10164
Szczegóły |
Tytuł |
10164 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10164 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10164 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10164 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
1
BOLESŁAW PRUS
WCZORAJ – DZIŚ – JUTRO
WYBÓR FELIETONÓW
Wybrał, opracował i przypisami opatrzył
Zygmunt Szweykowski
2
RZUT OKA NA UJAZDÓW POPRZEDZONY
KRÓTKIM WSTĘPEM O ŚWIĘTACH
Pomiędzy trzemaset tysiącami warszawian rozmaitych znajduje się od kilkudziesięciu do
stu tysięcy warszawian przeciętnych, to jest nadzwyczajnie podobnych do siebie i niewiele
różniących się od reszty.
Warszawianin przeciętny nie jest ani zbyt wysoki, ani zbyt niski, niechudy i nietłusty.
Obok śladu łysiny posiada trochę włosów, a niezależnie od nich: dość obfitą garderobę, parę
córek wiecznie przygotowanych do wyjścia za mąż i synka, który w czterech niższych
klasach wisi na włosku, a w piątej urywa się i zostaje użytecznym obywatelem kraju.
Przeciętny warszawianin ma także kilku przyjaciół, wobec których zachowuje się w sposób
pełen godności, tudzież małżonkę, przy której bywa poważnym od święta, a bardzo potulnym
w dzień powszedni.
Wszyscy przeciętni warszawianie drzemią po południu i narzekają na reumatyzm w czasie
słoty. Każdy z nich zajmuje się polityką, reguluje zegarek podług kompasa1, boi się złodziei i
kary wiecznej, nie wierzy w lokomotywę drożną2 ani w śmietnik pana Maciejowskiego3 i
gniewa się na magistrat za nie oświetlanie ratuszowego zegara4.
Gdy kilku takich jegomości zejdzie się razem, przekonywają się wówczas, że każdy z nich
ma taki sam nos pałkowaty, taki sam tużurek, faworyty i rękawiczki jak wszyscy pozostali. A
gdy zaczną rozmawiać...
– Jadłem dziś na obiad zupę grochową...
– I ja też.
– A i ja.
– Ale ja z kapustą.
– Ja z kwaszoną.
– A ja... ze słodką!
– Ale potem jadłem pierożki.
– Pewnie leniwe?
– No tak.
– Ze śmietaną?
– Rozumie się.
– A potem kufelek piwa?
– A naturalnie.
– To tak jak i ja.
– I ja.
1 Kompas znajdował się w Ogrodzie Saskim.
2 „Lokomotywa drożna” albo „lokomotywa uliczna” jeżdżąca bez szyn jakoby nawet po najgorszych drogach i
ulicach źle zabrukowanych. Był to wynalazek angielskiej firmy Aveling and Porter w Rochesterze. Reklamowe
próby z tą lokomotywą (niezbyt zresztą udane) odbywały się kilkakrotnie w Warszawie pod kierunkiem
angielskich mechaników w r. 1876 i 1877 (zob. Kroniki, t. III, s. 281 i 601).
3 Adam Maciejowski, były właściciel drukarni, i Henryk Kowaliński, były urzędnik, wynaleźli „machinę
hermetyczną” do wywożenia śmieci. Podjęli się oczyszczać Warszawę, o ile oczywiście właściciele domów
zechcą wejść z nimi w układy. W początkach 1877 r. warszawski generał-gubernator pozwolił im na rozpoczęcie
działalności.
4 W Warszawie wówczas oświetlony był w nocy tylko jeden zegar na dworcu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej
(Aleje Jerozolimskie róg Marszałkowskiej). Jeśli chodzi o zegar w magistracie na placu Teatralnym, to dopiero
na wiosnę 1877 r. zapowiedziano przystąpienie do robót nad jego oświetleniem. (Zob. „Kurier Warszawski”
1877, nry 25, 48.)
3
– A i ja.
Potem wszyscy ziewają jak na komendę i bębnią w stół tymi samymi palcami tej samej
ręki.
Boże mój, Boże!... jakie to dziwne miasto ta Warszawa i jej obywatele. Każdy mieszka na
innej ulicy, w innym cyrkule5, pod innym numerem – a pomimo to wszyscy podobni są do
siebie jak krople rosy na ściernisku. Żaden z nich nie słyszał o Newtonie, każdy uwielbiał
Blondina6 i każdy dziwi się, że tak wielki poeta jak pan Gomulicki mógł się urodzić w
miejscowości tak jałowej jak Mława albo Pułtusk7. Spiritus flat, ubi vult. Duch nawet z
piasku może coś wydmuchać.
W piekielnie jednostajnym życiu przeciętnego warszawianina (zwanego niekiedy
filistrem) wszelkie święta stanowią pewien rodzaj przełomu. Podczas Zielonych Świątek
chodzi on z rodziną na Saską Kępę lub Bielany; na Boże Narodzenie je obiad wieczorem; a na
Wielkanoc trudno nawet wyliczyć niespodzianek, jakich doświadcza.
Naprzód w Wielki Czwartek (jeżeli ma czas) pomaga paniom łuskać migdały. Później
(jeżeli mu czas pozwoli) tłucze cukier lub ubija żółtka, zdjąwszy poprzednio kamizelkę.
Potem (jeżeli nie ma nic lepszego do roboty) każą mu firanki zakładać, a wreszcie gdy już
wszystko do pieczenia ciast zostało przygotowane, wypędzają go z domu na całe dwa dni z
rublem w kieszeni i parasolem pod pachą.
Za to w Wielką Sobotę wieczorem cała rodzina zamawia go na dwa dni następne. Trzeba
przecież złożyć wizytę ojcu pani, rodzicom pana, ciotce, która ma podobno zapisać posag
starszej córce, stryjowi, którego dotknął paraliż – a oprócz tego robić honory gościom
przychodzącym i z każdym z nich wypić kieliszek wina. Nie ma jednak obawy, aby skutkiem
tego którykolwiek z przeciętnych warszawian na łonie rodziny wpadł w stan graniczący z
bezświadomością: pan taki bowiem dostaje jeden kieliszek honorowy z rana, z którego
wieczorem zdać musi rachunek przed małżonką i przyszłością.
Tegoroczne święta zeszły filistrom w sposób wyjątkowo ohydny. Od wschodu słońca
każdy z nich już widział, że żona ma minę kwaśną i że panny siedzą w oknach. Deszcz padał!
A w takich warunkach niepodobna ani wizyt składać, ani spodziewać się znacznego napływu
gości.
Około jedenastej damy już są ubrane, mięso pokrajane i jajko popieprzone. Pani starsza
bierze do ręki widelec, a pan chrząka.
– No, mój mężu, życzę ci, ażebyś... Ach! jaki deszcz!
Następuje pocałunek w czoło; mąż zaczyna potnieć, a jedna z panien mówi:
– Pewnie już nie będziemy u stryja.
– Ani u cioci – dodaje druga, biorąc z kolei widelce do ręki.
– No, Peciu, życzę ci, ażebyś nas na rok przyszły w swoim domu święconym
przyjmowała – mówi matka.
– Mnie u mamy bardzo dobrze! – odpowiada zarumieniona Pecia, spoglądając od
niechcenia w okno, czy nie idzie czasem szczupły pan Kasjan.
W tej samej chwili ojciec zbliża się do drugiej córki:
– No, Klociu, życzę ci, ażebyś nas na rok przyszły w swoim domu...
Reszta frazesu kostnieje mu w gardle. Biedny ojciec! on już od dziesięciu lat wiecznie te
same powtarza życzenia i wiecznie bez skutku.
Klocia w odpowiedzi wzdycha.
Przychodzi kolej na Frania.
5 Cyrkuł – komisariat policji; w Warszawie było naówczas 12 cyrkułów.
6 Blondin, znany francuski linochód (prawdziwe nazwisko: Jan Franciszek Emil Gravelet); występował także w
Warszawie. Majątek zdobył w Ameryce, popisując się chodzeniem na linie nad wodospadami Niagary.
7 Wiktor Gomulicki urodził się w rzeczywistości w Ostrołęce.
4
– No, mój Franiu, życzę ci, ażebyś raz przecie przestał być zakałą rodziny!
„Zakała rodziny” połyka z pośpiechu całe jajo i zbliża się do stołu, na którym nie widać
morałów, lecz za to dużo butelek figuruje.
– Coraz podlejsze wino kupuje ojciec! – mruczy niepoprawny Franuś dławiąc się szynką.
Rodzice tymczasem obchodzą z jajkiem siedmioletniego Edzia, pięcioletnią Józię i mamkę,
która dziesięciomiesięcznego Niutka przyniosła na rękach.
Wzruszająca ceremonia skończyła się, młodzi i starzy atakują mięso z zapałem godnym
ludzi epoki krzemiennej. Potem Pecia robi uwagę.
– Proszę mamy, może by kto po doróżkę poszedł?
– Mężu, wyjdź z łaski swojej.
Mąż z łaski swojej wychodzi i po upływie pół godziny wraca zmoczony jak topielec.
Doróżki ani śladu, deszcz leje wciąż, w rodzinie zły humor.
O pierwszej słychać w przedpokoju szmer. Panny poprawiają fałdy sukien i rumienią się,
pani przygotowuje widelce, a pan znowu chrząka, ponieważ nic więcej nie umie. We
drzwiach ukazuje się... inny przeciętny warszawianin, pan Kalasanty, dla którego płeć piękna
przestała już być niebezpieczną, a obchodzenie znajomych z powinszowaniami stanowi punkt
honoru, choćby „pioruny trzaskały!”
Przybyły donosi o tym, że deszcz pada, co zdaje się niezmiernie dziwić rodzinę ciągle
patrzącą w okna. Obaj przeciętni warszawianie dają sobie buzi, każda zaś z pań otrzymuje
platoniczny całus w rączkę. Następuje drugi paroksyzm jedzenia, po czym ojciec drugi raz
wychodzi po doróżkę i zmoknięty wraca z niczym.
Od tej chwili jedzenie, wychodzenie po doróżkę, moknięcie na deszczu, zły humor i
ziewania powtarzają się co godzina. Nad wieczorem panny bledną, głowa domu śpi chodząc.
Frania, „zakałę rodziny”, dwu przyjaciół przyprowadzają pod ręce, mamka okazuje się
niezdolną do pełnienia swej specjalności, a niańka pod sekretem donosi pani, że Edzia i Józię
brzuszek zabolał.
W taki sposób, o Europo! my, przeciętni warszawianie, przepędziliśmy obecne święta. Z
powodu deszczu u nas nie był nikt i my u nikogo; zresztą nudziliśmy się i chorowaliśmy jak
zwykle, zgodnie z prastarym obyczajem.
*
Od czasu jak jeden z moich przyjaciół został mianowany doktorem filozofii... pływania po
piasku, przekonałem się, że najznakomitszą humorystyką jest samo życie i że dla skromnego
oficjalisty z „Kuriera”8 celem marzeń powinno być tylko: dokładne kopiowanie życia. Z tego
powodu w tym, co powiem niżej, znajdziecie tylko fotografie rzeczy widzianych, ani zaś
słówka przesady lub własnego konceptu.
Ludowe igrzyska znane już były starożytnej Grecji. Odbywały się one pod odkrytym,
wiecznie lazurowym niebem, na ziemi prawdopodobnie suchej, wśród róż, cyprysów, laurów,
dębów i drzew oliwnych. Podczas uroczystości tych świętowała cała Grecja i z całej też
Grecji zbiegał się na nie lud w najlepsze swoje szaty ubrany. Lud ten niełatwo było zabawić,
a trudniej jeszcze zachwycić. Na każdej ulicy miasta spotykał on posągi boskiej piękności
rzeźbione dłutem Fidiaszów. Świątynie, senat, a nawet domy prywatne wznosili genialni
architekci, których na próżno chcieliby naśladować, a nawet zrozumieć dzisiejsi
budowniczowie pierwszej i drugiej klasy. W teatrach widywał lud tragedie Sofoklesa lub
komedie Arystofanesa, które na wieki budzić będą podziw miłośników sztuki scenicznej. Na
rynkach słuchał on filozofów, od których uczą się filozofowie dzisiejsi, albo mówców,
których ognista wymowa popychała go do zwycięstw.
8 Prus żartobliwie określa tak swą rolę w „Kurierze Warszawskim”.
5
Otóż i ten lud miewał swoje zabawy, a nawet zapalał się nimi. Co kilka lat wśród
stutysięcznego tłumu młodzież i dziewice greckie popisywały się zręcznością i siłą. Jedni
rzucali olbrzymie metalowe kręgi lub trafiali włóczniami do celu. Inni ścigali się pieszo lub
konno. Atleci z różnych krańców Grecji wywalczali pierwszeństwo dla swych rodzinnych
miast, powalając na ziemię przeciwników, przed którymi lwy uciekały. Jeszcze inni przy
odgłosie harf improwizowali pieśni na cześć bohaterów i przypominali Grecji jej wielkość.
Zwycięzca otrzymywał w nagrodę oklask zgromadzonego ludu i wieniec laurowy, a imię
jego, choć nie wydrukowane w żadnym piśmie periodycznym, od pokolenia do pokolenia
przechodziło.
Na Ujazdowie nie ma dębów ani drzew oliwnych, ani laurów; jest tylko trawka, na którą
się nawet kozy nie łakomią, jest lud ubrany w świąteczne szaty, a nad nim niebo, które dla
rozmaitości sypie śnieżek lub spłukuje go deszczykiem.
Zamiast dwukołowych wozów toczą się doróżki i żółte omnibusy za cenę umiarkowaną.
Błoto na drodze jest tak gęste, jak krem w dziesięciogroszowych ciastkach.
W Alejach Ujazdowskich widzimy wilgotną ławeczkę, a na niej parę małżonków:
dwudziestoletniego męża i pięćdziesięcioletnią żonę. Poczciwcy ci idą z daleka, zapewnie z
Pragi; chcąc zatem nadwątlone siły pokrzepić i przygotować duszę do uszlachetniających
wrażeń, rozwiązują czerwoną chustkę i jedzą ukrytą w niej babę tudzież kiełbasę. Najadłszy
się, jak tego uroczystość chwili wymagała, mąż uciera nos w jeden róg chustki, żona w drugi,
po czym, zawiązawszy starannie wszystkie cztery rogi, idą na plac z resztką baby i z resztką
kiełbasy.
O kilkadziesiąt kroków dalej trzy osoby płci męskiej i dwie żeńskiej siedzą na murawie,
narażając się tym sposobem na jedną z tysiąca chorób, które jutro mogą ich nazwiska na
szpitalnej liście zamieścić. Ponieważ zaś w tej chwili zaczyna znowu padać śnieg, zabierają
się więc z powrotem do domu nieciekawi nawet tego, co się na placu igrzysk dzieje.
W tym miejscu słychać już łoskot przypominający pobijanie beczek: to liczne orkiestry
regulują klepki w głowach warszawskiemu ludowi.
Jeszcze dalej, tuż obok straganu z wodą sodową, pomarańczami, „fałszowanymi za
pomocą krwi”9, i mnóstwem innych rzeczy smacznych, widzimy grupę złożoną z kilku osób.
Ojciec w cylindrze przytrzymuje główkę kilkuletniemu cherubinkowi w kurteczce... Biedny
mały! padł ofiarą zimnego mięsa, ciast i... huśtawki.
Na placu igrzysk znajdujemy hojnie rozrzucone dzieła z zakresu wszystkich sztuk
pięknych. Obrzydłe piwiarnie i hecarnie, sklecone z kilkunastu tarcic, paru łokci płótna i
odrobiny powrozów reprezentują architekturę. Szyldy z mówiącą głową, z pewną liczbą
błaznów wyginających się na drabinach i drągach, a wreszcie obraz Turka z karabinem, który
chce zabić Turka z pałaszem – reprezentują malarstwo. Wypchany paw tudzież żółte konie,
czerwone lwy i kozy tak odrapane, że aż się słabo robi, reprezentują karuzelową rzeźbę;
katarynki zaś, co pięć kroków grające inny taniec, wrzaskliwe trąby, klarynety i bębny przy
akompaniamencie szmeru tłumów i trzasku policzków, które sobie wymierzają szopowi
artyści – stanowią muzykę. Serce i umysł mają co używać i w czym wybierać!
Na dworze jest chłód listopadowy, mimo to widzimy amatorów jedzących bardzo
popularne lody. Kto zaś chce się rozgrzać albo posilić, ten idzie do budy, gdzie sprzedają
piwo, herbatę, a nawet coś do jedzenia, wszystko w gatunku przednim. Dla zamącenia do
reszty już i tak dość słabych inteligencji obywatelskich pobudowano: karuzele, młyny
diabelskie i huśtawki; pierwsze w kierunku płaszczyzny poziomej, a drugie i trzecie w
kierunku pionowej, przyprawiają amatorów o nudności po kilka groszy za porcję.
Są tu jeszcze dwie panoramy stałe, jedna panorameczka przenośna, gabinet figur
9 W Warszawie krążyły pogłoski (które przedostawały się nawet na łamy prasy), że sprzedawane na ulicach
pomarańcze „malinowe” były barwione krwią.
6
woskowych i teatry ludowe. W jednym z nich tańcują dość zabawne marionetki, a magik,
nazwany „młodym Pinetim”10, popisuje się ze zręcznością. Młodzieniec ten rumiany i tęgo
zbudowany, wygląda w swoim czarnym fraku, jakby go psu z gardła wyciągnięto; jest jednak
dość wymownym i szczególniej biegłym w sztuce tasowania kart.
W największym teatrzyku przedstawia się coś z gimnastyki i Zampa rozbójnik z
tragedii11. Publiczność złożona z rzemieślników, sług, żołnierzy i uczniów gimnazjum chętnie
bije brawo młodziutkim artystom, którzy prezentują się tak, jakby tylko popasali na
Ujazdowie w drodze z ochrony do osad rolnych12. Biedacy ci okazują dość pospolite sztuki
gimnastyczne; jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę to, iż przedstawienie odbywa się co pół
godziny, pojmiemy łatwo, że każdy z malców owych, wieszając się na trapezie albo tylko
wywracając kozły, naraża się na śmierć, a przynajmniej na złamanie nogi lub ręki.
Podróżnicy dziwy opowiadają o muzyce i teatrach chińskich. Co do mnie, po
przepędzeniu małej godzinki w naszych teatrzykach ludowych doszedłem do wniosku, że my
przynajmniej nie mamy czego Chińczykom zazdrościć. Muzyka złożona z trąb i klarynetów
jest rzeczywiście straszna; artyści w ogóle dobrzy, po twarzach ich jednak i rękach łatwo
poznać, że deszcz spłukał nie tylko ubrania i wino, ale nawet mydło ze słupów13. Warszawa
dlatego przez te parę dni wyglądała trochę czyściej, że biedacy ci wyjechali na Ujazdów.
W Niemczech każdy zwykły śmiertelnik pokazałby prawie te same sztuki gimnastyczne,
które my podziwiamy. W Czechach kilku pierwszych lepszych oberwańców utworzyłoby
nieskończenie lepszą orkiestrę od tej, która nam uszy rozdziera. Włoch lub pełen smaku
robotnik paryski nie spojrzałby bez obrzydzenia na malowidła, które nas zachwycają. W
Anglii znowu i Ameryce każdy człowiek od urodzenia do śmierci waży się co roku; u nas
„waga osobowa” stanowi zabawkę równie kosztowną i bezmyślną jak inne.
A z jakichże to drobnych, mizernych i jakby schorowanych ludzi składa się ten tłum
wielotysięczny! Żołnierze przesuwający się między nimi wyglądają jak najedzone Herkulesy
przy zgłodniałych Pigmejczykach. Majątkowy zaś stan zebranej tu publiczności określa się
tym najlepiej, że nic tu jakoś o kradzieżach nie słychać. Jaki taki może i sięgnie ręką do
cudzej kieszeni, lecz zapewnie wnet ją cofa, przekonawszy się, że jest nie tylko pusta, ale
nawet dziurawa. Bywały i w Grecji igrzyska ludowe, ale chyba nie takie jak u nas. Toteż
spośród mas gromadzących się na nie wyrastali: Solony, Likurgi, Leonidasy, Sokratesy,
Peryklesy i cała armia ludzi, którzy dziś widać są już zbyteczni dla świata. Co do mnie,
chciałbym być przynajmniej ślepym jak Homer. Nie widziałbym wówczas ani tego nieba,
które nas darzy śniegiem, ani błota, w którym lgniemy po kostki, ani tych ludzi, którzy
wznoszą się nad tłum tylko dzięki huśtawkom i słupom, i w nagrodę swych zasług, zamiast
10 Pinetti – jeden z najwybitniejszych w skali światowej mistrzów sztuki kuglarskiej. Występował i w Polsce w
końcu XVIII i na początku XIX stulecia, wywołując takie wrażenie, że przypisywano mu niemal nadludzkie
właściwości. O występach Pinettiego w Wilnie w r. 1805 pisze Michał Witkowski w pracy Świat teatralny
młodego Mickiewicza (s. 92–93) i przypomina, że nazwisko Pinettiego wspomniane jest w księdze XII Pana
Tadeusza. Podczas uczty generał Dąbrowski mówi:
Mój Panie Wojski, czy to chińskie cienie?
Czy to Pinety Panu dał w służbę swe bisy?
Sława Pinettiego przetrwała w Polsce – jak widzimy aż czasów Prusa.
11 Nie udało się stwierdzić, co to za utwór ta „tragedia” Zampa rozbójnik. Nie jest to bowiem z pewnością głośna
swego czasu opera Herolda Livreta pt. Zampa ou la Fiancée de marbre (1831).
12 Towarzystwo Osad Rolnych (zatwierdzone w r. 1870) miało na celu opiekę nad skazanymi przez sądy
nieletnimi przestępcami. Po wyroku kierowano ich do domu poprawczego we wsi Studzieniec (powiat
skierniewicki), gdzie nauka i przymusowa praca miały im dawać przysposobienie zawodowe. Towarzystwo
utrzymywało się głównie z ofiar publicznych. (Zob. Bolesław Prus, Osada w Studzieńcu, „Kurier Warszawski”
1880, nr 111, przedruk: Pisma, t. XXVIII.)
13 Jedną z atrakcji wielkanocnych zabaw ludowych na Ujazdowie były słupy posmarowane mydłem, a na ich
szczycie znajdował się zegarek lub garderoba dla zdobywcy, który by wdrapał się na wierzchołek.
7
laurowego wieńca – otrzymują stare spodnie. Kto zatem chce, niech się cieszy igrzyskami
ludowymi na Ujazdowie.
8
ZAWIERCIE14
O 36 mil za Warszawą, a więc jeszcze o kilka mil za Jasną Górą, leży osada – Zawiercie
Wielkie. Widok ogólny – płaszczyzna upstrzona żółtawym zbożem lub zielonymi łąkami; na
południowym skraju kilka małych wzgórz o łagodnej krzywiźnie, cały widnokrąg zamknięty
przerzedzonymi, o ile się zdaje, lasami i młodocianymi zagajnikami. Grunt piaszczysty, na
którym chętnie wyrastają ziemniaki, lecz zboża są liche. Tu i ówdzie jakiś moczar, sadzawka
lub wąska a kręta struga, niekiedy tak zasłonięta trawą, że nie wiadomo, gdzie się zaczyna, a
gdzie kończy.
Sama osada Zawiercie rozciąga się pod stacją tegoż nazwiska wzdłuż drogi żelaznej –
może na wiorstę. Tu – jeden domek otoczony starym płotem, ówdzie cały szereg domków
wśród drzew, a gdzie indziej taka ich gromada, że tworzą pewien rodzaj małego miasteczka.
Największe skupienie przypadło około spalonej fabryki – nie jedynej przecież w okolicy. W
promieniu wiorstowym widać kilka wysokich, dymiących się kominów, które należą do
fabryki wełnianej i bawełnianej. Próbowano tu nawet kopać węgiel kamienny, lecz
niefortunnie. Węgiel wprawdzie znalazł się, lecz że posiadał małą siłę ogrzewającą, więc
dano mu spokój.
W Zawierciu prócz stacji jest na boku dom zajezdny, do którego nie radziłbym zajeżdżać,
choć ma na szyldzie bardzo żwawego krakowiaka, zawieszonego pomiędzy wieprzowiną i
trunkami o niebywałych kolorach. Spotkałem się też ze znakiem szewca, piekarza, który
ładniej maluje, aniżeli piecze – i – handlarza „rużnych towaruw”. Pokazuje się, że nie tylko w
Warszawie umieją ludzie uprawiać klasyczną szyldową ortografię.
Domy mieszkalne są drewniane – pod gontem; parę z nich buduje się dopiero. Ludność
nosi się z waszecia: mężczyźni w surdutach krótszych lub dłuższych, lecz w każdym razie
dość długo używanych – kobiety w małomiasteczkowych sukienkach ze stanikiem. Dzisiejsza
moda, którą „Kurier Świąteczny” scharakteryzował w trójwierszu:
U góry opięte,
U dołu ściśnięte,
A w środku wydęte...15
nie znana jest jeszcze pięknym zawierciankom, między którymi, mówiąc nawiasowo, pod
względem wdzięków panuje wielka rozmaitość.
Twarze mieszkańców, z wyjątkiem czerstwych i pyzatych dzieci (do dziesiątego roku), są
chorowite i blade. Sądzę, że wielu z nich umiera na suchoty; jest to los robotników tkackich.
Respiratory przynajmniej niektórych mogłyby uratować od trawiącej choroby; na nieszczęście
– lud – respiratorów używać nie chce. Świadkiem tego doktor Markiewicz16, który chciał w
Soczewce (fabryka papieru) przynajmniej sortownikom gałganów założyć kagańce
ochraniające płuca od pyłu i nic nie wskórał... Okoliczność tę pesymista przypisałby może
14 Prus do Zawiercia wysłany był przez redakcję „Kuriera Warszawskiego” w związku z pożarem fabryki
bawełny.
15 Prus przekomponował ten trójwiersz, umieszczony pod odpowiednim rysunkiem w numerze 37 „Kuriera
Świątecznego”. Czytamy tam:
U góry ścięte, [aluzja do płaskich kapeluszy damskich,
W środku rozdęte, będących wtedy w modzie]
A w dole spięte.
16 Stanisław Markiewicz był wówczas lekarzem w fabryce papieru w Soczewce (Płockie) i pisywał stamtąd stale
korespondencje do „Gazety Warszawskiej”.
9
przesądom, choć powód jej leży zapewnie w świegotliwości płci nadobnej, która lubi dużo
mówić, wie, że jest miłą, gdy dużo mówi, i za nic w świecie nie użyje środków, które by w
czymkolwiek krępowały jej zresztą tak niewinną specjalność!
Sama fabryka, należąca do państwa Ginsbergów17 i produkująca wyroby bawełniane, jak
perkal, barchan, kitajkę, ręczniki i tak dalej, leży na początku osady, patrząc od Warszawy, po
prawej stronie kolei. Ma ona pod bokiem, o parę kroków, jakąś bezimienną rzeczułkę i
niewielką sadzawkę. Jej forma... trudno to opisać formę fabryki, lecz sprobujemy.
Wyobraźcie sobie grzebień gęsty, któremu tak wyłamano, ale tak wyłamano zęby, że
zostało cztery. Zachował się więc tylko korpus i dwa zęby z południowej, a dwa z północnej
strony.
W korpusie mieściło się:
6 kotłów,
2 machiny parowe, jedna o sile 110, druga o sile 120 koni,
warsztaty ślusarskie,
i skład.
Idąc dalej korpusem owego grzebienia, trafiamy na budynek trzypiętrowy, w którym na
dole, na pierwszym i drugim piętrze, znajdowały się warsztaty tkackie w liczbie 304, na
trzecim zaś piętrze część przędzalni, która w ogóle obejmowała 21 600 wrzecion.
Na południe w zębie zachodnim były mieszkania, we wschodnim składy – bądź bawełny
surowej, bądź tkanin gotowych. Od północy znowu w zębie zachodnim mieściła się
blicharnia, we wschodnim – na trzecim piętrze przędzalnia, a niżej mnóstwo warsztatów o
nazwiskach bardzo zakazanych, jak: gremplarnia, streki, szpulki i tak dalej, służyły one do
skubania bawełny i zwijania jej w kłębki; jakie tam jednak były podziały i mechanizmy do
wykonywania robót, o tym nie powiem, ponieważ sam wiem o nich bardzo niewiele.
Zasoby fabryki ubezpieczone były jak niżej: 530 000 rubli przypadało na budynki i
machiny, 170 000 rubli na materiał surowy i przerobiony, razem – asekuracja fabryki
wynosiła 700 000 rs. Wartość jej jednak dyrekcja ocenia na 1 250 000 rs, co wcale nie jest
przesadzone, jeżeli według bardzo poważnych podań fabryka ta przynosiła właścicielom
czystego zysku tygodniowo 15 000 rs. Czy to być może?... Nie wiem.
Robotnicy dzielili się tu na przychodzących i miejscowych; na mężczyzn, kobiety i dzieci;
na płatnych od sztuki i dziennie.
Płatni od sztuki zarabiali w ciągu dwu tygodni 6 rs. Płatni dziennie – od 5 rs do 2.rs.
Dzieci brały dziennie 15, a nawet 20 kopiejek.
Robotnicy przychodzący rekrutowali się spośród ludności wiejskiej w dwumilowym
promieniu; lichy bowiem, choć własny grunt popychał ich do pracy fabrycznej. Miejscowi
mieli mieszkanie w dwu dużych, piętrowych domach, obok fabryki. Każdy z nich z rodziną
zajmuje jedną izbę, w której mieści się kuchnia, za co płaci 60 kop. na miesiąc.
W sąsiedniej fabryce, należącej do innego właściciela, robotnicy za mieszkanie płacą rs 1
k 20 na miesiąc. Lokali tych jednak nie widziałem.
Robotnik osiadły pracuje w fabryce z dziećmi od piątej rano do ósmej w wieczór, z
przerwą rozumie się na obiad. Niektórzy z nich posyłają potomstwo swoje do szkółki
elementarnej istniejącej w wiosce Zawiercie Małe. Mówiono, że fabrycznych dzieci w owej
szkole jest szesnaścioro, choć w samej fabryce jest ich o wiele razy więcej.
Każdy członek rodziny pracujący w fabryce pobiera oddzielną płacę, zależnie od
uzdolnienia.
Dodać tu jeszcze wypada, że fabryka z każdym rokiem rozwijała się. Prawie co rok
podwyższano asekurację i wznoszono nowe budynki. Teraz nawet na miesiąc sierpień
obstalowano za granicą 20 000 nowych wrzecion, nie przewidując pożaru.
17 Fabryka Ginsbergów spłonęła 15 lipca.
10
Tak rzeczy stały do niedzieli. W dniu tym najbliżej mieszkających robotników nie było,
poszli bowiem na spacer. Około ósmej wieczorem dostrzeżono dym w ślusarni czy też w
blicharni, był to początek pożaru, tak drobny, że go kilku ludzi ugasić mogło. Nim jednak
ludzie ci zbiegli się, ogień ogarnął cały gmach, większy od Banku Polskiego. Napojone
kapiącą z machin oliwą podłogi, sterty wełny i tkanin zajęły się z przerażającą szybkością.
Robotnicy, których zebrać zdołano, rzucili się w ogień, przy czym kilku odniosło lekkie rany.
Wprowadzono w ruch sikawki i dwa ekstynktory18 fabryczne, przybyło też pięć sikawek z
okolicy, ale na próżno. Ogień wydobywał się wszystkimi oknami, a jest ich chyba około setki,
pożarł dach ze smołowcowej tektury i strawił belki. Szyby prysnęły, tynk ze ścian opadał.
Około dziesiątej z piorunowym grzmotem runęły z wysokości trzech pięter żelazne narzędzia,
a na nie – popioły dachu. Ściany poczęły pękać, a wyższe części niektórych zwaliły się na
ziemię.
We dwie godziny po dostrzeżeniu ognia fabryka zamieniła się w szkielet murów
okopconych, poszczerbionych, wypełnionych wewnątrz masą nieforemnego żelastwa. Rano –
ogień przygasł.
Świeżą tę a straszną ruinę oglądaliśmy we wtorek z rana. Tu i owdzie tliła się jeszcze
wmurowana belka. W niektórych korytarzach panowała podwyższona temperatura. Z kotłów
– przez popękane wodowskazy sączyła się woda gorąca. Niedaleko od nich leżały stosy farby
niebieskiej i czerwonej w formie kadzi, w których je przechowywano, a z których śladu nie
zostało. Gromada świeżych cegieł przy jednym z pawilonów i popękane mury innych
ostrzegały widza, aby się do nich nie zbliżał, bo lada chwilę runąć i zasypać go mogą.
Warsztaty, szyny, koła trybowe, wszystko to formuje jeden stos, podobny z daleka do
olbrzymich ździebeł słomy, które młockarnia zmotała. Tylko machiny parowe, żelazne,
strachem przejmujące kolosy, stoją jeszcze nietknięte na miejscach. Zdaje się, jakby je śmierć
zaskoczyła znienacka wśród pracy.
O kilkanaście kroków dalej widzimy inny stos machin ułożony dość symetrycznie. Te
znowu przyrządy znajdowały się w szopie, będącej obecnie kupą popiołów.
Dokoła zabudowań leżą szmaty spalonych tkanin, nieco dalej – całe sztuki w połowie
uratowane. Są one przypalone, brudne, mokre i posypane miałkim węglem.
W ostatnich czasach w samej fabryce pracowało z górą 1000 robotników, a około nowo
wznoszących się pawilonów 400 murarzy i cieśli. Dziś, z bardzo małym wyjątkiem, wszyscy
ci ludzie zostali bez chleba. Niektórzy robotnicy przychodni pomieścili się w fabrykach
sąsiednich, inni muszą poprzestać na tym, co im ziemia w porze zbiorów przyniesie.
Robotnicy miejscowi i pozbawieni wszelkiego zajęcia mają być tymczasowo użyci do
oczyszczania zgorzałego gmachu z żelastwa, którym jest wypełniony. Robota ciężka i
niebezpieczna, lecz innej nie mają. Tymczasem stoją oni gromadą przed zgliszczami, a
kobiety płaczą. Istotnie prawdziwy żal po upadku fabryki widzieć można tylko między
robotnikami, dla których była ona matką karmicielką.
*
Przyczynę pożaru wykryje zapewnie dopiero śledztwo. Słyszałem osoby, które nagły
wybuch ognia przypisywały „cudowi Bożemu”, myślę jednak, że można by go równie dobrze
wytłomaczyć za pomocą następnej hipotezy. Może być, że ogień wszczął się w blicharni,
gdzie jest dużo przetworów chemicznych, i że powstał samodzielnie wśród bawełny:
wiadomo przecie, iż siano, słoma wilgotna, a nawet mąka zapalają się same.
Może zresztą który z robotników przez nieuwagę rzucił papierosa między tłuste odpadki
leżące na kupie w blicharni. Tak podrzucone zarzewie mogło tlić się od soboty i dopiero po
18 Ekstynktory – ówczesne przyrządy do gaszenia ognia.
11
upływie doby wybuchnąć.
Z jakiejkolwiek przyczyny ogień powstał, w pierwszej chwili jednak z całą łatwością
można go było opanować. Na nieszczęście dozór był widać za mały, chociaż według
zwyczajów i dokoła fabryki, i na salach powinni się znajdować deżurni.
12
KARTKI Z PODRÓŻY
Wspomnienie wieku dziecinnego i podróż do Wieliczki. – Szczególne
objawy ciekawości. – Autor znajduje swojaka. – Wieliczka z
wierzchu. – Towarzystwo zwiedzające kopalnię i okropne skutki
nieporozumień. – Rzecz o soli kuchennej. – Najogólniejsza forma i
wielkość kopalni. – Z czego sól pochodzi. – Podróż do wnętrza ziemi.
– Szyb, kaplica, chodniki, komory, oświetlenie, pieczary.– Co to jest
ciemność. – Podziemny konik. – Dola ślimacza. – Sadzawka. –
Restauracja. – Podróż windą.
Jedziemy tedy do Wieliczki. Dzień jest pochmurny; na ziemię pada deszczyk, a na
platformę krakowskiego dworca – odprowadzających.
Ponieważ zegarek mój nie zgadza się z mariackim, a mariacki z kolejowym, przyszedłem
więc za wcześnie i skutkiem tego bawię się jak głuchy na koncercie. Jedyną rozrywkę stanowi
obraz kilku Niemców jedzących wieprzowinę z ziemniakami i rozmyślanie na temat: w jaki
sposób wyobrażałem sobie kiedyś Wieliczkę.
Otóż wyobrażałem ją sobie tak:
Jest wydma piaszczysta, na niej parę garści trawy i kilka karłowatych sosenek. W chwili
gdy z całą energią młodego wieku biegnę naprzód, aby zobaczyć kopalnię, ktoś woła:
– Stój! stój!...
Spoglądam pod nogi i widzę olbrzymią dziurę jak plac Teatralny, a głęboką jak od
Bożego Narodzenia do Wielkiej Nocy, istny cud, żem w nią nie wpadł!
Potem – ludzie z tych miejsc pakują mnie w kubeł, na mnie jakąś damę, na damę jej
córeczkę i wszystkich razem spuszczają na dół za pomocą grubego sznura. Kopalnia
widocznie musi się zwężać w głębi, bo mi jest okropnie ciasno i dodajmy – gorąco, zapewne
skutkiem zbliżenia się do rozpalonego jądra ziemi.
Tak sobie przedstawiałem wjazd do Wieliczki, gdym był dzieckiem. Wkrótce miałem się
pozbyć złudzeń, ponieważ właśnie wzywano nas, abyśmy zajęli miejsca w wagonach. Aż mi
serce rosło na widok mnóstwa podróżnych udających się w tamtą stronę; wiadomo bowiem,
że im więcej osób, tym mniej się płaci za wejście i oświecenie jest lepsze.
Ruszyliśmy – po terespolsku19.
W moim przedziale (dlaczegóż nie miałbym go nazwać moim?) siedzi czterech mężczyzn:
ja i jakichś trzech panów. Myślałem, że będą mówili o kopalni, oni jednak woleli rozprawiać
naprzód o polityce, później o biedzie, potem znowu o polityce i znowu o biedzie.
– Pan dobrodziej do Wieliczki? – spytałem jednego.
– A tak! Tam na mnie konie czekają...
– Źle!... – pomyślałem. – Już nam kolega ubył.
– A pan dobrodziej do kopalni? – pytałem drugiego.
– Nie, ja do domu...
Trzeci także jechał do domu! Wówczas przerażona fantazja podszepnęła mi, że wszyscy
podróżni ze wszystkich przedziałów jadą także do domu... Ażem spotniał.
Jeden z sąsiadów (nie wiem nawet dlaczego?) od pierwszej chwili pozyskał całą moją
sympatią. Jak żyję, nie widziałem podobnej fizjognomii, a przecież pociąga mnie do siebie,
bo czuć go było atramentem... Zwróciłem się więc do niego.
19 Aluzja do Drogi Żelaznej Warszawsko-Terespolskiej (Terespol miasto w powiecie bialskim, woj. lubelskie)
znanej z powolnego biegu pociągów.
13
– Dawno pan mieszka w tych stronach?
– A już kilka lat.
– Musiał pan nieraz zwiedzać kopalnię?
– Ani razu! – wykrzyknął rozweselony. – Pókim mieszkał dalej, wybierałem się, ale teraz
odkładam wizytę z dnia na dzień.
– A pan dobrodziej zwiedzał kopalnią? – spytałem drugiego.
I ten nie zwiedzał i trzeci też nie zwiedzał, choć wszyscy wybierali się po kilka razy na
rok.
Teraz dopiero przypomniałem sobie, że słabnięcie ciekawości w miarę zbliżania się do
zaciekawiającego przedmiotu stanowi dość pospolite zjawisko. Pewien paryżanin bardzo
namiętnie uczęszczał na widowisko ścinania głów biednym bliźnim. Aby nie stracić
najmniejszego szczegółu, przepędzał noce o głodzie i chłodzie na placu kaźni, a za miejsce
tuż przy gilotynie oddałby połowę majątku. I cóż powiecie? Przyszedł czas, że zaprowadzono
go wreszcie na samą gilotynę, lecz wtedy osłabła w nim zwykła ciekawość tak dalece, że kat i
pomocnicy musieli go przytrzymywać, aby nie uciekł.
Ludzie są zmienni, jak mówiła pewna dama, której mąż „przed ślubem” wyprawiał
serenadę, a po ślubie – skórę garbował.
W połowie drogi do Wieliczki sympatyczny sąsiad zapytał mnie nagle:
– Czy pan dobrodziej nie pochodzisz z Królestwa?...
– A skądżeby?... – odparłem urażony tym, że nie poznano się na mojej powierzchowności
noszącej przecie ślady wyższej kultury.
– Ja także z Królestwa!... – wykrzyknął tamten, a oczy mu się zaiskrzyły.
Padliśmy sobie w objęcia.
– Nazywam się tak i owak – mówił tamten. – Ja jestem ten i ów – odpowiadam mu.
– A to to pan jesteś!... – woła mój nowy przyjaciel.
– Więc to pan?... – mówię ja, przypomniawszy sobie coś w tej chwili.
I znowu padliśmy sobie w objęcia, mój przyjaciel bowiem był to głośny i u nas satyryk
krakowski, z którego utworami poznali się już czytelnicy „Kuriera”. Mieszka prawie nad
kopalniami wielickimi, ale też pieprzno i słono pisuje!20
Ledwie przybyliśmy na stację, mój przyjaciel mówi:
– Mam tu powóz, siadaj pan więc, podwiozę cię do kopalni.
– Ha! – myślę – chodziłem już piechotą, jeździłem wierzchem, pływałem czółnem, alem
też jeszcze literackiego powozu nie probował. Przejadę się nim choć do kopalni.
No i siedliśmy i zajechaliśmy prościuteczko do jadłodajni. A kiedyśmy wypili po
kieliszeczku wódeczki, zjedli odrobinę kawioru, potem skosztowali porteru, potem jeszcze
czegoś i jeszcze czegoś, takem się przecie roztkliwił, żem ledwie nie zapłakał.
– Mój Boże! – pomyślałem – że też to ja wszędzie na cudzy koszt muszę jadać śniadania...
W tej chwili przypomniałem sobie, że godzi się nareszcie zajść i do kopalni. Biorę więc
kapelusz, a mój przyjaciel w krzyk:
– Bój się pan Boga, nie odchódź! Ja tu znajdę człowieka, który cię zawiadomi o czasie, bo
teraz jeszcze nie pora. Skosztuj lepiej kropelkę...
Skosztowaliśmy kropelkę nowej potrawy, po czym odzywam się:
– Muszę przecież miasto obejrzeć.
– Co to za miasto! – mówi tamten. – Liche miasto jak u nas Łosice!... Ale jeżeli pan
20 Prus ma na myśli Mikołaja Rodocia (właśc. M. Biernackiego), który wówczas mieszkał w majątku Boczowie
koło Wieliczki. Niektóre jego satyry drukowane były istotnie w „Kurierze Warszawskim” w r. 1877. Prus
Rodocia chyba dlatego nazywa „poetą krakowskim”, że w Krakowie drukował on swe pierwsze utwory
satyryczne (pochodził z Królestwa; do Galicji przeniósł się dopiero w r. 1874). Słowa: „pieprzno i słono pisuje”,
odnoszą się pewnie do procesu, który w r. 1877 wytoczono mu w Krakowie za „sianie nienawiści wśród klas
społecznych narodu” i spalono cały nakład trzeciego zeszytu jego Piosenek i gawęd humorystycznych.
14
chcesz, idź, nie zatrzymuję cię, tylko... skosztuj jeszcze odrobinkę!
Skosztowałem i tę odrobinkę, a potem drugą z powodu dżdżystego powietrza, trzecią na
intencję, żeby było dobrze na świecie, a potem na znak radości, żeśmy się tak niespodzianie
poznali.
Kiedym wyszedł na ulicę, zobaczyłem zziajanego posłańca, który biegł i wołał:
– Panie! już czas.
Nawiasowo tylko, dla objaśnienia czytelników, dodać muszę, że Wieliczka nie jest
bynajmniej wydmą piaszczystą, lecz dość schludnym, powiatowym miasteczkiem, które
posiada kościół, szkołę, domy murowane, a nawet coś podobnego do bruku i rynku.
Trzeba wiedzieć, że klasy istnieją nie tylko w społeczeństwie, urzędach i gimnazjach, ale
nawet w zwiedzaniu kopalni. Kto chce ją oglądać pierwszą klasą przy iluminacji i dźwiękach
muzyki, ten płaci 65 reńskich – za kilka zaś reńskich dostanie tylko jednego przewodnika z
jednym kagankiem. Łatwo pojąć, że im więcej zbierze się osób, tym snadniej złożyć się mogą
na pierwszą klasę. Łatwo też odgadnąć, że truchlałem na myśl, co ze mną będzie, jeżeli stanę
do apelu sam jeden?
Opatrzność jednak zrządziła inaczej, w kancelarii bowiem znalazłem kilku oficerów
austriackich z damami, a nadto dwie panie. Solny urzędnik policzył nas jak stado cieląt, my
zaś wyraziliśmy chęć zwiedzenia kopalni pierwszą klasą.
Właśnie byłem zajęty oglądaniem planów i szaf zapełnionych prześlicznymi okazami soli,
z których niejeden z kryształem górnym mógł był walczyć o lepsze, gdy nagle zawołano mnie
z dwu stron. Oficerowie w sposób kategoryczny zażądali, abym wniósł do puli pięć reńskich i
ileś tam centów, dwie zaś moje rodaczki w sposób równie kategoryczny oświadczyły: że
wracają z wód do domu, że kasy ich wyczerpały się i że więcej, jak po 3 reńskie nie zapłacą.
Ponieważ argumenta płci pięknej zawsze trafiają mi do przekonania, powtórzyłem je więc
oficerom. Coś zaczęli między sobą rechotać, dodawać i odejmować, w końcu zaś oświadczyli,
że najzupełniej zgadzają się na propozycję pań moich, byle każda z nich zapłaciła po pięć
reńskich i ileś tam centów.
– Ależ te panie – rzekłem – wyraźnie oświadczają, że każda z nich zapłaci tylko po trzy
reńskie.
Między oficerami wszczął się straszny harmider. Jeden z nich aż usiadł na stole, dwaj inni
zażądali mnóstwa papieru, poczęli mnożyć i dzielić, a wreszcie wszyscy razem oświadczyli,
że najchętniej spełnią całkiem usprawiedliwione żądanie pań, bylem tylko ja zapłacił 10
reńskich z centami.
Teraz już wszyscy zaczęliśmy krzyczeć: damy z ciekawości, oficerowie z oszczędności, a
ja z poczucia sprawiedliwości. Jednocząc jasny wykład z uszanowaniem dla płci pięknej i
stanu rycerskiego, wytłumaczyłem w sposób wcale niedwuznaczny walecznym i przezornym
oficerom, że ani centa więcej nie dodam nad to, co się ode mnie należy. Nadmieniłem, że
rodaczki moje nieodwołalnie postanowiły się cofnąć i że w takim razie zamiast przyjąć na
siebie pięć reńskich z centami, będziemy musieli dźwigać brzemię prawie jedynastu, tyle razy
wymienionych papierków.
Ostatnia uwaga dała im dużo do myślenia. Znowu zażądali papieru i przy pomocy bardzo
zawiłych działań obrachowali, że każdy z nas dopłaci tylko po kilkadziesiąt centów.
Tymczasem rodaczki moje uśmiechały się złośliwie i przypominały sobie, że akurat rok temu
jacyś dwaj Amerykanie kazali na swój koszt oświetlić całą kopalnię, od innych zaś
współzwiedzających nie chcieli przyjąć ani złamanego szeląga.
Gdyby nie posądzono mnie o naganny zamiar stawiania zbyt śmiałych hipotez, wówczas
powiedziałbym, że co innego oficer austriacki, a co innego dwaj Amerykanie. Zresztą dla
niewytwarzania walk dziennikarskich, podziału na ziemiańskie i nieziemiańskie obozy i
innych niepokojów społecznych gotów jestem w każdej chwili i w sposób jak najuroczystszy
powyższą opinią odwołać.
15
Dar boży, solą zwany, potrzebny zwierzętom domowym i ludom ucywilizowanym dla
wyrabiania kwasu solnego w żołądkach lub fabrykach, należy do demokracji mineralnej,
która wschodzi tam, gdzie jej nie posiano i zapełnia wszystkie kąty świata. Sól kuchenna
wespół z solą gorzką, której błogie przymioty cenić umieją nade wszystko emeryci, znajduje
się w wodzie mórz i oceanów w takiej obfitości, że jej do ust wziąć nie można. Czysta –
nasyca wodę wielu jezior azjatyckich – w postaci szronu wykwita na powierzchni gruntów
lub w głębi ziemi tworzy warstwy na setki stóp grube. Nie dość na tym: w pewnej bowiem
hiszpańskiej miejscowości Cadorna zwanej, formuje górę 550 stóp wysoką, a godzinę drogi w
obwodzie mającą.
Jak bigos składa się z mięsa i kapusty, a niektóre utwory dramatyczne z dobrych chęci i
nauki moralnej, tak sól kuchenna składa się również z dwu pierwiastków: sodu i chloru.
Każdy z nich pojedyńczo wzięty, jest dla zdrowia szkodliwy, lecz połączone razem wydają
rzecz użyteczną, zupełnie jak pewne utwory dramatyczne, w których sama chęć i sam morał
zasługuje na pochwałę, lecz całość działa w sposób zanudzający czytelników i widzów.
Zresztą o innych dziwnych właściwościach połączeń chemicznych dowiedzieć się można z
odpowiednich książek. Tu więc dodam, ku nauce słuchaczy, że sól bywa nie tylko białego
koloru, ale jeszcze niebieskiego, zielonego, żółtego, a nawet czerwonego, w końcu zaś że
może być przezroczysta jak szkło lub ciemna jak kamień.
Solodajna przestrzeń pod Wieliczką tworzy pas długi na trzy bez mała wiorsty i szeroki
prawie na wiorstę, zajmuje więc nie o wiele mniej miejsca niż Warszawa. Przy tym roboty
kopalniane dotarły w głąb do 130 czy 180 sążni.21
A teraz zróbmy sobie popularne wyobrażenie o wielkości kopalni. Weźmy miasto takie
jak Warszawa i jego ulice, ogrody, place i mieszkania, wypełnijmy gruzem i piaskiem aż po
rynny dachów, z czego utworzy się rozległa warstwa mająca 30–40 stóp22 wysokości. Czy to
będzie obrazem kopalni?... niezupełnie, potrzeba bowiem jeszcze zrobić 18 do 24 warstw
podobnych do tamtej i ustawić je jedna na drugiej... Prace tego rodzaju przechodzą siły
ludzkie, zazwyczaj więc pozostawiamy je naturze.
Teraz czytelnik nie zdziwi się usłyszawszy, że ogólna długość wszystkich pieczar i galerii
w Wieliczce wynosi jakoby 62 mile i że dla obejścia ich potrzeba czterech tygodni czasu,
licząc, że ktoś chodzić zechce przez osiem godzin co dzień. Podróżni jednak, osobliwie
warszawiacy, bawią w podziemiach najwyżej trzy do czterech godzin, wróciwszy zaś do
domu i ubrawszy się w ciepły szlafrok, mówią, że już wszystko widzieli! Ponieważ jednak
pocierają sobie przy tym podbródek w sposób znaczący, rodzina więc i znajomi są bardzo
zadowoleni, a oni także.
Cały obszar kopalni, uważany z wierzchu, dzieli się na trzy place, czyli pola, posuwając
się zaś w głąb – na trzy olbrzymie piętra, których inni liczą cztery, a jeszcze inni pięć. Z pól,
czyli ze dworu do wnętrza kopalni prowadzi jedenaście szybów, czyli otworów.
Przypuszczam, że uważny czytelnik zechciałby na własną. rękę wykopać nowy szybek,
taki niezbyt obszerny, po prostu w celu przekonania się, jak też tam jest we środku...
Oto co by znalazł. Na samym wierzchu czarnoziem, później gruby pokład gliny szarej,
potem glinę słoną. Trzy te warstwy razem wzięte grube są na 30 sążni. Pod gliną słoną
znalazłby – znowu glinę słoną, lecz już zawierającą olbrzymie jakby od niechcenia
rozrzucone bryły soli zielonej. Pod tą warstwą leży potężny, na kilka dziesiątków sążni gruby
pokład zawierający sól tak zwaną śpiżową, a pod nią najczystsza sól – szybikowa. Gdyby się
chciał wkopać jeszcze głębiej, znalazłby znowu glinę szarą, a pod nią już nie wiadomo co...
Skąd się wzięła sól w tym miejscu?... Uczeni mówią, że pozostawiło ją morze, co zdaje
się potwierdzać ogromne mnóstwo mikroskopijnych muszelek – rozsypanych wśród soli,
21 Sążeń ma około 190 cm.
22 Stopa wynosi około 29 cm.
16
osobliwie śpiżowej. Ludzie jednak czystych serc i nie szperających umysłów niedobrze
rozumieją tę kwestię, a ja z nimi. Trudno nam pojąć, jak niezmiernej masy wód morskich i ilu
dziesiątków tysięcy lat potrzeba było na to, aby zostawić tak wielką ilość soli. Jeszcze mniej
rozumiemy, dlaczego w warstwach wyższych sól występuje w postaci brył oddzielnych, a
jeszcze mniej – dlaczego pod Cadorną taż sama sól aż na górę wylazła. Widocznie poprzednio
musiała być na dole, skąd później dopiero wyparły ją wewnętrzne siły ziemi.
Z tym wszystkim zdaje się, że kiedyś całe szczęśliwe Królestwo Galicji i Lodomerii było
dnem morza, którego fale lizały stopy Karpat. Wzdłuż tych gór osiadała sól, podobnie jak dziś
przy morskich brzegach osiadają skorupy zmarłych raków i ślimaków. Skutkiem tego mamy
obecnie kopalnie w Wieliczce i Bochni, a u podnóża gór na osiemdziesięciomilowej
przestrzeni setki źródeł wody słonej, wytryskującej z ukrytych gdzieś w głębinie pokładów.
Wszystko to jest bardzo jasne, lecz niekoniecznie zrozumiałe. Nawiasowo też dodam, że i
wymiary kopalni wielickiej nie są zbyt dobrze znane, przynajmniej osobom prywatnym;
każdy zaś autor podaje inne cyfry. Najmniej jednak wierzyłbym górnikom, którzy zgodnie z
przysłowiem: każda liszka swój ogonek chwali – lubią mocno przesalać.
Załatwiwszy się z czynnościami kancelaryjnymi, przechodzimy pod władzę
przewodników i wraz z nimi dostajemy się do budynku drewnianego, który kształtem
przypomina stację kolejową drugiego rzędu na drodze nadwiślańskiej. Widzimy piętrowy
korpusik i dwa parterowe skrzydła, a wysoko nade drzwiami napis:
S z y b D a n i e ł o w i c z a.
Szyb ten wykopano jeszcze za czasów Zygmunta III.
Wchodzimy do pokoiku na lewo, gdzie damy i mężczyźni otrzymują po czapeczce
austriackiej i po płóciennym szlafroczku, posiadającym tę własność, że go w pasie przewiązać
można sznurkiem. Skutkiem tej operacji znikają między nami różnice wieku, stanu i płci,
właśnie jak powinno być u ludzi, którzy za chwilę wstąpią w głąb ziemi...
W tym czasie, gdy ubierające się panie czynią zgiełk i śmiechy, dowódca przewodników
tubalnym głosem wykomenderowuje naprzód muzykę, aby nam zrobiła przyjemną
niespodziankę w kopalni. Odbywa się też wielkie poszukiwanie latarń i zapalanie świeczek,
przy czym mam sposobność zauważyć, że górnicy chodzą w zwykłych paletotach i czapkach i
w ogóle dość są podobni do resz