku. Za��dali zamkni�cia wszyst- kich nieprawowiernych wydzia��w - o�wiadczy� tamten przygn�biony. * Co takiego?! - Hopkins poderwa� si� z krze- s�a. - Przecie� to niemo�liwe! * Owszem. Mo�liwe. Wiesz, kto rz�dzi Kalifa- tem. Ci ludzie nie chc� zrozumie�, dlaczego chrze- �cijanie tak bardzo nas wyprzedzili. Zamkn�li gra- nice, s�dz�c, �e w ten spos�b powstrzymaj� ich ekspansj�, lecz to w�a�nie oni niszcz� wszystko to, co mo�e nas przed ni� uchroni�. Od d�u�szego cza- su czekali na okazj�, aby dobra� si� nam do sk�ry. Wreszcie j� znale�li. * Jak� podj��e� decyzj�? - Uczony poczu� lodo- waty dreszcz. Przeczuwa� ju�, co us�yszy. * Wybacz, przyjacielu - powiedzia� smutno rek- tor. - Nie by�o innego wyj�cia. Powiedzia�em im o militarnym zastosowaniu twoich prac. Hopkins wyprostowa� si� gwa�townie. * Zrobi�e� to? - W jego oczach pojawi�o si� prze- ra�enie. - Naprawd� to zrobi�e�? * Musia�em ratowa� uczelni�. - Smith roz�o�y� bezradnie r�ce. - Postaraj si� mnie zrozumie�. * Skoro wyjawi�e� im nasz� tajemnic�, to dlacze- go jestem jeszcze wolny? Dlaczego nie zabrali mnie od razu? * Pr�bowa�em wyt�umaczy� im sens twoich ba- da�, ale ci idioci niczego nie zrozumieli. Uznali pewnie, �e pr�buj� ich oszuka�, by powstrzyma� zamkni�cie uczelni. Wyrazili jednak zgod�, �eby na temat prowadzonych przez ciebie eksperyment�w wypowiedzieli si� specjali�ci. * Pr�dzej czy p�niej wszystko zrozumiej�... - Hopkins zacisn�� usta. - Co mam teraz robi�? * Nie wiem, przyjacielu. Allach nie bez powodu obdarzy� ci� niepospolitym rozumem. Zdaj si� na niego. Wierz�, �e nie pozwoli, by tw�j geniusz s�u- �y� z�u. * Zniszcz� ca�� dokumentacj�. Zniszcz� wszyst- ko, aby nie pozosta� najmniejszy �lad! - W g�osie Hopkinsa pojawi�a si� rozpacz. * My�lisz, �e to co� da? Masz przecie� rodzin�, wiesz, co potrafi� ci dranie. * Mo�e nasi przyjaciele zaradz� nieszcz�ciu? M�wi�e�, �e ukryj� wyniki moich prac przed Muta- zylitami... * Wszystko, co pomy�li cz�owiek, Allach mo�e zmieni�. Sp�nili�my si� mo�e o kilka dni, mo�e o miesi�c, a mo�e o rok. * Kiedy po mnie przyjd�? - spyta� profesor. * Powiedzieli, �e jeszcze dzi� wezwany zostaniesz na przes�uchanie. * S�dzisz, �e powinienem z nimi wsp�praco- wa�? - Profesor nawet nie pr�bowa� ukrywa� ogar- niaj�cej go rezygnacji. * Oszukiwa�e� sam siebie, drogi przyjacielu. Jak zamierza�e� doko�czy� badania bez ich pomo- cy? Potrzebne s� wielkie pieni�dze, kt�rych my nie mamy. * Domy�lasz si� chyba, co zrobi� z wynikami moich prac... * Pami�taj, �e ka�dy z nas jest tylko narz�dziem w r�ku Allacha. Jeste� jego wybra�cem i to on wska- zuje ci drog�. Musisz ni� i��. Je�li jest twoim prze- znaczeniem uwolni� wielk� si��, to tak si� stanie. Nie unikniesz nieuniknionego. Profesor opu�ci� g�ow�. - Mo�e masz racj� - powiedzia� po chwili. - Mo�e tak w�a�nie mia�o by�? Major Gruber sta� na skraju rozleg�ego placu po- stojowego, po�o�onego przed okaza�ym budynkiem dubli�skiej Madrasy. Jego mundur oficera Fastatu wzbudza� powszechny szacunek. Przechodnie milkli, zerkaj�c ukradkiem na czterech policjant�w, kt�rzy towarzyszyli oficerowi. Wiedzieli, co oznacza ten wi- dok. Znowu kogo� aresztuj�. Ostatnimi czasy zda- rza�o si� to coraz cz�ciej. Pewnie tym razem ofiar� wszechw�adnego Fastatu padnie kto� z uczelni. Gruber ignorowa� ciekawskie spojrzenia. Sta� nieruchomo, przygl�daj�c si� uwa�nie ka�demu, kto opuszcza� budynek uczelni. - Jest! - powiedzia� nagle. - Zd��yli�my. * * * Komandosi, pozornie bez wi�kszego zainteresowa- nia, obserwowali oty�ego, przygarbionego cz�owie- ka, kt�ry zasiada� w�a�nie za kierownic� starego, lecz dobrze utrzymanego Toora 420. - Dzi� pi�tek, jedzie pewnie do meczetu - ode- zwa� si� Ditrich. Gruber spojrza� na zegarek. * Jedenasta czterdzie�ci. Wr�ci do domu oko�o pierwszej, mamy wi�c godzin� czasu. - Major rozej- rza� si� po placu. * Kt�rego bierzemy? - Sier�ant omi�t� wzrokiem samochody. * Ten b�dzie odpowiedni. - Gruber ruchem g�o- wy wskaza� podniszczonego granatowego kobuza. Komandosi podeszli do samochodu. Stan�li ple- cami do pojazdu, os�aniaj�c sier�anta. Min�o kilka sekund i Freitag by� ju� w �rodku. Silnik zawarcza� ha�a�liwie. Chwil� p�niej kobuz opu�ci� plac i skie- rowa� si� ku po�udniowym dzielnicom miasta. * * * Profesor Hopkins prowadzi� swojego toora szerok� drog�, biegn�c� w stron� g�r Habban. Po�udniowa modlitwa nie przynios�a mu ukojenia. Teraz dopie- ro poczu�, jak bardzo zm�czy� go dzisiejszy pora- nek. Wielkie napi�cie, w jakim �y� od kilku tygo- dni, dawa�o zna� o sobie coraz cz�stszym k�uciem pod �opatk�. Mia� ju� pi��dziesi�t lat i spor� nadwa- g�. Lekarze ostrzegali, �e grozi mu zawa�, zalecaj�c zmian� trybu �ycia, a przede wszystkim unikanie stresu. Nie powinien si� tak denerwowa�. Jak jednak zachowa� spok�j, gdy ca�e jego dotychczasowe �ycie leg�o w gruzach? Pr�bowa� uporz�dkowa� my�li, lecz jako� mu to nie wychodzi�o. Wszystko wydarzy�o si� tak nagle. Co z nim b�dzie? Co stanie si� z jego rodzin�? Jest jeszcze wolny czy te� wpad� ju� w tryby pot�nej machiny pa�stwowej, przed kt�r� ucieka� tyle cza- su? Oszukiwa� si�, my�l�c, �e uchroni swoje odkry- cie przez g�upcami sprawuj�cymi w�adz�. I c� by uczyni�, gdyby nawet doprowadzi� rzecz do ko�ca? Nie by� tch�rzem, ale przera�a�a go wizja pobytu w lochach Domu Wio�larzy15. Pr�dzej czy p�niej zmusz� go do wsp�pracy. A mo�e nale�y po prostu zaufa� Bogu, jak radzi� Smith? Skr�ci� w w�sk� drog�, prowadz�c� do po�o�one- go u st�p g�r osiedla, zamieszkanego przez bogatych dubli�czyk�w. Okaza�e wille, zbudowane w hisz- pa�skim stylu, otoczone by�y rozleg�ymi ogroda- mi, w kt�rych zago�ci�a ju� jesie�. Profesor zatrzy- ma� toora przed bram� jednej z posiad�o�ci. Wysiad� z samochodu i ruszy� wolnym krokiem przez ogr�d. 15 dubli�ska siedziba Fastatu Gdy dotar� do drzwi, stan�� nagle. Przez przeszklo- n� �cian� salonu dostrzeg� kilku ludzi, kt�rzy zrzu- cali w�a�nie ksi��ki z p�ek. Poczu�, �e zaczyna bra- kowa� mu powietrza. Wi�c ju� s�. - Profesor William Hopkins? - Us�ysza� nagle zimny g�os. Obr�ci� si� gwa�townie. Sta� przed nim wysoki, barczysty oficer Fastatu. * Tak, to ja - odpar� z wysi�kiem. W jednej chwili zrozumia�, �e jego rozwa�ania o stawianiu oporu by�y czystym szale�stwem. Ten cz�owiek wy- gl�da� na kogo�, kto potrafi zabi� z u�miechem na twarzy. * Prosz� do �rodka. - Oficer m�wi� po arabsku, z hiszpa�skim akcentem. Weszli do salonu. Profesor zamar� na widok zniszczonego ksi�gozbioru, kt�ry by� jego dum�. Dw�ch policjant�w przegl�da�o dok�adnie ka�d� ksi��k�, odk�adaj�c niekt�re z nich na bok. Dw�ch innych pakowa�o do szarych work�w zawarto�� sza- fy wype�nionej zapiskami. * Willy! - Z sofy poderwa�a si� starsza �ona pro- fesora. - Co tu si� dzieje?! Czego chc� ci ludzie?! - Pr�bowa�a podej�� do m�a, lecz jeden z policjan- t�w, brzydal o twarzy naznaczonej �ladami ospy, zatrzyma� j� w p� kroku. * Pu��! - pad� kr�tki rozkaz. Policjant odst�pi� od kobiety. * Helen, co z dzie�mi? - spyta� szybko Hopkins. - Jest z nimi twoja druga �ona. Profesor wystraszony spojrza� na oficera. - Prosz� nie robi� im krzywdy. Oddam ca�� do- kumentacj� i b�d� wsp�pracowa�. W�adze uczelni powiadomi�y mnie o decyzji Fakih�w. Zgadzam si� na wsp�prac� - powt�rzy�. Policjanci zamarli w bezruchu. Przez twarz ofice- ra przemkn�� ledwie dostrzegalny cie� zdziwienia. * Przygotujcie si� do wyjazdu, ruszamy za kwa- drans - rzuci� kr�tko. * Kwadrans? - zaprotestowa� Hopkins. - W ci�- gu kwadransa... * Zabierzcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy. - Tamten nie zamierza� dopu�ci� do jakichkolwiek sprzeciw�w. Profesor pochyli� g�ow� i poci�gn�� skamienia- �� z przera�enia �on�. Jeden z policjant�w ruszy� za nimi. * * * Tr�jka komandos�w spogl�da�a z niedowierzaniem na drzwi, za kt�rymi znik� profesor. - O czym on m�wi�? - spyta� sier�ant Freitag. - Czy�by... Major pokr�ci� g�ow�. * Zd��yli�my w ostatniej chwili - powiedzia� ci- cho. - Oni ju� wiedz�. * My�li pan, �e... - sier�ant nie doko�czy�. - Dit- rich i Gruby, worki do samochodu, spieprzamy st�d! * Do zmierzchu jeszcze sze�� godzin. Gdzie si� schowamy? - spyta� nerwowo Gruby. - Plan awaryjny. - Major skin�� na Freitaga. - Podstaw samochody pod drzwi. Reszta niech zajmie si� rodzin�. I niech im w�os z g�owy nie spadnie. * * * Rodzina profesora sta�a na pogr��onej w nocnym mroku pla�y, pilnowana przez policjant�w, kt�- rzy zamienili swoje mundury na dziwne, wyko- nane z ciemnego materia�u kombinezony. M�od- sza z �on tuli�a dw�jk� pop�akuj�cych dzieci. Sam uczony przygl�da� si� w zdumieniu ludziom, kt�rzy porwali ich z domu, przetrzymywali w �mierdz�cej szopie kilka godzin, a teraz najwyra�niej zamierzali wywie�� z wyspy. Wyt�y� wzrok, spogl�daj�c na morze. Nie dostrzeg� jednak �adnej �odzi. Kim oni byli? Mo�e to jego przyjaciele postanowili przyj�� mu z pomoc�? Dlaczego jednak nie powiadomili go o ucieczce? * Willy - szepn�a starsza �ona. - Porozmawiaj z nimi. Strasznie si� boj�. Zapytaj dok�d nas zabie- raj�? * Uspok�j si�. - Profesor zamilk� na widok ofice- ra, kt�ry wy�oni� si� nagle z ciemno�ci. Gruber zatrzyma� si� nad brzegiem. Spojrza� na zegarek, potem na morze. Po chwili podbieg�o do niego dw�ch komandos�w. * Wszystko w porz�dku? - spyta� kr�tko major. * W porz�dku - odpar� Gruby. - Zepchn�li�my oba graty z urwiska. Zanim je odnajd�, b�dziemy ju� daleko. * Pakujcie wyposa�enie. Zaraz odp�ywamy. - Major przygl�da� si� przez chwil� za�adunkowi, po czym podszed� do wystraszonych cywil�w. * Nie b�jcie si�, nic wam nie grozi, pod warun- kiem, �e wasze zachowanie nie ulegnie zmianie. * Kim jeste�cie? - spyta� podejrzliwie Hopkins. - Odnosz� wra�enie, �e nie macie nic wsp�lnego z po- licj�. * Twoje spostrze�enie jest s�uszne. - Gruber u�miechn�� si� nieznacznie. - Nie jeste�my policjan- tami. Jeste�my oddzia�em specjalnym Zakonu Krzy- �ackiego. * Chrze�cijanie? - Profesor wygl�da� na oszo�o- mionego wiadomo�ci�. - Czego od nas chcecie? * Za chwil� znajdziemy si� na pok�adzie okr�tu podwodnego, kt�rym pop�yniemy do K�nigsber- ga, gdzie oczekuj� ci� nasi naukowcy. Uznali�my, �e taki talent nie mo�e marnowa� si� na podrz�dnym uniwersytecie. W tej samej chwili na morzu b�ysn�o �wiat�o. * Majorze! Jest sygna�! - krzykn�� po niemiecku Ditrich. * Profesorze, zapraszam. - Major Gruber wska- za� ko�ysz�cy si� na falach ponton. William Hopkins uj�� za r�ce c�rk� i syna. Spoj- rza� jeszcze za siebie, westchn�� ci�ko i z opuszczo- n� g�ow� ruszy� na brzeg. Jego �ony, zbyt przera�o- ne, by protestowa�, pod��y�y za nim. * Sprawdzi�e� pla��? - Major spojrza� na sier�an- ta sk�adaj�cego w�a�nie przeno�ny reflektor. * Zabrali�my wszystko - potwierdzi� Freitag. - Odp�ywamy! Ponton, lawiruj�c w�r�d g�az�w, pomkn�� w stro- n� niewidocznego okr�tu. Rozdzia� 3 Pogranicze Zakonu Krzy�ackiego i Rzeczypospolitej 26 kwietna 1957 roku Nad rozleg�ymi lasami Bischofs- urwald16 zapad�a g��boka noc. Ze szczytu wysokiej, si�gaj�cej ponad korony drzew, drewnia- nej wie�y wartowniczej dw�ch �o�nierzy Grenzschutzu17 obserwowa�o brzozowy zagajnik, kt�ry w widmowym �wietle ksi�yca m�g� z powodzeniem uchodzi� za Siedliszcze upior�w. Starszy z �o�nierzy, kapral Otto Schmidt, zapali� papierosa i zerkn�� na podw�adne- go - knechta z jesiennego poboru. * Gustaw, wszystko w porz�dku? - zapyta� z nie- mal�e ojcowsk� trosk�. * W porz�dku. - Ch�opak wytar� spocone d�o- nie o mundur i, zorientowawszy si�, �e ten gest nie 16 Puszcza Biskupia. Po�o�ona na terenie Zakonu i wojew�dz- twa mazowieckiego 17 niem. stra� graniczna uszed� uwadze towarzysza, doda�: - Tylko... troch� si� denerwuj�. * Niepotrzebnie. - Otto uspokajaj�co klepn�� m�odego po ramieniu. - M�wi�em ci, �e nic nie ry- zykujesz. Nawet nie b�dziesz ich widzia�. * Ja tylko tak, og�lnie. - Gustaw prze�kn�� ner- wowo �lin�. * Nic si� nie martw. Moje s�owo, �e wszyst- ko b�dzie w porz�dku. - Kapral spojrza� na zega- rek. - Zejd� teraz na d�, za�atwi�, co trzeba, i zaraz wracam. To proste, prawda? * Tak jest. - Gustaw skin�� g�ow�. - B�d� na pana czeka�. Kapral z wpraw� zszed� po kilkunasto�okcio- wej18 drabinie i ruszy� w stron� brzeziniaka nale- ��cego ju� do Rzeczypospolitej. Mi�dzy drzewami bieg�a w�ska gruntowa droga, kt�r� bez trudu mo- g�y porusza� si� ci�ar�wki. Otto rozejrza� si� raz i drugi i, skrzywiwszy si�, z niezadowoleniem po- kr�ci� g�ow�. - Znowu si� sp�niaj� - mrukn�� pod nosem zrezygnowany. Si�gn�� do kieszeni mundurowej kurtki i wy- grzeba� z niej pogniecion� paczk�. Ruszy� wolno skrajem drogi, ca�y czas nas�uchuj�c. Po kilku- dziesi�ciu �okciach zagajnik ko�czy� si� jak uci�- ty no�em, zaraz za nim zaczyna� si� dwuletni so- snowy m�odnik. Otto przystan��. St�d widzia� ju� zarys wie�y wartowniczej, identycznej niemal z t�, 18 �okie�-0,98 cm w kt�rej sam pe�ni� s�u�b�. Wprawdzie doskonale zna� obsad� tamtej stra�nicy, cz�sto bowiem wymie- nia� z Rzeplitami papierosy na szynk� i w�dk�, lecz dzisiaj, kiedy mia� przechodzi� transport, wola� nie podchodzi� bli�ej. Pomi�dzy pogranicznikami pa- nowa�a cicha, niepisana umowa, �e w takim dniu ka�dy siedzi po swojej stronie. Zaci�gn�� si�, zas�aniaj�c �ar d�oni�. Nagle, w�r�d ciszy, pojawi� si� nowy d�wi�k. Odg�os silni- k�w wolno zbli�aj�cy si� do brzeziniaka. Otto rzuci� niedopa�ek i cofn�� si� szybko w stro- n� granicy krzy�ackiej. Stan�� niedaleko wie�y i za- cz�� obserwowa� wylot drogi. Nie min�a minuta, kiedy na polan� wjecha�y trzy kryte plandekami �u- bry z wygaszonymi reflektorami. Silniki samocho- d�w zamilk�y. Z pierwszej ci�ar�wki wyskoczy�o dw�ch ludzi z karabinami w d�oniach. Otto ode- tchn�� z ulg�. - Tutaj, do mnie! - zawo�a� po polsku. Tamci natychmiast odwr�cili si� w jego kierun- ku. * Otto? - odezwa� si� jeden z nich. * Pewnie, �e ja, pami�� ci doskwiera czy wzrok, co, So�tys? - Krzy�ak rozpozna� go w chwili, gdy tylko zobaczy� charakterystyczn�, przysadzist� syl- wetk� przemytnika. * Mi�o widzie�, jak dzielnie trwasz na posterun- ku, strzeg�c granic tej pi�knej krainy. - Z u�mie- chem na szerokiej twarzy So�tys wyci�gn�� r�k� w stron� pogranicznika. Jego kompan, wielkolud o wyj�tkowo poczci- wej fizjonomii by� bardziej wylewny. Obj�� Ottona i podrzuci� go w g�r�. * Puszczaj, Kuna, pogruchoczesz mi ko�ci! �e te� matka natura stworzy�a ci� na podobie�stwo tura a nie cz�owieka! - st�kn�� Schmidt. * Ja, m�j drogi Ottonku, niejednego profesora przewy�szam rozumem, ale los nie da� obj�� kate- dry. - Olbrzym roze�mia� si� serdecznie i klepn�� Krzy�aka w rami�. * Nadawa�by� si� na wyk�adowc� kopania ro- w�w, nied�wiedziu - burkn�� Otto, rozcieraj�c bo- l�ce miejsce. So�tys nie zwraca� uwagi na te przekomarzania i uwa�nie rozejrza� si� wok�. * Okolica czysta? - upewni� si�. * Wszystko w najlepszym porz�dku, spok�j i ci- sza - uspokoi� go Otto. - Gdzie Mateusz? * Ju� idzie. Zza ci�ar�wki wy�oni� si� wysoki m�czyzna w sk�rzanej kurtce. Pewnym i mocnym u�ciskiem d�oni przywita� pogranicznika. * Wszystko w porz�dku? - spyta� kr�tko. * Okolica czysta. - Otto niemal�e stan�� na bacz- no��. By�o co� takiego w tym cz�owieku, w spojrze- niu ch�odnych, niebieskich oczu, w ostrych rysach jego twarzy, znamionuj�cych pewno�� siebie, co na- rzuca�o dystans i zmusza�o do pos�uchu. * Jak tw�j nowy podw�adny? Sprawdzi�e� go? - Mateusz zni�y� g�os. * Jest troch� nerwowy, ale lubi pieni�dze - za- pewni� go Otto. * Sprawd� go mimo wszystko. Takiemu g�wnia- rzowi mo�e wpa�� do g�owy, �eby postara� si� o me- dal. - Mateusz spojrza� na zegarek. - Wybacz, Otto, zamarudzili�my w Wielbarku i musimy nadrobi� stracony czas. Id� z Kun�, on przeka�e ci twoj� dol�. I jeszcze jedno. - Z�apa� odchodz�cego Krzy�aka za rami�. - Dla twojego nowego kolegi przygotowali- �my podw�jn� stawk�. Nich wie, �e z nami op�aca si� wsp�pracowa�. * Na pewno doceni tw�j gest - powiedzia� z uznaniem Otto. - Do zobaczenia za miesi�c. * Niech los ci sprzyja. Chwil� p�niej nocn� cisz� zn�w zak��ci� mia- rowy warkot silnik�w. Z kabiny pierwszej ci�ar�w- ki wychyli� si� So�tys, daj�c znak, �e jest gotowy do odjazdu. �ubry ruszy�y wolno, kieruj�c si� na p�- noc - w g��b las�w, kt�re ci�gn�y si� nieprzerwanie a� pod Ortelsburg19. Otto sta� jeszcze przez chwil� obok drewnianej podpory stra�nicy, patrz�c, jak sa- mochody znikaj� w�r�d drzew. Na szczycie wie�y odjazd przemytnik�w obser- wowa� Gustaw. Gdyby Otto m�g� go teraz zoba- czy�, z pewno�ci� by�by zdumiony, poniewa� nie- pok�j i obawa m�odego knechta znikn�y bez �ladu. Upewniwszy si�, �e jego towarzysz jest na dole, ch�opak wyj�� ze skrzynki przeciwpo�arowej kr�t- kofal�wk�. 19 Szczytno - Ruszyli przed chwil�, kierunek: wie� Birke - powiedzia� cicho. * * * Le�na droga wiod�a przez podmok�e tereny w�r�d licznych jezior. Nadto zesz�ej nocy spad� obfity deszcz, kt�ry rozmi�kczy� grunt i uczyni� jazd� nie- zwykle uci��liw�. Ci�ar�wki z trudem pokonywa�y wykroty i wielkie ka�u�e. Niedaleko wsi Eichenwald kolumna wjecha�a na asfaltow� drog�, prowadz�c� do Ortelsburga i dalej w stron� Allenstein20. Jed- nak samochody nie pozosta�y za d�ugo na niezbyt ucz�szczanej drodze, po pi�ciu minutach skr�ci�y z powrotem mi�dzy drzewa. Dochodzi�a dziesi�ta wieczorem, gdy dotarli na skraj wioski Birke, le��cej nieopodal jeziora Saad. Wie� by�a niewielka, liczy�a zaledwie kilkadzie- si�t cha�up Nad osad� g�rowa� strzelisty ko�ci�ek, rzymskokatolicki. Zaraz za nim wida� by�o zabudo- wania sporego maj�tku, otoczone licznymi stawami rybnymi. Ci�ar�wki zatrzyma�y si� bezpo�rednio przed otwart� na o�cie� bram�. Przez chwil� zdawa- �o si�, �e nikt nie zauwa�y� przybysz�w. Nagle, nie wiadomo sk�d, przy szoferce pierwszego �ubra poja- wi� si� uzbrojony cz�owiek. - Od�� bro�, Waltor, to my. - Mateusz nie drgn�� nawet na widok skierowanej w jego stron� lufy. 20 Olsztyn Stra�nik odetchn�� z widoczn� ulg�. * Nareszcie - odezwa� si� po polsku, w gwarze wile�skiej. - Bali�my si� ju�, �e wpadli�cie w �apy Krzy�ak�w. * Z nami nie tak �atwo, przyjacielu. - Przemyt- nik wychyli� si� z szoferki i rozejrza�. - Gdzie reszta ch�opak�w? * S� wszyscy. - Waltor gwizdn�� na palcach. Natychmiast wok� zaroi�o si� od uzbrojonych po- staci. Mateusz kiwn�� g�ow� z uznaniem dla ich sprawno�ci i doskona�ej organizacji. To zawsze ce- ni� u Prus�w. Szczeg�lnie tych z klanu Kaunigas�w, najwi�kszego i najznakomitszego w ca�ym pa�stwie krzy�ackim, kt�rego pot�ga skupia�a si� nie gdzie indziej, a w�a�nie w tej niepozornej wiosce - siedzi- bie g�owy rodu. Przemytnicy wjechali na wielki dziedziniec. Za- trzymali samochody na wprost dworu i ruszyli na ganek, gdzie oczekiwa� na nich niewysoki, gru- by m�czyzna w szlacheckim stroju. By� to Witold Kaunigas - wnuk wielkiego Jagi Kaunigasa, przy- w�dcy najwi�kszego powstania pruskiego w 1916 roku. Witold niew�tpliwie wda� si� w dziada, cho� �agodny u�miech, goszcz�cy zwykle na nalanej twa- rzy, rumiane policzki i dwa podbr�dki, przydawa�y mu pozor�w jowialnego fajt�apy. Myli�by si� jednak ka�dy, kto da�by temu wizerunkowi wiary, i to myli� niebezpiecznie bardzo. Kaunigas bowiem odziedzi- czy� po przodkach stalowe nerwy, wol�, kt�rej si�a sta�a si� przys�owiowa, i odwag�, po��czon� z nie- wiarygodnym wr�cz sprytem. Te cechy nie tylko pozwoli�y mu zdoby�, szacunek swoich ludzi, ale te� skutecznie unika� krzy�ackiego wi�zienia. Jego posiad�o�� nachodzona by�a wielokrotnie, jednak za ka�dym razem intruzi odchodzili z kwitkiem, nie znajduj�c �adnych dowod�w na to, �e wspiera on zbrojne oddzia�y pruskie. Przemytnicy pochylili g�owy w powitalnym uk�onie, Witold odpowiedzia� tym samym. * Witajcie w moich skromnych progach, drodzy przyjaciele. - Prus m�wi� po polsku, z silnym kra- kowskim akcentem. * Witaj - odezwa� si� Mateusz. - Wybacz nasze sp�nienie. Drogi po wiosennych deszczach ca�ko- wicie rozmi�k�y. Niewiele brakowa�o, a utkn�liby- �my w b�ocie. Kaunigas skin�� ze zrozumieniem g�ow�. * Jakie� problemy na granicy? - spyta�. * Raczej wszystko w porz�dku. * Raczej? - W szarych oczach grubasa natych- miast b�ysn�a czujno��. - Czyli pewno�ci nie masz? * Miesi�c temu Krzy�acy zmienili jednego z po- granicznik�w - odpar� Mateusz. Kaunigas spojrza� na przemytnika z namys�em i machni�ciem r�ki przywo�a� jednego z ludzi. - Wzmocnijcie posterunki na drodze i ko�o sta- rego m�yna - nakaza�. Po czym, uj�wszy Mateusza za rami�, wprowadzi� go�ci do domu. Weszli do ogromnego salonu, urz�dzonego z mieszcza�skim przepychem. Meble gda�skie, najbardziej cenione w Europie, nadawa�y wn�trzu wyraz dostoje�stwa i powagi, �wiadcz�c o zamo�- no�ci gospodarza. �ciany zdobi�y portrety przedsta- wiaj�ce s�ynnych Prus�w. Na miejscu honorowym, nad przepi�knym kominkiem wisia� obraz przedsta- wiaj�cy bitw� pod Wormditt21, w kt�rej poleg� Jaga Kaunigas i kt�ra po�o�y�a kres marzeniom o wol- nych Prusach. - Uzna�em, �e po podr�y najstosowniejszy b�- dzie posi�ek. Siadajcie, prosz�. - Witold zaj�� miej- sce u szczytu suto zastawionego sto�u. - Szczeg�lnie polecam dzika, mi�so jest wspania�e, �wietnie przy- prawione z odrobin� zi�. Przemytnicy bardziej ni� skwapliwie skorzystali z zaproszenia. Przez d�u�sz� chwil� s�ycha� by�o je- dynie szcz�k sztu�c�w. - Jak interesy? - zapyta� So�tys, kiedy ju� zaspo- koi� pierwszy g��d. Kaunigas machn�� r�k�. - Ci przekl�ci Krzy�acy doprowadz� ten kraj do ruiny. Od miesi�ca ceny spadaj�, bo wszystkie kom- turie otworzy�y granic� dla importu z Rosji. Co- dziennie kilkadziesi�t ci�ar�wek dociera do Kr�- lewca, no i moi kierowcy odje�d�aj� z kwitkiem. Wiadomo, chc� mnie dranie boso pu�ci�, ale im si� nie uda. B�d� je�dzi� z moimi rybami dalej, a� do Warszawy i Torunia, a jak b�dzie trzeba, to jesz- cze dalej, na Litw� i do po�udniowych wojew�dztw Korony. Zbo�e te� nie sprzedaje si� tak jak dawniej, bo Kujawy zasypuj� nas ta�szym towarem. Najle- 21 Orneta piej idzie jeszcze produkcja, ale ci dranie podpalili tydzie� temu moje magazyny w Kr�lewcu. Sze��- set gotowych komplet�w mebli posz�o z dymem! Oczywi�cie by�o �ledztwo i nawet przyszed� do mnie taki jeden z policji, co to na g�bie mia� wypisane, �e pewnie sam ten ogie� pod�o�y�. D�ugo jednak nie m�g� zosta�, bo nast�pnego dnia w stoczni w Kr�- lewcu dosz�o do gro�nego po�aru. - Z�o�liwy ton wypowiedzi kontrastowa� z jak zawsze �agodnym u�miechem Prusa. - Ale do�� o tym. Powiedzcie le- piej, czy zrealizowali�cie moje zam�wienie? Mateusz odstawi� talerz i powiedzia� z namy- s�em: - By�o kilka problem�w, szczeg�lnie z karabi- nami Kania. Jest bardzo trudno zdoby� taki to- war. Wiesz pewnie, �e ceny ostatnio bardzo wzro- s�y, a nasi dostawcy nie chc� ryzykowa�. Rozumiesz wi�c, �e nie mo�emy odda� ich tanio. Kaunigas popatrzy� na Mateusza i mrugn�� po- rozumiewawczo. * Handel z tob� przypomina pchanie wozu wy�a- dowanego o�owiem. Wiesz, jak si� targowa�, �obuzie jeden, i wiesz, �e na tej broni zale�y mi szczeg�lnie. Ale pami�taj, jak b�dziesz pr�bowa� mnie oskuba�, zadzwoni� do kogo� innego. Nie tylko ty masz do- bre kontakty. * Drogi Witoldzie, ty z kolei wiesz, �e nikt nie ma takich kontakt�w jak ja. - Tym razem na suro- wej twarzy Mateusza zago�ci� u�miech. - S�dzisz, �e nie dotar�o do mnie, �e pr�bowa�e� tych innych mo�liwo�ci? Wsz�dzie odpowiedzieli ci, �e kani nie spos�b zdoby�. Proponowali inne, ale to ci� przecie� nie interesuje. Nie myl� si� chyba? Kaunigas spowa�nia�. * M�w, ile chcesz. * Dziesi�� tysi�cy mores�w - rzuci� Mateusz twardo. * Warte s� dziewi�� tysi�cy i ani grosza wi�cej. * Za dziewi�� tysi�cy dostaniesz pi��dziesi�t sztuk, a reszt� zabior� ze sob�. Jest kilku kupc�w, kt�rzy odprowadzali mnie t�sknym wzrokiem, kie- dy jecha�em do ciebie. * Dziewi�� tysi�cy, to moje ostatnie s�owo. * Dziewi�� tysi�cy i kilka informacji. * Jakich? * Chc� wiedzie�, do kogo uda� si� w Kr�lewcu w sprawie koncesji portowych. Jeden z moich klien- t�w jest bardzo zainteresowany tak� wiadomo�ci�. Ile i komu trzeba da�, �eby uzyska� pozwolenie na otwarcie sk�adu? Kaunigas odchyli� si� na krze�le. Znikn�� gdzie� jowialny t�u�cioch, a jego miejsce zaj�� nieodrodny wnuk Jagi. * Obawiam si�, �e taka wiadomo�� warta jest bardzo du�o pieni�dzy - powiedzia� wolno. * Jak du�ych? * Bardzo du�ych. Szczeg�lnie bior�c pod uwag�, �e dobrze j� sprzedasz. * Na ile j� wyceniasz? * Na dwa tysi�ce. Zostawiasz mi ca�y transport, a w zamian dostajesz osiem tysi�cy got�wk� i po- trzebn� ci informacj�. * Robienie interes�w z tob� jest czyst� przyjem- no�ci�. - Mateusz u�miechn�� si� odpr�ony. * Zatem zaraz wypr�bujemy te cude�ka. - Wi- told zatar� pulchne d�onie. * * * W zgodzie opu�cili salon. Na polecenie Kauniga- sa jego ludzie podnie�li plandeki �ubr�w i zacz�li wystawia� na �wirowy podjazd d�ugie drewniane skrzynie z plombami po bokach. Kuna poda� Pruso- wi gotowy do u�ycia karabin. By�a to bro� skonstru- owana w Kijowskich Zak�adach Uzbrojenia Lekkie- go i stanowi�a dum� ca�ej armii Rzeczypospolitej. Witold, z zadowoleniem, prze�adowa� i wycelowa�. - Celownik optyczny i zasi�g skuteczny do tysi�- ca �okci! To prawdziwe cude�ko! Chod�my na pole, musz� wypr�bowa�. Zanim jednak zd��yli ruszy� gdziekolwiek, na dziedziniec wpad� zadyszany ch�op. - Panie! - krzykn��, �api�c z trudem oddech. - Knechty stoj� na drodze! Witold zamar� z karabinem w d�oni. * Ilu? - spyta� spokojnie. * Trudno powiedzie�, cz�� stoi pod lasem! * Dadz� rad� przej��? - Witold wskaza� na prze- mytnik�w. Pos�aniec pokr�ci� g�ow�. - Nie ma mowy. Mo�e przez bagna da�oby rad�, ale ci�ar�wki na pewno nie przejd�. - Spogl�da� nerwowo na przyw�dc� klanu. * Nie chc� straci� dowod�w sukinsyny - mruk- n�� Kaunigas. * Co robimy? Mo�e by tak... - zacz�� stoj�cy obok Waltor. * �adnej walki. B�d� mieli pretekst, �eby spali� wie�. Niech wszyscy wracaj� do dom�w i udaj�, �e o niczym nie wiedz�. Zabierajcie skrzynie i wrzu�- cie je do staw�w, samochody pod wiat�! Szybko! * To nic nie da - odezwa� si� Mateusz. - Znajd� je, pr�dzej czy p�niej. * Mo�e tak, mo�e nie. - Witold spojrza� na Wal- tora. - Przeprowadzisz Rzeplitow przez bagna. Je�li z�api� ich tutaj, nie b�d� potrzebowali innych dowo- d�w. * Niech to szlag! - sapn�� gniewnie Kuna. - Kto sypn��? * A jak my�lisz? - W oczach Mateusza pojawi� si� zimny b�ysk. - Jak my�lisz? - powt�rzy� przez zaci�ni�te z�by. * Kawa� durnia z tego Ottona! Da� si� podej�� jak dzieciak! - So�tys te� nie mia� �adnych w�tpli- wo�ci. * A my razem z nim. - W g�osie Mateusza s�y- cha� by�o rosn�c� w�ciek�o��. * Do�� gadania! - uciszy� ich Kaunigas ostro. - Waltor wyprowadzi was na Star� Drog�, a stamt�d traficie ju� �atwo do Kiejsztan. Schronicie si� u mo- jego brata. * My�lisz, �e obstawili granic�? - spyta� niepew- nie Kuna. * Nawet nie pr�bujcie si� do niej zbli�a�. To nie s� idioci! Macie siedzie� cicho! - Witold nie dopu- �ci� do �adnych sprzeciw�w. Stanowczym gestem pchn�� Kun� w stron� Waltora. Od strony drogi do- biega� ju� warkot silnik�w. - Uciekajcie, te psy zaraz tu b�d�! * Do zobaczenia, Witoldzie, postaraj si� nie wpa�� w ich �apy - rzuci� jeszcze Mateusz i skin�� na swoich ludzi. - Idziemy! Szybko!