10275

Szczegóły
Tytuł 10275
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10275 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10275 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10275 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jan PARANDOWSKI Rzecz o Apulejuszu Apulejusz pochodził z prowincji rzymskiej Africa, obejmującej terytoria dzisiejszej Algierii i Tunezji. Miastfia i historia wcześnie zarzuciły formę poetycką, lecz nie mogły się rozstać ze światem bajki. Proza nie tylko go nie uszczupliła, ale poniekąd rozszerzyła jeszcze bardziej: w przeszłość, gdzie szukano początków miast, rodów, urządzeń społecznych i państwowych, w teraźniejszość niezbadanych krajówego pismach możemy się domyślać, że urodził się około roku 125 naszej ery, za panowania cesarza Hadriana. Był małym chłopcem, gdy piękny Antinous poświęcił swe młode życie bóstwom zielonego Nilu. Cudzoziemcem nie był. Pochodził niewątpliwie z rodziny łacińskiej, albowiem nazwisko Apulejuszów spotyka się w Italii. Żył w czasach, które zwykliśmy nazywać szczęśliwymi. Drugi wiek po Chrystusie. Wiek Antoninów. Granice imperium rzymskiego obejmowały cały świat cywilizowany od Brytanii po Morze Kaspijskie i od piasków Sahary w głąb nieprzebytych lasów teutońskich. Trzydzieści pięć legii czuwało nad spokojem tego olbrzymiego państwa. Nie posuwano się dalej. Kolumna Trajana stanęła u kresu zaborczości rzymskiej. Spełniając ostatnią wolę Augusta, cesarze nie rozszerzali granic, lecz strzegli ich nietykalności. Antoninus Pius (138-161) lubił powtarzać słowa Scypiona, że "lepiej zachować życie jednego obywatela niż zabić tysiąc nieprzyjaciół". Około stu pięćdziesięciu milionów ludzi, pod jego rządami, zażywało spokoju i dobrobytu, jakiego dotychczas starożytność nie znała. Wszyscy czuli się bezpieczni za twardo ubitymi okopami limes, osiemdziesięciomilowego pasa obronnego, który swymi wieżycami i palisadami odgradzał cesarstwo od groźnej północy. Nikt nie widział niebiesko i czerwono malowanych twarzy barbarzyńców, zaglądających z tamtej strony wału. Wojen nie było. Stary Apulejusz, burmistrz miasta Madaury, mógł umierać spokojnie, nie zaprawiwszy syna do broni, którą sam z pewnością władać nie umiał. Był to człowiek zamożny. Zostawił dwa miliony sestercyj. Zdaje się, że rodziców stracił Apulejusz wcześnie, bo jako chłopiec mieszka i uczy się w Kartaginie, białokamiennej stolicy prowincji rzymskiej Afryki. Nazwie ją później Camoena togatorum - Muzą tych, co noszą togę - miasto powstałe na gruzach fenickiej kolonii, gdzie język punicki trzymał się uparcie niemal do końca starożytności. Kartagina przechodziła wówczas swój renesans. Było to miasto ludne i bogate. Stały tam domy na pięć pięter wysokie i świątynie jaskrawo malowane. Kobiety nosiły przy sobie śliczne czareczki z różanym olejkiem, a włosy ich, barwione henną, miały blask płomieni. Dziesięcioletni Apulejusz, biegnąc do szkoły, roztrącał po ulicach małe dzieci, ciągnące wózeczki zaprzężone w gliniane słonie i wielbłądy. Tu skończył swoją "szkołę średnią" i stąd, zapewne po włożeniu togi męskiej, w szesnastym roku życia, wyjechał na dalsze studia do Grecji. Do Aten przede wszystkim, które były jakby uniwersytetem starożytnego świata. Czytał, słuchał wykładów, oklaskiwał sławnych retorów, włóczył się z obdartymi filozofami. Miał umysł ciekawy a pamięć wierną. Stał się jednym z najbardziej olśniewających erudytów. Odbywał podróże. Wszyscy podróżowali wówczas jakby z pewną skwapliwością, albowiem po raz pierwszy od początku dziejów tak olbrzymi obszar stał otworem przed zwykłym, nieuzbrojonym wędrowcem, któremu bezpieczeństwo zapewniała immensa Romanae pacis maiestas - wspaniałe dostojeństwo pokoju rzymskiego. Okręty swobodnie docierały do Zanzibaru i Singapuru, a przez Azję szły karawany do Chin, po jedwab. Nie znamy rozległości podróży Apulejuszowych. Musiały być dalekie, skoro stracił na nie majątek i w Rzymie sprzedawał ostatnie swe łachy. Od niego samego wiemy tylko, że był na wyspie Samos i we Frygii, koło Hierapolis, oglądał pewną osobliwą pieczarę. Podobnie jak cesarz, za którego się urodził, był Apulejusz omnium curiositatum explorator [poszukiwaczem wszelkich osobliwości (przyp. red.)], w podróżach więc swoich szukał dziwów wszelkiego rodzaju. Grecja była już wówczas wielkim muzeum, którego katalog układał właśnie niestrudzony Pauzaniasz. Apulejusz odwiedzał starodawne świątynie. Był człowiekiem na wskroś religijnym, "poszukiwaczem boga", pełnym tęsknot mistycznych, wiecznego niepokoju, nienasyconej ciekawości rzeczy świętych i uświęconych. Ze wszystkich systemów filozoficznych najbardziej umiłował Platona, bo go on najwyżej prowadził ku bóstwu, rozumie się ten Platon, jakiego znano w II wieku naszej ery, pomnożony o szereg spekulacji religijnych, idących od marzycielskiego Posejdoniosa, pitagorejczyków i wierzeń wschodnich. Platonizm zmieniał się z wolna w rodzaj teozofii i skupiał dokoła siebie gminę wyznawców: "My, rodzina platońska - mówi Apulejusz - żyjemy w tym, co uroczyste, radosne, świąteczne, wyższe, niebieskie...". Jak wszyscy ludzie tej epoki, Apulejusz łaknął wiary i pożądliwie garnął się do obrzędów religijnych. Ateizmu nie pojmował lub raczej uważał go za objaw złej woli i przewrotności. Wyobrażam sobie, z jakim wstrętem odsuwał od siebie pisma swego rówieśnika, najsłodszego z szyderców, Lukianosa z Samosat! W jednym ze swych dzieł mówi ze zgrozą o człowieku, który przechodząc obok świętego miejsca, nigdy na znak czci nie przyłoży ręki do ust ani bogom pól nie składa pierwocin ze żniw, z winnic, z trzód, w swej wiosce nie ma ani kapliczki, ani zagrody świętej, ani gaju poświęconego - a nawet, nawet na granicy jego posiadłości nie stoi kamień co dzień świeżą zraszany oliwą! Możemy go więc nazwać bigotem i zabobonnikiem. Wszyscy wtedy byli tacy - za panowania "drugiego Numy", Antonina Pobożnego, i za jego następcy Marka Aureliusza, któremu filozofia nie przeszkadzała z osobliwym przejęciem i namaszczeniem spełniać najdrobniejszych czynności arcykapłańskich. Dziewczyny wiejskie zakopywały po cmentarzach tabliczki wzywające pomsty na niewiernych kochanków, a konsulowie chodzili obwieszeni amuletami. Apulejusz woził ze sobą wszędzie jakiś tajemniczy a wysoce święty przedmiot, którego by nie nazwał w obliczu profanów. Albowiem był wtajemniczony. "I, jako rzekłem, wielorakie świętości, przemnogie obrzędy, rozmaite ceremonie, w poszukiwaniu prawdy i z powinności wobec bogów, poznałem...". W mrokach prastarej świątyni eleuzyjskiej widział, jak spod zasłony tajemnic - na jedną chwilę rozżarzone blaskiem pochodni - ukazuje się oblicze zmartwychwstałej Kore; w ekstatycznym rytmie hymnów orfickich słyszał jęk szarpanego przez Tytanów Dzagreusa; przed jego olśnionymi oczyma pękało jajo kosmiczne, z którego powstawał Eros złotoskrzydły; patrzał w otchłanne źrenice Kabirów samotrackich; poznał prawdziwą historię Attisa, "pasterza jasnych gwiazd", i w grocie lebadejskiej słyszał podziemny głos Trofoniosa. Na koniec w tej wędrówce przez widzialne symbole Niepoznawalnego ujrzał srebrną twarz Izydy, matki wszego stworzenia, królowej niebios. "Do granicy śmierci doszedłem i progów Prozerpiny dotknąłem, a wróciłem przez bezdnie wszystkich żywiołów. W głębokiej nocy widziałem słońce ślepiącym blaskiem jaśniejące, patrzyłem w oczy potęgom piekielnym i niebieskim potęgom i do stóp ich czołem uderzyłem. Usłyszałeś tedy, ale choć-eś usłyszał, trzeba, abyś nie rozumiał". Tak pisze w tej dziwnej jedenastej księdze Metamorfoz, gdzie rubaszna historia osła zmienia się nagle w jakiś ekstatyczny wyśpiew duszy napełnionej obecnością bóstwa. I opowiada, jak od Izydy przeszedł do Ozyrysa, jak stał się członkiem kolegium Pastoforów, jak z głową ogoloną na sposób kapłanów egipskich obnosił po Rzymie święte obrazy w procesji; "...chodziłem, łysiny mojej nie zakrywając ani jej nie zatajając, ale spojrzeniom ją wszystkich radośnie i wesela pełen wydający". W owych czasach mało kto się tym gorszył, że Rzymianin oddawał jawną cześć wschodnim bogom, do niedawna jeszcze tak wrogim. Nikt już nie pamiętał tych walk, jakie stoczyć musiała Izyda, by ją władze państwowe wpuściły do Miasta. Kult jej szerzył się bezpiecznie, pod życzliwą opieką cesarzy. Znikło nawet przekonanie, że świątynie jej są miejscem schadzek. Niepodobna było żądać, aby ludzie czytali Józefa Flawiusza, który opowiada o brzydkim skandalu, jaki się wydarzył w świątyni Izydy, w Rzymie, za panowania Tyberiusza. Apulejusz, który tak lubił i cenił wszelkie dygresje, miałby mi za złe, gdybym tej opowieści tu nie powtórzył. A było tak: Pewna dama, imieniem Paulina, równie dostojna urodzeniem, jak cnotami, chociaż była bogata, piękna i "w tym wieku, kiedy kobiety są najbardziej skłonne do zalotów" - prowadziła życie nieskazitelne. Ale nawet najświętsza czystość nie może ujść spojrzeniom żądzy! Niewinna była temu Paulina, że piękność jej obudziła namiętność w rycerzu rzymskim, nazwiskiem Decius Mundus. Cnotliwa matrona z pogardą odrzucała ową miłość. Pozostawało więc użyć podstępu. Paulina często chodziła modlić się do świątyni Izydy. Decius Mundus przekupił arcykapłana i w nocy, na Paulinie, pogrążonej w nabożnej ekstazie, dopuścił się gwałtu, mówiąc oszołomionej, że jest bogiem Anubisem. Zdaje się, że scena ta powtórzyła się i następnej nocy, a Paulina po pewnych szczegółach poznała, że jest ofiarą ohydnego oszustwa. Wszystko wyznała mężowi. Ten zaś wniósł skargę przed cesarza. Z rozkazu Tyberiusza ukrzyżowano kapłanów, zburzono świątynię, a posąg Izydy wrzucono do Tybru. Sto kilkadziesiąt lat minęło od tego czasu. Za Apulejusza nikt by się nie ważył podnieść ręki na dostojne bóstwo. Niezadługo sam cesarz, Kommodus, iść będzie w procesji izjackiej. W Rzymie pozostawał Apulejusz przez kilka lat, występując jako adwokat. W mieście, w którym można cesarza spotkać na ulicy, łatwo zrobić karierę. Zwłaszcza literatowi. Zwłaszcza mówcy. Zwłaszcza w czasach, kiedy tak namiętnie kochano literaturę i kiedy panował taki bezgraniczny kult żywego słowa. Bo jakże - w Puteolach, w święta, odbywa się w teatrze publiczne czytanie Roczników Enniusza, staroświeckiego poematu, groźnej ciżby nader pierwotnych heksametrów. Ludzie nie mogą się obejść bez książki. Pliniusz nie odrywa się od lektury nawet podczas wybuchu Wezuwiusza, a Marek Aureliusz obkłada się papirusami w teatrze i przy obiedzie. Jest to złoty wiek literatów. Filozofowie, retorzy, gramatycy dostają pensje cesarskie, nie płacą podatków i nie służą w wojsku. Retora Polemona odwiedzają królowie i płacą mu złotem za półgodzinną audiencję. A w Rzymie na krześle kurulnym rozpiera się ekscelencja Fronton, najserdeczniejszy przyjaciel Marka Aureliusza, bożyszcze całego świata łacińskiego, nieomylny mistrz stylu, wyrocznia smaku literackiego, retor do trzeciej potęgi! Apulejuszowi wiodło się z początku dobrze. Mówi, że działo się to za sprawą Ozyrysa. Ale kariery nie zrobił. Po kilku latach opuścił Rzym na zawsze. Zdaje się, że - mimo wszystko - z ogoloną głową kapłana egipskiego trudno było jeszcze wówczas przemawiać w bazylikach rzymskich. Może zresztą dostojny zrzęda, Fronton, strzepnął nad nim palcami i uśmiercił go w opinii stolicy, nad którą panował niepodzielnie? Apulejusz wrócił do Afryki. Włosy mu odrosły i nosił je długie, misternie fryzowane. Miał lat trzydzieści. W Madaurze uporządkował swe sprawy domowe; do tego, co mu z ojcowizny zostało, dodał pieniądze przywiezione z Rzymu i - jak mi się zdaje - zamieszkał w domu, gdzie na jednej bodaj ścianie wymalowana była jego ukochana Izyda, zapewne tak, jak gdzieś w Pompejach: w żółtej tunice, z błękitnymi skrzydłami u ramion, z półksiężycem nad czołem, w lewej ręce trzymająca róg obfitości, w prawej świętą grzechotkę, a stopę opierająca na kuli ziemskiej. Po pewnym czasie wybiera się Apulejusz w nową podróż, do Egiptu. Do Aleksandrii przede wszystkim. Trzeba tam być raz bodaj w życiu. Druga stolica świata, ale w swym własnym mniemaniu od Rzymu piękniejsza, a i bardziej ludna, żywsza, bardziej bujna. Tam jest sławne Muzeum i największa na świecie biblioteka; tam z automatów, po wrzuceniu pieniążka, wyskakuje słodkie ciastko, są tam wozy same jadące, poruszane jakąś tajemniczą siłą, i łaźnie, jak za czasów Homera, obsługiwane przez dziewczyny, i tysiące przyjemności w tym mieście, gdzie całe życie zdaje się płynąć przy dźwięku fletni, które nie milkną o żadnej porze dnia ani nocy. Apulejusz nie dojechał do Aleksandrii. Utknął na jednej trzeciej drogi, w mieście Oea (dziś Tripolis), gdzie ciepłe morze rozrzuca po piaszczystym wybrzeżu tęczowe oczka śmiesznych muszelek. Zachorował. Zajechał do domu Appiuszów, zaprzyjaźnionych z jego rodziną. W kilka tygodni później odwiedził go niejaki Poncjanus, młodszy kolega z lat ateńskich, i zaczął namawiać, aby się przeniósł do niego; mieszka razem z matką i bratem, Pudensem. Tam będzie mu znacznie wygodniej; dom jego leży nad morzem. Apulejusz zaś morze tak lubi. [...] Filozof z początku się ociągał, w końcu uległ. Było mu tam w istocie dobrze. Matka Poncjanusa, Pudentilla, otaczała go najtroskliwszą opieką. Była to zacna, czterdziestoletnia niewiasta. Złośliwi mówili, że ma lat sześćdziesiąt, lecz Apulejusz pokazał raz w sądzie metrykę i przekonał ich, że kłamią. Nie była piękna, lecz miłej powierzchowności, rozumna i dobra gospodyni. Mówiła i pisała (listy) po grecku, bardzo ładnie. Była wdową już od lat czternastu. Rodzina męża namawiała ją do powtórnego małżeństwa. Używając wszystkich podstępów Penelopy, opierała się temu w obawie, żeby jej nie wydano za jakiegoś starego dziada. Dopiero gdy teść umarł i cały majątek zapisał jej synom, Pudentilla oświadczyła nagle, że wdowieństwo jej nie służy. "Jeśliby nawet mogła znieść nudę samotności, to nie może się dłużej opierać słabości ciała. Niewiasta czysta i wstydliwa, przez tyle lat wdowieństwa bez grzechu, bez plotek nawet, pozbawiona była regularnego obcowania z małżonkiem, a to przydługie pragnienie zetliło jej wnętrzności, a chora macica powodowała cierpienia tak dotkliwe, że bliska już była śmierci. Lekarze wraz z akuszerkami doszli do przekonania, że przyczyną niemocy jest brak męża i że zło z każdym dniem się wzmaga i choroba staje się coraz bardziej poważną; dopóki jeszcze wiek po temu należy zdrowie ratować małżeństwem". Poncjanus, jako dobry syn, starał się o lekarstwo dla matki: namawiał Apulejusza, żeby się z nią ożenił. Prosił i nalegał. Apulejusz rozważał. Od roku siedział w domu Pudentilli. ("Zdaje się, że będę musiał pozostać tu czas jakiś ze względu na nogę" - powiedział lis, wpadłszy w samotrzask...). Poznał ją i widział, że jest godna zaufania. Ale jadąc do Aleksandrii, nie myślał o małżeństwie. Nie patrzył na Pudentillę jak na kobietę, której się pożąda. Marzyły mu się lub przypominały jakieś główki małe, nakryte gęstwą obfitych włosów, jakieś oczy błyszczące, jakieś piersi krągłe a młode, uściski pachnące, szepty gorące warg świeżych i czerwonych. Być może na ścieżkach swoich snów uśmiechniętych spotykał milutką Fotis, dokoła której unosił się zapach bujnego ciała i smakowita woń potrawki mięsnej - być może, albowiem pisarzom często się zdarza, że krążą koło nich wdzięczne widma, zanim nauczą się więzić je w zmysłowych skojarzeniach słów. Zresztą marzenia nasze są jak dzieci, które nawet z najbiedniejszych kwiatków umieją splatać rozkoszne wianki... Tak, lecz Apulejusz był jednocześnie filozofem, miłującym ciszę pracowni, w której szelest otwieranych książek jest jedynym zgiełkiem. Marzył o szafkach z ładnego drzewa, a w nich pełno woluminów, starannie poukładanych, z których kurz obmiecie czyjaś troskliwa ręka, a u okna, z widokiem na morze (O mare! o litus!...) stałoby jego biurko i to wszystko w domu zagospodarowanym i schludnym, gdzie kto inny ponosi cały trud ładu i porządku... Zgodził się. Postanowiono, że wpierw ożeni się Poncjanus. Tak się stało. Ale chłopak nagle się odmienił. Zaczął się sprzeciwiać małżeństwu matki z Apulejuszem. Wynikły stąd niesnaski, które po pewnym czasie ucichły, wszyscy wyjechali na wieś i tam odbył się ślub filozofa z wdową z Oea. W kontrakcie ślubnym zawarowano, że Pudentilla z całego majątku bierze sobie tylko trzysta tysięcy sestercyj, resztę zaś oddaje synom. A i te trzysta tysięcy miały do nich wrócić, gdyby umarła, nie pozostawiając dzieci z drugiego małżeństwa. Nikt więc nie posądzi filozofa, iż żenił się dla majątku. Ci, którzy myślą inaczej, przypuszczają, że Pudentilla miała jeszcze jakiś swój własny majątek, stanowiący jej posag i nie podlegający żadnym działom rodzinnym. Nie czuję się na siłach rozstrzygnąć tej kwestii. Synowie byli nienasyceni i zgłaszali coraz nowe pretensje. Za radą Apulejusza Pudentilla ustępowała. Poncjanus przekonał się wówczas o szlachetności Madaureńczyka i doszło do bardzo rozrzewniającej sceny, pełnej łez i uścisków. W jakiś czas potem Poncjanus umarł. Cały majątek zapisał matce i bratu, a żonę wydziedziczył. Ojciec wydziedziczonej, stary złodziej Herennius Rufinus, wściekł się. O wszystko oskarżał filozofa. Krzyczał, że go zabije. Na razie jednak obmyślił co innego. Usidlił młodego Pudensa, drugiego syna Pudentilli, którego przeznaczał na męża swej córki, wdowy po Poncjanusie. Skłonił go do wykradzenia listów matki i na ich podstawie przygotował oskarżenie przeciw Apulejuszowi. Powiedziałem, że był to stary złodziej - muszę to jednak raz jeszcze powtórzyć. Za młodu był ganimedesem dla wszystkich, którzy nie pogardzali jego wdziękami. Występował w pantomimach, brak zdolności pokrywając wyuzdaniem. Gdy się zestarzał i przejadł majątek, urządził w swym domu miejsce schadzek: własną żonę sprzedawał, a gdy córka dorosła - i córkę, tę samą, którą wydał za Poncjana, a potem chciał w nią ubrać małego Pudensa. Apulejusz musiał sobie o nim przypomnieć, kiedy później w Metamorfozach opisywał bezecne niechlujstwa kapłanów bogini syryjskiej. Rozprawiając się z nim w sądzie, nazwał go "bagnem cuchnącym" i "lupanarem". W mieście Sabrata odbywały się sądy prokonsularne dla całej Tripolitanii. Sądom przewodniczył nowy prokonsul Afryki, Maximus Claudius, przyjaciel cesarza, filozof stoicki. Przed tym światłym mężem oskarżono Apulejusza o czary. Mówiono: oczarował Pudentillę i wyszła za niego. Posiada moc nad siłami nieczystymi. Ma laboratorium pełne najosobliwszych rzeczy, a tyle tam różnorakich zwierciadeł, że wchodzącemu straszno się robi na widok własnej twarzy wielokrotnie odbitej w poczwarnych kształtach. Na stole ma jakiś przedmiot nieznany, starannie owinięty w białą chustkę: strach pomyśleć co to być może! Przechowuje szkielet rzeźbiony w drzewie i nazywa go po grecku: basileus, co znaczy: król. Służący Apulejusza, Themison, chodzi po rynku i skupuje ryby morskie w wielkiej ilości: nikt nie wie - po co. Filozof nosi włosy trefione i pisze wiersze miłosne. Raz nawet napisał wierszyk o proszku do zębów. Kiedyś spojrzał na jedną kobietę i ta dostała ataku epilepsji... Apulejusz wygłosił w swojej obronie kilkugodzinną mowę, która pod nazwą Apologii zachowała się do naszych czasów. Jest ona dowcipna i misterna, pełna uczoności i siły przekonywającej. Nigdy chyba nie zużyto tyle geniuszu dla sprawy tak błahej. O najpospolitszych rzeczach wypowiada orator najwspanialsze okresy. Mówi o magii, o filozofii, o sobie samym i swojej żonie. Nie można mu zarzucać zbytniej dyskrecji ani kurtuazji względem przezacnej Pudentilli. Czyż należy się uciekać aż do czarów, aby posiąść czterdziestoletnią (nie sześćdziesięcioletnią, jak mówią oszczercy! - oto metryka!...) wdowę, będąc młodym i niebrzydkim mężczyzną? Kto zna życie, ten wie, że niełatwo się wybacza wdowie jej przeszłość. Wdowa przynosi do domu złą wróżbę. Godziłoby się zatem, żeby każda wdowa miała bodaj posag znaczny. Ale Pudentilla i tego nie ma... W ten sposób słowo po słowie rozbiera całe oskarżenie, ośmiesza swych przeciwników, wykazuje ich głupotę i nikczemność, chwali siebie i na dowód przedstawia listy pochlebne osób wysoko postawionych, cytuje całymi tuzinami autorów greckich i łacińskich, sypie rymami, rytmami, grą słów, wije frazesy giętkie i pnące się jak bluszcz, szydzi, narzeka, krzyczy, prawi kazania, naucza i informuje, kokietuje przewodniczącego i prowokuje publiczność - odnosi triumf, wygrywa sprawę i pognębia oskarżycieli. Proces wygrał, ale spostrzegł, że powietrze w Oea mu nie służy. Była to zresztą podła dziura. Jemu potrzeba większej areny. Przeniósł się do Kartaginy. Kilka popisów oratorskich przed kilkutysięcznym tłumem w teatrze lub w bazylice wystarczyło, aby go zaczęto na rękach nosić. Jego dewocja zawiodła go, jakbyśmy dziś powiedzieli, na tron arcybiskupi. Został bowiem wybrany sacerdos provinciae, naczelnym zwierzchnikiem kultu ubóstwionych cesarzy. Było to dostojeństwo zaszczytne, uwalniające od podatków i innych ciężarów publicznych. Stał się bogaty i żądał, aby ludzie bogaci odróżniali się strojem od reszty pospólstwa. Był dumą całej prowincji. Stawiano mu posągi. "Obiecuję wam, zacni senatorowie, szanowni obywatele, że na odsłonięcie pomnika napiszę książkę, która pochwałę waszego dobrodziejstwa zaniesie do wszystkich prowincyj, na cały świat, do wszystkich narodów i na wieczne czasy". Tak dziękował literat rzymski za wniosek uczczenia go statuą "w najruchliwszej części miasta". Życie jego było pracowite i spokojne. Był to przecież "złoty wiek ludzkości", czasy Antoninów, doba monarchii burżuazyjnej: cesarze mieszkali w źle opalanych pałacach i sypiali w łóżkach, skąd niewolnicy wydobywali lęgnące się tam skorpiony. Kiedy Apulejusz umarł - nie wiadomo. Może wpierw pochował dobrą Pudentillę, a może ona go pochowała. Może go zabrała wraz z tylu innymi okrutna zaraza, która za Marka Aureliusza spustoszyła świat starożytny od Chin aż po Galię. W ostatniej księdze Metamorfoz, gdzie romans staje się nagle urywkiem z autobiografii, znajdujemy takie słowa, którymi do Lucjusza przemawia Izyda: "I żyć będziesz szczęśliwy, żyć będziesz pod opieką mą sławny... Jeśli zasię posłuchem skrzętnym i służby zbożnymi a czystości zachowaniem wytrwałym na chęci cne zasłużysz, poznasz, że ja - ja jedna jedynie - potrafię nawet i żywot ci przedłużyć poza kres losem ci przeznaczony...". Wygląda to istotnie na tak zwane proroctwo ex post, więc nie dziw, że znaleźli się odważni uczeni, którzy w tych słowach widzieli dowód, iż Apulejusz dożył bardzo sędziwego wieku. Wobec oświeconego Maksyma Klaudiusza filozof z Madaury oczyścił się z zarzutu czarnoksięstwa, lecz lud nie dał się tak łatwo przekonać. Powiedziano po prostu, że Apulejusz jest zręcznym adwokatem, co w żadnym razie nie dowodzi, że nie jest czarownikiem. W tych czasach w każdym człowieku zajmującym się nauką lub filozofią wietrzono maga. Cud był czymś zupełnie naturalnym, w co nieraz łatwiej było uwierzyć niż w samą rzeczywistość. Zjawy, czary, dziwne zdarzenia zapełniają ówczesną literaturę tłumem gwarnym i niespokojnym. Historycy piszą o feniksie. Flegon z Tralles, wyzwoleniec Hadriana, układa ogromny traktat O dziwach, który rozpoczyna opisem zmartwychwstania pewnej dzieweczki, zmarłej od sześciu miesięcy. Po kartach jego dzieła snują się widma, androgyny, ludzie zmieniający płeć wedle woli, centaury, a każde wydarzenie oznaczone skrupulatnie datami. Tak myślano i wierzono w całym świecie, nie wyłączając i Afryki rzymskiej, ojczyzny Maniliusza, który w płynnych wierszach swych Astronomików zawarł opis losów ludzkich, pozostających pod tajemniczym wpływem gwiazd. Można wątpić, czy Apulejusz był czarownikiem, ale jasne jest, że wierzył w czary. Jego umysł niespokojny i ciekawy odczuwał ten sam głód dziwów, który bohatera jego powieści zapędził w oślą skórę. Jestem przekonany, że Apulejusz próbował sztuki czarodziejskiej. Wierzył bowiem w demony. Są to istoty pośrednie między bogami i ludźmi, których ciało ma nieuchwytność obłoków. Z Hezjoda wiedział, że życie ich trwa 9720 lat. Nie miały one dlań nic osobliwego, raczej dziwił się wraz z pitagorejczykami, że mogą istnieć ludzie, którzy demonów nigdy nie widzieli. Gdyby żył w XVII wieku, szukałby razem z panem d'Astarac salamandry w popiele kuchennym gospody "Pod Królową Gęsią Nóżką". W pismach swych zebrał tyle wiadomości o rzeczach tajemnych, że to jedno dowodzi, jak dalece się nimi interesował. Ułożył romans tak obfity we wszelką cudowność, iż w późniejszych czasach brano go za opis osobistych przeżyć. Zaczęła się tworzyć dokoła niego legenda. Ogłoszono go cudotwórcą i w walce pogan z chrześcijanami stawiano przeciw Chrystusowi. Obok Apolloniosa z Tyan był Apulejusz świętym pogańskim. Ta nowa godność pośmiertna przypadłaby wielce do smaku próżnemu archijerejowi prowincji Afryki, tym bardziej że za życia chrześcijan nie lubił. Podzielał w tych rzeczach antypatie swego cesarza, mądrego Marka Aureliusza. W Metamorfozach, jakby mimochodem, rzucił portret bezwstydnej młynarki, co "wzgardziwszy i podeptawszy nogami święte bóstwa, zamiast jakiejś wyraźnej religii udawała bezbożnie wiarę w boga, o którym głosiła, że jest jednym jedynym, i zmyśloną a pustą nabożnością mydliła oczy wszystkim ludziom...". Pisarze kościelni ustęp ten przeoczyli, nie widząc w nim wyraźnej aluzji. Zbyt, zresztą, zajęci byli cudami Apulejusza, które starali się ośmieszyć lub obniżyć. W V wieku rozprawia się z legendą Apulejuszową ziomek jego, święty Augustyn, ale bez wielkiej pewności, gdyż sam wierzy w demony i w siłę magii. Żywo obchodzi go zagadnienie, czy "duchy powietrzne mogą się ucieleśnić do tego stopnia, żeby się dać odczuć kobietom?". I przytacza świadectwa ludzi wiarygodnych na dowód, że "duchy leśne i polne, inkubami zwane, takiego spółkowania szukają" [De civitate Dei XV, 23]. Nic więc dziwnego, że słysząc o cudach Apulejusza i czytając "milezyjską opowieść", był w niemałym kłopocie. "My również - pisze biskup Hippony - bawiąc w Italii słyszeliśmy w pewnych okolicach podobne gadki. Opowiadano mianowicie o karczmarkach świadomych czarów, które niekiedy podają w serze wędrowcom ingrediencje zmieniające ich w zwierzęta. Tym nieszczęsnym kazano dźwigać ciężary, a po znojnej służbie wracali do dawnej postaci. W tym czasie dusza ich nie stawała się zwierzęcą, owszem zachowywali rozum człowieczy. Apulejusz w książce Złoty osioł opowiada, jak mu się podobna przygoda wydarzyła; mocą pewnej maści przemieniony w osła zachował całkowity rozsądek ludzki. Nie wiadomo, czy autor podaje fakt rzeczywisty, czy tylko opowiadanie w swoim guście" [De civitate Dei XVIII, 18]. I tak już zostało. Czego św. Augustyn jeszcze nie był pewny, o tym byli już przekonani ludzie wieków następnych. Odtąd odbywał Apulejusz swą podróż dziejową jako czarownik schowany w skórze osła. Delancre, demonograf z XVI wieku, w swym Traktacie o niestałości demonów opowiada, że Apulejusz mógł dowolnie zmieniać się w konia, osła lub ptaka. Obdarzono go całą wiedzą lubieżnej Pamfili. Mówiono, że ciało swe mógł bez szkody przebijać mieczem. Mógł się stawać niewidzialnym. Miał demona, który trzymał świecę, gdy filozof pracował przy biurku... Należy podziwiać słodką cierpliwość owego demona. Albowiem Apulejusz przez większą część życia wodził po gładkim papirusie "kończystością trzciny nilowej". Ci, którzy biorą do ręki tę książkę, pełną swawolnych bajdurzeń, nie domyślają się nawet, że jej autor był jednym z najuczeńszych ludzi swego czasu, pisarzem encyklopedycznym, jak Pliniusz Starszy, Plutarch lub Pauzaniasz. Pisał po grecku i po łacinie. Zdaje się, że język grecki znał wcześniej i lepiej od łacińskiego, ponieważ w Afryce chętniej mówiono po grecku. W jego własnej rodzinie byli tacy, którzy łacińskiego zdania sklecić by nie potrafili. Z pism jego greckich nic się nie zachowało. Układał również wiersze. Posiadamy kilka urywków jego poezyj, z tych jeden wysoce nieprzyzwoity, zapewne jeszcze z czasów kawalerskich. Ze wzmianek u późniejszych autorów, którzy go chętnie czytali i cytowali, możemy ułożyć spis jego dzieł. Są tam rzeczy przyrodnicze, jakieś obszerne Quaestiones naturales, które były niewątpliwie nie tylko kompilacją, lecz zbiorem jego własnych badań i spostrzeżeń: sam przecież opowiada w Apologii, że pilnie śledzi życie zwierząt i ich organów. Pisał o rybach, o drzewach, o ziołach. Nie wiemy, czy były to osobne traktaty czy rozdziały wspomnianej książki. Układał jakieś skróty historyczne, tak zwane epitomae, zawsze chętnie przyjmowane przez publiczność łacińską, która je wolała od wyczerpujących monografii. Zajmował się medycyną, astronomią, arytmetyką. Wszędzie wnosił swoje bogactwo języka i zapełniał nim braki ubogiej terminologii łacińskiej. Albowiem po Cyceronie jest to największy twórca języka łacińskiego. Jego zuchwałe nowatorstwo pozwalało mu dobierać zdumiewająco pewne wyrazy dla nowo wprowadzonych pojęć. Tłumaczył Platona. Te wszystkie rzeczy zaginęły. Z jego licznych mów zachowała się wspomniana Apologia i wybrane ustępy z rozmaitych popisów oratorskich pod tytułem Florida - dziwna mieszanina luźnych fragmentów, zajmujących treścią bądź też stylistycznym opracowaniem. Istnieją poza tym trzy dziełka filozoficzne: O Platonie i jego doktrynie, O świecie i O bóstwie opiekuńczym Sokratesa. Platończyk z Madaury daje wykład nauki swego mistrza, niezbyt wierny i nie zawsze jasny, ubarwiony własnymi pomysłami i tymi poglądami, które przyrosły do platonizmu z biegiem wieków. Rozprawka O świecie jest wolnym przekładem jakiegoś dzieła greckiego. Mówiąc o dajmonion Sokratesa, opowiada o demonach, napełniających powietrze aż do pierwszego kręgu Księżyca. To wszystko pisał Apulejusz w swej zacisznej pracowni, u boku Pudentilli, z piórem w jednej ręce, z cudzą książką w drugiej. Gdyby był na tym poprzestał, nikt by mi nie wybaczył, że tak długo o nim mówiłem. Apulejusz powiększyłby szereg czcigodnych nudziarzy, stając obok Frontona, Aulusa Gelliusa, Aristejdesa, swych znakomitych współczesnych. Lecz Apulejusz miał oczy i patrzył na ten osobliwy świat, który mu objawiał zakopconą glorię swego życia codziennego. Przed Portykiem Malowanym w Atenach kuglarze połykali ostre miecze kawaleryjskie. Wiedźmy zmieniały swych niewiernych kochanków w bobry, bo te, uciekając przed myśliwcami, odgryzają własne przyrodzenie. Skąpcy na kupach śmiecia wylęgali wory złota, a wytworne damy jadały przy stołach z drzewa cytrynowego, połyskujących inkrustacjami z kości słoniowej. Strudzonym podróżnym smakowały flaczki z nadzianką, a milutkim pokojóweczkom pocałunek wyciśnięty u nasady włosów. W lasach żerowały smoki, chciwe słodkiego mięsa młodych parobków. Po rdzawych polach przechadzała się "jesień moszczem winnym szumiąca", a w rosistych kotlinkach paliła się "ciemna purpura błyszczących róż". Na szczytach stromych skał tryskały źródła, które lecąc po stokach, wyrzucały srebrne fale, nad rzekami zaś zielona trzcina, pod dotknięciem wiatru, odzywała się głosem wieszczym. Wiadomo było, że za usługę oddaną pani Wenus otrzymać można w nagrodę od samej bogini "siedem słodkich pocałunków, a jeden najsłodszy, bo z pieszczotliwym języka przytknięciem". Albowiem nad światem po dawnemu panował pewien "łobuz skrzydlaty i nicpoń, co nałogami swymi złymi obyczajność publiczną obrażając, w strzały i żagwie zbrojny, po cudzych domach nocami się szasta, każdego małżeństwa wiązadła psowa, bezkarnie tyle hultajstw broi, dobrego zasię niczego nie wymyśli...". Wiecie kto taki? - Amor! I jeszcze jeden, najprzedniejszy z bogów, Gelos, najmilszy towarzysz Bakchusa, otyły, czerwony, rozrechotany sam bóg Śmiech! Obu tym bóstwom poświęcił Apulejusz swą najlepszą, najcudniejszą książkę. Była wtedy bielutka, obrzeżona purpurowym szlakiem, a gładkie kartki dźwigały na sobie leciuchny ciężar czarnych kształtnych literek, pilnie wyciągniętych zgrabnym duktem umiejętnego skryby. Taką ją czytał cesarz Albinus i Mariusz Epikurejczyk (ten z powieści Waltera Patera) i taką sprzedawano w wytwornych księgarniach na Argiletum w Rzymie i po całym świecie łacińskim: w hiszpańskiej Sewilli, w gallijskim Bellovacum, w greckiej jeszcze zawsze Marsylii, a nawet w Wiedniu, w tej dalekiej Windobonie, która patrzyła na śmierć najlepszego z imperatorów. Na grzbiecie książki połyskiwał ozdobny napis: Asinus Aureus sive Metamorphoseon libri XI - Złoty osioł albo Przemian ksiąg XI. A gdy złocenia na grzbiecie spełzły i wytarty pergamin pokrył się liszajami starości, wśród zgiełku nowego życia, pod opalowym światłem romańskiego okna, mnich pracowity krzątał się nad pulpitem, żeby dać świeży i czysty odpis dzieła, które nieraz z trudem rozumiał. I nie słysząc dzwonka wołającego na modlitwę, pełny niepokoju i westchnień do Matki Przenajświętszej o pomoc w swym pięknym trudzie, ubierał w ciemny habit liter afrykańskim słońcem pijane słowa, i sam o tym nie wiedząc, zaludniał swą celę tłumem widm zmysłowych. W nocy przychodziły doń jawnie i dziwił się wówczas, jak to być może, iż w jego izdebce, wybielonej słodką ciszą pobożnych medytacyj, odnawia się ucieszna historia męża, siedzącego na dnie beczki. Przeor mówił, że to sprawa czarta i zalecał mu skuteczne modlitwy, które sam niedawno z Rzymu przywiózł. Białe, drżące dłonie mnichów - niechaj będą błogosławione! - oddały nam tę książkę, która przecież mogła zginąć w pożarze starożytności, czyniąc świat o jeden uśmiech uboższym. Ocalała. Była koło nas, a myśmy jej nie znali. Bo najpierw wyleciała z niej owa baśń skrzydlata o Amorze i Psyche, która rozpłynęła się złotem i purpurą po stropach i ścianach rafaelowskiej Farnesiny. Wszyscy towarzyszyli udręczonej dzieweczce, szukającej swego boskiego kochanka, rzadko zaś kto przyłączał się na czwartego do trzech zdrożonych wędrowców, wlokących się po pagórkach i mokradłach Tessalii. Jak dalece ci "wszyscy" nie mieli racji - przekonacie się sami. Rozewrzyjcie tę książkę! Ale ponieważ czytać ją będziecie w przekładzie - w przekładzie naprawdę doskonałym! - opowiem wam najpierw tę dziwną awanturę, jaką było dla mnie poznanie Metamorfoz w oryginale. Jakiś niemrawy dzień jesienny. W piecu skwierczały wilgotne polana drzewa. Kanapa, papieros, książka. W nudnej niebieskiej oprawie klasyków łacińskich z Bibliotheca Teubneriana. I nagle zmieniło się wszystko. Byłem ogłuszony, oszołomiony, zachwycony. Ten Afrykańczyk jest czarodziejem. Na jego rozkaz płyną strumienie swarliwej mowy łacińskiej ze wszystkich prowincyj, z miast, miasteczek, wsi, osad, z pałaców i z poddaszy i zlewają się w jakieś morze bujne, spienione, fosforyzujące. Słowa z modlitwy i słówska z rynsztoku, wyrazy zapomniane, zmurszałe archaizmy, na których sobie już Katon łamał zęby, zwyczajny język towarzyski i gwara karczemna, neologizmy wprost bezczelne, słowa znane, przez oszalałą końcówkę zmienione do niepoznania - to wszystko zmieszane razem, stopione w jakiś aliaż przedziwny, cenniejszy od złota! Tak, to był rasowy pisarz i to był południowiec. W jego mózgu paliło się słońce afrykańskie. Jego styl ma bujność podzwrotnikową. Weźcie jedną stronicę Metamorfoz, a upijecie się nią, upijecie się tymi rymami, rytmami, aliteracjami, figurami retorycznymi wszelkiego rodzaju, pozaczepianymi o słowa stare, które naróżowiono nowym życiem, aby nie raziły obok wyrazów przez nikogo dotychczas nie używanych, bo poczętych z własnego cudownego natchnienia! Cóż może być rozkoszniejszego, jak zabłąkać się pomiędzy wykrętne okresy Afrykańczyka, gdzie drogę zatarasowały parallelizmy, synonimy, zbójeckie wprost bandy przymiotników i konstrukcje gramatyczne, drwiące z uświęconych reguł składni? W tych wędrowaniach można spotkać nagle takiego barokowego potworka, jak "głos w pochwie milczenia schowany", co znaczy po prostu "milczenie", lub po ogłuszającym wrzasku najzgiełkliwszych wyrazów posłyszeć lepidus susurrus, ów przesłodki szmer pieszczotliwych słówek, którymi on zwykł mówić o kobietach i o miłości. Jest to utwór o tak rozległej skali tonów, że on dopiero pokazuje nam jasno, iż książka starożytna nie była przeznaczona wyłącznie dla czytających oczu, lecz głównie dla słuchających uszu. Takim językiem nikt nie pisał, a kto nim pisać próbował, dawał niestrawny bigos, pełen barbaryzmów i obrzydliwości. Możecie się o tym przekonać, wziąwszy do ręki Kapellę lub Fulgencjusza, którzy go naśladowali - mój Boże!... Apulejusz jest ojcem baroku łacińskiego. Ojcem wszystkich baroków literackich. On zrodził eufuizm, gongoryzm, marinizm. Z niego wyszły wszystkie te śmiałe pióra, które nie drżały nigdy przed żadnym niezwykłym frazesem. A teraz możecie czytać powieść Apulejusza. Nie zawiedziecie się na jej treści. Zebrał w niej pracowicie wszystko, co się może ludziom podobać. Historie czarnoksięskie i miłosne, napady zbójeckie i cudowne ocalenia, pieprzne dykteryjki i obrazki rodzajowe, i nad program dodał jeszcze ową bella fabella o Amorze i Psyche, opowiadaną przez staruchę zdziecinniałą w norze rabusiów. Wszystkie warstwy społeczne, wszelakie typy ludzkie, wszystkie uczucia i namiętności opisał z czarowną swobodą jowialnego opowiadacza. A te setki historyj dzieją się na tle najniezwyklejszej przygody, jaka się zdarzyła od początku świata: Lucjusz, człowiek młody, z zacnej rodziny, przemienia się w osła, zachowując rozum i żołądek ludzki. Zachował on i inne właściwości ludzkie i zapewne nie łgał ów parobek, który tego najmilszego z osłów pomawiał o zaczepianie przechodzących kobiet. Kobiety zajmują w powieści Apulejusza bardzo wiele miejsca. Zupełnie jak w życiu. W tym nowym życiu cesarskiego Rzymu, gdzie już zapomniano o tych wstydliwych stróżkach ogniska, które "w domu siedziały i wełnę tkały". Prawodawstwo nawet stawiało kobietę obok mężczyzny i to w sprawach dla Rzymianina najdrażliwszych. W jednym z kodeksów czytamy zadziwiające słowa Antonina: "najniesprawiedliwszym mi się wydaje, aby mąż od żony wstydliwości wymagał, której sam nie okazuje" [Cod. Gregor. XIV, 2]. W istocie, jak nieprawdopodobnie dalekie są te czasy, stojące pod znakiem humanitas, od tych, w których Katon tak pisał: "Jeśli przychwycisz swą żonę na cudzołóstwie, możesz ją zabić bez sądu i bezkarnie; jeślibyś ty zaś popełnił cudzołóstwo, żona nie śmie cię palcem tknąć, albowiem nie ma prawa". "Jeśli przychwycisz"... Czytając Apulejusza, przekonacie się, że to nie tak łatwo. On swoje kobiety obdarzył takim sprytem i taką zuchwałością, że nie ma dla nich nigdy sytuacji zupełnie beznadziejnej. Niewątpliwie podobałby im się zwyczaj, praktykowany u plemienia arabskiego Hassanich, w niedalekiej od ojczyzny Apulejusza Nubii, że żona co czwarty dzień swobodnie sobą rozporządzać może. Kobiety Metamorfoz zajęte są wyłącznie sprawami miłości. Najgorsza wiedźma ucieka się do czarów jedynie po to, aby sprowadzać sobie chłopców, których niczym innym znęcić już nie może. Wszystkie są bardzo zmysłowe i niekiedy objawiają to z wielkim wdziękiem, na przykład już wspomniana Fotis, o której jeden z naszych wstydliwych uczonych powiedział: "Grzeszność jej jest wesołą, to prawda, przez co mniejszą się jednak nie staje". Ale i on ją usprawiedliwił, mówiąc: "Ostatecznie nie jest zamężną i nie jest zbrodniarką, więc przemawiają za nią okoliczności łagodzące..." [Maksymilian Kawczyński: "Apulejusza Metamorfozy". Rozprawy Akademii Umiejętności Wydz. filol. Seria II, t. 16. 1900, str. 221]. Miłość u Apulejusza jest przeważnie namiętnością gwałtowną i okrutną. Charyta, straciwszy męża, wyłupuje oczy jego zabójcy i sama pada na miecz u grobu ukochanego. Niewolnica, którą zdradził kochanek, przywiązuje sobie powróz do szyi i wraz z dzieckiem rzuca się do głębokiej studni. Jest i taka, której miłość mężczyzn nie wystarcza, i ta zamyka się w stajni z osłem. Rzecz wówczas nie nowa, skoro już cierpki Juwenalis wspomina o niewiastce, co nie mając pod ręką chłopca, "podaje siedzenie pod skok osiołka". Kobietom jednak należy wiele wybaczyć, bo kochają wiele, a nawet wielu. Niektórzy, po przeczytaniu Metamorfoz, nabrali przekonania, że w tych "bajeczkach rozmaitych" kryje się sens głębszy, mistyczny: dusza splamiona grzechami (stąd ośla skóra) przez oczyszczenie religijne wraca do cnoty i szczęścia. Nie mam ochoty zaprzątać się tą kwestią. Cenię piękny zwyczaj dopatrywania się w każdej rzeczy ukrytego symbolu, ale sam lubię przede wszystkim brać bajkę jako bajkę, nie troszcząc się o morał. Nie mogę wszelako pominąć milczeniem ostatniej księgi, która wygląda istotnie na jakąś nawróceńczą historię, przypominającą chwilami Quo vadis. Ach! Ta jedenasta księga! Złota klamra połyskująca wszystkimi klejnotami o mocy tajemniczej! Arras haftowany srebrem księżyca i cieniutkim złotem porannego słońca! Apulejusz zapomina o swym bohaterze i mówi o sobie samym. Modli się, pości i pokutuje. Ma objawienia i chwile ekstazy. Tak wspaniałej wizji, jaką jest ukazanie się Izydy śpiącemu Lucjuszowi, nie ma w całej literaturze łacińskiej. A i styl tej księgi jest odmienny: podniosły, jakby uduchowiony przez moc rzeczowników oderwanych. Pojawiają się wyrażenia, które radzibyśmy nazwać chrześcijańskimi - tak są nieoczekiwane w pogańskiej łacinie: "przystań ukoju", "ołtarz miłosierdzia"... Ale nie tylko słowa, sam duch jest tu już z jakiejś nowej epoki, czasów żarliwej wiary i pokory względem bóstwa. Kapłani w białych szatach odmawiają modlitwy w otoczeniu skupionej rzeszy wyznawców, a gdy wyciągną nad nią dłonie do pożegnalnego błogosławieństwa, tłumy rozchodzą się w milczeniu, jak fale uśmierzonego morza. Aha! Mówiąc tak wiele o Apulejuszu, byłbym zapomniał o jednym! Metamorfozy są plagiatem. Tak byśmy to dzisiaj nazwali, albowiem jesteśmy bardzo drażliwi, gdy idzie o drobiazgi. W czasach Apulejusza patrzono na podobne rzeczy inaczej - z absolutną pobłażliwością. Bo i cóż w tym złego, że filozof z Madaury, znalazłszy w jednej z księgarń kartagińskich obfite dzieło greckie niejakiego Lukiosa z Patraj, traktujące o rozmaitych przemianach, nabył je, przeczytał i uznał, iż dwie pierwsze księgi, wraz z zawartą w nich opowieścią o człowieku zamienionym w osła, cudownie nadają się do tego, aby je rozszerzyć, upiększyć i wydać na nowo po łacinie? Zrobił tak, wlał nowe, złote wino w stare statki i nie uważał za stosowne uprzedzić o tym swoich czytelników. Ludzie czytający romanse nie zajmują się bibliografią. Ale nasi uczeni umieją przedziwnie szpiegować starożytnych autorów. Z kilku słów u bibliofila bizantyńskiego, Focjusza, wywąchali całą aferę. Rzecz nabrała jeszcze bardziej sensacyjnego charakteru przez to, że posiadamy inny utwór tego samego rodzaju, mianowicie nowelę Lukianosa z Samosat pod tytułem Lukios albo osioł, pisaną po grecku. Treść Metamorfoz i Lukiosa jest zupełnie podobna, albowiem obaj autorzy korzystali z tego samego źródła, ze wspomnianych Przemian Lukiosa z Patraj, z tą tylko różnicą, że Apulejusz rozszerzał, a Lukianos skracał. Wyobrażam sobie, że dzieło owego Lukiosa z Patraj było ciekawe ze względu na treść, ale niestrawne i ciężkie, skoro dwaj pisarze w tym samym prawie czasie wzięli się do jego przeróbki: Apulejusz dla świata łacińskiego, Lukianos dla lepszej połowy ludzkości, mówiącej po grecku. I jeszcze jedno: księga jedenasta Metamorfoz, ta osobista spowiedź Madaureńczyka, jest wyłączną własnością Apulejusza. Całej historii z Izydą nie było w oryginale i nie ma jej u Lukianosa. Zakończenie u tego ostatniego jest bardziej proste i bardziej w smaku autora Dialogów heter. W teatrze, w którym Lukios jako osioł miał wystąpić w roli kochanka, dokonywa się przemiana. Uradowany załatwia co prędzej swoje sprawy i nazajutrz składa wizytę owej damie, która się w nim jako w ośle kochała. Przyjmują go radośnie, sadzają przy zastawionym stole, karmią i poją. Kiedy uznał, że chwila po temu sposobna, zdjął ze siebie wszystko, czym był okryty, zapraszając damę do wspólnych uścisków. "Atoli ona, skoro zobaczyła, że wszystko mam takie jak człowiek, plunąwszy na mnie, rzekła: - Precz z moich oczu, precz z mojego domu!". I kazała go wyrzucić na ulicę. Hrabia Boyardo, przekładając Metamorfozy na język włoski, uznał to zakończenie za dowcipniejsze i zastąpił nim Apulejuszową jedenastą księgę. Tego czynić się nie godzi. Pan Jędrkiewicz, dając całość żywą i jednolitą, nie uronił nic z łacińskiego oryginału. Tym bardziej że miał tę miłą świadomość, iż pracy podobnej nikt przed nim nie wykonał - jego przekład jest pierwszym polskim przekładem tego niezwykłego romansu. Jan Parandowski "Rzecz o Apulejuszu" opublikowana została w 1925 roku jako wstęp do pierwszego wydania Metamorfoz w przekładzie Edwina Jędrkiewicza i w późniejszych wydaniach nie była wznawiana