11879
Szczegóły |
Tytuł |
11879 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11879 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11879 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11879 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dariusz Spychalski
Krzy�acki poker
tom 1
Fabryka S��w
Lublin 2005
Copyright � by Dariusz Spychalski, Lublin 2005
Copyright � by Wydawnictwo Fabryka S��w Sp. z o.o., Lublin 2005
Wydanie I
ISBN 83-89011-24-7
Wszelkie prawa zastrze�one.
All rights reserved.
Ksi��ka ani �adna jej cz�� nie mo�e by� przedrukowywana,
ani w jakikolwiek inny spos�b reprodukowana czy powielana
mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub
magnetycznie, ani odczytywana w �rodkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Rozdzia� 1
Wschodnie wybrze�a Emiratu Irlandzkiego
25 pa�dziernika 1955 roku
Komandor Johan Gibert sta�
oparty o metalow� barier-
k�, okalaj�c� kiosk okr�tu
podwodnego, i wpatrywa�
si� z niepokojem w po-
kryte chmurami niebo.
Noc mia�a si� ku ko�cowi. Blada
po�wiata, widoczna na wschodzie, zwiastowa�a ry-
ch�e nadej�cie dnia. Morze by�o spokojne - �agod-
ne fale uderza�y miarowo w kad�ub �Hermana von
Salzy". Dow�dca zapali� nerwowo papierosa i zerk-
n�� w d�. Przy wielkim pontonie, zajmuj�cym ca��
szeroko�� pok�adu, trwa�a gor�czkowa krz�tanina.
Dw�ch ludzi, pochylonych nad silnikiem, wlewa�o
do miniaturowego zbiornika paliwo, dw�ch innych
sprawdza�o w po�piechu zawory powietrza, miesz-
cz�ce si� na dziobie jednostki. Z ust komandora pa-
d�o st�umione przekle�stwo.
Odwr�ci� si� w stron� pierwszego oficera.
- We� kilku ludzi i pom� im z za�adunkiem! Ci
durnie z Sonderkommando1 my�l� pewnie, �e m�j
Herman jest niewidzialny!
Porucznik Hase skin�� g�ow�, przetar� zaczer-
wienione z niewyspania oczy.
* Nasi dzielni komandosi grzebi� si� jak muchy
w smole! - mrukn�� nie bez z�o�liwo�ci.
* Id��e wreszcie! - Gibert machn�� niecierpliwie
r�k�. - Im szybciej ich si� pozb�dziemy, tym szyb-
ciej b�dziemy mogli po�o�y� si� na dnie!
Hase zbieg� na pok�ad. Komandor powr�ci� do
obserwacji nieba. Nie obawia� si� okr�t�w wojen-
nych, kt�re sporadycznie patrolowa�y wschodnie
wybrze�a Irlandii, a samolot�w. Na p�ytkich przy-
brze�nych wodach okr�t podwodny by� dla nich wy-
marzonym celem. Gibert westchn�� ci�ko. Ten de-
speracki rejs wystawi� jego i ca�� za�og� na ci�k�
pr�b�. Pokonali prawie dwa tysi�ce mil morskich
w ci�gu zaledwie o�miu dni, dotarli szcz�liwie do
brzeg�w Emiratu i, gdy cel podr�y by� ju� na wy-
ci�gni�cie r�ki, spotka�o ich co� takiego! Konw�j
Pielgrzymkowc�w p�yn�cych do Ghazzah2 zmu-
si� �Hermana von Salz�" do zmiany kursu. Stracili
dwie niezwykle cenne godziny. Wy�adunku powin-
ni dokona� w nocy i pod os�on� bezpiecznych ciem-
no�ci po�o�y� si� na dnie, tymczasem zbli�a� si�
�wit, a oni wci�� tkwili w niewielkiej odleg�o�ci od
brzegu.
1 niem. jednostka specjalna
2 Gaza - miasto w Kalifacie Bagdadzkim
Na pok�adzie kiosku stan�� cz�owiek ubrany
w ciemny kombinezon. By� to m�czyzna czterdzie-
stoletni, barczysty, o szczup�ej twarzy i zimnym,
twardym spojrzeniu.
* Komandorze, za chwil� ruszamy. Zsynchroni-
zujmy zegarki, jest sz�sta pi�tna�cie. - Major Hans
Gruber, dow�dca Sonderkommando, odchyli� brzeg
r�kawa, by spojrze� na po�yskuj�c� blado, fosforyzu-
j�c� tarcz�.
* Potwierdzam, sz�sta pi�tna�cie. - Gibert skin��
g�ow�. - Jeste�cie gotowi? Nie mog� d�u�ej czeka�.
* Prosz� jeszcze o pi�� minut, zaraz ko�czymy. -
Gruber zerkn�� na pok�ad, gdzie kilku marynarzy
przenosi�o wyposa�enie grupy na unosz�cy si� przy
burcie okr�tu ponton.
* Niczego nie zapomnieli�cie? W po�piechu �a-
two co� przeoczy�. - W g�osie Giberta pojawi�o si�
rozdra�nienie.
* Bez obaw - odpar� spokojnie major. - Moi lu-
dzie zadbali o wszystko.
Komandor zmiesza� si� wyra�nie.
* Przepraszam. Nie mog� powiedzie�, �ebym by�
spokojny, ka�da minuta zw�oki nara�a okr�t i ludzi.
* Rozumiem pana doskonale. Dokona� pan praw-
dziwego cudu, docieraj�c tu w tak kr�tkim czasie.
* Zrobi�em co by�o w mojej mocy - stwierdzi�
Gibert, lekkim skinieniem g�owy dzi�kuj�c za uzna-
nie. - Mam nadziej�, �e zd��yli�my...
* Musimy by� dobrej my�li. - Ton Grubera wy-
ra�nie sugerowa� dezaprobat� dla tego typu w�tpli-
wo�ci.
Gibert nie zamierza� si� z nim k��ci�. Popatrzy�
w d�. Za�oga �Hermana von Salzy" schodzi�a w�a-
�nie pod pok�ad.
* Niech B�g ma was w opiece. Wasz los w jego
r�kach. - U�cisn�� d�o� majora.
* Do zobaczenia, komandorze. Je�li wszystko
p�jdzie dobrze, spotkamy si� za dwana�cie godzin.
Komandos wpar� wios�o w �lisk�, ociekaj�-
c� wod� krzywizn� zbiornika balastowego okr�tu,
z wysi�kiem odepchn�� ci�ki, wy�adowany ponton,
kt�ry fale wci�� stara�y si� rzuci� na burt�. Zakasz-
la� uruchamiany silnik, po chwili jego odg�os prze-
szed� w jednostajny terkot.
* Komandorze, okr�t gotowy do zanurzenia! -
Porucznik Hase, stoj�c nad otwartym w�azem, spo-
gl�da� niecierpliwie na dow�dc�. Ciemna sylwetka
pneumatycznej �odzi znikn�a ju� w mroku, jesz-
cze dobiega� odg�os silnika, lecz i on cich� coraz bar-
dziej.
* Odp�ywamy do punktu B i schodzimy na
dno! - Ockn�� si� Gibert. - Dzi�ki, Bo�e, wielkie
dzi�ki.
* * *
Fale poczyna�y si� za�amywa�, mi�dzy grzbietami
pojawi�a si� kipiel bia�ej piany. Sternik zd�awi� prze-
pustnic�. Wybrze�e bywa�o zdradliwe, pe�ne ska�
i ostrych g�az�w, kt�re mog�y rozpru� gumowan�
tkanin� pontonu zanim za�oga zd��y�aby cokolwiek
zauwa�y�. Wszyscy wpatrywali si� przed siebie, usi-
�uj�c przebi� wzrokiem szaro�� przed�witu.
Skalista pla�a wy�oni�a si� nagle.
- Silnik stop! Chwytajcie za wios�a!
Zapad�a cisza, przerywana tylko szumem przy-
boju pomi�dzy wielkimi g�azami i skrzypieniem
wiose� w dulkach. Dw�ch �o�nierzy, omijaj�c sta-
rannie przeszkody, prowadzi�o ponton do brzegu.
Wreszcie dno zaszura�o o kamienie i nag�e szarp-
ni�cie obwie�ci�o koniec podr�y.
- Do roboty!
�o�nierze, ustawieni jeden obok drugiego, poda-
wali sobie z r�k do r�k nieprzemakalne worki, kt�-
re utworzy�y poka�n� piramid�. Trzech, brodz�c
po pas w lodowatej wodzie, wyci�gn�o ponton na
brzeg. Rozleg� si� syk odkr�canego zaworu powie-
trza. Gumowa ��d� pocz�a szybko wiotcze�.
- Tam! - Sier�ant Hugo Freitag, niski m�czyzna
o twarzy naznaczonej �ladami ospy, wskaza� odci-
nek pla�y po�o�ony poza zasi�giem fal. Przeci�gn�li
ponton pomi�dzy ska�y. Dw�ch z nich si�gn�o po
saperki, pokrywaj�c materia� warstw� piasku, kolej-
ny zdemontowa� silnik, z�o�y� go ostro�nie do nie-
wielkiej skrzynki i zamkn�� starannie wieko.
Sier�ant obserwowa� przez chwil� prac� �o�nie-
rzy, po czym podszed� do sterty work�w. Odszu-
ka� najmniejszy i wyj�� z niego szar�, we�nian� tu-
nik�, tradycyjny ubi�r ch�op�w, zamieszkuj�cych
wschodni� cz�� Emiratu Irlandzkiego.
- Dla pana, majorze. - Poda� str�j dow�dcy.
- Dzi�kuj�. - Gruber szybko zdj�� kombinezon
i poda� go Freitagowi.
Sier�ant uj�� worek pod pach� i ruszy� mi�dzy
ska�y. Kilka minut p�niej czterech komandos�w,
przebranych za irlandzkich ch�op�w, stan�o przed
dow�dc�.
- Jeste�my gotowi - zameldowa� Freitag.
Gruber omi�t� uwa�nym spojrzeniem pla��. Gdy
uzna�, �e wszystko jest w porz�dku, spojrza� na ze-
garek i podni�s� jeden z work�w wype�nionych wa-
rzywami.
- Od tej chwili ani s�owa po niemiecku. Jasne?
�o�nierze przytakn�li milcz�co.
- Zatem w drog�. - Major zarzuci� worek na ple-
cy. - Zosta�o nam niewiele czasu.
* * *
Szli g�siego, �rodkiem brukowanej drogi, biegn�cej
przez rozleg�e pastwiska, le��ce po�r�d niewyso-
kich g�r Habban, kt�rych szczyty gin�y w poran-
nej mgle. Niebo zasnuwa�y nadci�gaj�ce z zachodu
g�ste chmury. Dokuczliwe zimno wciska�o si� pod
przesi�kni�te wilgoci� tuniki. Klekot drewnianych
sanda��w ni�s� si� echem po okolicy. Dotarli w�a-
�nie do mostu nad niewielkim strumieniem, gdy od
strony widocznych w oddali zabudowa� dobieg�o
ujadanie ps�w. Gruber ruchem d�oni zatrzyma� od-
dzia�. Komandosi obserwowali spor� wie�, po�o�o-
n� u podn�a �agodnego wzniesienia. Kilkadziesi�t
mocno zapuszczonych zagr�d ch�opskich otacza�y
ko�lawe p�oty, z szop przylegaj�cych do cha�up do-
chodzi�o �a�osne pobekiwanie owiec. Po�rodku wsi,
nieopodal starego cmentarza, wznosi� si� male�ki,
pobudowany z kamienia ko�ci�. Celtycki krzy�, wi-
doczny na dachu budowli, odznacza� si� wyra�nie
na tle pochmurnego nieba.
- To An Chloch Liath, jeste�my ju� blisko celu -
powiedzia� cicho Zygfryd Szczupak, wysoki brunet
o bystrym spojrzeniu.
. - Majorze, zabierajmy si� st�d. Kundle pobudz�
tubylc�w. - Sier�ant Freitag popatrywa� z niepoko-
jem w stron� zabudowa�.
* Bez nerw�w. - Gruber kt�ry� ju� raz zerkn��
na zegarek i zmarszczy� czo�o. - Si�dma dwadzie-
�cia. Pozosta�a nam nieca�a godzina.
* Idziemy przez wzg�rza? - spyta� Otto Peltz, ja-
snow�osy olbrzym, z racji sporej tuszy ma�o orygi-
nalnie nazywany Grubym.
* Nie ma takiej potrzeby. Zd��ymy. - Major, nie
ogl�daj�c si� za siebie, ruszy� �wawo.
* Przyjemna okolica - odezwa� si� po chwili chu-
dzielec Ditrich, maszeruj�cy obok Grubera. - Przy-
pomina troch� Bieszczady albo Krym.
* Na Krymie �an ziemi kosztuje tyle, co tu p�
powiatu. - Sier�ant Freitag spogl�da� z niesmakiem
na ostatnie zabudowania wsi. - Pr�du te� pewnie
nie maj�.
* Przesta�cie gl�dzi� i wyci�gnijcie krok. Nie
czas teraz na pogaduszki - przerwa� im dow�dca.
�o�nierze przy�pieszyli znacznie, kieruj�c si� ku
prze��czy, za kt�r� le�a� cel ich wyprawy.
Okolica wygl�da�a teraz zupe�nie inaczej. Pa-
stwiska ust�pi�y miejsca poletkom warzywnym,
w znacznej odleg�o�ci od drogi pojawi�o si� wi�cej
budynk�w. Prawie wszystkie by�y do siebie podob-
ne. Kryte strzech� cha�upy, otoczone lichymi zabu-
dowaniami gospodarskimi. Na pierwszy rzut oka
wida� by�o, �e chrze�cija�ska ludno��, zamieszku-
j�ca okolice Dublina, nie nale�a�a do zamo�nych.
Dwie mile dalej, prowadz�ca znad morza droga za-
kr�ca�a na p�noc.
W oddali, pomi�dzy wzg�rzami, pojawi�y si�
wie�e miasta An-Nabuk. W�a�ciwie nie by�o to mia-
sto, lecz spora osada za�o�ona, jak setki innych,
w czternastym wieku, gdy Arabowie przyst�pili do
kolonizacji wyspy. �redniowieczne mury obronne,
otaczaj�ce An-Nabuk, by�y jedyn� pozosta�o�ci�
fortu. Z czasem przekszta�ci� si� on w miasteczko,
kt�re, posiadaj�c po��czenie kolejowe z niedalek�
stolic�, prosperowa�o ca�kiem nie�le.
Dochodzi�a �sma rano, gdy oddzia� majora Gru-
bera dotar� do po�o�onego pod murami obskurne-
go osiedla, zamieszkanego przez biedot�. Z pobli-
skiego meczetu dochodzi�y nawo�ywania muezina,
wzywaj�cego wiernych na porann� modlitw�. �o�-
nierze szybko min�li otwart� na o�cie� bram� i we-
szli w w�sk� uliczk�, prowadz�c� do g��wnego placu
osady. Mimo wczesnej pory, panowa� tu ju� spo-
ry ruch. Sklepikarze otwierali w�a�nie swoje kra-
my, upchni�te jeden przy drugim wzd�u� ca�ej uli-
cy. Przej�cie by�o tak w�skie, �e ledwie dw�ch ludzi
mog�o min�� si� swobodnie. �o�nierze przeszli
kilkadziesi�t jard�w g��wn� ulic� osady i skr�cili
w cuchn�cy zau�ek, kt�ry prowadzi� wprost do bu-
dynku dworca.
- Po�pieszcie si�! Poci�g odje�d�a za osiem mi-
nut! - Gruber, mokry od potu, zacz�� biec.
Min�li magazyny, ci�gn�ce si� wzd�u� tor�w,
i wpadli na peron.
Rozleg�y plac przed budynkiem wype�nia� t�um
ludzi odzianych w we�niane tuniki. Wi�kszo�� drze-
ma�a na koszach i p�katych workach, kilku rozma-
wia�o cicho, spogl�daj�c z ciekawo�ci� na przyby-
sz�w. Major Gruber, staraj�c si� nie tr�ci� �adnego
ze �pi�cych, znikn�� w wej�ciu. Komandosi z�o�yli
worki i, podobnie jak reszta tubylc�w, usiedli wprost
na ziemi.
* Jednak zd��yli�my - powiedzia� z ulg� Gruby.
* Macie ochot�? - Freitag si�gn�� do worka, wyj-
muj�c z niego owini�te w lnian� szmatk� p�askie
placki, kt�re w Irlandii uchodzi�y za chleb.
* Nie znosz� ich �arcia - mrukn�� Gruby.
* Bierz - rzuci� kr�tko sier�ant. - Musimy za-
chowywa� si� tak jak oni.
Jedz�c w milczeniu, obserwowali otaczaj�cych
ich ludzi. Wszyscy niemal, pr�cz kilku angielskich
robotnik�w, doje�d�aj�cych do pracy w stolicy Emi-
ratu, byli Irlandczykami, zamieszkuj�cymi g�ry
Habban - jedyne miejsce na ca�ej wyspie, w kt�rym
ludno�� chrze�cija�ska stanowi�a wi�kszo��. Z od-
dali dobieg� przeci�g�y gwizd. Po chwili, z przera�-
liwym zgrzytem hamulc�w, na peron wtoczy�a si�
stara lokomotywa.
* Gdzie on jest? - Gruby spogl�da� ze z�o�ci� na
budynek dworca.
* Ju� idzie. - Sier�ant wskaza� na majora, kt�ry
z biletami w gar�ci wpad� na peron.
Komandosi zaj�li miejsca w ostatnim wago-
nie w�r�d kilkunastu Irlandczyk�w, kt�rzy, usa-
dowiwszy si� na siedzeniach, natychmiast zapadli
w drzemk�. Wagonami szarpn�o. Poci�g ruszy�. Do
stolicy Emiratu mia� pi�tna�cie mil.
Rozdzia� 2
Al-Dublin. Stolica Emiratu Irlandzkiego
25 pa�dziernika 1955 roku
Wisz�ce nad miastem chmu-
ry zapowiada�y deszcz.
T�um podr�nych opu�ci�
ju� dworzec i, min�wszy
budynki magazyn�w ko-
lejowych, podzieli� si� na dwie
grupy. Anglicy, doje�d�aj�cy do pracy
w Dublinie, pod��yli w stron� wielkiego osiedla po-
nurych, dziewi�tnastowiecznych kamienic, skupio-
nych wok� jednego z trzydziestu meczet�w miasta.
Irlandczycy za� ruszyli przez opustosza�e ulice New
York3 w stron� bazaru nieopodal nabrze�a. Mimo
ch�odu, w powietrzu unosi� si� niezno�ny od�r
rynsztok�w.
3 Dzielnica Al-Dublin. Za�o�ona w XIV wieku przez prze-
siedlonych do Irlandii uczestnik�w antyarabskiego buntu
w angielskim mie�cie York.
Zabite deskami okna �wiadczy�y, �e mieszka�-
cy bezpowrotnie opu�cili zdewastowane budynki.
Kiedy w 1922 roku po��czona flota Francji i Nider-
land�w z�ama�a ostatecznie pot�g� morsk� Zachod-
niego Kalifatu4, sko�czy�y si� �upie�cze wyprawy na
chrze�cija�skie wybrze�a, a wraz z nimi i bogactwo
dzielnicy portowej, niegdy� najwi�kszego w Europie
targu niewolnik�w. Z dawnej �wietno�ci nie pozo-
sta� ju� nawet najdrobniejszy �lad, jedynie kroki po-
dr�nych wype�nia�y echem pustk� popadaj�cych
w ruin� dom�w.
Na ko�cu uliczki, po�r�d resztek mur�w zabez-
pieczonych niskim p�otem, otwiera� si� widok na
najwi�kszy port Emiratu Irlandzkiego. W odda-
li, przes�oni�te kratownicami d�wig�w, majaczy-
�y sylwetki okr�t�w wojennych. Kilka minut p�-
niej t�um, w�druj�cy z dworca, dotar� na East Jetty5,
gdzie cumowa� wielki Pielgrzymkowiec, na kt�rego
pok�adzie ka�dy muzu�manin z Zachodu powinien
znale�� si� cho� raz w �yciu.
Setki ludzi, zebranych na nabrze�u, oczekiwa�o
na zaokr�towanie. S�dz�c po ich skromnych stro-
jach i niewielkim baga�u, sk�adaj�cym si� przewa�-
nie z jednej walizki, byli to zapewne najbiedniejsi
mieszka�cy Irlandii. Podr� do Mekki poch�ania�a
cz�sto oszcz�dno�ci ca�ego ich �ycia. Bezpo�rednio
przy trapie trwa�a zwyk�a, drobiazgowa kontrola
4 Zachodni Kalifat - powsta� w 1567 roku z po��czenia Emira-
t�w Hiszpa�skiego, Irlandzkiego i Angielskiego.
5 ang. Wschodnie Nabrze�e
pielgrzym�w. Za wystawionym na nabrze�u sto�em
zasiada� oficer Fastatu6 i przegl�da� dokumenty ko-
lejnych os�b, por�wnuj�c je z list� poszczeg�lnych
gmin. Je�li uzna�, �e wszystko jest w porz�dku, za
jego przyzwoleniem �o�nierze otwierali przej�cie.
Zbli�a�a si� �sma trzydzie�ci. Pi�ciu komando-
s�w, wmieszanych w t�um, maszerowa�o ra�no, zer-
kaj�c na szary kad�ub olbrzyma.
* Z bliska wydaje si� zacznie wi�kszy - stwierdzi�
Freitag, a w jego g�osie pojawi�y si� nutki podziwu.
* Ogromny... wielki jak stodo�a. - Ditrich najwy-
ra�niej podziela� nie tylko zdanie, ale i emocje kom-
pana.
* Cicho - mrukn�� Gruber. - Jeste�my ju� pra-
wie na miejscu.
Przed nimi rozci�ga� si� rozleg�y plac, zastawio-
ny drewnianymi budami. Na bazarze panowa� ju�
spory ruch. W p�nocnej cz�ci, po�o�onej tu� obok
bocznicy kolejowej, handlowano towarem z prze-
mytu, kt�ry dociera� do Dublina z Emiratu Angiel-
skiego. Mo�na tu by�o naby� francuskie papierosy,
czeskie zegarki, a przede wszystkim cz�ci do samo-
chod�w, produkowanych na kontynencie, kt�rych
tysi�ce je�dzi�y po ulicach Dublina. Trwaj�ca ju�
kilkana�cie lat blokada granic sprawi�a, �e wymia-
na handlowa z chrze�cija�sk� Europ� zosta�a nie-
mal zupe�nie wstrzymana. Kontrabanda �agodzi�a
nieco skutki blokady, lecz nie by�a w stanie pokry�
zapotrzebowania na deficytowe towary. Rz�dz�cy
6 policja religijna
Kalifatem Mutazylici7 przymykali oko na kr���ce
pomi�dzy Al-London, a francuskim wybrze�em ku-
try, karz�c jednak �mierci� ka�dego z szypr�w, kt�-
ry, skuszony �atwym zarobkiem, ryzykowa� przew�z
kafir�w8.
T�um ch�op�w irlandzkich min�� kramy z kon-
traband� i skierowa� si� w stron� ko�cio�a, po�o�o-
nego na skraju bazaru. Teren wok� �wi�tyni, na-
zywany Irlandzkim Targiem, by� jednym z niewielu
miejsc, gdzie wolno by�o handlowa� zakazanym
przez Koran alkoholem. Mimo wczesnej pory, wi�k-
szo�� kram�w by�a ju� zaj�ta. By� pi�tek - dzie�,
w kt�rym wszystkie meczety wype�nia�y si� wierny-
mi, a chrze�cija�skim robotnikom, zatrudnionym
na budowach i w porcie, przys�ugiwa� dzie� wolny.
Wtedy odbywa�a si� jedyna w ci�gu ca�ego tygodnia
msza, po kt�rej targ zamienia� si� w miejsce spotka�
towarzyskich.
Komandosi min�li ko�ci�. Gruber zatrzyma� si�
nagle.
- Tam. - Wskaza� na puste jeszcze kramy. - Dit-
rich, zostajesz w ubezpieczeniu, reszta za mn�.
Wyznaczony komandos z�o�y� sw�j worek na
ziemi, zapali� papierosa i zacz�� spokojnie przygl�-
7 arab. ci, kt�rzy si� izoluj�. Racjonalistyczny kierunek w isla-
mie, powsta� w VIII wieku pod wp�ywem filozofii greckiej.
W XIX wieku mianem tym okre�lono ortodoksyjne ugru-
powanie islamist�w, nawo�uj�cych do przerwania wszelkich
kontakt�w ze �wiatem chrze�cija�skim.
8 arab. ten, kt�ry odrzuca otrzymane dobrodziejstwa. Nie-
wierny, r�wnie� muzu�manin, kt�ry dopu�ci� si� zdrady.
da� si� Irlandczykom, kt�rzy czynili ostatnie przy-
gotowania na przyj�cie pierwszych klient�w. Ch�o-
pi opr�niali kosze, zastawiaj�c kramy butelkami
whisky - tutejszego bimbru, p�dzonego ze zbo�a,
oraz serami, warzywami i peklowan� wieprzowi-
n�. W bezpo�rednim s�siedztwie ko�cio�a rozleg�y
si� nagle d�wi�ki dud irlandzkich. Dw�ch dudziarzy
stroi�o instrumenty, przygotowuj�c si� do wyst�pu,
kt�ry jak zwykle rozpocz�� mia� si� zaraz po mszy.
Ditrich wyrzuci� niedopa�ek i omi�t� okolic�
uwa�nym spojrzeniem. Nic nie wzbudzi�o jego po-
dejrze�. Uj�� worek i ruszy� w stron� pustych kra-
m�w.
* * *
Profesor William Hopkins zako�czy� wyk�ad o go-
dzinie jedenastej. Sala by�a ju� pusta, lecz on sta�
ci�gle w otwartym oknie, spogl�daj�c na pokryte
chmurami niebo. Spojrza� na zegarek i westchn��
ci�ko. Obraduj�cy Fakihowie9 doszli ju� pewnie do
konkluzji. Wiedzia�, �e powinien zej�� na d� i po-
zna� ich decyzj�, jednak na my�l o tym poczu� w �o-
��dku gwa�towny skurcz. Co b�dzie, je�li uznali, �e
prowadzi� niedozwolone eksperymenty? W najlep-
szym wypadku zostanie usuni�ty z katedry, w naj-
gorszym... Wola� nawet o tym nie my�le�. Dziesi��
lat ci�kiej pracy, �ebrania o pieni�dze i wszystko na
9 arab. uczeni w prawie
nic? Trzech ludzi, kt�rzy nie mieli bladego poj�cia
o fizyce, ma zadecydowa� o jego losie?
U�miechn�� si� ponuro. Wiedzia�, gdzie pope�-
ni� b��d. Chyba straci� rozum, skoro z�o�y� podanie
o sprowadzenie aparatury potrzebnej do dalszych
eksperyment�w. Musieli wreszcie poj��, �e co� przed
nimi ukrywa. Do tej pory rada uczelni chroni�a go
przed dociekliwo�ci� Fastatu, jednak pro�ba o zakup
drogich urz�dze� od kafir�w nie mog�a przej�� nie-
zauwa�ona. Mo�e oskar�� go o zdrad�? Nie, chyba
nie. Zachowa� przecie� wszelkie �rodki bezpiecze�-
stwa. Zam�wienia kierowane by�y do kilku fabryk,
w czterech chrze�cija�skich pa�stwach. Profesor za-
mkn�� okno i rozejrza� si� po sali. Najpewniej ju�
nigdy tu nie wr�ci. Inszallah10. Wszystko dzieje si�
z woli Boga.
Wyszed� na korytarz i ruszy� schodami na par-
ter. Pok�j, w kt�rym obradowali Fakihowie, mie-
�ci� si� tu� obok gabinetu rektora Madrasy11. Pro-
fesor zapuka� delikatnie. Nikt mu nie odpowiedzia�.
Ostro�nie uchyli� drzwi i zajrza� do �rodka. Po-
mieszczenie by�o puste. Sko�czyli obrady i nie we-
zwali go? C� to mog�o znaczy�? Sta� przez chwil�
niezdecydowany, wreszcie podszed� do s�siednich
drzwi. Zapuka� i, tym razem nie czekaj�c na wezwa-
nie, wszed� do �rodka. John Smith, rektor najwi�k-
szej uczelni w mie�cie, siedzia� za biurkiem i rozma-
wia� przez telefon. Hopkins zatrzyma� si� niepewnie
10 arab. je�li b�g zechce
11 muzu�ma�ska szko�a wy�sza
w drzwiach, jednak Smith niemal�e natychmiast za-
ko�czy� rozmow�, podni�s� si� z fotela i podszed� do
kolegi.
* Ahlan wa sahlan12, przyjacielu. Mi�o zn�w ci�
widzie�. - Obj�� Hopkinsa i uca�owa� w oba policz-
ki.
* Sabah alkhair13. Tw�j widok raduje me serce -
odpar� profesor.
* Wiedzia�em, �e przyjdziesz, mamy kilka rzeczy
do om�wienia. - Przywitawszy si� zgodnie ze zwy-
czajem po arabsku, rektor zwr�ci� si� do Hopkinsa
w ojczystym angielskim.
Wr�ci� za biurko i uprzejmym gestem wskaza�
przyjacielowi krzes�o. Zapowiada�a si� d�u�sza roz-
mowa.
- Co postanowili? - Hopkins nie ukrywa� zde-
nerwowania.
Smith obrzuci� go uwa�nym spojrzeniem, postu-
ka� palcami o blat biurka i odezwa� si� pow�ci�gli-
wie:
- Fetwa14 nie zosta�a jeszcze wydana, ale wszyst-
ko wskazuje na to, �e zostaniesz oczyszczony z za-
rzut�w...
Na twarzy uczonego odmalowa�y si� bezgranicz-
ne zdumienie i rado��.
- Jak tego dokona�e�? To prawdziwy cud!
12 arab. witaj
13 arab. dzie� dobry
14 opinia bieg�ego w prawie muzu�ma�skim w spornej kwestii
teologicznej
* Aby ocali� ci� od wi�zienia, podj�li�my pewne
decyzje... - Rektor tej rado�ci nie podziela�, w jego
g�osie wyra�nie s�ycha� by�o zak�opotanie i zdener-
wowanie.
* Decyzje? Jakie decyzje? - U�miech spe�z�
z twarzy Hopkinsa.
* Wiesz, drogi przyjacielu, �e chronili�my ci� jak
d�ugo to by�o mo�liwe, lecz sprawy zasz�y za dale-
ko...
* O czym m�wisz? - Profesor patrzy� na Smitha
z nietajon� obaw�.
* Przekl�ci Fakihowie uznali, �e w�adze uczelni
bra�y udzia� w spisku. Za��dali zamkni�cia wszyst-
kich nieprawowiernych wydzia��w - o�wiadczy�
tamten przygn�biony.
* Co takiego?! - Hopkins poderwa� si� z krze-
s�a. - Przecie� to niemo�liwe!
* Owszem. Mo�liwe. Wiesz, kto rz�dzi Kalifa-
tem. Ci ludzie nie chc� zrozumie�, dlaczego chrze-
�cijanie tak bardzo nas wyprzedzili. Zamkn�li gra-
nice, s�dz�c, �e w ten spos�b powstrzymaj� ich
ekspansj�, lecz to w�a�nie oni niszcz� wszystko to,
co mo�e nas przed ni� uchroni�. Od d�u�szego cza-
su czekali na okazj�, aby dobra� si� nam do sk�ry.
Wreszcie j� znale�li.
* Jak� podj��e� decyzj�? - Uczony poczu� lodo-
waty dreszcz. Przeczuwa� ju�, co us�yszy.
* Wybacz, przyjacielu - powiedzia� smutno rek-
tor. - Nie by�o innego wyj�cia. Powiedzia�em im
o militarnym zastosowaniu twoich prac.
Hopkins wyprostowa� si� gwa�townie.
* Zrobi�e� to? - W jego oczach pojawi�o si� prze-
ra�enie. - Naprawd� to zrobi�e�?
* Musia�em ratowa� uczelni�. - Smith roz�o�y�
bezradnie r�ce. - Postaraj si� mnie zrozumie�.
* Skoro wyjawi�e� im nasz� tajemnic�, to dlacze-
go jestem jeszcze wolny? Dlaczego nie zabrali mnie
od razu?
* Pr�bowa�em wyt�umaczy� im sens twoich ba-
da�, ale ci idioci niczego nie zrozumieli. Uznali
pewnie, �e pr�buj� ich oszuka�, by powstrzyma�
zamkni�cie uczelni. Wyrazili jednak zgod�, �eby na
temat prowadzonych przez ciebie eksperyment�w
wypowiedzieli si� specjali�ci.
* Pr�dzej czy p�niej wszystko zrozumiej�... -
Hopkins zacisn�� usta. - Co mam teraz robi�?
* Nie wiem, przyjacielu. Allach nie bez powodu
obdarzy� ci� niepospolitym rozumem. Zdaj si� na
niego. Wierz�, �e nie pozwoli, by tw�j geniusz s�u-
�y� z�u.
* Zniszcz� ca�� dokumentacj�. Zniszcz� wszyst-
ko, aby nie pozosta� najmniejszy �lad! - W g�osie
Hopkinsa pojawi�a si� rozpacz.
* My�lisz, �e to co� da? Masz przecie� rodzin�,
wiesz, co potrafi� ci dranie.
* Mo�e nasi przyjaciele zaradz� nieszcz�ciu?
M�wi�e�, �e ukryj� wyniki moich prac przed Muta-
zylitami...
* Wszystko, co pomy�li cz�owiek, Allach mo�e
zmieni�. Sp�nili�my si� mo�e o kilka dni, mo�e
o miesi�c, a mo�e o rok.
* Kiedy po mnie przyjd�? - spyta� profesor.
* Powiedzieli, �e jeszcze dzi� wezwany zostaniesz
na przes�uchanie.
* S�dzisz, �e powinienem z nimi wsp�praco-
wa�? - Profesor nawet nie pr�bowa� ukrywa� ogar-
niaj�cej go rezygnacji.
* Oszukiwa�e� sam siebie, drogi przyjacielu.
Jak zamierza�e� doko�czy� badania bez ich pomo-
cy? Potrzebne s� wielkie pieni�dze, kt�rych my nie
mamy.
* Domy�lasz si� chyba, co zrobi� z wynikami
moich prac...
* Pami�taj, �e ka�dy z nas jest tylko narz�dziem
w r�ku Allacha. Jeste� jego wybra�cem i to on wska-
zuje ci drog�. Musisz ni� i��. Je�li jest twoim prze-
znaczeniem uwolni� wielk� si��, to tak si� stanie.
Nie unikniesz nieuniknionego.
Profesor opu�ci� g�ow�.
- Mo�e masz racj� - powiedzia� po chwili. -
Mo�e tak w�a�nie mia�o by�?
Major Gruber sta� na skraju rozleg�ego placu po-
stojowego, po�o�onego przed okaza�ym budynkiem
dubli�skiej Madrasy. Jego mundur oficera Fastatu
wzbudza� powszechny szacunek. Przechodnie milkli,
zerkaj�c ukradkiem na czterech policjant�w, kt�rzy
towarzyszyli oficerowi. Wiedzieli, co oznacza ten wi-
dok. Znowu kogo� aresztuj�. Ostatnimi czasy zda-
rza�o si� to coraz cz�ciej. Pewnie tym razem ofiar�
wszechw�adnego Fastatu padnie kto� z uczelni.
Gruber ignorowa� ciekawskie spojrzenia. Sta�
nieruchomo, przygl�daj�c si� uwa�nie ka�demu, kto
opuszcza� budynek uczelni.
- Jest! - powiedzia� nagle. - Zd��yli�my.
* * *
Komandosi, pozornie bez wi�kszego zainteresowa-
nia, obserwowali oty�ego, przygarbionego cz�owie-
ka, kt�ry zasiada� w�a�nie za kierownic� starego,
lecz dobrze utrzymanego Toora 420.
- Dzi� pi�tek, jedzie pewnie do meczetu - ode-
zwa� si� Ditrich.
Gruber spojrza� na zegarek.
* Jedenasta czterdzie�ci. Wr�ci do domu oko�o
pierwszej, mamy wi�c godzin� czasu. - Major rozej-
rza� si� po placu.
* Kt�rego bierzemy? - Sier�ant omi�t� wzrokiem
samochody.
* Ten b�dzie odpowiedni. - Gruber ruchem g�o-
wy wskaza� podniszczonego granatowego kobuza.
Komandosi podeszli do samochodu. Stan�li ple-
cami do pojazdu, os�aniaj�c sier�anta. Min�o kilka
sekund i Freitag by� ju� w �rodku. Silnik zawarcza�
ha�a�liwie. Chwil� p�niej kobuz opu�ci� plac i skie-
rowa� si� ku po�udniowym dzielnicom miasta.
* * *
Profesor Hopkins prowadzi� swojego toora szerok�
drog�, biegn�c� w stron� g�r Habban. Po�udniowa
modlitwa nie przynios�a mu ukojenia. Teraz dopie-
ro poczu�, jak bardzo zm�czy� go dzisiejszy pora-
nek. Wielkie napi�cie, w jakim �y� od kilku tygo-
dni, dawa�o zna� o sobie coraz cz�stszym k�uciem
pod �opatk�. Mia� ju� pi��dziesi�t lat i spor� nadwa-
g�. Lekarze ostrzegali, �e grozi mu zawa�, zalecaj�c
zmian� trybu �ycia, a przede wszystkim unikanie
stresu. Nie powinien si� tak denerwowa�. Jak jednak
zachowa� spok�j, gdy ca�e jego dotychczasowe �ycie
leg�o w gruzach?
Pr�bowa� uporz�dkowa� my�li, lecz jako� mu to
nie wychodzi�o. Wszystko wydarzy�o si� tak nagle.
Co z nim b�dzie? Co stanie si� z jego rodzin�? Jest
jeszcze wolny czy te� wpad� ju� w tryby pot�nej
machiny pa�stwowej, przed kt�r� ucieka� tyle cza-
su? Oszukiwa� si�, my�l�c, �e uchroni swoje odkry-
cie przez g�upcami sprawuj�cymi w�adz�. I c� by
uczyni�, gdyby nawet doprowadzi� rzecz do ko�ca?
Nie by� tch�rzem, ale przera�a�a go wizja pobytu
w lochach Domu Wio�larzy15. Pr�dzej czy p�niej
zmusz� go do wsp�pracy. A mo�e nale�y po prostu
zaufa� Bogu, jak radzi� Smith?
Skr�ci� w w�sk� drog�, prowadz�c� do po�o�one-
go u st�p g�r osiedla, zamieszkanego przez bogatych
dubli�czyk�w. Okaza�e wille, zbudowane w hisz-
pa�skim stylu, otoczone by�y rozleg�ymi ogroda-
mi, w kt�rych zago�ci�a ju� jesie�. Profesor zatrzy-
ma� toora przed bram� jednej z posiad�o�ci. Wysiad�
z samochodu i ruszy� wolnym krokiem przez ogr�d.
15 dubli�ska siedziba Fastatu
Gdy dotar� do drzwi, stan�� nagle. Przez przeszklo-
n� �cian� salonu dostrzeg� kilku ludzi, kt�rzy zrzu-
cali w�a�nie ksi��ki z p�ek. Poczu�, �e zaczyna bra-
kowa� mu powietrza. Wi�c ju� s�.
- Profesor William Hopkins? - Us�ysza� nagle
zimny g�os.
Obr�ci� si� gwa�townie. Sta� przed nim wysoki,
barczysty oficer Fastatu.
* Tak, to ja - odpar� z wysi�kiem. W jednej
chwili zrozumia�, �e jego rozwa�ania o stawianiu
oporu by�y czystym szale�stwem. Ten cz�owiek wy-
gl�da� na kogo�, kto potrafi zabi� z u�miechem na
twarzy.
* Prosz� do �rodka. - Oficer m�wi� po arabsku,
z hiszpa�skim akcentem.
Weszli do salonu. Profesor zamar� na widok
zniszczonego ksi�gozbioru, kt�ry by� jego dum�.
Dw�ch policjant�w przegl�da�o dok�adnie ka�d�
ksi��k�, odk�adaj�c niekt�re z nich na bok. Dw�ch
innych pakowa�o do szarych work�w zawarto�� sza-
fy wype�nionej zapiskami.
* Willy! - Z sofy poderwa�a si� starsza �ona pro-
fesora. - Co tu si� dzieje?! Czego chc� ci ludzie?! -
Pr�bowa�a podej�� do m�a, lecz jeden z policjan-
t�w, brzydal o twarzy naznaczonej �ladami ospy,
zatrzyma� j� w p� kroku.
* Pu��! - pad� kr�tki rozkaz. Policjant odst�pi�
od kobiety.
* Helen, co z dzie�mi? - spyta� szybko Hopkins.
- Jest z nimi twoja druga �ona.
Profesor wystraszony spojrza� na oficera.
- Prosz� nie robi� im krzywdy. Oddam ca�� do-
kumentacj� i b�d� wsp�pracowa�. W�adze uczelni
powiadomi�y mnie o decyzji Fakih�w. Zgadzam si�
na wsp�prac� - powt�rzy�.
Policjanci zamarli w bezruchu. Przez twarz ofice-
ra przemkn�� ledwie dostrzegalny cie� zdziwienia.
* Przygotujcie si� do wyjazdu, ruszamy za kwa-
drans - rzuci� kr�tko.
* Kwadrans? - zaprotestowa� Hopkins. - W ci�-
gu kwadransa...
* Zabierzcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy. -
Tamten nie zamierza� dopu�ci� do jakichkolwiek
sprzeciw�w.
Profesor pochyli� g�ow� i poci�gn�� skamienia-
�� z przera�enia �on�. Jeden z policjant�w ruszy� za
nimi.
* * *
Tr�jka komandos�w spogl�da�a z niedowierzaniem
na drzwi, za kt�rymi znik� profesor.
- O czym on m�wi�? - spyta� sier�ant Freitag. -
Czy�by...
Major pokr�ci� g�ow�.
* Zd��yli�my w ostatniej chwili - powiedzia� ci-
cho. - Oni ju� wiedz�.
* My�li pan, �e... - sier�ant nie doko�czy�. - Dit-
rich i Gruby, worki do samochodu, spieprzamy
st�d!
* Do zmierzchu jeszcze sze�� godzin. Gdzie si�
schowamy? - spyta� nerwowo Gruby.
- Plan awaryjny. - Major skin�� na Freitaga. -
Podstaw samochody pod drzwi. Reszta niech zajmie
si� rodzin�. I niech im w�os z g�owy nie spadnie.
* * *
Rodzina profesora sta�a na pogr��onej w nocnym
mroku pla�y, pilnowana przez policjant�w, kt�-
rzy zamienili swoje mundury na dziwne, wyko-
nane z ciemnego materia�u kombinezony. M�od-
sza z �on tuli�a dw�jk� pop�akuj�cych dzieci. Sam
uczony przygl�da� si� w zdumieniu ludziom, kt�rzy
porwali ich z domu, przetrzymywali w �mierdz�cej
szopie kilka godzin, a teraz najwyra�niej zamierzali
wywie�� z wyspy. Wyt�y� wzrok, spogl�daj�c na
morze. Nie dostrzeg� jednak �adnej �odzi. Kim oni
byli? Mo�e to jego przyjaciele postanowili przyj��
mu z pomoc�? Dlaczego jednak nie powiadomili go
o ucieczce?
* Willy - szepn�a starsza �ona. - Porozmawiaj
z nimi. Strasznie si� boj�. Zapytaj dok�d nas zabie-
raj�?
* Uspok�j si�. - Profesor zamilk� na widok ofice-
ra, kt�ry wy�oni� si� nagle z ciemno�ci.
Gruber zatrzyma� si� nad brzegiem. Spojrza� na
zegarek, potem na morze. Po chwili podbieg�o do
niego dw�ch komandos�w.
* Wszystko w porz�dku? - spyta� kr�tko major.
* W porz�dku - odpar� Gruby. - Zepchn�li�my
oba graty z urwiska. Zanim je odnajd�, b�dziemy
ju� daleko.
* Pakujcie wyposa�enie. Zaraz odp�ywamy. -
Major przygl�da� si� przez chwil� za�adunkowi, po
czym podszed� do wystraszonych cywil�w.
* Nie b�jcie si�, nic wam nie grozi, pod warun-
kiem, �e wasze zachowanie nie ulegnie zmianie.
* Kim jeste�cie? - spyta� podejrzliwie Hopkins. -
Odnosz� wra�enie, �e nie macie nic wsp�lnego z po-
licj�.
* Twoje spostrze�enie jest s�uszne. - Gruber
u�miechn�� si� nieznacznie. - Nie jeste�my policjan-
tami. Jeste�my oddzia�em specjalnym Zakonu Krzy-
�ackiego.
* Chrze�cijanie? - Profesor wygl�da� na oszo�o-
mionego wiadomo�ci�. - Czego od nas chcecie?
* Za chwil� znajdziemy si� na pok�adzie okr�tu
podwodnego, kt�rym pop�yniemy do K�nigsber-
ga, gdzie oczekuj� ci� nasi naukowcy. Uznali�my, �e
taki talent nie mo�e marnowa� si� na podrz�dnym
uniwersytecie.
W tej samej chwili na morzu b�ysn�o �wiat�o.
* Majorze! Jest sygna�! - krzykn�� po niemiecku
Ditrich.
* Profesorze, zapraszam. - Major Gruber wska-
za� ko�ysz�cy si� na falach ponton.
William Hopkins uj�� za r�ce c�rk� i syna. Spoj-
rza� jeszcze za siebie, westchn�� ci�ko i z opuszczo-
n� g�ow� ruszy� na brzeg. Jego �ony, zbyt przera�o-
ne, by protestowa�, pod��y�y za nim.
* Sprawdzi�e� pla��? - Major spojrza� na sier�an-
ta sk�adaj�cego w�a�nie przeno�ny reflektor.
* Zabrali�my wszystko - potwierdzi� Freitag.
- Odp�ywamy!
Ponton, lawiruj�c w�r�d g�az�w, pomkn�� w stro-
n� niewidocznego okr�tu.
Rozdzia� 3
Pogranicze Zakonu Krzy�ackiego i Rzeczypospolitej
26 kwietna 1957 roku
Nad rozleg�ymi lasami Bischofs-
urwald16 zapad�a g��boka noc.
Ze szczytu wysokiej, si�gaj�cej
ponad korony drzew, drewnia-
nej wie�y wartowniczej dw�ch
�o�nierzy Grenzschutzu17 obserwowa�o
brzozowy zagajnik, kt�ry w widmowym
�wietle ksi�yca m�g� z powodzeniem uchodzi� za
Siedliszcze upior�w. Starszy z �o�nierzy, kapral Otto
Schmidt, zapali� papierosa i zerkn�� na podw�adne-
go - knechta z jesiennego poboru.
* Gustaw, wszystko w porz�dku? - zapyta� z nie-
mal�e ojcowsk� trosk�.
* W porz�dku. - Ch�opak wytar� spocone d�o-
nie o mundur i, zorientowawszy si�, �e ten gest nie
16 Puszcza Biskupia. Po�o�ona na terenie Zakonu i wojew�dz-
twa mazowieckiego
17 niem. stra� graniczna
uszed� uwadze towarzysza, doda�: - Tylko... troch�
si� denerwuj�.
* Niepotrzebnie. - Otto uspokajaj�co klepn��
m�odego po ramieniu. - M�wi�em ci, �e nic nie ry-
zykujesz. Nawet nie b�dziesz ich widzia�.
* Ja tylko tak, og�lnie. - Gustaw prze�kn�� ner-
wowo �lin�.
* Nic si� nie martw. Moje s�owo, �e wszyst-
ko b�dzie w porz�dku. - Kapral spojrza� na zega-
rek. - Zejd� teraz na d�, za�atwi�, co trzeba, i zaraz
wracam. To proste, prawda?
* Tak jest. - Gustaw skin�� g�ow�. - B�d� na
pana czeka�.
Kapral z wpraw� zszed� po kilkunasto�okcio-
wej18 drabinie i ruszy� w stron� brzeziniaka nale-
��cego ju� do Rzeczypospolitej. Mi�dzy drzewami
bieg�a w�ska gruntowa droga, kt�r� bez trudu mo-
g�y porusza� si� ci�ar�wki. Otto rozejrza� si� raz
i drugi i, skrzywiwszy si�, z niezadowoleniem po-
kr�ci� g�ow�.
- Znowu si� sp�niaj� - mrukn�� pod nosem
zrezygnowany.
Si�gn�� do kieszeni mundurowej kurtki i wy-
grzeba� z niej pogniecion� paczk�. Ruszy� wolno
skrajem drogi, ca�y czas nas�uchuj�c. Po kilku-
dziesi�ciu �okciach zagajnik ko�czy� si� jak uci�-
ty no�em, zaraz za nim zaczyna� si� dwuletni so-
snowy m�odnik. Otto przystan��. St�d widzia� ju�
zarys wie�y wartowniczej, identycznej niemal z t�,
18 �okie�-0,98 cm
w kt�rej sam pe�ni� s�u�b�. Wprawdzie doskonale
zna� obsad� tamtej stra�nicy, cz�sto bowiem wymie-
nia� z Rzeplitami papierosy na szynk� i w�dk�, lecz
dzisiaj, kiedy mia� przechodzi� transport, wola� nie
podchodzi� bli�ej. Pomi�dzy pogranicznikami pa-
nowa�a cicha, niepisana umowa, �e w takim dniu
ka�dy siedzi po swojej stronie.
Zaci�gn�� si�, zas�aniaj�c �ar d�oni�. Nagle,
w�r�d ciszy, pojawi� si� nowy d�wi�k. Odg�os silni-
k�w wolno zbli�aj�cy si� do brzeziniaka.
Otto rzuci� niedopa�ek i cofn�� si� szybko w stro-
n� granicy krzy�ackiej. Stan�� niedaleko wie�y i za-
cz�� obserwowa� wylot drogi. Nie min�a minuta,
kiedy na polan� wjecha�y trzy kryte plandekami �u-
bry z wygaszonymi reflektorami. Silniki samocho-
d�w zamilk�y. Z pierwszej ci�ar�wki wyskoczy�o
dw�ch ludzi z karabinami w d�oniach. Otto ode-
tchn�� z ulg�.
- Tutaj, do mnie! - zawo�a� po polsku.
Tamci natychmiast odwr�cili si� w jego kierun-
ku.
* Otto? - odezwa� si� jeden z nich.
* Pewnie, �e ja, pami�� ci doskwiera czy wzrok,
co, So�tys? - Krzy�ak rozpozna� go w chwili, gdy
tylko zobaczy� charakterystyczn�, przysadzist� syl-
wetk� przemytnika.
* Mi�o widzie�, jak dzielnie trwasz na posterun-
ku, strzeg�c granic tej pi�knej krainy. - Z u�mie-
chem na szerokiej twarzy So�tys wyci�gn�� r�k�
w stron� pogranicznika.
Jego kompan, wielkolud o wyj�tkowo poczci-
wej fizjonomii by� bardziej wylewny. Obj�� Ottona
i podrzuci� go w g�r�.
* Puszczaj, Kuna, pogruchoczesz mi ko�ci! �e
te� matka natura stworzy�a ci� na podobie�stwo
tura a nie cz�owieka! - st�kn�� Schmidt.
* Ja, m�j drogi Ottonku, niejednego profesora
przewy�szam rozumem, ale los nie da� obj�� kate-
dry. - Olbrzym roze�mia� si� serdecznie i klepn��
Krzy�aka w rami�.
* Nadawa�by� si� na wyk�adowc� kopania ro-
w�w, nied�wiedziu - burkn�� Otto, rozcieraj�c bo-
l�ce miejsce.
So�tys nie zwraca� uwagi na te przekomarzania
i uwa�nie rozejrza� si� wok�.
* Okolica czysta? - upewni� si�.
* Wszystko w najlepszym porz�dku, spok�j i ci-
sza - uspokoi� go Otto. - Gdzie Mateusz?
* Ju� idzie.
Zza ci�ar�wki wy�oni� si� wysoki m�czyzna
w sk�rzanej kurtce. Pewnym i mocnym u�ciskiem
d�oni przywita� pogranicznika.
* Wszystko w porz�dku? - spyta� kr�tko.
* Okolica czysta. - Otto niemal�e stan�� na bacz-
no��. By�o co� takiego w tym cz�owieku, w spojrze-
niu ch�odnych, niebieskich oczu, w ostrych rysach
jego twarzy, znamionuj�cych pewno�� siebie, co na-
rzuca�o dystans i zmusza�o do pos�uchu.
* Jak tw�j nowy podw�adny? Sprawdzi�e� go? -
Mateusz zni�y� g�os.
* Jest troch� nerwowy, ale lubi pieni�dze - za-
pewni� go Otto.
* Sprawd� go mimo wszystko. Takiemu g�wnia-
rzowi mo�e wpa�� do g�owy, �eby postara� si� o me-
dal. - Mateusz spojrza� na zegarek. - Wybacz, Otto,
zamarudzili�my w Wielbarku i musimy nadrobi�
stracony czas. Id� z Kun�, on przeka�e ci twoj� dol�.
I jeszcze jedno. - Z�apa� odchodz�cego Krzy�aka za
rami�. - Dla twojego nowego kolegi przygotowali-
�my podw�jn� stawk�. Nich wie, �e z nami op�aca
si� wsp�pracowa�.
* Na pewno doceni tw�j gest - powiedzia�
z uznaniem Otto. - Do zobaczenia za miesi�c.
* Niech los ci sprzyja.
Chwil� p�niej nocn� cisz� zn�w zak��ci� mia-
rowy warkot silnik�w. Z kabiny pierwszej ci�ar�w-
ki wychyli� si� So�tys, daj�c znak, �e jest gotowy do
odjazdu. �ubry ruszy�y wolno, kieruj�c si� na p�-
noc - w g��b las�w, kt�re ci�gn�y si� nieprzerwanie
a� pod Ortelsburg19. Otto sta� jeszcze przez chwil�
obok drewnianej podpory stra�nicy, patrz�c, jak sa-
mochody znikaj� w�r�d drzew.
Na szczycie wie�y odjazd przemytnik�w obser-
wowa� Gustaw. Gdyby Otto m�g� go teraz zoba-
czy�, z pewno�ci� by�by zdumiony, poniewa� nie-
pok�j i obawa m�odego knechta znikn�y bez �ladu.
Upewniwszy si�, �e jego towarzysz jest na dole,
ch�opak wyj�� ze skrzynki przeciwpo�arowej kr�t-
kofal�wk�.
19 Szczytno
- Ruszyli przed chwil�, kierunek: wie� Birke -
powiedzia� cicho.
* * *
Le�na droga wiod�a przez podmok�e tereny w�r�d
licznych jezior. Nadto zesz�ej nocy spad� obfity
deszcz, kt�ry rozmi�kczy� grunt i uczyni� jazd� nie-
zwykle uci��liw�. Ci�ar�wki z trudem pokonywa�y
wykroty i wielkie ka�u�e. Niedaleko wsi Eichenwald
kolumna wjecha�a na asfaltow� drog�, prowadz�c�
do Ortelsburga i dalej w stron� Allenstein20. Jed-
nak samochody nie pozosta�y za d�ugo na niezbyt
ucz�szczanej drodze, po pi�ciu minutach skr�ci�y
z powrotem mi�dzy drzewa. Dochodzi�a dziesi�ta
wieczorem, gdy dotarli na skraj wioski Birke, le��cej
nieopodal jeziora Saad.
Wie� by�a niewielka, liczy�a zaledwie kilkadzie-
si�t cha�up Nad osad� g�rowa� strzelisty ko�ci�ek,
rzymskokatolicki. Zaraz za nim wida� by�o zabudo-
wania sporego maj�tku, otoczone licznymi stawami
rybnymi. Ci�ar�wki zatrzyma�y si� bezpo�rednio
przed otwart� na o�cie� bram�. Przez chwil� zdawa-
�o si�, �e nikt nie zauwa�y� przybysz�w. Nagle, nie
wiadomo sk�d, przy szoferce pierwszego �ubra poja-
wi� si� uzbrojony cz�owiek.
- Od�� bro�, Waltor, to my. - Mateusz nie
drgn�� nawet na widok skierowanej w jego stron�
lufy.
20 Olsztyn
Stra�nik odetchn�� z widoczn� ulg�.
* Nareszcie - odezwa� si� po polsku, w gwarze
wile�skiej. - Bali�my si� ju�, �e wpadli�cie w �apy
Krzy�ak�w.
* Z nami nie tak �atwo, przyjacielu. - Przemyt-
nik wychyli� si� z szoferki i rozejrza�. - Gdzie reszta
ch�opak�w?
* S� wszyscy. - Waltor gwizdn�� na palcach.
Natychmiast wok� zaroi�o si� od uzbrojonych po-
staci. Mateusz kiwn�� g�ow� z uznaniem dla ich
sprawno�ci i doskona�ej organizacji. To zawsze ce-
ni� u Prus�w. Szczeg�lnie tych z klanu Kaunigas�w,
najwi�kszego i najznakomitszego w ca�ym pa�stwie
krzy�ackim, kt�rego pot�ga skupia�a si� nie gdzie
indziej, a w�a�nie w tej niepozornej wiosce - siedzi-
bie g�owy rodu.
Przemytnicy wjechali na wielki dziedziniec. Za-
trzymali samochody na wprost dworu i ruszyli na
ganek, gdzie oczekiwa� na nich niewysoki, gru-
by m�czyzna w szlacheckim stroju. By� to Witold
Kaunigas - wnuk wielkiego Jagi Kaunigasa, przy-
w�dcy najwi�kszego powstania pruskiego w 1916
roku. Witold niew�tpliwie wda� si� w dziada, cho�
�agodny u�miech, goszcz�cy zwykle na nalanej twa-
rzy, rumiane policzki i dwa podbr�dki, przydawa�y
mu pozor�w jowialnego fajt�apy. Myli�by si� jednak
ka�dy, kto da�by temu wizerunkowi wiary, i to myli�
niebezpiecznie bardzo. Kaunigas bowiem odziedzi-
czy� po przodkach stalowe nerwy, wol�, kt�rej si�a
sta�a si� przys�owiowa, i odwag�, po��czon� z nie-
wiarygodnym wr�cz sprytem. Te cechy nie tylko
pozwoli�y mu zdoby�, szacunek swoich ludzi, ale
te� skutecznie unika� krzy�ackiego wi�zienia. Jego
posiad�o�� nachodzona by�a wielokrotnie, jednak za
ka�dym razem intruzi odchodzili z kwitkiem, nie
znajduj�c �adnych dowod�w na to, �e wspiera on
zbrojne oddzia�y pruskie.
Przemytnicy pochylili g�owy w powitalnym
uk�onie, Witold odpowiedzia� tym samym.
* Witajcie w moich skromnych progach, drodzy
przyjaciele. - Prus m�wi� po polsku, z silnym kra-
kowskim akcentem.
* Witaj - odezwa� si� Mateusz. - Wybacz nasze
sp�nienie. Drogi po wiosennych deszczach ca�ko-
wicie rozmi�k�y. Niewiele brakowa�o, a utkn�liby-
�my w b�ocie.
Kaunigas skin�� ze zrozumieniem g�ow�.
* Jakie� problemy na granicy? - spyta�.
* Raczej wszystko w porz�dku.
* Raczej? - W szarych oczach grubasa natych-
miast b�ysn�a czujno��. - Czyli pewno�ci nie
masz?
* Miesi�c temu Krzy�acy zmienili jednego z po-
granicznik�w - odpar� Mateusz.
Kaunigas spojrza� na przemytnika z namys�em
i machni�ciem r�ki przywo�a� jednego z ludzi.
- Wzmocnijcie posterunki na drodze i ko�o sta-
rego m�yna - nakaza�. Po czym, uj�wszy Mateusza
za rami�, wprowadzi� go�ci do domu.
Weszli do ogromnego salonu, urz�dzonego
z mieszcza�skim przepychem. Meble gda�skie,
najbardziej cenione w Europie, nadawa�y wn�trzu
wyraz dostoje�stwa i powagi, �wiadcz�c o zamo�-
no�ci gospodarza. �ciany zdobi�y portrety przedsta-
wiaj�ce s�ynnych Prus�w. Na miejscu honorowym,
nad przepi�knym kominkiem wisia� obraz przedsta-
wiaj�cy bitw� pod Wormditt21, w kt�rej poleg� Jaga
Kaunigas i kt�ra po�o�y�a kres marzeniom o wol-
nych Prusach.
- Uzna�em, �e po podr�y najstosowniejszy b�-
dzie posi�ek. Siadajcie, prosz�. - Witold zaj�� miej-
sce u szczytu suto zastawionego sto�u. - Szczeg�lnie
polecam dzika, mi�so jest wspania�e, �wietnie przy-
prawione z odrobin� zi�.
Przemytnicy bardziej ni� skwapliwie skorzystali
z zaproszenia. Przez d�u�sz� chwil� s�ycha� by�o je-
dynie szcz�k sztu�c�w.
- Jak interesy? - zapyta� So�tys, kiedy ju� zaspo-
koi� pierwszy g��d.
Kaunigas machn�� r�k�.
- Ci przekl�ci Krzy�acy doprowadz� ten kraj do
ruiny. Od miesi�ca ceny spadaj�, bo wszystkie kom-
turie otworzy�y granic� dla importu z Rosji. Co-
dziennie kilkadziesi�t ci�ar�wek dociera do Kr�-
lewca, no i moi kierowcy odje�d�aj� z kwitkiem.
Wiadomo, chc� mnie dranie boso pu�ci�, ale im
si� nie uda. B�d� je�dzi� z moimi rybami dalej, a�
do Warszawy i Torunia, a jak b�dzie trzeba, to jesz-
cze dalej, na Litw� i do po�udniowych wojew�dztw
Korony. Zbo�e te� nie sprzedaje si� tak jak dawniej,
bo Kujawy zasypuj� nas ta�szym towarem. Najle-
21 Orneta
piej idzie jeszcze produkcja, ale ci dranie podpalili
tydzie� temu moje magazyny w Kr�lewcu. Sze��-
set gotowych komplet�w mebli posz�o z dymem!
Oczywi�cie by�o �ledztwo i nawet przyszed� do mnie
taki jeden z policji, co to na g�bie mia� wypisane, �e
pewnie sam ten ogie� pod�o�y�. D�ugo jednak nie
m�g� zosta�, bo nast�pnego dnia w stoczni w Kr�-
lewcu dosz�o do gro�nego po�aru. - Z�o�liwy ton
wypowiedzi kontrastowa� z jak zawsze �agodnym
u�miechem Prusa. - Ale do�� o tym. Powiedzcie le-
piej, czy zrealizowali�cie moje zam�wienie?
Mateusz odstawi� talerz i powiedzia� z namy-
s�em:
- By�o kilka problem�w, szczeg�lnie z karabi-
nami Kania. Jest bardzo trudno zdoby� taki to-
war. Wiesz pewnie, �e ceny ostatnio bardzo wzro-
s�y, a nasi dostawcy nie chc� ryzykowa�. Rozumiesz
wi�c, �e nie mo�emy odda� ich tanio.
Kaunigas popatrzy� na Mateusza i mrugn�� po-
rozumiewawczo.
* Handel z tob� przypomina pchanie wozu wy�a-
dowanego o�owiem. Wiesz, jak si� targowa�, �obuzie
jeden, i wiesz, �e na tej broni zale�y mi szczeg�lnie.
Ale pami�taj, jak b�dziesz pr�bowa� mnie oskuba�,
zadzwoni� do kogo� innego. Nie tylko ty masz do-
bre kontakty.
* Drogi Witoldzie, ty z kolei wiesz, �e nikt nie
ma takich kontakt�w jak ja. - Tym razem na suro-
wej twarzy Mateusza zago�ci� u�miech. - S�dzisz,
�e nie dotar�o do mnie, �e pr�bowa�e� tych innych
mo�liwo�ci? Wsz�dzie odpowiedzieli ci, �e kani nie
spos�b zdoby�. Proponowali inne, ale to ci� przecie�
nie interesuje. Nie myl� si� chyba?
Kaunigas spowa�nia�.
* M�w, ile chcesz.
* Dziesi�� tysi�cy mores�w - rzuci� Mateusz
twardo.
* Warte s� dziewi�� tysi�cy i ani grosza wi�cej.
* Za dziewi�� tysi�cy dostaniesz pi��dziesi�t
sztuk, a reszt� zabior� ze sob�. Jest kilku kupc�w,
kt�rzy odprowadzali mnie t�sknym wzrokiem, kie-
dy jecha�em do ciebie.
* Dziewi�� tysi�cy, to moje ostatnie s�owo.
* Dziewi�� tysi�cy i kilka informacji.
* Jakich?
* Chc� wiedzie�, do kogo uda� si� w Kr�lewcu
w sprawie koncesji portowych. Jeden z moich klien-
t�w jest bardzo zainteresowany tak� wiadomo�ci�.
Ile i komu trzeba da�, �eby uzyska� pozwolenie na
otwarcie sk�adu?
Kaunigas odchyli� si� na krze�le. Znikn�� gdzie�
jowialny t�u�cioch, a jego miejsce zaj�� nieodrodny
wnuk Jagi.
* Obawiam si�, �e taka wiadomo�� warta jest
bardzo du�o pieni�dzy - powiedzia� wolno.
* Jak du�ych?
* Bardzo du�ych. Szczeg�lnie bior�c pod uwag�,
�e dobrze j� sprzedasz.
* Na ile j� wyceniasz?
* Na dwa tysi�ce. Zostawiasz mi ca�y transport,
a w zamian dostajesz osiem tysi�cy got�wk� i po-
trzebn� ci informacj�.
* Robienie interes�w z tob� jest czyst� przyjem-
no�ci�. - Mateusz u�miechn�� si� odpr�ony.
* Zatem zaraz wypr�bujemy te cude�ka. - Wi-
told zatar� pulchne d�onie.
* * *
W zgodzie opu�cili salon. Na polecenie Kauniga-
sa jego ludzie podnie�li plandeki �ubr�w i zacz�li
wystawia� na �wirowy podjazd d�ugie drewniane
skrzynie z plombami po bokach. Kuna poda� Pruso-
wi gotowy do u�ycia karabin. By�a to bro� skonstru-
owana w Kijowskich Zak�adach Uzbrojenia Lekkie-
go i stanowi�a dum� ca�ej armii Rzeczypospolitej.
Witold, z zadowoleniem, prze�adowa� i wycelowa�.
- Celownik optyczny i zasi�g skuteczny do tysi�-
ca �okci! To prawdziwe cude�ko! Chod�my na pole,
musz� wypr�bowa�.
Zanim jednak zd��yli ruszy� gdziekolwiek, na
dziedziniec wpad� zadyszany ch�op.
- Panie! - krzykn��, �api�c z trudem oddech. -
Knechty stoj� na drodze!
Witold zamar� z karabinem w d�oni.
* Ilu? - spyta� spokojnie.
* Trudno powiedzie�, cz�� stoi pod lasem!
* Dadz� rad� przej��? - Witold wskaza� na prze-
mytnik�w.
Pos�aniec pokr�ci� g�ow�.
- Nie ma mowy. Mo�e przez bagna da�oby rad�,
ale ci�ar�wki na pewno nie przejd�. - Spogl�da�
nerwowo na przyw�dc� klanu.
* Nie chc� straci� dowod�w sukinsyny - mruk-
n�� Kaunigas.
* Co robimy? Mo�e by tak... - zacz�� stoj�cy
obok Waltor.
* �adnej walki. B�d� mieli pretekst, �eby spali�
wie�. Niech wszyscy wracaj� do dom�w i udaj�, �e
o niczym nie wiedz�. Zabierajcie skrzynie i wrzu�-
cie je do staw�w, samochody pod wiat�! Szybko!
* To nic nie da - odezwa� si� Mateusz. - Znajd�
je, pr�dzej czy p�niej.
* Mo�e tak, mo�e nie. - Witold spojrza� na Wal-
tora. - Przeprowadzisz Rzeplitow przez bagna. Je�li
z�api� ich tutaj, nie b�d� potrzebowali innych dowo-
d�w.
* Niech to szlag! - sapn�� gniewnie Kuna. - Kto
sypn��?
* A jak my�lisz? - W oczach Mateusza pojawi�
si� zimny b�ysk. - Jak my�lisz? - powt�rzy� przez
zaci�ni�te z�by.
* Kawa� durnia z tego Ottona! Da� si� podej��
jak dzieciak! - So�tys te� nie mia� �adnych w�tpli-
wo�ci.
* A my razem z nim. - W g�osie Mateusza s�y-
cha� by�o rosn�c� w�ciek�o��.
* Do�� gadania! - uciszy� ich Kaunigas ostro. -
Waltor wyprowadzi was na Star� Drog�, a stamt�d
traficie ju� �atwo do Kiejsztan. Schronicie si� u mo-
jego brata.
* My�lisz, �e obstawili granic�? - spyta� niepew-
nie Kuna.
* Nawet nie pr�bujcie si� do niej zbli�a�. To nie
s� idioci! Macie siedzie� cicho! - Witold nie dopu-
�ci� do �adnych sprzeciw�w. Stanowczym gestem
pchn�� Kun� w stron� Waltora. Od strony drogi do-
biega� ju� warkot silnik�w. - Uciekajcie, te psy zaraz
tu b�d�!
* Do zobaczenia, Witoldzie, postaraj si� nie
wpa�� w ich �apy - rzuci� jeszcze Mateusz i skin�� na
swoich ludzi. - Idziemy! Szybko!