Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. 1 BOLESŁAW PRUS WCZORAJ – DZIŚ – JUTRO WYBÓR FELIETONÓW Wybrał, opracował i przypisami opatrzył Zygmunt Szweykowski 2 RZUT OKA NA UJAZDÓW POPRZEDZONY KRÓTKIM WSTĘPEM O ŚWIĘTACH Pomiędzy trzemaset tysiącami warszawian rozmaitych znajduje się od kilkudziesięciu do stu tysięcy warszawian przeciętnych, to jest nadzwyczajnie podobnych do siebie i niewiele różniących się od reszty. Warszawianin przeciętny nie jest ani zbyt wysoki, ani zbyt niski, niechudy i nietłusty. Obok śladu łysiny posiada trochę włosów, a niezależnie od nich: dość obfitą garderobę, parę córek wiecznie przygotowanych do wyjścia za mąż i synka, który w czterech niższych klasach wisi na włosku, a w piątej urywa się i zostaje użytecznym obywatelem kraju. Przeciętny warszawianin ma także kilku przyjaciół, wobec których zachowuje się w sposób pełen godności, tudzież małżonkę, przy której bywa poważnym od święta, a bardzo potulnym w dzień powszedni. Wszyscy przeciętni warszawianie drzemią po południu i narzekają na reumatyzm w czasie słoty. Każdy z nich zajmuje się polityką, reguluje zegarek podług kompasa1, boi się złodziei i kary wiecznej, nie wierzy w lokomotywę drożną2 ani w śmietnik pana Maciejowskiego3 i gniewa się na magistrat za nie oświetlanie ratuszowego zegara4. Gdy kilku takich jegomości zejdzie się razem, przekonywają się wówczas, że każdy z nich ma taki sam nos pałkowaty, taki sam tużurek, faworyty i rękawiczki jak wszyscy pozostali. A gdy zaczną rozmawiać... – Jadłem dziś na obiad zupę grochową... – I ja też. – A i ja. – Ale ja z kapustą. – Ja z kwaszoną. – A ja... ze słodką! – Ale potem jadłem pierożki. – Pewnie leniwe? – No tak. – Ze śmietaną? – Rozumie się. – A potem kufelek piwa? – A naturalnie. – To tak jak i ja. – I ja. 1 Kompas znajdował się w Ogrodzie Saskim. 2 „Lokomotywa drożna” albo „lokomotywa uliczna” jeżdżąca bez szyn jakoby nawet po najgorszych drogach i ulicach źle zabrukowanych. Był to wynalazek angielskiej firmy Aveling and Porter w Rochesterze. Reklamowe próby z tą lokomotywą (niezbyt zresztą udane) odbywały się kilkakrotnie w Warszawie pod kierunkiem angielskich mechaników w r. 1876 i 1877 (zob. Kroniki, t. III, s. 281 i 601). 3 Adam Maciejowski, były właściciel drukarni, i Henryk Kowaliński, były urzędnik, wynaleźli „machinę hermetyczną” do wywożenia śmieci. Podjęli się oczyszczać Warszawę, o ile oczywiście właściciele domów zechcą wejść z nimi w układy. W początkach 1877 r. warszawski generał-gubernator pozwolił im na rozpoczęcie działalności. 4 W Warszawie wówczas oświetlony był w nocy tylko jeden zegar na dworcu Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej (Aleje Jerozolimskie róg Marszałkowskiej). Jeśli chodzi o zegar w magistracie na placu Teatralnym, to dopiero na wiosnę 1877 r. zapowiedziano przystąpienie do robót nad jego oświetleniem. (Zob. „Kurier Warszawski” 1877, nry 25, 48.) 3 – A i ja. Potem wszyscy ziewają jak na komendę i bębnią w stół tymi samymi palcami tej samej ręki. Boże mój, Boże!... jakie to dziwne miasto ta Warszawa i jej obywatele. Każdy mieszka na innej ulicy, w innym cyrkule5, pod innym numerem – a pomimo to wszyscy podobni są do siebie jak krople rosy na ściernisku. Żaden z nich nie słyszał o Newtonie, każdy uwielbiał Blondina6 i każdy dziwi się, że tak wielki poeta jak pan Gomulicki mógł się urodzić w miejscowości tak jałowej jak Mława albo Pułtusk7. Spiritus flat, ubi vult. Duch nawet z piasku może coś wydmuchać. W piekielnie jednostajnym życiu przeciętnego warszawianina (zwanego niekiedy filistrem) wszelkie święta stanowią pewien rodzaj przełomu. Podczas Zielonych Świątek chodzi on z rodziną na Saską Kępę lub Bielany; na Boże Narodzenie je obiad wieczorem; a na Wielkanoc trudno nawet wyliczyć niespodzianek, jakich doświadcza. Naprzód w Wielki Czwartek (jeżeli ma czas) pomaga paniom łuskać migdały. Później (jeżeli mu czas pozwoli) tłucze cukier lub ubija żółtka, zdjąwszy poprzednio kamizelkę. Potem (jeżeli nie ma nic lepszego do roboty) każą mu firanki zakładać, a wreszcie gdy już wszystko do pieczenia ciast zostało przygotowane, wypędzają go z domu na całe dwa dni z rublem w kieszeni i parasolem pod pachą. Za to w Wielką Sobotę wieczorem cała rodzina zamawia go na dwa dni następne. Trzeba przecież złożyć wizytę ojcu pani, rodzicom pana, ciotce, która ma podobno zapisać posag starszej córce, stryjowi, którego dotknął paraliż – a oprócz tego robić honory gościom przychodzącym i z każdym z nich wypić kieliszek wina. Nie ma jednak obawy, aby skutkiem tego którykolwiek z przeciętnych warszawian na łonie rodziny wpadł w stan graniczący z bezświadomością: pan taki bowiem dostaje jeden kieliszek honorowy z rana, z którego wieczorem zdać musi rachunek przed małżonką i przyszłością. Tegoroczne święta zeszły filistrom w sposób wyjątkowo ohydny. Od wschodu słońca każdy z nich już widział, że żona ma minę kwaśną i że panny siedzą w oknach. Deszcz padał! A w takich warunkach niepodobna ani wizyt składać, ani spodziewać się znacznego napływu gości. Około jedenastej damy już są ubrane, mięso pokrajane i jajko popieprzone. Pani starsza bierze do ręki widelec, a pan chrząka. – No, mój mężu, życzę ci, ażebyś... Ach! jaki deszcz! Następuje pocałunek w czoło; mąż zaczyna potnieć, a jedna z panien mówi: – Pewnie już nie będziemy u stryja. – Ani u cioci – dodaje druga, biorąc z kolei widelce do ręki. – No, Peciu, życzę ci, ażebyś nas na rok przyszły w swoim domu święconym przyjmowała – mówi matka. – Mnie u mamy bardzo dobrze! – odpowiada zarumieniona Pecia, spoglądając od niechcenia w okno, czy nie idzie czasem szczupły pan Kasjan. W tej samej chwili ojciec zbliża się do drugiej córki: – No, Klociu, życzę ci, ażebyś nas na rok przyszły w swoim domu... Reszta frazesu kostnieje mu w gardle. Biedny ojciec! on już od dziesięciu lat wiecznie te same powtarza życzenia i wiecznie bez skutku. Klocia w odpowiedzi wzdycha. Przychodzi kolej na Frania. 5 Cyrkuł – komisariat policji; w Warszawie było naówczas 12 cyrkułów. 6 Blondin, znany francuski linochód (prawdziwe nazwisko: Jan Franciszek Emil Gravelet); występował także w Warszawie. Majątek zdobył w Ameryce, popisując się chodzeniem na linie nad wodospadami Niagary. 7 Wiktor Gomulicki urodził się w rzeczywistości w Ostrołęce. 4 – No, mój Franiu, życzę ci, ażebyś raz przecie przestał być zakałą rodziny! „Zakała rodziny” połyka z pośpiechu całe jajo i zbliża się do stołu, na którym nie widać morałów, lecz za to dużo butelek figuruje. – Coraz podlejsze wino kupuje ojciec! – mruczy niepoprawny Franuś dławiąc się szynką. Rodzice tymczasem obchodzą z jajkiem siedmioletniego Edzia, pięcioletnią Józię i mamkę, która dziesięciomiesięcznego Niutka przyniosła na rękach. Wzruszająca ceremonia skończyła się, młodzi i starzy atakują mięso z zapałem godnym ludzi epoki krzemiennej. Potem Pecia robi uwagę. – Proszę mamy, może by kto po doróżkę poszedł? – Mężu, wyjdź z łaski swojej. Mąż z łaski swojej wychodzi i po upływie pół godziny wraca zmoczony jak topielec. Doróżki ani śladu, deszcz leje wciąż, w rodzinie zły humor. O pierwszej słychać w przedpokoju szmer. Panny poprawiają fałdy sukien i rumienią się, pani przygotowuje widelce, a pan znowu chrząka, ponieważ nic więcej nie umie. We drzwiach ukazuje się... inny przeciętny warszawianin, pan Kalasanty, dla którego płeć piękna przestała już być niebezpieczną, a obchodzenie znajomych z powinszowaniami stanowi punkt honoru, choćby „pioruny trzaskały!” Przybyły donosi o tym, że deszcz pada, co zdaje się niezmiernie dziwić rodzinę ciągle patrzącą w okna. Obaj przeciętni warszawianie dają sobie buzi, każda zaś z pań otrzymuje platoniczny całus w rączkę. Następuje drugi paroksyzm jedzenia, po czym ojciec drugi raz wychodzi po doróżkę i zmoknięty wraca z niczym. Od tej chwili jedzenie, wychodzenie po doróżkę, moknięcie na deszczu, zły humor i ziewania powtarzają się co godzina. Nad wieczorem panny bledną, głowa domu śpi chodząc. Frania, „zakałę rodziny”, dwu przyjaciół przyprowadzają pod ręce, mamka okazuje się niezdolną do pełnienia swej specjalności, a niańka pod sekretem donosi pani, że Edzia i Józię brzuszek zabolał. W taki sposób, o Europo! my, przeciętni warszawianie, przepędziliśmy obecne święta. Z powodu deszczu u nas nie był nikt i my u nikogo; zresztą nudziliśmy się i chorowaliśmy jak zwykle, zgodnie z prastarym obyczajem. * Od czasu jak jeden z moich przyjaciół został mianowany doktorem filozofii... pływania po piasku, przekonałem się, że najznakomitszą humorystyką jest samo życie i że dla skromnego oficjalisty z „Kuriera”8 celem marzeń powinno być tylko: dokładne kopiowanie życia. Z tego powodu w tym, co powiem niżej, znajdziecie tylko fotografie rzeczy widzianych, ani zaś słówka przesady lub własnego konceptu. Ludowe igrzyska znane już były starożytnej Grecji. Odbywały się one pod odkrytym, wiecznie lazurowym niebem, na ziemi prawdopodobnie suchej, wśród róż, cyprysów, laurów, dębów i drzew oliwnych. Podczas uroczystości tych świętowała cała Grecja i z całej też Grecji zbiegał się na nie lud w najlepsze swoje szaty ubrany. Lud ten niełatwo było zabawić, a trudniej jeszcze zachwycić. Na każdej ulicy miasta spotykał on posągi boskiej piękności rzeźbione dłutem Fidiaszów. Świątynie, senat, a nawet domy prywatne wznosili genialni architekci, których na próżno chcieliby naśladować, a nawet zrozumieć dzisiejsi budowniczowie pierwszej i drugiej klasy. W teatrach widywał lud tragedie Sofoklesa lub komedie Arystofanesa, które na wieki budzić będą podziw miłośników sztuki scenicznej. Na rynkach słuchał on filozofów, od których uczą się filozofowie dzisiejsi, albo mówców, których ognista wymowa popychała go do zwycięstw. 8 Prus żartobliwie określa tak swą rolę w „Kurierze Warszawskim”. 5 Otóż i ten lud miewał swoje zabawy, a nawet zapalał się nimi. Co kilka lat wśród stutysięcznego tłumu młodzież i dziewice greckie popisywały się zręcznością i siłą. Jedni rzucali olbrzymie metalowe kręgi lub trafiali włóczniami do celu. Inni ścigali się pieszo lub konno. Atleci z różnych krańców Grecji wywalczali pierwszeństwo dla swych rodzinnych miast, powalając na ziemię przeciwników, przed którymi lwy uciekały. Jeszcze inni przy odgłosie harf improwizowali pieśni na cześć bohaterów i przypominali Grecji jej wielkość. Zwycięzca otrzymywał w nagrodę oklask zgromadzonego ludu i wieniec laurowy, a imię jego, choć nie wydrukowane w żadnym piśmie periodycznym, od pokolenia do pokolenia przechodziło. Na Ujazdowie nie ma dębów ani drzew oliwnych, ani laurów; jest tylko trawka, na którą się nawet kozy nie łakomią, jest lud ubrany w świąteczne szaty, a nad nim niebo, które dla rozmaitości sypie śnieżek lub spłukuje go deszczykiem. Zamiast dwukołowych wozów toczą się doróżki i żółte omnibusy za cenę umiarkowaną. Błoto na drodze jest tak gęste, jak krem w dziesięciogroszowych ciastkach. W Alejach Ujazdowskich widzimy wilgotną ławeczkę, a na niej parę małżonków: dwudziestoletniego męża i pięćdziesięcioletnią żonę. Poczciwcy ci idą z daleka, zapewnie z Pragi; chcąc zatem nadwątlone siły pokrzepić i przygotować duszę do uszlachetniających wrażeń, rozwiązują czerwoną chustkę i jedzą ukrytą w niej babę tudzież kiełbasę. Najadłszy się, jak tego uroczystość chwili wymagała, mąż uciera nos w jeden róg chustki, żona w drugi, po czym, zawiązawszy starannie wszystkie cztery rogi, idą na plac z resztką baby i z resztką kiełbasy. O kilkadziesiąt kroków dalej trzy osoby płci męskiej i dwie żeńskiej siedzą na murawie, narażając się tym sposobem na jedną z tysiąca chorób, które jutro mogą ich nazwiska na szpitalnej liście zamieścić. Ponieważ zaś w tej chwili zaczyna znowu padać śnieg, zabierają się więc z powrotem do domu nieciekawi nawet tego, co się na placu igrzysk dzieje. W tym miejscu słychać już łoskot przypominający pobijanie beczek: to liczne orkiestry regulują klepki w głowach warszawskiemu ludowi. Jeszcze dalej, tuż obok straganu z wodą sodową, pomarańczami, „fałszowanymi za pomocą krwi”9, i mnóstwem innych rzeczy smacznych, widzimy grupę złożoną z kilku osób. Ojciec w cylindrze przytrzymuje główkę kilkuletniemu cherubinkowi w kurteczce... Biedny mały! padł ofiarą zimnego mięsa, ciast i... huśtawki. Na placu igrzysk znajdujemy hojnie rozrzucone dzieła z zakresu wszystkich sztuk pięknych. Obrzydłe piwiarnie i hecarnie, sklecone z kilkunastu tarcic, paru łokci płótna i odrobiny powrozów reprezentują architekturę. Szyldy z mówiącą głową, z pewną liczbą błaznów wyginających się na drabinach i drągach, a wreszcie obraz Turka z karabinem, który chce zabić Turka z pałaszem – reprezentują malarstwo. Wypchany paw tudzież żółte konie, czerwone lwy i kozy tak odrapane, że aż się słabo robi, reprezentują karuzelową rzeźbę; katarynki zaś, co pięć kroków grające inny taniec, wrzaskliwe trąby, klarynety i bębny przy akompaniamencie szmeru tłumów i trzasku policzków, które sobie wymierzają szopowi artyści – stanowią muzykę. Serce i umysł mają co używać i w czym wybierać! Na dworze jest chłód listopadowy, mimo to widzimy amatorów jedzących bardzo popularne lody. Kto zaś chce się rozgrzać albo posilić, ten idzie do budy, gdzie sprzedają piwo, herbatę, a nawet coś do jedzenia, wszystko w gatunku przednim. Dla zamącenia do reszty już i tak dość słabych inteligencji obywatelskich pobudowano: karuzele, młyny diabelskie i huśtawki; pierwsze w kierunku płaszczyzny poziomej, a drugie i trzecie w kierunku pionowej, przyprawiają amatorów o nudności po kilka groszy za porcję. Są tu jeszcze dwie panoramy stałe, jedna panorameczka przenośna, gabinet figur 9 W Warszawie krążyły pogłoski (które przedostawały się nawet na łamy prasy), że sprzedawane na ulicach pomarańcze „malinowe” były barwione krwią. 6 woskowych i teatry ludowe. W jednym z nich tańcują dość zabawne marionetki, a magik, nazwany „młodym Pinetim”10, popisuje się ze zręcznością. Młodzieniec ten rumiany i tęgo zbudowany, wygląda w swoim czarnym fraku, jakby go psu z gardła wyciągnięto; jest jednak dość wymownym i szczególniej biegłym w sztuce tasowania kart. W największym teatrzyku przedstawia się coś z gimnastyki i Zampa rozbójnik z tragedii11. Publiczność złożona z rzemieślników, sług, żołnierzy i uczniów gimnazjum chętnie bije brawo młodziutkim artystom, którzy prezentują się tak, jakby tylko popasali na Ujazdowie w drodze z ochrony do osad rolnych12. Biedacy ci okazują dość pospolite sztuki gimnastyczne; jeżeli jednak weźmiemy pod uwagę to, iż przedstawienie odbywa się co pół godziny, pojmiemy łatwo, że każdy z malców owych, wieszając się na trapezie albo tylko wywracając kozły, naraża się na śmierć, a przynajmniej na złamanie nogi lub ręki. Podróżnicy dziwy opowiadają o muzyce i teatrach chińskich. Co do mnie, po przepędzeniu małej godzinki w naszych teatrzykach ludowych doszedłem do wniosku, że my przynajmniej nie mamy czego Chińczykom zazdrościć. Muzyka złożona z trąb i klarynetów jest rzeczywiście straszna; artyści w ogóle dobrzy, po twarzach ich jednak i rękach łatwo poznać, że deszcz spłukał nie tylko ubrania i wino, ale nawet mydło ze słupów13. Warszawa dlatego przez te parę dni wyglądała trochę czyściej, że biedacy ci wyjechali na Ujazdów. W Niemczech każdy zwykły śmiertelnik pokazałby prawie te same sztuki gimnastyczne, które my podziwiamy. W Czechach kilku pierwszych lepszych oberwańców utworzyłoby nieskończenie lepszą orkiestrę od tej, która nam uszy rozdziera. Włoch lub pełen smaku robotnik paryski nie spojrzałby bez obrzydzenia na malowidła, które nas zachwycają. W Anglii znowu i Ameryce każdy człowiek od urodzenia do śmierci waży się co roku; u nas „waga osobowa” stanowi zabawkę równie kosztowną i bezmyślną jak inne. A z jakichże to drobnych, mizernych i jakby schorowanych ludzi składa się ten tłum wielotysięczny! Żołnierze przesuwający się między nimi wyglądają jak najedzone Herkulesy przy zgłodniałych Pigmejczykach. Majątkowy zaś stan zebranej tu publiczności określa się tym najlepiej, że nic tu jakoś o kradzieżach nie słychać. Jaki taki może i sięgnie ręką do cudzej kieszeni, lecz zapewnie wnet ją cofa, przekonawszy się, że jest nie tylko pusta, ale nawet dziurawa. Bywały i w Grecji igrzyska ludowe, ale chyba nie takie jak u nas. Toteż spośród mas gromadzących się na nie wyrastali: Solony, Likurgi, Leonidasy, Sokratesy, Peryklesy i cała armia ludzi, którzy dziś widać są już zbyteczni dla świata. Co do mnie, chciałbym być przynajmniej ślepym jak Homer. Nie widziałbym wówczas ani tego nieba, które nas darzy śniegiem, ani błota, w którym lgniemy po kostki, ani tych ludzi, którzy wznoszą się nad tłum tylko dzięki huśtawkom i słupom, i w nagrodę swych zasług, zamiast 10 Pinetti – jeden z najwybitniejszych w skali światowej mistrzów sztuki kuglarskiej. Występował i w Polsce w końcu XVIII i na początku XIX stulecia, wywołując takie wrażenie, że przypisywano mu niemal nadludzkie właściwości. O występach Pinettiego w Wilnie w r. 1805 pisze Michał Witkowski w pracy Świat teatralny młodego Mickiewicza (s. 92–93) i przypomina, że nazwisko Pinettiego wspomniane jest w księdze XII Pana Tadeusza. Podczas uczty generał Dąbrowski mówi: Mój Panie Wojski, czy to chińskie cienie? Czy to Pinety Panu dał w służbę swe bisy? Sława Pinettiego przetrwała w Polsce – jak widzimy aż czasów Prusa. 11 Nie udało się stwierdzić, co to za utwór ta „tragedia” Zampa rozbójnik. Nie jest to bowiem z pewnością głośna swego czasu opera Herolda Livreta pt. Zampa ou la Fiancée de marbre (1831). 12 Towarzystwo Osad Rolnych (zatwierdzone w r. 1870) miało na celu opiekę nad skazanymi przez sądy nieletnimi przestępcami. Po wyroku kierowano ich do domu poprawczego we wsi Studzieniec (powiat skierniewicki), gdzie nauka i przymusowa praca miały im dawać przysposobienie zawodowe. Towarzystwo utrzymywało się głównie z ofiar publicznych. (Zob. Bolesław Prus, Osada w Studzieńcu, „Kurier Warszawski” 1880, nr 111, przedruk: Pisma, t. XXVIII.) 13 Jedną z atrakcji wielkanocnych zabaw ludowych na Ujazdowie były słupy posmarowane mydłem, a na ich szczycie znajdował się zegarek lub garderoba dla zdobywcy, który by wdrapał się na wierzchołek. 7 laurowego wieńca – otrzymują stare spodnie. Kto zatem chce, niech się cieszy igrzyskami ludowymi na Ujazdowie. 8 ZAWIERCIE14 O 36 mil za Warszawą, a więc jeszcze o kilka mil za Jasną Górą, leży osada – Zawiercie Wielkie. Widok ogólny – płaszczyzna upstrzona żółtawym zbożem lub zielonymi łąkami; na południowym skraju kilka małych wzgórz o łagodnej krzywiźnie, cały widnokrąg zamknięty przerzedzonymi, o ile się zdaje, lasami i młodocianymi zagajnikami. Grunt piaszczysty, na którym chętnie wyrastają ziemniaki, lecz zboża są liche. Tu i ówdzie jakiś moczar, sadzawka lub wąska a kręta struga, niekiedy tak zasłonięta trawą, że nie wiadomo, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. Sama osada Zawiercie rozciąga się pod stacją tegoż nazwiska wzdłuż drogi żelaznej – może na wiorstę. Tu – jeden domek otoczony starym płotem, ówdzie cały szereg domków wśród drzew, a gdzie indziej taka ich gromada, że tworzą pewien rodzaj małego miasteczka. Największe skupienie przypadło około spalonej fabryki – nie jedynej przecież w okolicy. W promieniu wiorstowym widać kilka wysokich, dymiących się kominów, które należą do fabryki wełnianej i bawełnianej. Próbowano tu nawet kopać węgiel kamienny, lecz niefortunnie. Węgiel wprawdzie znalazł się, lecz że posiadał małą siłę ogrzewającą, więc dano mu spokój. W Zawierciu prócz stacji jest na boku dom zajezdny, do którego nie radziłbym zajeżdżać, choć ma na szyldzie bardzo żwawego krakowiaka, zawieszonego pomiędzy wieprzowiną i trunkami o niebywałych kolorach. Spotkałem się też ze znakiem szewca, piekarza, który ładniej maluje, aniżeli piecze – i – handlarza „rużnych towaruw”. Pokazuje się, że nie tylko w Warszawie umieją ludzie uprawiać klasyczną szyldową ortografię. Domy mieszkalne są drewniane – pod gontem; parę z nich buduje się dopiero. Ludność nosi się z waszecia: mężczyźni w surdutach krótszych lub dłuższych, lecz w każdym razie dość długo używanych – kobiety w małomiasteczkowych sukienkach ze stanikiem. Dzisiejsza moda, którą „Kurier Świąteczny” scharakteryzował w trójwierszu: U góry opięte, U dołu ściśnięte, A w środku wydęte...15 nie znana jest jeszcze pięknym zawierciankom, między którymi, mówiąc nawiasowo, pod względem wdzięków panuje wielka rozmaitość. Twarze mieszkańców, z wyjątkiem czerstwych i pyzatych dzieci (do dziesiątego roku), są chorowite i blade. Sądzę, że wielu z nich umiera na suchoty; jest to los robotników tkackich. Respiratory przynajmniej niektórych mogłyby uratować od trawiącej choroby; na nieszczęście – lud – respiratorów używać nie chce. Świadkiem tego doktor Markiewicz16, który chciał w Soczewce (fabryka papieru) przynajmniej sortownikom gałganów założyć kagańce ochraniające płuca od pyłu i nic nie wskórał... Okoliczność tę pesymista przypisałby może 14 Prus do Zawiercia wysłany był przez redakcję „Kuriera Warszawskiego” w związku z pożarem fabryki bawełny. 15 Prus przekomponował ten trójwiersz, umieszczony pod odpowiednim rysunkiem w numerze 37 „Kuriera Świątecznego”. Czytamy tam: U góry ścięte, [aluzja do płaskich kapeluszy damskich, W środku rozdęte, będących wtedy w modzie] A w dole spięte. 16 Stanisław Markiewicz był wówczas lekarzem w fabryce papieru w Soczewce (Płockie) i pisywał stamtąd stale korespondencje do „Gazety Warszawskiej”. 9 przesądom, choć powód jej leży zapewnie w świegotliwości płci nadobnej, która lubi dużo mówić, wie, że jest miłą, gdy dużo mówi, i za nic w świecie nie użyje środków, które by w czymkolwiek krępowały jej zresztą tak niewinną specjalność! Sama fabryka, należąca do państwa Ginsbergów17 i produkująca wyroby bawełniane, jak perkal, barchan, kitajkę, ręczniki i tak dalej, leży na początku osady, patrząc od Warszawy, po prawej stronie kolei. Ma ona pod bokiem, o parę kroków, jakąś bezimienną rzeczułkę i niewielką sadzawkę. Jej forma... trudno to opisać formę fabryki, lecz sprobujemy. Wyobraźcie sobie grzebień gęsty, któremu tak wyłamano, ale tak wyłamano zęby, że zostało cztery. Zachował się więc tylko korpus i dwa zęby z południowej, a dwa z północnej strony. W korpusie mieściło się: 6 kotłów, 2 machiny parowe, jedna o sile 110, druga o sile 120 koni, warsztaty ślusarskie, i skład. Idąc dalej korpusem owego grzebienia, trafiamy na budynek trzypiętrowy, w którym na dole, na pierwszym i drugim piętrze, znajdowały się warsztaty tkackie w liczbie 304, na trzecim zaś piętrze część przędzalni, która w ogóle obejmowała 21 600 wrzecion. Na południe w zębie zachodnim były mieszkania, we wschodnim składy – bądź bawełny surowej, bądź tkanin gotowych. Od północy znowu w zębie zachodnim mieściła się blicharnia, we wschodnim – na trzecim piętrze przędzalnia, a niżej mnóstwo warsztatów o nazwiskach bardzo zakazanych, jak: gremplarnia, streki, szpulki i tak dalej, służyły one do skubania bawełny i zwijania jej w kłębki; jakie tam jednak były podziały i mechanizmy do wykonywania robót, o tym nie powiem, ponieważ sam wiem o nich bardzo niewiele. Zasoby fabryki ubezpieczone były jak niżej: 530 000 rubli przypadało na budynki i machiny, 170 000 rubli na materiał surowy i przerobiony, razem – asekuracja fabryki wynosiła 700 000 rs. Wartość jej jednak dyrekcja ocenia na 1 250 000 rs, co wcale nie jest przesadzone, jeżeli według bardzo poważnych podań fabryka ta przynosiła właścicielom czystego zysku tygodniowo 15 000 rs. Czy to być może?... Nie wiem. Robotnicy dzielili się tu na przychodzących i miejscowych; na mężczyzn, kobiety i dzieci; na płatnych od sztuki i dziennie. Płatni od sztuki zarabiali w ciągu dwu tygodni 6 rs. Płatni dziennie – od 5 rs do 2.rs. Dzieci brały dziennie 15, a nawet 20 kopiejek. Robotnicy przychodzący rekrutowali się spośród ludności wiejskiej w dwumilowym promieniu; lichy bowiem, choć własny grunt popychał ich do pracy fabrycznej. Miejscowi mieli mieszkanie w dwu dużych, piętrowych domach, obok fabryki. Każdy z nich z rodziną zajmuje jedną izbę, w której mieści się kuchnia, za co płaci 60 kop. na miesiąc. W sąsiedniej fabryce, należącej do innego właściciela, robotnicy za mieszkanie płacą rs 1 k 20 na miesiąc. Lokali tych jednak nie widziałem. Robotnik osiadły pracuje w fabryce z dziećmi od piątej rano do ósmej w wieczór, z przerwą rozumie się na obiad. Niektórzy z nich posyłają potomstwo swoje do szkółki elementarnej istniejącej w wiosce Zawiercie Małe. Mówiono, że fabrycznych dzieci w owej szkole jest szesnaścioro, choć w samej fabryce jest ich o wiele razy więcej. Każdy członek rodziny pracujący w fabryce pobiera oddzielną płacę, zależnie od uzdolnienia. Dodać tu jeszcze wypada, że fabryka z każdym rokiem rozwijała się. Prawie co rok podwyższano asekurację i wznoszono nowe budynki. Teraz nawet na miesiąc sierpień obstalowano za granicą 20 000 nowych wrzecion, nie przewidując pożaru. 17 Fabryka Ginsbergów spłonęła 15 lipca. 10 Tak rzeczy stały do niedzieli. W dniu tym najbliżej mieszkających robotników nie było, poszli bowiem na spacer. Około ósmej wieczorem dostrzeżono dym w ślusarni czy też w blicharni, był to początek pożaru, tak drobny, że go kilku ludzi ugasić mogło. Nim jednak ludzie ci zbiegli się, ogień ogarnął cały gmach, większy od Banku Polskiego. Napojone kapiącą z machin oliwą podłogi, sterty wełny i tkanin zajęły się z przerażającą szybkością. Robotnicy, których zebrać zdołano, rzucili się w ogień, przy czym kilku odniosło lekkie rany. Wprowadzono w ruch sikawki i dwa ekstynktory18 fabryczne, przybyło też pięć sikawek z okolicy, ale na próżno. Ogień wydobywał się wszystkimi oknami, a jest ich chyba około setki, pożarł dach ze smołowcowej tektury i strawił belki. Szyby prysnęły, tynk ze ścian opadał. Około dziesiątej z piorunowym grzmotem runęły z wysokości trzech pięter żelazne narzędzia, a na nie – popioły dachu. Ściany poczęły pękać, a wyższe części niektórych zwaliły się na ziemię. We dwie godziny po dostrzeżeniu ognia fabryka zamieniła się w szkielet murów okopconych, poszczerbionych, wypełnionych wewnątrz masą nieforemnego żelastwa. Rano – ogień przygasł. Świeżą tę a straszną ruinę oglądaliśmy we wtorek z rana. Tu i owdzie tliła się jeszcze wmurowana belka. W niektórych korytarzach panowała podwyższona temperatura. Z kotłów – przez popękane wodowskazy sączyła się woda gorąca. Niedaleko od nich leżały stosy farby niebieskiej i czerwonej w formie kadzi, w których je przechowywano, a z których śladu nie zostało. Gromada świeżych cegieł przy jednym z pawilonów i popękane mury innych ostrzegały widza, aby się do nich nie zbliżał, bo lada chwilę runąć i zasypać go mogą. Warsztaty, szyny, koła trybowe, wszystko to formuje jeden stos, podobny z daleka do olbrzymich ździebeł słomy, które młockarnia zmotała. Tylko machiny parowe, żelazne, strachem przejmujące kolosy, stoją jeszcze nietknięte na miejscach. Zdaje się, jakby je śmierć zaskoczyła znienacka wśród pracy. O kilkanaście kroków dalej widzimy inny stos machin ułożony dość symetrycznie. Te znowu przyrządy znajdowały się w szopie, będącej obecnie kupą popiołów. Dokoła zabudowań leżą szmaty spalonych tkanin, nieco dalej – całe sztuki w połowie uratowane. Są one przypalone, brudne, mokre i posypane miałkim węglem. W ostatnich czasach w samej fabryce pracowało z górą 1000 robotników, a około nowo wznoszących się pawilonów 400 murarzy i cieśli. Dziś, z bardzo małym wyjątkiem, wszyscy ci ludzie zostali bez chleba. Niektórzy robotnicy przychodni pomieścili się w fabrykach sąsiednich, inni muszą poprzestać na tym, co im ziemia w porze zbiorów przyniesie. Robotnicy miejscowi i pozbawieni wszelkiego zajęcia mają być tymczasowo użyci do oczyszczania zgorzałego gmachu z żelastwa, którym jest wypełniony. Robota ciężka i niebezpieczna, lecz innej nie mają. Tymczasem stoją oni gromadą przed zgliszczami, a kobiety płaczą. Istotnie prawdziwy żal po upadku fabryki widzieć można tylko między robotnikami, dla których była ona matką karmicielką. * Przyczynę pożaru wykryje zapewnie dopiero śledztwo. Słyszałem osoby, które nagły wybuch ognia przypisywały „cudowi Bożemu”, myślę jednak, że można by go równie dobrze wytłomaczyć za pomocą następnej hipotezy. Może być, że ogień wszczął się w blicharni, gdzie jest dużo przetworów chemicznych, i że powstał samodzielnie wśród bawełny: wiadomo przecie, iż siano, słoma wilgotna, a nawet mąka zapalają się same. Może zresztą który z robotników przez nieuwagę rzucił papierosa między tłuste odpadki leżące na kupie w blicharni. Tak podrzucone zarzewie mogło tlić się od soboty i dopiero po 18 Ekstynktory – ówczesne przyrządy do gaszenia ognia. 11 upływie doby wybuchnąć. Z jakiejkolwiek przyczyny ogień powstał, w pierwszej chwili jednak z całą łatwością można go było opanować. Na nieszczęście dozór był widać za mały, chociaż według zwyczajów i dokoła fabryki, i na salach powinni się znajdować deżurni. 12 KARTKI Z PODRÓŻY Wspomnienie wieku dziecinnego i podróż do Wieliczki. – Szczególne objawy ciekawości. – Autor znajduje swojaka. – Wieliczka z wierzchu. – Towarzystwo zwiedzające kopalnię i okropne skutki nieporozumień. – Rzecz o soli kuchennej. – Najogólniejsza forma i wielkość kopalni. – Z czego sól pochodzi. – Podróż do wnętrza ziemi. – Szyb, kaplica, chodniki, komory, oświetlenie, pieczary.– Co to jest ciemność. – Podziemny konik. – Dola ślimacza. – Sadzawka. – Restauracja. – Podróż windą. Jedziemy tedy do Wieliczki. Dzień jest pochmurny; na ziemię pada deszczyk, a na platformę krakowskiego dworca – odprowadzających. Ponieważ zegarek mój nie zgadza się z mariackim, a mariacki z kolejowym, przyszedłem więc za wcześnie i skutkiem tego bawię się jak głuchy na koncercie. Jedyną rozrywkę stanowi obraz kilku Niemców jedzących wieprzowinę z ziemniakami i rozmyślanie na temat: w jaki sposób wyobrażałem sobie kiedyś Wieliczkę. Otóż wyobrażałem ją sobie tak: Jest wydma piaszczysta, na niej parę garści trawy i kilka karłowatych sosenek. W chwili gdy z całą energią młodego wieku biegnę naprzód, aby zobaczyć kopalnię, ktoś woła: – Stój! stój!... Spoglądam pod nogi i widzę olbrzymią dziurę jak plac Teatralny, a głęboką jak od Bożego Narodzenia do Wielkiej Nocy, istny cud, żem w nią nie wpadł! Potem – ludzie z tych miejsc pakują mnie w kubeł, na mnie jakąś damę, na damę jej córeczkę i wszystkich razem spuszczają na dół za pomocą grubego sznura. Kopalnia widocznie musi się zwężać w głębi, bo mi jest okropnie ciasno i dodajmy – gorąco, zapewne skutkiem zbliżenia się do rozpalonego jądra ziemi. Tak sobie przedstawiałem wjazd do Wieliczki, gdym był dzieckiem. Wkrótce miałem się pozbyć złudzeń, ponieważ właśnie wzywano nas, abyśmy zajęli miejsca w wagonach. Aż mi serce rosło na widok mnóstwa podróżnych udających się w tamtą stronę; wiadomo bowiem, że im więcej osób, tym mniej się płaci za wejście i oświecenie jest lepsze. Ruszyliśmy – po terespolsku19. W moim przedziale (dlaczegóż nie miałbym go nazwać moim?) siedzi czterech mężczyzn: ja i jakichś trzech panów. Myślałem, że będą mówili o kopalni, oni jednak woleli rozprawiać naprzód o polityce, później o biedzie, potem znowu o polityce i znowu o biedzie. – Pan dobrodziej do Wieliczki? – spytałem jednego. – A tak! Tam na mnie konie czekają... – Źle!... – pomyślałem. – Już nam kolega ubył. – A pan dobrodziej do kopalni? – pytałem drugiego. – Nie, ja do domu... Trzeci także jechał do domu! Wówczas przerażona fantazja podszepnęła mi, że wszyscy podróżni ze wszystkich przedziałów jadą także do domu... Ażem spotniał. Jeden z sąsiadów (nie wiem nawet dlaczego?) od pierwszej chwili pozyskał całą moją sympatią. Jak żyję, nie widziałem podobnej fizjognomii, a przecież pociąga mnie do siebie, bo czuć go było atramentem... Zwróciłem się więc do niego. 19 Aluzja do Drogi Żelaznej Warszawsko-Terespolskiej (Terespol miasto w powiecie bialskim, woj. lubelskie) znanej z powolnego biegu pociągów. 13 – Dawno pan mieszka w tych stronach? – A już kilka lat. – Musiał pan nieraz zwiedzać kopalnię? – Ani razu! – wykrzyknął rozweselony. – Pókim mieszkał dalej, wybierałem się, ale teraz odkładam wizytę z dnia na dzień. – A pan dobrodziej zwiedzał kopalnią? – spytałem drugiego. I ten nie zwiedzał i trzeci też nie zwiedzał, choć wszyscy wybierali się po kilka razy na rok. Teraz dopiero przypomniałem sobie, że słabnięcie ciekawości w miarę zbliżania się do zaciekawiającego przedmiotu stanowi dość pospolite zjawisko. Pewien paryżanin bardzo namiętnie uczęszczał na widowisko ścinania głów biednym bliźnim. Aby nie stracić najmniejszego szczegółu, przepędzał noce o głodzie i chłodzie na placu kaźni, a za miejsce tuż przy gilotynie oddałby połowę majątku. I cóż powiecie? Przyszedł czas, że zaprowadzono go wreszcie na samą gilotynę, lecz wtedy osłabła w nim zwykła ciekawość tak dalece, że kat i pomocnicy musieli go przytrzymywać, aby nie uciekł. Ludzie są zmienni, jak mówiła pewna dama, której mąż „przed ślubem” wyprawiał serenadę, a po ślubie – skórę garbował. W połowie drogi do Wieliczki sympatyczny sąsiad zapytał mnie nagle: – Czy pan dobrodziej nie pochodzisz z Królestwa?... – A skądżeby?... – odparłem urażony tym, że nie poznano się na mojej powierzchowności noszącej przecie ślady wyższej kultury. – Ja także z Królestwa!... – wykrzyknął tamten, a oczy mu się zaiskrzyły. Padliśmy sobie w objęcia. – Nazywam się tak i owak – mówił tamten. – Ja jestem ten i ów – odpowiadam mu. – A to to pan jesteś!... – woła mój nowy przyjaciel. – Więc to pan?... – mówię ja, przypomniawszy sobie coś w tej chwili. I znowu padliśmy sobie w objęcia, mój przyjaciel bowiem był to głośny i u nas satyryk krakowski, z którego utworami poznali się już czytelnicy „Kuriera”. Mieszka prawie nad kopalniami wielickimi, ale też pieprzno i słono pisuje!20 Ledwie przybyliśmy na stację, mój przyjaciel mówi: – Mam tu powóz, siadaj pan więc, podwiozę cię do kopalni. – Ha! – myślę – chodziłem już piechotą, jeździłem wierzchem, pływałem czółnem, alem też jeszcze literackiego powozu nie probował. Przejadę się nim choć do kopalni. No i siedliśmy i zajechaliśmy prościuteczko do jadłodajni. A kiedyśmy wypili po kieliszeczku wódeczki, zjedli odrobinę kawioru, potem skosztowali porteru, potem jeszcze czegoś i jeszcze czegoś, takem się przecie roztkliwił, żem ledwie nie zapłakał. – Mój Boże! – pomyślałem – że też to ja wszędzie na cudzy koszt muszę jadać śniadania... W tej chwili przypomniałem sobie, że godzi się nareszcie zajść i do kopalni. Biorę więc kapelusz, a mój przyjaciel w krzyk: – Bój się pan Boga, nie odchódź! Ja tu znajdę człowieka, który cię zawiadomi o czasie, bo teraz jeszcze nie pora. Skosztuj lepiej kropelkę... Skosztowaliśmy kropelkę nowej potrawy, po czym odzywam się: – Muszę przecież miasto obejrzeć. – Co to za miasto! – mówi tamten. – Liche miasto jak u nas Łosice!... Ale jeżeli pan 20 Prus ma na myśli Mikołaja Rodocia (właśc. M. Biernackiego), który wówczas mieszkał w majątku Boczowie koło Wieliczki. Niektóre jego satyry drukowane były istotnie w „Kurierze Warszawskim” w r. 1877. Prus Rodocia chyba dlatego nazywa „poetą krakowskim”, że w Krakowie drukował on swe pierwsze utwory satyryczne (pochodził z Królestwa; do Galicji przeniósł się dopiero w r. 1874). Słowa: „pieprzno i słono pisuje”, odnoszą się pewnie do procesu, który w r. 1877 wytoczono mu w Krakowie za „sianie nienawiści wśród klas społecznych narodu” i spalono cały nakład trzeciego zeszytu jego Piosenek i gawęd humorystycznych. 14 chcesz, idź, nie zatrzymuję cię, tylko... skosztuj jeszcze odrobinkę! Skosztowałem i tę odrobinkę, a potem drugą z powodu dżdżystego powietrza, trzecią na intencję, żeby było dobrze na świecie, a potem na znak radości, żeśmy się tak niespodzianie poznali. Kiedym wyszedł na ulicę, zobaczyłem zziajanego posłańca, który biegł i wołał: – Panie! już czas. Nawiasowo tylko, dla objaśnienia czytelników, dodać muszę, że Wieliczka nie jest bynajmniej wydmą piaszczystą, lecz dość schludnym, powiatowym miasteczkiem, które posiada kościół, szkołę, domy murowane, a nawet coś podobnego do bruku i rynku. Trzeba wiedzieć, że klasy istnieją nie tylko w społeczeństwie, urzędach i gimnazjach, ale nawet w zwiedzaniu kopalni. Kto chce ją oglądać pierwszą klasą przy iluminacji i dźwiękach muzyki, ten płaci 65 reńskich – za kilka zaś reńskich dostanie tylko jednego przewodnika z jednym kagankiem. Łatwo pojąć, że im więcej zbierze się osób, tym snadniej złożyć się mogą na pierwszą klasę. Łatwo też odgadnąć, że truchlałem na myśl, co ze mną będzie, jeżeli stanę do apelu sam jeden? Opatrzność jednak zrządziła inaczej, w kancelarii bowiem znalazłem kilku oficerów austriackich z damami, a nadto dwie panie. Solny urzędnik policzył nas jak stado cieląt, my zaś wyraziliśmy chęć zwiedzenia kopalni pierwszą klasą. Właśnie byłem zajęty oglądaniem planów i szaf zapełnionych prześlicznymi okazami soli, z których niejeden z kryształem górnym mógł był walczyć o lepsze, gdy nagle zawołano mnie z dwu stron. Oficerowie w sposób kategoryczny zażądali, abym wniósł do puli pięć reńskich i ileś tam centów, dwie zaś moje rodaczki w sposób równie kategoryczny oświadczyły: że wracają z wód do domu, że kasy ich wyczerpały się i że więcej, jak po 3 reńskie nie zapłacą. Ponieważ argumenta płci pięknej zawsze trafiają mi do przekonania, powtórzyłem je więc oficerom. Coś zaczęli między sobą rechotać, dodawać i odejmować, w końcu zaś oświadczyli, że najzupełniej zgadzają się na propozycję pań moich, byle każda z nich zapłaciła po pięć reńskich i ileś tam centów. – Ależ te panie – rzekłem – wyraźnie oświadczają, że każda z nich zapłaci tylko po trzy reńskie. Między oficerami wszczął się straszny harmider. Jeden z nich aż usiadł na stole, dwaj inni zażądali mnóstwa papieru, poczęli mnożyć i dzielić, a wreszcie wszyscy razem oświadczyli, że najchętniej spełnią całkiem usprawiedliwione żądanie pań, bylem tylko ja zapłacił 10 reńskich z centami. Teraz już wszyscy zaczęliśmy krzyczeć: damy z ciekawości, oficerowie z oszczędności, a ja z poczucia sprawiedliwości. Jednocząc jasny wykład z uszanowaniem dla płci pięknej i stanu rycerskiego, wytłumaczyłem w sposób wcale niedwuznaczny walecznym i przezornym oficerom, że ani centa więcej nie dodam nad to, co się ode mnie należy. Nadmieniłem, że rodaczki moje nieodwołalnie postanowiły się cofnąć i że w takim razie zamiast przyjąć na siebie pięć reńskich z centami, będziemy musieli dźwigać brzemię prawie jedynastu, tyle razy wymienionych papierków. Ostatnia uwaga dała im dużo do myślenia. Znowu zażądali papieru i przy pomocy bardzo zawiłych działań obrachowali, że każdy z nas dopłaci tylko po kilkadziesiąt centów. Tymczasem rodaczki moje uśmiechały się złośliwie i przypominały sobie, że akurat rok temu jacyś dwaj Amerykanie kazali na swój koszt oświetlić całą kopalnię, od innych zaś współzwiedzających nie chcieli przyjąć ani złamanego szeląga. Gdyby nie posądzono mnie o naganny zamiar stawiania zbyt śmiałych hipotez, wówczas powiedziałbym, że co innego oficer austriacki, a co innego dwaj Amerykanie. Zresztą dla niewytwarzania walk dziennikarskich, podziału na ziemiańskie i nieziemiańskie obozy i innych niepokojów społecznych gotów jestem w każdej chwili i w sposób jak najuroczystszy powyższą opinią odwołać. 15 Dar boży, solą zwany, potrzebny zwierzętom domowym i ludom ucywilizowanym dla wyrabiania kwasu solnego w żołądkach lub fabrykach, należy do demokracji mineralnej, która wschodzi tam, gdzie jej nie posiano i zapełnia wszystkie kąty świata. Sól kuchenna wespół z solą gorzką, której błogie przymioty cenić umieją nade wszystko emeryci, znajduje się w wodzie mórz i oceanów w takiej obfitości, że jej do ust wziąć nie można. Czysta – nasyca wodę wielu jezior azjatyckich – w postaci szronu wykwita na powierzchni gruntów lub w głębi ziemi tworzy warstwy na setki stóp grube. Nie dość na tym: w pewnej bowiem hiszpańskiej miejscowości Cadorna zwanej, formuje górę 550 stóp wysoką, a godzinę drogi w obwodzie mającą. Jak bigos składa się z mięsa i kapusty, a niektóre utwory dramatyczne z dobrych chęci i nauki moralnej, tak sól kuchenna składa się również z dwu pierwiastków: sodu i chloru. Każdy z nich pojedyńczo wzięty, jest dla zdrowia szkodliwy, lecz połączone razem wydają rzecz użyteczną, zupełnie jak pewne utwory dramatyczne, w których sama chęć i sam morał zasługuje na pochwałę, lecz całość działa w sposób zanudzający czytelników i widzów. Zresztą o innych dziwnych właściwościach połączeń chemicznych dowiedzieć się można z odpowiednich książek. Tu więc dodam, ku nauce słuchaczy, że sól bywa nie tylko białego koloru, ale jeszcze niebieskiego, zielonego, żółtego, a nawet czerwonego, w końcu zaś że może być przezroczysta jak szkło lub ciemna jak kamień. Solodajna przestrzeń pod Wieliczką tworzy pas długi na trzy bez mała wiorsty i szeroki prawie na wiorstę, zajmuje więc nie o wiele mniej miejsca niż Warszawa. Przy tym roboty kopalniane dotarły w głąb do 130 czy 180 sążni.21 A teraz zróbmy sobie popularne wyobrażenie o wielkości kopalni. Weźmy miasto takie jak Warszawa i jego ulice, ogrody, place i mieszkania, wypełnijmy gruzem i piaskiem aż po rynny dachów, z czego utworzy się rozległa warstwa mająca 30–40 stóp22 wysokości. Czy to będzie obrazem kopalni?... niezupełnie, potrzeba bowiem jeszcze zrobić 18 do 24 warstw podobnych do tamtej i ustawić je jedna na drugiej... Prace tego rodzaju przechodzą siły ludzkie, zazwyczaj więc pozostawiamy je naturze. Teraz czytelnik nie zdziwi się usłyszawszy, że ogólna długość wszystkich pieczar i galerii w Wieliczce wynosi jakoby 62 mile i że dla obejścia ich potrzeba czterech tygodni czasu, licząc, że ktoś chodzić zechce przez osiem godzin co dzień. Podróżni jednak, osobliwie warszawiacy, bawią w podziemiach najwyżej trzy do czterech godzin, wróciwszy zaś do domu i ubrawszy się w ciepły szlafrok, mówią, że już wszystko widzieli! Ponieważ jednak pocierają sobie przy tym podbródek w sposób znaczący, rodzina więc i znajomi są bardzo zadowoleni, a oni także. Cały obszar kopalni, uważany z wierzchu, dzieli się na trzy place, czyli pola, posuwając się zaś w głąb – na trzy olbrzymie piętra, których inni liczą cztery, a jeszcze inni pięć. Z pól, czyli ze dworu do wnętrza kopalni prowadzi jedenaście szybów, czyli otworów. Przypuszczam, że uważny czytelnik zechciałby na własną. rękę wykopać nowy szybek, taki niezbyt obszerny, po prostu w celu przekonania się, jak też tam jest we środku... Oto co by znalazł. Na samym wierzchu czarnoziem, później gruby pokład gliny szarej, potem glinę słoną. Trzy te warstwy razem wzięte grube są na 30 sążni. Pod gliną słoną znalazłby – znowu glinę słoną, lecz już zawierającą olbrzymie jakby od niechcenia rozrzucone bryły soli zielonej. Pod tą warstwą leży potężny, na kilka dziesiątków sążni gruby pokład zawierający sól tak zwaną śpiżową, a pod nią najczystsza sól – szybikowa. Gdyby się chciał wkopać jeszcze głębiej, znalazłby znowu glinę szarą, a pod nią już nie wiadomo co... Skąd się wzięła sól w tym miejscu?... Uczeni mówią, że pozostawiło ją morze, co zdaje się potwierdzać ogromne mnóstwo mikroskopijnych muszelek – rozsypanych wśród soli, 21 Sążeń ma około 190 cm. 22 Stopa wynosi około 29 cm. 16 osobliwie śpiżowej. Ludzie jednak czystych serc i nie szperających umysłów niedobrze rozumieją tę kwestię, a ja z nimi. Trudno nam pojąć, jak niezmiernej masy wód morskich i ilu dziesiątków tysięcy lat potrzeba było na to, aby zostawić tak wielką ilość soli. Jeszcze mniej rozumiemy, dlaczego w warstwach wyższych sól występuje w postaci brył oddzielnych, a jeszcze mniej – dlaczego pod Cadorną taż sama sól aż na górę wylazła. Widocznie poprzednio musiała być na dole, skąd później dopiero wyparły ją wewnętrzne siły ziemi. Z tym wszystkim zdaje się, że kiedyś całe szczęśliwe Królestwo Galicji i Lodomerii było dnem morza, którego fale lizały stopy Karpat. Wzdłuż tych gór osiadała sól, podobnie jak dziś przy morskich brzegach osiadają skorupy zmarłych raków i ślimaków. Skutkiem tego mamy obecnie kopalnie w Wieliczce i Bochni, a u podnóża gór na osiemdziesięciomilowej przestrzeni setki źródeł wody słonej, wytryskującej z ukrytych gdzieś w głębinie pokładów. Wszystko to jest bardzo jasne, lecz niekoniecznie zrozumiałe. Nawiasowo też dodam, że i wymiary kopalni wielickiej nie są zbyt dobrze znane, przynajmniej osobom prywatnym; każdy zaś autor podaje inne cyfry. Najmniej jednak wierzyłbym górnikom, którzy zgodnie z przysłowiem: każda liszka swój ogonek chwali – lubią mocno przesalać. Załatwiwszy się z czynnościami kancelaryjnymi, przechodzimy pod władzę przewodników i wraz z nimi dostajemy się do budynku drewnianego, który kształtem przypomina stację kolejową drugiego rzędu na drodze nadwiślańskiej. Widzimy piętrowy korpusik i dwa parterowe skrzydła, a wysoko nade drzwiami napis: S z y b D a n i e ł o w i c z a. Szyb ten wykopano jeszcze za czasów Zygmunta III. Wchodzimy do pokoiku na lewo, gdzie damy i mężczyźni otrzymują po czapeczce austriackiej i po płóciennym szlafroczku, posiadającym tę własność, że go w pasie przewiązać można sznurkiem. Skutkiem tej operacji znikają między nami różnice wieku, stanu i płci, właśnie jak powinno być u ludzi, którzy za chwilę wstąpią w głąb ziemi... W tym czasie, gdy ubierające się panie czynią zgiełk i śmiechy, dowódca przewodników tubalnym głosem wykomenderowuje naprzód muzykę, aby nam zrobiła przyjemną niespodziankę w kopalni. Odbywa się też wielkie poszukiwanie latarń i zapalanie świeczek, przy czym mam sposobność zauważyć, że górnicy chodzą w zwykłych paletotach i czapkach i w ogóle dość są podobni do reszty śmiertelników. – Czy już wszystkie państwo ubrane? – Już! już!... – To idźma!... Przewodnicy zaczynają tupać nogami, co tworzy łoskot podobny do uderzania ziemi w trumnę. Zapewne pod wpływem tych posępnych wrażeń jeden z obecnych czule spogląda w oczy swej towarzyszki. Ruszamy. Naczelnik k o r n a k ó w wchodzi za jakieś niepozorne okratowanie z latarką w ręku, skraca się do połowy i znika. Przykład jego naśladuje oficer i dama, drugi przewodnik, znowu oficer i dama, znowu przewodnik, jeszcze kilka osób i jeszcze paru przewodników, a ja na końcu. Kto się poniża, podwyższon będzie! Jesteśmy w studni wypełnionej schodami zwiniętymi jak trybuszon. Słyszę łoskot mnóstwa szybkich kroków i kiedy niekiedy na zakręcie potykam się o głowę ostatniego przewodnika lub cieszę się smutnym blaskiem jego latarni. Świegotowi dam wtorują basy męskie; zresztą jest ciemno jak w piekle. Z początku liczę stopnie, przy sześćdziesiątym którymś tracę jednak rachubę i pytam górnika: – A daleko jeszcze? Dobry ten człowiek w odpowiedzi śmieje się gardłowym głosem aktora grającego czarny charakter i pędzi naprzód. Jedna z dam robi uwagę, że taka bieganina w kółko może przyprawić o zawrót głowy. Tymczasem ciemno wciąż, a tam w górze pokład ziemi wzrasta. Już jest gruby na pięć piętr, 17 sześć piętr, siedem piętr... zwykłej miary kamienicznej, a mimo to ciągle idziemy naprzód. Zeszliśmy wreszcie z dziesięciu piętr, lecz jeszcze idziemy. Przy niepewnym blasku łojówki dostrzegam, że mój sąsiad w śmiertelnej koszuli i skarbowej czapeczce tam na ziemi zaliczał się do kategorii płci pięknej. Przychodzi mi na myśl prawidło galanterii nakazujące bawić damy, więc pytam: – Co by też to było, gdyby się teraz kopalnia zawaliła? – Niechże pan da pokój! – odpowiada zmęczona towarzyszka, jak gdyby wypadek podobny zależał ode mnie i moich dobrych chęci. – Może być i tak – wtrąca poganiający nas górnik – jeżeli się Panu Bogu spodoba!... I westchnął pobożnie. Mieliśmy już kilkanaście piętr nad głową, skutkiem czego westchnienie górnika spłoszyło mi resztę myśli światowych. Przypomniałem sobie, że i umarli nie leżą w ziemi tak głęboko, jak my jesteśmy obecnie. Nagle urywają się schody. Jesteśmy w czarnym i wilgotnym kurytarzu, którego sklepienia ręką można dosięgnąć. Przewodnicy biegną tak, że niepodobna myśli zebrać. Wtem zwolniliśmy kroku. Czerwonawe światła latarń i szare kontury podróżnych mieszają się i skupiają w jednym miejscu. – Kaplica św. Antoniego! – mówi starszy kornak. – Kaplica św. Antoniego!... Kaplica św. Antoniego!... – Powtarzają za nim głosy, nie wiadomo do kogo należące. Wszystko tu z soli. Sklepienia dość foremne, przysadkowate kolumny u wejścia, stopnie, wielki ołtarz i figury aniołów. Wszystko z soli i wszystko szaroczarne, jak owe wielkie i brudne kupy lodu, które widujemy na warszawskich ulicach. Tu błagały Boga o pomoc i miłosierdzie ośm pokoleń górników, ludzi, którzy co dzień żegnają wschodzące słońce, niepewni, czy powitają zachód! Pędzimy znowu. Korytarz jest lekko pochyły i niedługi. Na końcu jego widzimy ogromną salę oświetloną pająkami z soli czystej jak szkło. Wymijamy barierę i po kilku stopniach dostajemy się na drewnianą podłogę. Na przeciwległej ścianie jaśnieje transparent, a nie wiadomo, gdzie ukryta banda czyli muzyka wygrywa polkę, której tony hukliwie odbijają się od chłodnych ścian i sklepień. Szlafrok wysoki chwyta za szlafrok znacznie od niego mniejszy i oba rozpoczynają taniec o trzydzieści kilka sążni pod ziemią. Widok ten budzi we mnie ochotę i nowy paroksyzm galanterii. Chcę naśladować wesołą parę, lecz w chwili gdy mój wybór waha się między dwiema damami i jednym przewodnikiem, przypominam sobie, że wcale tańcować nie umiem. Nigdy sumienie ludzkie nie odezwało się bardziej w porę! Sala, w której bawimy, ma dość równe ściany, dość gładkie sklepienie, jest wyższa i obszerniejsza od sali ratuszowej i podobno nazywa się Łętów. Pomimo muzyki, której tony zyskują tu na sile – i – światła rozpływającego się wśród nieopisanej pomroki całość robi wrażenie ogromnej piwnicy. Machinalnie dopatrujesz beczek z piwem i kelnera z fartuchem. I znowu jak wicher wpadamy na korytarz, stamtąd na schody i zlatujemy o 60 stóp na dół do olbrzymiej komory – Michałowic. Wielkością przypomina ona wnętrze świątyni, pod sklepieniem biegną długie drewniane ganki. I tu wisi żyrandol z soli, dla zrobienia jednak gościom wyższej satysfakcji przewodnicy zapalają bengalskie ognie. Naprzód! a coraz niżej. O 50 stóp głębiej, a potem jeszcze głębiej spotykamy już nie komory, ale pieczary. Jedna z nich, zdaje się Franciszka Józefa, od sklepień do podłogi ma przeszło 300 stóp głębokości. Ogląda się ją dwoma sposobami. Raz z drewnianego mostu, przeszło 50 stóp długiego, drugi raz z samej niziny. W obu razach, pomimo ogni bengalskich, których kolorowe dymy zdaje się połykać spragniona światła pomroka, widzisz ciemność nad głową i ciemność pod nogami. 18 Im dalej i niżej, tym okolica dziksza, jeżeli miejsca te godzi się okolicami nazywać. Korytarze schylają się i wyginają. W posępnych ścianach ich od czasu do czasu spotykasz otwory: nowe ulice tego fantastycznego miasta. Gdy chwilkę zatrzymasz się w miejscu, światła maleją, a potem gasną, odgłosy ludzkie milkną i otacza cię ciemność straszliwa. To, co na górze, pod niebem gwiaździstym, choć pochmurnym, jest tylko brakiem światła – tu staje się rzeczą nad wszelki wyraz ponurą. Rzecz ta w miarę oddalania się świateł i towarzystwa poczyna zarzucać na ciebie sieci niewidzialne, poczyna oplątywać, dławić, a w końcu przygniatać. W milczeniu pasujesz się z nieujętym wrogiem, dotykasz ścian wilgotnych, myślisz: „a może ja zbłądzę?”, i czujesz, że ciemność wnika już w głąb twego ciała, nasyca myśl, wypłasza uczucia... Nagle za tobą rozlega się dźwięk dzwonka, jakiś tupot i hurkot... Głosy te rosną, za nimi ukazuje się światło i jakieś dziwne, nieoczekiwane kontury... To górnik po szynach wiezie sól na małym wózku ciągnionym przez drobnego konika. Konik drepci i kiwa głową, górnik dzwoni, a ty – chciałbyś ucałować obu, a szczególniej pierwszego. Bo co tu choć i ten niewielki konik robi?... Nie wolałby on być na dworze?... Towarzystwo jest już w nowej pieczarze. Ściany i sklepienia jej składają się z olbrzymich brył soli przypominających klawisze, z których jedne wyskakują nad miarę, inne cofnęły się gdzieś w głąb, tak że ich nie widać. Grube kolumny soli pomieszanej z ziemią lub całe stosy belek ułożonych w formie studni podpierają sklepienia powyginane, a właściwie wyrąbane w kształty dziwaczne i groźne. – Idź dalej! idź dalej! – woła na nas regulamin kopalni przez usta przewodników. Cząstki tej soli, dziś zbite w masę skamieniałą, odepchnięte od światła i przywalone olbrzymimi warstwami gliny i piasku, kiedyś przed dziesiątkami, jeżeli nie setkami tysięcy lat, w powszechnym życiu ziemi przyjmowały udział. Niespokojne, nie usypiające w swej ruchliwości fale oceanu przerzucały je z jednego końca ziemi na drugi, może muskał je wiatr i pieściły promienie słońca. Nie dość na tym, W tych tęgich bryłach, które dziś z trudnością zwalcza twardy oskard górnika lub gwałtowne wybuchy dynamitu, pływały i jak mogły, używały świata miliardy mikroskopijnych żyjątek. Biedak taki ledwie się urodził, już się ożenił; jeszcze nie urósł, a już miał być połkniętym przez rodzonego syna, który dlatego tylko nie popełnił ojcobójstwa, że mu drobny wzrost na to nie pozwalał. Później obaj tak blisko spokrewnieni ze sobą antagoniści jedli i pili, na co ich stać było – żyli, żyli i żyli... bodaj czy nie całą godzinę i nie rozejrzawszy się nawet w swym otoczeniu, przekroczyli szybko tę wąską granicę, jaka ich półsenny byt oddziela od śmierci. Umarli czy zdechli, bo nie wiem, jak powiedzieć, a dziś obaj leżą tu obok siebie, od stu tysięcy lat, miliona lat... może zdziwieni tym, co ich spotkało: życiem swoim nędznym i krótkim, jak błyśnięcie iskry wyrzuconej przez lokomotywy! Jeżeli po niezmierzonych otchłaniach nieskończoności przechadza się istota o tyle wyższa od człowieka, o ile my wyżsi jesteśmy od mikroskopijnego mięczaka. Jeżeli zawadzi kiedy o ziemię i przeglądając ciche groby, pomyśli o półwiekowej trwałości życia naszego. Jeżeli przejrzy to pasmo nienasyconych żądz, nie wykonanych projektów, chwilowych radości i niespełnionych nadziei – zaczynających się krzykiem bólu, a kończących – łzami zawodu. Jeżeli zobaczy to wszystko, czy pomyśli wówczas: po co oni rodzili się i żyli, jak ja myślę w tej godzinie: po co rodził się i żył ów prawie niewidzialny oceanu mieszkaniec? Czym jest hałaśliwe i barwne istnienie nasze wobec jego przestraszonej i zakłopotanej półegzystencji? Nasze rozległe pomysły wobec jego półświadomości? Nasze gorące uczucia wobec jego prawie roślinnej obojętności? Nasza duma wielka jak świat wobec jego pokory tak małej... ach! tak małej, że ich całe legiony mieściły się w kropelce wody? Któryś – stworzył nikłego mięczaka i w głębi kopalń pozwolił zadumać się nad jego grobem człowiekowi – zmiłuj się nad obydwoma! W tej chwili znajdujemy się w najniższym punkcie, do którego schodzić wolno. Nad 19 głową mamy kilkadziesiąt piętr ziemi i soli, a pod nogami – taflę wody! Są to komory: Majer i Rosetti, posiadające słone jezioro. Na wodzie tej znajduje się tratwa; siadamy w nią i jedziemy ku jakimś drzwiom, nad którymi błyszczy transparent. Prawy brzeg jeziora formują amfiteatralne skały soli, w których wykuto łagodnie pochylone schody w górę. Lewy – spękane i połamane ściany jaskini, ułożone jakby z wielu brył ogromnych, ku górze wysuwających się jedna spoza drugiej i stopniowo przechodzących w sklepienie. Wyobraźcie sobie bardzo wielki kościół, w którym jesteście w chwili trzęsienia ziemi. Jego ściany wysokie i grube sklepienie naraz pękają, rozpadają się na potężne, nieforemne kawały, które lecą z góry i z boku, ścigają się, wyprzedzają, aby was zdruzgotać. Nagle jakaś siła powstrzymała je... skamieniały w biegu, lecz patrzą na was tak, jak dziki zwierz gotujący się do skoku. W tym czarnym i olbrzymim cielsku domyślacie się na chwilę zakrzepłego życia. Tajemnicze wędzidło hamuje wściekłość potworu, lecz gdy go puści!... Płyniemy przy poważnych dźwiękach orkiestry i kolorowych ogniach, które w rozmaitych załamkach tej najeżonej kłami paszczy zapaliły duchy podziemne. Wyminąwszy wąskie drzwi, widzimy w gładkiej ścianie na prawo jakiś posąg świętego, który od dawnych czasów modli się tu za podróżnych i górników. Na lewo znowu pokarbowane i poorane bryły soli, podobne do schodów ustawionych tak, że zamiast iść w głąb wybiegają naprzód, a każdy ich wyższy stopień coraz groźniej zwiesza się nad głową. W ostatniej pieczarze, gdzie nas zaprowadzono, ściany wyglądają jak półki księgarskie, zapełnione książkami wielkości pieców, to znowu jak duże belki łagodnie zaklęśnięte albo skośnie wprawione, zresztą jak nie wiem co!... Opisać by je można tylko za pomocą mnóstwa wyrazów twardych, niezrozumiałych, nieporządnie ustawionych na papierze, żartujących ze wszelkich prawideł logicznych i gramatycznych. Ten sam sposób przydałby się również do opisu całej kopalni z jej długimi chodnikami, komorami, strasznymi kolumnami, wilgocią i chłodem grobowym. Na zakończenie strzelają nam w akustycznej pieczarze Steinhausera, muzyka gra ponury chorał, a w kilka minut potem stajemy w salce jasno oświetlonej kolorowymi latarniami. Słyszę jakieś liczenie: ,,trzydzieści centów! draj gulden!” i tak dalej... szkło brzęczy, muzyka staje się bardzo wesołą. Przecieram okulary. Jesteśmy w restauracji podziemnej, gdzie za cenę umiarkowaną napić się można wina umiarkowanej dobroci. Potem prowadzą nas do jakiejś szafy podzielonej na dwie kondygnacje. Szafę zamykają, czujemy lekkie drżenie, jakiś ruch, i po kilkudziesięciu sekundach na zdziwione oczy nasze padają promienie... naturalnego słońca. Jesteśmy znowu w sionce szybu Daniełowicza, lecz tym razem zamiast iść piechotą, z głębiny kilkudziesięciosążniowej przyjechaliśmy windą... Zanim zdołałem się rozejrzeć, już kupiłem parę drobnych przedmiotów z soli i kilka fotografii. Jakiś chłopiec ofiarował się pokazać mi drogę do dworca i odnieść sprawunki. – Ile razy byłeś w kopalni? – zapytałem go w drodze. – Ani razu, panie! – odparł z wielką pewnością. Przed nocą znalazłem się pod opiekuńczymi skrzydłami pana Zyblikiewicza23 i sześćdziesięciu członków krakowskiej rady miejskiej – wybranych na lat trzy. Teraz byłem już pewny, że się nic na mnie nie zawali, przynajmniej za wiedzą i upoważnieniem szanownej magistratury. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Gdy dziś przypominam sobie te rzeczy, myślę, że przez trzy godziny miałem sen dziwny, na którego treść złożyły się przedmioty dotychczas nieznane i nieprzeczuwane... 23 Mikołaj Zyblikiewicz był wówczas prezydentem Krakowa. 20 RÓŻNE ZDANIA W skarbnicy ludzkich uzdolnień jedną z najobszerniejszych półek zajmują – uczucia polityczne. Odzywają się one w ogóle nieczęsto i może dlatego główną ich cechę stanowi gwałtowność. Jeżeli codzienne potrzeby podobne są do sprężyny zegara, która, nakręcona raz na dobę, rozwija się stopniowo i nadaje powolny bieg kółkom prac powszednich, to – uczucia polityczne są jak ładunek prochu. Lada iskra zapala go i powoduje wybuch. O tysiącach kwesty j ludzie mogą rozmawiać: obojętnie, spokojnie lub z ożywieniem. Ale rozprawy [polityczne] mają przywilej budzenia namiętności. Ten sam człowiek, który w dyskusji religijnej jest pobłażliwym sceptykiem, w nauce ostrożnym obserwatorem, w sztuce chłodnym krytykiem, ten sam, zadraśnięty w sferze politycznego uczucia, traci zimną krew, pobłażliwość i ostrożność, staje się rozjuszonym lwem i spod rękawiczek wysuwa żelazne szpony. Za drwiny z narodowości polskiej Kurnatowski wyzywa na pojedynek szesnastu Niemców.24 Za znieważenie ambasadora Francja rzuca się w wojnę, w której toną miliardy roboczych dni, miliardy zebranych bogactw i setki tysięcy ludzkich istnień.25 Harmonia barw i dźwięków, proporcja kształtów, gorące słowa i wdzięczne ruchy to materiał uczuć estetycznych. Miecz, bagnet, świst ołowiu, potoki łez i krwi, to niestety! materiał, jakim do dziś dnia posługują się uczucia polityczne... Nie dlatego że są wrażliwe i silne, ale raczej dlatego, że u milionów ludzi uczucia polityczne są uzdolnieniem ostatecznym i że nie panuje nad nimi polityczny rozum. Wyobraźcie sobie towarzystwo złożone z przedstawicieli różnych narodowości i wyobraźcie sobie, że ktoś powiedział w tym gronie: „Francja musi zginąć, jeżeli...” Nie dokończy, bo zagłuszą go okrzyki: „To podłość!... to zdrada!... to wspaniałe!... to najwyższa prawda” i tak dalej. Tu przemówiło tylko uczucie pogłaskane lub zadrażnione. Rozum polityczny zachowałby się inaczej. Naprzód – wysłuchałby całego zdania, ażeby dowiedzieć się, w jakich warunkach może zginąć Francja; później – zastanowiłby się, o ile 24 „P o j e d y n e k [...]. Pan St... Kur... uczęszczał na kurs medycyny w Paryżu, chcąc sobie zapewnić na przyszłość praktykę w kraju ojczystym, postanowił doktoryzować się w Dorpacie. Tu wszedłszy do jednej z restauracji, znalazł się w towarzystwie kilkunastu Niemców, którzy w sposób ubliżający wyrażali się o Polakach. P. St. K. ujął się za współrodakami, co doprowadziło do takiego rozgorączkowania, że jeden z Niemców potrącił p. St K., wskutek czego tenże pochwycił czapkę przeciwnika i rzucił ją na ziemię. Tymczasem całe grono Niemców uczuło się znieważonym i osiemnastu [tak] wyzwało St. K. na pojedynek. W pierwszej rozprawie na pistolety St. K. położył na miejscu swego przeciwnika bar[ona] Kr. Zdawałoby się, że prawom honorowym stało się zadość, przebieg jednak sprawy był inny. Niemcy, którzy sposób wojowania przewagą liczbową i na innych polach zastosowują, zażądali, aby St.K. siedemnastu pozostałym dał satysfakcję. St. K. nie odmówił dalszym wyzwaniom, oświadczył jednak, że mając już jednego trupa na sumieniu, nie chce go więcej obarczać i dlatego strzelać będzie w powietrze; krok tak rycerski nie rozbroił wyzywających... St. K. pięć razy stawał na mecie i pięć razy wystrzelił w powietrze i gdy za piątym razem lekko został ranionym, wyzywający odwołali ubliżające swe wyrazy i pojedynek zakończony został... St. K. skazany został na pół-roku twierdzy.” („Kurier Warszawski” 1881, nr 60.) 25 Prus ma pewnie na myśli podboje kolonialne Francji w Afryce północnej. Właśnie wówczas przygotowywano się do opanowania Tunezji i szukano pretekstu do tego podboju. Tak samo było pół wieku przedtem z opanowaniem Algierii; pobudką do rozpoczęcia wojny było znieważenie konsula francuskiego: bej algierski uderzył go w twarz wachlarzem (prasa obecnie przypomniała ten fakt). 21 sensu ma podobne zdanie, a w końcu – o ile mieściłaby się w tym jakaś część prawdy – uznałby ją za przestrogę i zastosował w życiu. Rozum polityczny nie spada na narody, jak na apostołów spadła moc ducha świętego. Rozum polityczny jest owocem ścierania zdań i powolnego namysłu. Chcąc rozwinąć tę zdolność, trzeba umieć słuchać, wiele słuchać, panować nad samym sobą i zestawiać rozmaite sądy. Trzeba nie upajać się frazesami przyjemnymi i nie wybijać pięścią na frazesy przykre. Słowem – trzeba odbyć w sobie i w społeczeństwie mozolną pracę. Zdaje się, że teraz właśnie zbliżamy się do początku takiej pracy. Siła wypadków unosi nas ku epoce, kiedy mówić będziemy nie tylko o mostkach, podrzutkach, kanalizacji i nadużyciach wójtów gmin, ale i o przedmiotach, wobec których zagrają nasze uczucia polityczne i pocznie budzić się z letargu polityczny rozum. Nieraz wypadnie nam sądzić nasze sympatie dla Francji, antypatie do Niemiec, wyobrażenia o Austrii. Będziemy musieli zastanawiać się nad stosunkami polsko-rusińskimi, polsko-rosyjskimi, nad przyczynami naszych dotychczasowych klęsk i nad sposobami dźwignięcia społeczeństwa naszego tak wysoko, ażeby go nie zalała powódź kapitałów, ludności, języka i cywilizacji germańskiej. O wszystkich tych rzeczach musimy nie tylko mówić, ale i sądzić je; nie tylko sądzić, ale i wyciągać najprawdopodobniejsze wnioski, a potem – szybko stosować je w praktyce. Żyjemy bowiem w czasach, kiedy myśli biegną telegrafami, a wypadki ekstracugami, kiedy rozum jest siłą, która starczy za armie, a pośpiech – warunkiem zwycięstwa. W życiu społeczno-politycznym w jego wymaganiach, czynnościach, a nawet w rozprawach jesteśmy bardzo zacofani. Ażeby dogonić innych, musimy lata skracać w miesiące, a bynajmniej nie tracić czasu na repliki, dupliki, kłótnie, wyjaśnienia, sprostowania i odwoływania... Piszący musi ważyć słowa – a czytelnik – przyswajać je sobie nie uczuciem, ale rozsądkiem. Na pierwszym kroku w polityczno-społecznej dyskusji uderzy nas różność zdań. Każdy dziennik, jeżeli nie każdy artykuł mówić nam będzie co innego; my zaś nie tylko musimy wytrwać i zorientować się w tym chaosie, ale jeszcze wyciągnąć z niego naukę. I dzisiaj istnieje już chaos różnych zdań w dziedzinie najsilniej, jeżeli nie wyłącznie u nas rozwiniętej, w krytyce estetycznej. Przeczytajcie na przykład w kilku dziennikach zdania o nowym obrazie albo o utworze scenicznym. Kiedy i w czym, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zdania te zgadzają się ze sobą?... Jeden mówi, że utwór jest specjalny, drugi nazywa go lichym, trzeci znajduje, że nie jest nowym, a czwarty sądzi, że należało zamiast: tego, napisać: owo. Co czytelnik kilku dzienników robi w podobnych wypadkach? Oto – śmieje się i twierdzi, że krytycy nie mają wyobrażenia o przedmiocie. Ale inaczej zachowa się ten sam czytelnik wobec dyskusji o sprawie politycznospołecznej. On nie będzie się śmiał. On od razu pokocha tych, którzy dogodzą jego osobistym upodobaniom, a znienawidzi tych, którzy mu nie trafią do smaku. Następnie wpadnie w jednostronność i stanie się zajadłym zwolennikiem jakiejś partii, dla której poświęci bodajby powszechne dobro. Potem – widząc błędy swoich współwyznawców, przerzuci się do innego obozu, a nareszcie, poznawszy, że i tu, i tam znajdują się sprzeczności, że jeden nazywa zdradą to, co inny zaleca jako obowiązek – zniechęci się. Nauczy się nie wierzyć żadnej partii i żadnemu poglądowi, zobojętnieje dla spraw publicznych, a może w końcu i powie sobie, że najlepsza jest ta partia, która – najwięcej płaci za głosy. Tak działo się i tak dziś bywa we wszystkich krajach, gdzie w politycznym życiu panują uczucia zamiast rozumu. Zaczynano od zapału i poświęceń, kończono na zniechęceniu i przekupstwie. Skąd pochodzi ta demoralizująca różnica zdań w sprawach, które najgoręcej zajmują ludzi i do których mniej więcej każdy przystępuje z miłością, rozwagą i czystymi rękoma? 22 Oto stąd, że społeczne zjawiska i stosunki są niesłychanie zawikłane. Przedstawmy sobie taki obraz. Maszerująca armia znajduje się w nieznanej okolicy. Zgubiono drogę – i zapadła noc; mapy stały się bezużyteczne, a przewodnicy potracili głowy. Cofnąć się nie można, bo spalono mosty. Nie można stać zbyt długo, bo napływają coraz nowe oddziały. Trzeba iść naprzód, ale na przodzie widać jakąś czarną, ogromną masę. W takich wypadkach ludzie słabego rozumu tracą energię. Ale armia wysyła zwiady. Po paru godzinach wysłani wracają z raportami. Jeden mówi, że widział straszną górę, drugi – głęboki parów, trzeci spotkał gęste krzaki, czwarty – gromadę stuletnich drzew, piąty bagno, szósty ścieżkę. Czy sądzicie, że ci ludzie, którzy tak sprzeczne zebrali wiadomości, poczną się kłócić i wezmą się za łby? Czy jeden z nich będzie twierdził z uporem, że tam jest tylko góra, drugi – że tam jest tylko wąwóz, a trzeci, że – tylko krzaki? A może sądzicie, że armia uwierzy słowom jakiegoś swego ulubieńca i powie: Wszyscy kłamią, tylko ten, który widział bagno, ten ma rację! Bynajmniej. Wodzowie armii powiedzą, że ten czarny, ogromny przedmiot, który leży przed nimi – jest puszczą. A dalej, że w tej puszczy znajduje się góra w punkcie A, parów w punkcie B, krzaki w E, a ścieżka w punkcie F. Różnica zdań posłużyła w tym wypadku do bliższego określenia nieznanej okolicy. Okolicę tę poznano by mniej dokładnie, gdyby wysłuchano tylko jednego albo dwu posłańców. Poznano by ją jeszcze dokładniej, gdyby posłańców było więcej, przypuszczając, że każdy z nich w ogólnych zarysach mówi prawdę. Otóż armią w nieznanej okolicy jest społeczeństwo, zwiadami są dziennikarze, a puszczą – każda nowa kwestia społeczna. Kwestia społeczna to nie szpilka, o której dość powiedzieć, że ma łepek i ogonek, i którą każdy pozna na pierwszy rzut oka. Kwestia społeczna to las, który stu ludzi musi przedeptać i gdzie – każdy zobaczy co innego. Jeden górę, drugi wąwóz, inny bagno, a inny ścieżkę. Dopiero polityczny rozum musi każdej wiadomości przyznać rację bytu i zużytkować wszystkie, nie dając przewagi jednym i nie potępiając innych. Czy u nas dzieje się tak? Czy wielu posiadamy ludzi oświeconych, którzy by korzystali z rozmaitych zdań, nie wpadając w jednostronność? O teorii Darwina jedni mówią, że jest arcydziełem, ponieważ ma takie a takie punkta dobre. Inni mówią, że jest nasieniem demoralizacji, bo ma takie a takie strony wątpliwe i nieprzyjemne. W kwestii żydowskiej ogół rozprawia tylko o szkodliwości Żydów i – ani chce słuchać o ich społecznych zaletach. Sprawę serwitutów traktujemy przeważnie ze stanowiska właścicieli większych – sprawę przemysłu tylko z punktu przewagi żywiołu germańskiego nad krajowym. Każdy piszący przemawia jak Bóg z ognistego krzaku, każdy szczupłą sferę swoich wiadomości uważa za „całkowitą prawdę” – każdy w zdaniach różnych od własnego widzi głupotę lub złą wolę. Jeżeli tak rzeczy stoją w kwestii Darwina albo fabryk, to co będzie, gdy prasa zaczepi jakąś kwestię polityczno-społeczną?... Jakie nienawiści zbudzą się wówczas, gdy zagra uczucie polityczne?... Jakie usłyszymy zarzuty i wymysły – i – jakie nieobliczone szkody może społeczeństwu wyrządzić smutny nałóg: uznawania tylko tych zdań, które robią przyjemność, a pogardzania wszelkimi innymi?... Streszczam tezy. Uczucia polityczne należą do najgwałtowniejszych i mogą stać się potęgą tylko burzącą, jeżeli nie zapanuje nad nimi – polityczny rozum. Pierwszym warunkiem politycznego rozumu jest spokojne i rozsądne wysłuchanie jak największej liczby – różnych zdań. Zbliżamy się do epoki dyskusji polityczno-społecznych i dlatego żądamy ze strony 23 publiczności – tolerancji dla zdań nie tylko przyjemnych, ale i nieprzyjemnych dla naszego gustu. Tolerancja ta jest niezbędna, ponieważ każda kwestia społeczna jest jak las, w którym człowiek pojedynczy widzi tylko jedną cząstkę, a dopiero zbiór wielu różnych poglądów daje nieco dokładniejsze wyobrażenie o całości. Niech więc opinia publiczna pofolguje trochę obrożę, na której trzyma dziennikarstwo; dziennikarze zaś niech sobie nawzajem – nie kneblują ust. 24 SŁÓWKO O PROGRAMACH Cudzoziemski rzeczownik „program” posiada w naszym języku prawie tak obszerne znaczenie jak wyraz „zwierzę”. Wyraz „zwierzę” – obejmuje zarówno śledzia, jak i wieloryba, lwa i wymoczka, słonia i mysz. Wyraz „program” równie dobrze przypomina obiady, koncerta, zabawy tańcujące, widowiska sceniczne – jak i prace spółek ekonomicznych, ciał uczonych, zebrań prawodawczych, a nawet – przyszłe dzieje narodów. Jest to więc prawdziwy fortepian, posiadający mnóstwo klawiszów, od najniższego basu do najwyższego wiolinu. Grać na nim można, jak kto chce, i wygrać, co się komu podoba. Ponieważ nie należę ani do kompozytorów, ani do wykonawców, więc w obecnym artykule nie odegram żadnej sztuki, która by wstrząsnęła nerwy słuchaczów. Chcę tylko zastanowić się nad ogólnymi cechami tonów, czyli programów, przede wszystkim mając na uwadze to, co nazywamy „programami społecznej doniosłości”. Od tej chwili młode panny, smakosze i twórcy zabaw towarzyskich odłożą zapewne na bok mój artykuł. Ale za to wezmą go do ręki wszyscy mężowie stanu in partibus tudzież – kandydaci do ich posad. Omylą się jednak panowie ci, jeżeli sądzą, że kwestię programów społecznych będę traktował z namaszczeniem, odpowiadającym tak „ważnej sprawie”. Omylą się tym bardziej, jeżeli (co zdarza się niekiedy) zechcą upatrywać w artykule „natchnień pochodzących z góry” albo „uchylenia rąbka zasłony okrywającej przyszłość”. Bo jeżeli pragnąłbym uchylić jakąś zasłonę, to chyba tę, która zwie się: lenistwem myśli w sprawach najczęściej obrabianych przez – języki. Nie zacznę więc od wyrazów: „porozumienie”, „zjednoczenie”, przyszłość Europy w ogóle, a słowiańszczyzny w szczególności – ponieważ rzeczy te, słusznie czy niesłusznie, uważam za brednie. Natomiast postaram się zaprowadzić czytelnika do najniższych piętr gmachu, oznaczonego słówkiem: „program”. Wyobraźmy sobie programy: koncertu, widowiska, obiadu, balu, a nawet szeregu odczytów. Otóż poza każdym z tych określeń widzimy stale trzy rodzaje czynników: Naprzód – autora programu. Po wtóre – wykonawców. Po trzecie – publiczność. Idźmy dalej. Publiczność poddająca się skutkom programu zawsze pragnie, ażeby ją zadowolono, to jest: zaspokojono jakieś jej potrzeby. Autor obmyśla program dorzeczny lub niedorzeczny o tyle, o ile zna gust i potrzeby publiczności. Wykonawcy zaś mogą zepsuć najlepszy program. I znowu krok dalej. Autor i wykonawcy za swoją pracę chcą być wynagrodzeni – duchowymi lub materialnymi, a najczęściej materialnymi dobrami. Publiczność zaś musi nie tylko cieszyć się, ale i – płacić. Publiczność jest tak chciwą wrażeń, że na każdy koncert dostarczy słuchaczów; zarówno na symfonię Beethovena, jak i na katarynkową arię. W łonie jej kryją się ludzie tak skromni, że wdzięcznym sercem przyjmą nawet porcyjkę flaków, i – tak wymagający, że pogardzą każdą ucztą, na której nie będzie szampana i ostryg. Wszyscy oni jednak mają tę wspólną cechę, że zawsze będąc gotowymi do wybierania i krytykowania potraw, nigdy nie myślą o tym, czym zapłacą. Tymczasem pytanie: ile zapłacisz – i – czym zapłacisz, stanowi fundamentalną część każdego „programu”. Ja ci zagram, a ty – płać. Ja cię nakarmię i ubawię, ale ty – zapłać. Czy 25 się podoba moja aria, czy strawisz mój obiad, to kwestia przyszłości. Ale zapłacić musisz z góry, bo inaczej – nie będzie tańców. Niestety! o tej elementarnej prawdzie wciąż zapominają nasi mężowie stanu in partibus i kandydaci na ich posady. W tym miejscu przychodzi mi na myśl mnóstwo przesądów, jak pijawki czepiających się wyrazu „program”. Nie dotknę wszystkich, zwrócę przecież uwagę na jeden kapitalny. Tym przesądem jest ogromna ważność, jaką przywiązujemy do osoby autora programu. Jeżeli autorem jest ktoś „z naszych znanych” albo „z naszych sympatycznych”, wówczas jak owce biegniemy na widowisko, choćby nam zapowiedziano same plewy i obierzyny. Jeżeli zaś autorem programu jest „nowy człowiek”, wówczas na jego pomysłach i na nim samym nie zostawiamy uczciwej nitki. Tymczasem w takiej sprawie, jak „treść programu” ani nazwisko, ani kolor włosów, ani odzież autora nie znaczą nic. Niech autorem będzie Straus, Bilse26, Wagner, Paweł czy Gaweł – wszystko jedno. Na odwrót – bardzo nas powinno obchodzić to, czy program posiada – rzeczywistą i praktyczną wartość. Gdybyśmy sięgnęli pamięcią w niezbyt odległe czasy, może okazałoby się, że ważnym powodem naszych kłopotów było czepianie się osoby autora i – niezrozumienie „treści” programu.27 Szczęściem, za ówczesne umysłowe lenistwo zapłaciliśmy tak grubo, że wątpię, aby dziś miał kto ochotę powtarzać ten sam błąd. Drugim przesądem jest: pomijanie wykonawców programu, choć wykonawcy są najistotniejszym czynnikiem każdego zamiaru. Nie uda się żaden koncert, jeżeli członkowie orkiestry nie umieją grać i nie grają zgodnie. Ale nad tą kwestią nie będziemy się rozszerzali. Przechodzimy do „treści” programu. Głównym bowiem zamiarem artykułu jest wyliczenie warunków, jakim musi odpowiadać program, ażeby oddał społeczeństwu rzeczywiste usługi. Jeżeli „program obiadu” obiecuje zaspokoić nasze potrzeby odżywcze, a „program zabawy” – potrzeby estetyczne, więc „program społeczny” – musi obejmować potrzeby społeczne. „Jak najmniej przykrości, jak najwięcej trwałego i różnostronnego szczęścia” oto cel wszystkich pragnień, bodziec wszelkich działań, powód wszelkich walk ludzkich. Oto wprawdzie niezbyt jasna, ale fundamentalna idea każdego programu, który ma pretensję nazywać się – uczciwym. Każdy człowiek chce długo żyć, być zdrowym i sytym. Każdy lęka się śmierci, bólu, głodu i chłodu. Każdy goni za umiarkowanymi i rozmaitymi wrażeniami dla zmysłów, ruchami dla muskułów i za wypoczynkiem po pracy. Każdy nie lubi jednostajności i zmęczenia. Każdy chce mieć własność i rodzinę i głęboko odczuwa wymierzone przeciw nim zamachy. Każdy pragnie według woli zmieniać miejsce, zajęcia, stosunki – każdy chce kochać, podziwiać, być wesołym lub rozrzewnionym – chce nareszcie zaspokoić ciekawość, poznawać nowe przedmioty i ukryte przyczyny zjawisk. Przeszkody zaś, jakie napotyka w tej sferze pragnień, sprawiają mu cierpienia, równając się fizycznemu bólowi. Nie koniec na tym. Człowiek chce jeszcze być bezpiecznym, niezależnym od kaprysu innych, poważanym. A gdy już utrwali własne szczęście, pragnie, ażeby jego żyjące i martwe otoczenie było zadowolone i piękne. Słowem, przez całe życie dąży do tego, ażeby każdy jego nerw, każde muskularne włókno, każda mózgowa komórka była pobudzana i rozwijała się w harmonii ze wszystkimi innymi. 26 Orkiestra berlińska Beniamina Bilsego, „dyrektora nadwornej orkiestry jego cesarskiej mości cesarza niemieckiego”, koncertowała kilkakrotnie w sezonie letnim w Dolinie Szwajcarskiej. 27 Chodzi pewnie o konflikt społeczeństwa polskiego z Wielopolskim. 26 A ponieważ tych nerwów, włókien i komórek jest zapewne około miliona, kombinować się mogą na miliardy sposobów i z biegiem czasu powiększa się ich liczba, więc też zakres ludzkich pragnień jest prawie nieskończony, nieskończona liczba celów do osiągnięcia, cierpień do unikania, przeszkód do zwalczania. Z powyższych uwag wynikają takie wnioski: Każdy program musi mieć na celu powiększenie ilości rzeczywistego szczęścia, nigdy zaś – jakąś oderwaną teorię. Na wskazywanie i wykonywanie celów abstrakcyjnych szkoda czasu i sił. Żaden program nie może być obmyślany raz na zawsze, bo ludzkie potrzeby zmieniają się nieustannie. Żaden program nie zadowolni ani wszystkich ludzi, ani wszystkich uzdolnień jednego człowieka, bo nieskończona-jest liczba potrzeb. Dobry program musi obejmować: najpilniejsze potrzeby jak największej liczby ludzi w danym okresie czasu. Wtedy dopiero zostanie odczuty przez ogół, co mu nada ogromną siłę. Zobaczmy, jakich potrzeba warunków, ażeby mógł być napisany „dobry program”. Odpowiedź prosta. Ponieważ ma on ogarnąć potrzeby jak największej liczby ludzi, milionów, więc należy: Zebrać jak największą liczbę informacji co do społecznych potrzeb, innymi słowy: zapytywać o nie wielu osób. Dowiedziawszy się o wielkiej liczbie potrzeb, wybrać z nich najważniejsze i wspólne wielu ludziom. Jeżeli ze stu powiatów pięćdziesiąt potrzebuje pieniędzy na poprawę pól, dziewięćdziesiąt na szkoły, trzydzieści na osadzanie dróg drzewami, dziesięć na kosztowne budowle, to już program będzie dobrym i wówczas, jeżeli obejmie żądanie funduszu na szkoły i na poprawę pól, pomijając przyozdobienie dróg i piękne budowle, chociaż – nie wszyscy będą z niego kontenci. Słowem, jedną ze składowych części dobrego programu musi być głos opinii. Jest to część jedna, ale nie jedyna, bo podobnie jak przeciętny śmiertelnik nie ma pojęcia o budowie i najważniejszych funkcjach swego własnego organizmu, tak opinia publiczna nie ma pojęcia: o budowie i funkcjach społecznego organizmu. Skutkiem tego radcy i mężowie zaufania mogą na przykład domagać się zmniejszenia podatków wówczas, gdy należy powiększyć liczbę szkół. Mogą żądać wypędzenia cudzoziemców wtedy, gdy najbardziej potrzebuje ich przemysł. Mogą domagać się przywilejów dla kapitalistów, gdy potrzebne są ulgi dla klas roboczych. Widzimy więc, że dobry program opierać się musi na gruntownej znajomości społecznego organizmu, jaką dać może tylko: dokładna, drobiazgowa i od wielu lat prowadzona statystyka danego kraju w związku ze statystyką innych krajów. Krótko mówiąc, ,,dobry program” powinien mieć dwie nogi. Jedną jest dokładna statystyka i nauki społeczne, drugą – opinia publiczna. W każdym wypadku musi on być streszczeniem, esencją prac zbiorowych, nigdy zaś utworem fantazji albo mówiąc grzeczniej: dziełem „własnych przekonań” jakiegoś geniusza. Największą plagą społeczeństw są ci reformatorzy i ludzie opatrznościowi, którzy zamiast streszczać potrzeby ogółu i jego pragnienia – jak jedwabnik nitkę, wysnuwają programy z „własnego serca”. Tyle o uczuciowej i umysłowej stronie programów. Pozostaje – strona techniczna. Każdy człowiek ma mnóstwo przykrości, które rad by usunąć, i przyjemności, które chciałby osiągnąć, ale jednocześnie posiada ograniczoną liczbę sił. Znam takich, którzy chcieliby spłacić kilkanaście pozycji długów – wynająć ładne mieszkanie i – sprawić sobie buty. Mają zaś na to wszystko sześć rubli. Otóż – cały program tych ludzi jest „dobry”, ale praktyczną w nim wartość ma tylko paragraf dotyczący kupna butów. Resztę żądań trzeba schować na później. 27 Ten przykład wystarczy. Społeczeństwo posiada również mnóstwo żądań legalnych, uczciwych i pięknych, ale – siły ma ograniczone. Z tego powodu w stawianiu programów praktycznych trzymać się musi następnych prawideł: Nie zamierzać więcej nad to, na co w danej chwili pozwalają siły. Te siły, jakie istnieją w społeczeństwie, użyte tak, ażeby nie tylko nie zostały zmarnowane, ale przyniosły najlepszy procent już to w formie usuniętych przykrości, już – nabytych wygód i przyjemności. Zasada: ,,Mierz siłę na zamiary, Nie zamiar według sił” – z praktycznego punktu widzenia rzeczy nie jest nic warta. Ostatnia uwaga. Gdy już został napisany „dobry i praktyczny” program, trzeba jeszcze dwu małych drobiazgów. Po pierwsze – ażeby ogół zrozumiał go, do czego niezbędną jest oświata. Po drugie – ażeby każdy obywatel sumiennie wypełnił przypadającą na niego cząstkę programu, do czego potrzebne jest: poczucie obowiązków, inaczej – karność czy solidarność społeczna, bo mniejsza o wyraz. Jakież zatem są warunki, ażeby mógł w kraju utworzyć się program i wcielić się w życie? Oto takie: Dokładna i wszechstronna znajomość wszystkich potrzeb i sił społeczeństwa. Jak największa liczba głosów mówiących o tych kwestiach, czyli: o sprawach publicznych. Rozsądek i powszechna oświata, a nareszcie – społeczna karność. Dużo byśmy zyskali, gdyby w braku jakiegoś dalszego programu te – przedprogramowe czynności stały się celami ogółu. 28 DWA ARTYKUŁY W „NOWOSTIACH” Wiemy już, jakie poglądy na polską narodowość wypowiada pan Katkow28. Według niego, Polacy „myślą” tylko o podkopaniu Rosji – „czują” tylko nienawiść dla Rosjan – „pracują” tylko nad tworzeniem spisków – „oczekują” tylko odbudowania Polski w dawnych granicach. Ponieważ zaś na poparcie tych teoryj trudno dostarczyć faktycznych dowodów, więc pan Katkow albo ogranicza się na prostym „zapewnianiu” swoich czytelników, co jest śmieszne, albo – ucieka się do kłamstw, co jest nieładne. Zdania jednak pana Katkowa nie stanowią sumy rosyjskiej opinii publicznej. Obok „Moskiewskich Wiedomosti” są w Rosji pisma o tyle uczciwe, że oburzają się na denuncjacje, o tyle sprawiedliwe, że głosują za pewnymi ulgami dla polskiej narodowości, i o tyle rozsądne, że nie uważają nas za zbiór wariatów, którzy ani jedzą, ani śpią, ani pracują, ani myślą, ani czują, jak inni ludzie, tylko – wciąż knują spiski i marzą o zgubieniu Rosji. Ale, mówiąc nawiasem, i te pisma, jak „Wiestnik Jewropy”, „Gołos”, „Nowosti” i kilka innych, pomimo całego rozsądku i poczucia sprawiedliwości, czasem rozprawiają o nas nie jak o ludziach rzeczywistych, posiadających realne potrzeby i pewien zasób rozumu, ale jak o widziadłach symbolizujących abstrakcyjne idee. Gdyby kto chciał zrobić wizerunek przeciętnego Polaka według tego, co o nas piszą nawet przychylne dzienniki rosyjskie, to ów „Polak” tak by wyglądał: Cień Don Kichota, ubrany, za pozwoleniem zwierzchności, w papuzi kontusz, żółte buty i „kandratkę” ,,z kitą”. U boku karabela, a w ręku gitara, przy której dźwiękach albo wyśpiewuje serenady na temat „Polski w dawnych granicach”, albo – tańcuje mazura na tempo: Jeszcze Polska nie zginęła!... Gdyby ten zabawny „Polak” rosyjskich publicystów miał jeszcze w tylnej kieszeni – sztylet i pakę dynamitu, a w zanadrzu „Krótki podręcznik do robienia spisków”, to – zadowolniłby nawet pana Katkowa i jego duchowe potomstwo. Może rosyjscy publicyści nie zgodzą się na ten obraz „Palaka”. W takim razie nie będę się upierał, lecz przejdę do faktów. Petersburska gazeta „Nowosti”, w ogóle traktująca nas życzliwie, w numerze 80 poświęca nam aż dwa artykuły: odcinek pióra jakiegoś pana S.L. i – artykuł wstępny od redakcji. Wyjmiemy z obu artykułów to, co naszym zdaniem, stanowi ich szkielet. Pierwej jednak małe objaśnienie. Niedawno „Gołos” drukował artykuły jakiegoś „polskiego publicysty”, który dowodził: Że nie można zrusyfikować Polaków i że rusyfikacja .jest nawet dla państwowych celów bezużyteczną. Że Polacy dzisiejsi chętnie przyjmą program: „objedinienja”. Ponieważ nie wiem, co właściwie ma znaczyć: „objedinienje”, więc, nie siląc się na 28 Znany przedstawiciel reakcji rosyjskiej, Michaił Katkow, objął redakcję „Moskowskich Wiedomosti” w r. 1863 (dzierżawił to pismo od uniwersytetu moskiewskiego) i od razu rozpoczął bezwzględną kampanię przeciwko Polakom w związku z powstaniem styczniowym. Kampania ta trwała nieprzerwanie i później, a nasiliła się szczególnie od marca 1881 r. tj. od chwili zamachu na cara Aleksandra II, zamachu, którego jednym z uczestników był Polak, Ignacy Hryniewiecki. Katkow identyfikował działalność polskich rewolucjonistów z postawą całego narodu i na tej podstawie obwinił wszystkich Polaków nie tylko o dążenia niepodległościowe, lecz także o „instynkty rewolucyjne”, przypisując im decydujący wpływ na Rosjan i inspirację wszelkich ruchów wywrotowych w Rosji. W artykule wstępnym „Moskowskich Wiedomosti” z 20 marca Katkow dowodził, że cały rewolucyjny socjalizm rosyjski został zorganizowany przez „ideologów powstania styczniowego”. (Artykuł Katkowa podaje „Kurier Warszawski” 1881, nr 65.) 29 tłumaczenia wyrazu, będę go cytował in natura. Wracam do artykułów w „Nowostiach”. Otóż ów pan S.L., autor odcinka, ogłasza urbi et orbi, że: „Polacy nie myślą wcale o objedinienju”, ale – że „myślą o odbudowaniu Polski w dawnych granicach”. Kłamstwem jest twierdzić – woła pan S.L. – że Polacy „uważają za rzecz wygodną związać swoje losy z Rosją. To opinia „kółka spasowszczyków”, liczącego „dziesiątki lub setkę osób”. Miliony zaś Polaków „ufają losowi, który koniecznie musi powrócić Polsce niepodległość”. „Kto stracił nadzieję, że wróci kiedyś miniona wielkość Polski, ten przez większość swoich ziomków uważany jest za złego patriotę, prawie zdrajcę...” Z tego powodu panu Spasowiczowi, naczelnikowi stronnictw objedinienja, „za kilka słów wypowiedzianych w duchu jego politycznych przekonań zrobiono burzliwą demonstrację” na odczycie29. Z tego powodu „pan Adam Wiślicki za podobne opinie wygłaszane w «Przeglądzie Tygodniowym» uległ prawie powszechnej wzgardzie”30. – „Z tego powodu pan Erazm Piltz, były redaktor «Nowin», stracił prenumeratorów, został opuszczony przez współpracowników, a w redakcjach zamykano przed nim drzwi.”31 W rezultacie (powtarza się to na wszelkie możliwe sposoby) „miliony”, „naród Polski” „nie myśli o objedinienju, tylko o odbudowaniu Polski”. O tym zapewnia czytelników „Nowosti” pan S.L. Redakcja zaś gazety odpowiada mu w następny sposób: O jakich to milionach mówi pan S.L.?... Przecież w Królestwie Polskim mieszka około siedmiu milionów ludności; ani pięć milionów włościan, ani milion Żydów i Niemców „nie marzą o odbudowaniu niepodległości Polski”. Jeżeli zaś odtrącimy jeszcze drobną szlachtę i małych mieszczan – „pozostanie ledwie kilkaset tysięcy ludzi, którzy więcej lub mniej świadomie zajmują się daną kwestią”. „Trudno wyrobić sobie dokładne pojęcie o poglądach inteligencji polskiej”, z tym wszystkim „jest ona bardzo konserwatywna względem staropolskich tradycji i niechętnie patrzy na nowe idee, niezgodne z tymi tradycjami”. 29 Mowa o dwóch odczytach Spasowicza pt. Wincenty Pol jako poeta. Odczyty te wygłosił Spasowicz dn. 13 i 14 marca 1878 r. w sali ratuszowej w Warszawie. Cała niemal prasa warszawska wystąpiła przeciwko ostrej krytyce twórczości Pola, krytyce zawartej w wywodach Spasowicza. „Burzliwa demonstracja” młodzieży socjalistycznej na drugim odczycie nie była skierowana przeciw wywodom Spasowicza, lecz raczej wyrazem solidarności z prelegentem, rozprawiającym się z pisarzem konserwatywnym, apoteozującym przeszłość szlachecką. (Obszerne informacje na temat odczytu zob. Kroniki, t. III, s. 290–299 i 603–605.) 30 Wiślicki nie zajmował się właściwie w „Przeglądzie Tygodniowym” sprawami politycznymi (zob. dalsze wywody Prusa w tym felietonie). „Przegląd” wprawdzie – od początku jego istnienia – krytykowano ostro, lecz za głoszenie radykalnych społecznych poglądów pozytywistycznych. W tym okresie jednak „Przegląd” był niewątpliwie atakowany za przychylną recenzję odczytów Spasowicza. Recenzji tej nie napisał Wiślicki, lecz A. G. B[em]. 31 Sprawa znów wiązała się z odczytami Spasowicza. Oto co pisał wówczas – nie bez złośliwości i przesady „Przegląd Tygodniowy” 1881 (nr 14); „Najlepszą według nas ocenę prelekcji Spasowicza napisały «Nowiny» [była tam wprawdzie ocena Prusa, który omówienie odczytów Spasowicza umieścił nie w „Kurierze Warszawskim”, lecz w „Nowinach”, zob. Kroniki, t. III, s. 290–299. „Przeglądowi” jednak chodziło tu nie tyle o Prusa, lecz o recenzję napisaną przez Piltza pt. Spasowicz wobec krytyki warszawskiej] – tak zdecydował w korespondencji od redakcji «Wędrowiec». I cóż to była za ocena? Musiała być bardzo dobra, kiedy: 1. prawomyślne redakcje przerwały dalszą zamianę swych pism; 2. przysięgli krytycy (a zwłaszcza tak zwani na zimowy sezon specjaliści od prelekcji) odesłali numera i 3. reporterzy piśmiennie [...] wymówili służbę.” Jeśli chodzi o „Nowiny” – wychodziły one zrazu raz na tydzień; miały też tytuł „Nowiny Niedzielne”; początkowo (lipiec 1876) były one dodatkiem do konserwatywnego „Wieku” (podpisywał je też jako redaktor K. Zalewski), w styczniu 1877 oderwały się od „Wieku”, a ich redaktorem został E. Piltz. W lipcu 1878 r. „Nowiny Niedzielne” przekształciły się na dziennik – od tej chwili nazywały się „Nowinami”. Piltz nie umiał sobie poradzić z prowadzeniem dziennika – redaktorem pisma został Aleksander Świętochowski. Piltz od r. 1882 objął redakcję petersburskiego „Kraju”. 30 Ale i ta inteligencja ma pewien cel realny, a jest nim „wewnętrzny rozwój, czyli rozwój wszystkich materialnych i duchowych sił kraju”. „Przy takiej pracy społeczność polska zająć musi zupełnie nowe stanowisko wobec Rosji, z którą Polska jest tak mocno związana prawie we wszystkich stosunkach.” Dla tego pytania o objedinienju nie stawiają Polakom pan Spasowicz ani pan Wiślicki, ale „samo życie tak uporczywie, że rosyjskie i polskie społeczeństwo nieustannie do niego powracają i niepierwej się uspokoją, aż rozstrzygną je w ten lub inny sposób”. Jak zaś mocno Polacy zajmują się kwestią objedinienja, a lepiej: sogłaszenija z Rosją, dowodzi ten fakt, że dziś „Ateneum”, ,,Nowiny”, „Prawda”, „Przegląd Tygodniowy” i „Dziennik Poznański” wypowiadają poglądy zgodne z tymi, jakie niegdyś głosił tylko pan Wiślicki: I wszystkie te pisma coraz więcej zyskują prenumeratorów. Artykuł wstępny kończy się takim zdaniem: „Jeżeli objedinitiele w rodzaju pana Spasowicza i «polskiego publicysty» z «Gołosa» wpadają w ostateczność, twierdząc, że za nimi stoi cały naród, to po cóż kto inny ma wpadać w drugą ostateczność i twierdzić, że myśl o objedinienju nie posiada żadnej realnej podstawy?” Przechodzę do uwag nad obu artykułami, z góry prosząc czytelników i redakcję „Nowosti”, ażeby nie posądzili mnie o chęć przemawiania w imieniu „całego narodu” i formułowania tego, o czym „myślą miliony”. Odgadywanie tak złożonych tajemnic, jak: pragnienia i „myśli milionów”, stanowi wyłączny przywilej pana S.L., autora odcinka w „Nowostiach”. Nie pytam nawet pana S.L. o źródło tej jego zdolności, jest to dar Boży i basta. Może daru tego udzielił panu S.L. prorok Katkow przez namaszczenie, wkładanie rąk lub ofiarowanie mu swego płaszcza? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Dziwię się tylko jednej rzeczy: dlaczego pan S.L. zamiast pisywać artykuły nie zajmuje się raczej wróżeniem? Taki proceder zapewniłby mu większą sławę i lepsze dochody; artykuły zaś dziennikarskie!... Pan S.L. mówi o „kółku spasowszczyków”. Bardzo szanujemy charakter i niepospolity umysł pana Spasowicza, ale – o jego „kółku” jakoś u nas nic nie słychać. – Cieszy nas to, jeżeli naprawdę istnieje „kółko” ludzi rozumnych, zajmujących się społecznymi sprawami z samodzielnego stanowiska. Nie wątpimy, że prace „kółka” oddadzą nam usługi, a przynajmniej przyczynią się do wyjaśnienia wielu kwestii. Tymczasem jednak nie wiemy ani o programie „kółka”, ani o tym, gdzie zbiera materiały do utworzenia owego programu?... Pan S.L. ubolewa nad tym, że Polacy „nie myślą” o objedinienju. A któż będzie myślał o tym, czego nie rozumie i nie przewiduje jego skutków? Polacy, jak każdy naród, a nawet jak sam pan S.L., myślą zapewne o tym, ażeby było im dobrze na świecie i – o środkach osiągnięcia owego dobra. Czy zaś sumę tych środków nazwie kto: objedinienje, czy inaczej, to im zupełnie jest wszystko jedno. Niech więc pan S.L. nie sądzi, że my, Polacy, mamy wstręt lub możemy zapalać się do wyrazów i teorii. My, jak wszyscy ludzie, chcemy faktów i pracujemy nad tworzeniem faktów. Wyrazami nikt nas ani zniechęci, ani zachęci. Dalej pan S.L. cytuje „fakta”, dowody wstrętu do objedinienja. Otóż – dowody jego nie mają wartości. 1° Pan Spasowicz nie wykładał na odczytach „swoich teorii”, a jedynymi „demonstracjami”, jakie go spotkały na mównicy, były – oklaski. Swoją drogą, wielu dziennikarskich sprawozdawców ostro krytykowali „estetyczne” 31 poglądy pana Spasowicza, nie zaś „polityczne”32. 2° Był czas, że cała prasa głośno powstawała na pana Wiślickiego. Pan Wiślicki jednak w owej epoce zajmował się nie polityką, ale filozofią, teoriami naukowymi, krytyką literacką i wszystko to robił w sposób namiętny, krańcowy. Dziwić się zatem nie można, że odpowiadano mu również w gwałtowny sposób. Jeżeli jednak pan S.L. z osobistych nieporozumień tworzy polityczne teorie, to dodać musimy, że w dziennikarstwie naszym trafiały się także procesy (o telegramy), pojedynki (o obrazę honoru) i tym podobne fakta, dowodzące zamiaru „podkopania bytu Rosji i tworzenia spisków”. 3° Pan Piltz miał wtedy wielu prenumeratorów w „Nowinach”, gdy pismo redagował starannie. Gdy je zaniedbał, prenumeratorów stracił bez względu na „konieczność odbudowania Polski w dawnych granicach”. Zresztą, o ile mi wiadomo, pan Piltz do dziś dnia utrzymuje dobre stosunki z redakcjami i zapewne sam śmieje się z owego męczeńskiego wieńca, w jaki go ubrać chce pan S.L. Tyle o artykule pana S. L., który tak bardzo zajął się badaniem tego, o czym „myślą miliony”, że nie miał czasu sprawdzić i krytycznie ocenić trzech faktów z życia warszawskiej prasy. Artykuł wstępny w „Nowostiach” napisany jest innym trybem. Czuć w nim krytyczny namysł i unikanie uprzedzeń. Znajduje się wiele trafnych spostrzeżeń, na przykład o owej „wewnętrznej pracy”; są jednak i pewne niedokładności, płynące wprost z tego źródła, że autor krytykuje artykuł pana S.L., niezmiernie trudno nadający się do krytyki. Tak na przykład. Artykuł wstępny traktuje poważnie owe „miliony” pana S.L. i – robi taki rachunek: pięć milionów chłopów, milion Żydów, drobna szlachta i małe mieszczaństwo – nie myślą o odbudowaniu Polski. Następnie zaś tej masie przeciwstawia kilkakroć sto tysięcy inteligencji. Za pozwoleniem. Ależ i ta masa, która „nie myśli o odbudowaniu Polski”, ta masa – chce rozwijać się i być szczęśliwa wedle możności. Inteligencja zaś, znowu wedle możności, formułuje sobie warunki, przy których ów nieświadomy siebie ogół i ona sama będą najszczęśliwszymi. Nie ma tu więc rozdziału na inteligencję i masę, ale jest: społeczeństwo, które – posiada inteligencję. Potrzeba więc owego modus vivendi, który – jedni zwą objedinienjem, drudzy – sogłaszenijem, trzeci – sprzymierzeniem, dotyczy nie tylko poglądów inteligencji, ale i interesów, potrzeb – masy. Kto wie, czy inteligencja nie zadowolniłaby się jakimiś specjalnymi przywilejami, gdyby tylko myślała o sobie. Ale jej zdrowy rozsądek każe solidaryzować się z masą i wszelkie realne korzyści rozciągać na owe „pięć milionów chłopów, milion Żydów i Niemców” itd. Artykuł wstępny potrąca o „staropolski konserwatyzm inteligencji”, „niechętny wszelkim nowym ideom”. 32 Prus myli się: w atakach na Spasowicza za jego odczyty o Polu nie tyle chodziło o poglądy „estetyczne”, ile właśnie o „polityczne”. Najsilniej zabrzmiało to w recenzji Sienkiewicza: „Spasowiczowska krytyka Pola tak jest ostra, tak bezwzględna [...], że mimo woli pytać się przychodzi, czy krytykowi istotnie o Pola jako o poetę chodziło. Rodzi się przypuszczenie, że Pol był tu tylko pozorem, pod którym człowiek pewnego programu uderza na zawady stojące na swej drodze [...]. Działalność jego [Pola] kładła nieprzebytą zaporę «trzecim i czwartym pokoleniom», które by inni radzi skłonić do oswajania się i zastosowania do innych zewnętrznych warunków. Owóż taka zasadę wprost przeciwną, z którą nie ma co próbować jakiegokolwiek kompromisu, należy zgnieść [...]. W ocenie Spasowicza nie występuje krytyk przeciwko poecie, ale jedna zasada i jedna polityka przeciw drugiej [...]. Czy sam program, czy owa polityka [...] – jest najlepszą – nie tu miejsce rozstrzygać. Zresztą należymy do wprost i najzupełniej przeciwnego obozu, więc odpowiedź nasza musiałaby być ujemna.” (H. Sienkiewicz, Dzieła, t. L, s. 196–197). Sienkiewicz więcej ze względów cenzuralnych powiedzieć nie mógł! 32 Być może, że w naszym konserwatyzmie są pewne specjalne cechy, jak zresztą w każdym. Sądzę jednak, że podstawę owego konserwatyzmu stanowią nabytki cywilizacyjne, wypróbowane, wessane w krew. Otóż takie nabytki, takie zwyczaje towarzyskie i społeczne wszędzie są bardzo trwałe, zmieniają się ledwie w ciągu wieków – i – na co zapewne zgodzą się „Nowosti”, stanowi to ich zaletę. Obyczaje nie są rękawiczkami, które można kłaść, zdejmować i w kąt rzucać dla innych. Każde ich głębsze zachwianie się wywołuje społeczne przewroty, a tych – nasz naród ma już dosyć. 33 W IMIENIU KLAS PRACUJĄCYCH Podróżnik zwiedzający miasto włóczy się po placach, ulicach i ogrodach, zwraca uwagę na formę domów, okien, drzwi i dachów, na kolor ścian, na obszerność i wygodę mieszkań, na muzea, wystawy i miejsca rozrywek. Krótko mówiąc, zdaje sobie sprawę z rzeczy stojących na wierzchu, na froncie, z rzeczy, które robią hałas albo w jakikolwiek sposób podniecają ciekawość. Gdybyśmy jednak zapytali owego człowieka, co sądzi: o sklepieniach mostów, przez które przechodził?... o fundamentach domów, w których podziwiał ściany?... o wytrzymałości murów w teatrach i muzeach?... Gdybyśmy go zapytali o te szczegóły niezmiernie ważne, choć przed oczyma ukryte, podróżnik – zapewne roześmiałby się nam w oczy. I nie tylko on, ale tysiące innych podróżników. I nie tylko podróżnicy, ale setki tysięcy samychże mieszkańców miasta. – Czego chce od nas ten oryginał? – wołaliby zdziwieni. – O sklepienia mostów troszczą się inżynierowie, o trwałość murów architekci. Ale dla nas więcej znaczy na ulicach garść kurzu aniżeli wszystkie razem fundamenta! Dopiero gdy w okolicy miasta zerwie się huragan, gdy nadmiernie wezbrane rzeki grożą zalewem, gdy dało się czuć choćby lekkie wstrząśnienie ziemi, wówczas – ci sami podróżnicy i mieszkańcy poczynają wypytywać się: o... sklepienia i mury domów. Wtedy każdy inżynier i architekt jest napastowany przez tysiące zaniepokojonych interesantów o kwestie w zwykłych dniach obojętne. Wtedy podróżnik nie kupuje książek, które piszą o teatrach, gzymsach i obrazach, ale szuka takich dzieł, w których jest mowa o trwałości fundamentów. Takim podróżnikiem, co lubi badać rzeczy tylko ładne i tylko z wierzchu, jest opinia publiczna, a miastem – cały obszar społecznych kwestii. W zwykłych dniach wszyscy uganiamy się za polityką, widowiskami, koncertami, wystawami, plotkami i skandalami, zatykając uszy na najważniejsze sprawy. Dopiero w czasach złych poczynamy troszczyć się o społeczne fundamenta, od których jeszcze wczoraj odwracaliśmy oczy. Jako kronikarz mogę powiedzieć coś o tych publicznych gustach. Ileż to razy, gdym zaczepił poważną sprawę, bez ogródek mówiono mi: – Dzisiejsza kronika jest nudna!... Na odwrót zaś z upodobaniem przytaczano koncepta, na które wzruszałem ramionami. Wymagano, ażebym, oskrobawszy tynk ze społecznego życia, robił z niego ładny puder; a gdy sposobem kontrabandy wspomniałem co o fundamentach narodowego bytu, ziewano mi pod nosem, nie zwracano uwagi, nie czytano, jeżeli zaś przeczytano, to – jak najprędzej starano się zapomnieć. Ten brak uwagi na zasadnicze kwestie w czasach spokojnych jest tak dalece powszechny, że dzięki jemu wytwarzają się wśród opinii dosyć oryginalne kombinacje. W większej części kronik wspominam o kwestiach dotyczących robotników. Od siedmiu lat nie ma prawie tygodnia, ażebym nie zrobił wzmianki o potrzebie szkół fachowych, kas oszczędności, kas emerytalnych, lombardów, tanich mieszkań, fabrycznych sklepów, słowem – o tysiącach rzeczy mających na celu zmniejszenie biedy i podniesienie dobrobytu ważnej i uczciwej klasy roboczej. Nie dość na tym. Ile razy, skrzywdzony przez pryncypała, majstra albo dyrektora – robotnik przychodził do mnie ze skargą na nadużycie, natychmiast ogłaszałem fakt, bez względu na to, że dyrektor albo pryncypał jest mi znajomy i może z czasem w dokuczliwy 34 sposób okazać swoją niechęć. Pomimo to nie wszyscy robotnicy zdają się być przekonani o mojej dla nich życzliwości, a jeden pisze mi z żalem: „Wy, panowie, za napisanie czegokolwiek bierzecie zapłatę, a kto wam lepiej zapłaci, temu waszym piórem służycie, bez względu na to, co płacący chce, abyście o nim pisali...” Bracie robotniku! Jeżeli pragniesz dowiedzieć się, ile ja zyskuję na tych, „co to lepiej płacą” i „którym służę moim piórem,” zapytaj swoich kolegów, którym „usłużyło moje pióro”, a z drugiej strony powiedz, ileś mi zapłacił za artykuły pisane przez mnie w interesie klas pracujących?... Nie pamiętasz, bracie, tych artykułów?... Widocznie nie musisz ich pamiętać, jeżeli wspominasz coś „o lepiej płacących”. Nie pamiętasz zaś z dwu powodów: Naprzód, że nie zawsze masz czas do czytania, a po wtóre, że czytając kronikę, szukasz w niej przede wszystkim zabawy i nie zważasz na doniosłe kwestie, choćby one dotyczyły interesu twoich kolegów. Nie dziw się więc, bracie, że i inni ludzie szukają w „Kurierach” i „Gazetach” przede wszystkim: zabawy, że nie lubią zajmować się sprawami poważnymi i że choć dzienniki nasze bardzo wiele pisały o poprawieniu doli klas pracujących – niewiele do dziś dnia zrobiono. Każda rzecz ma swój czas, każdy owoc dojrzewa we właściwym miesiącu, a nie dojrzeje wcześniej, choćbyśmy mówiąc o tym wygadali własną duszę. Trzeba dopiero jakichś szczególnych warunków, ażeby kwestia, wczoraj obojętna, stała się dziś interesującą dla ogółu, a jutro – pobudziła go do czynów i ofiarności, bez której nie obejdzie się żadna społeczna sprawa. O dowody nietrudno. Kto na przykład myśli dziś o Szlązakach? Chyba jaki literat poświęci im artykuł, którego publiczność nie czyta. Był jednak czas, kiedy Szlązacy zapełniali szpalty wszystkich pism i kiedy na nich zbierano składki33. Po Szlązakach przyszła kolej na zalanych przez Wisłę Sandomierzaków, na rozmaitych pogorzelców, potem na głodnych Kurpiów34. O każdym z tych potrzebujących wiele mówiono we właściwym czasie, żywymi barwami malowano jego złe położenie – żądano ulepszeń... Co jednak najważniejsze: każdemu z nich podano niewielką wprawdzie, ale skuteczną pomoc, stwierdzając tym czynem – świętą zasadę miłości bliźniego i dbałości o cudze szczęście. Jeżeli nie mylę się, to właśnie teraz przyszła kolej na zwrócenie oczów ogółu w stronę – klas pracujących. Jestem pewny, że dziś tematem tym nikogo nie znudzę. Może nawet wyraźniej niż kiedykolwiek zrozumiany zostanie głos mówiący o nich wśród grzmotów, jakie rozlegają się na wschodzie i zachodzie35. 33 Było to jesienią i zimą 1879–1880 r., kiedy na Śląsku zapanował straszny głód: „Głód na Szląsku – pisał „Kurier Warszawski” w r. 1879 w numerze 260 – to nie nowina, ale obecnie [...] może się przypomnieć straszny rok 1847, w którym trupy umarłych z głodu spotykano przy drogach i pod płotami [...]. Zbiory nie dopisały tak dalece, że zasiewy nie zostały zwrócone, a główny środek pożywienia, ziemniaki, doszły do ceny niepraktykowanej [...]. Z jednej strony widmo śmierci głodowej, z drugiej groźba wydziedziczenia, bo za niezapłacone podatki administracja nie omieszka sprzedać ziemi zostającej przecie dotąd w rękach polskich.” Cała prasa warszawska nawoływała do składek, które posypały się bardzo obficie. 34 Po bardzo silnych mrozach grudniowych (1879) na początku stycznia z powodu nagłego podniesienia temperatury – lody na Wiśle zaczęły pękać, potworzyły się zatory wywołujące powodzie, szczególnie w Sandomierskiem (przede wszystkim okolice Pieprzowych Gór). – 29 maja 1879 r. spłonęło doszczętnie miasteczko Ustów w pow. częstochowskim, a 13 czerwca szereg domów i zabudowań gospodarskich. – 21 czerwca 1880 r. huragan połączony z gradem zniszczył do szczętu zboże na Kurpiach (kilka wsi powiatu ostrołęckiego guberni łomżyńskiej), a wieś Lipniki została zniszczona przez pożar. W każdym z tych wypadków powstawały komitety niesienia pomocy poszkodowanym. 35 Przez te „grzmoty” rozumie Prus nie tyle spotęgowanie się ruchów rewolucyjnych, ile pogromy antyżydowskie. Rozszalały się one przede wszystkim w Rosji, w Elizawietgradzie (obecnie Kirowgrad), 35 Dość już napatrzyliśmy się ścianom, gzymsom, oknom i dachom naszej społecznej budowy. Pora zajrzeć do fundamentów i przekonać się, czy który z nich nie potrzebuje natychmiastowej poprawy? Że nadszedł czas gorętszego zajęcia się sprawami klas pracujących, dowodzą tego dwa fakta: 1. Że od tygodnia wobec niepokojących pogłosek cała inteligencja zwraca się do tych klas, przemawia do ich. rozumu, ludzkości i patriotyzmu dla ochronienia miasta od szkodliwych nieporządków36. 2. Że z powodu zaburzeń w południowych prowincjach Cesarstwa nasz warszawski i krajowy przemysł może ulec stagnacji, a wówczas bardzo pogorszy się już i tak niezbyt świetne położenie ludzi żyjących z codziennego zarobku. Zacznijmy od punktu drugiego. Z jakiej racji już dziś położenie klas pracujących nie jest świetne? Oto przede wszystkim z powodu braku instytucji, które by dążyły do zmniejszenia nadmiernych wydatków tej klasy. Robotnik po największej części mieszka niewygodnie, nawet nędznie, choć płaci niemało. Gdyby zaś istniały w naszym mieście „domy dla robotników”, ludzie ci, za te same pieniądze mieliby mieszkania suche, widne i nie pozbawione świeżego powietrza. Robotnik po największej części przepłaca za odzież i artykuły spożywcze. Gdyby zaś istniały uczciwie administrowane „sklepy fabryczne”, ludzie ci z pewnością mogliby oszczędzić chociażby parę groszy na każdym wydanym rublu, a to niemało znaczy. Robotnik, osobliwie żonaty i dzietny, rzadko kiedy posiada gotowy kapitalik. A ponieważ on, jak każdy człowiek, często potrzebuje pieniędzy na nieprzewidziane wydatki, więc – pożycza. Pożycza od lichwiarzy, którzy biorą od niego 10 groszy za rubla na tydzień, co stanowi 260 procent, wyraźnie dwieście sześćdziesiąt procentów na rok. Procent ten niekiedy bywa mniejszy, niekiedy większy. Jeżeli zaś przypuścimy, że taki biedak pożycza rocznie tylko 50 rs, wypadnie wówczas, że na opłacenie samego procentu wydać musi 50, 100, a niekiedy i 150 rubli! Czy człowiek ten, raz wlazłszy w podobne długi, może z nich wybrnąć? Czy przy najusilniejszej pracy nie zostanie nędzarzem? Czy w sercu jego, wśród walki z krzywdą i Kijowie, Odessie (zob. art. Prusa Ze świata i z domu, „Kurier Warszawski” 1881, nr 111). Rozruchy przeciwko Żydom były i w Niemczech (zob. Przegląd polityczny, „Kurier Warszawski” 1881, nr 2 i 5), a nawet (zorganizowane przez Niemców) na terenie Poznańskiego w Gniewkowie („Kurier Warszawski” 1881, nr 97 i 101). 36 Prawie jednocześnie z zaburzeniami na Ukrainie chciano sprowokować także rozruchy antysemickie w Warszawie. Władze miejskie uznały za konieczność doradzić Żydom, by niepotrzebnie nie pojawiali się na ulicach, na placu Krasińskich musiano rozpędzić zbiegowisko i aresztować około trzydziestu osób, na ulicach jakieś nieznane osobistości rozdawały – napisane marną polszczyzną – świstki odgrażające się przeciw Żydom. Społeczeństwo polskie zorientowało się, że cała ta działalność inspirowana była przez rząd carski, który nie mogąc przezwyciężyć ekonomicznych trudności, chciał w ten sposób skompromitować ruch socjalistyczny, czyniąc go odpowiedzialnym za rozruchy. Inteligencja polska rozpoczęła kontrakcję: duchowieństwo z ambon nawoływało do spokoju, w prasie pojawiło się szereg odpowiednich artykułów, a 16 V 1881 r. „Gazeta Warszawska” wydrukowała odezwę do ludności rzemieślniczej i robotniczej, by powstrzymać ją od rozruchów (następnego dnia odezwę tę przedrukowały inne dzienniki warszawskie). Między innymi czytamy w niej: „Nie odwołujemy się tutaj do patriotyzmu ludności pracującej w Warszawie: do tak wzniosłego uczucia godzi się uciekać jedynie wtenczas, kiedy chodzi o powstrzymanie szlachetnego zapału; tutaj zaś idzie o powstrzymanie od czynu nikczemnego, mogącego napiętnować ludzi poczciwych hańbą nigdy nie zatartą. Odwołujemy się tedy do zdrowego rozsądku i do uczciwości współrodaków, bałamuconych przez nieznanych przybłędów.” Należy dodać, że rozruchy antyżydowskie zostały tylko w Warszawie na jakiś czas powstrzymane, sprowokowano je w pół roku później, w okresie Bożego Narodzenia. (Zob. art. B. Prusa Słowa prawdy, „Kurier Warszawski” 1881, nr 292.) 36 wyzyskiwaniem, nie zbudzi się ferment nienawiści? Właśnie przed kilkoma dniami pan Jeleński jako delegat naszego pisma przedstawił JW. oberpolicmajstrowi memoriał o tych „najpilniejszych potrzebach” klas pracujących37. Nie wątpimy, że wysoki urzędnik, który tyle razy składał dowody dbałości o dobro miasta, zajmie się gorąco losami memoriału, a zarazem zechce zwrócić uwagę władzy na inne, jeszcze przed laty opracowywane projekta w kwestii robotniczej. Zdaje się więc, że jeżeli rzeczy dobrze pójdą, to memoriał pana Jeleńskiego stanie się punktem wyjścia dla wielu pożądanych ulepszeń. Każde z nich jednak po uzyskaniu odpowiednich koncesji musi być energicznie poparte przez ogół przemysłowców, finansistów, a zresztą – wszystkich światłych i majętnych ludzi. O tym poparciu nie wątpimy. Wszakże to teraz właśnie czcigodne duchowieństwo, dziennikarze, fabrykanci, majstrowie i cała tak zwana inteligencja kraju odwołała się do współudziału robotników w sprawie utrzymania porządku? Wszakże to dziś głośno przypominamy im, że każdy człowiek jest naszym bliźnim, że nikomu nie należy szkodzić, ale owszem, pomagać, że pomyślność wszystkich razem i każdego po szczególe opierać się musi na zgodnej i wspólnej pracy. Jakiż by to był wstyd, jaki potworny objaw hipokryzji, jaka niesprawiedliwość, gdybyśmy o robotnikach myśleli tylko wówczas, gdy oni nam są potrzebni, a wówczas gdy im potrzebne są nasze usługi – zapominali o braterstwie! Wtedy zaprawdę każdy robotnik mógłby słusznie powiedzieć dziennikarzom: „Piszecie o tych, którzy wam dobrze płacą...” Nie, kocham! my nie o tych piszemy, którzy nam płacą, ale o tych wszystkich, którzy potrzebują naszej pomocy, a którzy sami mogą stać się użyteczni w sprawie powszechnego dobra. Dziś, kiedy dalekie błyskawice rzuciły jasne światło na waszą gromadkę, dzisiaj was ukazujemy ogółowi, mówiąc: – Patrzcie!... tam stoją wasi pracujący bracia. Ich szlachetne serca pełne są miłości bliźnich i kraju, ich rozsądek dobrze pojmuje potrzebę zachowania porządku. Ale – oni sami znajdują się w kłopotach i otóż musimy im podać rękę, tak jak oni niejednokrotnie podawali ją nam. W jaki sposób możemy natychmiast dopomóc klasom pracującym? Czy budując im tanie mieszkania? Ależ na to potrzeba milionowych kapitałów i długiego czasu. Czy mamy zakładać dla nich tanie sklepy? Na to – znowu potrzeba czasu. Czy mamy ufundować im towarzystwo emerytalne? Na to oprócz długiego czasu potrzeba jeszcze załatwić tysięczne formalności. A zatem – nic nie możemy zrobić dla nich?... Przeciwnie. Możemy założyć kamień węgielny pod instytucją, która stopniowo, powoli, wydobędzie ich ze szponów lichwy. Możemy z nimi i dla nich rozpocząć wprawdzie spokojną, ale skuteczną walkę z lichwą! Istnieje, a raczej dyszy przy Warszawskim Towarzystwie Dobroczynności kasa pożyczkowa. Korzysta z niej corocznie po kilkaset osób, sami ubodzy pracownicy, ale fundusze są zbyt małe, wynoszą bowiem ledwie 41 000 rs. Otóż fundusze te należałoby dobrowolnymi ofiarami powiększyć w ten sposób, ażeby z czasem żaden czeladnik ani żaden fabryczny robotnik nie potrzebował udawać się do lichwiarzy, na nich pracować i stawać się ich niewolnikiem. Z zebranego funduszu należałoby udzielać krótkoterminowe pożyczki, wynoszące: kilka, 37 Szczegółów tego memoriału w „Kurierze Warszawskim” 1881 r. nie znaleźliśmy. 37 kilkanaście do 25 lub 30 rubli, takie to bowiem sumy, nie większe, popychają ludzi w pułapki wyzyskiwaczów. Kasa ta będzie instytucją publicznego użytku, więc na fundusze dla niej powinni złożyć się w miarę sił: bogaci i ubodzy, fabrykanci i robotnicy, majstrowie i czeladnicy, uczeni i prostaczkowie. Tym aktem wszyscy damy sobie żywy dowód solidarności i braterstwa, o którym tyle się mówi... Z zupełną wiarą, że Bóg pobłogosławi zjednoczonym usiłowaniom, składam na rzecz „kasy pożyczkowej przy Warszawskim Towarzystwie Dobroczynności” mój zarobek za napisanie niniejszego artykułu z zamiarem „ufundowania instytucji, która by naszych uczciwych ludzi pracujących wydobyła z rąk lichwiarzy”. Kto wspólnie ze mną wierzy w miłość bliźniego i potęgę zbiorowej pracy, niech dorzuci swój grosz38. 38 Sukces projektu Prusa był wyjątkowy: poparła go prawie cała prasa warszawska, a ofiary posypały się bardzo obficie. Rezultat swej inicjatywy omówił Prus w art. W sprawie kasy pożyczkowej, „Kurier Warszawski” 1881, nr 118. 38 SZYNK I SPOŁECZNE ZEPSUCIE Dawnymi czasy panował w tym kraju, jak zresztą i w wielu innych, zwyczaj oparty na prawie niewzruszonym. jak skała. Oto kilkudziesięciu ludzi miało obowiązek pracować na jednego i dla jednego. Ten jeden – posiadał ziemię, bydło, pieniądze, rolnicze narzędzia i – zwał się: dziedzicem. Ci kilkudziesięciu mieli po parze silnych rąk, niewybredny żołądek i – pokornego ducha. Zwali się chłopami i mieszkali na wsi. W teorii byli to ludzie wolni. Ale ponieważ każda morga ziemi i każda chata należała do dziedzica, więc owi „wolni” posiadacze dwu rąk dzierżawili od pana morgi i chaty i za nie płacili mu nie gotówką, ale pracą. Praca ludzka ceniła się wówczas niedrogo; więc za parę morgów ziemi trzeba było dobrze napocić się w ciągu roku. Nie dość na tym. Prosty bowiem człowiek zaorawszy i zbronowawszy pańskie grunta, szedł orać i bronować swoje: zebrawszy zboże z pańskich pól, zbierał ze swoich i tak bez końca. Toteż całe chłopskie życie, zamknięte między niemalowaną kołyską albo koszałką i trumną wyciosaną toporem, to biedne życie schodziło na pracy około roli. Nie było nawet czasu podnieść zgiętej nad sochą głowy do nieba, które, co prawda, od wieków z jednakową pogodą patrzy na ludzką nędzę. Gdy chłop nie przyszedł do roboty, otrzymywał plagi. Za to, jeżeli był chory albo gdy mu padło bydlę, otrzymywał lekarstwo i zapomogę, a na przednówku ćwiartkę żyta na zasiew. Także w latach głodu wynędzniały lud schodził się co dzień na dworskie podwórze, gdzie wydawano mu chleb i krupnik. Ponieważ głównym fundamentem majątku dziedzica była rola, więc nie uczono chłopów ani rzemiosł, ani handlu, ażeby nie porzucili ziemi i nie wynieśli się do miast. Nie uczono ich niczego oprócz bojaźni bożej, bo nauka – mówiono – przewraca w głowach. I tak przez wieki rósł ten lud dziko jak leśne zwierzę. On też pozostał najwierniejszym tradycji i wciąż nosił takie sukmany, mieszkał w takich chatach, jadał w takich misach jak za tatarskich najazdów. We dworze, w większym mieście było więcej czasu. Toteż dwory i miasta, jedne prędzej, inne wolniej podchodziły pod poziom osiemnastego, a nawet dziewiętnastego wieku, a chłop – pozostał wciąż w piętnastym, jeżeli nie w dwunastym! Nie wiem, w którym tam wieku wynaleziono sekret pędzenia gorzałki z żyta, a już w naszej epoce – z ziemniaków. Ziemniaków dawnymi czasy każdy dwór miał obfitość, tak że nawet trudno ich było spaść świńmi. Wnet więc w każdym obszerniejszym majątku pojawiła się gorzelnia, a przy gorzelni – karczma. Był to dla większej własności znakomity postęp ekonomiczny. Odtąd nie tylko ciągnęło się dochody z chłopskiej pracy, ale nawet zaczęła procentować szpetna chłopska wada – pijaństwo. Grzmiał ksiądz proboszcz z ambony – przeciw wódce, dzwonił Lejbuś nad szynkwasem – za wódką i dzięki temu ani chłop nie rozpił się ostatecznie, ani gorzelnia nie przestała być intratną. Dlaczego chłop pił wódkę? Dlatego że ona dopełniała jego chudą strawę, czasami oszukała żołądek, a zawsze – rozweselała. Przecie i najwięksi państwo dla rozweselenia się chodzą do teatrów, na koncerty, jeżdżą do wód. Z jakiej więc racji miałby gardzić uciechą chłop, także posiadający nerwy? A dlaczego oddawano karczmę Żydowi? 39 Naprzód dlatego, że Żyd dzięki rozmaitym ograniczeniom gotów był pracować w każdym fachu jak najgorliwiej, byle wyżyć. Potem dlatego, że dzięki swej gorliwości i bardzo skromnym wymaganiom zarabiał więcej niż katolik i – więcej płacił za arendę. Potem dlatego, że znowu dzięki różnym ograniczeniom Żyd był pokorny i usłużny. Potem, że dzięki solidarności ze swymi współwyznawcami i współograniczanymi na każde żądanie dostawał w miasteczku pieniędzy. Potem, że był faktorem, plotkarzem, pocztą, doradcą i Bóg nie wie czym, bo nie mógł być obywatelem! Toteż wkrótce arendarz stał się adiutantem dworskiego sztabu i on ograniczany, spętany rozmaitymi zakazami, zdobył wielki wpływ nad chłopską armią. Za wyzysk, pogardę i niechęć w górze płacił wyzyskiem i nienawiścią u dołu i do dziś dnia pozostał, czym był przed wiekami. Oszukującym z łaski ucisku, wyzyskiwaczem z łaski przywileju, wrogiem tych, którzy mieli więcej praw niż on i obywatelem idealnej ojczyzny znad Jordanu, ponieważ nie pozwolono mu mieć rzeczywistej – nad Wisłą. Stało się to, co zawsze się stawało i stawać będzie; ograniczenie jako prezerwatywa jednego niebezpieczeństwa zrodziło dziesięć nowych niebezpieczeństw daleko gorszych. Kiedy patrzę na te widma niedawnej przeszłości, chciałbym zamknąć oczy, uszy i uciec. A przecież musiałem je sam wywołać dla pokazania, że dzisiejszemu zepsuciu ludu winna jest nie tylko teraźniejszość, ale i przeszłość, nie tylko Żydzi, ale – my sami i – wadliwa organizacja społeczeństwa, opartego na pańszczyźnie, propinacji, zakazach i ograniczeniach. Nie ograniczajcież nikogo, nie odmawiajcie nikomu żadnych praw, bo właśnie dzięki zakazom Żydzi stali się naprzód giętkim narzędziem w ręku dziedziców, a później samodzielną trucizną ludu. Z tego powodu sądzę, że hr. Zamoyski dobrze zrobił, wyłączając Królestwo Polskie spod uchwał obradującej w Petersburgu komisji wódczanej39, jak również dobrze się stało, że w Królestwie Polskim zniesiono – propinację. Przeciw Żydom szynkującym na wsi istnieje już u nas jedno prawo z roku 1842. Na cóż nam drugie? Jeżeli policja i sądy na mocy dawnej ustawy przez trzydzieści lat nie zdołały usunąć Żydów od szynku, to skąd pewność, że ich usuną dziś na mocy nowej ustawy? Moim zdaniem, nowa ustawa wywołałaby tylko nowy łańcuch nadużyć: jeszcze większe fałszowanie wódki i podwyższenie jej ceny. Zyskalibyśmy tyle tylko, że chłop, którego niby to chcemy protegować, za naszą idealną miłość zapłaciłby realną gotówką. Śliczna mi filantropia! Z jakiej racji mamy ochotę usuwać Żydów z karczem? Niby to z bardzo wielu. Żydzi z dziwną zręcznością rozpajają lud. Oszukują go w rachunkach. Pobierają lichwę. Namawiają dzieci i kobiety do kradzieży. Dają przytułek złoczyńcom, a ich karczmy są składem i targowiskiem rzeczy kradzionych. Wszystko to prawda, ale: Czy Żyd usunięty z karczmy przestanie oszukiwać, namawiać do kradzieży i komunikować się ze złoczyńcami? Łotr i za szynkwasem, i za złoconym stołem będzie łotrem, jeżeli straci obawę kary za łotrostwo i znajdzie do niego tak wdzięczne pole jak u nas. Trzeba inaczej postawić kwestię, trzeba żądać, ażeby prawo było wykonywane – i nic 39 Tomasz hr. Zamoyski uczestniczył w petersburskiej komisji rzeczoznawców w sprawie ukrócenia pijaństwa w Rosji. Na jednym z posiedzeń wypowiedział się on przeciw proponowanemu zakazowi utrzymywania szynków przez Żydów; na skutek jego argumentacji komisja wyłączyła spod zakazu Królestwo Polskie. Przeciwko temu stanowisku zaprotestował ostro J. Jeleński w Liście otwartym do pana hr. Zamoyskiego (w sprawie szynków), „Kurier Poranny” 1881, nr 310. 40 więcej. Wszakże u nas oszustwo, gorszenie małoletnich, namowa do występku, udział w rabunku, handel kradzionymi rzeczami, konszachty ze złoczyńcami są wyraźnie opisane w kodeksie kryminalnym. Kodeks powinien być równie groźnym dla tych, którzy nie mają nic, jak i dla tych, którzy mają wódkę i pieniądze. Dlaczegoż nim nie jest i kto ośmieli się łudzić nas obietnicami, że nowe prawo przeciw Żydom zrobi to, czemu nie wydołał kodeks przeciw oszustom, złodziejom i rabusiom? Wszakże chyba nie w tym leży waga kwestii, czy za szynkwasem widzimy jarmułkę czy rogatywkę, ale w tym, ażeby przy szynkwasie nie popełniano występków, jakie się dziś popełniają. A zatem droga do ulepszeń nie pójdzie przez nowe zakazy, tylko przez pilny dozór, którego dziś nie ma i którego nie zastąpi martwy paragraf. Niezbyt dawno powołano się na „lud wyzyskiwany i jego prawa”40. Za pozwoleniem! My także coś wiemy o ludziach i jego prawach. Ten lud, któremu chcecie dać prawo wyrzucania go za łeb z szynku, ma jeszcze inne prawa. Prawo do oświaty. Prawo do bezpieczeństwa. Prawo do taniego kredytu. Prawo do nauczenia się rolnictwa i rzemiosł. Prawo do szybkiego i taniego wymiaru sprawiedliwości, jeżeli mu kto zrobi krzywdę. Prawo do odpoczynku i zabawy. Dajcie mu przede wszystkim te prawa, a już on sam, bez waszych wskazówek, tak ściśnie żydowskich i nieżydowskich filutów, że im oczy wyjdą na wierzch i hultaje ci muszą być cnotliwymi, jeżeli nie dlatego, że wówczas cnota będzie przynosiła lepszy procent, to przynajmniej ze strachu. Pasjami lubię demokratów, ale mam prawo wymagać od nich, ażeby ludowi nie puszczali mydlanych baniek pod nos. Co mi to za miłość ludu, która, zamiast ulepszeń, ofiaruje mu – zakazy! A może chcecie wiedzieć, dlaczego lud tak gromadnie włóczy się po szynkach? Oto dlatego, że w szynku mieszczą się następujące instytucje ludowe: l. Handel wódką. 2. Garkuchnia. 3. Zajazd. 4. Dom noclegowy. 5. Sala koncertowa. 6. Sala taneczna. 7. Klub do pogawędki i wymiany myśli. Handel wódką musi nim zostać, a pomimo to może zmniejszyć się znakomicie ilość szynków, jeżeli: utworzycie ludowe sale zabaw i zebrań, domy zajezdne i noclegowe – bez wódki. Dopóki jednak uczciwy włościanin czy rzemieślnik nie znajdzie dostatecznej liczby „tanich resurs” czy „gospód chrześcijańskich”, dopóty musi chodzić do szynku i pić w nim wódkę, jak wy sami w cukierniach pijecie herbatę. Że też taki prosty środek zmniejszenia demoralizacji nikomu nie przyszedł do głowy, tylko – zakaz! Nie koniec na tym. Uczciwy człowiek wchodzi do szynku z konieczności – i – kogóż tam zastaje? Czy tylko takich jak on sam? Nie. Znajduje obok nich złodziei, nierządnice, pijaków i wszelkiego rodzaju próżniaków. I dziwicie się wobec tego, że się ludzie psują? 40 Aluzja do Jeleńskiego, zob. przypis poprzedni. 41 I może dziwić się będziecie, że w podobnym towarzystwie prawie każdy szynkarz staje się łotrem? Pomyślcie więc o tym, ażeby albo do szynkowni nie dopuszczano łotrów, albo – żeby powstały punkta zborne dla ludzi uczciwych. A może chcecie wiedzieć, dlaczego Żyd oszukuje chłopa w rachunkach. Oto dlatego, że Żyd umie, a chłop nie umie ani pisać, ani rachować. Nauczcie więc lud sztuki pisania i rachunku, a zmniejszą się podobne oszustwa. Pójdźmy dalej. Czy wiecie, dlaczego na wsiach, osobliwie zimą, tylu ludzi siedzi cały dzień po karczmach? Oto – z nudów. Chłop, kiedy skończy robotę w polu, nie robi już prawie nic, bo – nic robić nie umie. Gdyby umiał szyć buty, sukmany, czapki, robić płótno, stoły i stołki, a nawet – strugać łyżki lub zabawki, siedziałby w domu, strugałby i nie tylko nie traciłby pieniędzy i zdrowia w szynku, ale – zarobiłby jakiś grosz. A teraz powiedzcie, co dla ludu i dla kraju lepsze: czy nowy zakaz, czy – nauka rzemiosł po wsiach? Tak, panowie. Nasze szynki i nasi szynkarze są naprawdę wrzodami na narodowym organizmie, ale chcąc z tego leczyć, nie trzeba „rozpędzać wrzodów”, bo „wejdą w środek”, tylko trzeba wzmocnić chorego przez oświatę i instytucje wiodące do dobrobytu! Dajcie ludowi możność pić piwo i herbatę, a sam przestanie pić wódkę. W jednym tylko punkcie macie rację. Oto w tym, że ogromna większość szynków znajduje się w rękach żydowskich i że zapewne większość szynkarzy składa się z ludzi co dzień popełniających czyny niezgodne z kodeksem. Lecz – dlaczegóż tych ludzi dotychczas nie wyśledzono, nie zaskarżono, nie osądzono? Na zakończenie opowiem bajeczkę. Kiedy w wiekach średnich panowała morowa zaraza, ktoś puścił bąka, że to Żydzi „robią mór”. I – poczęto tarmosić Żydów, choć o ile mi wiadomo, sposób ten nie zmniejszył moru. Upłynęło parę wieków i otóż dzisiejsza higiena twierdzi, że przyczyną gwałtowności morowego powietrza nie byli Żydzi, tylko – powszechne niechlujstwo. Gdyby więc ówcześni chrześcijanie, zamiast tracić czas na gonitwach za Żydami, zużyli go na mycie własnych podłóg, bielenie własnych ścian i pranie własnej bielizny, mór – niezawodnie zmniejszyłby się. Dziś znowu mamy pewien rodzaj morowego powietrza: ciemnotę, biedę i demoralizację. I znowu amatorowie socjologowie w chorobie tej dostrzegają żydowskie pejsy. Znowu domagają się zakazów przeciw Żydom!41 Ja sądzę, że należałoby postępować inaczej. Zostawmy Żydów w spokoju, ale – przypatrzmy się sobie samym. Dajmy wedle możności pomoc ludowi, stwórzmy dla niego instytucje, jakich nie posiada, a resztę zostawmy jego własnej pracy. Oto próbka tego, co można zrobić. Pamiętam, kiedym chodził do fabryki42, bez śniadania, o szóstej rano, było mi tak czczo, że w połowie drogi musiałem wstąpić do szynku (jedynej instytucji, którą o tej porze otwierano) i – choć umoczyć usta w wódce. Inaczej byłbym zemdlał przy robocie. Dopiero kiedy fabryka z powodu grasującej podówczas cholery zaczęła nam wydawać „herbatę z miętą”, zaprzestałem niemiłych odwiedzin. 41 Znów aluzje do Jeleńskiego i jego działalności antysemickiej (liczne art. w prasie, broszury: Niemcy, Żydzi i my (1879 r. – do r. 1881 4 wydania); Narada z Kubą, jakby sobie radzić bez Żydów (r. 1880, pod pseud. Jan Mrówka) itd.). 42 Prus pracował kilka miesięcy jako robotnik w fabryce firmy „Lilpop i Rau” w r. 1872. 42 W owej epoce zrozumiałem, co warte są szynki i ich stali goście, jakim sposobem rozpijają się ludzie – i – jakie społeczne znaczenie może mieć szklanka gorącej herbaty, nawet z miętą. Od tych czasów upłynęło sporo lat, ale do dziś dnia nie widzę zakładów, które by uwolniły robotnika od konieczności wstępowania z rana do szynku. Dopiero przed kilkoma tygodniami kolega mój i przyjaciel Bronisław Reichman, podał w „Kurierze” projekt, ażeby zaprowadzić na ulicach Warszawy kramy czy samowary, które by ubogiej ludności sprzedawały tanią herbatę. Projektodawca złożył nawet na ten cel ofiarę, wpłynęło jeszcze kilka rubli i – sprawa zasnęła43. Otóż sądzę że te rajchmanowskie samowary byłyby doskonałą instytucją wstępną przeciw szynkom i tak dalece jestem przekonany o jej praktyczności, że do kwoty już zebranej dołączam rubla w nadziei, że znajdzie się i reszta. Mieszkamy przecie w Warszawie! Na dziś niech to będzie pierwsza instytucja wymierzona przeciw wódce. Z czasem znajdą się inne i tak idąc ze szczebla na szczebel, od miasta do miasteczka i do wsi, sami własnymi siłami ograniczymy pijaństwo, bez zakazów, bez odwoływania się do nienawiści. 43 Projekt Reichmana zob. „Kurier Warszawski” 1881, nr 239 (dodatek). Na samowary uliczne złożono ofiar zaledwie 9 rubli (tamże, nr 246). Dopiero po felietonie Prusa ofiarność na ten cel zaczęła szybko wzrastać. Zaraz następnego dnia Bernard Kohen złożył 100 rs, w kilka dni później Jan Bloch 300 rs itd, 43 Z POWODU „KWESTII AFRYKAŃSKIEJ” Bywają polemiki, które uczą. Taką sporną kwestią jest u nas w tej chwili – afrykańska wyprawa pana Rogozińskiego44, przeciwko której występuje autor felietonu w „Prawdzie”, podpisujący się Poseł Prawdy45. Poseł Prawdy jest tą „piętnastomilionową cząstką plemienia polskiego, która nie ma żadnej pretensji, ażeby nasz sztandar zatknięto nad jeziorami afrykańskimi”. Ja zaś jestem tą piętnastomilionową cząstką polskiego plemienia, której wcale nie chodzi o afrykańskie jeziora, ale bardzo chodzi o to, ażeby [polski] sztandar ukazywał się na wszystkich cywilizacyjnych stanowiskach. A ponieważ trafia się okazja próbowania odkryć pod równikiem, więc rad bym z niej korzystać. Widziała Afryka nasze bagnety, dlaczegóż nie miałaby zobaczyć naszych uczonych? Z tego powodu wynikła między nami różnica zdań. Poseł Prawdy „ze 100 milionów rubli nie dałby 50 kopiejek na wyprawę”, w większej części już gotową, ja zaś głosuję za 44 Stefan Szolc-Rogoziński organizował polską wyprawę do Afryki w celu zbadania nieznanych terenów w Kamerunie (szczególnie chodziło mu o stwierdzenie, czy istnieją jeziora Liba). Od króla Belgii ekspedycja otrzymała statek, który miał ją zawieźć do brzegów Afryki, miała też znaczną część wyposażenia, sprawioną przez samego Rogozińskiego: brakowało jeszcze 10 000 rubli. Rogoziński zwrócił się do społeczeństwa o zaofiarowanie tej kwoty. 45 „Gdyby dziś społeczeństwo wsypało mi do kieszeni sto milionów rubli składek dobroczynnych, jakie potrzeby tym kapitałem bym pokrył i od czego bym zaczął? Najprzód ufundowałbym i hojnie opatrzył w Jabłonnie lub Otwocku wielki instytut dla nauczycieli elementarnych; następnie zbudowałbym na Woli olbrzymi przytułek dla podrzutków, połączony z warsztatami rzemieślniczymi; później założyłbym pracownię chemiczną, w której by naturaliści mogli prowadzić swoje badania; a gdyby mi z tych przedsięwzięć pozostało 50 kopiejek, i tę resztę wolałbym dać na nędzę wyjątkową lub poprawę drogi z Bochotnicy do Celejowa niż na «polską» wyprawę do Afryki, którą kilka pism warszawskich uznało za najpilniejszą do załatwienia pozycję porządku dziennego naszych obowiązków [Świętochowski ma przede wszystkim na myśli „Słowo” i jego redaktora Sienkiewicza, który w numerze 5 z dn. 7 I w Kronice warszawskiej gorąco poparł o pomoc dla wyprawy; za ekspedycją Rogozińskiego wypowiedział się też „Kurier Warszawski” i „Wędrowiec”]. Bo jakkolwiek szczerze szanuję odwagę p. Rogozińskiego i jego osobistą ofiarę pieniężną, nie mogę pojąć konieczności udziału naszego społeczeństwa w opłaceniu tej podróży i powodów, dla których ono zostało tak surowo złajane za obojętność. O zasługę idzie? [...] Po co było czekać aż na wyprawę afrykańską, skoro każdy dzień dostarcza nam setek sposobności do uprzedzenia innych narodów w zdobyciu wiedzy. Mogliśmy wysłać tysiąc statków do bieguna północnego, możemy odkrywać nowe planety lub nowe związki chemiczne, możemy odkopywać miasta starożytne, możemy badać mikroby, co chwila możemy otworzyć nową epokę w nauce – czemu tego nie robimy i pozwalamy się wyprzedzać Amerykanom, Anglikom, Francuzom i Niemcom? Bo musimy wprzódy pomyśleć o... butach. Inne większe i bogatsze narody mogą urządzać wyprawy geograficzne, bo: l. Posiadają środki; 2. Nie stoją bosymi nogami na śniegu i pozaspokajały najważniejsze potrzeby kraju; 3. Wyciągają z podobnych przedsięwzięć nie tylko korzyści umysłowe, ale i materialne przez rozwinięcie stosunków handlowych. My zaś jesteśmy [...] biedni [...]; mamy mnóstwo nie załatanych dziur w życiu społecznym, a kolonie zamorskie zakładać nam trudno. Zwolennicy geograficznego posłannictwa naszego grożą, że w takim razie wyprawa będzie się nazywała francuską lub włoską, ale nie polską. Jako jedna piętnastomilionowa cząstka plemienia polskiego nie będę miał o to żadnych pretensji, że nasz sztandar narodowy będzie zatknięty nad jeziorami afrykańskimi [...]. Natomiast zawstydziłbym się bardzo, gdyby Niemcy lub Francuzi usłyszeli, że naród, który chce urządzić wyprawę do Afryki, nie ma dotąd ani jednego naukowego podręcznika geografii [...]. No, ale szyk! «Pierwsza wyprawa polska do Afryki» – bagatela! Kiedy słyszę te wyrazy, zdaje mi się, że jestem pokoleniem Magellanów i de Gamów lub że w porcie gdańskim stoją polskie okręty. Gdyby tylko nie brak... butów [...]. Amerykanie zamierzają zrobić żelazny tunel i zapuścić go w głębie Oceanu Atlantyckiego dla przeprowadzenia kolei do Europy. Połączenie dwu półkul ziemi drogą żelazną, i to tak oryginalną, jest przedsięwzięciem zbyt dzielnym i zbyt ważnym, ażeby nie wzbudzało w nas chęci przyłączenia się do tego dzieła. Polska – przepraszam – p i e r w s z a polska wyprawa do Afryki, polski – przepraszam – p i e r w s z y polski tunel w Oceanie Atlantyckim, to lepiej brzmi niż np. pierwszy bity gościniec z Końskowoli do Miechowa.” (Poseł Prawdy, Liberum veto, „Prawda” 1882, nr 4.) 44 dopełnieniem brakujących jej 10 000 rubli. Opinie Posła Prawdy, nawet wręcz przeciwne moim, są dla mnie bardzo szanowne. Smutnie wyglądałby kraj, podobny do owczarni, w której każdy beczy na komendę i z jednego tonu. Na szczęście u nas nie ma tego wypadku: jeżeli bowiem jedni gorąco popierają pana Rogozińskiego, za to inni z równą siłą i przekonaniem występują przeciw jego zamiarom. Są więc dwa stronictwa, które poważę się nazwać: „wyprawnym” i „niewyprawnym”. My, wyprawni, mamy za sobą kilka pism, które się już zaangażowały, małą garstkę inteligencji i – bukiet dam, ponieważ o płci pięknej inaczej mówić nie wolno. Oni zaś, niewyprawni, mogą mieć za sobą wszystkie pisma niezaangażowane, całą inteligencję obeznaną z dolegliwościami własnego kraju, wszystkich tych, którym Sara Bernhardt46 zbyt mocno wyszlamowała kieszenie, cały narodowy egoizm i wreszcie legiony takich, którzy dlatego nic nie dadzą na wyprawę afrykańską, ażeby zaoszczędzonego grosza... nie wydać na żaden inny cel, nie przedstawiający namacalnych korzyści. Siły zatem są nierówne i przy głosowaniu bylibyśmy zmiażdżeni. Na szczęście nie chodzi tu o głosy, tylko o ruble, a dla nas w obecnej chwili jeden rubel ofiarowany ma większą wartość niż sto milionów niewydanych – rozumie się, na ten cel. Przeciwne ekspedycji argumenta Posła Prawdy można podzielić na trzy grupy: 1. Ponieważ nie mamy w kraju szkół elementarnych, wygodnych dróg, instytucji dźwigających dobrobyt i zapobiegających nędzy, a nawet „nie mamy ani jednego naukowego podręcznika... geografii”, zatem – należałoby afrykańskie sumy zużytkować na cele domowe. 2. Ponieważ nie będziemy zakładać w Afryce kolonii ani prowadzić z nimi bezpośredniego handlu, więc – nie mamy interesu w wyprawie. 3. Jeżeli chodzi o sławę naukową, to któż broni nam „odkrywać nowe planety lub nowe związki chemiczne, odkopywać miasta starożytne, badać mikroby, otworzyć nową epokę w nauce”. „Czemuż tego nie robimy i pozwalamy się wyprzedzać Amerykanom, Anglikom, Francuzom i Niemcom? Bo musimy wprzódy pomyśleć o... butach.” Zdaje mi się, żem streścił wszystkie dowody mego szanownego przeciwnika. Argumenta te muszą być mocne, jeżeli w opinii Posła Prawdy przeważyły na niekorzyść wyprawy. Przejdźmy jednak od punktu do punktu. Ad 1-um. Bardzom ciekawy, jakie też były: drogi, szkoły, instytucje ekonomiczne i... ,,podręczniki geograficzne” w rzeczypospolitej genueńskiej, w Hiszpanii, Portugalii i Anglii w tych czasach, kiedy – Marco Polo, Kolumb, Cook albo Magellan, robili swoje wyprawy?... Historia więc nie wykazuje przyczynowego związku między bitymi drogami i śmiałymi odkryciami. Jest raczej bardzo prawdopodobne, że dopiero dzięki odkryciu Ameryki mogło powstać tyle bitych dróg i tyle dobrych podręczników geograficznych w Europie. Jest zaś prawie pewne, że ani Ameryka, ani Australia nie byłyby dotychczas odkryte, gdyby z wyprawą w poprzek Atlantyku czekano na „dobry podręcznik geograficzny” i „bity gościniec między Końskowolą i Miechowem”. Prawda, że rozsądek nakazuje porządkować osobiste i społeczne potrzeby wedle ich niezbędności. Prawda, że bity gościniec przyniesie dotykalne korzyści w formie zaoszczędzonej pracy inwentarza. Ale czy to znaczy, że społeczeństwo obok „niezbędnych” potrzeb nie posiada już „wyższych” potrzeb, że jest nieskończenie ważniejszym, ażeby Lejbuś z Miechowa stanął o kwadrans wcześniej w Końskowoli, aniżeli to, ażeby Rogoziński z Warszawy stanął między odkrywcami i żeby nasze społeczeństwo figurowało w naukowych dziejach świata?... Gdybyśmy co roku mieli dziesięć okazji do robienia odkryć i tysiąc do zakładania szkół, 46 Słynna aktorka francuska, Sara Bernhardt, poprzedzona głośną reklamą, występowała w Warszawie od 6 do 15 stycznia. O Sarze i jej występach zob. liczne wzmianki w Kronikach, t. V. 45 należałoby założyć dziewięćset szkół i zrobić jedno odkrycie, które także tworzy „szkołę” w narodzie. Ale my dzięki Bogu nawału odkryć nie mamy; zdarza się jakaś jedna okazyjka bodaj czy nie na trzydzieści lat i tę – chcemy wyrzucić za drzwi. Dlaczego? Dlatego że – 2° mówi Poseł Prawdy – my nie będziemy zakładali kolonii w Afryce, nie będziemy z nimi handlowali, a więc – nie mamy w tym interesu. Nie mamy żadnego interesu do Afryki, zgoda! ale mamy wielki interes do cywilizacji... Cywilizacja da się porównać do olbrzymiego wyścigu na tysiącu pól. Tam narody przeganiają się w pracy nad matematyką, owdzie – nad fizyką lub chemią, tu – nad technologią, gdzie indziej nad badaniem powierzchni lub wnętrza ziemi. Gonią się tak, że drży fundament świata, toną kapitały, padają ludzkie ofiary... A my stoimy na boku. Każde wysunięcie się naprzód daje społeczeństwu niezmierną potęgę, każdy rok widzi nowych tryumfatorów. Ścigający się znają tylko siebie, oszczędzają tylko swoich, mówią tylko do siebie i o sobie i bez miłosierdzia tratują maruderów... A my wciąż stoimy na boku! Lecz zdarza się kilku śmiałków, którzy meldują się do wyścigu z naszej strony. Samo ich wyjście na arenę musi zwrócić uwagę na kąt, z którego wyjeżdżają, ale my – wstrzymujemy ich za poły, mówiąc: – Myślcie lepiej o dziurawych butach i o bitym gościńcu z Miechowa do Końskowoli... Wyścigi nie dla nas! Istotnie jeden już tak pomyślał, a nawet uwierzył w to, że cywilizacyjne wyścigi są nie dla nas i – zapisał się na naukowym sztandarze Anglii, w której przecie jest obfitość dziurawych butów i kiepskich gościńców. Był to Strzelecki, badacz Australii. A może sądzicie, że nasze powściąganie się od cywilizacyjnych współzawodnictw jest wynikiem roztropnego braku dumy, która dziś cofa się, ażeby jutro lepiej skoczyć? Bynajmniej! My nie tylko dumy, ale – pychy narodowej mamy przynajmniej tyle co Anglicy albo Niemcy. Niech nas kto zaczepi, a zaraz sypniemy mu jak z korca: „Nasz Kopernik, nasz Sobieski, nasz Matejko, nasz... nasz... nieboszczyk Panczykowski”47... i koniec!... Nie negujmy więc tej sumy uczuć, które tworzą dumę czy godność narodową, bo – nikt nie uwierzy skromności, a wielu posądzi nas o lekkomyślność. Nie! nasza powściągliwość ma inne źródła, które wnet zobaczymy. 3° pyta się szanowny mój przeciwnik, dlaczego nie „odkrywamy nowych planet, nowych związków chemicznych”, a nawet – dlaczego „nie tworzymy nowych epok w nauce”. I nie chcąc nas fatygować trudzącym namysłem, sam odpowiada: „Bo musimy wprzódy pomyśleć o... butach.” To jest błąd i Poseł Prawdy wie, na czym on polega. My nie dlatego nie robimy odkryć, iż nam brak mnóstwa szczegółów w gospodarstwie domowym i że „musimy wprzódy o nich pomyśleć”, ale dlatego że: Po pierwsze – brak nam ludzi wykwalifikowanych do robienia odkryć. Po drugie – często skąpimy środków do podtrzymywania tych ludzi. Po trzecie – że my nie tylko nie „myślimy wprzódy o... butach”, ale w ogóle – unikamy poważnego myślenia o czymkolwiek. Tak jest niestety! i nie ma czego obwijać w bawełnę. Niewątpliwie, jak każda liczniejsza grupa ludzi, tak i my posiadamy między sobą materiały nawet na geniusze naukowe, ale nasiona te nie mogą dojrzeć w atmosferze ciemnoty z jednej strony, miałkich interesów z drugiej, a nareszcie – letkiewiczostwa i apatii dla wyższych zagadnień ducha. Posłuchajcie tylko, jak bez ceremonii przeciętni filistrowie sądzą o rzeczach tego świata: 47 Mowa o Ludwiku Panczykowskim, znanym aktorze warszawskim (zmarł 1871 r.). 46 – U Stępka48 wydam trzy ruble, bo mi nie zepsuje żołądka. Tu jest racja. – Na suknię Fruzi czy Józi wydam sto rubli, bo mam do niej słabość. Przeciw temu nic nie powiem przez pobłażliwość dla ułomnej natury ludzkiej. – Na Sarę wydam piętnaście rubli, bo gra wybornie. I to słuszne, instynkt artystyczny ma także rację bytu. – Ale na żadne tam Afryki nie wydam ani grosza, bo – co mi z tego przyjdzie? Prawda!... co jemu przyjdzie?... Ale my tego rodzaju poglądów podsycać nie możemy, bo jest już ich za wiele. Niechże choć z tytułu wyprawy do Afryki ludzie zrozumieją u nas, że warszawiaka muszą obchodzić nie tylko jego buty i bruki na Nowym Świecie, ale i trakt z Miechowa do Końskowoli. I nie tylko ten trakt, ale nawet badania naukowe, od których nie możemy spodziewać się natychmiastowego procentu. Takie same uczucia, jakie każą nam składać ofiary na ołtarzu krajowych potrzeb, choćby kiedy miał z nich skorzystać nasz osobisty nieprzyjaciel, takie same uczucia pobudzają nas do ofiarowywania nowych terytoriów ludzkości. Chyba że w kimś uczucia te jeszcze nie rozwinęły się, lecz w takim razie należy je zbudzić! W rezultacie sprawa jest następująca: Staje przed nami człowiek, opanowany przez pewną ideę i posiadający pewne kwalifikacje. Dla idei tej, wybiegającej daleko poza granicę naszych codziennych interesów, poświęca on majątek i bodaj czy nie życie. Człowiek ten mówi do nas: – Ja, wasz brat, chcę pracować nie tylko dla własnych wygód, ale dla nauki – i – dla naszej wspólnej sławy. I ja, i moi towarzysze, cośmy mieli, oddaliśmy, wy zaś, o ile podzielacie nasze dążenia, dołóżcie niewielką stosunkowo resztę. Ten człowiek i ci ludzie dużo ryzykują. Mogą utonąć, być zabitymi przez dzikich, rozszarpanymi przez zwierzęta, mogą umrzeć w niezdrowym klimacie, ale też – mogą znaleźć sławę. Jeżeli znajdą, to już taką, za którą warto dać 10 000 rubli. Jeżeli padną, to padną jak ofiary, które naród świadomie złożył na ołtarzu cywilizacji. Dla mnie przynajmniej kwestia jest zdecydowana. Jesteśmy biedni i obarczeni troskami, ale nie możemy tych synów naszych traktować jak podrzutków i odmówić im nawet ubogiej wyprawki. Niech oni wiedzą, że poza nimi stoi gdzieś naród, a nad nimi unosi się jego błogosławieństwo. Niech ono im towarzyszy w samotności, dodaje męstwa w bitwach, niech w dalekiej pustyni rozmawia z nimi o kraju, a dla nas – niech będzie świadectwem, żeśmy się ogólnie ludzkich ideałów nie zaparli i nie zaprzemy. Takie jest moje zdanie; nie idzie jednak zatem, ażeby miało być jedynym albo nieomylnym. Jak mnie znana jest buchalteria naszych domowych kłopotów, tak Posłowi Prawdy znane są wyższe zagadnienia ludzkości. Nie pisałem więc w tym celu, ażeby (jak się u nas mówi) wykazać moją „mądrość” i jego „nieuctwo”, ale dlatego, ażeby wydający grosz – zobaczyli sprawę z kilku punktów. Poseł Prawdy radzi bardzo rozsądnie, ażebyśmy nie stawiali na loterię, bo możemy przegrać, a na hazard nie mamy pieniędzy. Ja sądzę, że pewne hazardy, nawet w razie przegranej, dają wygraną, byle stawiać nieczęsto i rozważnie. Czas zaś pokaże, czy tym razem los będzie na nas łaskawym i o ile49. 48 Mowa o handlu win i delikatesów oraz restauracji Antoniego Stępkowskiego (popularnie nazywanego Stępkiem), mieszczącej się wówczas na rogu placu Teatralnego i Wierzbowej. 49 Świętochowskiego nie przekonały argumenty Prusa. Odpowiedział mu zaraz w następnym numerze „Prawdy”: „B. Prus tak głęboko kryje nieraz swój humor, że czytając dwie jego apologie «pierwszej wyprawy polskiej do Afryki» [„dwie” – gdyż oprócz omawianego felietonu sprawie wyprawy Rogozińskiego Prus poświęcił też część 47 kroniki tygodniowej w numerze 22 „Kuriera Warszawskiego” (Zob. Kroniki, t. V, s. 228–230)] sądziłem, że pod maską ich powagi śmiech dojrzę. Omyliłem się. Prus poparł myśl złożenia 10 000 rs na ołtarzu nadziei odkrycia jezior Liba – zupełnie serio [...]. Od czasu znalezienia Ameryki i opłynięcia ziemi sława Kolumbów i Magellanów przestała być wakującą. Nie łudźmy się. Gdyby nawet «pierwsza wyprawa polska do Afryki» cel swój osiągnęła, tj. zbadała jeziora Liba, naukowa jej zdobycz skurczy się w najobszerniejszych dziełach geograficznych do kilku wierszy wzmianki, w której nie będzie jednego słowa o p. Szolc-Rogozińskim ani o p o l s k i e j ekspedycji, ani o 10 000 rs ofiary [...]. Cywilizacja – powiada Prus – jest to olbrzymi wyścig, któremu my tylko przypatrujemy się z boku. Naprzód żarty, kochany kolego. My nie na przodzie, ale i nie z boku tego wyścigu. Posiadamy bowiem poezję wyrównywającą najbogatszym, w malarstwie nie ustępujemy dziś nikomu, beletrystyka nasza także wstydzić się nie potrzebuje, dziejopisarstwo liczy wielu badaczów znakomitych, inne umiejętności dotrzymują kroku ogólnemu pochodowi wiedzy, przemysł rozwinął się w niektórych gałęziach świetnie, a że nie odkryliśmy ani jednej wyspy, to wcale nam nie zamyka wstępu do koła narodów cywilizowanych, może tylko wzmocnić ten tytuł pawia i papugi, na który zasłużyliśmy, a który Słowacki słusznie nam w oczy rzucił.” (Poseł Prawdy, Liberum veto, „Prawda” 1882, nr 5.) 48 MAŁŻEŃSTWA W FAMILII RECLUS W tych czasach znakomity jeograf Elizeusz Reclus wydał za mąż dwie córki. Nie ma w tym nadzwyczajności, ponieważ jak wiadomo, panny są od tego, ażeby wychodziły za mąż. Niezwykłą jednak była forma zawiązania się nowych stadeł. Oto dwaj panowie młodzi przyszli do mieszkania swoich narzeczonych i zjedli obiad, po czym Reclus – oddał im swoje córki za żony bez żadnych formalności. Są to więc małżeństwa zawarte poza obrębem Kościoła i prawa cywilnego. Fakt powyższy, dotyczący stosunków czysto osobistych, jest tak małym wobec ogromu zjawisk społecznych, że poważny dziennik nie ośmieliłby się rozdmuchać go do wielkości sprawy publicznej. Stało się jednak inaczej. Plotkarskie i polujące na skandal gazety francuskie ogłosiły go ze złośliwymi komentarzami, a za nimi poszły niektóre z naszych dzienników, rzucając, rozumie się, na głowy Reclusa i jego córek wielką klątwę. Uroczysty ton, z jakim odezwano się o tej kwestii, zrobił miasto nasze mimowolnym i wcale niepotrzebnym świadkiem zaślubin panien Reclus. I zaczęły się rozprawy!... Jedni dowodzą, że Reclus jest starym bezwstydnikiem, drudzy – nazywają go znakomitym reformatorem społecznym. Jedni w odosobnionym fakcie widzą zgniliznę cywilizacji i nieunikniony upadek rodziny, – inni, osobliwie młodzi, widzą w tym wielki wzór do naśladowania i, na samą myśl o skutkach tak błogiej reformy, zacierają ręce50. 50 Sprawą małżeństwa panien Reclus zajął się najobszerniej „Kurier Warszawski” 1882 r. Najpierw w numerze 241 dał krótką wzmiankę (Ślub niecywilny, w rubryce Ze świata, a następnie w numerze 247 omówił fakt ten dokładnie i przedstawił odbicie, jakie znalazł on w prasie francuskiej, ironizując stanowisko dzienników radykalnych, które nie tylko poparły małżeństwo „nie-cywilne”, ale dowodziły, że będzie ono wzorem do naśladowania dla innych. „Kurier” przytacza dalej list p. Elisee Reclus do jednego z pism radykalnych, w którym ojciec panien stwierdza: „...pragnę upewnić pana [...], że wydając za mąż «moje córki», nie czyniłem wcale użytku z mojej ojcowskiej władzy [...]. Dozwoliłem w całej swobodzie uczynić wybór młodym oblubieńcom i oblubienicom, a jeżeli przemówiłem do nich, to tylko jako najlepszy i najzaufańszy ich przyjaciel.” A oto komentarz „Kuriera Warszawskiego”: „Widzimy z tego listu, iż pan Elisee twierdzi, iż honor tego małżeństwa przypada jego córkom i tym panom, którzy z nimi zjedli obiad. Jest to dowód wielkiej skromności, gdyż postępowe idee, jakich te córki dały przekonywający dowód, musiał od najpierwszej młodości wpajać w nie nie kto inny, jak tylko własny ich ojciec... «Jakie drzewo, taki klin», mówi przysłowie. Ale p. Elisée wraz z redaktorem pisma radykalnego twierdzi, że przykład ten znajdzie naśladowców... O tym również nie wątpimy. We Francji, i nie tylko we Francji, wszystko się naśladuje, a zwłaszcza pojęcia tak wysoko i pięknie postępowe. Ależ czyli szanowny ojciec zastanawiał się nad tym, jaka będzie przyszłość tych stadeł połączonych pomiędzy kieliszkiem likieru a nałożeniem kaloszy w przedpokoju i co się stanie z ich dziećmi, jeżeli je będą mieli? Nie mówimy już o religii – tak zwani postępowcy w rodzaju p. Elisee Reclus, a nawet po trosze i ludzie rządzący dziś we Francji dowodzą każdodziennie, że się bez niej można obejść. Ale na nieszczęście kodeks, który p. Elisee Reclus uważa za niepotrzebną pisaninę, obowiązuje dziś jeszcze w różnych krajach europejskich, a nawet i we Francji. Wobec więc tego kodeksu małżeństwa te nie istnieją, upodobniają się one najzupełniej do różnych innych związków, które co wieczór w wielkich miastach zawiązują się na bruku ulicznym... Brak tylko przemówienia, które wyżej przytoczyliśmy, ale pierwszy lepszy przechodzień może pretendentom do małżeństwa wyświadczyć tę małą przysługę! Wszakże sam p. Elisee Reclus twierdzi, że to nie jest wcale objaw władzy ojcowskiej, tylko wynik wyboru naturalnego... Rzecz się więc upraszcza znakomicie. Wszystkie niedorzeczne manipulacje małżeńskie odsuwają się na bok. Spotykamy kogoś, podoba nam się, podajemy mu rękę, prosimy pierwszego lepszego, żeby powiedział, że to dobrze, i sprawa ukończona – a za uwieńczenie dzieła dzienniki radykalne i postępowe pochwalą nas łaskawie. Tylko powtarzamy, co będzie z dziećmi, tym bardziej że tego rodzaju błogosławieństwo małżeńskie może się 49 Sądzę, że między dwoma obozami, z których jeden, stary, kipi nieuzasadnionym gniewem, a drugi, młody, weseli się przedwcześnie, jest chyba miejsce dla głosu dziennika, który przyjął skromną rolę obserwatora, rzuciwszy w kąt zarówno kij apostołów, jak i augurowską togę. Zobaczmy więc, w jaki sposób fakt powyższy zarysowuje się na tle społecznych stosunków. Europa widziała już i pochowała miliardy małżeńskich stadeł. Otóż wszystkie te stadła podzielić można na trzy kategorie: 1. Olbrzymia większość ich w ciągu choćby ostatnich dziewiętnastu wieków została zawartą pod błogosławieństwem Kościoła. 2. Malutka mniejszość od końca zeszłego wieku do dni naszych poprzestała na ślubie cywilnym wobec mera. 3. Nie mniej, jeżeli nie więcej od owej cywilnej mniejszości było i jest – stadeł tak zwanych „na wiarę”, które zawierają się prywatnie, poza obrębem Kościoła i kodeksu. Małżeństwo Reclus należy do tej ostatniej kategorii, nie jest więc żadną nowością. Ludzie, szczególniej ubodzy i ciemni, od wieków praktykowali podobne związki. To ludy ucywilizowane odkryły, że kobieta i dziecko muszą mieć nad sobą opiekę takich potęg jak Kościół i państwo, ażeby czuć się zabezpieczonymi od... zmienności męskich gustów. Doświadczenie w ogóle robi człowieka ostrożnym. Młoda panna chętnie ufa przysięgom wypowiadanym przy blasku księżyca; atoli rodzice wolą owe przysięgi zanotować w aktach przy świadkach i mieć w odwodzie kodeks, który nakazuje, ażeby mąż karmił i odziewał swoją żonę i wraz z nią wychowywał dzieci. Elizeusz Reclus nie poszedł torem zwykłych ojców. Zgodził się oddać córki na słowo. Sądzę jednak, że panowie młodzi byliby bardzo nieostrożnymi, gdyby korzystając z zaufania, jakim ich wśród takiego hałasu obdarzono, nie uważali się za związanych... Ale mniejsza o ten szczególny wypadek. Ogólne zaś prawo socjologiczne jest takie, że kobieta wchodząca w związek „na wiarę” bardzo dużo ryzykuje. Mąż może ją wygnać bez obawy sądu i opinii; dzieci jej mogą zmarnieć łatwiej niż wszelkie inne, ogromna zaś większość opinii stanowczo ją potępi, jak o tym przekonała się już dziś rodzina Reclus. Wspomniałem, że śluby stanowią potrzebę ludów i warstw ucywilizowanych, pożycie zaś „na wiarę” praktykuje się głównie między osobami ciemnymi. Dlaczegóż więc oświecona rodzina Reclus zgodziła się na podobny związek? Żyjemy w ruchliwych czasach. Dziś wszystko poddaje się wątpliwości i krytyce. Nie tylko orzeczenia teologiczne, nie tylko filozoficzne systemy, ale nawet matematyczne pewniki. Nie dziw więc, że i najbardziej przez czas i doświadczenie uświęcone zwyczaje nie co rok, nie co miesiąc, ale co dzień powtarzać? Takie to są ostatnie wyniki braku wiary i zwichnięcia moralności publicznej. Kodeks ma zastąpić wiarę, ale na krótko tylko, gdyż i kodeks nie ostoi się wobec postępu i ostatni wynik doprowadza nas zawsze do wolnego wyboru ze zwierząt naśladowanego. Jeden więc z tego można wyciągnąć pewnik... Bardzo być może, iż ludzie nie pochodzą od małp, kiedy już sam Virchow na posiedzeniu antropologicznym twierdził to stanowczo, ale że w pewnym kierunku przekształcają się w małpy, to zdaje się nie ulegać wątpliwości. Bo o ile nam się zdaje, obrządek małżeński u małp odbywa się w tym samym porządku, jak u p. Elisée Reclus.” („Kurier Warszawski” 1882, nr 247.) Warszawska prasa postępowa przeszła właściwie nad tym faktem do porządku dziennego, „Prawda” 1882 w numerze 44 (Kronika bieżąca) bez żadnych komentarzy zawiadomiła o małżeństwie panien Reclus. „Radykalnie. Słynny geograf Elizeusz Reclus, uznawszy, że nawet władza cywilna jest zbyteczna przy zawieraniu małżeństw, wydał d w i e swoje córki za mąż przez proste pozwolenie udania się do domu z narzeczonym po kolacji.” Podobnie „Przegląd Tygodniowy” (1882, nr 46, Echa warszawskie) pisał: „Prasa postępowa, o ile nam wiadomo, pominęła [...] ten fakt całkowicie jako rzecz małej wagi i czysto osobistą [...]. Cieszyć się ani smucić stąd nie ma czego.” 50 również znajdują sceptyków. Własność i małżeństwo są to bardzo dawne i bardzo wypróbowane zwyczaje; lecz mimo to książę Galiera wyrzekł się swoich milionów51, a panny Reclus kościelnego, a nawet cywilnego małżeństwa. Czy to jednak ma znaczyć, że od dziś za lat sto już wszyscy ludzie wyrzekną się majątków i każda panna zgodzi się na nieślubne pożycie? Na to niech odpowie fakt wzięty z innej dziedziny. Od stworzenia świata ludzie chodzą tylko po ziemi, nie zaś latają, aczkolwiek niejeden ma do tego wielką ochotę. Wszelako przed stoma laty kilku śmiałków puściło się w obłoki balonem. Ogół zdziwił się. Pewna cząstka widzów nazwała ich bezbożnikami, wariatami i zuchwalcami. Inna zaś – witała w nich bohaterów, którzy światu wskazują nowe drogi. Cóż się jednak stało? Pierwsi śmiałkowie wrócili zza obłoków zdrowo i cało. Ogół jak chodził, tak i chodzi po ziemi, bo mu z tym wygodniej i taniej. Przez ciąg zaś całego wieku ledwie kilka tysięcy osób jeździło balonami. Piorun nie spalił żadnego za bezbożność, wielu zabawiło się bardzo przyjemnie, ale też i wielu skręciło karki... My zaś, dzisiejsi, już ani wyklinamy, ani uwielbiamy tych, którzy latają balonami, tylko mówimy sobie: – Z tym wszystkim bezpieczniej jest – chodzić po ziemi... Życzę rodzinie Reclus, ażeby próba uroczystego pożycia „na wiarę” udała się im tak, jak pierwsza podróż balonem. Ani podziwiać ich, ani wyklinać, ani nawet mięszać się do ich domowego szczęścia nie mam zamiaru. Surowość naszych konserwatystów i uciechę postępowców uważam za niewczesne i przypuszczam, że od dziś za lat sto następcy nasi będą mówili: – A jednak taniej i bezpieczniej jest – chodzić po ziemi. Oto wszystko, co z „obserwacyjnego” stanowiska można powiedzieć o małżeństwie Reclus52. 51 „Szlachetny dziwak. Dziennik «D. Mont. Bl.» opowiada, co następuje: «Przed kilkoma miesiącami obiegła w dziennikach wieść, jakoby owdowiała księżna Galliera oddała Ojcu św. w dożywocie dwoje wielkich dóbr we Włoszech. Nie wszystkim może znane są dzieje niezmiernych bogactw księżnej Galliera. Zmarły książę posiadał majątek ceniony na 300 milionów lirów, a jednego tylko miał syna, który już młodzieńcem gardząc dostatkiem i blaskiem fortuny, usunął się z domu rodzicielskiego, ażeby się oddać pracy samodzielnej. W 20 roku życia, przebywając w okolicy Nicei, postarał się o miejsce nauczyciela ludowego i najsumienniej wypełniał ten obowiązek. Ojciec posyłał mu rocznie 3–400 000 lirów, a młody książę odsyłał te pieniądze do Paryża, gdzie jako ofiara bezimiennego dawcy rozdzielane były pomiędzy ubogich. Książęcy nauczyciel ludowy przez wiele lat wiódł życie ubożuchne, nie wydając na swoje utrzymanie więcej, jak swoją małą pensyjkę i niestrudzenie pracując nad wychowaniem dziatwy wiejskiej. Po trzech latach pracy otrzymał od francuskiego ministerstwa oświaty nominację na «oficera akademii», nie przyjął jednak tej godności, uprzejmie podziękowawszy za nią. Przed kilku laty umarł ojciec tego osobliwszego w dzisiejszych czasach dziwaka i olbrzymi majątek jego spadł na syna. Młody książę jednak udał się natychmiast do Paryża i sporządził testament, którym uniwersalną spadkobierczynią swoją ustanowił swoją matkę oraz drugi akt, którym już za życia nadał matce prawo zawiadywania i rozporządzania do woli majątkiem Gallierów. Po dopełnieniu tej formalności powrócił znowu do cichej wioski w nicejskiem i dalej uczy małych sabaudczyków abecadła... Księżna Galliera, bez wątpienia jedna z najbogatszych dziś wdów na ziemi, niedawno założyła swoim kosztem wielki szpital i dom przytułku w Genui.” („Kurier Warszawski” 1882, nr 226, Ze świata.) 52 „Przegląd Katolicki” ostro zaatakował stanowisko Prusa w sprawie małżeństwa panien Reclus w numerze 46, art. Małżeństwo komunistowskie (zob. Kalendarz życia i twórczości, s. 290). Z innego stanowiska skrytykował artykuł Prusa „Przegląd Tygodniowy” we wspomnianym już numerze 46. Chodzi o wytknięcie Prusowi jako redaktorowi „Nowin” kompromisowości w sprawach społecznych. „Przegląd” twierdzi, że nie można dziwić się oburzeniu zachowawców, którzy „małżeństwo uważają za sakrament”, nie można też dziwić się i E. Reclusowi, dla którego podstawą była świadomość, że nie przepisy Kościoła czy prawa są normą postępowania, lecz sumienie. „Ale dziwić się można «Nowinom», iż wierne swemu [...] stanowisku utylitarnego pisma wtrącają się w tę 51 sprawę i niby to głosem chłopskiego rozumu uspakajają rozsierdzonych zachowawców i radujących się [!] postępowców. Nie ma się co troszczyć... ludzie od tysiąców lat żenili się i żenią oraz żenić będą, chociaż część ich żyje w małżeństwie cywilnym lub na wiarę, tak jak wobec jazdy balonem wszyscy dla «taniości i wygody» chodzimy po ziemi. Prus powinien był jeszcze dodać dla pełności swych przekonań, chodzimy środkiem... tak, środkiem, bo tylko wtenczas jest to kompletny utylitaryzm... notabene nasz własny, a nie angielskich filozofów, jako społeczna teoria. Szkoda tylko, że żaden naród i żadne społeczeństwo podobnie «naszymi» zasadami nie żyją.” 52 „JACUŚ” KOMEDIA W 4 AKTACH EDWARDA LUBOWSKIEGO53 Widz, który w teatrze śledził przez kilka godzin skombinowane czynności kilkunastu osób, ma prawo zapytać: jaki jest ostateczny rezultat akcji, czyli: jakie z niej wypływa twierdzenie życiowe? W komedii Jacuś takim twierdzeniem życiowym jest to, że natura zdrowa nie zepsuje się nawet w chorobliwym otoczeniu; owszem, przy pewnych warunkach może się wśród niego nawet rozwinąć. Zdrową naturą jest w sztuce Lubowskiego – Jacuś, synowiec bogatego wieśniaka, od dziecka wychowany na wsi, z usposobień podobny do tabunowego konia, którego po raz pierwszy zaprzęgają do wozu. Tym wozem jest życie wśród ludzi, a w szczególności – życie miejskie. Jacuś na wsi gospodarował może i nieźle, ale z pewnością dobrze jadł i spał, doskonale jeździł konno i polował. Znalazłszy się po raz pierwszy w salonie, stanął jak kołek i od razu zjednał sobie opinią idioty. Cisnął go frak, nudziła deklamacja, doprowadził do zachwytu portret Napoleona, a kolacyjka z kokotkami zaciekawiała go w wysokim stopniu. Swoją drogą Jacuś był zdrów, dzielny, uczciwy do szpiku i bynajmniej niegłupi. Nie umiał wprawdzie obracać się w nowym otoczeniu, ale nic też sobie z niego nie robił – niekiedy spostrzegał, że z niego drwią – ucywilizował się dość prędko, równie prędko poznał, że chcą go „naciągnąć” – za naukę życia niewiele zapłacił i – nie zmarnował się na miejskim bruku. Widać, że nie był on wcale „paniczem”, ale zwyczajnym „chamem”, który zewnątrz ma powłokę naiwności i prostactwa, wewnątrz duszę ze stali. Jacuś był wciąż „chamem”. Czy wówczas, gdy ostro patrzył na tych, którzy mu dym w nos puszczali, czy gdy zdejmował frak w salonie, czy gdy wrzasnął na widok portretu Napoleona Wielkiego, czy się spił, czy fałszywie śpiewał, czy wyrzucał za drzwi swoich przyjaciół i balujące „damy”, czy gdy zapłakał na wiadomość o śmierci stryja, czy w tańcu, czy w pojedynku, czy nareszcie gdy zadrwił ze wszystkich i pomimo tylu pięknych kobiet ożenił się ze swoją Wandzią, zawsze to był cham, koń tabunowy, którego można wprawdzie zaprząc, ale nigdy nie wiedząc, czy nie potarga zaprzęgów. Toteż podejrzewam, że ów milionowy stryj Jacusia był tylko dorobkiewiczem, a swoją genealogią liczył od samego siebie. Tak wygląda ta „natura zdrowa”. Jej chore otoczenie stanowią: baronowa Coschenille, która chce zrobić interes na córce, jej córka, która sposobi się do pracy – swoimi wdziękami, pan Melaniecki, który stręczy własną żonę, pan Poleski, rodzaj faktora, pan Morowicz, który jest gatunkiem berejtera, tresującego wieśniaków w miejskim życiu i pan Ochsen obieżyświat, pijak i awanturnik, duchowy potomek średniowiecznych kondotierów, którzy za dobrą pensją służyli każdemu bodajby do wypruwania żył z rodzaju ludzkiego. Jacuś z początku pierwszego aktu jest w salonie pani baronowej przedmiotem ogólnego pośmiewiska, lecz w końcu tegoż aktu, skutkiem śmierci stryja, zostaje milionerem i naturalnie celem zabiegów wszystkich tych osób, które nic nie robiąc, muszą żyć, a potrzebują dużo wydawać– biedaki!... W akcie drugim Jacuś już osiedlił się w mieście, a pan Morowicz, „profesor sztuki życia” – w jego mieszkaniu. Tu Jacuś nauczył się kaligraficznie pisać, a jeszcze uczy się: śpiewać, 53 Premiera Jacusia E. Lubowskiego, jednej z najlepszych komedii pozytywistycznych, odbyła się w Teatrze Rozmaitości 16 XII 1882 r. 53 fechtować, dysponować obiady i urządzać śniadania z kokotkami. Przychodzi pan Ochsen, z nim Weronika i Julcia, jest Morowicz i – zaczyna się hulanka, którą w najbardziej interesującej fazie przerywa przyjazd ze wsi pana Gabrylewicza i jego córki Wandzi, ukochanej Jacusia. Gabrylewicz jest to rozsądny szlachetka, a Wandzia rezolutna panienka, która lubi wprawdzie Jacusia, ale zostawszy kiedyś jego żoną, weźmie go pod pantofel. W akcie trzecim jest bal u baronowej. Baronowa potrzebuje na gwałt pieniędzy, więc musi prędko swatać córkę. A ponieważ szkocki lord Dundas nie zgłasza się po ten skarb już od pół roku, a hrabia Eugeniusz tylko uwielbia Martę, lecz żenić się z nią nie ma ochoty, więc – trzeba brać milionowego Jacusia. Baronowa wsiada na niego – oklep: każe mu, ażeby oświadczył się Marcie, co też Jacuś robi, a nawet strzela się z powodu Marty z Ochsenem. Nagła skwapliwość Jacusia do żeniaczki z Martą pochodzi stąd, że pokłócił się z Wandzią. W pewnej menażerii widziałem w jednej klatce: wilka, niedźwiedzia, psa i barana, który temu tylko zawdzięczał życie, że wilkowi przeszkadzał go zjeść niedźwiedź, a niedźwiedziowi wilk. Coś podobnego trafiło się z Jacusiem. Nie zjadła go baronowa z córką i swatem, panem Poleskim, bo – pan Morowicz, profesor sztuki życia, mógł utrzymywać się tylko przy kawalerach, więc nie godził się na ożenienie Jacusia, a pan Melaniecki chciał Jacusiowi nastręczyć swoją żonę, poczciwiec!... A więc dwaj panowie rozpuścili plotkę, że Jacusiowi ktoś odbiera sukcesją i – pani baronowa – jak prędko mianowała go swoim zięciem, tak prędko dała mu dymisją. W akcie czwartym Jacuś jest uwolniony z posady narzeczonego panny baronówny i zwraca się do swojej Wandzi wbrew wszelkim rachunkom Morowicza, który mimo to może cierpliwie czekać na zjawienie się nowego Jacusia, gdyż obecnemu, dysponując jego kasą, ukradł kilka tysięcy rubli. Baronowa z córką wyjeżdża za granicę, stary Gabrylewicz błogosławi Jacusia i Wandzię i sztuka się kończy. W komedii tej figury są wyraźnie narysowane. Baronowa, która puszcza na licytację córkę – i jej córka, która sercem należy już to do lorda Dundasa, już to do hrabiego Eugeniusza, językiem do Francji, a ciałem do tego – kto da więcej, są postaciami typowymi. Typem, lubo mniej wyraźnym, jest Wandzia. Typem u nas, za jakie lat dwadzieścia będzie Jacuś, bogaty cham w salonie. Typami są zapewne Ochsen i Morowicz, w miastach większych niż Warszawa, a może już i u nas Gabrylewicz jest – taki sobie; Melaniecki jest jednostką, hrabia Eugeniusz – nie dość wyraźny. Berek sadownik jest znowu typem – fryzjer typem, a nauczyciel śpiewu – tylko jednostką, zresztą nie wiem. Ruchu na scenie jest bardzo dużo, może nawet za dużo. Ludzie grają w karty, tańczą, śpiewają, intrygują, kłócą się, kochają się, a nawet – fryzują. Najjaskrawszym punktem komedii jest aria Ochsena w drugim akcie. Ten pijany birbant śpiewający odę na cześć szampana w towarzystwie nierządnic jest wspaniały. Drugi co do siły punkt akcji przypada na akt pierwszy, kiedy to Jacuś wybucha płaczem na wiadomość o śmierci stryja. Dalej idzie awantura Jacusia z Ochsenem w trzecim akcie, a potem znowu w pierwszym akcie okrzyk Jacusia przed obrazem Napoleona. Trudno przypuścić, ażeby dziadek tego chłopca nie służył w legionach. Także rozmowa sadownika Berka z Jacusiem jest wyborna. Za to hrabia Eugeniusz wydaje się jakby posztukowany, a Morowicz całkiem niepotrzebnie zrobiony złodziejem. Morowicz jest to „profesor sztuki życia”; on za lekcje bierze drogo, ale bardzo może przywiązać się do swego ucznia, kraść nie powinien. Autor wyrządził mu po prostu krzywdę. W sztuce fryzowanie Jacusia jest mniej potrzebne, lekcja śpiewu wtrącona i „przefajnowana”. Za to salon baronowej jest – takim, ale to takim salonem, że... brakuje w nim tylko... komisarza policji, który by przyszedł zabrać kilka tych „dam” i „panów” do cyrkułu. 54 Komedia jako całość jest strasznie pesymistycznym obrazem życia, w którym biorą udział figury realne. Według komedii w życiu uczciwi są nieliczni i rozproszeni, a hultaje liczni i zorganizowani, w życiu zaś dzieje się na odwrót. Komedia jest bardzo ruchliwa i wesoła. Do uczuć przemawia zaledwie parę razy, i to dość słabo, ale niezawodnie jest poważnym materiałem do namysłu. Prawie każda osoba zaciekawia, prawie o każdej chciałoby się dowiedzieć, co z nią kiedyś będzie. Historia rozwoju Jacusia jest wyborna. Obserwacje autora są tak obfite, a charaktery tak bogate, że naprawdę żaden z nich nie został dostatecznie. wyczerpany. Z tych samych osób można by zrobić kilkanaście komedii. Wszystko, co powiedziałem, są to zdania profana, który wcale nie ma pretensji do biegłego sądzenia dzieł sztuki. Jeszcze bardziej waham się w ocenianiu gry artystów. Zdaje mi się tylko, że wszyscy grali zupełnie przyzwoicie, że pan Wolski (Jacuś) jest niezwykłych zdolności artystą, pan Rapacki (Ochsen) także, panna Czaki (Wandzia) jest miła panienka i pani Ludowa (baronowa) dobrze przedstawiła swoją rolę. Także pan Jaśkiewicz (Berek) pięknie grał Żydka. Teatr był pełen, publiczność bardzo dobrze przyjmowała sztukę, artystów i autora. Przy wyjściu starzy krytycy mówili, że przedstawienie udało się. 55 DWA OKRZYKI – DWA OBOZY Najpospolitszy zarzut, jaki spotyka pismo nasze, jest ten, że „«Nowiny» nie chcą mieć wyraźnej barwy”, czyli że nie chcą brać ślubu ani z partią tak zwaną konserwatywną, ani z tak zwaną postępową. Naszą niechęć do wiązania się z tym lub owym dziennikarskim obozem tłumaczą sobie rozmaicie. Jedni mówią, że – my sami nie wiemy, czego chcemy; drudzy – że, nie mając odwagi narazić się jednej partii, chcemy sobie zaskarbić łaskę u obu; inni wreszcie sądzą, że w braku własnego zdania chcemy posługiwać się kolejno opiniami już to konserwatystów, już to postępowców i raczyć swoich czytelników eklektycznym bigosem. W odpowiedzi na to pisywaliśmy sążniste artykuły, starając się oświetlić nasze stanowisko z różnych punktów. Tłomaczyliśmy, że z góry wyrzekamy się wszelkich doktryn, że oprzemy się przede wszystkim na faktach, że żadnej partii w narodzie nie odmawiamy prawa bytu, że nie przywiązujemy wagi do pustych wyrazów, nawet tak hałaśliwie brzmiących, jak ,,postęp”, „konserwatyzm”, „demokracja”, „arystokracja” i im podobne54. Nic nie pomogło. Kto raz powiedział sobie, że nie rozumie, na czym polega stanowisko narodowe, a w nim kierunek rachujący się – z siłą i użytecznością, ten wciąż twierdzi, że pismo musi być albo konserwatywne, albo postępowe, albo arystokratyczne, albo demokratyczne! Dla niego wszystko, co istnieje poza obrębem tych nieszczęsnych wyrazów, jest – „bezbarwnością”; żaden zaś ludzki język nie przekona go, że same te wyrazy są pustymi dźwiękami, osobliwie – w naszych społecznych stosunkach. Na szczęście mamy dziś pod ręką dwa wyznania wiary dwu ludzi należących do dwu obozów. Jednym z tych ludzi jest Wacław Szymanowski, drugim Poseł Prawdy. Każdy z nich posiada „wyraźną barwę”: pierwszy jako tak zwany Konserwatysta, drugi – jako tak zwany postępowiec. Ale nie koniec na tym: obaj oni bowiem są znakomitościami w swoich partiach i poważnymi siłami w społeczeństwie. Szymanowski stanowi jedną z najsilniejszych podpór tutejszego konserwatyzmu, a Poseł Prawdy jest ojcem swego obozu, jego wodzem i ewangelią. Po tym wyjaśnieniu zobaczmy, w jaki sposób ci dwaj „wyraźni” i wcale nietuzinkowi ludzie witają nowy rok, jakie rozkazy dzienne piszą do swoich armii. Oto co mówi Szymanowski w wierszu pt. Wiek żelazny („Kurier Warszawski”, nr 1): „Dziś wiek żelazny... Twardą powłoką krzepić się musi ludzkość wytrwała; przez kraje ziemskie wstęgą szeroką żelazna kolej świat opasała. Na zgubę ludzką metal zawzięty twarde, zabójcze kuje pociski, morze – żelazne prują okręty i ludzkość prują żelazne zyski. Gmachy w żelazne belki się stroją, skała pod świdrem żelaznym trzaska, serca się kryją żelazną zbroją i twarze skrywa żelazna maska.” „Kiedyż obroża się ta rozluźni? Kiedyż martwota ta się rozbudzi? Kiedyż przestaniem kuć dusze w kuźni i żądzą walki pancerzyć ludzi? Nad metalową skurczony głębią człek – leje działa lub ryje minę... Dajcie nam światła – choć przez szczelinę, niech świat stęskniony zobaczy niebo!” Gdyby owa „żelazna gleba” miała głos, zapewne odpowiedziałaby Szymanowskiemu: „Przyjdź i weź!” Ale on, a raczej jego obóz, nigdzie nie pójdzie i nic nie weźmie. Bo jakkolwiek czują, że im jest źle, choć rozumieją przyczyny złego, jednakże do walki z owym złem, do walki 54 O artykułach Prusa po objęciu przez niego redakcji „Nowin” zob. Kalendarz życia i twórczości, s. 254–300. 56 powolnej, spokojnej poprzestającej na nieskończenie małych tryumfach już nie mają sił, a choćby mieli siły, nie mają metody. Oni tylko umieją protestować i upominać się: „Dajcie nam światła choć przez szczelinę, niech świat stęskniony zobaczy niebo!” A w imię czego to wołacie o ,,światło” i „niebo”?... – W imię praw!... Jakich praw?... Jeżeli posiadacie takie tylko argumenta, to od razu nadstawcie karki. W „żelaznym wieku” nie ma żadnych praw, a raczej są wszystkie, ale zdeptane. Musicie się ,,skurczyć nad metalową glebą” i wykuć sobie z niej nowe prawa; na to zaś potrzebna jest albo duża siła natychmiast, albo mała siła i długi czas. W każdym razie siła, tylko siła. Obóz jednak konserwatywny nie wierzy w „siłę”, lecz w „prawo” i – w tym tkwi jego kapitalna pomyłka. Nad fabryką, w której „kują się dusze”, stoi przecie wyraźny napis: vae victis!... Wódz postępowców, Poseł Prawdy, już sobie ten napis przeczytał. Ale ponieważ zatopił się tylko w odczytywaniu i w dialektyce, a do życiowej kuźni nie zaglądał, więc tak wita rok nowy: „Noc i wieczna noc. W dali błyszczy mdławo nadzieja wszechwiedzy, ale zdaje się, jak gdyby ona była błędnym ognikiem, a mozolny pochód ludzki wcale nas do niej nie zbliżał. Idziemy zmęczeni, poranieni o twardą drogę, a końca jej nie widać. Szczęśliwi ci tylko, którzy zrzekają się postępu, siadają przy niezmierzonym gościńcu i zrywają sobie kwiaty nad jego brzegami. Najwytrwalsi wloką się i cierpią. Witają świat płaczem i żegnają go zawodem. Muszą oni dźwigać nie tylko siebie, ale nadto ciągnąć leniwych, którzy w pochodzie ustają. I to ma być zadowolenie z życia? Ale to jest jego chwała. Człowieka istotnie przeklęła natura. Wszczepiła mu pragnienie Wszechwiedzy, a uchyla przed nim tylko skrawki tajemnic.” Oto jest powinszowanie noworoczne – ze strony postępu, a zarazem wyjaśnienie jego bezsilnej rozpaczy. Oni wciąż idą naprzód, choć społeczeństwo „poranione o twardą drogę siada przy gościńcu”, wprawdzie nie po to, ażeby „zrywać kwiaty”, ale po to, ażeby – odpocząć. Oni wciąż idą naprzód, bo oni nie szukają żyjących ludzi, lecz – „wszechwiedzy”. Ponieważ zaś do tych ludzi przykuła ich konieczność, więc – „muszą dźwigać nie tylko siebie, ale nadto ciągnąć leniwych”, a właściwie strudzonych, oblanych krwawym potem walki. I dlatego w chwilach upadku sił nic już nie widzą, tylko „noc i wieczną noc!” A teraz – wybierajcie między dwoma obozami: który wam się lepiej podoba?... Czy ten, co choć uznał istnienie „wieku żelaznego”, umie tylko upominać się; czy ten, który na końcu życiowej walki widzi tylko „noc i wieczną noc”? Czy ten obóz, który zadawalnia się choć „szczeliną światła”, ale i tej odrobiny nie chce sobie sam skrzesać, czy ten – który gardzi „skrawkami tajemnic”, gardzi „kwiatami przy gościńcu”, pragnie „wszechwiedzy” i – upada w połowie drogi? Dla tych między innymi powodów nie łączymy się ani z konserwatystami, ani z postępowcami. Wiemy, że jest „wiek żelazny”, ale ani go wyklinamy, ani wierzymy w siłę protestów lub wezwań: „Dajcie nam!” Rozumiemy, że ludzkości równie potrzebne są poezje, jak i „żelazne belki”, równie dobrze „światło”, jak i „armaty”. Zamiast więc upominać się albo rozpaczać, przede wszystkim pójdziemy ze społeczeństwem, nie wyrzekając na „twardość drogi” ani na to, że ona „rani”. Nie będziemy się uganiali za „wszechwiedzą”, ale będziemy dbać o to, ażeby posuwające się naprzód masy szły w porządku i nie rozbijały się o kamienie, które można ominąć. Gdy zmęczeni „siądą przy niezmierzonym gościńcu”, to i my się zatrzymamy razem z nimi; gdy zechcą „zrywać kwiaty”, wskażemy im najgęstsze kępy. Gdy przyjdzie czas nowego pochodu, nie powiemy: „idźcie!”, ale „idźmy!” Gdy wypadnie zwalczać trudności, odsłonimy każdą po kolei, przypominając, że „dzieckiem w kolebce, kto łeb urwał hydrze, młodzieńcem zdusił centaury, ten – z piekieł ofiary wydrze, do niebios sięgnie po laury...” Sam sięgnie własną ręką, nie pytając, czy mu kto raczy „dać światło choć przez szczelinę” albo „pokazać niebo”. Gdy właściwa pora nadejdzie, potrafimy zawołać: 57 „Hej, ramię do ramienia!... Silnymi łańcuchy opaszmy ziemskie kolisko... Zestrzelmy w jedno ognisko duchy i w jedno myśli ognisko!...” A gdy i to nastąpi, wówczas: „Dalej z posad, bryło świata!... Nowymi pchniemy cię tory!...”55 Ale – pchniemy pomaleńku i systematycznie, bo owa „bryła świata” jest ciężka i przy lada ochocie szarpać się z nią nie można. Kto robi inaczej, ten zmarnuje siły, ten przy pierwszym niepowodzeniu powie sobie, że „człowieka istotnie przeklęła natura”, a odpocząwszy, tyle tylko odzyska energii, ażeby zawołać: „Dajcie nam światła choć przez szczelinę, niech świat stęskniony zobaczy niebo...” Tymczasem w istocie rzeczy natura wcale nie przeklęła człowieka, a światła daje mu obfitość. Musi on tylko sam go poszukać, nie czekając, aż mu inni usłużą. 55 Cytaty z Ody do młodości A. Mickiewicza niezbyt dokładne. 58 Z DALEKA I Z BLISKA56 Jeżeli nie sprawiedliwość, to choćby przyzwoitość towarzyska jest obowiązkiem narodu, który chwali się swoim doświadczeniem i trudnymi warunkami bytu. Tymczasem pisma nasze, zapominając o tym, nie tylko dziwią się, że pan Pindter z „Norddeutscherki” jest oburzony na Polaków57, ale nadto jego i jego politycznych sprzymierzeńców nazywają podszczuwaczami, płatnymi ajentami i tak dalej. Nie mam pretensji do reflektowania opinii publicznej, a tym mniej do robienia ogółowi wymówek; pozwolę sobie jednak odsłonić tajemnicze dotychczas źródła niechęci dla nas pana Pindtera. Wiem, że opis tego wymownego faktu nie ukoi naszych szowinistów, owszem, mnie samemu zjedna nieprzyjaciół. Liczę jednak na to, że z czasem, gdy otrzeźwią się umysły, rodacy moi nauczą się choćby – jednej cnoty politycznej, mianowicie: nie przypierania ludzi do muru. Zapewne, można wywierać wpływy nawet na Niemcy i księcia Bismarcka. Lecz i w tym trzeba zachować miarę, o której niestety! zapomnieli nasi działacze. Czytelnicy pamiętają, że od kilku miesięcy tułała się po dziennikach głucha wieść o rozmowie pewnego polskiego magnata z księciem Bismarckiem58. Dzięki stosunkom naszej 56 Z daleka i z bliska – nie jest to tytuł pochodzący od Prusa, lecz stale używany w „Kraju” (nieraz Z bliska i z daleka) i pisany przez różnych korespondentów. 57 Pindter był redaktorem kanclerskiego pisma „Norddeutsche Allgemeine Zeitung”, znany ze swej nienawiści do Polaków. 58 Właściwie nie od kilku miesięcy, lecz od dwóch lat. W r. 1882, gdy stosunki pomiędzy Niemcami i Austrią z jednej strony a Rosją z drugiej były tak napięte, że groziła możliwość wojny, „Czas” krakowski podał 7 IX rozmowę, którą miał mieć Bismarck z jakimś przedstawicielem polskiego konserwatyzmu. Organ kanclerza „Norddeutsche Allgemeine Zeitung” wiadomości tej kategorycznie zaprzeczył, ale dopiero 14 IX (Ostatnie wiadomości, „Czas” 1882, nr 210). W Przeglądzie politycznym następnego dnia (nr 211) „Czas” pisał: ,,«Nordd. Alg. Ztg» nazywa artykuł «Czasu» wymysłem bezmyślnego felietonisty; jest to sąd fałszywy. Wymysłem jest forma rozmowy, ale treść nie świadczy bynajmniej o bezmyślności, a sam pomysł zwrócenia się z tym wykładem do kanclerza niemieckiego świadczy o śmiałej inicjatywie autora, który chyba tym zawinił, że się zawiódł i przecenił kanclerza.” „Czas” twierdzi, że jest jeszcze inna ewentualność, „to ta, że rozmowa rzeczywiście się odbyła i że jedynie niewczesna jej publikacja wywołała kategoryczne i surowe zaprzeczenie ze strony organu kanclerskiego”. „Czas” zapowiada też, że następnego dnia sprawę ostatecznie wyjaśni. Istotnie w numerze 212, w Korespondencji z Wiednia (widocznie stamtąd przyszła inspiracja drukowania wywiadu) czytamy: „Szorstkie i kategoryczne dementi «Nord. Alg. Ztg» wprawiło wszystkich w zdumienie i można powiedzieć, że w tutejszych politycznych i dyplomatycznych kołach pomimo zaprzeczeń nie przestają wierzyć w prawdziwość tej rozmowy. Nosi ona charakter autentyczności tak ze względu na formę jak i treść. Pewien znany dyplomata powiedział mi, że osoba, rozmawiająca z Bismarckiem, wydaje się być człowiekiem zbyt poważnym i mądrym, aby coś podobnego wymyślić lub nawet podać do druku, nie wiedząc, jak ta niedyskrecja zostanie przyjętą. Dzienniki francuskie podają dzisiaj całą rozmowę, wprawdzie bez komentarzy, ale to właśnie świadczy, że nie tylko tutaj (tj. w Wiedniu), lecz wszędzie rozmowa ta sprawiła wrażenie poważne i uważana jest za prawdziwą.” Po krótkim okresie rozgłosu na razie sprawa ucichła. Wznowił ją jednak w r. 1884 (gdy stosunki między Rosją i Niemcami uległy znów dużej poprawie) niejaki Moritz Busch (nadworny pamflecista Bismarcka i jego „słynny biograf i powiernik”) w pracy pt. Unser Reichskanzler (zob. Z politycznego świata, „Kraj” 1884, nr 10). Busch donosił o tym w formie zawoalowanej (pisał „w sposób wprawdzie tajemniczy i dwuznaczny, ale bądź co bądź wyznał, że słynna rozmowa Polaka z ks. Bismarckiem [...] może nie była, ale... mogła być” (zob. Widz, Z bliska i z daleka, tamże, nr 7). Mimo że i teraz organ kanclerski tej wiadomości zaprzeczył (w sposób jednak nie tak kategoryczny jak poprzednio), wywiązała się w związku z nią dyskusja w prasie niemieckiej, polskiej (zaboru pruskiego i austriackiego) oraz rosyjskiej. Wobec zbliżenia niemiecko-rosyjskiego prasa niemiecka wykorzystała to jako nową falę oskarżeń przeciw Polakom. W „Norddeutsche Allgemeine Zeitung” czytamy między innymi: „Zbliżenie się pomiędzy Niemcami a Rosją, które w ostatnim czasie w tak jawny sposób się zadokumentowało, nie podobało się tylko polskiemu stronnictwu powstańczemu, opierającemu się przeważnie na szlachcie i duchowieństwie.” Stronnictwo to „w ostatnich latach łudziło się nadziejami, do których 59 redakcji udało mi się otrzymać autentyczny tekst tych wynurzeń, które tu powtarzam, prosząc z góry czytelnika, ażeby nie robił żadnych domysłów, i zaręczając, że z żadnym polskim magnatem nie utrzymuję stosunków. Nawiasowo dodam, że przy konferencji prócz owego magnata i księcia Bismarcka nie było absolutnie nikogo. Czemu przypisać trzeba, że tekst rozmowy dotychczas został tajemnicą. – Właśnie – mówi książę – nakładałem fajkę... Za pozwoleniem. Właśnie książę Bismarck nakładał sobie fajkę, kiedy zameldowano mu pewnego polskiego magnata. Gość wszedł, kiwnął głową, rzucił czapkę na fortepian i usiadłszy, tak że aż kanapa skrzypnęła, począł ziewać. – Cóż u sąsiada dobrodzieja słychać? – pyta książę. urzeczywistnienia wojna Rosji z Niemcami i Austrią pierwszym była warunkiem.” („Kraj 1884, nr 14.) Podobnie wiedeńska „Neue freie Presse” w artykule Bańki mydlane: „Na teraz przyjaźń między Berlinem i Petersburgiem jest znowu jako wieża wysoka, na wzór tego, co przed dziesięciu laty było; niejedno piękne marzenie pryska tym sposobem na podobieństwo b a ń k i m y d l a n e j. Francuzi, którzy myśleli; o przymierzu rosyjskim, Polacy, którzy fantazjowali na temat odbudowania swojego państwa, zawiedli się gorzko.” („Kraj” 1884, nr 9.) Ponieważ organ kanclerski stale akcentował, że „stronnictwo powstańcze” opierało się głównie na szlachcie i duchowieństwie, konserwatywny „Czas” wystąpił przede wszystkim z repliką: „Organ ks. Bismarcka, powiada «Czas», przypisuje Polakom jakieś źle określone nadzieje, odnoszące się do niby zażegnanej wojny między trzema mocarstwami. Otóż faktem jest, że wobec pogłosek o oziębieniu stosunków między Rosją a Niemcami, rozsiewanych zaiste najpierwej nie przez organa polskie, lecz kanclerskie, w całym społeczeństwie polskim powstały nie nadzieje, lecz przede wszystkim obawa, aby Królestwo Polskie lub część jego nie została przyłączona do Prus. To jedno jest zgodne z prawdą. I dlatego właśnie Polacy nie pragnęli ani oczekiwali jak zbawienia podobnej wojny, lecz że ona musiałaby się toczyć na ich ziemi i że tak powiemy, na ich karku; liczyć się musieli z tą ewentualnością, zapowiadaną od kongresu berlińskiego [r. 1878, zob. Kroniki, t. III, s. 580–581] przez całą kanclerską kapelę. Ks. Bismarck, a za nim i jego organa popadają w gruby błąd, co się tyczy Polaków [...]. Ks. Bismarck mniema wciąż, że Polacy dziś jeszcze czekają zbawienia lub polepszenia losów od obcych i od konstelacji europejskich. Wtedy, kiedy rozczarowani najzupełniej, w tej mierze [ostatnio właśnie na wspomnianym kongresie berlińskim] liczą tylko na własną pracę spokojną, wytrwałą i legalną.” (Przegląd prasy, „Kraj” 1884, nr 15.) Prasa rosyjska też nie omieszkała włączyć się do dyskusji: „W najgorętszej chwili – pisały „Pietersburskije Wiedomosti” – naszych tak niedawnych nieporozumień z Niemcami, kiedy cała Europa z trwożliwym zaniepokojeniem oczekiwała starcia na rosyjsko-polskiej granicy dwóch najpotężniejszych mocarstw, polska partia [?] w Poznaniu i w Galicji czynnie przygotowywała swój plan. Pojmowała ona, że w razie podobnej wojny kanclerz niemiecki nie omieszka wyzyskać Polaków jako wciąż jeszcze żywą i znaczną siłę, że nie pominie dogodnego sprzymierzeńca. Według wniosku patriotów polskich taka przynęta musiała zawrócić głowę całej polskiej ludności i skłonić ją do czynnego pomagania armii pruskiej. Takie były marzenia porywające jeszcze niedawno umysły polskie zarówno w Prusach, jak i w Austrii, w związku z którymi powstała legenda o rozmowie Bismarcka z tajemniczym magnatem o interesach polskich. Z legendy tej, jak wiadomo, nic nie zostało.” („Kurier Warszawski” 1884, nr 99b.) Urzędówka zaś generał-gubernatorstwa warszawskiego nie omieszkała z tego powodu uzasadnić ucisku Polaków w zaborze rosyjskim: „«Dniewnik Warszawski», przytaczając w ostatnim numerze główne punkty świeżej polemiki pomiędzy prasą niemiecką i polską, respective zaś pomiędzy «Norddeutsche Allgemeine Zeitunga a «Czasem» krakowskim, wypowiada w konkluzjach uwagi następujące: «Odpowiedź dziennika krakowskiego jest silną, nie można jednak powiedzieć, by była dostatecznie jasną. Liczymy wyłącznie na samych siebie – woła „Czas”. – Bardzo pięknie. Lecz dla osiągnięcia jakiego celu? Czy cel ten polega. na tym, iżby – jak to nieraz wyznaje prasa polska zagraniczna – pozostać Polakami i utrzymać swoją narodowość, lub też na tym, iżby – jak również nieraz wyznaje taż prasa – odbudować Polskę «od morza do morza». «Warszawski Dniewnik» nie jest pewien, w którą stronę ciągną Polacy. Wobec tego «każdy człowiek rozumny w Rosji pojmuje teraz, iż wobec takiego nastroju społeczeństwa polskiego, jaki przypisuje mu prasa polska zagraniczna i jaki jest jej dziełem, rząd nasz nie może pozwolić w kraju tutejszym ani na instytucje ziemskie, ani na samorząd miejski, ani na wpływ społeczeństwa na szkołę, ani nawet na sądy przysięgłych»” („Kurier Warszawski” 1884, nr 105a.) Prus, przedstawiając mniemaną rozmowę Bismarcka w stylu jaskrawej, a nawet brutalnej karykatury, chciał chyba podkreślić absurdalność całej tej sprawy. 60 – Nudy! – Prawda, że nudy – mówi książę. – Gazety coraz droższe, a puste jak kasa Spółki Jedwabniczej59. Jeszcze parę takich miesięcy, a wierni nasi poddani zaczną interesować się sprawami wewnętrznymi. – Podam na to księciu lekarstwo. – Z Boga-ś się począł! – woła książę – bo już nam wszystkim zabrakło konceptu. No, gadaj sąsiad dobrodziej – dodał i uderzył magnata ręką w kolano. – Co za łydka! – rzekł z westchnieniem. – Uważasz, książę, a gdybyśmy na te ogórkowe czasy odbudowali Rzeczpospolitą w dawnych granicach. Hę? Książę zamyślił się. – Wiesz sąsiad dobrodziej – rzekł po chwili – to jest idea!... Potem, nachyliwszy się do telefonu, zawołał: – „Norddeutscherka”!... – Gotowe... – Czy jest Pindter? – Wyszedł do pana prezesa. – Jak przyjdzie, powiedz mu pan, żeby napisał parę komplementów Polakom. Książę znowu pomyślał i zwracając się do magnata, spytał: – Ale, ale, zapomniałem najważniejszej rzeczy: kto to ma zrobić? – Wy. Książę pokręcił głową. – A kosztorys masz sąsiad dobrodziej? – Bardzo prosty. Niemcy stracą ze trzysta tysięcy żołnierzy...60 a trzy tysiące marek żołnierz. – Dziewięćset milionów marek – mruknął książę. – W gotówce i materiałach wydacie ze sześć miliardów. – Sześć i dziewięćset to z procentami wyniesie przeszło siedem miliardów. Gruby interes!... – mruczał książę. – A cóż mnie to obchodzi! – rzekł magnat – byle była od morza do morza... – Z Gdańskiem?... – pyta książę i podparł się na ręku. – To już ośm miliardów... Mógłbyś sąsiad dobrodziej co opuścić... – Ani myślę. – Kiedy, jak Boga kocham, nie możemy tyle wydać. Niemcy są ubogie... – prosi książę. – A cóż mnie to obchodzi. – Ha! – westchnął książę. – Ale co nam za to?... – Przyjmiemy was dobrze w Warszawie, jak przyjedziecie hołd składać. – Co? – spytał książę. – Może jeszcze na własny koszt?... – Rozumie się. Książę rzucił się na fotelu. – No, mój panie, przecież za tyle grzeczności moglibyście wystarać się o bilety wolnej jazdy. – Zapewne! przy dzisiejszych ograniczeniach. Teraz nawet nie każdy oficjalista dróg żelaznych dostaje darmo bilet61. 59 W r. 1855 założono w Warszawie Spółkę Jedwabniczą, która miała na celu wytworzenie w Polsce przemysłu jedwabniczego. Działalność tej spółki była bardzo nikła (trzykrotnie zawieszała ona swe czynności) i nie udało się jej wzbudzić zainteresowania w społeczeństwie dla tej gałęzi przemysłu. Przyczyny niepowodzeń tkwiły zarówno w braku większych kapitałów Spółki, jak i amatorskim społecznikostwie zarządu. W r. 1882 Spółka Jedwabnicza przestała istnieć. 60 Oczywiście chodziłoby o straty w wojnie z Rosją. 61 „Wydawania biletów wolnej jazdy dla urzędników kolejowych i ich rodzin ulec ma wkrótce nowym 61 Książę już sapał. – A jakże będzie z hotelem? – Staniecie w brylowskim hotelu od ogrodu. Po pięć rubli numer62. – Ależ to zdzierstwo!... – Wasi landsmani niemało od nas wyciągnęli. Argumenta były niepokonane. Książę chodził po pokoju jak lew po klatce. – Bójcież się Boga – rzekł tonem perswazji – przynajmniej Gdańsk nam zostawcie. – Ani myślę. Nasze spółki rolnicze muszą mieć port. – Macie Odessę. – Kawał drogi. – Cóż ja u diabła zrobię z pancernikami? – krzyknął zdesperowany książę. – Chyba je na Pociejowie wasze Żydki kupią na szmelc. – Tym lepiej, pokochają Rzeczpospolitą w dawnych granicach. Książę ledwie mógł powstrzymać wybuch gniewu. – Nie – rzekł – ja tych warunków nie mogę przyjąć jako pruski minister. – Wielka rzecz! – odparł magnat. – To podaj się pan do dymisji z pruskich tytułów. – Tak?... A pensja? – A cóż mnie obchodzi pańska pensja? Przeciągnięta struna układów pękła. Książę wpadł w gniew. – Norddeutscherka!... – krzyknął do telefonu. – Gotowe. – Pindter jest? – Gra w szachy. – Powiedz mu pan, jak skończy, żeby nasobaczył Polakom. Pretensje tych ludzi nie mają granic! – Jak się księciu podoba! – rzekł na to magnat biorąc czapkę. – Wychodzisz pan? – spytał zirytowany książę. – Naturalnie. – Wiem, mówił książę ze zjadliwym uśmiechem, będziecie teraz intrygować w sejmie, podjudzać Windhorsta63, Austrię... Myślicie, że się was zlęknę?... cha!... cha!... ja też, dzięki Bogu – dodał zarozumiale – potrafię napisać artykuł i mam stosunki. Magnat machnął ręką. – Mołczanow!...64 – rzekł. – No, no!... – mówił książę. – Zobaczymy – odparł niedbale magnat i wyszedł, trzaskając drzwiami. Wstrzymuję się od komentarzy. Czytelnik niech sam osądzi, czy nasz rodak postępował taktownie65 i czy Prusy nie mają racji wstrzymywać wypłat duchowieństwu w Poznańskiem66 przepisom ograniczającym.” („Kurier Warszawski” 1884, nr 95a.) 62 Hotel Brühlowski mieścił się przy ul. Niecałej, nie był to hotel najwyższej kategorii, jak np. „Bristol” czy Europejski. 63 Konflikty między kanclerzem i przywódcą katolickiego centrum, Windhorstem, w r. 1884 „przybrały wymiary dawniej nie znane, Bismarck zaczął go oskarżać «o dążności wrogie państwu niemieckiemu” i o «popieranie intrygi polskiej». Tak pisał organ Pindtera.” (Br. Z., Przegląd polityczny, „Kurier Warszawski” 1884, nr 104.) 64 Mołczanow – to osławiony korespondent „Nowego Wriemieni”, „wojujący wszędzie, gdzie była nadzieja wytropienia polskiej intrygi”. Prus sugeruje, że był on w kontakcie z Bismarckiem, gdyż nie tylko szkalował Polskę, ale w swych korespondencjach oczerniał także Francję i napadał na W. Hugo. 65 Przytaczamy teraz w skrócie przebieg rozmowy polskiego dyplomaty z Bismarckiem, aby czytelnik mógł zorientować się w charakterze zdumiewających zmian, które przeprowadził Prus. „Czas” wywiadu tego nie zaopatrzył żadnym tytułem. Czytamy w nim: „Podajemy udzielone nam następujące wielce zajmujące pismo: W lipcu r. 188... otrzymałem następujące pismo w języku francuskim: «Szanowny Panie! Informacje, jakie mnie doszły, ugruntowały mnie w przekonaniu, że jesteś Pan wyznawcą zasad konserwatywnych i 62 monarchicznych, a przy tym patriotą gorącym, a jednak liczącym się ze stanem rzeczy [wiedeńska „Press” pisała o nim: „Pewien znakomity polityk polski, należący do stronnictwa konserwatywno-monarchicznego”]. Bardzo pożądanym by mi było, gdybyś pan chciał mnie w Warcynie odwiedzić, gdzie poufnie o wielu sprawach Pana interesujących pomówić bym chciał. Łączę wyrazy wysokiego poważania etc. etc. K. Bismarck» Po przyjęciu uprzejmym i prostym miałem z bardzo zawsze zatrudnionym kanclerzem rozmowę, którą tu z pamięci spisuję. K s. B i s m a r c k Dziękuję Panu, żeś na moje pierwsze wezwanie przybył. Wobec innych ewentualności, których bliżej oznaczać nie ma powodu, rad bym poznać opinie i usposobienia poważnych i umiarkowanych Polaków [...]. Rozmowa nasza jest zupełnie poufna, słowa moje nie wiążą kanclerza. Szukam informacji jako człowiek zajmujący się polityką, mogący wywrzeć zdaniem swoim pewien wpływ na wypadki europejskie [...]. J a Przyjmuję zupełnie charakter, jaki książę nadajesz naszej rozmowie. Dodaję więc z mojej strony, że moje słowa nikogo nie wiążą [...], że wyrażam jedynie moje zdanie. K s. B i s m a r c k Przyjmuję to oświadczenie do wiadomości i znajduję je zupełnie słusznym. Żeby dać Panu z góry dowód mej otwartości, powiem, że dziś jeszcze nie wiem, czy kwestia polska w ogóle istnieje? J a Po tym zapytaniu obawiam się, że nasza rozmowa do niczego nie doprowadzi, bo ja jestem tego głębokiego przekonania, że nie tylko sprawa polska egzystuje, ale nigdy egzystować nie przestała i egzystować nie przestanie. Wątpliwość, którą książę wyraziłeś co do kwestii polskiej, mogłaby być stanowczo usuniętą odpowiedzią na pytanie, czy jest kwestia rosyjska? [...] Czy Niemcy czują trudności bezpośredniego z nią sąsiedztwa i obawiają się niebezpieczeństwa ze strony dawnego i serdecznego sprzymierzeńca i przyjaciela? K s. B i s m a r c k Przypuśćmy więc z jednej strony, że kwestia polska egzystuje, a z drugiej, że są pewne uciążliwości i trudności wynikające z sąsiedztwa z Rosją, że wreszcie są stosunki do zmienienia i uporządkowania, które nawet zmuszą nas prędzej czy później do czynnego z naszej strony działania – ale nawet w tym przypuszczeniu jakiż bezpośredni i konieczny związek upatrujesz pan między sprawą polską a naszym działaniem (przypominam, że to jest przypuszczenie) przeciw Rosji? J a Związek jasny i oczywisty, wynikający z tego przekonania, że d o p ó k i s i ę n i c p r z e z P o l s k ę n i e z r o b i, d o p ó t y s i ę n i c p r z e c i w R o s j i n i e z r o b i. K s. B i s m a r c k Może pan masz słuszność, ale trudność w rozmowie o tym przedmiocie z pańskimi współobywatelami jest w tym, że na pierwsze słowo mówicie o Polsce z r. 1772 i o Polsce od morza do morza. Czyż nie prawda? Jakież jest pańskie zdanie? J a Prawda zupełna i inaczej być nie może. Ja wyznam otwarcie, że dzielę życzenie dowcipnego jednego naszego felietonisty, który mówi, że choć raz w życiu chciałby się wykąpać w polskim morzu. K s. B i s m a r c k Pojmujesz pan, że o takiej kąpieli, a raczej o takim pływaniu po morzu, a może i po obłokach, między nami mowy być nie może. Wróćmy więc do rzeczywistości. J a Bardzo bym był szczęśliwy, gdybym mógł wiedzieć, co wasza ks. mość rzeczywistością nazywasz. Skoro się tego nie dowiem, traktować muszę przedmiot w teorii i w zasadzie. Otóż jeżeli zabrano komu wszystko, a jeden z tych, co zabierali, przychodzi do pokrzywdzonego i mówi: Po stuletnim doświadczeniu widzę, że czyn mój względem ciebie nie przyniósł tych korzyści, których się spodziewałem; że przybliżył i wzmocnił niewygodnego, a nawet groźnego sąsiada, którego bym rad oddalić – chciałbym coś dla ciebie w moim własnym zrobić interesie; odpowiedź nie może być inna, jak tylko: «Oddaj, coś wziął?» K s. B i s m a r c k Czy to jest ostatnie słowo pańskie w tej kwestii? J a Oczywiście, że nie! Co innego jest pytać Polaka, czego żąda, a co innego jest pytać, jakie warunki uważałby za możebne dla przyszłej jakiejś egzystencji. K s. B i s m a r c k Czyżbyś Pan mógł określić bliżej warunki, o których mówisz?” Rozmówca w dłuższych wywodach stwierdza, że żadne zmiany terytorialne między Niemcami i Rosją nie 63 wobec preliminowanych ośmiu miliardów z corocznymi podróżami na własny koszt do Warszawy. Trudno się też dziwić, że wobec szalonej posuchy na wiadomości patriotyczne i dbające o czytelników dzienniki67 starają się jak najszerzej obrabiać kwestię polskich intryg i pretensji. Redakcje przecie nie mogą rozsyłać czystej bibuły dlatego tylko, że nie ma wojny i że w Europie Schenk albo Trauppman68 zjawia się raz na kilka lat. mogą się odbyć bez wojny. Przyznaje Bismarckowi rację, że Niemcy są tak silne, iż wojnę mogą wygrać, ale „nie zawojujecie całej Rosji ani jej nie rozbierzecie: zaszedłszy więc tak daleko, jak zechcecie, staniecie wy pod bronią z jednej strony, Rosjanie pod bronią z drugiej strony, tak stać możecie pół wieku”. Jedynym wyjściem jest stworzenie państwa polskiego oddzielającego Niemcy od Rosji. Państwo to „musi być dość silne, żeby samo stało, a siłę tę można by jeszcze ustalić przez związek dynastyczny z silnym a przychylnym nam państwem”. (Pewnie to aluzja do tego, że któryś z książąt niemieckich czy austriackich zostałby królem polskim.) „Organizując Polskę, która w razie potrzeby oprze się na was, tworzycie coś stałego i usuwacie bezpośrednie ciążenie Rosji na środkową Europę.” Bismarck rozpytywał dalej rozmówcę o stosunek Polski do Rosji, a następnie o rolę stronnictw politycznych. „Co do mnie – mówił kanclerz – przebiegając waszą historię porozbiorową, widzę wiele poświęcenia i bohaterstwa, ale jeszcze więcej – przepraszam za. wyrażenie praktycznego polityka – szaleństw, że mogłyby one w wysokim stopniu zaniepokoić tych, którzy by o jakiejkolwiek zmianie stanu rzeczy dla was myśleć chcieli. Ostatnie szczególnie wypadki w Polsce w r. 1863 nasuwają pytanie, czy już rozsądni ludzie żadnego w waszym kraju nie mają wpływu.” J a [...] Panowie nie chcecie zrozumieć przyczyny słabości żywiołów zachowawczych u nas, a siły żywiołów ruchliwych i burzliwych. To leży w stanie naszego kraju. Żywioły zachowawcze nie mają nigdzie siły tylko tam, gdzie mogą się oprzeć na władzy. Żywioły burzliwe czerpią największą swoją siłę w tym, że się oblekają w szatę patriotyzmu, wywieszają sztandar Polski, a dodawszy doń sztandar demokratyczny, pociągają za sobą jednych, którzy się boją być posądzonymi o brak patriotyzmu, drugich, którzy się boją być oskarżonymi o arystokrację; reszta zwykle milczy i czeka – i tak się stało, że przy wszystkich porywach Polski porozbiorowej głos rozwagi, umiarkowania, głos po prostu najprostszego obrachowania nie mógł być nigdy wysłuchanym. Uczucie to patriotyzmu tak jest ogólne, że można by o wszystkich Polakach powiedzieć: Ils oroyent faire de la politique et ils font du patriotisme. K s. B i s m a r c k Jeżeli tak jest, macie teraz obowiązek w jakimkolwiek stanie rzeczy godzić rozum polityczny z patriotyzmem. Dziękuję panu, żeś mnie odwiedził, i dziękuję za otwartość zdania. – Do zobaczenia może w innych okolicznościach.” („Czas” 1882, nr 204 z 7 IX). Podpisu pod wywiadem brak. 66 Rząd pruski nosił się z zamiarem wstrzymania zagwarantowanych traktatami wypłat duchowieństwu archidiecezji gnieźnieńsko-poznańskiej; wypłaty te wynosiły rocznie około dwustu tysięcy marek. (Korespondencja, z Poznania, „Kraj” 1884, nr 15; zob. tamże w numerze 14 Sprawozdanie z obrad pruskiej izby poselskiej w sprawie interpelacji Koła Polskiego w dniu 31 marca 1884 r.). 67 Prus pewnie ma na myśli dzienniki galicyjskie. 68 Głośni mordercy kobiet. O Hugonie Schenku pisze Prus w Kronikach, t. VII, s. 101, 430–431; wzmianka o Traupmanie tamże, t. IV, s. 227. 64 WYSTAWA PROJEKTÓW NA POMNIK MICKIEWICZA Jak to, więc znowu będziesz rozprawiał o pomniku Mickiewicza?...69 Rozumie się. Na taki upał?... Właśnie, tylko na taki. Cóż może być naturalniejszego jak rozmowa o trzydziestu projektach przy temperaturze trzydziestu stopni ciepła? Aczkolwiek w sali Resursy Obywatelskiej jest daleko chłodniej aniżeli na placu Ujazdowskim, mimo to widzów bez porównania mniej. Dowód, że w tej chwili ludzie więcej interesują się wystawą przemysłową70 aniżeli rzeźbiarską. Nawet ściślej rzeczy biorąc znajdujemy w sali tylko jednego widza, ale za to trzech panów, którzy sprzedają bilety, i jednego, który je odbiera. Dwa dragany, cztery kapitany. Na postumentach obitych, jeżeli się nie mylę, zielonym suknem stoi w półkole dwadzieścia dwa modelów, białych albo ciemnych, różnej barwy. Przecięciowo mają one po łokciu wysokości, może odrobinę więcej. Na ścianie przeciwległej oknom wiszą projekta rysunkowe tudzież niezmiernie ważny zbiór fotografii już postawionych i „funkcjonujących” pomników europejskich, a właściwie niemieckich71. Mają one być bardzo sławne, ja ośmieliłbym się nazwać je przede wszystkim bardzo brzydkimi. Ale o tym cicho! ażeby się nie obraził ks. Bismarck. Pierwszy rzut oka na dwadzieścia dwa owych modeli robi wrażenie przyjemne. Każdy składa się z posągu, podstawy i figur dodatkowych; każda podstawa ma mniej więcej inny kształt; na każdej jest jakiś Mickiewicz, mniej więcej jest ten sam, i każdą otacza grupa figur rozmaicie odzianych i ustawionych. Oko z upodobaniem przebiega od równoległościanu do walca, od walca do sześcio- lub ośmiobocznej kolumny, od kształtów ciężkich i rozłożystych do wysmukłych. Niemniej podobają się postacie starców, dzieci i kobiet, szlachciców, wojowników, chłopów i geniuszów; koni, orłów i gryfów. Przypatrzywszy się lepiej, z przyjemnością poznajesz starych znajomych. Konrada i Wajdelotę, Grażynę i Zosię, Robaka, Gustawa i Ordona. Jeżeli zaś masz katalog i wyobraźnię, cieszysz się, żeś nareszcie zobaczył, jak wygląda w ludzkich kształtach: Poezja, Historia, Sława, Nieśmiertelność, Siła i Wdzięk, nie ujęte boginie, o których tym piękniej marzy się, im rzadziej się je spotyka w życiu codziennym. I znowu widzisz, jak kiedyś w snach młodości, poezją bez nieuctwa, siłę bez brutalstwa, sławę bez goryczy, historię bez zatabaczonego nosa, słowem – ideały, wprawdzie gipsowe, ale wystarczające na – tak okropny upał. Bardzo ładne modele, bardzo ładne! Szkoda tylko, że w każdym z nich osobno i we wszystkich razem, z bardzo nielicznymi wyjątkami, główny bohater, Mickiewicz, znika w ciżbie dodatków. Zdawałoby się rzeczą nieprawdopodobną, a przecież tak jest, że prawie w każdym modelu albo podstawa pożera Mickiewicza, albo on sam rozpływa się w mnóstwie otaczających go figur. Rad nierad musisz wyznać, że największy nasz poeta jest jednak znakomicie niższym od „kanelowanej” kolumny, mniej interesującym od wojaka w zbroi lub mundurze, mniej zadziwiającym od skrzydlatego geniusza, mniej pięknym od otaczających go kobiet, mniej szanownym od półnagiego barda, mniej poważnym od budowy „piramidalnie podzielonej na trzy kondygnacje w masach czworobocznych granitu”. 69 W sprawie konkursu na pomnik Mickiewicza w Krakowie Prus pisał w Kronice tygodniowej, „Kurier Warszawski” 1885, nr 53, i w Korespondencji z Warszawy, „Kraj” 1885, nr 12 (zob. Kroniki, t. VIII). Wystawa prac konkursowych odbyła się najpierw w Krakowie, a później przeniesiono ją do Warszawy do sali Resursy Obywatelskiej. Warszawskie pisma ilustrowane („Biesiada Literacka”, „Bluszcz”, „Kłosy”, „Tygodnik Ilustrowany”) podawały w r. 1885 reprodukcje projektów. 70 Wystawa rolniczo-przemysłowa otwarta 9 VI na placu Ujazdowskim. 71 Zbiór ten sporządził Konstanty Przeździecki. 65 Zarzut ten stosuje się do wszystkich modeli z wyjątkiem pana Dykasa72, w którego projekcie Mickiewicz występuje wyraźnie, nie znika dla widza. Równie jest wyraźną postać Mickiewicza w malowanym szkicu pana Czachórskiego, no i w ostatnim szkicu Matejki73. Po najogólniejszym rzucie oka możemy przejść do szczegółów. Każdy z wystawionych projektów rozpada się na trzy części: a) figurę Mickiewicza, b) podstawę czy kolumnę, c) figury dodatkowe. Jest to rzecz godna uwagi, że na dwadzieścia dwa modele do jednego tylko dołączono podobiznę głowy Mickiewicza wielkości naturalnej. Z czego wnosić można, iż artyści twarz poety zaliczają do szczegółów mniej ważnych, podczas gdy faktycznie jest ona jednym z najważniejszych. Istotnie, co może być wart choćby najpiękniejszy posąg bez pięknie pojętej fizjognomii głównego bohatera? Ciekawe też są postawy, jakie nadano Mickiewiczowi. Otóż na trzydzieści projektów Mickiewicz tylko trzy razy siedzi, a dwadzieścia siedem razy stoi. Prócz tego w siedmiu wypadkach trzyma pióro w ręku, w jednym wygląda jak mówca, w jednym jak rzymski imperator, raz jakby rzucał banknoty, raz jakby rozsypywał miedziaki, kilka razy jak deklamator, raz patrzy w dół zakłopotany, raz ma minę, jakby uczył się tańczyć, raz jest rozwalony na krześle, raz jakby pytał, „po co ja tu nieszczęśliwy wlazłem?...”, a raz jest zupełnym wariatem (w ostatnim szkicu Matejki). Ani jeden rzeźbiarz nie wpadł na myśl przedstawienia poety w postawie najprostszej i najcharakterystyczniejszej; gdy pisze siedząc na zwykłym krześle przy zwykłym stoliku. Drugą ważną częścią pomnika jest – podstawa, budowla, na której umieszcza się posąg bohatera. Jest ona tak ważną, że bardzo często sama pełni funkcję pomnika. Z tego powodu podstawę można traktować dwojako. Raz jako pomnik samodzielny, a wówczas musi ona odznaczać się ogromem; musi być albo kopcem, który przypomina góry, albo piramidą naśladującą skały, albo kolumną przypominającą olbrzymie pnie drzew. W drugim wypadku podstawa pomnika jest tylko zwykłym wzniesieniem, na którym staje człowiek mający pokazać się ludowi. Takim zaś wzniesieniem, jak wiemy z praktyki codziennej, może być byle co: mównica, stół, krzesło, kamień, nawet beczka. Kiedy na przykład mówca przemawia do tłumów na ulicy, nikt nie pyta, na czym stoi, byle stał mocno, o tyle wysoko, aby go widziano, i o tyle nisko, aby głos jego nie rozbijał się o stropy niebieskie. No i naturalnie, aby stał na takiej podstawie, na którą można dostać się bez pomocy balonu i zejść bez skręcenia karku. Najmniej zaś troszczymy się o zewnętrzne ozdoby improwizowanej mównicy, wiedząc z praktyki, że dziad kościelny, choćbyśmy go na złotej ambonie postawili, nie powie nigdy dobrego kazania. Otóż ze względu na ową podstawę w projektach na pomnik Mickiewicza spotykamy dziwne zjawisko. Samego bohatera artyści traktowali dosyć pobieżnie, główny zaś nacisk położyli na... podstawę! Z wyjątkiem Czachórskiego i Matejki (w szkicu ostatnim), u których Mickiewicz siedzi na zwyczajnym krześle, wszyscy inni wysilili się na zrobienie podstawy jak najniezwyklejszej i najozdobniejszej, zapominając, że ona do sławy poety nie dołoży ani jednego listka. Tu dopiero rozpoczyna się orgia pomysłów! Trzeba rozpatrzyć się w tym zbiorze podstaw, aby zrozumieć, jak trudną jest rzeczą natchnienie, czyli bogata imaginacja kierowana rozsądkiem. Trzeba to zobaczyć, aby uwierzyć, że z ładnych linii, ładnych powierzchni, ładnych brył i bryłek mogą powstać całości brzydkie, niesmaczne i nielogiczne. W katalogu, w specjalnych opisach, wreszcie w krytykach owe podstawy wyglądają nadzwyczaj uczenie i uroczyście. Oto próbki: „Na kwadratowej podstawie kolumna kanelowana.” 72 Tomasz Dykas otrzymał pierwszą nagrodę na konkursie (nie bez gwałtownych protestów społeczeństwa, zob. Kroniki, t. VIII, s. 268). 73 Matejko przedstawił na konkurs dwa projekty rysunkowe. 66 Albo: ,,Projekt piedestału sześcioboczny, pod nim cokół z trzema do niego podpierającymi konsolami.” Albo: „Cztery kolumny r e n a i s s a n c e– korynckie, ściśle z sobą spojone.” Albo: „Na obeliskowym piedestale w ściętych rogach zdobnych w festony i wieńce u szczytu posąg.” Albo: „Na podbudowie kwadratowej z płaskorzeźbami piedestał o czterech pilastrach spięty opaską.” Wszystko to jest bardzo poważne i obiecujące; na nieszczęście ja, człowiek niefachowy, nic nie rozumiem. Natomiast upatruję podobieństw między owymi podstawami i rzeczami, które znam, a wtedy widzę, że: Tyle razy wymienione podstawy przedstawiają uderzające analogie z nagrobkami, kominami, piecami, cukierniczkami, tytonierkami, tortami, mydłem, paczką świec stearynowych, wreszcie z lichtarzami. Nic tu nie pomogą wieńce, liry, festony, orły, gryfy, nawet napisy patriotyczne. Owszem, im więcej dodatków, ścian, kondygnacyj, a mniej prostoty, tym bardziej modele tracą charakter pomnika, a zbliżają się do wyrobów cukierniczych i galanteryjnych. Sześcian kamienny, nawet źle obrobiony i spękany, potężniejsze jako podstawa zrobiłby wrażenie od tych cacek skomplikowanych i przeładowanych ozdobami. Z całej masy owych podstaw wyróżniają się dwie: pana Czachórskiego prostotą i pana Celińskiego74 ogromem. Ta ostatnia wydała mi się gmachem wykutym z żelaza, ale na niej zamiast napisu „Mickiewiczowi!” powinien być napis: „Bessemerowi75 – wdzięczni fabrykanci stali”. Co gorsze, każda z owych podstaw, chociaż są uznane przez całą Europę, w naszym sceptycznym wieku wywołać musi pytanie: Jakim cudem wlazł na nią poeta? Chyba za pomocą windy! Zarzutu tego uniknął jeden jedyny Matejko w swoim ostatnim szkicu, na którym od ziemi do krzesła poety prowadzą – schody. Takie to proste, takie konieczne, takie rozsądne, a jednak żaden rzeźbiarz z profesji nie pomyślał o schodach. Obok posągu poety i podstawy wielką rolę w naszych projektach grają figury dodatkowe. W osiemnastu projektach są one alegoriami mającymi przedstawiać pojęcia abstrakcyjne, jak na przykład „Sława”, „Historia”, ,,Przeszłość” itd. W wielu z tych wypadków alegorie i pojęcia abstrakcyjne mieszają się z postaciami Mickiewiczowskich poematów, a tylko dwaj artyści: panowie Kryński i Weloński, poprzestali wyłącznie na takich postaciach, nie uciekając się do abstrakcji. W projektach pana Rudakowskiego i pana Czachórskiego nie ma figur dodatkowych. Na nieszczęście pan Rudakowski postawił Mickiewicza na wierzchołku poczwórnego słupa, co lubo praktykuje się w pomnikach (np. w naszym Zygmuncie), razi jednak poczucie prawdy. Straszna to rzecz stać wieki na słupie, bez możności zejścia, prawdopodobnie z ciągłym zawrotem głowy! Tak więc każdy projekt przedstawia pomnik otoczony pewną liczbą figur. Na co one? Ha! widać mają swoje cele. Najrealniejsze z nich przypominają utwory Mickiewicza, wszystkie pragnęłyby upiększyć pomnik. Gdzie przedmiot główny nie posiada wydatnych zalet artystycznych, a takim jest i musi być posąg spokojnego poety, tam dla zrobienia efektu trzeba uciekać się do przystawek i 74 Projekt Sławomira Celińskiego z Warszawy otrzymał drugą nagrodę na konkursie. 75 Sir Henry Bessemer wywołał przewrót w hutnictwie dzięki wynalazkowi otrzymywania stali z surówki. 67 dodatków. Lecz piękno w rzeźbie ulega bardzo krępującym warunkom. Najpierwszym jest ten, aby całą rzeźbę można było ogarnąć spojrzeniem, aby było tylko kilka figur i wszystkie na froncie. Grupa, którą trzeba obchodzić wokoło dla zobaczenia całości, w której na każdym kroku wyłazi z kąta nowa postać, taka grupa jest wadliwą. Otóż, z tego sądzony punktu, najlepszym jest projekt pana Dykasa. Widzisz w nim od razu i Mickiewicza, i figury dodatkowe. Nadto całość jest bardzo ładna. Między wielkością podstawy i figur istnieje szczęśliwa równowaga, stosunek wysokości do szerokości jest doskonały, figury kobiece są pełne wdzięku, dzieci czerpiące ze zdroju stanowią prześliczny kontrast w stosunku do reszty. Słowem, jest to rzecz tak przyjemna, prosta, harmonijna i proporcjonalna, że sąd miał rację przyznać jej pierwsze miejsce. Obok tego jednak projekt ma dwie wady. Zanadto przypomina pomnik wykonany przez prof. Zumbuscha76 podobno dla Beethovena i – jako projekt – mógłby służyć wszystkim artystom i uczonym całego świata, Mickiewiczowi i Goethemu, Mozartowi i Moniuszce, nawet Kopernikowi i Newtonowi. Ale jako dzieło rzeźby jest bardzo ładny. W innych projektach, ozdobionych dodatkowymi figurami, panuje przede wszystkim chaos. Żaden zaś, ale to żaden, nie wyłączając pana Dykasa, nie tworzy organicznej całości. Spojrzyjcie na zegarek, na lokomotywę, zresztą na taczki. Te, tylko rzemieślnicze wyroby, są bardzo złożone; mają mnóstwo ścian, belek, kół, śrub, gwoździ, ale żadna ich część nie jest zbyteczną, każda ma jakąś ważną rolę, żadnej nie można pominąć. A spojrzyjcie na machinę ludzką, na jej głowę, tułów, kończyny; przypomnijcie sobie mózg, płuca, serce, potem oczy, uszy, usta i tak dalej, i tak dalej. Znowu całość w najwyższym stopniu złożona, ale znowu nic w niej zbytecznego, wszystko jest potrzebne, wszystko wspiera się nawzajem. A teraz zobaczcie projekty pomnika. Co tam ma za związek na przykład – „Zosia w ogrodzie” ze „Spowiedzią Robaka” albo z „Historią”? Co Reduta Ordona z Sonetami? Skąd zbiegli się razem Sława, Niemen, Protazy i tak dalej? Czy każdej z podobnych figur nie można by zastąpić tuzinem innych, tej samej, to jest bardzo małej wartości? Gdyby dokoła pomnika ustawił ktoś osoby, które w Panu Tadeuszu walczą albo które jedzą obiad lub tańczą poloneza, albo osoby, które ucztują lub obierają wielkiego mistrza w Wallenrodzie, wówczas mielibyśmy coś na kształt organicznych całości. Ale jak nazwać te zbiegowiska osób z różnych nie tylko scen, ale poematów, nie tylko z poematów, ale nawet światów? To są q u o d l i b e t y z Mickiewicza i jałowej fantazji rzeźbiarskiej, to jest sklep rozmaitych posągów, ale nie jedna całość. Nie, r z e ź b a n i e j e s t w s t a n i e p r z e d s t a w i ć p o e m a t ó w; im zaś więcej wysila się w tym kierunku, tym dzieła jej są bardziej chaotyczne, niesmaczne i niedorzeczne. Brak logiki widzimy nawet w projekcie pana Czachórskiego. Pytam się bowiem, jakim sposobem Mickiewicz wszedł na swoje wyniesienie bez schodów. A dlaczego siedzi on na krześle w płaszczu, lecz mimo zimna domyślnego bez czapki? Z innymi jest jeszcze gorzej. Co na przykład znaczy Mickiewicz w stroju rzymskiego imperatora? Albo co znaczy koń, który wyskakuje ze skały, a na którym siedzi jeździec skrzydlaty? Dzikie pomysły! Powie ktoś: posągi w tym guście robią się setkami. Bagatela! Alboż nie w milionach sztuk rozchodzą się po świecie rozmaite mierne wyroby i – są tylko miernymi? Nie koniec jednak na tym. Zarzucono panu Dykasowi naśladownictwo Zumbuscha. Słuszny zarzut. Proszę jednak zobaczyć fotografie „sławnych” pomników zebrane przez pana Przezdzieckiego i proszę porównać z nimi nasze projekta. 76 Kasper von Zumbusch, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, a zarazem profesor Dykasa, był też członkiem komisji konkursowej i walnie przyczynił się do nagrody swego ucznia. 68 Przekonamy się wówczas, że samodzielność i oryginalność nie jest zaletą tych projektów. Są one więcej lub mniej udatnymi kompilacjami dobrze znanych i starych motywów. Zarzutu jednak z tego rzeźbiarzom robić nie można, bo szczęśliwa oryginalność jest właściwością geniusza; nikt zaś nie odpowiada za to, że nie urodził się geniuszem. Co do szkiców Matejki, najpierwszy z nich jest niewykonalny ze względu na ilość figur i jest także chaotyczny; ma bowiem pretensję do przedstawienia poematów Mickiewicza. Szkic zaś ostatni nie ma żadnej wartości77. Nagi wariat siedzi w fotelu, przed nim skrzydlaty wariat pokazuje na orła czy na kurs literatury słowiańskiej, a obok nich jakaś baba czesze sobie włosy. Może i tę grupę potrafiłby objaśnić pan Gorzkowski78; bez komentarzy jednak, i to długich, nie mają oba sensu. Ośmieszylibyśmy się wybudowawszy Mickiewiczowi podobnego dziwoląga. Matejko, człowiek widocznie miękki, gdyby mu zaproponowano, może podjąłby się zrobić nawet „szkic” lokomotywy. Dziwnym jest jednak, że są rzeźbiarze gotowi podjąć się roli wykonawców, wprawdzie przy sławnym malarzu, który jednak dowiódł, że nie posiada żadnych kwalifikacji na majstra rzeźby. Matejko piszący recepty rzeźbiarzom, jaki mają zrobić pomnik, podobny jest do człowieka, który by uczył innych, w jaki sposób mają zostać ojcami. Uczyć można, ale spełnić – trudno. Lecz dosyć. Sprawę pomnikową zaczęliśmy bez planu, prowadziliśmy ją trybem anarchicznym, a obecnie utknęliśmy na niedorzeczności. Zostają trzy drogi wyjścia: Albo z kwestią budowy pomnika czekać, dopóki jakiś natchniony rzeźbiarz nie wpadnie na szczęśliwy pomysł. Albo zamówić pomnik u jednego ze sławniejszych rzeźbiarzy francuskich, którzy w tych rzeczach mają największą powagę. Albo ogłosić między naszymi rzeźbiarzami jeszcze jeden konkurs, kładąc w nim nacisk nie na styl, lecz na prostotę, prawdę i logiczność. Nadto należałoby wynagrodzić wszystkich stających do konkursu, sędziom nie wymyślać79, a tymczasem – podziękować Matejce za dobre chęci, jego zaś „szkic” zamknąć na cztery spusty, ażeby, czego Boże broń, nie przedostał się za granicę. Choćby nawet kontrasygnowany przez pana Gorzkowskiego. 77 Pierwsze informacje warszawskie o obliczu drugiego szkicu Matejki były nieco inne (zob. Konkurs na pomnik Mickiewicza, „Kurier Codzienny” 1885, nr 63), stąd i charakterystyka jego podana przez Prusa w korespondencji do „Kraju” miała inny charakter (choć była nie mniej negatywna); zob. Kroniki t. VIII, s. 268 i 517. 78 Marian Tarnawa-Gorzkowski, sekretarz Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie, znajdującej się pod dyrekcją Matejki, komentator i chwalca jego obrazów. 79 O licznych głosach krytycznych pod adresem sądu konkursowego zob. Kroniki, t. VIII, s. 342–346. 69 NOWI LUDZIE Oto historia, którą mi opowiedział jeden pan, mający wielki rozum i własną kamienicę. – Zarzucają mi – mówił, wyciągając się na aksamitnym szezlongu – że jestem pesymistą i demokratą. Przede wszystkim chciałbym spotkać w naszej sferze człowieka, który dziś nie jest pesymistą? Pesymizm – to po prostu katar ducha, choroba występująca epidemicznie w takich historycznych epokach jak obecna. Historia ma swoje wiosny, lata i zimy, a to zaś, na co dziś patrzymy, jest listopadem dawnej cywilizacji. Głowa nurza się we mgle, nogi w błocie, a pierś oddycha wszelkiego rodzaju zgnilizną. – Już rozumiem pański pogląd – odezwałem się – a teraz proszę o fakta. – Fakta? – rzekł. – Zaraz je przedstawię, począwszy od bardziej wydatnych. Wszak w poezji streszczają się najsilniejsze uczucia każdej epoki. Weź pan zaś dzisiejszą poezję, co w niej znajdziesz. Jęki wywołane nieokreślonymi cierpieniami, skargi na nie ujętne zło, niechęć do przeszłości, satyrę teraźniejszości, a żadnej nadziei na przyszłość. A co króluje w powieści?... nędza i występek albo występek i nędza. Miejsce bohaterów, którzy świat parli naprzód, zajmują ludzie chorzy, zdruzgotani albo do dna zepsuci. Tymczasem powieść jest przecież odbiciem panujących prądów epoki! W końcu weź pan dziennikarstwo, w którym zaznacza się każdodzienny ruch cywilizacji. Co tam znajdziesz? Na pierwszej stronicy – walka między dwoma ludami80, którym jeszcze nie zagoiły się blizny po wczorajszych łańcuchach. Na drugiej – marzenia o ekonomicznych reformach, które prawie nigdy nie są wykonywane. Na trzeciej – dykteryjki o urojonych cnotach i długa litania rzeczywistych kradzieży i samobójstw, a na czwartej – ogłoszenia, z których dziewięćdziesiąt dziewięć procent ma na celu oszukanie bliźniego, choćby na parę groszy. Przejdźmy teraz do ludzi żywych, choćby do tych, jakich możemy znaleźć w granicach mego domu. Jest tu szynk, w którym o każdej godzinie dnia spotkasz kilku nędzarzy, odurzających lichą wódką głód albo zgryzotę. Jest tu sklep bławatny, którego właściciel czeka tylko na okazję, aby zbankrutować, i sklepik spożywczy, którego posiadacz już od pół roku ogania się przed bankructwem. Jest wreszcie cukiernia, gdzie od rana do nocy ludzie inteligentni, w sile wieku – grają w bilard!... A proszę zobaczyć lokatorów. Najbogatszy z nich jest ofiarą przywidzeń: wiecznie lęka się cugu. O piętro wyżej znajdziesz młodych małżonków, z których on, mając 1000 rubli dochodu, płaci 500 rubli za komorne, a ona z 3000 rubli posagu wydała 2000 rubli na wyprawę. Obok zaś nich mieszka rodzina, gdzie ojciec nigdy nic nie robił i nie robi, matka po całych dniach ,,podtrzymuje stosunki”, składając albo przyjmując wizyty, córka uczy się chemii i fizyki, a marzy tylko o bogatym zamążpójściu, syn zaś nigdy się nie uczył ani chemii, ani fizyki, ale za to swoją część majątku przegrał w karty, a teraz mieszka przy rodzicach. Czy mam jeszcze wymienić szwaczkę, która niegdyś posiadała magazyn, a obecnie jest najemnicą dzięki niesumienności klientek; albo szewca, który przez dwa dni w tygodniu biega za robotą, a przez cztery pracuje na opłacenie lichwiarzy? Ale po co mnożyć przykłady? Spójrz na mnie samego: skończyłem dwa uniwersytety i – nic nie robię w społeczeństwie: mam ambicją Cezara, ale nie mam nawet tej odrobiny woli, jakiej trzeba, ażeby ubrać się bez pomocy; mam duży majątek, a mimo to jestem najnieszczęśliwszym z ludzi, nie znajdując żadnego celu w życiu, żadnej pracy, która by mi 80 Mowa o wojnie serbsko-bułgarskiej. Szczegóły zob. Kroniki, t. VIII, s. 472–473. 70 się nie wydała zbyt ciężką, żadnej zabawy, która by mnie po kilku godzinach nie znudziła. Nie wzruszaj pan ramionami! – dodał – nie jestem bynajmniej potworem, tylko bardzo pospolitym typem człowieka mojej sfery i naszej epoki. Raczej zastanów się: ilu ludzi i ile rodzin w tym jednym domu skazanych jest na zagładę, począwszy od pijaka, którego w szynku zabije apopleksja, a skończywszy na złotym młodzieńcu, który albo strzeli sobie w łeb przy kartach, albo zginie w więzieniu za fałszowanie weksli. Jakże tu nie być pesymistą w takich warunkach życia? Czy podobna nie dostać kataru w tak zgniłej atmosferze? Gdy to mówił doktor dwu uniwersytetów i właściciel pięknej kamienicy, iskrzyły mu się oczy, płonęły policzki. Niepodobna było wątpić, że mówi z głębokiego przekonania. – Więc według pana – zapytałem go – w tym kraju, a przynajmniej w tym mieście nie ma już ludzi, którzy by podtrzymywali rozkładające się społeczeństwo? – Owszem, są, nawet w tym domu. – Są?... Tacy, którzy posiadają warunki bytu na przyszłość. – Tacy. – Którzy mają w życiu jakiś cel realny, wybiegający za granicę codziennych potrzeb? – Tacy – odparł. – Którzy mają więcej energii aniżeli pan i więcej przezorności aniżeli pańscy lokatorowie? – Właśnie o takich mówię. – Którzy są użytecznymi dla innych i w niewątpliwy sposób przyczyniają się do postępu społeczeństwa? – Tacy są w moim domu – powtarzał. – No, więc czegóż pan chcesz, to są bohaterowie naszych czasów... których ja jednak nie spotykam! – dodałem śpiesznie. – I nie tylko pan ich nie widzisz – odparł pesymista – bo wszyscy mamy fantazją zbałamuconą bohaterstwami urojonymi. Dzięki temu nikną nam w oczach bohaterskie jednostki, nawet bohaterskie rody. – Rody bohaterskie?... Dziś?... – Posłuchaj pan – przerwał – wiesz, dlaczego jestem pesymistą, a teraz powiem ci, dlaczego jestem demokratą. Naturalnie w myślach i mowie, nie w uczynkach. Znasz pan mego stróża, Stanisława?... – Ach! więc to stróż. Prawda, że takich jak on już dziś nazywają ,,rycerzami miotły”. – Rycerz miotły, wielkie słowo! – mówił pesymista. – Każdy stróż jest przede wszystkim żołnierzem na stopie wojennej. Nie tylko odbywa warty bez względu na mróz, pogodę, burzę, ale nadto musi czuwać przez całą dobę. Gdyby w dzień zapomniał o swoich obowiązkach, z pewnością bylibyśmy okradzeni, gdyby w nocy nie zerwał się na głos dzwonka, narażając się na tyfus lub zapalenie płuc, jego wątły lokator mógłby dostać kaszlu, albo o pięć minut później wejść do łóżka! Następnie ów rycerz miotły w nierównie poważniejszy sposób naraża się na niebezpieczeństwo. Przecież to on, nie kto inny, oczyszcza co dzień śmietniki i rynsztoki, z których całe miasto bombardują niewidzialne, choć śmiertelne bakterie. Stróż zaś nie tylko osłabia ich szkodliwość, ale jeszcze naraża się na pierwszy ogień. – No, zdrowie, przyzwyczajenie – szepnąłem. – Zdrowie ma żelazne, niezawodnie, toteż jego potomkowie żyć i działać będą wówczas, kiedy z naszych śladu nie zostanie. Co zaś do przyzwyczajenia – zapewne!... przyzwyczaić się można nawet do szubienicy. Niemniej jednak, bez względu na przyzwyczajenie w moim domu w ciągu dziesięciu lat trzech stróżów umarło. Wreszcie Stanisław, jeżeli pan chcesz, złożył i inne dowody odwagi. Pewnego dnia ścigany złodziej wpadł do nas na strych, grożąc nożem tym, którzy na niego polowali. Był 71 między nimi pan z rewolwerem, drugi ze szpadą i jeszcze dwóch z kijami, żaden jednak nie śmiał zbliżyć się do złodzieja. Zrobił to Stanisław i dostał tęgie pchnięcie w rękę. Gdy po awanturze odezwałem się: „Ależ, mój Stanisławie, on mógł cię zabić!...” – odpowiedział: „Wola Boska, panie!...” Wierz mi pan, że tak mówią bohaterowie. Mój Stanisław jest nie tylko dzielnym żołnierzem, on jeszcze jest uczciwym dowódcą. Stróż w domu, kochany panie, to jedyna istotna władza. Nas nikt nie słucha, począwszy od żony i dzieci, skończywszy na służbie. On zaś, znając tajemnice każdej sługi, jej kochanków, jej koszykowe, jej niechlujstwo, ma nad nimi wpływ ogromny. Mógłby go wyzyskać do okradania lokatorów, a używa go do utrzymania w karbach służby. Jest on ich doradcą w zatargu z państwem, moralizatorem, którego słuchają, opiekunem w razie utraty miejsca, nareszcie swatem. Krótko mówiąc, wśród miejskiej demokracji mój Stanisław jest jednym z konsulów, jednym z węzłów społecznych. I jako taki znaczy bez porównania więcej aniżeli każdy z nas, którzy dla tamtej sfery jesteśmy czymś obcym, obojętnym, nawet niechętnym. Mój Stanisław posiada już majątek; mimo to mieszka w pokoiku pod schodami, nosi grubą odzież i jada najtańsze mięso. Na utrzymanie wydaje swoją pensją, inne dochody kapitalizuje. My trwonimy narodowe mienie, on je powiększa i chroni od ostatecznej zagłady. On i żona są oszczędni prawie do skąpstwa. Jednym z motywów, dla których schwytał złodzieja, narażając się na kalectwo, była... trzyrublowa nagroda, jaką stróżom w podobnych wypadkach wypłaca policja. Żona pomimo nietęgiego zdrowia myje schody nawet w czasie zimy, aby tylko zyskać rubla. On nie zostawi w rynsztoku żadnej kości, ale zabiera ją do osobnego kosza i następnie sprzedaje. Powiesz pan: brudne skąpstwo! A jednak ono zabezpiecza im starość, ono sprawiło, że ich syn jest dziś bardzo przyzwoitym czeladnikiem krawieckim, a co lepiej – ono pozwala im spełniać czyny wysokiej szlachetności. Będzie temu ze sześć lat, w czasie zimy jakaś nieszczęsna matka zostawiła na schodach kilkoletnią dziewczynkę. Oglądał ją każdy lokator i wszyscy radzili odesłać do cyrkułu. Sam tylko Stanisław dał jej u siebie nocleg, trzymał parę dni, a gdy matka nie zgłosiła się, przyjął na własność. ,,Niech tam moja baba ma na starość córkę” – powiedział. Głodną karmił, nagą odział, gdy chorowała – leczył, a gdy podrosła, płacił za nią w prywatnej szkółce elementarnej, ażeby jak mówił: „Dobrze się nauczyła, bo dziś człowiek bez nauki jest jak ślepy”. Powiedziałem już, że Stanisław ma majątek. Posiada on kolonią, za którą w mojej obecności zapłacił 2000 rubli i gdzie tymczasem gospodaruje jego starszy brat, a nadto ma 1000 rubli gotowizną w banku. Tę ostatnią sumę, proszę uważać, przeznaczył na edukacją swoich wnuków, których nie ma na świecie, gdyż syn jest jeszcze kawalerem. Synowi nie daje pieniędzy. „Dałem mu rzemiosło, czytanie i pisanie” – mówi. Syn też nie rości sobie żadnych pretensji, ma niezłe zarobki, żyje skromnie i jak ojciec oszczędza. Wszelako, prócz dobrego wychowania, Stanisław dał synowi swemu coś więcej, a mianowicie – wielką tradycją rodzinną, jakiej nie posiada chyba żaden ze znakomitych rodów. Przed dwoma laty syn Stanisława, mniej więcej w czerwcu, wyzwolił się na czeladnika krawieckiego. Ojciec przyjął to dość obojętnie. Ale w grudniu przyszedł z chłopcem do mnie, powiedział mu, że przeznacza tysiąc rubli dla jego przyszłych dzieci, nadto zaś kazał mu pójść na grób dziada w rocznicę jego śmierci. Przy tej okazji poznałem ich dzieje rodowe. „Tatuś nasz – mówił Stanisław – był o trzy mile stąd na wsi parobkiem we dworze. Służył tam piętnaście lat, a ja i mój brat starszy, niby Ignacy, byliśmy także parobkami, tylko młodszymi. Teraz, w grudniu, pojutrze, jest dwadzieścia siedem lat, kiedy tatusia, który stał przy 72 młocarni, złapała maszyna i połamała mu na szczęt obie ręce. Rządca okrutnie się zląkł, kazał zaprząc wóz, wypchać słomą i wieźć tatusia do Warszawy. «Tam ci – mówi tatusiowi – utną doktorzy ręce i będziesz jeszcze żył.» A tatuś mówi: «Nie, ja chcę tu umrzeć i leżeć, gdziem się urodził.» Wtedy my oba z bratem przypadlim do tatusia i prosimy: «Niech się tatuś ratuje!... Przecie ma tatuś czterysta złotych, to za te pieniądze doktorzy może i wyleczą.» A tatuś do nas rzeknie, postękując: «Głupieśta wy oba, a rządca trzeci. Ręków sobie uciąć nie dam, bo na sąd Boski z samymi kłykciami nie pójdę. Żyć mi się też niebardzo chce, raz że mnie ból męczy, a po drugie – cóż ja bym robił między ludźmi bez rąk? Nawet dziadem bym nie był, bo miseczkę w zębach nosić nieładnie, a i przed psami nie umiałbym się oganiać.» «Już ja se tu wolę umrzeć – mówi tatuś – tu mnie choć darmo pochowają. A czterysta złotych, com se zaoszczędził, oddaję wam. Ty Ignac weź 200 złotych i zostań tu parobkiem, a może się łatwiej dosłużysz czego przez pamięć na moje nieszczęście we dworze. A ty Stasiek weź 200 złotych, idź do Warszawy i tam się dorabiaj. Któremu będzie lepiej, niech bratu pomaga; a jak da wam Bóg dzieci, niech każdy o to dba, żeby syn był dostatniejszy i mądrzejszy od ojca.» To nam tatuś powiedział – ciągnął Stanisław – i zaraz go zamroczyło z boleści. Jęczał jeszcze dwa dni i potem umarł. – A ty! – dodał Stanisław, zwracając się do młodego. krawca – żebyś był jutro w naszej wsi. Tam dasz księdzu rubla, na pojutrze, na nabożeństwo i sam się będziesz na nim modlił. Grobu tatusia już nie znajdziesz, bo go pewno zrównano i zarosło. Ale stań se w kruchcie, przy kropielnicy, bo tam zawsze tatuś stawał i pobożnie ucałuj nogi Panu Jezusowi, co go i tatuś zawsze całował. Tam także przysięgnij, że nie będziesz nigdy wódki pił ani pieniędzy tracił i że jak ci Bóg da dzieci, będziesz dbał o ich większy rozum i dostatek.” – I cóż, panie?! – wykrzyknął pesymista – czy są jeszcze bohaterowie i bohaterskie rody?... Przy takich świat nie zginie, oni go podeprą i popchną naprzód. Pożegnałem osobliwego gospodarza. Odtąd, ile razy ogarnia mnie pesymizm, powtarzam: – A swoją drogą świat nie zginie. Oni go podeprą i popchną naprzód... 73 DROBNE UWAGI O WIELKICH KWESTIACH Nie chcę drażnić ciekawości czytelnika, więc z góry oświadczam, że ,,wielkimi kwestiami” w niniejszym artykule są: masy chłopskie, stan zdrowia chłopów, chłopska praca, a nade wszystko chłopski byt materialny. Oświadczenie to stawia nas oko w oko z mnóstwem przesądów, bardzo powszechnych, a głęboko zakorzenionych. – Masy chłopskie! – zawoła niejeden z czytelników dawnego pokroju – a cóż to za „kwestia”, i do tego „wielka?...” Czym one są?... Tylko wyręczycielami klas inteligentnych w ciężkiej pracy – ziemią, z której wyrasta kwiat cywilizacji – gliną, z której mężowie stanu wznoszą gmachy państw – gromadą bezimiennych pionków, którymi wojownicy rozegrywają dziejowe partie. Chłop jest to materiał i narzędzie wielkich rzeczy, ale sam jest bardzo małą rzeczą, jak żelazo w machinie parowej, której istotnie wielkim składnikiem jest pomysł wynalazcy, plan konstruktora i zręczność wykonawców. Zdrowie chłopskie?... Zapewne jest ono szacownym darem bożym dla chłopa, ale niczym dla cywilizacji. Tysiące chłopów chorych lub zmarłych na tyfus nie zrównoważą na szalach świata choćby lekkiego reumatyzmu Bismarcka. Ślepota, spadła na całe gminy, nie sprawi tej klęski, co utrata wzroku przez jednego Herschela. Gdyby sto wiejskich bab oniemiało, nie odczuje tego Europa, którą utrata głosu jednej Nilson81 napełniłaby żalem. Gdyby setki chłopskich dzieci połamały ręce i nogi, jeszcze los ich nie wywoła tego skutku, co małe okaleczenie niemowlęcia nazywającego się Leonem hiszpańskim. A praca chłopska?... Jużci jest ona użyteczną! ale równie użyteczną jest praca machiny lub wołu, których jednak nikt nie podnosi do znaczenia wielkiej kwestii. Nic nas nie interesuje, co w tej chwili robią chłopi bodaj w dziesięciu powiatach; ale najwyższą budzi w nas ciekawość, co robi Pasteur albo Bismarck? Oni poruszają uczucia, oni są przedmiotem rozmów, ich dzieła przejdą do historii. I nie może być inaczej – konkludują ludzie dawnego stempla. Dwa są bowiem światy: jeden wyższy – duchowy, drugi niższy – materialny. Ludzie więc i klasy tym są wyżsi, im bardziej żyją i działają w świecie duchowym, a tym mniej znaczą, im głębiej toną w stosunkach wyłącznie materialnych. Takimi, niby filozoficznymi poglądami, a naprawdę sofizmatami, osoby należące do inteligencji tłumaczą i usprawiedliwiają swoją grzeczną obojętność dla mas chłopskich. Dawniej istniał krótszy i dobitniejszy termin; mówiło się: „chłop to nie człowiek”, a przynajmniej: „chłop to nie obywatel kraju” – i – kwestia była załatwiona. Zaznaczywszy, jakie to jeszcze u nas kwaszą się uczucia i poglądy, poznajmy ich źródło i zobaczmy, co się z tym źródłem dziś zrobiło. Jest faktem, że społeczeństwa starożytne i średniowieczne dzieliły się jakby na dwa piętra. Piętrem dolnym były masy ludowe, miliony istot dwuręcznych, odegrywających rolę machin i pociągowego bydła; piętrem górnym zaś była garstka wybranych, rzeczywistych ludzi. Oni dopiero, ci wybrani, stanowili społeczność. Byli wolni, posiadali majątki, a więc i pewny nadmiar sił, który umożliwiał im życie duchowe, tworzenie nauk i sztuk. Oni także bronili ojczyzny (to jest: siebie samych) przed obcym najazdem i oni także byli twórcami praw, mających na celu bezpieczeństwo ich samych i ich własności. W owej epoce potęga i cywilizacja społeczeństw zależała od ilości „wybranych”, czyli 81 Krystyna Nilson ówczesna znakomita śpiewaczka szwedzka. 74 obywateli, od ich solidarności i rozumu; dobrobyt zaś i życiowe wygody od liczby niewolników czy chłopów i ich muskularnej pracy. Taka społeczna organizacja, oparta na przyśpieszonym rozwoju jednej, nielicznej klasy, kosztem drugiej, bardzo licznej, miała dobrą i złą stronę. Dobra polegała na tym, że klasy wybrane, wolne od ciężkich zajęć, miały czas i siły do rozwoju wiedzy, sztuk i obyczajów, słowem – do tworzenia cywilizacji. Złem było to, że między „panami” i „niewolnikami” z każdym pokoleniem tworzyła się szersza przepaść. Pierwsi – stopniowo doskonalili się, cywilizowali, rośli sercem i głową – drudzy wpadli w stagnację i jakby skamienieli na dość niskim stopniu kultury. Stąd prawie w każdym społeczeństwie widzimy do dziś dnia dwie klasy mocno różniące się między sobą: mniejszość, która żyje na wysokości dziewiętnastego wieku, i większość, zakrzepłą w piętnastym, osiemnastym, niekiedy w trzynastym wieku, niekiedy... w epoce krzemiennej... Tym się tłumaczy fakt, że na przykład w Londynie obok wielkich uczonych, wielkich filantropów, wielkich elegantów kłębią się dziesiątki tysięcy niby-ludzi, którzy dzikością i nierozwinięciem przypominają afrykańskie albo australijskie plemiona. W naszym też kraju między ludem i inteligencją odskok nie jest mniejszy. Koniec osiemnastego wieku, a głównie wiek dziewiętnasty położył kres dawnym organizacjom społecznym, opartym na przywilejach mniejszości, niewoli większości i wyzysku tej ostatniej przez pierwszą. To, co dziś widzimy w porównaniu z tym, co było, stanowi zadziwiający przewrót. I tak: Z dawnych przywilejów utrzymał się jeszcze, bardzo wprawdzie silny, ale tylko jeden przywilej, nierówności majątkowej. Wszystkie inne spadły przynajmniej teoretycznie, a wciąż wygładzają się praktycznie. Natomiast wszystkie jednostki społeczne: Korzystają z tych samych praw cywilnych i ulegają tym samym prawom kryminalnym i przepisom administracyjnym. Mogą być urzędnikami. Mają obowiązek służyć w wojsku, co dawniej było przywilejem stanu rycerskiego. Mają prawo głosu w rzeczach polityki wewnętrznej jako wyborcy posłów do parlamentu lub do organów zarządu miejscowego. Mają prawo korzystania ze wszelkiej oświaty, a w niektórych krajach nawet obowiązek korzystania z oświaty elementarnej. Mogą wreszcie dosięgać przywileju posiadania majątku, o ile rozumie się szczęście posłuży. Olbrzymie te przewroty, jakkolwiek jeszcze nie zatarły resztek dawnej nierówności między ludźmi, przecież do gruntu zmieniły społeczeństwa. Dziś każdy naród, zorganizowany na sposób nowożytny, posiada: Dzięki powszechnej służbie wojskowej – nieznaną przedtem potęgę militarną. Dzięki oświacie i prasie – szeroką świadomość swojej narodowej indywidualności. Dzięki oświacie i swobodzie zajęć – nieskończone mnóstwo odkryć naukowych, utworów sztuki i godnych podziwu wynalazków technicznych. Dzięki nadaniu praw politycznych masom – dokładną znajomość swoich wewnętrznych potrzeb, zalet i wad, i prawie nieskończoną możność doskonalenia społecznych stosunków. Przy tej organizacji, o ile byłaby idealnie doskonała, nie marnowałaby się żadna siła społeczna. W każdym zaś wypadku naród nowożytny, zasobny i równouprawniony wewnątrz, jest stokroć silniejszym od takiego, który w łonie swoim posiada garstkę inteligencji obok milionów ubogiego, ciemnego tłumu. W społeczeństwie bowiem ludzie wyjątkowo zdolni, wyjątkowo szlachetni, wyjątkowo dzielni, stanowią tylko pewny procent ogółu. Jest to jakby loteria, w której jeden na tysiąc biletów wygrywa sumę większą, a jeden na milion sumę bardzo wielką. Im więc w życiu 75 narodu więcej jednostek bierze czynny udział, tym więcej ma on szans na wygraną; im zaś ogół narodu jest zasobniejszy, silniejszy, światlejszy, tym większy jest procent owych wygrywających biletów. Jeżeli u nas zdolny wynalazca trafia się – przypuśćmy – na milion ludzi, to w Niemczech, gdzie cywilizacja stoi wyżej, może jeden wynalazca przypadać na sto tysięcy mieszkańców. Cały ten, może za długi wstęp, da się streścić w następnych słowach: Narodu nie stanowi dziś jakaś klasa, choćby oświecona i majętna, ale wszyscy członkowie danego społeczeństwa, całe masy ludu. One są tym rezerwuarem, z którego wciąż płyną nie tylko rekruci, podatki, bydło i zboże, ale również ludzie oświeceni, genialni, wielkie serca i nieugięte charaktery. One są tym czarnym, spękanym i niezgrabnym, ale wiecznotrwałym pniem ludzkości, z którego na kształt kwiatów wyrastają uczeni, artyści, bohaterowie. Kwiaty opadają prędko, ale pień zostaje, i na miejsce już zwiędłych rodzi coraz nowe. Gdzie przodujące klasy narodu nie odświeżają się bezustannie sokami mas ludowych, tam kwiaty prędko zwiędną i – zaczną się psuć... Dowody tego każdy znajdzie około siebie. Z wysokości tych uwag, od dawna znanych światu, spojrzyjmy pobieżnie na nasze własne społeczeństwo. Dlaczego nasz przemysł jest w ręku Niemców, a handel w ręku Żydów? Bo u nas od wieków między wsią a miastem, między rolnictwem a przemysłem i handlem była komunikacja przerwana. Chłop nie miał prawa stawać się mieszczaninem. Dlaczego w obecnych czasach między klasą przodującą rej wodzą Żydzi i wyciskają na niej swoje piętno? Bo Żydzi są ludźmi nowymi, siłą świeżą, która weszła do klasy dawno nieodświeżanej. Dlaczego nasza produkcyjność naukowa, literacka, artystyczna i techniczna nie odgrywa w Europie żadnej roli? Dlaczego dziś, wśród powszechnego ruchu, nie posiadamy nie tylko pierwszorzędnych, ale nawet oryginalnych prac filozoficznych, matematycznych, przyrodniczych, dlaczego nie robimy wynalazków? Bo nasza inteligencja skutkiem martwoty ludu jest nieliczna: rachuje się na setki, gdy gdzie indziej liczy się na tysiące i dziesiątki tysięcy. Bo z drugiej strony nasza inteligencja nie odświeża się sokami z dołu, lecz, pozbawiona ich, czerpie bardzo skąpy pokarm z zasobów wiedzy i sztuki obcej. Dlaczego w końcu nasz kraj, mający dość przyzwoite bogactwa naturalne i zaludnienie wynoszące przeszło 3000 ludzi na mili kwadratowej, jest jednakże tak materialnie ubogi, że prawie nie posiada żadnych zasobów, czego wyrazem jest bodaj trudny kredyt i wysokie procenta? Dlatego że nasze masy ludowe bardzo mało pracują. Pod tym względem ciekawy rachunek przytacza pan Karol Kaczkowski w rozprawie konkursowej: Jak prowadzić gospodarstwo?82 Z 5 600 000 ludności wiejskiej – mówi pan Kaczkowski – jest zdolnych do pracy 3 416 000 osób, ludzie ci po odtrąceniu niedziel i świąt mogliby pracować przez 296 dni na rok, co daje razem olbrzymią sumę 1 011 136 000 dni roboczych rocznie. Z tej cyfry miliarda dni trzeba odtrącić: 297 001 888 dni na przeszkody klimatyczne, mniejszy udział kobiet, służbę wojskową i choroby. 169 019 460 dni na obróbkę większej własności ziemskiej. 219 457 350 dni na obróbkę gospodarstw chłopskich. 82 „Gazeta Rolnicza” ogłosiła konkurs na rozprawę, która by rolnictwu w Królestwie Polskim wskazała właściwe drogi postępowania. Na tym konkursie dr Karol Kaczkowski z Józefpola pod Mszczonowem otrzymał drugą nagrodę. Jego pracę, razem z innymi nagrodzonymi i wyróżnionymi „Gazeta Rolnicza” wydrukowała pt. Jak prowadzić gospodarstwa. 76 Razem trzeba odjąć 685 478 698 od 1 011 136 000, dni co daje resztę: 325 657 302 dni roboczych, co rok niezużywanych na nic! Gdyby zaś liczyć każdy taki dzień tylko po 30 kopiejek, wypadnie, że: prawie 100 milionów rubli rocznie ginie dla kraju skutkiem marnotrawstwa czasu przez zdolną do pracy ludność wiejską. Pomnóżmy tę stratę przez jakieś lat dwadzieścia, już nawet nie rachując procentów, i zapytajmy, czy kraj byłby tak ubogim, czy wyglądałby tak nędznie, czy nie byłby wyżej ucywilizowanym, gdyby przez ten czas wsiąknęły w różne jego organa społeczne – dwa miliardy rubli. Lud angielski, francuski, nawet niemiecki w taki sposób nie marnotrawi czasu. Tam pracują po 300 dni rocznie (jeżeli nie więcej), gdy u nas, według pana Kaczkowskiego, pracują przez dni 236, według statystyki galicyjskiej 200 do 250 dni rocznie. Zestawmy więc milion na przykład Anglików z milionem Polaków, a dowiemy się, że każdy milion Anglików przewyższa milion Polaków o 50 do 100 milionów dni roboczych rocznie. Czyli że roczna wytwórczość angielska przewyższa polską o 20 procent do 50 procent, pomijając jakość pracy, co jeszcze bardziej zrywa równowagę między nimi. I dziwić się wobec tego, że zachodnia Europa z każdym rokiem idzie naprzód, rośnie w dobrobyt, podczas gdy my zostajemy coraz dalej w tyle. A co będzie jeszcze po kilkudziesięciu latach takiego stanu? I czy sąsiedni Niemcy nie zdruzgoczą nas wówczas samą potęgą nagromadzonych kapitałów i cywilizacji? Wiadoma rzecz, że nasz chłop jest próżniak! – odpowiedzą na to ludzie starej daty. Przede wszystkim dodajmy, że nasz chłop obok „próżniactwa” ma jeszcze drugą wadę: brak przedsiębiorczości, samodzielności i uzdolnień do podjęcia jakiejkolwiek innej pracy poza rolnictwem. Takim go przecie zrobiły warunki historyczne, spod których nacisku wydobywa się, o ile ma do tego sposobność. Lecz i owo „próżniactwo” nie jest winą chłopa, ale jego – nieszczęściem. Świadczy o tym w zastraszający sposób – Wojskowy rocznik austriacki, z którego widać, że na tysiąc mężczyzn w wieku popisowym jest zdatnych do wojska: 271 Węgrów, 208 Niemców, 171 Rusinów, 102 Polaków. Polacy więc w Austrii stanowią plemię najwątlejsze, dla którego nawet trzeba było zniżyć normę wzrostu. Mamy zatem bardzo stanowcze wyjaśnienie: nasz chłop jest próżniak, ponieważ jest wątły, nie ma zdrowia i sił. A dlaczego on jest wątły? Na to znowu odpowiada pan Kaczkowski. Dzieli on pod względem żywienia się ludność naszą na dwie grupy. Jedna liczy 2 miliony mieszczan (razem z wiejską inteligencją), druga 5 milionów 800 tysięcy chłopów. A oto tabliczka pokazująca, co w ciągu roku spożywa przeciętny mieszczanin, a co chłop: M i e s z c z a n i n C h ł o p Pszenicy 175 funt. 3 funt. Żyta 167 287 Jęczmienia 40 40 Grochu – 44 Razem ziarn 382 funt. 375 funt. 77 Mleka 273 136 Masła 19 – Mięsa 91 12 Słoniny 13 7 Sera – 10 Razem 396 funt. 165 funt. Jaj sztuk 130 Kartofli 585 funt. 1040 funt. Czyli nasz chłop w porównaniu z mieszczaninem (karmiącym się zresztą nienajświetniej) spożywa: Trochę mniej zboża niż mieszczanin, a bez porównania mniej pszenicy. Włączając jaja, chłop spożywa mniej niż trzecią część produktów zwierzęcych aniżeli mieszczanin. Natomiast zjada prawie dwa razy więcej kartofli, pokarmu najmniej pożywnego, jaki ma europejska kuchnia. Tak więc żywność chłopska jest w wysokim stopniu jałowa. Ale może chłop potrzebuje pokarmów tylko roślinnych, może nie znosi mięsa, jak wół, którego żywi trawa, a zabija polędwica? Nieprawda. Chłopi służący w wojsku, osiedleni w miastach, albo zajmujący przy dworach lepsze posady, jedzą więcej mięsa; są też zdrowsi, silniejsi i sprytniejsi. Dla. człowieka bowiem pracującego – mięso jest niezbędne. G. H. Lewes, który przez pół roku był wegetarianinem, stanowczo oświadcza się przeciw wyłącznie roślinnym pokarmom, i dodaje: ,,Zresztą bardzo liczne próby, robione w fabrykach, przekonały, że robotnik karmiony mięsem robi trzy razy więcej aniżeli karmiony samymi roślinami.”83 Toteż najpracowitsza w świecie ludność angielska spożywa rocznie przecięciowo na osobę: 195 funtów mięsa, 625 funtów mleka, 57 funtów cukru itd. ,,Człowiek nasycony to piękny człowiek!” – cytuje K. Vogt słowa swojego dziadka. A w innym miejscu mówi: „Polepszenie materialnego położenia ludu przedłużyć może średnią długość życia i uczynić silniejszą całą rasę ludzką. Tu leży, przynajmniej w znacznej części, rozwiązanie olbrzymich zagadnień, niepokojących dziś społeczeństwa.”84 Poprawić byt materialny ludu – oto kwestia zaprzątająca dziś socjologów, troska wszystkich rządów, hasło naszej epoki. Wszędzie o niej mówią, piszą, tworzą praktyczne lub fantastyczne projekta, wszędzie – wyjąwszy u nas, jakbyśmy nie posiadali ludu albo jakby między nim i nami zerwały się już wszystkie nici. Poprawić – zgoda; ale jak wziąć się do tego? Przede wszystkim trzeba by poznać faktyczny stan rzeczy: zbadać, jak nasz lud w różnych okolicach mieszka, odziewa się, jak się karmi, jak pracuje, jakim sposobem do jego chaty dostają się nowe potrzeby, jak uczy się nowych zajęć. Jest to zadanie bardzo obszerne, wymagające specjalnych organów (np. Towarzystwa Geograficznego); obudzić jednak ruch w tym kierunku, a przynajmniej zwrócić uwagę 83 G. H. Lewes, Fizjologia codziennego życia. Z ang. przełożył Ludwik Masłowski, I–II, Kraków 1872–1873; zob. t. I, r. II. „Pokarmy i napoje”, cytat ze s. 130–131. 84 Karol Vogt, Listy o fizjologii, przekład dr Konrada Dobrowskiego, Warszawa 1877; cytat pierwszy z s. 199, drugi z s. 203. 78 publiczności na tak doniosłą sprawę mógłby nawet prywatny konkurs na dzieło bodaj pod tytułem: „Jaki jest byt materialny naszego ludu?” Tu już mamy do czynienia tylko z kwestią pieniędzy: jakim sposobem na podobny konkurs zebrać kilkaset rubli. Pocieszajmy się jednak nadzieją, że tam, gdzie na konkursa dramatyczne znajduje się po tysiąc rubli, gdzie same wyścigi konne pochłaniają kilkadziesiąt tysięcy rubli co rok, znajdzie się garstka obywateli, którzy złożą tak nieznaczącą kwotę. Bo może ten grosz poświęcony chłopskim interesom stanie się kiedyś jak ów szeląg wdowi, który mimo swoję małość przeważył jednak ciężką szalę starych grzechów, zaniedbań i omyłek. Chłopów oświecać nie możemy85; oświecajmyż się przynajmniej sami co do ich położenia i potrzeb. 85 Na oświecanie chłopów nie pozwalał rząd carski. 79 WIEŻA PARYSKA Wiadomo, że w roku 1889 ma odbyć się wystawa powszechna w Paryżu86. Celem zaś zwabienia jak największej liczby widzów, których już przestały zaciekawiać zwykłe wystawy, Francuzi wymyślili szczególnego rodzaju przynętę, mianowicie wieżę – aż na trzysta metrów wysoką. Wieża będzie zbudowana ze sztab żelaznych w taki mniej więcej sposób, jak kratowe mosty na Wiśle. Będzie też najwyższym budynkiem, jaki kiedykolwiek dźwignęła ludzka ręka. Cud świata – olbrzymie piramidy egipskie wyglądać mają obok niej jak stado cieląt obok słonia. Dosyć powiedzieć, że gdyby owa wieża po wybudowaniu jej w Paryżu przewróciła się w Warszawie, zajęłaby prawie całą długość Saskiego placu od ulicy Wierzbowej do Królewskiej, a może i dalej. Dbała o zadowolenie czytelników redakcja uprosiła swego naczelnego korespondenta w Paryżu, ażeby nadesłał bliższe szczegóły dotyczące trzystumetrowej wieży. Wieży jeszcze nie ma, nawet fundamentów pod nią nie wykopano i w ogóle na pewno nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie na świecie. Niemniej jednak nasz naczelny korespondent rozesłał swoich oficjalistów po całym Paryżu z surowym rozkazem, ażeby trzystumetrową wieżę koniecznie znaleźli, a przynajmniej ażeby dokładnie opisali wszystko, co z niej widać. No i wieża znalazła się; jeden z naszych reporterów był na niej i oto co zobaczył: „Jest nas trzech na szczycie: ja, naczelny architekt i wartownik uzbrojony w potężną lunetę, przez którą widać nie tylko cały glob ziemski, ale jeszcze wszystko to, co się na nim działo i dziać może. Zaiste, obszerny widnokrąg do obserwacji! Na zachód pienią się z głuchym szumem fale Atlantyku, na południe błyszczy spokojne zwierciadło Morza Śródziemnego, a za nim czernieją wybrzeża Afryki (pustynia, wielbłądy, Ras-Alula87), wreszcie od północy i wschodu rozciąga się europejski półwysep, przyrośnięty do Azji jak olbrzymia huba do dębu. Wicher dmie wściekły i w różne strony chwieje wierzchołkiem trzystumetrowej wieży. To przypomina mi owe szczęśliwe lata, kiedy w Parku Łazienkowskim wdrapywałem się na szczyty drzew wybierać młode wrony. Ponieważ było bardzo zimno, skosztowaliśmy więc (z naczelnym architektem) po kropelce koniaku. – Co pan tu robisz? – zapytałem patrzącego w lunetę wartownika. – Śledzę, czy Niemcy nie przekraczają francuskiej granicy. Bismarck w ostatnich czasach mocno szturgał w to mrowisko, więc może się poruszyć88 – odparł wartownik. Prosiłem go, ażeby mi pozwolił popatrzeć w czarodziejską lunetę. Wartownik obrzucił 86 Międzynarodowa Wystawa Przemysłowa otwarta została w Paryżu 6 V 1889 r. Jedną z atrakcji w niej była zbudowana wówczas wieża Eiffla. 87 Gen. Ras-Alula – naczelny wódz armii abisyńskiej. Włosi, dążący do podboju Abisynii, w wojnie z tym krajem ponieśli nieoczekiwaną straszną klęskę pod Massawą. W dniu 2411887 r., kiedy włoski minister spraw zagranicznych oświadczał w parlamencie, że nie warto nawet ogłaszać biuletynów wojennych, gdyż nie ma co liczyć się z bandami abisyńskimi, dowodzonymi przez „rzezimieszków”, gen. Ras-Alula rozpoczął atak na pozycje włoskie pod Massawą i w ciągu czterech dni tak rozbił Włochów, że położenie ich stało się wprost rozpaczliwe. Trzeba było na gwałt posłać nowy korpus wojska. (Zob. „Kurier Warszawski” 1887, numery 35 i 36.) 88 Dn. 11 I 1887 r. Bismarck wygłosił w parlamencie wojowniczą mowę. Sugerował wprawdzie, że to Francuzi wojnę sprowokują („Mam przekonanie, że Francja nas zaczepi: za dni dziesięć czy za lat dziesięć”), ale jednocześnie odgrażał się, że Francuzów w razie wojny tak ściśnie, aż „wargi im zbieleją”. 80 mnie groźnym spojrzeniem i odpowiedział, że – jako czuwający nad bezpieczeństwem kraju, jako pojmujący swoje obowiązki żołnierz i obywatel, wreszcie jako człowiek honorowy za żadne skarby świata uczynić tego nie może. Musieliśmy aż dwa razy przepić do niego koniakiem i jeszcze ofiarować mu nie zaczętą butelkę, zanim o tyle się udobruchał, że stłumiwszy donośny głos obowiązku, pozwolił mi używać lunety w sposób, jaki mi się podoba, byłem jej tylko nie połknął. – Czy nie domyślasz się pan – zapytałem naczelnego architekta – po co Bismarck zachęca Niemców do wojny, a przynajmniej po co drażni ich w tym kierunku? Architekt, milcząc skierował lunetę na paryski ogród aklimatyzacyjny, gdzie chowa się po kilka par wszelkich zwierząt dzikich i zagranicznych; nastawił odpowiednio szkła i rzekł: – Patrz pan na klatki wilków i tygrysów. Tak uregulowałem lunetę, że zobaczysz, co się tam działo w ciągu roku. Spojrzałem. Klatki wilków zasypane świeżo ogryzionymi kośćmi, zaśmiecone szmatami skór tych zwierząt i zbroczone krwią. Wilków nie było, tylko ich śmiertelne szczątki. Mieszkające zaś obok w liczbie kilkunastu sztuk tygrysy z połamanymi zębami i pazurami spały zmęczone. Widocznie między wilkami i tygrysami dopiero co odbyła się walka, w której wilki zginęły, a tygrysy utraciły krwiożerczy temperament. O czym łatwo mogłem się przekonać, widząc, z jakim spokojem wchodzili do ich klatek dozorcy i bawili się z tygrysami niby z kociętami, nie siląc się nawet na pieszczoty i nie karmiąc bestii zbyt obficie. Powoli jednak (upłynął może miesiąc) tygrysom zaczęły odrastać kły i pazury. Wówczas dozorcy coraz rzadziej odwiedzali ich w klatkach i podawali im mięso z zewnątrz, posługując się niekiedy widłami. Od czasu też do czasu jeden z dozorców, obdarzony silnym głosem, krył się pod klatką i udawał wycie wilków. Z początku tygrysy słuchały tego obojętnie. W miarę jednak odrastania szponów poczęły się niepokoić, błyskać ślepiem i wspinać się na kraty. Gdy zaś pewnego razu na odgłos wycia gniew ich wybuchnął tak gwałtownie, że mało nie rozbiły klatki, wtedy wprowadzono ich do nowej partii wilków. Wszczęła się bitwa, wilki zostały poszarpane, a tygrysy, znowu połamawszy sobie zęby, znowu odzyskały łagodne usposobienie. – Nic nie rozumiem – rzekłem do architekta. – Jakiż związek może mieć zoologiczny ogród z wojowniczymi artykułami dzienników niemieckich? – Widzisz pan – odparł – Niemcom od roku 1870 przybyło kilka milionów ludności, a więc odrastają im pazury. Przy tym ogarnia ich jakiś niepokój: dowodem Windthorst i stronnictwo środkowe89. Ażeby więc (co przy nadmiarze sił jest możliwe) nie poszarpały się między sobą, ich gadzinowa prasa wyje: revanche! revanche!. Ponieważ jednak wycie to jeszcze nie bardzo podnieca Niemców, którzy zamiast skakać, tylko ziewają, więc – będziemy mieli spokój. – A gdyby zaczęli skakać? – Wówczas należałoby im otworzyć furtkę do Francji. – Kochany panie – rzekłem – a wy, Francuzi, czy nie doświadczacie podobnych niepokojów? Czy i dla ułagodzenia was nie trzeba otwierać cudzych klatek?90 89 Ludwik Windthorst, przywódca katolickiego centrum, stale ostro występował przeciwko polityce Bismarcka. Podczas dyskusji w parlamencie (15 i 16 I 1886) o projekcie wydalenia z Niemiec Polaków z zaboru austriackiego i rosyjskiego powiedział wręcz, że należy biadać nad upadkiem Niemiec. 90 We Francji powstała wówczas Liga Odwetu, na której czele stanął znany naówczas poeta i publicysta Paul Deroulede. Celem Ligi było wywołanie wojny z Niemcami w celu odzyskania Alzacji i Lotaryngii. W swych publikacjach Deroulede dowodził, że Francja jest zupełnie przygotowana do wojny i że zmyje w wojnie piętno hańby, ciążącej na niej za klęskę roku 1870. Liga jakoby składała się z 200 000 członków, ale miała również licznych przeciwników. 81 – My tak samo, ale nam, widzisz pan, zęby odrastają bardzo powoli. Od roku 1870 prawie nie przybyło nam ludności. – Zatem wojny nie robi Bismarck? – Boże, uchowaj. Wojnę robi temperament ludów i ma słuszność Moltke, mówiąc, że wojny nigdy nie znikną ze świata91. Ludzie to co pewien czas rwą się do wojen i niebezpieczeństw; a gdy ich nie ma na poczekaniu, sami sobie strzelają we łby. Wicher jeszcze mocniej zakołysał szczytem wieży, a nam zrobiło się zimno. Skosztowaliśmy więc po odrobinie koniaku: ja, architekt i wartownik. Architekt zamyślił się, wartownik jednym okiem patrzył w niebo, drugim w Ocean Atlantycki, a mnie – ogarnęła wielka rzewność. – Pokaż-że mi pan moich ukochanych ziomków, kiedy już mamy taką cudowną lunetę – rzekłem do architekta. Nastawił szkła i skierował czarodziejskie narzędzie na plac wystawy. Zobaczyłem tam trzy pracujące grupy ludzi: stu Francuzów, stu Niemców i stu nadwiślańczyków. Każda z tych grup miała wznieść osobny budynek z dużych brył ciosowych, za których ustawianie płacono im franka od sztuki. Niemcy i Francuzi natychmiast wybrali sobie po pięciu dyrektorów i wzięli się do roboty. Polacy z początku wszyscy chcieli być dyrektorami, o co nawet pobili się i rozbiegli. Dopiero gdy im głód dokuczył, zeszli się znowu i zapytawszy o radę Francuzów, Niemców, przechodniów lub gapiów, wybrali sobie dyrektorów ledwie wówczas, gdy pod francuskim i niemieckim budynkiem już stały fundamenta. Ułożono się też o system wynagradzania. W grupie francuskiej i niemieckiej każde 100 franków zarobionych dzielono w następny sposób: Na utrzymanie dyrekcji szło 25 fr., na oszczędność 25 fr., a pozostałe 50 fr. dzielono między wszystkich – po 25 centymów na osobę. W grupie polskiej również płacono po 25 cent. jednej osobie. Ta jednak była oryginalność, że dyrektorowie brali 50 fr., a na oszczędność nie odkładano nic. Pracowano też bardzo rozmaicie w tych grupach. Mocne i flegmatyczne Niemcy przenosiły od razu po dwanaście kamieni, robiąc na godzinę pięć obrotów. Drobni, ale ruchliwi Francuzi dźwigali tylko po sześć kamieni, ale robili na godzinę po dziesięć obrotów. Polacy zaś, wygłodzeni przez poprzednią awanturę nosili tylko po osiem kamieni i robili po sześć obrotów na godzinę. W końcu dziesięciu godzin interes tak się przedstawiał: Każdy Francuz i Niemiec zarobił po 3 franki; prócz, tego każdy dyrektor dostał 30 franków i na każdą grupę przypadało po 150 fr. oszczędności. Polacy zaś zarobili na osobę po 2 fr. 40 cent., a oszczędności nie mieli żadnych, ale ich dyrektorzy otrzymali po 46 fr. na osobę. W czasie wypoczynku Niemcy za oszczędzone pieniądze kupili grochowych kiszek, beczkę piwa i nasycili się tak, że każdemu z nich przybyło po pięć funtów wagi. Francuzi wypili wina, zakąsili czekoladą i sprowadzili sobie teatr, który mocno podtrzymywał wrodzoną żywość ich ducha. Polacy zaś nie bardzo syci poszli spać, ale za to dyrektorowie ich wyprawili sobie bal polski, który podziwiano w całym Paryżu. Na drugi dzień jeden z dyrektorów francuskich, wracając z maskarady, wpadł na myśl 91 „Wojna jest żywiołem porządku, przez Boga ustanowionym. Najszlachetniejsze cnoty ludzkie występują w niej na jaw: odwaga i zaparcie się, święty obowiązek, duch poświęcenia, gdy żołnierz na kartę stawia życie. Bez wojny świat ugrzązłby w bezczynności i utonąłby w materializmie” – tak pisał Moltke w liście do prof. Jana Kaspra Bluntschlé, przewodniczącego Instytutu Prawa Międzynarodowego (Institut de Droit International). 82 zbudowania maszyny, która zastępowałaby pracę stu ludzi. Współcześnie pięciu dyrektorów niemieckich, przestudiowawszy Euklidesa i Archimedesa, wysmażyli plan machiny, która zastępowała pracę dziewięćdziesięciu ludzi. Ale dyrektorowie polscy zmęczeni tańcem, spali coś do południa i dopiero ku wieczorowi jeden z nich wynalazł nową figurę mazura, a drugi bardzo misterne łóżko składane, z którego można było zrobić karabin i fortepian, bez możności jednak grania na fortepianie, strzelania z karabinu i sypiania na łóżku. Toteż w ciągu następnych dni zarobki Francuzów podwoiły się, Niemców prawie że się podwoiły, a Polaków zostały te same. W miesiąc zaś później gmach budowany przez Francuzów jaśniał pięknością, Niemców imponował siłą i niezgrabnością, a polski, ledwie zaczęty, począł się rozwalać. Pracujący bowiem, straciwszy chęć do roboty, wymyślali dyrektorom, a dyrektorzy, wiedząc, że na budownictwie już nic nie zyskają, utworzyli balet i postanowili objeżdżać Europę... Widok ten – pisze nasz paryski korespondent – napełnił mnie wielkim żalem. Odepchnąłem precz lunetę, a że wicher dął coraz mocniej, chwiejąc na wszystkie strony wieżą i mróz ściskał coraz dokuczliwiej, wypiliśmy więc po kropelce koniaku: ja, naczelny architekt i wartownik. Żal mój przemienił się teraz w gniew. – Niech diabli porwą pańską lunetę – krzyknąłem do wartownika. – Pokazuje rzeczy głupie i niegodziwe!... – Przecież nie ona temu winna – odparł coraz pochmurniejszy architekt. Wartownik nie odpowiedział nic; zajęty był śpiewaniem Marsylianki. – Wiem – mówiłem do architekta – że moi rodacy, osobliwie rzuceni na obczyznę, nie mogą dorównać ani wam, ani Niemcom. Każdy z was nie byłby lepszy w podobnym położeniu. Za to w domu, u siebie, robią, co mogą, i chyba nie gorzej od was. – Wątła to ludność – rzekł architekt i powinna by dużo pracować nad swoją higieną i dietetyką. – Bądź pan o to spokojny – odparłem. – Mamy w Warszawie tylu lekarzy, że już tworzy się u nas lekarski proletariat, a młodzi medycy wyjeżdżają na guwernerów. – Zobaczymy jednak, jaki ci lekarze mają wpływ na wasz ogół – rzekł architekt i począł kierować lunetę ku Warszawie. Ze smutkiem wyznać muszę, że towarzysz mój nie od razu znalazł Warszawę. Szukał jej kolejno w Turcji, Węgrzech i w Niemczech i dopiero przypomniawszy sobie ze Strabona czy innego starożytnego jeografa, kierunek Wisły – z wielką biedą trafił akurat za wolskie rogatki. Spojrzałem w okular i – włosy stanęły mi na głowie. Zobaczyłem bowiem nad zamarzniętą glinianką jakiegoś człowieka, który, wyrąbawszy lód, unurzał kilka razy w przerębli towarzyszącą mu kobietę!... Blada twarz i mdłe ruchy unurzonej nasunęły mi myśl, że musi to być osoba chora. – Wariat czy morderca?... – spytałem przerażony, tym bardziej gdym spostrzegł, że wykąpana kobieta upadła na ziemię, a z jej przymkniętych oczu i nagle zmienionych rysów można było poznać, iż umarła. Tajemnicę tej łaźni wyjaśnił mi w kilka dni wasz «Kurier». Z rubryki policyjnych wypadków dowiedziałem się, że pewien mąż z porady znachorki dla przywrócenia sił chorej żonie wykąpał ją w gliniankach..92 92 „R y z y k o w n a k u r a c j a”. W dniu onegdajszym [9 II] Marcin Wilczek, zamieszkały za rogatkami wolskimi, zaprowadził swoją żonę, chorującą od miesięcy na wyczerpanie sił, do glinianek i tam dwukrotnie unurzał ją w przeręblu. Wilczek działał zupełnie z dobrą wiarą na skutek porad jakiejś baby Matysiakowej, cieszącej się wśród prostaczków opinią znakomitej lekarki. Chora także nie stawiała oporu wierząc, że wyzdrowieje; tymczasem zapadła jeszcze bardziej na zdrowiu i na drugi dzień skonstatowano groźne zapalenie płuc. Matysiakowa została pociągniętą do odpowiedzialności sądowej.” („Kurier Warszawski” 1887, nr 42.) 83 Współczucie moje dla biednej kobiety było tak wielkie, żem trząsł się z zimna. A ponieważ wicher coraz gwałtowniej chwiał wieżą, wypiliśmy więc po odrobinie koniaku: ja i architekt. Wartownikowi, który już gadał coś przez sen, musieliśmy gwałtem otwierać usta i przez zaciśnięte zęby wlewać płyn rozgrzewający. – Jestem pewny, żeś pan w Warszawie nie zobaczył nic pocieszającego – rzekł architekt. – Diabła warta pańska luneta!... – mruknąłem. – Ależ ona pokazuje tylko to, co jest. Wróciłem do lunety i zacząłem oglądać się po mieście. W jednym z okien spostrzegłem pochylonego nad papierami człowieka. Był to stary mój znajomy, pan Horodyński, który w tej właśnie chwili pisał artykuł o upadku sklepów chrześcijańskich93. Publiczność – mówił pan H. – chętniej aniżeli u chrześcijan kupuje u żydów, w przekonaniu, że jest u nich taniej. Tymczasem żydzi oszukują nabywców i na towarze, i na cenie. W wielu bowiem wypadkach żyd ceni za jakiś przedmiot rubla, po długim targu ustępuje go za pięć złotych, a tymczasem ten sam przedmiot w sklepie chrześcijańskim można by dostać za pół rubla. – No – pomyślałem, czytając artykuł ponad ramieniem pana Horodyńskiego – ten przynajmniej myśli o interesach publicznych i daje zdrowe rady. Ciekawym jednak, o ile one poskutkują? Poprosiłem więc architekta, ażeby mi nastawił lunetę na rok następny. Patrzyłem uważnie, muszę jednak wyznać, że artykuł pana Horodyńskiego nic stanu rzeczy nie zmienił. Bogaci sprowadzali towary zza granicy, średnio zamożni kupowali je u kupców chrześcijan, a ubożsi nabywcy w ogromnych masach cisnęli się za Żelazną Bramę. I były po dawnemu tkaniny w sklepach chrześcijańskich po 4 złote łokieć, a porcelana po 4 ruble tuzin, w sklepach zaś żydowskich «takie same» tkaniny – sprzedawano po 2 złote łokieć i «taką samą» porcelanę po 2 ruble tuzin. A chociaż tkaniny u żydów miewały zepsuty deseń, a porcelana nierówności i skazy, czyli jedne i drugie należały do «towarów wybrakowanych», mimo to kupowali je ludzie, gdyż – były tańsze. Czarodziejska luneta objaśniła mnie nadto, że na zmianę stosunków handlowych nie wpłyną nawet najpiękniejsze artykuły dziennikarskie, tylko – różnica cen. I jeżeli ludność chrześcijańska potrafi sprzedawać taniej niż żydzi, nabywcy, choćby również byli najprawowierniejszymi żydami, porzucą swoich współwyznawców i będą kupowali tylko w sklepach chrześcijańskich. Wicher i zimno stały się nad wszelki wyraz gwałtowne, żelazna wieża gięła się jak trzcina, co nas zmusiło do skosztowania po kropelce koniaku architekta i mnie. Niebiańskie to lekarstwo tak dalece poprawiło humor memu towarzyszowi, że koniecznie chciał ze mną na współkę oglądać Warszawę. Rozumie się, że aby nie wywołać uszczypliwych uwag, czym prędzej odwróciłem lunetę od przemysłu, handlu i higieny, a skierowałem ją na jedyne pole, którym możemy się jeszcze chlubić, na pole sztuki. Szczęściem, w jakiejś ogromnej sali odbywał się koncert Sarasatego94. Na estradzie stał mistrz z włosami uczesanymi w formę grzybka, z oczyma pełnymi melancholii, a u jego stóp dyszała zachwycona publiczność. Byłem dumny z tego uwielbienia sztuki. – Patrzże, pan – mówiłem do architekta – czyś kiedy marzył o podobnym widoku? Spojrzyj na te damy, młodsze i starsze, których usta drżą namiętnością, na twarzy rozlewa się 93 Bogdan Horodyński, Dlaczego upadają sklepy spożywcze?, „Kurier Warszawski” 1887, nr 52. 94 Słynny skrzypek Pablo Sarasate koncertował w Warszawie w r. 1887 dn. 6 II, 10 II (sale redutowe) i 14 II (Teatr Wielki). 84 upojenie, w oczach świecą łzy. Albo na tych poważnych mężów, którym płoną źrenice i zaciskają się dłonie, jak niegdyś ich przodkom spod Wiednia. Naród, panie, naród, który tak czuje sztukę... – Nie wiem, nad czym się tak zachwycają – odparł architekt. – Sarasate jest wprawdzie doskonałym skrzypkiem, no... ale tylko skrzypkiem. Wreszcie połowę jego zalet stanowią skrzypce, posiadające dziwnie piękny ton. – Ale artyzm... – Artyzm poznalibyście wówczas, gdyby Sarasate zagrał na skrzypcach na przykład Barcewicza, a Barcewicz na skrzypcach jego i – obaj te same utwory. Na taki jednak egzamin wątpię, czyby się zgodziło wasze dzisiejsze bóstwo. Zresztą – dodał inżynier, pilnie patrząc w lunetę – nie widzę tu tak znowu wściekłego zapału. Największy entuzjazm maluje się na twarzach histeryczek, którym sekunduje kilku rozpieszczonych safandułów. Dalej widzę szereg osób, usiłujących gwałtem naśladować cudzy zachwyt, gdyż to u was zapewne należy do dobrego tonu. Nareszcie, widzę właściwą masę publiczności, która słuchając, wcale nie traci głowy, ale oceniając grę Sarasatego, musi posługiwać się już wyrobionymi przez entuzjastów frazesami. Kilku nawet ziewa w tym towarzystwie. Doprawdy, że niesłusznie oczerniłeś pan swoich ziomków – dodał architekt. Wieża zachwiała się mocniej niż kiedykolwiek, sięgnąłem więc do kosza i...” Dalszy ciąg rękopisu naszego korespondenta jest całkiem nieczytelny. 85 LISTY PODRÓŻNIKA NORDENSKIÖLDA DO PODRÓŻNIKA ANDERSONA I Znany podróżnik szwedzki w stronę północnego bieguna, baron95 Nordenskiöld, już drugim nawrotem bawił w Warszawie96. Pierwszy raz przyjechał tu w zimie, ażeby usłyszeć Sarasatego, który z powodu wątłej kompleksji, a może z obawy braku słuchaczy pieczołowicie omija północny biegun. Drugim zaś razem (w kwietniu) odwiedził nas Nordenskiöld, częścią w sprawie procesu spadkowego, częścią w tym celu, ażeby poduczyć się mazura i zadawać nim szyku w Laponii, Grenlandii, na Nowej Ziemi i w innych tym podobnych miejscowościach. Zapytamy: co by sądził o skrzypcach Sarasatego, wielki podróżnik odparł, iż uważa je za bardzo przyjemny instrument, którego można już nie słyszeć, schowawszy się w trzecim pokoju. Zapytany zaś, co by sądził o mazurze, odpowiedział, iż mocno żałuje, że nigdy nie nauczy się tego pięknego tańca. Trzeba bowiem mieć wyjątkowo swobodną głowę i bardzo spokojne serce, ażeby tak cwałować, skakać i wybijać obcasami, jak tego wymagają reguły mazura. Na wszelkie inne pytania: Jak mu się podoba Warszawa? Czy kobiety są piękne? Czy widział Saski Ogród i wystawę „starożytności”?97 Nordenskiöld uparcie milczał. I nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jaką opinię wyrobił sobie bohaterski Szwed o naszym kraju, gdyby nie następujący wypadek. Nordenskiöld przed wyjazdem z Warszawy napisał list do swego przyjaciela Andersona w Grenlandii i rzucił go do skrzynki pocztowej. Listonosz, któremu adres wydawał się nieortograficznym, chcąc poprawić omyłkę, a zarazem okazać się domyślnym, oddał ów list firmie: Aronsohn et Comp. Grünland. Firma zaś Aronsohn i Grünland, nie mogąc przeczytać listu, uznała go za złośliwy żart i złożyła w naszej redakcji, dołączywszy 30 kopiejek na instytut moralnie zaniedbanych dzieci i pobożne westchnienie, ażeby Bóg zachował ją nadal od nieuczciwej konkurencji współzawodników. Dziwić się firmie nie można, pismo bowiem Nordenskiölda zaczynało się od słów: „Ty sa älskade Gud verldena, att han utgaf sin enda Son”98 itd., które (jak wiadomo wszystkim znającym język szwedzki) nie mają żadnego związku z handlem krótszych i dłuższych towarów. 95 Tytuł barona, doktora filozofii i kawalera orderów można kupić w mniejszych państwach niemieckich za cenę umiarkowaną. [Przyp. Prusa.] 96 Adolf Eryk Nordenskiöld w r. 1887 był aż trzy razy w Warszawie (trzeci raz po napisaniu felietonów Prusa). Szczegóły pobytu (zob. Kroniki, t. X, s. 315–316 i 358–359) Nordenskiölda inne były, niż pisze Prus, który w zmyślonych listach znakomitego podróżnika daje satyrę na ówczesne społeczeństwo polskie. Podróżnik szwedzki przyjmowany był w „wyższych sferach” warszawskich owacyjnie: „W salonach warszawskich zabłysnął w tych dniach światłem meteoru br. Adolf Eryk Nordenskiöld. Znakomity podróżnik, wielbiony w swej ojczyźnie [...], rozrywany był formalnie przez panie nasze, chciwe szczegółów jego wypraw i zdumiewających wycieczek! Znakomity Szwed nie szczędził objaśnień, przy czym okazał się zajmującym causerem.” (St. M. Rz.[ętkowski], Kronika tygodniowa, „Tygodnik Ilustrowany” 1887, nr 216.) 97 Wystawę starożytności, którą ostatecznie nazwano wystawą sztuki i starożytności, zorganizowało Towarzystwo Dobroczynności w salonach Hotelu Europejskiego. Była to właściwie wystawa polskich pamiątek historycznych (zbroje rycerskie, meble, brązy, gobeliny itp.) oraz wystawa obrazów. Otwarcie jej nastąpiło 5 III 1887 r. 98 W przekładzie znaczy to: „Przecież Bóg tak kochał świat, że wydał swego jedynego Syna...” (przekład zawdzięczam dr Z. Ciesielskiemu). 86 Dla zaspokojenia słusznej ciekawości czytelników podajemy ów list w przekładzie dokonanym przez nasze „biuro tłumaczy”99. „Czy pamiętasz, kochany Andersonie – pisze Nordenskiöld – nasz pobyt w bezludnej ojczyźnie zimy, gdzie ty do dziś dnia zamieszkujesz? Czy pamiętasz te pół roku trwające noce i to granatowe niebo, zasypane niezwykłej jasności gwiazdami, a zawieszone nad krajobrazem lodowatych gór, śnieżystych równin i morskich przepaści? Czy pamiętasz tę niezmierną ciszę, którą chyba raz na kilka dni przerywał jęk toki zabijanej przez niedźwiedzia; tę dziwną ciszę, wśród której szum dalekiego morza tak łudząco przypominał chóralne pieśni naszych rybaków albo bicie dzwonów na wieży Św. Elma? A pamiętasz ówczesny nastrój dusz naszych? Kiedy zatopieni w pustce, czuliśmy życie nieskończoności; oddaleni od społeczeństwa byliśmy bliższymi nieba. Kiedy wierzyliśmy, że nad tą straszną ziemią, z której nawet mech nie wyrastał, krążą skrzydlate roje duchów, albo kiedy patrząc na skały, gorejące blaskami północnej zorzy zdumieni i zatrwożeni, czekaliśmy, rychło z wierzchołka odezwie się gromowy głos, mówiący: – Jam jest Pan i Bóg twój, którym cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli... No i wyobraź sobie, że pewnego dnia opuściwszy tę cudowną krainę, znalazłem się w Warszawie, w samym wirze banalnych rozmów, fraków z jedwabnymi klapami, koncertowych entuzjazmów, znudzonych mężczyzn, cnotliwych kobiet i wszelkiego rodzaju katarów żołądka. W tej Warszawie, gdzie mało sto razy zapytywano mnie: – Panie Nordenskiöld, czy chce pan być przedstawiony Sarasatemu? albo: – Panie Nordenskiöld, może nam pan opowie coś o biegunie północnym. Słyszysz, Anderson?... Ja miałem coś opowiedzieć o biegunie północnym ludziom, którzy chcieli mnie prezentować Sarasatemu! Sarasate zaś, dodam ci nawiasowo, jest to jedna z warszawskich znakomitości, która nie mogłaby być ani znakomitą, ani nawet znaną, gdyby kiedykolwiek zabrakło w świecie jednej z trzech rzeczy: końskiego włosienia, baranich kiszek albo – kalafonii. Pomimo to Warszawa i Polska bardzo mnie zainteresowały. Bo czy ty wyobrazisz sobie, uwięziony wśród wiekuistych lodów Andersonie, taki szczęśliwy kraj, w którym zima trwa tylko od początku października do końca kwietnia, a przez resztę miesięcy jest lato? Kraj, w którym nie potrzebujesz rozbijać grubej na piętro skorupy lodu, ażeby pod nim znaleźć ziemię, gdy ziemia jest tu na wierzchu, a wszyscy po niej jeżdżą i chodzą. A czy dasz wiarę, że w kraju tym rosną prawdziwe drzewa, które ty dziś widujesz tylko w angielskich ilustracjach, a tysiące mil kwadratowych zamiast białego ma kolor zielony, taki sam, jak na twoich wypłowiałych spodniach oficerskich, które przechowujesz na pamiątkę, żeś i ty kiedyś widywał zieloną trawę. Na domiar czarów tego kraju jest w nim obecnie wiosna. Ludzie zamiast jak ty ubierać się w czworo futer chodzą w pajęczynowych garniturach, subtelniejszych od żaglowego płótna. Nagie drzewa z dnia na dzień okrywają się młodymi liśćmi, z własnej woli, bez żadnych uchwał parlamentu albo rozporządzeń policji. Co dziwniejsze – na ulicach już sprzedają autentyczne fiołki... Słyszysz, Anderson: prawdziwe fiołki, których ty nie widziałeś i nie wąchałeś od lat piętnastu! W pierwszej chwili nie mogłem pomiarkować, skąd się tu wzięły fiołki. Warszawa bowiem składa się prawie wyłącznie z domów, bruków i chodników, z których przecież kwiat nie wyrośnie. I dopiero wówczas odgadłem sekret, gdym spojrzał na nieumyte ręce ulicznych kwiaciarzy i na szyje ulicznych kwiaciarek. Jestem pewny, że ci poczciwcy na swoich rękach 99 Biuro tłumaczy istnieje przy „Kurierze Warszawskim” do tłumaczenia ze wszystkich części świata nadchodzących wiadomości reporterskich, o ile takowe nie były pierwej drukowane w dziennikach zagranicznych. Prywatnych tłumaczeń biuro nie załatwia, zgłaszać się więc do niego z listami w obcych językach nie ma celu. [Przypis Prusa.] 87 i szyjach hodują z wiosną fiołki, a ku jesieni kapustę. W całej Grenlandii nie widziałem tak brudnych rąk, karków i odzienia, jak u tutejszych kwiaciarek i kwiaciarzy. Rad bym posłać ci w liście trochę ciepła i woni wiosennego powietrza, ale – nie jest to w mej mocy. Kończę więc z wiosną i przechodzę do społeczeństwa. Żyjesz tak oddalony od ludzkiego świata, że narody przedstawiają ci się jak duże mrowiska, w których nawet nie widać pojedynczych mrówek, tylko – zwiększanie się, zmniejszanie, rozsypywanie całych mrowisk albo przynajmniej ruchy wielkich mas. W twoim szałasie z brył lodu nie obchodzi cię ani piękność pani X, ani majątek pani Y, ani spory małżonków Z, ani kurs akcji cukrownianych, ani bankructwa, ani samobójstwa, które stanowią główną treść interesów warszawskich. Ty chcesz widzieć całość społeczeństwa; o niej więc będę ci mówił. Jeżeli Francja przedstawia dziś mrowisko trochę obcięte z boku i nadwerężone z wierzchołka, zresztą silne, zasobne i prześlicznie zbudowane; jeżeli Niemcy tworzą jeden olbrzymi kopiec sklecony naprędce z kilkunastu mniejszych kopców, to Polacy przypominają mrowisko do głębi znurtowane i rozrzucone. Coś się tam odbudowuje i coś z tego wyrośnie, ale nieprędko. Dziś bowiem polskie mrówki wyglądają ospale, pracują mało i powoli, najczęściej kręcą się bez planu, mniej myśląc o budowie kopca aniżeli o własnym brzuchu, zresztą dość pustym. Wyobraź sobie pięć milionów chłopów rolników, prawie tak biednych i zacofanych jak Lapończycy i Eskimosi. Ludność ta odziewa się, mieszka i żywi od wieków jednakowo; sztuki czytania i pisania prawie nie zna; na lokomotywy i telegrafy patrzy jak na czarnoksięskie sztuki; leczy się u swoich znachorów, a zna tylko swoją wieś, nie sięgając myślami za powiatowe miasto. Jest to pień narodu. Na tym pniu rośnie i rozmnaża się milion Żydów, przeważnie handlarzy, równie biednych i zacofanych jak chłopi. Żydzi umieją wprawdzie czytać i pisać, lecz w jakimś obcym żargonie, trochę podobnym do niemieckiego. Za to dbają tylko o siebie i innych Żydów, a dla ludności miejscowej są w najlepszym razie obojętni, jak w rodzinie obcy najemnik, pogardzany, źle płacony i nieżyczliwy. Nieco wyżej stoi około miliona polskiego mieszczaństwa, które umie trochę pisać i czytać, ale z tych sztuk nie odnosi żadnej korzyści. Są to znowu ludzie biedni i zacofani, którzy nie dbają ani o chłopów, ani o Żydów, ani o swoje rzemiosło, ani o przyszłość swoich dzieci. Pracują o tyle, aby nie umrzeć z głodu i zimna, naukę zaś i nowe odkrycia techniczne uważają – prawie za diabelskie wymysły. Dopiero na szczycie tej budowli kręci się jakieś kilkanaście tysięcy ludzi zamożnych i inteligentnych. Zamożni myślą o zabawach, wygodach i szyku, czasem o zwiększeniu dochodów; czytają politykę albo romanse (przeważnie francuskie) i rozmawiają wszystkimi językami, prócz własnego. Inteligencja zaś walczy z brakiem czasu, brakiem środków naukowych i niedostatkiem materialnym; całe zaś jej życie polega na powolnym wygasaniu w niej zapału do nauki i wysychaniu wiadomości gdzie indziej zdobytych. Gdybym ci wyliczył najpoczytniejsze tu książki i pisma, przekonałbyś się, że myśl polska prawie nie pracuje samodzielnie. W najlepszym razie Polacy snują bardzo piękne, choć z gruntu fałszywe marzenia na temat swojej przeszłości, albo fantazjonują na temat przyszłych ulepszeń. Czy jednak jest między nimi choćby paruset takich, którzy rozumieją stan kraju, jego potrzeby i zadania cywilizacji?... o tym wątpię. Więcej powiem: nawet kwestie z tego zakresu nic ich nie obchodzą albo budzą w nich niezadowolenie; tak bowiem w rozmowie, jak i w druku Polacy chcą przede wszystkim zabawić się, zaspokoić płytką ciekawość lub podniecić fantazję. Jest to, jak widzisz, kochany Andersonie, obraz stojącej wody, gdzie drzemią ślimaki i pływają drobne rybki, ale zupełnie brakuje dużych ryb i szerszego ruchu. Z sadzaweczki tej jednak od czasu do czasu wydobywają się na wierzch jakieś bąble, świadczące, że coś tam w 88 głębi przekształca się i pracuje. Z czasem, kiedyś, te puste bańki wydobywające się na powierzchnię społeczeństwa może dadzą początek jakimś odświeżającym prądom; dzisiaj są one tylko dowodem, że pomimo wszystko duch społeczeństwa jeszcze nie skrzepnął i nie zamarł. Domyślasz się, że jak wszędzie, tak i tutaj są dwie partie: zachowawcza i postępowa. Przypomnij sobie jednak, jak te partie wyglądają w Europie, i zobacz, jak wyglądają w Warszawie. Przed rewolucją francuską rządy państw lądowych europejskich znajdowały się w rękach dziedzicznej arystokracji. Owi markizowie, książęta, hrabiowie i baronowie byli zazwyczaj komendantami wojsk, wyższymi urzędnikami administracyjnymi i sądowymi, wreszcie ministrami i dygnitarzami Kościoła. Nie koniec na tym: byli oni panami i właścicielami ziemi tudzież związanych z nią chłopów-rolników, a nadto wobec wolnego mieszczaństwa stanowili klasę posiadającą wszelkie przywileje. Łatwo pojąć, jakie dochody i honory, jaka władza i rozkosze życia były przywiązane do podobnych stanowisk. Jeżeli kiedyś istnieli bogowie na ziemi, to z pewnością składali się oni z arystokracji. Po rewolucji francuskiej arystokracja utraciła mnóstwo praw i dochodów, obok zaś niej stanęli przywódcy i adwokaci mas ludowych i oni to wytworzyli stronnictwo demokratyczne. Od tej pory między dogasającymi resztkami arystokracji, czyli zachowawcami, a potężniejącą demokracją wybuchła walka. Zachowawcy stałego lądu, francuscy czy niemieccy, jakiekolwiek wywieszają hasła, zawsze pragnęliby zawrócić społeczeństwa do tych błogich czasów, kiedy oni rządzili i panowali, a ogół – podziwiał ich i pracował. Demokraci zaś, pomimo chciwości i ambicji swoich choćby najgorszych przywódców, ciągle dążą do coraz szerszego równouprawnienia mas ludowych. Oto jest cały sekret tej walki, od wieków toczącej się w rozmaitych punktach świata: jedni chcą władzy i dochodów, drudzy odmawiają im i władzy, i dochodów. Pośpieszam dodać, że jak między zachowawcami trafiają się ludzie szlachetnych serc i wysokich umysłów, tak znowu między demokratami zdarzają się skończeni łotrzy, którzy dla osobistego zysku gotowi sprzedać swoją partię, sprawiedliwość, nawet Chrystusa Pana. Niemniej jednak partia demokratyczna, chcąc nie chcąc, dąży do rozszerzenia praw masy ludowej, zaś partia zachowawcza do jej ograniczenia. W następnym liście opowiem ci, jak wyglądają tutejsi zachowawcy i demokraci, dzisiejszy zaś zakończę wiadomością z dziedziny mody, ażebyś wiedział, jak masz się ubierać do fok i edredonowych gęsi. Więc uważaj. Masz nosić surdut rozpięty na piersiach, jak u mamki, a pod nim – haftowaną lub koronkową koszulę. Niezależnie zaś od tego musisz zaopatrzyć się w bilety wizytowe formy już nie czworobocznej, ale trójkątnej100. Oto czym dziś zajmuje się śmietanka tutejszego towarzystwa, jeżeli nie ma amatorskich widowisk lub kwesty na cel dobroczynny, albo jeżeli gazety nie przyniosą efektownych wiadomości politycznych. A teraz pomyśl, kto z nas dwu będzie rozsądniej wyglądał: czy ty w twojej niezmiernej pustyni, między nagimi fokami, czy ja w towarzystwie dekoltowanych mężczyzn? Świat ten naprawdę musi być tylko doczesną wędrówką, skoro na nim źle żyć bez ludzi i niedobrze z ludźmi.” 100 „M o d n e b i l e t y. Bilety wizytowe podlegają dość często zmianom kapryśnej mody. Obecnie najmodniejszą formą biletów jest trójkąt, a nazwisko z imieniem umieszcza się skośnie. Nadto należy do szyku obrać sobie jakąś dewizę i stale ją u spodu biletu drukować lub też litografować. Jeden z właścicieli znaczniejszego zakładu litograficznego komunikuje nam, że jak dotychczas, prawie wszystkie dewizy są francuskie... Pokazuje się, że «gallomanizm» w pewnych sferach naszego społeczeństwa stał się już chorobą nieuleczalną.” („Kurier Warszawski” 1887, nr 105.) 89 II „Powiedziałem ci już, kochany Andersonie – pisze Nordenskiöld – na czym polega walka tocząca się w zachodniej Europie między «zachowawcami», czyli arystokracją, a «postępowcami», czyli demokracją. Uzmysłowić ją można w następny sposób. Na rynek, pełen ludu pieszego i powozowego, występuje elegancki markiz i prawi: M a r k i z Czy pamiętasz, o ludu, że Francja była kiedyś sławna, uczona i potężna? L u d Pamiętam! Czytałem o tym w szkolnych podręcznikach do historii. M a r k i z A czy kochasz, ludu, ową sławną i potężną Francję? L u d Bardzo kocham. M a r k i z Otóż nasza Francja była wówczas wielką, kiedy przodkowie moi rządzili nią i pobierali z niej wielkie dochody. Dziś powaga Francji upadła, ponieważ rządzą nią i pobierają dochody adwokaci, kupcy, fabrykanci i dzienni karze. Jeżeli więc pragniecie, ażeby Francja była znowu potężna, wypędźcie adwokatów, a władzę w kraju i dochody powierzcie mnie, potomkowi sławnych ojców. L u d Niech żyje markiz! Następnie wchodzi na mównicę adwokat. A d w o k a t Czy pamiętasz, o ludu, że w końcu osiemnastego wieku za wszelkiego rodzaju nadużycia musieliśmy nie tylko odebrać władzę arystokracji, ale i ją samą wypędzić? L u d Pamiętam wybornie. A d w o k a t Czy pamiętasz, że przy końcu osiemnastego wieku Francja oprócz arystokracji opływającej w dostatki składała się z nędzarzy i niewolników? L u d To prawda. A d w o k a t I wiesz chyba o tym, że od chwili kiedy my, stan średni, otrzymaliśmy rządy, we Francji nie ma już poddanych, dobrobyt powiększył się setki razy, a oświata ogarnęła cały naród. Od owej też chwili władza w kraju stała się udziałem nie najlepiej urodzonych, choćby ograniczonych, ale – najzdolniejszych, choćby ci pochodzili z mieszczan i chłopów. 90 L u d I to prawda. A d w o k a t Więc wybieraj, kogo wolisz widzieć na czele kraju: czy dziedzicznych markizów, którzy ograniczą nie tylko twoje prawa, ale nawet władzę myślenia, czy też adwokatów, fabrykantów, lekarzy i dziennikarzy, którzy zmieniają się w parlamencie co kilka lat i tylko mogą rozszerzyć twoje prawa. L u d Niech żyją adwokaci! W Warszawie stosunki są całkiem odmienne. Nie ma tu rynków, na których się przemawia, a żaden markiz ani adwokat nie będą spierali się o władzę, ponieważ jest ona równie daleką od obu. O co tu więc mogą spierać się arystokraci z demokratami? Chyba o wpływ na opinię; chyba o kierunek spraw domowych i gospodarskich? Partie tutejsze nie mają przede wszystkim realnego gruntu pod nogami, kłócą się więc o cień rzeczy i o własne upodobania, nie zaś o publiczne interesa. Warto przypatrzeć się, kochany Andersonie, jak wyglądają halucynacje tutejszych zachowawców i postępowców. Niezbyt dawno w «Słowie» (dziennik mianujący się zachowawczym) próbowano określić cele i posłannictwo partii zachowawczej101. Przede wszystkim partia ta przeciwstawia się szorstkim i twardym w stosunkach kapitalistom. Przy czym autor artykułów zapewnia, że «zachowawcy nie są pysznymi ani wyniosłymi wobec swoich podwładnych», ci zaś (o ile należą do partii) nie są uniżonymi wobec swoich zwierzchników102. W takie sielankowe stosunki między «zachowawcami podwładnymi i ich zwierzchnikami» łatwo uwierzyłbym jako przejezdny cudzoziemiec, gdyby wiary mej nie 101 Mowa o cyklu artykułów Gustawa Plewako w „Słowie” (1887) Zależne i niezależne dziennikarstwo. Poszczególne odcinki mają swoje podtytuły: I. Znaczenie prasy periodycznej (nr 74), Niezależność w dziennikarstwie (nr 75) i U nas inaczej (nr 76). 102 Plewako pisał: „Religia i wiara, przenikające z konieczności umysły ludzi stronnictwa katolickozachowawczego, mają w sobie tę właściwość, że łagodzą i wyszlachetniają wszystkie stosunki władzy z podwładnymi, kapitału z pracą [...]. A o ile religia i wiara wrażają w serca możnych skromność i umiarkowanie, o tyle również stoją na straży godności osobistej ich podwładnych. Każdy wyznawca prawdziwej wiary chrześcijańskiej wie o tym, że istotna jego wartość nie jest zawisłą od stanowiska, jakie na tej ziemi zajmuje. W hierarchii społecznej widzi on rękę Bożą, a uchylając głowy przed swym zwierzchnikiem, nie upatruje w tym dla siebie upokorzenia, ponieważ właściwie mówiąc uchyla ją nie przed człowiekiem, lecz przed porządkiem rzeczy, będącym dziełem Opatrzności. Włościanin nasz, dawnym zwyczajem uchylający czapkę przy spotkaniu z dziedzicem majątku, nie spełnia bynajmniej czynu służalstwa. Jego ukłon nie jest płaszczeniem się przed kimkolwiek z potęg tego świata. Jego ukłon nie wymaga żadnego niskiego pochlebstwa.” „Wszyscy bez wątpienia wierzymy, że ma tu ono [stronnictwo katolicko-zachowawcze] na widoku wyłącznie dobro i pożytki swej ziemi i swego społeczeństwa. Wszystko więc, co do tego dobra zmierza, jest nie tylko dozwolone, ale nawet pożądane, a tym samym wszyscy, czy to kierownicy, czy współpracownicy pism zachowawczo-katolickich mają we wzmiankowanych granicach zostawioną sobie zupełną wolność. Jeśli zaś chcemy wziąć pod uwagę, że już w pojęciach światlejszych umysłów przedchrześcijańskiego świata m o ż n o ś ć c z y n i e n i a ź l e u z n a w a n ą b y ł a n i e z a i s t o t ę w o l n o ś c i, l e c z z a n a d u ż y c i e t a k o w e j [...] trudno pojąć, jakim sposobem wśród społeczeństwa chrześcijańskiego może być podnoszony zarzut z a l e ż n o ś c i [podkreślenia Plewaki] względem organów prasy dlatego tylko, że nie wolno im kalać umysłów i serc ludzkich demoralizować.” („Słowo” 1887, nr 76.) 91 zrujnowało samo «Słowo». Donosi ono bowiem z Paryża (!), że na uczcie wielkanocnej u ks. Wł. Czartoryskiego «wiarusy (starzy wojskowi polscy) ze łzami całowali ręce gospodarza»103. Dziwny to przykład «braku wyniosłości» z jednej a «poczucia godności» z drugiej strony. I doprawdy nie wiem, gdzie znajdzie się dosyć szorstki kapitalista, który by pozwolił swoim gościom czy nawet klientom – «całować się po rękach». «Liberalizm» zatem partii zachowawczej wydaje się więcej niż podejrzanym; toteż Polacy wcale w niego nie wierzą. «Są koła społeczne – twierdzi „Słowo” – mające pewne prawa do przewodniczenia opinii krajowej.» Owe «prawa» mają polegać na «udzielaniu społeczeństwu oświaty wobec pism szerzących religijny i społeczny nihilizm». «Stronnictwo moralnego porządku (!) udziela społeczeństwu przeciwtrucizny za pomocą swoich pism» i tak dalej. Dziwny zamęt pojęć!104 Kiedy «Przegląd Tygodniowy», «Prawda», «Głos» i «Wędrowiec» (organa postępowe) pomieszczają bądź w tekście, bądź w dodatkach artykuły i całe dzieła naukowe, czyli – naprawdę szerzą oświatę, z pism zachowawczych tylko jedno «Słowo» drukuje dodatek i to... z przekładami francuskich romansów! Na czym zaś polegają owe «przeciwtrucizny» zadawane społeczeństwu przez organa zachowawcze? Oto – na wydrwiwaniu i poniewieraniu takich nazwisk, jak Comte, Mill, Spencer, Darwin. I dziwna ironia losu! W tym czasie kiedy polscy zachowawcy uważają mędrców tych za źródło «społecznego i religijnego nihilizmu», w tym samym czasie angielski teolog H. M. Drummond traktuje ich jako podporę religii. Dowodzi on mianowicie, że prawa natury obowiązują i w świecie duchowym, objaśnia zawiłe zdania teologii za pomocą wielkich odkryć naukowych i dla wytłumaczenia słów Chrystusa, św. Pawła albo Starego Testamentu posługuje się badaniami i teoriami: Spencera, Milla, Huxleya, Maxwella, Darwina, Tyndala itd105. «Przeciwtrucizny» więc polskich «zachowawców i stronników moralnego porządku» wydają mi się jeszcze więcej podejrzanymi aniżeli ich «liberalizm». Twierdzi nareszcie «Słowo», że «stronnictwo zachowawcze nie ogranicza się na wydawaniu pism». «Nie jest to cel główny ani jedyny.» «W szeregu faktów możliwych na 103 Korespondent „Słowa” z Paryża opisuje „święcone” w Hotelu Lambert: „Takiego zebrania i skojarzenia pod jednym dachem, przy jednym stole, najróżnorodniejszych warstw, kondycji i żywiołów społecznych nie można zobaczyć nigdy i nigdzie w innym miejscu. Tu dwóch wąsatych polonusów wymienia wesoło Alleluja, całując się z dubeltówki, nie obtartymi po salcesonie ustami; tam księżniczka de Nemours przyjmuje wykwintne komplementa i dygi od otaczającego ją grona polskich i francuskich dam w toaletach od Wortha; owdzie jeszcze białe rączki czyjeś dolewają węgrzyna posadzonemu przy honorowym stole sędziwemu profesorowi Wadze, którego długa, mleczna broda i zaledwie przerzedzona czupryna tejże barwy przeświecają z daleka. Jakiś stary wiarus chwyta w uniesieniu przechodzącego gospodarza domu i całuje go po rękach:” (Z., Korespondencja z Paryża 11 kwietnia, „Słowo” 1887, nr 81.) 104 „Pobudką dla grup społecznych – pisze Plewako – do zakładania i podtrzymywania czasopism [w Królestwie] bywały jedynie wznioślejsze względy. Pierwszym na tej drodze krokom przewodniczyła wyłącznie myśl szerzenia wśród społeczeństwa oświaty i wiedzy – i szerzenia jej w rodzinnej mowie [...]. Spółczesny rozwój prasy periodycznej, przerastający niemal potrzeby czytającej publiczności naszej, zdawałby się uwalniać koła społeczne, mające pewne prawa do przewodniczenia opinii krajowej [Plewako oczywiście ma na myśli stronnictwo katolicko-zachowawcze], od działalności w tym kierunku, gdyby chodziło wyłącznie o samą tylko wiedzę. Przecież tak nie jest. Oprócz wiedzy – społeczeństwo potrzebuje jeszcze o ś w i a t y, a tej ostatniej niezdolne mu przecież udzielić pisma, szerzące religijny i społeczny nihilizm. Stąd obowiązek dla ludzi, tworzących w kraju stronnictwo moralnego porządku podawania społeczeństwu drogą prasy niezbędnej dlań przeciwtrucizny i stąd racja bytu tych organów, które bez względu na to, czy się pokrywają pieniężnie, czy przynoszą niedobory, mają przecież jasno sformułowane i wytknięte cele swe i zadania.” (nr 74). 105 Dzieło H. M. Drummonda pt. Prawa natury w świecie duchowym, wydane niedawno, rozeszło się w języku angielskim w czterdziestu edycjach i z wielkimi pochwałami przetłumaczone zostało na język francuski przez ludzi religijnych, jako oręż przeciw ateizmowi. [Przypis Prusa.] Pracę tę w, przekładzie francuskim pt. Les lois de la nature dans le monde spirituel (Paris 1887) miał Prus w swej bibliotece. 92 tutejszym gruncie ludzie stronnictwa zachowawczego wybitne zajmują miejsce.»106 I na dowód – cytuje „Słowo” – instytucje powstałe z inicjatywy zachowawców, a mianowicie: szpital Dzieciątka Jezus, szpital dziecinny (właściwym inicjatorem jest dr Sikorski), szpital oftalmiczny, instytut głuchoniemych, schronienie paralityków... Dobrze. «Słowo» jednak nie ogranicza się na reklamie dla zachowawców, ale nadto nie waha się twierdzić (nawet przed cudzoziemcami), że postępowcy i pozytywiści nie robią nic podobnego, nie budują nic dla narodu, tylko wydają opłacające się pisma. Otóż powiedziano mi, że «Słowo» całkiem mylnie poinformowało w tej sprawie i cudzoziemców, i własnych czytelników. Jeżeli bowiem ktoś «w granicach możliwych na tutejszym gruncie» rozwija inicjatywę, to przede wszystkim postępowcy i dorobkiewicze. I tak: W kwestii olbrzymich składek na Szląsk dotknięty nieurodzajem jednym z pierwszych, jeżeli nie najpierwszym inicjatorem był «pozytywista» Al. Świętochowski. Wystawę higieniczną, tanie odczyty, kolonie letnie tworzyli postępowcy. Szkoła handlowa, szkoła rzemieślnicza, tanie lecznice, przytułki położnicze i Kasa Mianowskiego – zawdzięczają powstanie swoje dorobkiewiczom i postępowcom. Nareszcie następne, nie opłacające się pisma: «Rocznik Fizjograficzny», «Wszechświat», «Przegląd Pedagogiczny», «Przegląd Techniczny», «Głos», «Wisła» i różne wydawnictwa lekarskie pochodzą z ciężkich ofiar tak zwanych pozytywistów. Tak więc zarówno «liberalizm», jak «oświata», tak «przeciwtrucizny», jak i «odznaczająca się inicjatywa partii zachowawczej w tym kraju zdają się być pustymi frazesami, które wprawdzie zapełniają szpalty pism zachowawczych, ale nie przyczyniają się do szczęścia ogółu. Jakaż więc jest realna korzyść z istnienia zachowawców i «zakładania przez nich pism»? Co panowie ci «zachowują» oprócz swoich pretensji do «przewodniczenia ogółowi», pretensji wspólnych konserwatystom całej Europy? A – oni «pielęgnują tradycję i strzegą nabytki przeszłości». Piękna to rola. Pod wyrazami «tradycja» i «nabytki przeszłości» kryją się wszystkie materialne i duchowe skarby narodu. Nabytkami przeszłości są równie dobrze: pola od wieków uprawiane, dojrzałe lasy, koleje i gościńce, mieszkalne domy i budynki, jak – obyczaje narodu, jego język, jego dobre nałogi ekonomiczne (oszczędność, przezorność), jego znajomość rzemiosł, dzieła sztuki i nauka. Któż jednak w tym kraju chce wycinać lasy, niszczyć drogi i zapuszczać odłogiem pola? Kto chce wywracać domy albo niszczyć odzież? Kto radzi nie witać się i nie żegnać z ludźmi, nie gotować pokarmów, nie zawiązywać małżeństw i nie pielęgnować dzieci? Który wreszcie postępowiec pragnąłby zapomnieć języka albo wiadomości naukowych, jakie jego naród już zdobył? «Konserwowanie» więc tych skarbów społecznych nie jest żadną cnotą ani pracą. Pilnuje ich każdy człowiek potrzebujący mieszkać, odziewać się, jadać i porozumiewać się z ludźmi i chyba wariat mógłby życzyć sobie ruiny takich nabytków, stanowiących cywilizację. Ale jest inna strona kwestii. Między nabytkami przeszłości mogą znajdować się zrujnowane budynki, wyjałowione pola, szkodliwe pokarmy, złe nałogi i błędne wyobrażenia i te – trzeba poprawiać. A dalej, społeczność nieustannie potrzebuje nowych budowli, nowej 106 „Jeżeli w program działalności stronnictwa katolicko-zachowawczego w kraju tutejszym wchodzą wydawnictwa pism periodycznych, to przecież nie tworzyły one nigdy ani tworzą dzisiaj głównego ani jedynego tejże działalności zadania. Dalecyśmy od utrzymywania, ażeby stronnictwo, o którym w tej chwili mówimy, nie miało swych momentów słabości i bezczynności, ażeby zawsze dokonało wszystkiego, czego dokonać należało lub choćby tego, czego dokonać było można. Niemniej w szeregu faktów i rzeczy, których dokonanie na gruncie tutejszym było możliwe, ludzie stronnictwa katolicko-zachowawczego wybitne zajmują miejsce.” Następuje dalej wymienienie instytucji powstałych z inicjatywy konserwatystów (nr 76). 93 odzieży, nowych dróg, nowych pokarmów, nowych zwyczajów, nowych wiadomości, nowych idei, bo inaczej uschnie, zmarnieje z głodu fizycznego lub moralnego. Słowem – społeczność na gwałt potrzebuje coraz nowych postępów i ulepszeń we wszystkich sferach życia. Nie jestże więc grzechem przeciw narodowi tamować źródła postępu, spotwarzać go, podjudzać przeciw niemu opinię publiczną? Obawiam się, kochany Andersonie, że w wielu wypadkach tutejsi zachowawcy w taki sposób traktują postęp, czy to chodzi o Darwina, czy o parcelację, czy o nowe szkoły malarskie albo literackie. Działalność organów zachowawczych w tym kierunku jest tak jaskrawa, że budzi nawet opozycję w gronie ludzi z natury swych stosunków skazanych na konserwatyzm. Wszakże niedawno hrabia H. Tyszkiewicz, «zwolennik konserwatyzmu», nadesłał do «Niwy» list, wzywający zachowawców, ażeby «zamiast prowadzić jałowe polemiki o zasady, wzięli się raczej do zbadania spraw ludu». Ludu (mówi hrabia), który «dla nas, generacji pokutującej, jest historycznym wierzycielem, a może i spadkobiercą”107. – Ten tragiczny aforyzm w ustach hrabiego Tyszkiewicza (który w dodatku sądzi, że «podporządkowanie» interesom ludu innych interesów nie jest rzeczą szkodliwą) «Niwa» zbyła kpinami. Mówi ona, że hr. T. zaleca program «Głosu» i że w sprawie ludowej są dwie alternatywy: Albo lud ma te same cele co i szlachta, a w takim razie może pracować wspólnie ze szlachtą; albo – interesa ludu są niezgodne z interesami szlachty, a wówczas szlachta nie ma racji podawać oręża swoim wrogom108. 107 „Niwa” już w r. 1886 rozpoczęła kampanię przeciwko właśnie wówczas założonemu tygodnikowi „Głos”, który sprawę ludu uznał za najważniejszą ze spraw społecznych i rzucił hasło podporządkowania interesom ludu interesy innych warstw. Kampanię tę prowadził Konstanty Popiel w artykułach Głos ze wsi o „Głosie” warszawskim („Niwa” 1886, z. 287) i Pod adresem rzekomych postępowców. List ze wsi (tamże 1887, z. 291) oraz Chorąży (Stefan Godlewski) w stałym felietonie Sprawy bieżące (tamże z. 289, 291–294). W „Niwie” zabrał też głos Henryk hr. Tyszkiewicz w art. Pod adresem konserwatystów. List ze wsi (tamże 1887, z. 295). Tyszkiewicz stwierdza, że jest „wyznawcą zasad zachowawczych”, wyraża przekonanie, „iż postęp z przeszłością liczyć się powinien, z niej czerpać siły, aby tym snadniej resztki naszego historycznego dobytku zachować i rozwój zapewnić w przyszłości [...]. Narody bez przyszłości zwracają się ku przeszłości, bezsilne żyją wspomnieniem lub co gorsza – ułudą. Odwagi nie mamy nagiej rzeczywistości w oczy zajrzeć i majaczy się nam ciągle w coraz to bardziej zacieśniającym się kole twardej, nieubłaganej konieczności. Czyż dlatego że czcimy pomniki, mamy się sami w mumie zamieniać! Żyć winniśmy chwilą obecną – a chwila obecna jest demokratyczną. Czyż więc nie leży w interesie społeczeństwa i w obronie prawdy, aby nasza prasa zachowawcza sprawom ludowym pierwszorzędne dać chciała miejsce? [...] Nasza prasa zachowawcza owych zachowawców par excellence, jakimi są chłopi, na pierwszym winna postawić planie; zamiast czczej w rezultacie polemiki o zasady z tymi, których się nie przekona [mowa o polemikach z „Głosem”], powinna by badać kwestie bytu ludu naszego i brać w nich inicjatywę, którą od pewnego czasu dzienniki obozu przeciwnego tak gorliwie chwytają [...]. Zadaniem jej [prasy konserwatywnej] wpłynąć na żywioły zachowawcze, wyrwać nas z apatii, abyśmy zechcieli przy słusznej obronie praw pomyśleć o spełnieniu obowiązków, nie zapominając, iż dla nas, generacji pokutującej, chłop jest historycznym wierzycielem, a może i – spadkobiercą.” 108 Na list Tyszkiewicza odpowiedział Chorąży w tym samym 295 zeszycie „Niwy” 1887, w rubryce Sprawy bieżące: „Co do mnie, śmiem twierdzić, że korespondencja hr. Tyszkiewicza robi wrażenie bogatej w piękne motywa kompozycji muzycznej, której artystyczne wykonanie zaciera na razie błędy w harmonii i nie pozwala należycie ocenić całości. Ulegając wdziękom tej pięknej melodii, można by łatwo zajść na bezdroża i od własnych przekonań odstąpić. A więc istotnie! jedynie racjonalną w zasadzie pracę dla kraju podejmuje «Głos» warszawski i jego program, z małymi tylko modyfikacjami w wykonaniu, do godności programu narodowego wznieść by należało; a więc istotnie! jedynymi winowajcami względem kraju jesteśmy my, konserwatyści, a to – dlatego, żeśmy się postępowcom w podjęciu misji ludowej ubiec pozwolili [...]. Jest to więc ni mniej, ni więcej tylko program «Głosu» w całości, z tą tylko różnicą, że gdy „Głos” konsekwentnie rzeczy biorąc przeciwstawia 94 Na tak bezceremonialne postawienie kwestii można by odpowiedzieć, że – ponieważ ów «lud» stanowi olbrzymią większość, jego więc interesa są fundamentem narodowego bytu i nie mogą być poświęcane żadnej mniejszości. Tak wygląda polskie «stronnictwo zachowawcze», ludzie «moralnego porządku». W Warszawie są oni nieszkodliwymi apostołami zbutwiałych teoryjek, a chcieliby kierować opinią. Do tego jednak brakuje im znajomości potrzeb społecznych, celu, sił, nawet wiary w wypowiadane przez siebie hasła. Cechą zewnętrzną owych «kół mających pewne prawa do kierownictwa», jest dobre wychowanie, szyk, dostatek i ciągłe mówienie po francusku, po angielsku lub nawet po niemiecku, byle – nie po polsku. Im który z nich lepiej udaje cudzoziemca i ma więcej gotówki, tym silniej imponuje stronnictwu. Zachowawca bez majątku ratuje się tylko stosunkami i głośnym wypowiadaniem zabalsamowanych poglądów; w każdym razie jest zachowawcą – drugorzędnym. Co się tyczy «postępowców» i «demokratów» tutejszych, nie stanowią oni właściwie stronnictwa; są raczej grupą ludzi nie tylko nie związanych, ale nawet kłócących się między sobą. Niemniej ludzie ci posiadają cechy wspólne: mają oni wielką cześć dla nauki, są bardzo wrażliwi na współczesny ruch demokracji we wszystkich kątach świata i – pragną szczepić go na gruncie miejscowym. Teorie szczepione z zewnątrz najczęściej nie odpowiadają bieżącym potrzebom społeczeństwa. Z tym wszystkim polska demokracja zstępuje już z wyżyn teorii na grunt rodzinny, coraz pilniejszą zwracając uwagę na położenie ludu wiejskiego. Poznać byt tego ludu i jego potrzeby, a następnie – wynaleźć środki podniesienia go i rozwinięcia tak pod względem materialnym, jak i duchownym, oto zadania, które coraz silniej narzucają się tutejszym postępowcom i demokratom. Na nieszczęście ludzie ci jeszcze bujają w obłokach, czego między innymi dowodzi polemika o «wielkie» i «małe idee», w której entuzjaści czy idealiści drwią sobie z najprostszych prac dla dobra ogółu i gwałtem wołają o jakąś «wielką ideę»109. – Ona tylko uszlachetni naród, dla niej chcemy bodaj rozbijać głową mury. Nic zaś nas nie obchodzi, że tym sposobem zawiedziemy czyjeś tam rachunki – zapewnia entuzjastyczny «Głos». Myślę, że ta polemika między postępowcami źle została postawiona. Każda idea, w której chodzi – bądź o poznanie prawdy, bądź o doskonalenie rzeczy i ludzi, bądź o szczęście tak pojęte interesa ludu interesom szlachty i podejmuje z nią zaciekłą walkę, hr. Tyszkiewicz chciałby tę szlachtę właśnie do wykonywania owego programu nakłonić. Nie sądzę, aby to było możliwym. Albo ów chłop w dzisiejszej demokratycznej epoce jest wrogiem szlachty i walczy z nią o hegemonię lub nawet śmierć i życie, albo też drogą naturalnego biegu wypadków związany nicią interesów wspólnych staje on w jednym z tą szlachtą szeregu i walczy z nią razem – o coś innego.” 109 Kronikę tygodniową z dnia 3 IV („Kurier Warszawski” 1887, nr 93) Prus poświęcił radom, które dawał fikcyjnemu swemu kuzynowi, studentowi uniwersytetu. Kuzynek ten zwrócił się do pisarza, aby wskazał mu „jakąś wielką ideę, przed którą skłoniłbym głowę i dla której bym się poświęcił...” Prus odpowiedział, że „wielkie idee składają się z najprostszych idei i że ten tylko może być wielkim, kto nie stawia sobie projektów przechodzących jego siły”, wskazał też kuzynowi szereg tych małych idei, które prowadzą do „zgłębienia natury, doskonalenia człowieka i doskonalenia społeczeństwa”. Przeciwko wywodom Prusa wystąpił ktoś, podpisujący się Entuzjasta (art. Polemika, „Kurier Warszawski” 1887, nr 101), twierdząc, że kuzyn pisarza miał rację i ponowił jego żądanie; zgadzał się wprawdzie, że małe idee mają swe znaczenie, ale młodym to nie wystarcza: „...wskażcie nam cel jakiś, cel wielki i wzniosły; zażądajcie dla niego ofiary z siebie, ze swoich nałogów, słabości i my wszystko przezwyciężymy, będziemy pracowali o chłodzie i głodzie, w poniewierce, póki nam ta gwiazda przyświecać będzie, póki nas ogrzewać będzie wiara, że każdy krok na tej ciernistej drodze zbliża nas do owej świetlanej przyszłości.” Prus zaraz w następnej kronice (tamże, nr 103) odpowiedział Entuzjaście, podtrzymując swoje stanowisko. Do polemiki włączył się i „Głos”, przeciwstawiając się wywodom Prusa i popierając Kuzynka oraz Entuzjastę. Zob. List otwarty do p. Bolesława Prusa podpisany Kuzynek, „Głos” 1887, nr 15, i J. L. Popławski, Wielkie i małe idee, tamże, nr 16. 95 ludzkie – może być «ideą wielką», jeżeli ogarnia masy. Tak dalece, że gdyby na rok przyszły groziło Europie na przykład powszechne wyjałowienie gruntu, w takim razie «wielką ideą» na dziś byłoby wynalezienie... najlepszego nawozu. Naprawdę więc nie ma idei wielkich ani małych, ale są idee – «jasne» albo «niejasne», «praktyczne» albo «niepraktyczne». Powinien by to zrozumieć «Głos», który wyśpiewawszy tyle hymnów na cześć «wielkiej idei», dla której chce poświęcić siebie i cudze rachuby, zapomniał o drobnej rzeczy – o... objaśnieniu czytelników: jaka to jest owa idea? Bez podobnego określenia i bez dowiedzenia, że ogół rozumie tę ideę i pragnie jej – będziemy zawsze jeździli po niebie, na wozie z obłoków, końmi ze mgły, poganianymi biczem z piasku. Ideą na przykład naszych czasów jest coraz dokładniejsze równouprawnienie klas ludowych. Ale równouprawnić znaczy – dać środki do skuteczniejszej pracy, lepszego bytu, umysłowego rozwoju. Trzeba więc pobudować więcej wygodnych mieszkań, naszyć taniej odzieży, wynaleźć lub sprowadzić doskonalsze narzędzia i machiny, produkować więcej zboża i bydła, powiększyć liczbę nauczycieli i lekarzy. Innymi słowy: chcąc urzeczywistnić wielką ideę emancypacji, trzeba przez dziesiątki lat wypełnić miliony drobnych prac przygotowawczych. Cóż bowiem dziś robotnikowi z tego, że na równi z kapitalistą ma prawo chodzić do teatru, jeżeli teatrów jest za mało, a w nich miejsca za drogie? Nareszcie, kochany Andersonie, nie należy wyobrażać sobie, iż – możemy uszczęśliwić ludzkość wbrew jej woli i jej własnemu pojmowaniu szczęścia. – Ile ja muszę napracować się, zanim przekonam niemieckich robotników, że są nieszczęśliwi! – wzdychał onego czasu Lassal. – A i to jeszcze nie przekonywam ich gruntownie... Tak wyglądają dwie najgłówniejsze polskie partie: zachowawcy śnią o przeszłości i o swoich «prawach do kierownictwa», postępowcy, zapatrzeni w obłoki, marzą o przyszłości i są skłonni do poświęceń. Ludzie zaś, którzy by organicznie pracowali dla teraźniejszości, według jakiegoś szerszego i głębszego programu – tymczasem nie ma. – A cóż na to ogół inteligencji kraju, zapytasz, Andersonie. Ogół?... Ogół jest konserwatywny w jednych sprawach, postępowy w innych, stosownie do potrzeb. Nie prosi nikogo o «kierownictwo» i nie żąda poświęceń, osobliwie takich, za które by musiał płacić własną kieszenią i skórą. Każdy w nim pracuje na swoją rękę, jak umie i jak może, każdy uznaje konieczność poprawienia dawnych błędów i zaprowadzania nowych ulepszeń. Nade wszystko zaś nie pyta nikogo o «wielkie idee», czując, że ta idea będzie wielką, która najlepiej sformułuje jego potrzeby i środki ich zaspokojenia. Oto, kochany Andersonie, masz w ogólnych rysach wizerunek polskiego społeczeństwa. Nie jest ono «Chrystusem narodów», jak zapewniali jego poeci, ani tak złym i niedołężnym, jak twierdzą jego nieprzyjaciele. Jest to społeczeństwo w pewnej części odnawiające się, w przeważnej – młode, które jeszcze nie odkryło swojej nowej drogi cywilizacyjnej. Zacięta nienawiść Niemców świadczy o drzemiącej w nim sile, a reszta – jest w ręku Boga, który nawet w Grenlandii po zimie i półrocznej nocy zsyła radosne lato.” Na tym przerywa się list Nordenskiölda. 96 POWŚCIĄGLIWOŚĆ KRYTYCZNA Sławny hydropata i dziwak z Fürstenhofu, dr Czerwiński110, który, udoskonaliwszy abrajbungi, zycbady i prysznice, chciał jeszcze zreformować społeczność, napisał kiedyś polityczną broszurę wielce oryginalną111. W dziełku tym porównywał on patriotyczne uniesienia ludów z miłosnymi zachwytami oblubieńców. Młodzian – mówi uczony doktor – nie cofa się przed żadną ofiarą, ażeby zdobyć serce dziewicy; naród – nie szczędzi krwi i mienia, ażeby osiągnąć jakiś cel polityczny. Jeden i drugi, uganiając się za swoim ideałem, gotów popełnić najniemożliwsze szaleństwa dopóty, dopóki... nie dopnie celu. Dopiąwszy go zaś, robi się ociężałym, smutnym, apatycznym i – ziewając – myśli (wciąż według dra Czerwińskiego), że gra nie była warta świeczki. My tu, w Warszawie, jesteśmy innego zdania; no, ale Warszawa – nie Fürstenhof. Tam nie tylko można, ale nawet trzeba wobec wielu rzeczy zachowywać się obojętnie. Jeżeli jednak w sprawie naszych usposobień miłosnych dr Czerwiński mógł nie mieć słuszności, ma ją za to w kwestii naszych upodobań estetycznych. Był przecie czas, że ginęliśmy za każdą przejezdną artystką, padaliśmy na twarze przed każdym przyjezdnym artystą, celebrowaliśmy nabożeństwo dla każdej przejezdnej trupy, ale za to dziś... Dziś zachowujemy się ociężale i apatycznie, na przykład – wobec pana Romana Żelazowskiego, który jest nie tylko artystą przyjezdnym, ale bodaj czy nie znakomitym. Krytycy teatralni, z wyjątkiem Bogusławskiego112, są dla gościa ledwie pobłażliwi. Wprawdzie pamiętają oni, że kiedyś w którymś ogródku pan Roman był wcale „obiecującym” i przyznają, że dzisiejszy pan Żelazowski jest artystą ,,myślącym” – „inteligentnym” – i – „rutynowanym”. Niemniej jednak „radzą” mu, ażeby sobie jedno „przypominał”, drugiemu „starał się dorównać” i tak dalej113. Nie będzież to po fazie miłosnych szałów epoka zobojętnienia dla sztuki teatralnej? „Wszelkie zwierzę po nadmiernych uniesieniach jest smutne” – mawiali Rzymianie. * Pan Roman Żelazowski ma lat 33, urodził się w Tarnowie. Za pozwoleniem. Co nam po tych biograficznych szczegółach? Żaden z nas, choćby chciał, już nie urodzi się w Tarnowie; bardzo wielu zaś mają po 33 lata i mimo to nie są znakomitościami w żadnym fachu. Pomińmy więc życiorys. W lewym oknie księgarni Gebethnera i Wolffa można widzieć fotografię pana Żelazowskiego w surducie podbitym baranami i w futrzanej czapce. Rycinę tę oglądałem w dzień upalny i pierwszą myślą, jaka mi przebiegła przez głowę, było: – Boże! jak jemu musi być gorąco. Potem zauważyłem, że artysta nie jest tak piękny, ażebym, będąc na przykład dziewicą, ofiarował mu swoją cnotę... Później w jego twarzy, złożonej ze skóry i kości, nie dostrzegłem 110 Dr Jan Czerwiński był właścicielem i dyrektorem zakładu wodoleczniczego w Fürstenhofie (Styria). Leczono tam choroby nerwowe. 111 Mowa o broszurze Czerwińskiego Polityka nerwów, Warszawa 1882 r. 112 Władysław Bogusławski pisywał wtedy recenzje w „Kurierze Codziennym”. 113 Zob. np. recenzje St. M. Rz[ętkowskiego] w „Kurierze Warszawskim” 1887, numery 137–144, lub wzmianki w „Wieku” w tym samym r. dział Wiadomości warszawskie, numery 111, 116 i 117). 97 nic nadzwyczajnego, a później – zobaczywszy go na Właścicielu kuźnic, poszedłem na Aktorów dworu i obecnie z wielkim hałasem wybieram się na Zbójców114. Jeżeli człowiek, który nigdy nie odznaczał się pociągiem do teatru, dziś marnuje pieniądze na bilety, trwoni czas od ósmej do jedenastej wieczorem i rujnuje zdrowie na twardych krzesłach, wśród cugów, ażeby kilka razy zobaczyć tego samego artystę, to – jużci ów artysta musi chyba przedstawiać coś niezwykłego. * W Aktorach dworu pan Ż. grał rolę Urbana. Urban jest to chore na suchoty popychadło teatralne, na scenie grywa lokajów, a w swojej izdebce uczy się... Kornela, Rasyna i Moliera. I nie tylko uczy się wielkich ról, ale nawet marzy o tym, ażeby je grać. Grać mu jednak nic nie pozwalają, ponieważ nie ma on „szkoły”, a co gorsza – kpi sobie ze wszelkich „szkół”. Jest więc wciąż popychadłem, a za swoją pychę i ostry język – przedmiotem ogólnej wzgardy. Traf zrządził, że pewnego wieczora Napoleon I chciał zobaczyć w teatrze scenę z tragedii Cynna, którą grywali najwięksi aktorzy. Tymczasem Talma był chory, a jego zastępca miał – muchy w nosie. Więc za kulisami robi się gwałt, gdyż wbrew woli cesarza wyjątku z Cynny nie będzie. – Otóż będzie! – woła Urban popychadło. – A kto zagra cezara Augusta? – pyta skłopotany reżyser. – Ja – odpowiada Urban i wśród ogólnego zdumienia deklamuje odnośną rolę tak pięknie, jak żaden aktor mający „szkołę”. Ten nagły wybuch geniuszu w popychadle przedstawia duże trudności. Trzeba dobrze grać rolę popychadła, oprócz tęgo – rolę suchotnika; trzeba w końcu sztuki ładnie umrzeć, ale nade wszystko trzeba – umieć zagrać króciutką rolę... wielkiego aktora. No, dobrze, ale – jeżeli ja sam nie jestem wielkim aktorem, to jakże go udam? Tu leży szkopuł. A jednak pan Żelazowski dobrze grał rolę Urbana. Dobrze, bardzo dobrze, jak mówi jego ziomek hrabia Tarnowski. * Pewnego razu, było to w Zakopanem, z niemałymi zgryzotami docierałem do Stawu Gąsienicowego. Droga była żałosna: wysokie góry, krótka trawka, a ścieżyna tak kamienista jak bruki warszawskie. – Daleko jeszcze? – pytam górala. – Wnet – odpowiada i prowadzi mnie w jakiś piekielny kąt... Na prawo – Hala Królewska, na lewo – Żółta Turnia, na froncie – czarna jak smok Świnica. – Człowieku! – jęczę – ależ my stąd nigdzie nie wyjdziemy. Zresztą w takiej dziurze nie pomieści się żadne jezioro. Nagle wszedłem na pagórek i stanąłem. Tuż u nóg zobaczyłem ogromny kawał szafiru pofałdowanego srebrzystymi smugami. Jedno z drugim niby to nic; a przecież gdym się ocknął ze zdumienia, poczułem, że mam szeroko otwarte usta, jakbym chciał Giewont połknąć. I dopiero nieco później zmiarkowałem, żem widział jeden z cudów natury. Coś podobnego zdarzyło mi się na Aktorach dworu. Sztuka nie jest arcydziełem, a w niej 114 Pierwszy występ Żelazowskiego odbył się w Teatrze Rozmaitości 18 V 1887 r. we Właścicielu kuźnic Ohneta (rola Filipa Debrlay), drugi 25 V w Aktorach dworu Wartenburga (rola Urbana), trzeci 27 V: w początkowych zapowiedziach miał to być dramat Feuilleta Montjoya, lecz ostatecznie dano Zbójców Schillera (rola Franciszka). 98 pan Żelazowski – Urban – wygląda w pierwszym akcie naprawdę jak suchotnik i popychadło. – Zły wybór zrobił – myślę sobie. Aż wtem nadchodzi akt trzeci. Aha! to tu Urbaś ma udawać wielkiego aktora? Ciekawym. – Podajcie mi togę! – mówi Urban. – Już zaczyna – myślę. – Ty żyjesz, Cynno?... – woła na scenie cezar August. Nagle scena, widzowie i aktorzy znikli mi z oczu. Coś widziałem i coś słyszałem, i dopiero gdy umilkł artysta, zrozumiałem, żem widział i słyszał coś nadzwyczajnego, co nie jest ani krytyczną „inteligencją”, ani aktorską „rutyną”. Jeżeli tylko czwarta część widzów w teatrze doświadczyła podobnego wrażenia, które w podręcznikach estetyki nazywa się: uczuciem wzniosłości, to znaczy, że pan Żelazowski bardzo szczęśliwie udawał – genialnego aktora. * Myślę, że pan Żelazowski tak gra, jak Sienkiewicz pisze. Nie szuka on w swoich rolach „efektów”, ale – „harmonii” i „proporcji”, tudzież przedstawia jedno i drugie za pomocą najprostszych środków. Stąd w rolach pana Ż. widzimy jedność, która niekiedy aż razi (chłód w Filipie Derblay, osłabienie w Urbanie); stąd ów niezwykły spokój w odtwarzaniu sytuacji pospolitych, a gwałtowne wybuchy w sytuacjach nadzwyczajnych. Stąd wreszcie owa łatwość, z jaką pan Ż. wydobywa się na pierwszy plan, nawet spomiędzy tak wybornie grających artystów jak nasi. W scenie deklamacji Urbana, obok pana Żelazowskiego, stanęła panna Wisnowska, chociaż – nie mówi tu ani słowa. Jakim sposobem? Tym, że i ona starała się zharmonizować i ustosunkować swoje milczące zachowanie się z grą Urbana. Jej ruchy i fizjonomia w każdej chwili i w sam raz podkreślały to, co mówił i robił Urban; tym zaś sposobem wzmocniła jego grę i niechcący samą wysunęła się naprzód. Gdyby zamiast tego chciała wywołać „efekt”, zepsułaby scenę. Czy pan Żelazowski dosięgnął już tego ideału sztuki, jakim jest harmonia i proporcja? Czy jego środki zawsze odpowiadają zamiarom? Czy posiada on wszystkie warunki na wielkiego aktora? To – należy do znawców, częścią do przyszłości. Sądzę jednak, że już dzisiaj krytycy powinni by go traktować z mniejszymi „rezerwami” i przyznać, że nie tylko panna Giuri115 jest znakomitą artystką, ponieważ pochodzi z Wenecji, ale i pan Ż. może być znakomitym artystą, chociaż urodził się w Tarnowie. * P o s t s c r i p t u m Już po napisaniu powyższego udałem się na Zbójców. W korytarzach teatru spotkali mnie dosyć liczni znajomi. – Cóż to, napisałeś podobno ogromną reklamę Żelazowskiemu? – Napisałem to, co według mnie jest prawdą. – Chwaląc go nadmiernie, poniżysz innych aktorów. – Poniżę?... Więc jeżeli dziś jest przyjętym upatrywać tylko wady w teatrze, to życzliwsze słówko o jednym aktorze ma poniżać innych?... Cóż to za nowy obowiązek, wedle którego ja, profan, muszę w rzeczach teatralnych koniecznie być pesymistą, skoro podoba mi się być optymistą. I gdzież jest tak głupi artysta, którego zabolą pochwały oddawane koledze? Wszakże jutro z tym samym optymizmem mogą wykazać zalety drugiego, a pojutrze dziesiątego. 115 Słynna baletnica włoska, która szereg razy występowała w Warszawie. 99 – Swoją drogą, Żelazowski w Zbójcach klapnie. – Nie sądzę. – Klapnie! klapnie! klapnie!... Zaczęło się przedstawienie, no – i Żelazowski w Zbójcach nie tylko nie klapnął, ale wypłynął z honorem Co więcej, sceną szału i śmierci w akcie piątym dowiódł ogromnego zasobu sił. Człowiek ten gra nie tylko mimiką, nie tylko deklamacją, ale nade wszystko – pełną duszą i – grę swoją wciąż potęguje. – I cóż? – spytałem po ukończeniu Zbójców. – Grał za gwałtownie... Rety! – co się tu dzieje?... Po Właścicielu kuźnic zarzucano panu Ż, nieuleczony chłód, a dziś zarzucają mu nadmiar temperamentu. Co z tego jest prawdą? Chyba to, że gra artysty obejmuje bardzo obszerną skalę uczuć i że przesycona pesymizmem krytyka nie oswoiła się jeszcze z artystą. Trzech wybornych przedstawień za mało dla stopienia lodów, jakie się u nas zgromadziły dokoła teatru. W każdym razie i za te trzy reprezentacje należy się szczere uznanie dyrekcji – i – naszym artystom, którzy na scenie i za sceną postępowali z gościem, jak przystało na ludzi szanujących sztukę i talent. To właśnie daje miarę ich wartości, nie zaś gorycz codziennych stosunków, w której wszyscy nurzamy się po uszy. 100 WĘDRÓWKA PO ZIEMI I NIEBIE Pytasz, mój przyjacielu, czy widziałem zaćmienie słońca? Widziałem i powiem ci, że zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Tak potężne, że chyba nie znajdę spokoju, dopóki nie wygadam się z niego. Mówisz, że jako ziomkowi Kopernika znaną ci jest astronomia, nie tak wprawdzie jak urzędowym astronomom z osobną pensją, mieszkaniem, opałem i światłem, ale zawsze dość dokładnie, nawet wcale nieźle. Lecz jako człowiek skrupulatny natychmiast dodajesz, że w jednej kwestii, tylko w tej jednej, mianowicie – zaćmień, doznajesz pewnych trudności. Nie żebyś miał, broń Boże, nie rozumieć, na czym polega zaćmienie, bo to wszystko rozumiesz, ale niby – jesteś w tym wypadku nie całkiem fein. Księżyc... słońce... ziemia... – coś tego – tędy – owędy – krążą ci po głowie tak szybko, że w rezultacie pomięszały ci się zaćmienia z lunacjami i w żaden sposób nie możesz ich rozplątać. Wszak byłeś na owej nocnej zabawie we Frascati116, kiedy to płaciliśmy po 3 ruble za krzesło warte 10 złotych i jeszcze nie mieliśmy prawa zabrać go z sobą do domu. Otóż we Frascati, kiedy już dobrze ściemniło się, w alei wejściowej zapalono na słupie światło elektryczne czy magnezjowe, w każdym razie bardzo silne. Na drabince przy słupie stał jakiś mechanik i wywoływał „efekta świetlne”, a my tułaliśmy się po alei między bramą i latarnią. Wszak pamiętasz? Wówczas zatrzymawszy się na środku alei, mieliśmy ciekawe widowisko: spacerujący tłum był oświetlony aż trzema sposobami. Pierwsza grupa, to jest ci, którzy znajdowali się w stronie bramy, a naprzeciw latarni, byli tak wybornie oświetleni, że mogliśmy odróżnić najdrobniejsze rysy ich twarzy. Stali oni dalej od latarni niż my, my więc, chcąc ich zobaczyć, odwracaliśmy się tyłem do światła, które też nas nie raziło w oczy. Byli oni tak pełni jasności, że gdyby latarnia nazywała się słońcem, my ziemią, a ci państwo naszymi księżycami, powiedzielibyśmy o nich, że „świecą w pełni”. Druga grupa, stojąca pod samą latarnią pomimo bliskości światła była dla nas niewidzialną; chcąc bowiem ją zobaczyć, musieliśmy spoglądać w kierunku elektrycznych blasków, które nas oślepiały. Ci państwo przedstawiali nam księżyc „w nowiu”. Byli wreszcie i tacy, którzy przechodzili obok nas w jedną i drugą stronę. Na tych patrzyliśmy z boku i widzieliśmy, że mają jedną połowę ciała oświetloną, a drugą ciemną, zupełnie jak księżyc „w kwadrze”. Ci, którzy szli w stronę bramy, od światła znajdowali się w „pierwszej kwadrze” – którzy szli do światła – w „ostatniej kwadrze”. Lunacje więc polegają tylko na tym, że w ciągu miesiąca księżyc okazuje nam kolejno swoje jasno oświecone lub ciemne strony. Wtem, o dziwo! aleja tonie w mroku, a zamiast jaskrawej latarni widzimy czarny, okrągły przedmiot, otoczony łagodnym blaskiem. Między krzakami ukazują się nikłe światełka zapalonych papierosów, publiczność krzyczy: Ach!... Cóż się stało? Oto stojący na drabinie mechanik, któremu zepsuło się coś w aparacie, wysunął głowę przed latarnią, zasłonił ją i wywołał „zaćmienie”. Zaćmienie więc polega na zasłonięciu słońca. 116 Dn. 19 VI odbyła się we Frascati (ogród ten należał wówczas do Branickich) zabawa „kwiatowa” na dochód Przytuliska (była to instytucja filantropijna, utrzymująca dom dla starych, niezamożnych kobiet). Zabawa zaczęła się po południu i trwała do 11 wieczór. 101 Gdybyśmy byli ziemią, a mechanik księżycem, mielibyśmy obraz zaćmienia słońca. Gdyby zaś mechanik był ziemią, a państwo wracający od bramy księżycem, na który padł cień mechanika, mielibyśmy zaćmienie księżyca. W każdym razie, aby wywołać jakieśkolwiek zaćmienie – trzeba, ażeby słońce, księżyc i ziemia znajdowały się razem na jednej linii prostej. Wówczas gdy księżyc stoi między ziemią i słońcem – nów – mamy zaćmienie słońca; gdy zaś ziemia stoi między słońcem i księżycem – pełnia – mamy zaćmienie księżyca. Księżyc jednak nader rzadko znajduje się na jednej linii z ziemią i słońcem, nader rzadko włazi na drabinkę do wysokości latarni. Zwykle spaceruje on niżej, niby gość po alei, albo wyżej od latarni, jak wiewiórka skacząca po wierzchołkach drzew. I dlatego zaćmienia trafiają się nieczęsto. Ponieważ mechanikowi z Frascati nieraz psuła się jego cudowna latarnia, mieliśmy więc w ciągu wieczora kilkanaście zaćmień. Wszystko za 3 ruble i jeszcze z krzesłem w dodatku. Drugą kwestią, która cię męczy w sprawie zaćmień, szczególniej słonecznych, jest ta: dlaczego one trafiają się tak rzadko – i jakim sposobem można je przepowiadać? Wyobraź sobie, żeś stanął na środku podwórza w kamienicy, która ma cztery oficyny: frontową, tylną, prawą i lewą. Otóż dom ten należy do dwu braci, wielkich dziwaków. Jeden brat, starszy i otyły – słońce – mieszka i spaceruje tylko po pierwszym piętrze, ale – po wszystkich oficynach co kwartał w innej. Widzisz go, jak powoli z tylnej oficyny przechodzi do prawej, z prawej do frontowej, z frontowej do lewej, z lewej znowu do tylnej i po upływie roku wraca do tej samej, gdzie go pierwszy raz spotkałeś! Jest zaś tak systematyczny, że poznawszy bliżej jego zwyczaje, z góry możesz zapowiedzieć, iż dnia 19 sierpnia będzie na przykład widzialny w drugim oknie lewej oficyny. Taki nudziarz. Za to młodszy jego brat – księżyc – jest już skończonym wariatem. On także przenosi się coraz do innej oficyny, ale robi to co tydzień. Tydzień mieszka we frontowej, tydzień w lewej i tak dalej. Tak że znowu bez trudu możesz przepowiedzieć, którą oficynę zajmie od dziś za dziesięć albo za pięćdziesiąt tygodni. Robi on gorszą rzecz, gdyż zmienia nie tylko oficynę, ale i piętro. Jeżeli dziś na przykład mieszka we frontowej oficynie na drugim piętrze, to za tydzień przeniesie się do lewej oficyny na pierwsze, za dwa tygodnie zjeżdża do tylnej oficyny na parter, w trzecim tygodniu sprowadza się znowu na pierwsze piętro, ale do prawej oficyny, a w czwartym na drugie do frontowej i tak wciąż z góry na dół i z dołu do góry. Ponieważ starszy brat nigdy nie opuszcza pierwszego piętra, a młodszy bywa na nim dwa razy miesięcznie, nie dziw więc, że od czasu do czasu bracia się spotykają. I może trafić się, że młodszy brat, spotkawszy starszego, stanie między nim a oknem i na chwilę zasłoni go przed tobą, „zaćmi” jego jaśnie oświeconość. Istotnie trafia się tak, ale rzadko i nieregularnie. Rodak Kopernika, znany z niecierpliwości, widząc tę wariacką bieganinę księżyca, machnąłby ręką i powiedział: – Z tym już ładu nie dojdę. Ale cierpliwi astronomowie chaldejscy, przestudiowawszy ruchy wariata, doszli do wniosku, że i w nich panuje pewien system. Oto ów młodszy brat, po osiemnastu latach powtarza swój spacer w takim samym porządku, jak go odbywał przed osiemnastoma laty, a co więcej: prawie w takim samym porządku spotyka się na pierwszym piętrze ze starszym bratem słońcem, zakrywa go przed oczyma podwórkowych widzów. Na tym prawidłowym powtarzaniu się ruchów starszego brata i młodszego polegała możność przepowiadania zaćmień jeszcze przed narodzeniem Chrystusa. Dziś są sposoby nieskończenie dokładniejsze. W sumie więc, zapamiętaj, przyjacielu, dwa główne warunki słonecznych zaćmień: Księżyc i słońce muszą znajdować się w tej samej oficynie, to jest w tej konstelacji na niebie. Jest wówczas nów. 102 Księżyc musi być na tym samym piętrze co i słońce. A że na niebie piętro zajmowane przez słońce nazywa się ekliptyką, więc księżyc musi być na ekliptyce. Dla czytelnika ważniejszymi od teorii astronomicznych są uczucia, jakich człowiek doznaje podczas zaćmień. Opowiem ci to, mój przyjacielu, jak przed księdzem, ażebyś choć niedokładnie mógł je sobie odtworzyć. Część astronomiczną zaćmienia znaliśmy od dawna, jeszcze ze Szkoły Głównej, gdzie kosmografię wykładał zacny Jan Baranowski według Garceta, a Garcet, nie wiem już według kogo. Robiliśmy nawet z kolegami odnośne rachunki, lecz wyznaję, że ze wszystkich rozdziałów kosmografii zaćmienia obchodziły nas najmniej. To takie proste zjawisko! Tak łatwo je wywołać, choćby zamknąwszy oczy. Ruchy planet, komet, chemiczny skład ciał niebieskich, a nade wszystko olbrzymie wymiary wszechświata, na przebycie którego promień słońca, biegnący czterdzieści tysięcy mil na sekundę, potrzebuje kilku i kilkunastu wieków, oto były rzeczy godne uwagi. Ale jakiś tam mały księżyc ze swoim kusym cieniem?... Czy warto się nim zajmować? Gdym zaś jeszcze zobaczył całkowite zaćmienie księżyca, przy którym satelita nasz z bladego stał się miedzianym, jak przypalony naleśnik, straciłem wszelką ciekawość do zaćmień i byłem gotów ubolewać nad nieszczęśliwymi badaczami, którzy tłuką się po oceanach spokojnych i niespokojnych, ażeby oglądać takie głupstwo. Barwne opisy astronomów poetów również mnie nie wzruszały. Robi się ciemno, więc ptaki i rośliny idą spać, bydło ucieka w stronę domu, a lud modli się ze strachu. Rzeczy naturalne i proste. Upłynęło wiele lat od tej pory, nadciągnął rok bieżący, a wraz z nim ,,Kalendarz Ilustrowany”, w którym Józef Unger zapowiedział na sierpień całkowite zaćmienie słońca dla wschodniej Europy, a cząstkowe dla nas117. – Tak blisko?... – pomyślałem – No... Nadszedł i sierpień, a z nim „Wszechświat”, „Kraj”118 i dzienniki zaczęły rozsyłać mapy zaćmienia. To już zaczynało być interesujące. Szczególniej „piknął” mnie ów malutki cień księżyca, który ma być czarny jak atrament i jednym skokiem zalewa na ziemi 400 mil kwadratowych, czyli terytorium obszerne jak Morawia. Będąc na wsi, lubię patrzeć na sunące po ziemi cienie obłoków, kiedy zjeżdżają z zielonego pagórka, mkną po równinie i znowu wpływają na drobne wyniesienie gruntu. Należy to do bardzo ładnych widoków, jeżeli obłoczek jest mały, przezroczysty i sunie po ziemi z prędkością niewiele większą od chodu człowieka. Ale kiedy nadleci chmura rzucająca cień czarny, który najeżdża na ciebie z szybkością dziesięciu lub piętnastu metrów na sekundę, jak lokomotywa, wówczas widok staje się przykrym. Otóż cień księżyca jest prawie czarny, olbrzymi, widać go nie tylko na ziemi, ale i na obłokach, a pędzi z szybkością nie dziesięciu albo piętnastu, ale – tysiąca metrów na sekundę. Obraz podobny może być nie tylko przykry, ale straszny. Tak więc w miarę jak zbliżał się 19 sierpnia, obojętność dla zaćmień przeradzała się w niepokój. Człowiek nerwowy miał prawo oczekiwać przykrych wrażeń. Tu jednak przyszło na pomoc wspomnienie, że natura nawet wówczas, gdy przeraża, jeszcze jest piękną i twórczą. Głęboko wstrząsa ona duszę, ale zarazem odnawia ją i 117 „Całkowite zaćmienie słońca d. 19 sierpnia z rana, widzialne głównie w Azji z wyjątkiem południowych jej półwyspów, tudzież w zachodniej Europie. U nas zaćmienie będzie częściowe, początek jego nastąpi w Warszawie blisko na kwadrans przed wschodem słońca: środek o godz. 5 m. 34, a koniec o godz. 6 m. 31. W chwili największego zaćmienia tylko mała część tarczy słonecznej nie będzie przez księżyc zakryta.” (Józefa Ungra Kalendarz Warszawski Popularno Naukowy Ilustrowany na rok zwyczajny 1887, Warszawa 1887.) 118 „Wszechświat” dwukrotnie podawał tę mapę oraz jej opis: w numerze 28 w związku z artykułem Jana Jędrzejewicza Całkowite zaćmienie słońca 19 sierpnia 1887 roku i w numerze 31 artykuł K. D. Mapa przebiegu zaćmienia słońca d. 19 sierpnia 1887 r., „Kraj” 1887, nr 30, poświęcił w całości dodatek (pt. „Przegląd Literacki”) sprawie zaćmienia. Mapa znajduje się na s. 4. 103 przebudowuje. Po każdym takim (niestety! nader rzadkim) wstrząśnieniu gdy spojrzysz w siebie, znajdziesz jakiś nowy układ wyobraźni, jakieś nowe źródło uczuć, jakiś nowy punkt widzenia, niby wierzchołek góry, która nagle wyrosła i pozwala spojrzeć na świat trochę pod innym kątem. Pamiętam, jechałem pierwszy raz do Zakopanego sam z góralem. Opuściliśmy Kraków w dzień pochmurny, po którym nastąpiła noc ulewna i dżdżysty poranek. Zmarznięty zawinąłem się we wszelkie możliwe odzienia i drzemiąc pod płótnem hałaśliwej bryki, marzyłem o górach. W półśnie widziałem długi szereg jasnozielonych wzniesień o okrągłych wierzchołkach i łagodnych stokach. Na takie bowiem „góry” napatrzyłem się w dzieciństwie. Wtem góral zatrzymał wóz: – Niech wstaną – rzekł – góry widać. – Przetarłem oczy. Wilgotny chłód szczypał jeszcze po twarzy, ale niebo wypogodziło się. Tu nie ma gór... Jest tylko długa, przykra równina, a daleko, aż na końcu południowego horyzontu stoi ciemna, zębata ściana, coś niby chmura, niby las. I to las nie zielony, ale fioletowy, popstrzony białawymi, żółtawymi i czarnymi plamami. A jakiż on wysoki! Gdyby leżał o sto kroków, jeszcze byłby dwa razy, trzy razy wyższym od prawdziwego lasu, złożonego z dorosłych dębów i sosen. Nade wszystko nie mogłem dać sobie rady z odległością ciemnej ściany. Patrząc na nią samą, stała o wiorstę; patrząc po równinie, dzielącej nas, stała o kilka wiorst. – Daleko to? – zapytałem górala. – Nieosobliwie daleko; będzie ze cztery mile. Trzydzieści wiorst! Jeszcze nigdy w życiu nie ogarnąłem okiem podobnej odległości. Spojrzałem w lunetę. Płaska ściana nabrała wypukłości. Część jej jakby przez nagłą zmianę dekoracji wysunęła się naprzód, część cofnęła się w tył i zamgliła. Ukazały się ciemnozielone lasy, jaśniejsze stoki gór, a nad nimi szare i żółte skały. Ta biała plamka to śnieg leżący w jakiejś ogromnej szczelinie, a ta czarna – to cień rzucony przez jedną górę na skłon drugiej. A te puchy i piórka, z których nie mogłem zdać sobie sprawy, to obłoki przyczepione do ostrych szczytów, jakby ktoś palił fajkę i wydmuchiwał dym. Widok piękny, ale przygnębiający. Ruszyliśmy dalej. W Zakopanem wszystko znikło. Stałem na prost brzydkiej równiny, na błotnistej ulicy. Ze mgły wychylały się ciemne domki, pod nogami szeleścił potok ze szmerem ulewnego deszczu, na prawo inny potok, na lewo jeszcze inny potok, wszystkie zapienione, hałaśliwe, natrząsające się z podróżnego, który z obawą podziwiał je pierwszy raz. Ale gdzie góry?... Gór ani śladu. Potężne masy, które o kilka mil stąd przerażały mnie ogromem, gdy zbliżyłem się do nich na kilkaset kroków, znikły. Ukryły się w deszczu i tylko instynktownie czułem ich przygniatającą obecność. Później miałem okazję nieco bliżej, choć zawsze z daleka, przypatrywać się górom. Widziałem tylną ścianę Giewontu, który zaczyna się tuż u nóg i nagle wzbija się do nieba tak wysoko, że lękasz się, aby nie upaść na wznak. Widziałem jeziora z wodą szafirową i srebrną pianą, których przejrzyste głębiny aż ciągną człowieka do siebie. Słuchałem o tysiąc stóp nad głową, dzwonków pasącego się bydła, z tym wrażeniem, że bydło pospada na mnie, a później wszystkich nas góry zasypią. Widziałem potok wąski na przeskoczenie, który toczył odłamy skał jak piece, i inny potok, który za pomocą małych kamyków gryzł skaliste łożysko i wiercił w nim otwory podobne do skręconych konch ślimaczych, dużych jak kotły. Przechodziłem ciemne i wilgotne lasy, w których nie odzywał się żaden ptak ani nawet mucha, tylko nigdy nie kończące się warczenie potoków. Ale za to nad Morskim Okiem słyszałem echo gadające przez kilkadziesiąt sekund, które na ludzki głos odpowiadało grzmotami. I wszystko, com tu wycierpiał, na com patrzył i czegom słuchał z trwogą – te głuche lasy i 104 gadające skały, płaty ziemi, która wydzierała się ku niebu, i zbiorowiska głazów, większe od wszystkich miast świata, powietrze, które skraca odległości, i drobny deszczyk, który roztapia w sobie niezmierne łańcuchy wzniesień, wszystkie te zawrotne widoki i przykre niespodzianki zlały mi się w jeden obraz tak piękny, że nie ma chyba skarbów, za które można by go odstąpić. Dusza rozszerzyła się... Ta jest główna cecha natury, nie tylko goi rany, które zadała, ale jeszcze wynagradza je szczęściem, jakiegośmy nigdy nie oczekiwali. Więc jadę na zaćmienie. W pociągu Kolei Nadwiślańskiej119 o pierwszej w nocy jest nas dwu amatorów silnych wrażeń: ja i pewien obywatel.120 Przy migotliwym świetle latarni wagonu widzę, że mój towarzysz ubrał się na tę uroczystość w wąziutkie spodeńki, kurtkę, której dolna krawędź usiłuje mu dojechać do kołnierza, i miękki filcowy kapelusz, który daje się przerabiać na hełm, infułę, trójrożek napoleoński, toczek garybaldyjski i czapkę marynarską, nie tracąc przy tym wyglądu starej kieszeni. Jest to dżentelmen grzeczny i równy w obejściu, który gdyby z samym Dantem jechał do piekła, jeszcze wziąłby ze sobą w paskach poduszkę i sławucką kołdrę, ażeby wygodnie przespać się w łódce Charona lub na piekielnych stacjach; kładzie się więc i śpi snem dziesięciu sprawiedliwych jak świstak alpejski w grudniu. Staram się naśladować jego przykład, lecz przekonywam się, że wypicie czterech szklanek herbaty na noc nie usposabia do snu. Tymczasem pociąg huczy, kołysze się, sypie iskry i pędzi, mijając słupy telegrafu, budki dróżników i stacje owinięte dzikim winogradem. Co pół godziny zatrzymujemy się, słychać tupania kilkunastu par butów, senne głosy, potem dzwonek, świst i znowu jazda w głęboki tunel nocy. Godzina druga, trzecia. Mój towarzysz śpi cicho, jak cherubinek, tylko bujne faworyty spadają mu pod ławę. – Pyszny kapelusz – myślę – muszę sobie taki kupić. Zarazem dostrzegam, że jutrzejsze zaćmienie już wywarło wpływ na świat zwierzęcy. Arii jednej pchły w wagonie! Jedziemy wciąż, czarna noc szarzeje. Spoglądam na zegarek – blisko czwarta. – Zobaczymy – myślę – jak wygląda słońce na dzień przed spłatą wekslu. Jeszcze stacja i – robi się na dworze tak widno, że doskonale można czytać. Ponieważ między mnóstwem przepisów kolejowych nie znajduję tego, który zabrania wychodzić na ganki wagonów podczas jazdy, więc wychodzę na ganek. Zachodnia połowa nieba jest dosyć zachmurzona i ciemna; nad horyzontem jeszcze widać błękitny płaszcz uciekającej nocy. Lecz pola, drzewa, budynki mają swój właściwy kolor. Wyraźnie widać białe płaty piasku, żółtawe ściernie, czerwoną korę i zielone głowy sosen. Jednakże czegoś im brak, a raczej ponad rozmaitymi ich barwami rozciąga się jeszcze, jakby delikatna kołdra, utkana z jednostajnego cienia – śpi ziemia i jej rzeczy. Za to niebo na wschodzie jaśnieje już wszystkimi blaskami dnia. Małe, zaróżowione obłoki, jak kąpiące się dzieci, płyną po morzu, w którym lazur, złoto i srebro stopiły się w płyn subtelniejszy od samego światła. Ale otóż i pokazuje się wesoła, roześmiana twarz słońca, nad którą wzbijają się snopy blasków, jak motyle skrzydła albo jak ramiona otwarte do szerokiego uścisku. Za kilka minut każde drzewo dostanie porcję żywego światła, które oddzieli go od innych drzew i nada mu odrębną fizjonomią. Każdy ziemski przedmiot pocznie rzucać cień, będzie jak człowiek, który dopiero leżał, lecz teraz podniósł się i stoi. Naprawdę, światło jest duszą świata i kto wie, czy za pomocą jego promieni przedmioty, 119 Prus wyjechał z Nałęczowa (gdzie spędzał wakacje) do Warszawy, a stamtąd do Mławy. 120 Mowa o Węglińskim obywatelu ziemskim spod Nałęczowa. 105 które nazywamy martwymi, nie patrzą na siebie i nie widzą się tak, jak my je widzimy. Czym zresztą płytka fotograficzna, która nie tylko widzi, ale nawet pamięta, miałaby być lepszą od liścia albo kamienia? Wracam do wagonu, w którym dzień zawsze korzystający [z] prawa bezpłatnej jazdy, zajął już wszystkie miejsca dozwolone i zabronione. Mój towarzysz ciągle śpi, a jego kapelusz podobny w tej chwili do rozdartej cholewy, podbija mnie ostatecznie. Przysięgam, że muszę mieć taki, i istotnie po kilku dniach znajduję u pana Trois Francois jeszcze lepszy. Obok wszystkich zalet formy posiada jeszcze własności ścierki do kurzu, chustki do nosa, serwetki do czekolady i tak dalej. Śliczny ubiór! Ledwiem go włożył, przekonałem się, że mam już zabezpieczoną starość. Będę wydzierżawiał się na stacji nasion do straszenia wróbli. Otwock... pięć minut. Robi się małe zamieszanie, do cichego wagonu wchodzi kilku, może kilkunastu panów. Między nimi inżynier Sokal121, ważny dla miasta z tego względu, że buduje kanalizację, a mnie osobliwie drogi, ponieważ i on wybiera się na zaćmienie. W ogóle od paru dni zaczynam dzielić ludzi na dwie grupy: takich, którzy jadą na zaćmienie, i takich, którzy nie jadą. Dla pierwszych budzą się we mnie tkliwe braterskie uczucia, dla drugich mam wstręt i pogardę, maskowaną jedynie dobrym wychowaniem. Przy tym pan Sokal jest człowiek nadzwyczajnie grzeczny, spokojny jak Anglik, ale... (któż na tym świecie jest bez ale?...) ma jedną oryginalność. Oto po dłuższym pobycie w Szwajcarii, a zapewne i w innych punktach Europy doszedł on do wniosku, że najpiękniejszą letnią rezydencją jest Otwock, a w nim szmat piasku zasypywanego od rana do wieczora dymem nadwiślańskich lokomotyw. Co prawda, Andriolli także zwiedził Alpy i Ural, Pireneje i Apeniny i w rezultacie zbudował sobie kolonię nad Świdrem122. Nieszczęśliwi! nie znali Nałęczowa. Jest siódma z rana, śpiący mój towarzysz spogląda jednym okiem na zegarek, dosypia pięć minut, potem zrywa się jak łania, zawija kołdrę i poduszkę w paski, ubiera się w swój fenomenalny kapelusz i jest gotów. Składamy we trzech radę wojenną w sprawie zaćmienia. Ja głosuję za podróżą do Wilna pod warunkiem, że droga w tamtą stronę i na powrót zostanie skrócona do trzech lub czterech godzin, co na razie okazuje się niemożliwym. Pan Sokal stanowczo jedzie do Mławy o godzinie szóstej minut 57, a pan Węgliński gotów jest jechać do Wilna i do Mławy, a nawet do obu tych punktów, jednocześnie i każdym pociągiem. Ostatecznie decydujemy się na Mławę. Stajemy na Pradze, pan Sokal znika i po chwili wraca, donosząc nam, że będziemy mieli w Mławie nocleg. Docieramy do Warszawy. Kąpiel, obiad, wizyty. Kogo spotkam, każdy wybiera się do Mławy. Wszyscy goście z restauracji pani Czuleńskiej123, wszyscy członkowie redakcji, cała Warszawa jedzie do Mławy. Kto nie jedzie do Mławy, ma zamiar wyjść na Nowy Zjazd, a kto nie ma zamiaru nigdzie ani iść, ani jechać, kupuje sobie przynajmniej okopcone szkiełka. Wszystkie rozmowy toczą się około zaćmienia, a choć niebo jest pochmurne, do jutra jednak wypogodzi się. Któż słyszał, ażeby na chwilę zaćmienia niebo było pochmurne! Potem może sobie deszcz padać, ma przecież czas. Zachodzę do Berenta124 z zamiarem wzięcia kilkunastu lunet, spektroskopów, igieł 121 Emil Sokal był wówczas inżynierem miejskim w Warszawie. 122 Andriolli związał się później z Nałęczowem, gdzie zmarł w 1895. 123 Głośna w świecie literackim i dziennikarskim restauracja Andzi Czuleńskiej mieściła się przy ul. Niecałej róg Wierzbowej na pierwszym piętrze. 124 Zakład „Optyczno-Mechaniczny” Berenta i Plewińskiego mieścił się na Krakowskim Przedmieściu 57. 106 magnesowych i tak dalej, a tymczasem patrzę na barometry. Każdy śpiewa z innego tonu, ale ogólna melodia waha się między odmianą a deszczem. Zmienny deszcz. Prof. Plewiński przypatruje mi się z łagodną ironią. – Cóż, panie profesorze, pogoda na jutro będzie? – Macie panowie dziewięćdziesiąt szans na sto. – Że będzie pogoda? – Że będzie deszcz. – No, ale za chwilkę może się wypogodzić. – O może. – Na tę chwilkę? – Nawet i na tą. Z pewnością wypogodzi się, a teraz drzyjmy na kolej. Jest piąta, pociąg odchodzi za dwie godziny, wobec jednak tylu amatorów bezpieczniej jest wcześnie kupić bilet. Im bliżej godziny siódmej, tym na dworcu pełniej. Damy, mężczyźni, uczeni, kupcy, technicy, duchowieństwo – tłoczą się jak w dniu sądu ostatecznego. Na platformie pogwizduje lokomotywa przypinająca coraz nowe wagony, kasjer jest bliski zemdlenia, akcje kolei nadwiślańskiej co pięć minut idą w górę. I nie dziw, na mnie samym z okazji zaćmienia zarobi kolej ze 14 rubli z Nałęczowa do Mławy i z Mławy do Nałęczowa. Przypięto już siedemnasty wagon, wtem we drzwiach ukazuje się coś wspanialszego od kolumny Trajana, z pakiecikiem zawiniętym w „Kurier”. Przecieram oczy... Ależ to Wł. Bogusławski!... Wchodzi do wagonu, jak Cezar do historycznej łódki, składa w koszu swój pakiecik, jak Jowisz pęk grzmotów i siada w kącie na ławce, jak po prawicy Boga Ojca, z którym sądzić będzie żywych i umarłych. Złoto kochane! ten już nie opuści żadnego widowiska, byle nie odbywało się w ogródku125. Na wyjątkową uroczystość wiezie z sobą akurat tyle, co potrzeba; w piersiach skłonne do uniesień serce, w pakieciku – ręcznik i szczoteczkę do zębów. Kłopot o jedzenie i spanie zostawił dobremu Bogu, który odziewa lilie polne. W wagonie sami znajomi. Jest pan Węgliński ze swoją kołdrą sławucką, przezorny inżynier Sokal z wiązką obwarzanków i łańcuchem serdelków, chemik Rakowski z aparatem fotograficznym, za pomocą którego chce „zdjąć” koronę słoneczną, i tak ją zdjął, żeśmy jej na niebie nie zobaczyli, chemik Lepert z paką odczynników przeznaczonych do zbadania pierwiastka helium126. Nie brak nawet higienisty w prześlicznym garniturze, ale nazwiska jego nie powiem, gdyż podróżował incognito. Na stacji świszczą i dzwonią. Wytykam głowę przez okno i widzę grupę konserwatystów majestatycznie kroczących do wagonu pierwszej klasy. Na twarzach ich maluje się dobrobyt i zadowolenie. Już telegrafem zamówili obiad w Mławie, a ponieważ jadą we czterech lub pięciu, pieszczę się więc słodką nadzieją, że i nas kilku zaproszą do towarzystwa. Zdaje się, że wzięli ze sobą pościel pneumatyczną, cały kosz optycznych narzędzi i parę talii kart jeograficznych. Przechodząc około nas, umawiają się: kto komu będzie pomagał – zapewne w robieniu spostrzeżeń. Wtem z wielu wagonów odzywają się huczne okrzyki. – Wenda! Wenda!...127 chodź do nas, tu jest miejsce... Rzeczywiście pan Wenda ukazał się na peronie, niosąc wielki pakiet w rękach, a z mocno 125 Krytyk teatralny Władysław Bogusławski był wrogiem teatrzyków ogródkowych i uczęszczał do nich tylko w wyjątkowych wypadkach. 126 Przemysław Rakowski pracował w różnych gałęziach przemysłu chemicznego; zajmował się także fotografią. Władysław Leppert był kierownikiem fabryki farb i lakierów (firma: Karpiński i Leppert). Obaj byli autorami rozpraw umieszczanych w ówczesnych czasopismach. 127 Kazimierz Wenda, farmaceuta, miał aptekę na Krakowskim Przedmieściu 45. 107 wypchanych kieszeni jego paltota wyglądały jakieś wysmukłe przedmioty. Ponieważ ci, którzy go tak entuzjastycznie witali, byli to uczeni, sami członkowie wystawy higienicznej, domyślałem się, że i pan Wenda wiezie instrumenta potrzebne do badań. – Musi mieć i chronometr – pomyślałem. A tymczasem upragniony gość już ulokował się w wagonie osiemnastym czy dziewiętnastym. Ruszamy, jedziemy. Niebo bardzo pochmurne, lecz do jutra wypogodzi się z pewnością. W szyby wagonu zaczyna bębnić deszczyk, no – ależ to jeszcze dziesięć godzin!... Docieramy do Jabłonny. Jest tak ciemno, że nawet nie mogę dojrzeć sławnej „halli”128, wzniesionej dla wygody letników. Za to na posępnym tle chmur połyskują jakieś blade widziadła, może duchy gołębi zamordowanych przez tire aux pigeons. Towarzysze nasi biegną do stacji po piwo, ale ani piwa nie ma, ani można dotłoczyć się do bufetu. – Wenda! chodź do nas... Znowu jazda. Deszczyk puka, ażebyśmy się przedrzemali, i całe towarzystwo usposabia nader melancholijnie. – Kto wie, czy jutro będzie pogoda? – I czy dostaniemy co jeść w Mławie? – Jedzie ze sześćset osób. – Restaurator Niemiec przygotowałby się na tylu, ale nasz brat... – Zmarniejemy z głodu przed zaćmieniem. – Trzeba zaraz wziąć na stacji doróżkę i jechać do Mławy, choćby po chleb i serdelki. Widmo głodu tak przeraża towarzystwo, że w oka mgnieniu znikają obwarzanki i serdelki wiezione przez pana Sokala. Po czym każdy sadowi się jak może, i zaczynamy drzemać. – Żeby się choć udało zaćmienie! – Uda się! – Nie uda się! – Stawiam 10 groszy, że się uda. – Trzymam, choć wolę przegrać. Cicho wachlując niewidzialnymi skrzydłami, po wagonie przeleciał sen, pocieszenie smutnych i lekarz chorych. Drzemał ziemianin, drzemał kupiec i filolog, i doktor higienista, i dwaj chemicy, ulegając sile wyższej nad wszelką troskę. Tylko Bogusławski nie drzemał, on spał jak zachloroformowany... Nieprawda, że jest tylko jeden świat: są dwa światy: ten i tamten; ten, który mamy pod nogami, jest ziemskim; tamten, do którego trzeba podnosić głowę, jest niebem, może nawet tym, o którym mówi katechizm i biblia. Nie jestże niebo światem duchowym? Wszak wiemy o jego istnieniu tylko za pośrednictwem najbardziej duchowego zmysłu – wzroku. Wszak najprostsze jego tajemnice odkrywamy nie za pomocą eksperymentów, ale najzawikłańszych rozumowań. Nie jestże duchowym ten niedostępny świat, którego nigdy nie dotknie stopa ludzka? Gdzie człowiek, który by wydarł się z kajdan ziemskiego przyciągania? Kto i jakim sposobem zwiedzi tak bliski od nas księżyc, do którego kurierski pociąg jechać by musiał przeszło 21 lat? A ile pokoleń ludzkich zmarłoby w ciągu podróży do słońca, do którego ten sam pociąg pędzić by musiał przez lat 350. Ocean zwieszający się nad naszymi głowami, w którym zatopiona ziemia płynie gdzieś z szybkością czterech mil na sekundę, pomimo wszelkich pomiarów i badań spektroskopijnych, 128 Była to hala, wystawiona przez restauratora koło dworca kolejowego. „Słynna” była z tego, że przyjeżdżający turyści nigdy prawie nie mogli nic dostać do jedzenia: „Restaurator tłumaczył się, iż ile razy przygotował zapasy, zawsze deszcz padał i goście zawiedli, więc teraz postąpił odwrotnie, a goście przyjechali... Lichy z niego meteorolog, a jeszcze lichszy kupiec...” („Kurier Warszawski” 1887, nr 210.) 108 jest naprawdę światem metafizycznym. Ani tam dojść, ani dotknąć się niczego. Gorzej, bo nawet nie można – wyobrazić sobie najprostszych rzeczy. Kto na przykład przedstawi sobie prawdziwą wielkość ziemi? Dla nas cała ziemia zamyka się w kole horyzontu, który ma zwykle około sześciu wiorst w promieniu, czyli – tysiąc razy mniej niż promień ziemi. Są ludzie, którzy z największym niebezpieczeństwem wzbijają się o milę wysoko. Widzą stamtąd terytorium olbrzymie, większe niż Węgry z Galicją, a swoją drogą promień tak ogromnego horyzontu stanowi ledwie dwudziestą część promienia ziemi. Jednym wyrazem: nie jesteśmy w stanie uzmysłowić sobie nawet rozmiarów ziemi. A czymże jest ona przy słońcu?... Okruchem 1300 milionów razy od niego mniejszym; wygląda przy słońcu jak ziarno grochu przy wielkiej dyni. Wszystko to jednak są drobiazgi wobec gwiaździstego nieba. Kiedy bowiem cały system słoneczny możemy sobie uzmysłowić w dosyć dokładnej miniaturze, nawet w takiej miniaturze nie jesteśmy w stanie pojąć ogromu wszechświata. Przedstawmy sobie dużą równinę, a na niej kolisty tor (jak plac wyścigów), którego obwód miałby przeszło dziewięć wiorst, a średnica trzy wiorsty. Na tym placu moglibyśmy umieścić obmyśloną przez Herszla miniaturę systemu słonecznego. W środku placu umieścimy dynię wysoką na łokieć, to będzie obraz słońca. O 36 kroków od dyni połóżmy ziarno gorczycy, to będzie planeta Merkury. O 66 kroków, wciąż od dyni, umieśćmy nieduże ziarno grochu, to Wenus, a trochę większe ziarnko grochu, leżące o 91 kroków od środka placu, będzie ziemią... Na pół łokcia od grochu umieśćmy ziarno prosa, ażeby mieć księżyc. Ziarno siemienia konopnego położone o 140 kroków od dyni przedstawi planetę Marsa, a średniej miary pomarańcza w odległości 475 kroków będzie największą planetą – Jowiszem. Mała pomarańcza, o 900 kroków od środka placu – to Saturn, duża wiśnia w odległości wiorsty będzie Uranem, a jeszcze większa wiśnia leżąca już na obwodzie toru o półtorej wiorsty od dyni będzie Neptunem. I otóż mamy miniaturę „systemu planetarnego”, z którego jakkolwiek umieścimy się, możemy dojrzeć słońce, ale planet, a osobliwie ziemi – ani sposobu. Kto, choćby o 91 kroków dojrzy ziarno grochu! Ale to dopiero system planetarny, dokoła którego, nad którym i pod którym znajduje się kilka tysięcy gwiazd widzialnych gołym okiem i ze 40 milionów gwiazd widzialnych tylko przez potężne narzędzia astronomiczne. Każda zaś gwiazda jest takim słońcem jak nasze i również może być przedstawiona w miniaturze za pomocą dyni. Dobrze. Gdzież jednak umieścić ową dynię, ażebyśmy mieli miniaturę odległości najbliższej gwiazdy od słońca? Może o pięć albo o dziesięć wiorst?... O 40 tysięcy wiorst!... W takiej to odległości obok miniatury słońca trzeba umieścić miniaturę gwiazdy i za nią o 40 tysięcy wiorst model drugiej gwiazdy i tak dalej aż do wyczerpania 40 milionów gwiazd. Kto zaś pojmie odległość 40 tysięcy wiorst albo cyfrę 40 milionów, na samo porachowanie której, licząc bardzo szybko, dniem i nocą zejdzie około ośmiu miesięcy? Słowem – nieba nie możemy sobie wyobrazić; przechodzi to wszelkie granice naszych zmysłów. Tworzymy tylko o nim pojęcia za pomocą symbolicznych rysunków i liczb, których nigdy nikt nie był w stanie zrachować. Jest to więc świat istotnie duchowy, metafizyczny i tylko dla zwyczaju nazywamy go materialnym. Trzeba jeszcze dodać, że w tym niedostępnym i bezmiernym niebie tkwi źródło wszelkiego życia na ziemi – słońce. Gdyby ono bodaj na tydzień przestało nas ogrzewać, zginęłoby wszystko, co rośnie i rozmnaża się, bez śladu i bez możności odrodzenia. Gdzieżeś był, kiedym Ja zakładał grunty ziemi? Powiedz, jeżeli masz rozum. Możeszże związać jasne gwiazdy Bab albo związek Oriona rozerwać? I znaszże porządek nieba? a możeszże rozrządzać panowanie jego na ziemi? 109 Skrzypnęła zasuwa wagonowego przedziału i przez półzamknięte oczy zobaczyłem pana z dużym pakietem w ręku i wypchanymi kieszeniami. Gość obrzucił wzrokiem śpiących, coś połyskującego wydobył z kieszeni i rzekł: – Kalmusówka... – Wenda! – huknęli śpiący jak jeden mąż. – Tu siadaj... tu jest miejsce... Posadzono gościa, tak tęsknie oczekiwanego, na pryncypalnym miejscu, które najobficiej było zasypane proszkiem perskim. Słyszałem ciche puknięcie, potem łagodne gulgotanie, które powtórzyło się kilka razy, a potem – nie słyszałem nic. Godzina jedenasta w nocy; nie ma wątpliwości, że już stanęliśmy w Mławie. Wszyscy wybiegają z wagonu i ja też... Jak na odpuście do cudownego miejsca tłoczymy się pod gmachem stacji; wciskamy się w jego drzwi jak rozrabiane ciasto między palce terminatorów piekarskich i – jesteśmy w sali restauracyjnej. Ścisk, wrzawa, popychanie się. Czekam, rychło z jakiego kąta wylezie chude widmo głodu, lecz zamiast niego widzę podróżnika z talerzem pełnym mięsa. Drugi, trzeci... setny, a każdy ma pełno w garści i pełno w misce. – Może głodu nie będzie? Nareszcie i ja docieram do bufetu i – zjadam wcale niezłą kolację za pół rubla: kawał mięsa, mały kalafior, kromka chleba, czy to nie dosyć? O godzinie jedenastej minut 45 jestem świadkiem zjawiska ekonomicznego, zwanego podwyżką ceny. Rzecz dzieje się przy antałku piwa z pompką. Dopóki piwo płynęło klarownie, płacono za kufel po kop. 10; gdy zaś stało się mętne i zaczęło syczeć, gospodarz zawołał: – Teraz niech panowie płacą po kop. 15, bo już piwa mało. „Cena rośnie w stosunku prostym do ilości nabywców, a w stosunku odwrotnym do ilości towaru.” Nie mogę powiedzieć, ażeby gospodarz tego zakładu okazał dla mnie zbyt wiele życzliwości; muszę jednak przyznać, że jest dzielny człowiek. Przygotował się na wykarmienie sześciuset osób wbrew naszym posępnym wróżbom. Znowu zjawia się opatrznościowy inżynier Sokal i prezentuje mnie i moich przyjaciół naczelnikowi stacji, panu Bogusławskiemu. Okazały to człowiek i bajecznie gościnny. Sam prowadzi nas do pokoju, każe stawiać łóżka, daje własną pościel, jakbyśmy, biedni tułacze, byli jego najserdeczniejszymi przyjaciółmi. Marzyć nie śmieliśmy o podobnym przyjęciu. Chwilę pokręciwszy się, idziemy spać. Kardynalskie posłanie! na każdym zmieściłoby się dwie osoby i jeszcze braciszek klasztorny na dodatek. Otóż i 19 sierpień, czwarta rano. Budzi nas służący, z którego aforyzmów wnoszę, że kiedyś musiała go lokomotywa uderzyć w głowę. Stosownie do alfabetycznego porządku dźwiga się naprzód Wł. Bogusławski, w bieli jak posąg komandora. Widno już jest o tyle, że na stopach mego przyjaciela spostrzegam jakiś strój ciemnej barwy, kto wie, czy nie haftowany w kwiatki. – Skąd u diabła wyrwałeś kolega pantofle w Mławie? – To nie są pantofle... To kolorowe skarpetki!... – odpowiada mój wspaniały przyjaciel, pluszcząc się w czterogarncowej miednicy jak kaczorek. – Więc za półtorej godziny zaćmienie... brr!... Przez okno rozległy widok na okolicę. W zenicie niebo czyste, za to północ, południe, a nade wszystko wschód, zasnute wielkimi szmatami chmur. Jeżeli się rozsuną... z pewnością rozsuną; mają przecie półtorej godziny do uporządkowania się. Umyty jak na bal w ratuszu, pędzę do restauracji, piję herbatę i czekając na moich przyjaciół wałęsam się po platformie. Aha! już wiem. To są wagony, które nas wczoraj przywiozły. Tu, w historycznym 110 hiszpańskim płaszczu, stał Bożydar129 z pudłem w ręku. – A co to? – zapytałem go. – To dla Reichmana130. – Kalmusówka? – Nie, termometry. Tu krążył Gomulicki, chowając w kieszeniach paltota – ręce. Tam, za wsią, leżą wzgórza, z których mamy oglądać zaćmienie. A oto niezapomniany słup, pod którym wczoraj jeden z moich drogich przyjaciół wobec nieprzejrzanej ciżby ludu wręczył mi honorową butelkę wina. Kupił ją i przywiózł we własnej kieszeni; nie wiem, czy w imieniu narodu, czy od siebie. – A cóż jegomość będzie miał? – Phii... mój panie!... I niedbale machnął ręką, snadź wspomniał na ptaki powietrzne. Na platformie ukazują się panowie Wł. Bogusławski i Węgliński, a pierwszy mówi: – No, już czas. Był w tej chwili uroczystszy niż kiedykolwiek. Zegarki wskazywały wpół do piątej. – A więc za godzinę... Doróżka! Zajeżdża doróżka, siadamy we trzech i lekkim kłusem toczymy się w stronę pagórków. Jest już kompletny dzień, doskonale można czytać. Po błotnistej drodze jedziemy na widowisko, które człowiekowi pozwolono oglądać raz, czasem dwa razy w życiu. Do tej drugiej grupy szczęśliwców należy Bogusławski. Przypatrując się jego minie, dosyć rzadkiej w tej chwili, wnioskuję, że przedstawienie będzie naprawdę poważne. Mój przyjaciel jest bladawy, podczesuje brodę i jeżeli mnie pamięć nie myli (może myli), ściska pod pachą swego ,,Kuriera” z ręcznikiem i szczoteczką do zębów. W jakim celu wiózłby je na zaćmienie? dalibóg, nie wiem. Zaczyna mi się robić markotno, jakbym jechał na przypatrywanie się egzekucji. Widno, bo widno, ale chmury ani myślą ustępować. Żeby choć na kilka minut rozdarły się!... Przecie szkody tym sobie nie zrobią. Doróżka jedzie w sposób tak pospolity, jakby zaćmienie miało być dopiero za półtora roku. Przecina w poprzek wieś, podobną do szkaradnego miasteczka, nurza się w błocie jakiejś wąskiej uliczki, przy której stoi kamienica, mieszcząca w sobie szkołę i nareszcie wrzyna się w piaszczyste zagony. Markotno, ach! jak markotno... – No, nie bądźże w końcu śmieszny – mówię sam do siebie. – Co w tym nadzwyczajnego? Księżyc stanie naprzeciw słońca i rzuci cień, jak rzuca cień drzewo, budynek, wreszcie każdy z nas. A że w tej chwili księżyc znajduje się od ziemi o 48 tysięcy mil, więc nas nie dosięgnie. Co masz pozować na sentymentalnego, taki stary chłop? Zostaw to pannom, potrzebującym wyjść za mąż. Doróżka staje, a nieprzystępny delikatnym uczuciom furman jeszcze raz rzuca okiem na pieniądze, czyśmy mu nie wsunęli fałszywej czterdziestówki. Potem, jak Charon z łodzią, zawraca po innych pasażerów, którzy niecierpliwią się na stacji. Jakże to już dawno opuściliśmy stację: jest chyba ze sześć minut! Po wilgotnym, trochę zapadającym się piasku wchodzimy na pagórek, gdzie już stoi kilkaset osób. To samo towarzystwo, które wczoraj w pociągu i w restauracji huczało jak burza, tu, choć jeszcze słońce nie weszło, zachowuje się tak spokojnie, jakby w polu stał ołtarz i miało odprawiać się nabożeństwo. Widać nie mnie jednemu markotno. Obszerna równina. Za nami, w głębi, leżą ogromne budynki stacji, żółte, z czerwonymi dachami; na prawo, o sto kroków, drugi pagórek, na nim domek młynarza, jeszcze jeden 129 Bożydar – pseudonim poety Edmunda Bogdanowicza. 130 Prus ma na myśli Bolesława Reichmana, przyrodnika i publicystę. 111 domek nie wykończony, bez drzwi i okien i wiatrak, który jakby nigdy nic wywijał skrzydłami. Daleko na południe znowu widać wiatrak i wieże mławskiego kościoła. Zresztą smutna równina, bardzo rozległa, a nad nią szare obłoki, gęsto poprzerywane bladymi szczelinami. – A gdzie tu słońce wschodzi? – Tam, jak ten krzak... Widzi pan? Widzę krzak, od niego na prawo jeszcze jeden pagórek, a na nim znowu gromadkę osób. Stoją może na pół wiorsty przed nami, jak słupy opuszczonej palisady. W stronie północno-wschodniej robi się między chmurami wyłom, przez który leją się ogniste potoki świtu. Cała gromada widzów zwraca uwagę w tamtą stronę, myśląc, że tamtędy wejdzie słońce. W najbliższym sąsiedztwie mam nieduże, ale soczyste grono filistrów. Panowie ci nie znają się, nigdy nie widzieli się, lecz w jednej kwestii zgadzają się jak bliźnięta, że nie było po co przyjeżdżać. Mają pretensje do siebie, że się tu znaleźli, do kolei, że ich przyniosła, do chmur, że zasłaniają niebo, do słońca, że podobny dzień wybrało na zaćmienie, wreszcie do Boga, że stworzył taki kiepski świat, w którym człowiek za swoją noc zmarnowaną i 4 ruble 32 kop. nic widzieć nie może. Ale ani natura, ani Pan Bóg, ani nawet kolej nadwiślańska nie okazują skruchy. – Uspokójcie się, panowie, w tej chwili wejdzie słońce i możecie je zobaczyć. Jest to ten rodzaj obłoków, które niezupełnie zakrywają słońce. – Kpij pan z tego!... diabli nas tu przynieśli!... – krzyczą rozgniewani filistrowie. Spoglądam na zegarek – co u licha... słońce już być powinno, nawet według mławskiego czasu. Patrzę na wyłom północno-wschodni, a i tam łuna blasków wskazuje, że. słońce już weszło. Nagle rzucam okiem na prawo od krzaka, poza którym miało ukazać się słońce i ze zdumieniem widzę, może o łokieć nad horyzontem krążek czarny, w dolnej mniejszej połowie zasłonięty chmurą, w kilku miejscach powierzchni poplamiony szarymi obłoczkami, ale mimo to wyraźny, szczególniej z boków. Domyślam się, że słońce już weszło nad horyzont, lecz nie pokazało się, gdyż zakrywa je, prawdopodobnie w górnej części, księżyc. Rzadkie chmury odegrały przy tym rolę szkła okopconego. – No, patrzcież, panowie, widać księżyc – mówię, pokazując w kierunku krzaka. Odpowiedziano mi wybuchem śmiechu. Filistrowie, krzycząc i wymachując rękami, patrzyli – jeden na północ, drugi na wiatrak, trzeci na mnie, a czwarty wyrwał mi z rąk lunetkę i, wyciągnąwszy z niej dwa stawy, oświadczył, że nic nie widzi. Tymczasem obłoki zasnuły księżyc. – Ale wierzcie mi, żem go widział – mówię. – Śmiej się pan z tego!... ślepy jesteś i chcesz widzieć to, czego kilkaset osób nie widziało. Masz pan halucynacje i nic więcej. Była wprawdzie obok nas dama, warszawianka, która powiedziała, że również widzi czarny krążek. Ponieważ jednak w kilka dni później oświadczył mi jeden z filistrów, że wobec niego cofnęła swoje zwierzenie, nie ma więc już żywej duszy, na której świadectwo mógłbym się powołać. Mimo to jestem pewny, że przez chwilę widziałem czarny krąg w miejscu wschodu słońca. Czułbym też gorącą wdzięczność dla szanownych panów: Kowalczyka i Jędrzejewicza131, gdyby zechcieli rozstrzygnąć, czy w ogóle można było widzieć górną część księżyca (dolnej nie widziałem), na jakie pół godziny przed zaćmieniem. 131 Jan Kowalczyk i Jan Jędrzejewicz – astronomowie. 112 Mogło to być złudzenie, którego zresztą też nie zarzekam się, ale mógł być fakt. Zwracam uwagę, że zjawisko działo się wśród szarych obłoków i że w podobnych warunkach widywałem nieraz wschodzące słońce. Wyglądało wtedy, jak duża kula o czerwonej barwie i ukazywało się na tle obłoków jakby przed nimi. Ciężko udręczony i tak szpetnie wyśmiany przez filistrów, aby ocalić resztki honoru, rzucam niegościnny pagórek i przenoszę lary i penaty na drugi obok wiatraka. Dwaj towarzysze postanawiają dobrowolnie dźwigać ze mną brzemię wygnania. Bogusławski otwiera ten żałosny pochód, stąpając jak trzystumetrowa wieża Eiffla. Na widok jego pogardliwie zadartej brody przypominam sobie poemat: O przyjaźni, ułożony niegdyś przez antykwariusza Kierera: Przyjaciel wierny Więcej znaczy Niż skarb niezmierny; On przebaczy Wszystkie urazy Kilka razy. Opatrzność wynagrodziła moją krzywdę, gdyż obok chaty młynarza znaleźliśmy dwa wesoło bawiące się pieski i białego kota, który siedział na progu lub włóczył się po dziedzińcu. Na lewo od pagórka stało kilka wozów z końmi, a za nimi cała owa grupa ciekawych warszawiaków, którąśmy opuścili. Stąd nawet wyglądali trochę sympatyczniej. Widziałem, że naigrawający się filistrowie zebrali się na narady, uszykowani w ten sposób, jakoby chcieli zasiąść do winta. Łaska Boża, że nie znalazł się tam jaki astronom ze stolikiem do obserwacji, gdyż zaraz by go przepędzili i wzięli się do zwykłego warsztatu. Jestem prawie pewien, że mieli ze sobą składane krzesełka ukryte w laskach i świece w podróżnych lichtarzykach na czas zaćmienia. Dopiero na tym wzgórzu, z daleka od urągań filisterskich, mogłem nieco skupić uwagę. Żywo stanął mi w wyobraźni krąg widziany przed kilkoma minutami. I zdawało mi się, że jakiś olbrzymi potwór, niby sufler z budki, wytknął spoza horyzontu czarną głowę, spoglądając, czy już pora zaczynać przedstawienie? Wciąż było widno. Na wschodzie zgęszczały się chmury, ale błyszczał jeden pasek jasny, niby drzwi ostrożnie uchylone. Zachód był nierównie czystszy; niedaleko horyzontu leżał szmat prawie błękitnego nieba, duży jak plac Teatralny, upstrzony białymi obłoczkami. To miejsce wydało mi się najważniejsze; tu powinienem był dostrzec nagły skok cienia księżycowego. Na ten też punkt postanowiliśmy uważać ja i pan Węgliński, mówiąc nawiasem, szczęśliwy posiadacz dobrego zegarka. Na wzgórzu oprócz nas znajdowało się kilka dam, jenerał Brock132 ze świtą oficerów i kilku panów cywilnych. Było między nimi cicho jak makiem zasiał. Młynarz siedział w wiatraku, a młynarka w izbie zajmowała się śniadaniem, bez pomocy sztucznego światła, zwyczajnie jak w dzień. Nagle coś drgnęło na niebie i na ziemi i cały horyzont odrobinę sciemniał. Była to jedna z tych widocznych zmian oświetlenia, któreśmy spostrzegli wszyscy. Zaćmienie cząstkowe rosło stopniowo; nie od niego więc zależał ten ruch momentalny. Prawdopodobnie nadpłynął jakiś obłok. Ale umysły tak były nastrojone, że dopiero od tego momentu uczuliśmy się pod moralnym wpływem wielkiego zjawiska. Nie wiem, czego doświadczyli inni. Ja osobiście nie doznawałem żadnej przykrości, tylkom spostrzegł, że wyobraźnia poczyna grać silniej niż zwykle i – że czas mi się rozszerza. 132 Generał Brock był szefem żandarmerii. 113 Jedna sekunda rozrastała się na dwie, trzy, cztery... tak że kiedym myślał, iż upływa minuta, upływało naprawdę 10 lub 15 sekund. Zegarek można było jeszcze doskonale odczytywać. Obłoczki w zachodniej wyrwie były wciąż białe. Dwa pieski goniły się, pełne wesołego nastroju ducha, kot siedział przed chatą. Kolory, które miałem na karteczce, nie uległy żadnej zmianie. Tylko ludzie mówili między sobą, że już jest trochę ciemniej i że ciemność wzmaga się, chociaż w sposób tak nieznaczny, jak ruch minutowej skazówki. Nie wiem, czym gdzieś to czytał, możem widział obraz, a może mi się tylko śniło, ale w tej porze przyszła mi na myśl jakaś olbrzymia kobieta, klęcząca, w szarym płaszczu, z twarzą zamyśloną i nad wszelki wyraz spokojną. Zdawało mi się, jak długie rzęsy powoli, ale coraz głębiej zasłaniają jej oczy i jak ona sama coraz niżej pochyla się, a na jej oblicze pada cień coraz mocniejszy. Dlaczego ona tak pochyla się?... Dlaczego tak przysłania oczy?... Dlaczego badacze nie biorą na zaćmienia ludzi ślepych, ażeby zobaczyć, jaki wpływ na nich wywiera to zjawisko. I dlaczego ja nie spojrzałem na zegarek w chwili drgnienia ciemności? Spojrzałem teraz; było kilkanaście minut po piątej. Zastanowił mnie nadzwyczajny spokój w duszy i brak wszelkich pragnień. Będzie zaćmienie całkowite czy nie będzie – wszystko mi jedno. Podobno zażycie morfiny ma napełniać ludzi bardzo wielkim spokojem. Większego jednak niż obecny nie spodziewam się poznać. Drugie drgnienie... Pociemniało jeszcze bardziej, lecz mimo to ciemność posuwa się dalej jak minutowa wskazówka. Białe obłoczki na zachodzie trochę pożółkły, wiatrak zatrzymano, jeden pies uciekł, ale drugi jest kontent i za siebie, i za niego. Skacze, biega, wspina się komuś do kolan, bardzo wesoły. Jest 27 minut po piątej. Do zupełnego zaćmienia brakuje kilka minut. – Prawdopodobnie taki stopień ciemności zobaczą w Warszawie, nie większy. Mówię to, ażeby się uspokoić, gdyż ogarnia mnie niepokój. Chodzę, siadam, przypatruję się niebu i ludziom na tamtym wzgórzu, lecz nie mogę sobie znaleźć miejsca ani rozrywki. Nie jest to strach; jest raczej świadomość jakiegoś rozbratu między myślą i uczuciami. Skąd ten niepokój? Czy z zaćmienia?... Ależ takie zaćmienie można widzieć przed każdą burzą, która w tej chwili nie grozi. Czy niebezpieczeństwo?... Niebezpieczeństwa nie ma, to chyba zrozumie każde dziecko. Więc co mnie dręczy? Oto, w świecie czuję brak odpowiednich współistnień, dysharmonię, a w umyśle – brak odpowiednich definicji. Jest niby ciemno, a jednak wszystko widać; jest mrok burzowy, lecz obłoki nie mają burzowego wyglądu. Oczy moje coś widzą, ale ja nie umiem tego określić. Brak mi nawet porównań. Tylko wielki żal, który rozpiera mi serce, może znaleźć porównanie. Gdyby konający widział własną twarz, jak mu stopniowo blednie, sinieje, wreszcie szarzeje, doznałby zapewne tego smutku, jaki się ma patrząc na stopniowe zamieranie światła. A jednocześnie czujesz inny żal: że ten widok skończy się tak prędko! Spoglądam na konie stojące przy wozach. Konie mają zwieszone łby jak zwykle, lecz za to pewna liczba osób schodzi z tamtego pagórka i dąży ku budynkom. Między wierzchołkiem pagórka a płotem najbliższej chaty formują oni łańcuch. Tu dwoje, o kilka kroków na ziemi jeden, dalej ze czworo, jeszcze dwoje... Niektórzy zapewne myślą, że już nie będzie ciemniej i wracają do domu; innych może pędzi niespokój. Biały kot cofnął się do izby, ale pies wciąż bawi się. Jego wesołe skoki, którym nie towarzyszy szczekanie, wydają mi się trochę dziwne. Teraz wszystko dziwi! Do zupełnego zaćmienia jest jeszcze minuta, najwyżej dwie. Chcąc obrachować długość zjawiska, przygotowuję zegarek i zapałki. Mam także papierek z barwami. – Niech pan uważa na te obłoczki, panie Węgliński! 114 Owe zachodnie obłoczki, białe przed kwadransem, porobiły się już rudawo-żółtawymi, jak brzegi chmury gradowej. Wiatr, który ciągle dął od strony północno-wschodniej, nabiera bardziej wschodniego kierunku, wzmaga się i staje się surowszym. Dźwiga masę wilgoci. Wlepiam oczy w otwartą cząstkę nieba, a jednocześnie z ukosa patrzę na zegarek. Lada chwila padnie cień księżyca. Siadam na belkach z zadartą głową, jakbym miał dokonywać najznakomitszych obserwacji, i myślę, że z tą blagierską postawą muszę być grubo śmieszny. Liczby na zegarku jeszcze odróżniam; w naturze kolorów nie widzę zmiany. Tylko straciły żywość, jak powinno być w zmroku. Całe towarzystwo, które patrzyło dotychczas na wschód nieba, przenosi się na naszą stronę; damy rozmawiają. Wtem nowe drgnienie... Na rude obłoczki padła delikatna sadza; sklepienie chmur pochyliło się w sposób widoczny, jakby przysiadło; damy zakończyły rozmowę szeptem. – Zaćmienie... Już nie widzę sekundnika na zegarku, ręce mi dygocą, jakbym komu wygrażał. Zapalam jedną zapałkę, drugą... obie gasi mocny wiatr. Daję za wygraną sekundom, minutom, barwom; wszystko leci mi z rąk, nie wiem, na co pierwej patrzeć. Lecz w takich razach człowiek prędko się opanowuje. Otóż i jestem świadkiem zaćmienia zupełnego. Pan Węgliński przylepił oko do zegarka i liczy sekundy. Uciekający z pagórka na dół do chaty stanęli i stoją sznurem po dwu, po trzech... Konie spokojne; młynarka zapala w izbie lampę z kloszem, której światło jest czyste, białe. Nagle widzę, że kot wdrapuje się na futrynę drzwi wchodowych, jakby go kto gonił. – Gdzie piesek? – Sobaczka spriatałaś... – odpowiada cicho oficer. Znowu czuję spokój, ale z odcieniem nieopisanego żalu; jeżeli zbawieni mogą się smucić w niebie, to chyba w taki sposób. Cały horyzont od mławskich piasków do zenitu napełnia jakiś sinawy zmrok, przy którym widać na drugim pagórku tłum ludzi przemienionych w kamienie. Na południowym horyzoncie, tuż przy ziemi, ciągnie się szeroki na łokieć pas światła barwy żółtaworudawej przysypanej sadzą. Ach! jak smutno, jak smutno... Dusza straciła swoją indywidualność i jest tylko kroplą odbijającą jakieś nieokreślone uczucie całej natury. To nie ślepy gniew burzy, to nie groza gór przygniatających człowieka, to nie głód przepaści, która nas chce pochłonąć, to nie niepewność, jaką budzi nieznana okolica podczas nocy. To jest raczej żal, powszechne stroskanie świata. Żal po czym?... Z jakiego powodu?... Może ziemia myśli i oto teraz wyobraża sobie straszną epokę, kiedy gasnące słońce, to ukochane słońce, zamiast światła będzie rzucać tylko pomrokę? „Było około szóstej i stała się ciemność po wszystkiej ziemi, zaćmiło się słońce i zasłona kościelna rozdarła się wpół. A Jezus zawoławszy głosem wielkim: Ojcze! w ręce Twoje polecam ducha mojego, skonał.”133 Tak, ale co na to mówi Renan, Strauss?...134 Lecz jeżeli istotnie skonał?... W takim razie nie ma chyba zjawiska, które by dokładniej odpowiadało podobnemu nieszczęściu, jak ten siny mrok i ogniste obłoki zasłonięte kirem. „W rozmyślaniu widzenia nocnego, gdy przypada twardy sen na ludzi, zdjął mnie strach i lękanie. Duch szedł przed twarzą moją, tak iż włosy powstały na ciele moim. Stanął, a nie znałem twarzy jego, tylko jakiś kształt był przed oczyma mymi. Uciszyłem się...”135 133 Cytat z Ewangelii św. Łukasza, r. XXIII, w 44–46; cytaty niedokładne. 134 Dawid Friedrich Strauss w studium Życie Jezusa (1836) i Ernest Renan w pracy pod tym samym tytułem (1863) odmawiali boskości Chrystusowi. 135 Cytat z Ksiąg Joba, r. IV. 115 I czekałem, że lada chwila usłyszę ciężkie westchnienie ziemi: „Boże, bądź miłościw nam grzesznym.” Nagle zniknęła sina ciemność z widnokręgu i ów czarny, delikatny pył z zachodnich obłoczków, które wnet zbielały. – Dziewięćdziesiąt sekund – mówi pan Węgliński. – Niepodobna, miało być 114... – Tylko 90, patrzyłem uważnie. Już po zaćmieniu całkowitym! na resztę cząstkowego, jaka jeszcze została, nikt nie chce patrzeć. Cały tłum dąży na stację. Filistrowie nurzają się w zachwytach, ponieważ będą jedli śniadanie; machinalnie dotykają kieszeni, czy ich kto [nie] okradł? i przyśpieszając kroku mówią: – Bardzo mi się podobało. – Jestem zupełnie zadowolony. Rychtyg jakby wracali z Barona cygańskiego136. Po pierwszym dzwonku zbieramy się wszyscy: ziemianie, inżynierowie, chemicy, literaci i Br. Reichman na przykładkę. Siada w kącie przedziału z kwaskowatą miną i w przerwach między opukiwaniem żołądka, na który zdaje mu się, że cierpi od lat piętnastu, odczytuje swoje astronomiczne notatki: – Godzina piąta minut 25. Przez rynek biegnie pies z zadartym ogonem... Komuś przychodzi do głowy cudna myśl, ażeby wysłać do Wilna telegram tej treści: „Mława, piękna pogoda, fotografie korony, na wschodzie tarczy kometa, na południowy zachód Wulkan.” Wyobrażam sobie miny członków naukowej ekspedycji. Nieszczęściem na wykonanie tej pięknej myśli brakło nam czasu. Naukowe rezultaty „naszej” ekspedycji są następujące: Inżynier Sokal oznaczył początek całkowitego zaćmienia (czas warszawski) na godzinę piątą minut 36, sekund 7; koniec godzina piąta minut 37, sekund 32; czas trwania 87 sekund. Zupełnie w innym punkcie stojący pan Węgliński oznaczył czas trwania całkowitego zaćmienia na 90 sekund. Obie cyfry bardzo podobne, a wypada z nich, że Mława na mapie ,,Wszechświata” była o szesnaście wiorst za blisko, a na mapie „Kraju” o cztery wiorsty za daleko od linii zaćmienia centralnego...137 Co do barw – zapomniałem o nich w chwili najważniejszej, ale nie zapomniał pan Smólski138. Był on we Włocławku i podczas zupełnego zaćmienia dostrzegł, że: kolor amarantowy, a nade wszystko pomarańczowy – posiniały. W innych kolorach nie zauważył zmiany. Coś mi się wydaje, że cień księżyca w atmosferze ziemskiej nie jest chyba kompletnie czarny, ale raczej granatowy i że wstrząsające efekta świetlne, jakieśmy widzieli pomimo chmur, zależą w części od blasku korony słońca (barwy rude i miedziane), w części od koloru owego cienia (powszechna siność). To by wskazywało, iż efekt zaćmień można by odtworzyć w teatrze lub na płótnie, ale że w naturze żaden pochmurny dzień czy noc nie da o nich pojęcia. Największemu bowiem zachmurzeniu zawsze będzie brakować posępnego cienia księżyca i zapewne nie weselszego światła korony słonecznej. Na zakończenie uroczystości pan Rakowski na jednej stacji zdjął z nas wszystkich kieszonkową fotografię; Jeżeli więc zobaczycie kiedy u obraźników wizerunki z podpisem: 136 Baron cygański – operetka Jana Straussa. 137 Na mapie „Wszechświata” dolną granicę pełnego zaćmienia wyznaczają miejscowości: Łomża – Grodno – Moskwa, na mapie „Kraju” zaś: Kock – Łomża – Sokółka – Smoleńsk. 138 Grzegorz Smólski przyrodnik, dziennikarz, współpracownik „Kuriera Warszawskiego”. 116 Kolumb, Newton, Herszel i tak dalej, dowiedzcie się, że uzmysławiają one nasze wdzięki cielesne. Po dopełnieniu tej ostatniej formalności staliśmy się na powrót zwyczajnymi śmiertelnikami i kto by nas dziś spotkał na ulicy, nie poznałby nawet przez mikroskop, że patrzy na mężów, co w dniu 19 sierpnia przyozdabiali swymi kształtami mławskie pagórki. 117 NA TEMAT: „OSTATNI DZIEŃ DON JUANA” Nie wiem, czy z powodu już ustalonych mrozów, czy z powodu kończącego się roku przyszła mi chęć wypróbowania sił na polu krytyki teatralnej. A ponieważ w miesiącu grudniu fantastyczny dramat Stanisława hr. Rzewuskiego pod tytułem Ostatni dzień Don Juana narobił najwięcej teatralnego hałasu139, więc rad nie rad, muszę napisać o nim. Zrobię to tym chętniej, że dramat należy do tej niewielkiej liczby scenicznych wypadków, na które patrzyłem własnymi oczyma, naczytawszy się pierwej bajecznie długich krytyk naszych recenzentów i – jeszcze dłuższej „Przedmowy” samego autora140, który w swoim komentarzu wyliczył takie mnóstwo donżuanów, jak gdyby chciał nimi zapełnić wszystkie puste miejsca na przedstawieniu. Złożyłem tedy na ołtarzu sztuki rs 1 kop. 30 z mojej prywatnej szkatuły, odsiedziałem w teatrze wyznaczone przez reżyserię trzy godziny i wracając do domu, począłem zastanawiać się, w jakim celu autor napisał Ostatni dzień Don Juana. Czy aby pod pokrywką fantastyczności przedstawić swój pogląd na dzisiejsze zagadnienia życia, czyli też wskazać, jakim to życie być powinno? Otóż, zdaje się, że autor, pisząc swojego Don Juana, nie miał na celu bieżących kwestii życiowych; dzisiejsze bowiem „donżuaniczne” dramaty rozstrzygają się już nie w teatrach, ale w cyrkułach albo w sądach. Miał on głębszy zamiar: chciał mianowicie zadać cios tak zwanej niezdrowej literaturze francuskiej. To mu się powiodło; a chociaż nie zadał rany śmiertelnej, zadał w każdym razie bardzo ciężką. Rzeczywiście, kiedy sobie przypominam Ostatni dzień Don Juana, zdaje mi się, że słyszę autora, który mówi z szyderczym uśmiechem: „Wy, kochani widzowie i czytelnicy warszawscy, niedobrze rozumiecie modny dziś prąd literatury francuskiej. Wprawdzie Bourget i Daudet już rozpoczęli z nim walkę, ale ja zrobię lepiej. Oto podam wam w jednej butelce ekstrakt tej literatury: pokażę jej nieporządną robotę, jej potworne ideały, jej niezdrowe sądy i nędznych nad wszelki wyraz bohaterów. Ażeby zaś was jeszcze lepiej zmusić do namysłu, zrobię to z całą powagą, a nawet napiszę «Przedmowę», po której będzie się wam zdawało, że i ja podzielam te ideały i szanuję tych bohaterów.” Jeżeli to projektował autor, a nie mam dowodu, że tego nie projektował, w takim razie i jego dramat, i «Przedmowa» stanowią szczyt ironii, na którą wszyscy się złapali: publiczność – nie chodząc na przedstawienia, a krytycy – nie poznawszy się na złośliwym figlu141. 139 Premiera „dramatu fantastycznego” pt. Ostatni dzień Don Juana odbyła się w Teatrze Wielkim 20 XII 1889 r. 140 Nie jest to właściwie przedmowa do wydania książkowego, tylko obszerny artykuł w „Kurierze Warszawskim” z racji wystawienia Ostatniego dnia Don Juana w teatrze. Zob. St. Rzewuski, Historia Don Juana. Szkic literacki, „Kurier Warszawski” 1889, nr 336–338. 141 Jest to szyderstwo Prusa; w stanowisku Rzewuskiego nie ma ironii. Na dowód zreferujemy jego wywody ze wspomnianego szkicu Historia Don Juana: „Postać Don Juana należy do tych ogólnoludzkich typów, w których odzwierciedla się jedna z odwiecznych dążności duszy ludzkiej, wszędzie i zawsze jednakiej. Nie ma pisarza, który by nie upatrywał dzisiaj w legendowym rozpustniku hiszpańskim symbolu tej kategorii umysłów, które prawdy bezwzględnej szukają w rozkwicie wszystkich sił żywotnych, ale sił wyłącznie zmysłowych, a więc w miłości, która jest ich przejawem najwspanialszym i najzupełniejszym.” W twórczości artystycznej stosunek do Don Juana przechodził różne fazy: 1 etap: „Główną jego cechą jest bezwarunkowe potępienie bohatera; najbardziej znanymi arcydziełami tej epoki są utwory Tirso de Molina, Moliera i Mozarta.” 2 etap: „Następnie zaczyna się epoka przejściowa, w której poeci nie upatrują jeszcze w Don Juanie umysłu 118 Z tego sądzony punktu autor posiada niepospolite zdolności, które tylko nie miały czasu rozwinąć się należycie. Cóż to bowiem jest Don Juan? Jest to przede wszystkim figura legendowa, taka na przykład jak Rinaldini. Don Juan jest to człowiek młody, piękny, bogaty, waleczny, ale nade wszystko – geniusz w... konkretnym uwielbianiu płci pięknej. Dosyć powiedzieć, że wedle (rozumie się) legendy zbałamucił on i to... całkiem poważnie aż trzy tysiące kobiet142, na mocy czego mógł był do swoich rodzinnych herbów dodać wizerunki koguta i osła. A ile on nazabijał przy tej okazji mężów, ojców, braci i kochanków! Zwykłych Don Juanów, którzy bałamucą (tak się mówi) trzynaście albo trzydzieści kobiet w ciągu życia, świat nazywa po prostu łajdakami. Ale tamten, który zapisał się w sercach aż trzech tysięcy „ofiar” (niby tak on sam miał zapewniać), tamten stworzył legendę, do której uczucie publiczne dorobiło dziwnie silny epilog: „Ponieważ Don Juan był tak śmiały, bogaty i w ogóle potężny, że nikt z ludzi nie mógł go dosięgnąć, więc w sprawach swoich doszedł do tej granicy, że już oburzył przeciw sobie nawet martwą naturę. I stało się, że kamienny posąg jednego z krewnych uwiedzionej przez niego kobiety ożył, zszedł z piedestału i wtrącił Don Juana do piekła.” Jest to chyba największy honor, jaki mógł spotkać podobną maszynę do uwodzenia kobiet. Tak przedstawia legenda Don Juana; a teraz zobaczymy, na czym polega – istotnie demoniczna ironia hr. Rzewuskiego. „Don Juan – mówi hrabia – dziś jest już prawie banalny dla umysłów płytkich, ale dla głębszych (umysłów) jest zawsze ciekawy i niezbadany dokładnie.” (O tak, ze względu na owe 3000!...) Tymczasem zaś (według hr. Rzewuskiego) „Don Juan jest to człowiek szukający ideału, to jest absolutnej prawdy i zupełnego szczęścia w miłości zmysłowej i uciechach namiętności”. Dawniejsi autorowie (to jest umysły płytkie) potępiali Don Juana i dopiero powoli zaczęto odkrywać w nim „podwójną piękność moralną, poszukiwanie ideału i gorycz, którą zostawia w duszy niemożliwość zdobycia celu”. Odkrywszy taką „myśl filozoficzną” w rozwijaniu się typu Don Juana, hr. Rzewuski postanowił zrobić ostatni krok. Zapytał tedy siebie samego, czy ten „idealista” (z kogucim grzebieniem) zasługuje na potępienie czy na... zbawienie wieczne, no i przekonał się, że Don wyższego, goniącego za jakimś ideałem, a więc godnego uwielbienia, a przynajmniej sympatii, lecz w każdym razie nie znęcają się nad nim.” (Hoffman, Grabbe, Lenau, Byron.) 3 etap: „Dziś pojęcia religijne i etyczne uległy już powolnemu przeobrażeniu; szerzej, głębiej, wszechstronniej pojmujemy świętą zasadę przebaczenia, stanowiącą podstawę prawdziwie boskiej, bo przede wszystkim miłosiernej moralności chrześcijańskiej.” To musiało wpłynąć na zmianę w stosunku do Don Juana: „Zbliżamy się powoli do zupełnego uniewinnienia, do zidealizowania Don Juana, niezadługo już usłyszymy, zamiast dawnego wyroku potępiającego, przebaczenie Opatrzności radosną nowinę ocalenia duszy wielkiego bluźniercy i grzesznika...” Są już na to dowody w twórczości. Rzewuski chce być jednym z autorów tego trzeciego etapu. Jego dramat, jak twierdzi, rzuca nowe światło na postać słynnego symbolicznego „występcy”. I tak wyjaśnia swe stanowisko: „Poeci minionych stuleci mieli słuszność, gdy upatrywali w Don Juanie charakter ujemny [...], ale i nowocześni poeci mieli także niezawodnie słuszność upatrując w Don Juanie czynnik najszlachetniejszy ze wszystkich, a mianowicie żądzę nieświadomą siebie, ale szczerą, zdobycia bezwzględnej prawdy i najwyższej piękności, czynnik, dzięki któremu grzesznik [...] zasługuje jednak w końcu, kiedy ostatnie wyznanie miłosne zastyga na jego ustach pod zimnym tchnieniem śmierci, na wyrok przebaczenia. Czy przebaczenie boskie pojmować będziemy według etyki kościelnej lub tylko moralne uniewinnienie przeszłości i czynów umierającego – mniejsza o to – ale innego rozwiązania problemu psychologicznego, zawartego w dziejach tego charakteru, nie ma i być nie może.” „[...] chociażby jeden czyn szlachetny, ale spełniony dobrowolnie, samoistnie, swobodnie, pod wpływem budzącego się w duszy grzesznika poczucia obowiązku moralnego, i Don Juan będzie ocalony.” 142 O trzech tysiącach uwiedzionych przez Don Juana kobiet jest wzmianka w libretcie opery Mozarta; wspomina o tym Rzewuski w swym szkicu. 119 Juan może być zbawiony (aczkolwiek nie wniebowzięty za życia), byle spełnił choćby jeden „czyn szlachetny”, to jest byle komuś przebaczył. „Dziś – mówi autor – pojęcia religijne i etyczne uległy już przekształceniu (to prawda); szerzej, głębiej i wszechstronniej pojmujemy świętą zasadę przebaczenia.” Ażeby zaś wykazać całą „szerokość, głębokość i wszechstronność” owego „szlachetnego czynu” w ogóle, a „przebaczenia” w szczególności, autor Ostatniego dnia Don Juana wymyśla następną kombinację: Don Juan nagle „umarł”... uwodząc zakonnicę... Odwieczna jednak sprawiedliwość jest tak zainteresowana bohaterem, który trzy tysiące kobiet i tak dalej, że... „wskrzesza” go, ażeby go zbawić. Wskrzeszony tedy Don Juan zaczyna pracę około swego zbawienia, spełnia następnie dobre uczynki odnoszące się do ciała: 1° postanawia drugi raz zbałamucić żonę swego brata, którą już raz uwiódł przed szesnastoma laty; 2° szkaluje ją w miejscu publicznym, za co zostaje wyzwany na pojedynek przez jej i... swego syna, szesnastoletniego chłopca; 3° rani śmiertelnie swego syna, który, co prawda, był tylko jego nieprawym synem; 4° bałamuci, jak postanowił, jego matkę i 5°, co jest najciekawsze: dostawszy w twarz od konającej dzieciny (która jedna w całym dramacie poznała się, że Don Juan jest podłym człowiekiem), „przebacza” owemu dziecku zniewagę, sam się zabija i... I za to wszystko. zostaje zbawiony w asystencji i za upoważnieniem tej samej zakonnicy, którą uwiódł i z którą oboje w klasztornej celi umarli!... „Głębiej, szerzej i wszechstronniej” już chyba nie może sięgać ironia. Jest to rzecz istotnie zadziwiająca, z jakim talentem ten młody autor potrafił zgromadzić w jednej. sztuce najpotworniejsze charaktery i sytuacje143. W pierwszym akcie144 widzimy „duszę” zakonnicy, która nie tylko oddała się podtatusiałemu łajdakowi, nie tylko umarła w jego objęciach, ale jeszcze myśli o nim... pośmierci! W drugim akcie145 „zmartwychwstały i goniący za ideałem” Don Juan z całym rozmysłem i całą świadomością obełgując, uwodzi swą eks-kochankę, której już ranił śmiertelnie syna dlatego tylko, ażeby dokuczyć i jej, i mężowi, a swemu bratu, co prawda – nieprawemu! Ta zaś dama, już raz „uwiedziona”, jest to ordynarna oszustka, która oszukawszy swego narzeczonego przed szesnastoma laty, wyłudza od niego przebaczenie, okłamuje go przez szesnaście lat, potem znowu przypina mu rogi i... znowu otrzymuje przebaczenie, tym razem na rynku, wobec przechodniów i policji. Nareszcie Don Louis, mąż interesującej jawnogrzesznicy, który ją przygarnął i wyhodował jej nieprawe dziecko, ten Don Louis jest nie tylko świętym, ale jest po prostu aparatem do przebaczania... Byle na nim usiąść – już sypie się przebaczenie. Na nieszczęście nie jest on jeszcze doskonałym „przebaczycielem”. Gdyby bowiem był doskonałym w tym kierunku, powinien był donnie Olimpii, po śmierci jej syna i kochanka, dać klucz do bramy swego domu i powiedzieć: Czcigodna jawnogrzesznico! Ponieważ dzięki temperamentowi pani wypadnie jej niejednokrotnie wracać późno do mieszkania, weź więc ten klucz, ażebyś nie fatygowała stróża dzwonieniem. Byłem nawet tak uprzejmy, że uprzedziłem policję o twoich możliwie późnych powrotach, więc żaden stójkowy nie zaprowadzi cię do kozy. Pozwolisz jednak, że już nie ja będę płacił honorarium tym panom. Na nieszczęście autor nie napisał aktu piątego146 i – ten skutek ,,przebaczenia” został dla 143 To także jest szyderstwo Prusa w stosunku do Rzewuskiego. 144 Ostatni dzień Don Juana podzielony jest nie na akty, lecz „obrazy”, w teatrze dopiero zamiast „obrazów” użyto terminu „akty”. 145 Uwiedzenie Olimpii, eks-kochanki Don Juana, która od 16 lat jest żoną jego brata nieprawego. Don Louisa, odbywa się w obrazie trzecim. W teatrze dwa pierwsze obrazy zostały połączone w jedną całość; na afiszu czytamy: „Dramat fantastyczny w 4 aktach (akt I w dwu odsłonach)”. W drugim obrazie odbywa się śmiertelne zranienie Don Carlosa, który uchodził za syna Don Louisa, a w rzeczywistości był synem Don Juana. 146 Ostatni dzień Don Juana ma pięć obrazów; ponieważ – jak stwierdziliśmy – w teatrze dwa pierwsze obrazy 120 widzów stracony. Takie figury i sytuacje nie są żadną nowością w literaturze „niezdrowej”; nowym jest tylko zgromadzenie ich w jednym miejscu, nową jest niesłychana ironia autora. „Otóż macie – zdaje się mówić – wasze bohaterki-kurtyzany, których liczba jest tak wielka, że już wciskają się między dobrowolnie ślubujące czystość zakonnice i między dobrowolnie przysięgające wierność matki rodzin. Oto macie waszych bohaterów, spomiędzy których uczciwi, jak Don Louis, już nie posiadają najmniejszej energii, a energiczni są najpodlejszymi łotrami i mordercami. Gdy nawet kundel nie rozszarpie szczenięcia, które go ukąsiło, to jednak «szlachetny idealista» Don Juan zabija dziecko, które tylko broniło swojej matki.” „Ażebyście zaś nie mieli najmniejszej wątpliwości, że z was żartuję, więc jeszcze pokażę wam, że za owym Don Juanem tęsknią nie tylko kobiety, ale nawet... samo niebo! Przy waszej bowiem «szerszej, głębszej i wszechstronniejszej etyce», cokolwiek jest na świecie lepszego, musi ginąć, ażeby mogli dostać się do przybytku wiekuistej chwały – łotry, których dawniej piętnowano i wieszano.”147 Ale tej myśli uszczypliwego autora nie spostrzegli nasi krytycy. W ironii swej autor w dwu kierunkach dochodzi prawie do zuchwalstwa: naprzód kiedy rozpustę umieszcza obok „ideałów”, a po wtóre – kiedy wykłada swoją teorię „przebaczenia”. Dotychczas znano trzy ideały: piękna, prawdy i dobra. Pogoń za pięknem dała ludzkości setki tysięcy książek, obrazów, posągów i budowli, którymi karmi się dusza, jak bogowie złączono w jeden, Prus zgodnie z afiszem podaje, że były cztery „akty”. 147 Są to wszystko znów szyderstwa i drwiny z autora dramatu, który ani nie ironizuje, ani nie żartuje, gdy twierdzi, że i niebo mimo zbrodni Don Juana troszczy się o niego. Oto pełne drażniącego patosu zakończenie dramatu: Don Carlos, szesnastoletni syn Don Juana, śmiertelnie raniony przez swego ojca w pojedynku, policzkuje go, by choć w ten sposób zemścić się na wrogu swej matki. Dopiero po tym policzku Carlos dowiaduje się, że Don Juan jest jego ojcem: C a r l o s To zemsta moja, zbójco! Zmazać hańby nie będziesz miał czasu. D o n L o u i s Dziecko!... co uczyniłeś?! D o n J u a n Zabić cię jeszcze mogę... (Rzuca się z dobytą szpadą? tłum go powstrzymuje) O l y m p i a Biada mi, biada! Carlosie! to twój ojciec! C a r l o s On! Don Juan! O! Panie! Boże!... pozwól mi umrzeć prędzej ! D o n J u a n Tak, jestem twoim ojcem i zaiste zniewagi tej niczym zmazać nie mogę [przed chwilą chciał jednak rzucić się ze szpadą na Carlosa!]. Gdyby inny człowiek się ośmielił... choćby w ostatniej chwili konania... mógłbym o kilka chwil skrócić jego nędzne życie... i zemścić się; ale ciebie... ale dziecko moje zabić nie zdołam... nie zdołam. Przebaczyć ci więc muszę. Nie mogąc jednak się zemścić, wolę umrzeć razem z tobą... Krew obmyje znamię hańby wypiętnowane twoją dłonią na mojej twarzy – a Bóg... Bóg przez litość nad ogromem mego nieszczęścia [?!!] może przebaczy (uderza się szpadą w pierś i pada [...]. D o n L o u i s Don Juanie! mój biedny bracie! O l y m p i a Nieszczęśliwy! coś uczynił! Ach! jesteś potępiony na wieki! (w głębi ukazuje się Duch Marty [Marta – to zakonnica, która była kochanką Don Juana!] w jaskrawym oświetleniu, widziany tylko przez Don Juana) D o n J u a n Nie... jestem ocalony... Zwyciężasz, aniele miłosierdzia! [!] Don Juan przebaczył... więc i Don Juanowi przebaczono! (Umiera).” 121 nektarem i ambrozją. Dążenie do prawdy stworzyło wszystkie nauki i zadziwiające wynalazki techniczne, a wreszcie ideał dobra od wieków walczy z nędzą i chorobą, uwalnia niewolników, opiekuje się nawet zwierzętami. Jakże zaś wygląda ten „czwarty ideał” – Don Juan. Na szpitalnym fotelu siedzi niby człowiek, trzęsący się jak galareta, z twarzą bydlęcą, zidiociały, zaśliniony, niechlujny... Jest to Don Juan – emeryt, który nareszcie dosięgnął „poszukiwanej prawdy”. Rozpusta jest od tysięcy lat znaną jako najpewniejszy środek ogłupienia i zwyrodnienia ludzkości, i to nie tylko ludzkości. Istnieją bowiem pomiędzy niższymi zwierzętami typy ,,Don Juanów”, którzy w pogoni za odnośnym „ideałem” stracili wszystkie organa: oczy, gębę, głowę, nawet nogi, a którzy w tej formie stanowią tylko cząstkę swoich samic i nazywają się „rzekomymi samcami”. A ponieważ hr. Rzewuski z pewnością nie życzyłby ani sobie, ani rodowi męskiemu takiej roli, więc oczywiście napisał swój dramat i swoją „Przedmowę” przez ironię. Mówi autor, że z biegiem czasu typ Don Juana „pięknieje i wyszlachetnia się”. Znaczyłoby, że Don Juan wieku dziewiętnastego jest szlachetniejszy, aniżeli był na przykład w siedemnastym. Wierutna bajka! boć przecież znamy tych ludzi chociażby ze sławnych procesów. Ludzie ci nie są nawet „amatorami czy wielbicielami płci pięknej”, bo istotnym, gorącym wielbicielem tej płci może być tylko mężczyzna fizycznie ani duchowo nie zużyty. Cechą więc istotnego Don Juana nie jest „amatorstwo”. ale zupełnie coś innego. Don Juan prawdziwy jest tym między mężczyznami, czym nierządnica między kobietami, jest – „mężczyzną publicznym”. Don Juan nie uwodzi – on tylko prowadzi proceder, robi to nie dla „idei”, tylko najczęściej dla pieniędzy, a jego ofiary nie są ofiarami, lecz po prostu klientkami. Arcy-Don Juan naszych czasów, nieboszczyk Prado148 (ścięty niedawno w Paryżu za morderstwa), był tak biegły w ocenianiu swoich możliwych klientek, że chodząc po bulwarach, patrzył w oczy „damom” i niektórym z nich... rozdawał swoje bilety z adresem. No i rzadko się mylił. Oto jest Don Juan autentyczny, którego siła pociągająca tkwi nie w nim samym, ale w rozbisurmanionych kobietach, a nazywa się histerią. Trzeba rzeczywiście odwagi, ażeby tego gatunku pana robić bohaterem, a jego czynności – ideałem. Człowiek taki może być pracowity, może być użyteczny, może nawet robić silne wrażenie na zdenerwowanych kobietach, ale dla „męskiego egoizmu” będzie zawsze tylko przedmiotem wzgardy, będzie „rzekomym samcem”. Nie jestże więc ironią stawianie takich „ideałów” w naszych czasach, które i bez tego cechują się legionem histeryczek i odmętem młodych ludzi, dogorywających bądź na suchoty, bądź na rozmiękczenie mózgu?... Oczywiście autor chciał palcem wskazać na jedną z chorób naszego wieku, na jeden z obłędów „niezdrowej” literatury. Drugim nadużyciem, które również pleni się w tej literaturze, jest zasada „przebaczenia”. Dziś już każą ci przebaczać nie tylko temu, który cię uderzył, potrącił, udeptał, ranił, okradł i oszkalował... O nie! bo dzisiejsza „głębsza, szersza i wszechstronniejsza etyka” każe ci jeszcze przebaczać: złodziejom dorabiającym się majątku za pomocą systematycznej kradzieży, oszustom dobijającym się szacunku za pomocą całego szeregu oszustw, mordercom układającym plany zbrodni i jej zatarcia z pracowitością Moltkego. Według ,,banalnej etyki płytkich umysłów” kobieta, która popełniła błąd, była raz na zawsze odtrącona z towarzystwa tak zwanych kobiet uczciwych, ale wedle „głębszej, szerszej i wszechstronniejszej” etyki zdeklarowana rozpustnica upomina się już nie o przebaczenie, ale o hołdy... Ona przecież jest ofiarą temperamentu, ona przecież jest pionierką tej „głębszej”, a nade wszystko tej „szerszej” etyki. Krótko mówiąc: kiedy ta „stara i banalna” etyka miała na celu ubezpieczyć byt i rozwój 148 Nie udało się zdobyć bliższych informacji o tym Prado; może Prus korzystał z prasy francuskiej. 122 ludziom zdrowym, uczciwym i rozumnym, ta nowa i „szersza” ma na celu zapewnić ostatecznie zwycięstwo albo chorym rozpustnicom, albo rozzuchwalonym łotrom. Ona zdaje się ma być ową kładką, po której ludzkość dojdzie do Hartmannowskiego ideału149, to jest, do powszechnego i dobrowolnego samobójstwa z przesytu, z nudów i choroby. Według niej bowiem dobrzy nie tylko nie mogą się bronić, bo to jest nieprzyzwoite, ale jeszcze muszą wszystko przebaczać wszelkiego rodzaju łotrom, bo to jest „szersze i głębsze”, a przynajmniej modne... Ciężkie to są zapowiedzi, ciężkie chwile! Zazwyczaj bowiem w takich tragicznych momentach zaniepokojona ludzkość pyta o radę naprzód natury, potem Ewangelii, a nareszcie – sięga ręką po miecz, który skutkiem zbyt długiego wypoczynku stracił już swój blask odstraszający złoczyńców. I wtedy wybija dla świata okropna godzina rachunków i sądu, której przecie tak łatwo można było uniknąć! Należało tylko pamiętać, że istotnym prawem świata jest odwet i kara za występki, a „przebaczenie” jest niesłychanie rzadkim wypadkiem. W naturze na przykład nie ma przebaczenia. Kto kładzie rękę w ogień – parzy się, kto skacze z dachu na ziemię – łamie kości, kto zjada truciznę, umiera, kto żyje rozpustą – kończy na niedołęstwie i zidioceniu. Nie ma również przebaczenia w społeczeństwach pierwotnych: ząb za ząb, oko za oko, głowa za głowę. Toteż na przykład chińscy lub japońscy przestępcy nie tylko bez protestu, lecz nawet bez zdziwienia, a nawet... z pewnym rodzajem dobrego humoru schylają głowę pod miecz albo pod stryczek. Dopiero chrystianizm, ażeby położyć kres nigdy nie kończącym się zemstom i odwetom postawił dwie dziwnie wspaniałe zasady: „Ty, człowieku pokrzywdzony, nie będziesz dochodził swej krzywdy, bo wyręczą cię w tym inni albo naturalny bieg wypadków.” „Ty zaś, krzywdzicielu, jeżeli chcesz uniknąć zasłużonej kary wraz ze składanym procentem, dobrowolnie odrób i odpokutuj to, co zrobiłeś złego.” „Przebaczenia udziela ci się tylko w jednym wypadku, jeżeli szczerze pragniesz wynagrodzić krzywdę, a nie masz na to czasu.” Zresztą ile razy jest mowa o „przebaczeniu”, najwyższą instancję w tej sprawie będzie stanowił Chrystus. On przebaczył jawnogrzesznicy, a raczej – nie pozwolił jej kamienować ludziom, z których „żaden nie był bez grzechu”, ale bynajmniej nie błogosławił jawnogrzesznic, jak to zrobił z dziećmi, z uciśnionymi, ubogimi i łaknącymi sprawiedliwości. On przebaczył na krzyżu łotrowi, uznającemu swoje grzechy, ale nie przebaczył drugiemu, który był chełpliwego serca. On nareszcie wybaczył swoim własnym mordercom, albowiem „nie wiedzieli, co czynią”. Na odwrót zaś, Chrystus z całą surowością występował przeciw handlującym rzeczami świętymi, przeciw faryzeuszom i obłudnikom, przeciw ludziom, którzy „nie są zimni ani gorący, ani letni”. Przepowiedział upadek zdemoralizowanej Jerozolimie i zapowiedział „wiekuistą karę” wszelkiego rodzaju łotrom. To zaś, co hr. Rzewuski nazywa „szerszą i głębszą etyką”, w zwykłej etyce nazywa się „zbyteczną ufnością w miłosierdzie Boskie” i zalicza się do grzechów śmiertelnych. My, ludzie nie bez grzechu, mamy obowiązek „przebaczać” naszym bliźnim drobne wady i błędy wobec nas popełniane. Ale są rzeczy, których „przebaczenie” byłoby występkiem, podkopywaniem społeczeństwa. Takiego występku dopuścił się Don Louis, przebaczając Don Juanowi i jego kochance, takiego występku dopuszcza się autor twierdzący, że „głębsza i szersza etyka” powinna traktować łotra Don Juana, jak przyzwoitego człowieka. 149 Mowa o pesymistycznych poglądach niemieckiego filozofa Eduarda von Hartmanna. W Kronikach Prus niejednokrotnie z nim polemizował. 123 I w tej właśnie apoteozie hultajów, a ośmieszeniu ludzi uczciwych leży kulminacyjny punkt ironii hr. Rzewuskiego. Nie stworzył on arcydzieła, bo do rozwinięcia podobnego tematu trzeba by olbrzymich sił i wielkiego doświadczenia. W każdym jednak razie zadał mocny cios tej chorobliwej literaturze, która goniąc za oryginalnością, wypiera się nawet rozsądku. 124 GROCH NA ŚCIANĘ I Czy nie zdarzało ci się, czytelniku, spotykać ludzi, którzy pozory życia przekładają nad jego istotę i są albo śmieszni, albo nieszczęśliwi, albo i śmieszni, i nieszczęśliwi? Oto jest dama, która nosi na głowie strusie pióro, na ramionach aksamitną okrywkę, na całym ciele jedwabną suknię. Idzie przez ulicę jak księżna, wtem... Wtem wionął silniejszy wiatr i w jednej chwili przekonał kilkuset profanów, że owa dama w jedwabiach i aksamitach ma do obrzydliwości brudne spódnice i pończochy, nie wymieniając już innych szczegółów. Owe pióro strusie, jedwabna suknia i aksamitna okrywka to „pozory”, a pończochy, spódnice i inne szczegóły to „istota” ludzkiego odzienia. Owa zaś dama, strojna od okładki, a nie wyprana od strony tekstu jest to osoba, która wyżej ceni ,,pozory” aniżeli „istotę” życia. Obok tej damy można postawić całą galerię figur. Znajdziemy między nimi ludzi, którzy w mieszkaniu posiadają salon o czterech oknach z aksamitnymi meblami, przy ciemnej i dusznej sypialni tudzież kuchni kipiącej robactwem. Znajdziemy osoby, które na bogatych półmiskach, srebrnymi łyżkami i widelcami jadają obiady z czwartorzędnej garkuchni. Znajdziemy panów, którzy posiadają półmilionowy majątek i na nim pół miliona długów. W tej galerii czy menażerii spotykamy się z inteligencją, która mówi kilkoma językami, posiada cały śmietnik wiadomości historycznych, estetycznych i literackich, a jest pozbawiona najprostszej, chłopskiej logiki. Znajdujemy deklamatorów, którzy, rozprawiając o poświęceniu, miłości całego wszechświata, są najordynarniejszymi egoistami. Znajdujemy wreszcie ludzi wiecznie zadyszanych, wiecznie zajętych, wiecznie działających, którzy są skończonymi próżniakami, nic nie zrobili nigdy i nic po nich nie pozostanie. Oto jednostki zakochane w pozorach życia, a lekceważące czy nawet nie domyślające się jego treści. A może chcecie widzieć całe narody, które uganiają się za pozorami, a zapominają o istocie życia społecznego? Oto Portugalia, która z powodu jakiegoś afrykańskiego zatargu gniewa się na Anglię, rozbija angielskie sklepy, wygania od siebie tanie angielskie towary i w kilka miesięcy później... płaci procenta od nowo zaciągniętych w Anglii pożyczek150. 150 Spór między Anglią i Portugalią powstał z następujących względów: „Na południowo-wschodnim wybrzeżu Afryki, w najbliższym sąsiedztwie Anglików, posiadają Portugalczycy nad rzeką Zambezi w części wielkie posiadłości, w części zaś wielkie pretensje do posiadłości. Tymczasem w ostatnich latach potworzyły się tam liczne angielskie towarzystwa afrykańskie; te poczęły gwałtownie wchodzić w dziedzinę interesów portugalskich i to zaniepokoiło Portugalczyków. Najdzielniejszy ich podróżnik, major Serpa Pinto, [...] odbywa podróże agitacyjne po krajach Zambezi i Nyassa, ażeby wzmocnić zwierzchnictwo władzy portugalskiej, przy tym wściekają się Anglicy na spryt dzielnego podróżnika afrykańskiego.” Pinto paraliżował wpływy angielskie, a nawet zdobył kraj Makololo na południowym brzegu jeziora Nyassa. Premier brytyjski, lord Salizbury, wysłał z tego powodu bardzo ostrą notę do rządu portugalskiego, a opinia angielska i prasa zaczęły domagać się wysłania floty wojennej do brzegów Portugalii i zbombardowania Lizbony. (Wł. Stebelski, Zbombardowanie Lizbony, „Kurier Codzienny” 1889, nr 354.) W Lizbonie zawrzało: „Anglików pobito na ulicach i w tramwajach, w cyrku nie pozwolono występować angielskim linoskokom, herby angielskie na gmachu poselstwa obrzucono błotem i założono ligę patriotyczną, której zadaniem będzie wykluczyć wszystkie angielskie towary z portugalskich rynków.” (Wł. Ol[endzki], Polityka, „Kurier Codzienny” 1890, nr 17.) Rząd portugalski protestował także przeciw postępowaniu Anglików, ale zaryzykować wojny z potęgą Wielkiej Brytanii nie chciał i nie mógł. Trzeba było ulec, tym bardziej że właśnie wówczas nastąpiło porozumienie angielsko-niemieckie co do podziału wpływów w Afryce. 125 A oto Włochy. Ziemia wyjałowiona, gospodarstwo fatalne, zarobki nędzne, żywność nad wszelki wyraz licha, pełne gościńce żebraków, pełne więzienia przestępców, choroby dziesiątkują ludność. Współcześnie ten sam kraj prowadzi wojnę w Afryce, buduje u siebie wspaniałe gmachy i po prostu dusi się powrozem długów, ażeby mieć... liczne i pięknie ubrane wojsko!151 Wojny, wojsko, gmachy, wielka polityka – to strusie pióro na głowie i jedwabna suknia na biodrach, zaś głód, nędza, choroby i występki to – brudne pończochy i obszarpana watówka. Jedno i drugie jest lekceważeniem treści życia, dla spotęgowania pozorów; jedno i drugie, wcześniej czy później, doprowadzi do ogólnego bankructwa, gdzie utoną pozory, a skąd nie ocaleje żadna treść, bo jej nie było. Nasze społeczeństwo, jak zresztą i każde, składa się z dwu prawie całkiem odmiennych warstw: masy, która dba o treść, i inteligencji, która ugania się za pozorami życia. Chłop nie myśli o pięknej, ale o ciepłej sukmanie, nie jada smacznie, ale dużo na objętość, nie dba o kunsztowne narzędzia, ale o dobry urodzaj. On gardzi pozorami, a pragnie siły i dostatku, lecz na nieszczęście jest tak ciemny, że nie domyśla się bardzo wielu sił i form dostatku i nie zna dróg, które do nich prowadzą. Nasza zaś inteligencja zna wszystkie formy, ale tylko formy i pozory najwyższych sił i dostatków i szuka tylko pozorów. Mamy piękne pałace, nie mamy tanich łazienek, mamy cudowne apartamenta, ale brak nam waterklozetów. Mamy rasowe łodzie, ale brak nam dobrych pływaków. Mamy różne towarzystwa z prezesami, dzwonkami i salonami obrad, lecz nasze życie społeczne jest pozbawione wszelkiego kierunku. Ten zaś brak kierunku manifestuje się w niesłychanie skandaliczny sposób. Opisami tryumfów pani Kochańskiej w Anglii i Niemczech można by zapełnić tomy152; ale o urządzeniach rolniczych i przemysłowych w Anglii i Niemczech dowiadujemy się z kilkuwierszowych zaledwie wzmianek. Wiemy na pamięć, jak przyjmowano Mierzwińskiego w Berlinie, ale nie wiemy, co na przykład robi dziś Berlin dla ubezpieczenia się od możliwej cholery. Każdy wyścigowy koń ma swoją biografię w naszych pismach, ale żadne z nich nie wspomina o tym, że prawie wszystkie konie warszawskie mają krzywe nogi. Teatry, koncerty, wystawy obrazów, majówki i „festiwale” są to te strony życia, które po brzegi i za brzegi wypełniają nasze pisma. Tu dowiadujemy się o każdej nucie koncertanta, o każdym ruchu aktora, o każdej lampce zawieszonej w ogrodzie, o każdej wstążce czy piórku, w które ustroi się elegantka. I jeszcze nic nas nie zadawalnia w tej sferze!... I jeszcze chcielibyśmy, ażeby każda kreska na obrazie, nuta na skrzypcach, gest na scenie były arcydziełami doskonałości. Ale to, w jaki sposób mieszkają i jak odziewają się nasze masy ludowe, jak one pracują i 151 Ambicje wielkomocarstwowej polityki, prowadzonej przez ówczesnego premiera Crispiego, doprowadziły finanse Włoch do stanu rozpaczliwego. Ludność nie mogła wytrzymać ogromnych i ciągle zwiększających się podatków, związanych w dużej mierze z wojną w Abisynii; bankructwa instytucji finansowych, zamykanie fabryk przez zrujnowanych przemysłowców oraz ciągle wzrastające bezrobocie charakteryzowały wówczas życie Włoch. „... finansowa sytuacja Włoch – pisał „Kurier Codzienny” – jest rozpaczliwa w całym tego słowa znaczeniu [...]. 11 banków upadło w ostatnich dniach w różnych włoskich miastach z olbrzymimi pasywami. Głównym powodem upadku było przeciążenie podatkami [...]. W kopalniach piemonckich rozpuszczono 90 procent robotników, zaś w fabrycznym mieście Monza (pod Mediolanem) odbyło się zebranie przemysłowców, na którym postanowiono pozamykać zakłady fabryczne, jeżeli deputacji wysłanej do Rzymu nie uda się przeprowadzenie redukcji podatków. Sam Rzym stoi u progu bankructwa i jak donosi «Times», rada miejska ujrzy się niebawem w konieczności zawieszenia bieżących wypłat. Rzym za zaszczyt stania się miastem stołecznym zapłacił bardzo grubo. Musiał się przebudowywać i upiększać.” (Wł. Ol[endzki], Polityka, „Kurier Codzienny” 1890, nr 100.) 152 O występach i sukcesach zagranicznych „króla tenorów” Władysława Mierzwińskiego i „słowika sopranów” Marceliny Sembrich-Kochańskiej prasa warszawska rozpisywała się obszernie przez szereg lat 126 czym się karmią, to nie interesuje publiczności. Owszem, jest gorzej, bo ile razy odezwie się głos przypominający sprawę ludowego dobrobytu, tyle razy jakby o zakład odezwie się inny głos, że wszystko jest dobrze i winno zostać po dawnemu. W Anglii, Francji, Niemczech, ba! nawet w złotodajnej Ameryce nie wszystko idzie, jak potrzeba. I tam są nędzarze, i tam źle mieszkają, i tam chorują... Lecz tam mają przynajmniej poczucie istniejących potrzeb, a gdy złe wykroczy poza pewne granice, zaczyna się ruch. Więc jedni krzyczą w niebogłosy, niekiedy przesadzając, że takiej a takiej klasie obywateli dzieje się nieszczęście, na przykład że w pewnej dzielnicy miasta są szkaradne mieszkania. Po alarmie dziennikarzy zbiera się komisja znawców, którzy badają sprawę na miejscu, a więc oglądają domy i mieszkania, śledzą ich brudy i niewygody, życie mieszkańców, choroby panujące między nimi i – ogłaszają o tym. porządny raport. Później inna albo ta sama grupa namyśla się, w jaki by sposób dostarczyć ludziom najtańszych i najzdrowszych mieszkań, a nareszcie przychodzą kapitaliści i technicy, którzy praktycznie rozwiązują kwestię za pomocą budowania wzorowych domów. Rozumie się, że i ten system nie usuwa złego ze świata i że obok wzorowych domów mnóstwo ludzi zamieszkuje nory. Lecz w każdym razie złe się zmniejsza i wyznaczają się te drogi, na których kiedyś można je będzie całkiem usunąć. U nas takich spraw jest tysiące, bo jeszcze nie wzięliśmy się do rozwiązania żadnej. Jedną zaś z nich jest sprawa żywienia się mas ludowych, o której pomówimy następnie, ażeby nie rozstrzygnąć jej broń Boże! bo na to trzeba pracy pokoleń, ale ażeby przynajmniej wskazać fazę, w jakiej się znajduje obecnie. II Kwestia żywienia się mas ludowych nie jest ani nowym, ani warszawskim wynalazkiem. Zajmowali się nią od dawna, i to nie tylko filantropowie, higieniści i ekonomiści, ale praktyczni właściciele fabryk, przedsiębiorcy budowy dróg żelaznych, ministeria wojny i marynarki, wreszcie zarządy szpitalów i więzień. Wyniki tych praktycznych i teoretycznych badań dadzą się streścić w kilku słowach: 1. Człowiek zużywa, a więc i potrzebuje przyjmować w dzień około dwudziestu gramów substancji tak zwanych azotowych i około trzystu gramów związków węglowych. Na wytworzenie zaś tych materiałów odżywczych potrzeba około półtora funta chleba i jeden funt153 soczystej pieczeni wołowej. Ponieważ jednak ów modelowy pokarm byłby zanadto jednostajnym, więc od wieków ludzkość urozmaica go, podstawiając zamiast wołowiny drób, zwierzynę, ryby, jaja, ser, a zamiast chleba kluski, kaszę, groch, kartofle i tak dalej, z dodatkiem tłuszczów. W porządnych kursach higieny i dietetyki istnieją całe litanie tanich a smacznych obiadów, które za pomocą różnych kombinacji potraw i tłuszczów dostarczają człowiekowi co dzień owe dwadzieścia gramów ciał azotowych i trzysta gramów węglowych z odpowiednią ilością takich środków podniecających, jak sól, pieprz, ocet, wódka, kawa i herbata. 2. Jeden więc funt mięsa i półtora funta żytniego chleba wyobrażają średnią ilość pokarmów, niezbędnych do tego, ażeby człowiek żył i pracował; lecz obok średniej ilości są jeszcze dwie inne, mianowicie: „Małe racje” żywności, które podaje się chorym, więźniom i w ogóle ludziom mającym niedużo ruchu. W takich racjach ilość chleba zmniejsza się bodaj o połowę, a mięsa jeszcze bardziej. 153 Mowa o funcie rosyjskim, odpowiadającym 40 dk. 127 „Duże racje” żywności, w których szczególniej powiększa się ilość mięsa i które otrzymują ludzie ciężko pracujący, na przykład żołnierze w czasie wojny, marynarze na morzu, górnicy, kopacze, hutnicy i tak dalej. Przekonano się setki razy, że pracownicy, jeżeli karmią się potrawami wyłącznie mącznymi, nie są zdolni do energiczniejszych wysiłków i zapadają na zdrowiu. Sprawdzono po sto razy, że pokarmy mięsne potęgują energię i wytwórczość robotników tak w pracy fizycznej, jak i umysłowej i że na odwrót, żywienie się pokarmami roślinnymi (wegetarianizm) osłabia ciało i umysł. Ludzie tacy są powolniejsi i łagodniejsi, lecz ogólna dzielność ich przytępia się. Proszę bowiem pamiętać, że człowiek, który by chciał zastąpić na przykład mięso chlebem zamiast dwa i pół funtów musiałby zjadać cztery i pół funta pokarmu. A gdyby chciał zastąpić i mięso, i chleb kartoflami, musiałby zjadać ich około czternastu funtów dziennie. Pominąwszy więc inne niedogodności, żołądek jego byłby ciągle obciążony i rozpychany, a energia życiowa zwracałaby się nie na pracę umysłową, nawet nie na pracę muskularną, ale przede wszystkim na strawienie olbrzymiej ilości wchłoniętych w siebie kartofli. Rzeczy te są tak jasne, że chyba trudno ich nie zrozumieć. A zrozumiawszy, nie wytłumaczyć sobie następnych kwestii. Dlaczego lud polski żyje krócej i łatwiej ulega chorobom aniżeli lud skandynawski, angielski, francuski i tak dalej. Dlaczego ten lud zarówno w Królestwie Polskim, jak i w Galicji dostarcza przy wojskowych poborach więcej stosunkowo jednostek niezdolnych do służby aniżeli inne. Dlaczego ten lud zamiast 300 dni pracuje na rok zaledwie 200 albo 250 dni. Dlaczego nareszcie ten lud, słynny w całej Europie i Ameryce z łagodności, cierpliwości i posłuszeństwa, kontentowania się małym zarobkiem i tak dalej, jest zarazem mało energiczny, umysłowo ociężały, prawie pozbawiony przedsiębiorczości i inicjatywy. Kto to zrozumiał, ten nie zgorszy się, gdy powiemy, że: „Funt mięsa położony co dzień na miskę chłopu więcej go oświeci aniżeli biblioteki popularnych książek i więcej go umoralni aniżeli kazanie.” Tymczasem cóż się dzieje? Czy w kraju wzrasta spożycie mięsa? O tym nie słychać, natomiast źródła urzędowe wskazują, że wysiew kartofli wzrasta bardzo szybko, nierównie szybciej aniżeli wysiew ziarna. Czyli że żywność ludu naszego, zamiast od kartofli przechodzić do ziarna, a od ziarna do mięsa, cofa się od ziarna do kartofli. I jeżeli nasz lud dzisiaj karmi się źle, niedostatecznie, to w przyszłości karmić się będzie jeszcze gorzej i... i jeszcze więcej straci energię. Ślicznie dziękuję za takie widoki na przyszłość! No, powiesz, czytelniku, prawda, że jest źle, faktycznie bowiem psujemy sobie pokarm, ale teoretycznie zrozumieliśmy już, że tak być nie powinno i że lud nasz musi z czasem mniej jadać kartofli, a więcej chleba i grochu i... z wolna, stopniowo zaznajamiać się z użytkiem mięsa. Gdy zaś jasno pojęliśmy tę prawdę, to zanim przejdą dwa pokolenia, chłopi nasi będą już karmili się według zasad „wzmocnionej diety”. Otóż właśnie że jeszcze nie zrozumieliśmy tej prawdy, a z kilku stron zaatakowano mnie, że apostołuję, jeżeli nie fałsz, to przynajmniej rzeczy niedowiedzione154. 154 Atak ten związany był z wydrukowanym właśnie studium Prusa Czytajcie cyfry, „Kurier Codzienny” 1890, numery 141–170 (z przerwami). Pisał tam Prus między innymi: „Próżniactwo, a raczej – ociężałość chłopa naszego ma powody głębsze, fizjologiczne: Nasz chłop żywi się niedostatecznie.” Dlatego też polski chłop jest niedołęgą w porównaniu z Anglikiem [...]. W tym kraju [w Polsce] są całe klasy społeczne, które odważają się potępiać chłopa za jego «lenistwo» i stawiać za wzór «zagranicznych robotników». Dajcie pierwej chłopu jeść, jak jada robotnik «zagraniczny», a 128 Przede wszystkim miało jakoby miejsce w Warszawie zebranie rolników, na którym, nie wyklinając mnie zresztą, wypowiedziano obawę, ażeby mój pogląd nie wpłynął na zmniejszenie uprawy kartofli. Stronnictwo kartofli cytowało zresztą dosyć poważne argumenta. 1. Od czasu gdy u nas upowszechniły się kartofle, kraj nie zna głodu; tymczasem w Cesarstwie w tych guberniach, gdzie uprawa kartofli jest zaniedbana, co kilka lat wybuchają głody. 2. Dzięki taniemu pożywieniu, jakiego dostarczają kartofle, ludność mnoży się znakomicie. Odpowiadam – ale jaka ludność? Wątła i mało energiczna. Czy więc nie korzystniej, ażeby wzrost ludności był nieco mniejszy, ale za to ażeby ulepszała się jej jakość? Co się tyczy głodów, te przy kolejach żelaznych są prawie niemożliwe, byle ludność miała za co kupować przywożone ziarno. Mieć zaś będzie, gdy wzrosną jej nagromadzone bogactwa, więc – przede wszystkim – praca i siły do pracy, co bez poprawienia się pokarmów jest niemożliwe. Dajmy chłopu zamiast kartofli chleb i mięso, no i przy tym trochę oświaty i trochę dobrych nałogów ekonomicznych, a obudzi się w nim chęć do pracy i duch przedsiębiorczości. A gdy posiądziemy te kapitały, możemy, siedząc w środku Europy, żartować z głodów. Zresztą – przecież nie domagam się „wypędzenia” kartofli: żądam tylko, ażeby one, jako środek pokarmowy, znalazły się na miejscu podrzędnym, nie zaś na pierwszorzędnym. 3. Kartofel – mówią jego stronnicy – karmi nie tylko chłopa, ale i chłopski dobytek, jest zaś doskonałym materiałem do wyrobu spirytusu, który wywozimy za granicę. (Na spirytus – zgoda i na wywożenie go za granicę. Również zgoda na to, że i „dobytek” żywi się w pewnej części kartoflem. Może jednak i nasze biedne zwierzęta wyglądałyby nieco lepiej niż dziś, gdybyśmy im dawali mniej „kartofli z sieczką”, a więcej siana i ziarna.) W rezultacie nie występowałem przeciw kartoflom jako „potrawie dodatkowej”, którą sam bardzo lubię, ani przeciw kartoflom jako roślinie przemysłowej i pastewnej, ale tylko „przeciw nadużywaniu kartofli na pokarm dla ludności pracującej”. Pracownikom potrzebny jest chleb i mięso. Z innego punktu atakuje mnie „Gazeta Warszawska”, twierdząc, że na pokarm naszych chłopów zapatruję się zbyt pesymistycznie i że pomimo wszystko, co mówię, chłop nasz jest bardzo zdrowy i bardzo silny155. Pominąwszy owe siły i zdrowie, nie przeczę „Gazecie Warszawskiej”, że nasi chłopi mają dopiero później go sądźcie. I ma tu nad społeczeństwem nie srożyć się gniew boski, gdy jedni marnieją z rozpusty, a inni dzięki tamtym – z głodu! [...] Reformatorowie powinni by o tym pamiętać, że realna i płodna praca nad ludem zaczyna się nie od głowy i książki, ale od żołądka i kieszeni.” (Czytajcie cyfry V, „Kurier Codzienny” 1890, nr 155.) 155 Polemikę z Prusem w „Gazecie Warszawskiej” (nr 167) przeprowadza niejaki R. „Nie wątpimy, że sam p. Prus, jako pragnący dobra kraju całym sercem, ucieszy się z tego szczerze, gdy przekonamy go, iż wcale tak źle nie jest, jak on sądzi na zasadzie cyfr, które każe nam czytać.” Tu następuje szereg wywodów cyfrowych, które mają na celu obalenie danych Prusa. Następnie R. pisze: „Nasz włościanin jest wtedy leniwym i pozornie czułym na gorąco i zimno, gdy najętym jest dziennie, lecz gdy otrzymuje zapłatę od wymiaru dopełnionej roboty, posiada wtedy i pracowitość wzorową, i siłę, i wytrzymałość w pracy, nie ustępującą żadnemu innemu narodowi, nawet żywiącemu się mięsem [...]. Kobiety w wytrwałości nie ustępują mężczyznom. Ileż to razy dziewucha po sześciu dniach żniwa w upały letnie tańcuje całą noc z soboty na niedzielę i rano, nie wypocząwszy ani chwili, z wesołą miną, świeża i rumiana bieży pieszo o milę drogi do kościoła! I możeż tu być mowa o braku sił i niewytrwałości naszego ludu wiejskiego!” (R., Polemika z Prusem, „Gazeta Warszawska” 1890, nr 167.) 129 krowy i wypasają po kilka wieprzy na rok. Wypasają nawet kury, gęsi i kaczki, niekiedy indyki, ale wszystko to idzie nie do ich kuchni, lecz na targ... Chłop zabija dla rodziny dwa wieprzki co roku: na Boże Narodzenie i na Wielkanoc i zwykle – małe wieprzki. Gdzie więc jest tutaj owa „obfitość mięsa” i czy „Gazety Warszawskiej” nie zastanowił ten godny uwagi fakt, że w kraju ośmiomilionowym, posiadającym zresztą sporo miast i miasteczek, prawie wcale nie hoduje się bydło opasowe. Nie jestże to dowód, że nie tylko chłopi, ale cały naród karmi się źle? Dobrze – powie czytelnik – wszystko rozumiem: i przyczyny wątłości naszego ludu, i ważność mięsa, i wady diety kartoflowej. Ale... po co pan to wszystko piszesz, autorze, jeżeli w tym kraju inteligencja albo nie interesuje się kuchnią ludową, albo uznaje, że jest dobra i nie chce czy nawet nie może wpłynąć na jej poprawę? Niewątpliwie że tak dzisiaj przedstawia się kwestia, ale za kilka lat może wyglądać całkiem inaczej. Czas, czas – jest to wielki twórca! Przez ileż to lat pisywało się o kanalizacji, o towarzystwach gimnastycznych i śpiewackich, o szkołach przemysłowych i tak dalej. Każda z tych kwestii, kiedy ją prasa pierwszy raz poruszyła, była dla publiczności całkiem obojętną. Śmiano się albo, wzruszając ramionami, mówiono? – To dobre za granicą, nie u nas... No i dziś pokazało się, że wszystkie te rzeczy dobre są i u nas, gdzie już istnieją i już mają gorących stronników. Toż samo będzie ze sprawą żywienia się ludu. Kiedy przed laty pierwszy raz wypowiedziano zdanie, że lud jest wątły, bo karmi się źle, wybuchnął jeden głos oburzenia. Ba! jak się gniewano, jak drwiono! Dziś już nikt nie gniewa się i nie drwi; same zaś obrony kartoflowej diety są bardzo słabe. Nie wątpimy więc, że lada rok, a może lada miesiąc jakaś instytucja (na przykład sekcja rolna w Towarzystwie Przemysłu) zajmie się dokładnym zbadaniem i przedstawieniem kwestii: „Co nasz lud jada, a co jadać powinien.”156 A potem znajdą się i ludzie, i sposoby, i urządzenia, które nauczą naszego chłopa gustować w mięsie, którego dzisiaj prawie nie lubi. Trzeba tylko nie dać zasypiać samej sprawie. 156 Sprawę tę zainicjował Prus; zob. jego artykuł Drobne uwagi o wielkich kwestiach, „Tygodnik Ilustrowany” 1886, nr 183. Przeciwko Prusowi wystąpił Chorąży (Stefan Godlewski) w „Niwie”, który twierdził, że nie jest ważna sprawa odżywiania chłopa, tylko budzenie w nim „higieny moralnej”. Obszernie o tej polemice zob. Kroniki, t. IX, s. 168–171 i 455–458. 130 JEDEN Z CUDÓW EPOKI, KTÓRA NIE WIERZY W CUDA Okrutny Balmaceda Krzyczy: welocypeda!... A Canto za Balmacedem Już gna welocypedem157. I Chciałem zacząć od wstępu, ale – po co tu wstęp? Z samego tytułu domyśla się czytelnik, że chcę mówić o welocypedzie; a dlaczego obrałem taki temat – zaraz objaśnię. Chyba nie ma w okolicach Warszawy pracowitego kmiotka, który nie wyszczerbił siekiery na jakimś welocypedzie; nie ma chłopskiego konia, który by się nie przestraszył, ani wiejskiego psa, który nie zakosztował cyklistycznej łydki. Nie ma szosy, której by w czasie konkursu cykliści własnymi nie ubijali ciałami, nie ma drzewa przy szosie, o które nie zawadziłby jakiś welocyped – poza konkursem. Jest więc w tym mieście, a nawet w tym kraju wielka rzesza cyklistów, która w dodatku mnoży się tak szybko, że nim jedna generacja upłynie, każdy nadwiślanin będzie używał tylko wąskich spodni, będzie posiadał na piersiach kilka honorowych znaczków158, tudzież sporo nagniotków na organach bezpośrednio komunikujących się z cudowną machiną. Welocyped zyskał ogromną między nami popularność; może dzięki temu, że wymaga tylko zdrowych nóg – i to nie bardzo. Już dobry ton nie uważa jazdy na welocypedzie za rzecz nieprzyzwoitą; już ulicznicy nie biegają za pędzącym cyklistą; już chłop nie żegna się na jego widok szukając jednocześnie drąga. Już welocyped można kupić na raty159; już niedługo będzie sprzedawany „za pół ceny z powodu wyjazdu”, a nawet kto wie, czy na ulicy nie spotkamy kiedy handlarza starzyzny, niosącego w jednej ręce sfatygowane kalosze, w drugiej – używany rower. Słowem – welocyped staje się artykułem codziennego użytku, jak zegarek, fortepian albo szwedzkie zapałki. Ale „używać” nie znaczy jeszcze „znać”. Chleba od czasu Kaina i Abla używamy 157 „Motto” związane jest z wypadkami rozgrywającymi się w Ameryce w roku napisania felietonu; Józef Emanuel Balmaceda, prezydent Chile, od roku 1886 wybrany na to stanowisko ze względu na swe demokratyczne przekonania, doszedłszy do władzy, zaczął rządzić despotycznie, chcąc podporządkować sobie całkowicie kongres i sięgnąć niemal po dyktaturę. Napotkawszy na opór, rozpędził kongres i zarządził – pod terrorem swoich organów administracyjnych – wybranie nowego kongresu, który był narzędziem w jego rękach. Członkowie poprzedniego kongresu nie skapitulowali: zawiązali – w celu walki z Balmacedą – „juntę rewolucyjną”, do której przyłączyła się część armii (głównie marynarka). Rozpoczęła się wojna domowa. Balmaceda, chcąc stłumić rokosz, popełniał straszne okrucieństwa, które jednak nie zdemoralizowały jego przeciwników rosnących nieustannie w siły. Pod koniec sierpnia doszło do decydującej walki obu stron pod Valparaiso. Rewolucjoniści, pod dowództwem gen. Canto, zadali druzgocącą klęskę Balmacedzie, który nie widząc dla siebie ratunku, popełnił w miesiąc potem samobójstwo. Czy w walce odegrały jaką rolę rowery, trudno stwierdzić; może jest to żart Prusa. 158 Członkowie Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów, założonego w r. 1886, mieli specjalne ubrania do jazdy na rowerze. Honorowe znaczki – to odznaki, żetony za wygrywanie wyścigów organizowanych przez Towarzystwo. 159 Istotnie w roku 1891 można już było kupić rower na raty: tak np. sklep Jana Hilknera i S-ki, Krakowskie Przedmieście 5, sprzedawał rowery na raty „na dogodnych warunkach”, sklep Juliana Berga, Mazowiecka 16, oferował „tygodniowe i miesięczne raty” (zob. „Kurier Warszawski” 1891, nr 242 i 245 w dziale ogłoszeń). Niektóre firmy urządzały także wyprzedaże rowerów po cenach zniżonych. 131 wszyscy, lecz zaledwie pan Milicer160 i jemu podobni mogą objaśnić, dlaczego chleb jest niezbędny do życia, dlaczego mąkę trzeba rozrabiać wodą, a fermentować drożdżami; dlaczego należy ciasto piec, nie zaś zjadać go w formie klajstru. Dzięki temu, że używamy mnóstwa rzeczy, nie znając ich – i nie rozumiejąc, ludzkość – pomimo wszelkich postępów – jest barbarzyńską. Bo co mi to za ucywilizowany człowiek, który wprawdzie wysyła depesze, ale nie wie, dlaczego drut jest potrzebny do telegrafu elektrycznego; jeździ koleją, nie domyślając się, po co węgiel kładzie się pod lokomotywę; nosi zegarek, lecz nie zastanawia się, z jakiej racji trzeba go nakręcać. Niech inni piszą o zegarkach, telefonach, machinach parowych i na tej drodze dobijają się sławy naukowych popularyzatorów. Dla skromnej ambicji wystarczy, jeżeli kiedyś, za paręset lat, pod parkanem klubu cyklistów, umieszczoną zostanie tablica z następującym napisem: „Autorowi, który poznał się na welocypedzie i opiewał jego zalety.” II Tymczasem na świecie nie istnieje machina, z którą literaci mogliby goręcej sympatyzować jak z welocypedem. Jest to aparat w całym znaczeniu literacki, a wynalazł go – chyba kaligraf albo drukarz: składa się bowiem z samych liter. Oto są części welocypeda, zwanego rowerem: T U O I U O o a o z Już widzę, jak szeroko otwierają oczy członkowie klubu cyklistów. A przecież tak jest i zaraz tego dowiodę. Przewróć pan dobrodziej U do góry nogami, na U osadź T, wewnątrz U umieść O ze szprychami, a będziesz miał: przednie koło z kierownikiem. Potem przewróć drugie U, osadź na nim I, wewnątrz U umieść O, znowu ze szprychami, wewnątrz niego o z zębami, będziesz miał tylne koło z jego oprawą i trybem. Nareszcie zbliż do siebie koło tylne i przednie i połącz ich oprawy w taki sposób, ażeby dolna część T mogła obracać się w górnej części I. Nadto weź I, daj mu u góry a , a u dołu o i z, a otrzymasz: Potem tę sztuczkę przymocuj na środku IU i ostatecznie zbudujesz sobie wielocyped... abstrakcyjny. Gdy ci zaś przyjdzie ochota, siądziesz na siodełko a, schwycisz w ręce kierownik T i kolejno to prawą, to lewą nogą będziesz naciskał pedały z. Wtedy kółko z zębate zacznie się obracać, a ruch jego za pośrednictwem łańcuszka bez końca udzieli się drugiemu zębatemu kółku z, do którego przymocowane jest koło tylne machiny. 160 Napoleon Milicer, znany naówczas chemik w Warszawie, był kierownikiem pracowni chemicznej Muzeum Przemysłu i Rolnictwa. 132 Dodać trzeba, że koło przednie za pomocą T można zwracać w prawo i w lewo, co służy do kierowania welocypedem. Zdaje się, że nie wyczerpując kombinacyjnych zdolności czytelnika, da się w tym miejscu objaśnić, dlaczego welocyped tak szybko pędzi. Gdy pedały z pociśniemy z góry na dół raz lewą, a drugi raz prawą nogą, wówczas przytwierdzone do pedałów kółko zębate obróci się raz. A że to kółko ma prawie dwa razy więcej zębów aniżeli tryb f, więc tryb tylny, a z nim koło tylne machiny obróci się dwa razy. Że zaś koło tylne welocypedu ma prawie cztery łokcie obwodu, więc za każdym poruszeniem jednej nogi z góry na dół (mniej więcej o 12–14 cali) rower posuwa się o trzy i pół łokcia po ziemi161. Dzięki czemu krok welocypedysty staje się jakby dłuższym siedem do ośmiu razy! Był – mówi bajka – ubogi chłopiec, który poszedł w świat szukać szczęścia. A ponieważ szczęście mieszkało daleko od jego wsi, więc pewna litościwa wróżka, chcąc ułatwić podróż chłopcu, darowała mu arcydziwne buty, w których „za każdym stąpnięciem przechodził milę, a za każdym skoczeniem siedem mil”. Taką bajkę słyszał prawie każdy w dzieciństwie, ale chyba nikt nie przypuszczał, że w wieku dojrzałym własnymi oczyma zobaczy „czarodziejskie buty”, ba! że nawet będzie z nich korzystał. Daleko tu jeszcze do milowych kroków i siedmiomilowych skoków; niemniej jest faktem, że ludzka istota, która na własnych nogach przechodziła dotychczas pięć wiorst, dziś przy pomocy welocypedu może przelecieć piętnaście do trzydziestu wiorst w ciągu godziny. Żaden koń, żaden wielbłąd nie jest w stanie rozwinąć takiej szybkości, a tym bardziej wytrzymać ją przez kilka godzin. Z tego powodu mamy prawo zaliczyć welocyped do najcudowniejszych wynalazków naszej epoki. Z bajki zaś o czarodziejskich butach brać mamy naukę, że – nie zawsze bajka jest głupstwem: w nich bowiem ludzkość bardzo często wypowiada swoje pragnienia, a niekiedy prorocze przeczucia, które spełniają się dopiero w odległych wiekach. III Jak powiedziano, welocyped stał się dziś artykułem codziennego użytku: nikt mu się już nie dziwi, nie dlatego ażeby maszynę rozumiał, ale – że się z nią opatrzył! Inaczej było choćby przed dwudziestoma laty. Kiedy bowiem usłyszeliśmy, że jakiś ktoś buduje wózek, poruszany nogami, który jednakże ma przebiegać parę mil na godzinę, machaliśmy ręką, uśmiechając się przy tym sceptycznie. Rozumowanie było proste. Jeżeli człowiek, niosąc tylko własny ciężar, przechodzi pięć wiorst na godzinę, to jużci człowiek, poruszający choćby kilkunastufuntowy wózek, przejedzie mniej aniżeli pięć wiorst na godzinę. Jest to jasne, a przynajmniej zgodne z dotychczasowym doświadczeniem. Pomimo to dziś jeszcze jaśniej widzimy, że aczkolwiek osoba, ważąca 180 funtów162, posuwa się tylko pięć wiorst na godzinę, niemniej ta sama osoba wraz z welocypedem ważącym blisko 60 funtów przebiega piętnaście wiorst na godzinę. 240-funtowy ciężar posuwa się trzy, cztery, a nawet sześć razy prędzej aniżeli 180-funtowy. Zagadkę wytłumaczy nam pewna dziwna własność koła, dajmy na to, żelaznego i ważącego 240 funtów. Gdybyśmy takie koło chcieli przenieść na ramionach, nie ruszylibyśmy go z miejsca. 161 Cal – 2,4 cm; łokieć – 57,6 cm. 162 Mowa znów o funcie rosyjskim, równym 40 dk. Duża waga roweru (24 kg) tłumaczyła się faktem, że miał on wówczas opony z pełnej gumy; dętki zaczęto u nas wprowadzać dopiero w następnym roku. 133 Gdybyśmy, położywszy je płasko, nawet na gładkim chodniku, chcieli je ciągnąć za pomocą sznura, zmordowalibyśmy się okrutnie i przesunęlibyśmy ciężar ledwie na kilkanaście kroków. Lecz „postawmy” owe 240-funtowe koło tak, aby mogło się toczyć. Wówczas, gdyby chodnik był gładki, małe dziecko jednym pchnięciem może potoczyć koło na kilkadziesiąt kroków. Gdyby zaś kto biegł za kołem i co chwilę dawał mu nowe pchnięcia, koło na odpowiedniej drodze mogłoby nabrać szalonej prędkości, wyścignąć konia i toczyć się bodaj wiorstę bez niczyjej pomocy. W taki sam sposób mogą toczyć się i dwa koła: jedno obok drugiego albo jedno za drugim. Co wynalazców welocypedu zapewne naprowadzało na myśl, że można zbudować przyrząd kołowy ważący razem z człowiekiem około 240 funtów, któremu to przyrządowi można nadać bardzo wielką szybkość za pomocą ciągle powtarzających się – małych pchnięć. Byle droga, po której toczy się aparat, była dość równa i gładka. Jest to dopiero jeden sekret welocypeda, który posiada jeszcze i drugą tajemnicę. Każdego, kto pierwszy raz dotknął welocypeda, uderza – niesłychanie łatwa wywrotność tej machiny. Stojącą musisz ciągle trzymać, bo ciągle to w jedną, to w drugą stronę upada. Z faktu tego wynika pytanie: jeżeli machina wywraca się stojąc, więc tym bardziej powinna wywracać się biegnąc. A jeżeli wywraca się sama, to o ileż łatwiejsze i gwałtowniejsze będą jej upadki, skoro wysoko nad kołami umieści się człowiek? Tak przywykliśmy sądzić. Lecz przypatrzmy się kołu, choćby powozowemu. Postawić go trudno, a gdy stanie, trzeba je podtrzymywać, bo upada. Z tego powodu chłopcy od kołodziejów nie pozwalają kołom stać, ale – ciągle je popychają i toczą. Koło bowiem toczące się nie tylko nie upada, nie tylko łatwo toczy się na swoim obwodzie, ale jeszcze nie daje się wywrócić w czasie biegu. Tym zaś trudniej je przewrócić, im bieg jest prędszy, a koło cięższe. To samo stosuje się do welocypedu; upada on, gdy jest w spoczynku, lecz popchnięty, i tocząc się, trzyma się prosto. Niekiedy w biegu pochyla się, gdyż jest lekki; lecz jeżeli siądzie na nim człowiek, czyli dołoży mu 180 funtów własnej wagi i mocno poruszy jego pedały, welocyped trzyma się tak prosto jak krzesełko. Ani myśleć o wywróceniu go w czasie biegu; chcąc go zaś obalić czy pochylić, trzeba go pierwej zatrzymać w miejscu. Welocyped przedstawia chyba najgenialniejsze zastosowanie mechanicznego prawa bezwładności i jego skutków. Na pozór przeczy to wszelkim doświadczeniom, jakie zebraliśmy: chodząc, jeżdżąc wozami; w rzeczywistości jest uderzająco prostym wyzyskaniem zjawisk, na które ciągle patrzymy, które nas ze wszystkich stron otaczają. Historia welocypeda, który uważano za niedorzeczność, nim został wybudowany, otwiera przed nami nowe horyzonty i nowe nadzieje. Dziś wszyscy sądzą, że niepodobna zbudować machiny latającej jak ptak, do poruszania której wystarczyłaby siła ludzka. Kto jednak wie, czy ta opinia nie polega na prześlepieniu jakiegoś bardzo prostego prawa natury?... A jak welocyped zrobił dziś człowieka najszybszym zwierzęciem lądowym, tak – kto wie – czy za kilka lat nie będziemy w posiadaniu machiny, która pozwoli nam przenosić i prześcigać loty orłów przy bardzo małej pracy rąk albo nóg? I takie to wówczas będzie naturalne, tak dziwić się będą nasze wnuki, żeśmy na podobny wynalazek nie wpadli... IV Dziwne robi. wrażenie cyklista widziany pierwszy raz, osobliwie gdy między nami i jeźdźcem znajduje się płot, który zasłania machinę. 134 Przede wszystkim uderza cię wysokość jeźdźca. Czy on stoi na szczudłach?... myślisz. Potem zdumiewa cię jego szybki i spokojny bieg. Co to znaczy?... mówisz sobie. Człowiek ten nie idzie, bo tak prędko iść nie można, nie jedzie na koniu – bo musiałby podskakiwać? Wygląda, jakby siedział na fotelu i grał na fortepianie, a mimo to – pędzi galopem... Jakaż to demoniczna siła unosi go?... Wtem – cyklista wyjeżdża zza płotu i już widzisz w całej okazałości jego machinę: dwa koła idące jedno za drugim, połączone między sobą kilkoma patykami. Nareszcie cyklista zsiadł. Ostrożnie zbliżasz się do jego machiny i widzisz, że czupiradło to jest nieco podobne do olbrzymiego a bardzo chudego komara. Cieniutki brzuch, na łbie dwa wąsiska w tył zakręcone, garb na grzbiecie, nogi i skrzydła zamieniły się w koła z delikatnymi jak pajęczyna szprychami... Potworny dziwoląg! tym bardziej niepokojący, że zgoła nie rozumiemy, jaka siła utrzymuje go prosto w czasie biegu. I dziwić się, że chłop zobaczywszy pierwszy raz cyklistę, chwyta za topór. On przecie nie uczył się mechaniki, a wcale nie ma zaufania do ludzi, którzy chodzą w obciętych spodniach i pończochach. Z tym wszystkim natura ludzka jest tak plastyczna, że prędko oswaja się nawet z cudownością. Ten sam cyklista, który wczoraj nas przestraszał, dziś budzi w nas tylko podziw, a jutro ciekawość. Z zajęciem przypatrujemy się jego szybkiej, zwinnej i cichej jeździe i powoli przychodzimy do wniosku, że – jazda na welocypedzie nie jest żadną sztuką. – Trzeba tylko – mówimy do sąsiada – wskoczyć na stopień – o tak, potem usiąść na siodle – o tak, potem naciskać nogami pedały – o tak, a w końcu manewrować kierownikiem – o tak... Ja bym to zaraz potrafił... No, jeszcze przedtem trzeba wziąć 150 rubli – o tak, i kupić sobie welocyped – o tak... Ale to już nie każdy potrafi. Welocyped jednakże jest machiną pełną niespodzianek: dawniej łudził tych, którzy nie wierzyli w możność jego zbudowania, a dziś takich, którzy sądzą, że można od razu jeździć na nim. Na dowód opowiem historię. W tym roku przyjechał do Nałęczowa z Lublina technik, pan Jan Boczkowski, który w wolnych chwilach zmodyfikował maszynę do szycia, potem wynalazł znaną w Warszawie drabinę ratunkową, a dziś – zainteresował się budową welocypedów163. Ponieważ pan Boczkowski przyjechał na kurację, więc naturalnie przywiózł ze sobą rower; gdy .zaś lekarze powiedzieli mu, że musi zachowywać dietę, więc, zapewne ze zmartwienia, sprowadził sobie drugi rower. Dzięki tak oryginalnemu pojmowaniu kuracji hydropatycznej było w Nałęczowie dwa rowery, na których właściciel pozwalał jeździć każdemu, kto w Boga wierzył. I nie tylko jeździć, ale nawet uczyć się. Skutkiem czego w ciągu paru tygodni urodziło się w Nałęczowie ze sześciu nowych cyklistów. A ponieważ jeden z adeptów pisze pamiętnik swego życia, więc mamy możność zakomunikować czytelnikowi, w jaki sposób odbywa się nauka jeżdżenia na welocypedzie – bez nauczyciela164. 15 sierpnia 1891 roku Dziś pan Boczkowski mówi do mnie: – A może pan chce przejechać się na wózku? (Wózkiem nazywa rower.) – Owszem – odpowiedziałem, uważając, że taki ruch powinien dobrze wpłynąć na apetyt. Wózek stał w tej chwili przy ławce. Miał minę bardzo potulną, więc śmiało przystąpiłem 163 O wynalazkach tych Prus pisze w VIII i IX tomie Kronik; były to właściwie wynalazki dwóch braci Boczkowskich, Jana i Walerego. 164 Prus ma na myśli własną naukę na rowerze; miał wtedy 44 lata. 135 do niego. Biorę za siodło – łamie się bestia w pół... Chwytam za jeden róg – skręca w lewo... chwytam za drugi – skręca w prawo... chwytam za oba – wywraca się i tłucze mnie w kolano. Przekonawszy się tym sposobem, że niewinnie wyglądający wózek jest stalowy, ciężki i miewa niczym nie wytłumaczone fantazje, chciałem oprzeć go o ławkę. Ale że mi znowu upadł i mocno uderzył w stopę, więc pożegnałem pana B. i zawstydzony odszedłem. Swoją drogą, welocyped zaczyna mnie intrygować. 16 sierpnia. Dziś przeprowadziłem welocyped po wygodnej drodze, idąc obok niego i trzymając za oba rogi. Widocznie jednak ma do mnie jakąś antypatię, bo na równym miejscu uderzył mnie siodłem w bok i popchnął na drzewo, a z małej górki zaczął pędzić jak wariat i obaj upadliśmy: ja pod spód, a on na mnie, ku wielkiej uciesze małoletnich i pełnoletnich żydków. Sprawa zaczyna być interesującą. 17 sierpnia. Dziś pan Boczkowski zrobił, moim zdaniem, bardzo trafną uwagę, że chodząc obok welocypedu, nigdy nie nauczę się jeździć. Następnie przy osi tylnego koła pokazał mi szpic długi na palec165. Na tym szpicu mam stanąć lewą nogą, ująć rękoma za kierownik, odbić się prawą nogą od ziemi i – uniósłszy ją w górę, jechać, wciąż stojąc na szpicu, najlepiej z górki, bo wtedy welocyped sam idzie. Stanąłem na szpicu, odbiłem się i istotnie welocyped poszedł sam na lewo, a ja – na prawo, między niziutkie krzaki. Kilkakrotnie powtórzyłem ten manewr, zawsze z jednakowym skutkiem. Za każdym razem zostałem uderzony kołem, siodłem albo pedałem, spociłem się jak mysz i... jakoś nic. Czuję jednak, że chciałbym nauczyć się jeździć. 18–22 sierpnia. Boże! jakie poty... Koszula mokra, twarzy nie zdążę obcierać i już brakuje mi chustek. Od rana do wieczora stoję na szpicu lewą nogą, odbijam się prawą nogą i wpadam na drzewa, krzaki, ławki, rozmaite budynki higieniczne – wciąż pocąc się. Zaś bestia welocyped bodzie mnie, kopie, potrąca, wywraca. się... Dziś pan B. radził mi, ażebym stojąc lewą nogą na szpicu, prawą nogą natychmiast wskakiwał na pedał. Zrobiłem tak i – pękły mi kalesony. Ćwiczeniom moim przypatrywał się tłum ludzi – z wielką uciechą. Uważam, że od pewnego czasu wszyscy hipokondrycy mają dziwnie pogodne miny i leczą się bardzo prędko, co doktorzy przypisują swoim receptom. A jednak muszę jeździć! 23 sierpnia. Dziś pan B. radził mi naukę systematyczną, która dzieli się na cztery stopnie: 1° Jeżdżenie, stojąc lewą nogą na szpicu. 2° Lewa noga na szpicu, prawa na siodle. 3° Obie nogi wolno zwieszają się z siodła. 4° Naciskanie pedałów. Mam już wszystkie kalesony popękane, parę spodni w naprawie, koszule w praniu, chustki przemoczone, na ciele pełno sińców i – jeszcze nie przejechałem ani kroku. Męczę się okropnie. Puls 130 na minutę. Ale jeździć będę. 24 sierpnia. Dziś próbowałem jeździć w kręgielni, gdzie jest gładka podłoga i z obu stron ściany, o które można opierać się rękoma. Po kilku jednak próbach przekonałem się, że tu łatwiej złamać rękę aniżeli naciskać pedały. 165 Ówczesne rowery nie miały wolnego koła, wsiadanie więc z pedału – szczególnie dla początkujących – było utrudnione; dlatego do osi koła tylnego przymocowany był „szpic” stalowy, pomagający przy wsiadaniu. 136 Mimo to będę jeździł, choćby diabli brali! 25 sierpnia. Postawiłem welocyped przy trawniku, który jak wiadomo, o kilka cali wznosi się nad ziemię. W takiej pozycji od razu siadam na siodle, prawą nogą przyciskam pedał, lewą opieram się o trawnik i – jazda... Tym sposobem zrobiłem jeden krok, dwa kroki, cztery kroki... dziesięć kroków... za każdym razem wywracając się. Ale już nie upadam na ziemię, tylko staję na nogach. 26 sierpnia. Przejechałem ze czterdzieści kroków, z początku opierając lewą nogę o trawnik, a następnie o pedał. Fakt jest, że już siedzę na siodle, naciskam oba pedały, koła toczą się i jadę!... W tym tylko bieda, że welocyped chodzi, gdzie mu się podoba: na trawnik i w krzaki i wywraca się wówczas, gdy ja mam najszczerszą ochotę jechać dalej. 27 sierpnia. Dziś ze cztery razy objechałem dokoła trawnik z kompasem. Zdaje mi się więc, że już jeżdżę, a nawet nieco kieruję welocypedem. Lecz wsiadam jeszcze nie ze stopnia, ale z trawnika na siodło. Kto wie, co z tego będzie? 28 sierpnia. Dziś, zamyśliwszy się, stanąłem lewą nogą na szpicu, prawą odbiłem się i niechcący skoczyłem na siodło. Powtórzyłem to kilkanaście razy w rozmaitych miejscach i objechałem wszystkie aleje parku. Dzięki panu Boczkowskiemu nauczyłem się jeździć. Będę więc musiał kupić pół tuzina nowych kalesonów tudzież welocyped na ...raty166. Ale w nagrodę za wszystkie utrapienia odmłodniałem i jestem dziś najmłodszym... cyklistą! V Treścią życia jest ruch, dlatego zawsze robi on na nas potężne wrażenia. Piękna forma, kolor, blask, światłocień przedmiotów, na które patrzymy, mogą nam się bardzo podobać. Ale są to widoki martwe. Dopiero gdy przedmiot, choćby najzwyklejszy i najmniej ładny, zaczyna drżeć, chwiać się, posuwać lub pędzić naprzód, duch nasz głęboko się wstrząsa; bo poza ruchem czujemy obecność siły, owego tajemniczego bytu, który stanowi rdzeń naszej własnej istoty. Dusza ludzka jest siłą, więc spostrzegłszy obok inną siłę, odpowiada jej i wyrywa się do niej, jak ptak zamknięty w klatce wyrywa się do ptaków przelatujących na swobodzie. Pomiędzy wszystkimi ruchami niewidzialnymi i widzialnymi, małymi i dużymi, z jakich składa się życie ludzkie, jest jeden bardzo ważny: polegający na przenoszeniu się z miejsca na miejsce. Robi on człowieka panem ziemi. Gdybyśmy mogli porozumiewać się z roślinami i powiedzieć im, że jest na świecie istota, która zużywa: lód grenlandzki, daktyle afrykańskie, herbatę azjatycką i amerykańską pszenicę, owa roślina, sądząc ze swego punktu widzenia, odpowiedziałaby: – Rozumiem taką istotę. Musi nią być jakieś olbrzymie drzewo, wysokie na kilkaset mil, które ma kilkutysiącmilowe korzenie i zapuszcza je do rozmaitych części świata. Tymczasem istota ludzka jest bardzo drobną, organy jej nie sięgają za parę łokci 166 Prus istotnie kupił jesienią na raty rower (z pełnym ogumieniem). W dwa lata później będzie żartobliwie pisał: „W Anglii wybrano nową Izbę, w Niemczech rozwiązano starą, we Francji upadły trzy ministerstwa przez ten czas, nim wypłacił [...] ostatnią ratę.” (Kronika tygodniowa, „Kurier Codzienny” 1893, nr 180.) Dodajmy, że Warszawskie Towarzystwo Cyklistów w roku 1894 nadało Prusowi godność członka honorowego (zob. „Kurier Codzienny” 1894, nr 130). 137 odległości. A jeżeli może czerpać dla siebie dostatki i wrażenia z miejsc o tysiące mil odległych, zawdzięcza to zdolności – przenoszenia się z miejsca na miejsce. Toteż nie dziw, że od początku swego istnienia człowiek wysilał geniusz w tym kierunku, ażeby: najprędzej i najwygodniej przebywać najdalsze przestrzenie. Nie wystarczył mu chód zwyczajny, więc zaczął biegać; nie wystarczył bieg własny, więc ujarzmił konia; nie wystarczył jeden koń, więc zaczęto łączyć po kilka koni i urządzać stacje przeprzęgowe. A gdy nie zadowolnił człowieka ani wielbłąd, ani dyliżans pocztowy, zwrócono się do wielkich sił natury i zbudowano lokomotywę. Wszystkie te jednak wynalazki miały niewygodną stronę: im bardziej zwiększały prędkość, tym bardziej robiły człowieka niewolnikiem. Piechur jest najswobodniejszy: może iść, kiedy i którędy chce, stawać, gdzie mu się podoba. Jeździec zależy już od swego konia, którego w dodatku musi co kilka godzin obsługiwać. Zaś podróżujący koleją żelazną w zamian za osiągniętą szybkość staje się po prostu towarem: musi jechać drogą ściśle określoną, o godzinie oznaczonej i zatrzymać się w miejscach wskazanych. Nawet wyglądanie oknem, przy rosnącej szybkości pociągów, staje się coraz trudniejszym. Otóż welocyped ma tę zaletę, że daje człowiekowi dużą prędkość i – zostawia zupełną swobodę w granicach drogi gładkiej i nie bardzo pochyłej. Co zaś jest bardzo ważne, że wprawny cyklista mniej męczy się jadąc kilka godzin aniżeli człowiek pieszy idąc. Pieszy bowiem nieustannie dźwiga i przenosi swój własny ciężar; cyklista zaś swój ciężar składa na welocypedzie i zamiast nieść – toczy go, co bez porównania mniejszej siły wymaga. Pomijam kilka bardzo interesujących własności welocypedu, które do pewnego stopnia mogą zrobić go przyrządem mierniczym i niwelacyjnym. Pomijam zastosowania tej machiny w wojsku, na poczcie, dla posłańców i ajentów i tak dalej. Dosyć, gdy jeszcze raz przypomnę, że welocyped w krajach mających dobre drogi potęguje przeszło trzy razy szybkość ludzkiego chodu i wybornie zastępuje konia. Trudno mi jednak pominąć jeden ważny wzgląd higieniczno-społeczny. Od dwudziestu lat patrzę na Warszawę i widzę w niej bardzo smutny objaw. Oto młodzież, mężczyźni i kobiety z klas zamożnych i inteligentnych wyglądają bardzo... niewyraźnie... Są to ludzie mizerni, źle trawiący, z wiotkimi muskułami i mocno rozigranymi nerwami. Życie upływa im w murach niezdrowego miasta, bez pracy muskularnej, a nawet bez ruchu; ta zaś odrobina sił, jaką jeszcze mają do dyspozycji, zużywa się przy spirytualiach, kartach i na rozpuście. Rzecz prosta, że taka ,,inteligencja”, zamiast rozwijać się i służyć ogółowi, musi zgasnąć najdalej w trzecim pokoleniu. I tym sposobem moglibyśmy nigdy nie mieć dzielnej inteligencji i dzielnych klas zamożnych, bo nawet nowe napływające pierwiastki dzięki złemu trybowi życia fatalnie skazane są na zwyrodnienie i zagładę. Lekarstwem na podobne choroby był i będzie: ruch fizyczny na świeżym powietrzu, a pod tym względem welocyped jest nieoceniony. Kto raz dotknął tej maszynki, roznamiętni się do niej jak karciarz do kart a pijak do wódki. Kto raz na nią wsiadł – musi wyjechać za miasto, pracować nogami i rękoma, silnie oddychać, a nade wszystko – obcować z naturą, która najlepiej koi nerwy rozdrażnione i orzeźwia więdnące dusze. A więc, czytelniku i czytelniczko! Jeżeli masz pieniądze, kupuj rower. Nie wyobrażaj sobie, że w nim siedzi diabeł, nie lękaj się trudów początkowej nauki, nie lekceważ go jako zabawkę, ale – naucz się jeździć i wyjeżdżaj jak najczęściej i najdalej za miasto. W krótkim bardzo czasie zgrubieją ci muskuły, odzyskasz sen, apetyt i dobry humor, staniesz się człowiekiem zdrowym i dzielnym i podziękujesz niżej podpisanemu, że cię tak gorliwie zachęcał. Wierz mi tymczasem na kredyt, że znajdziesz przyjemności, o jakich nie marzyłeś, i energię, jakiej w sobie nie przypuszczałeś. 138 Z NAŁĘCZOWA Korespondencja własna „Kuriera Codziennego” Zasłużyłbym na nazwę „lubego niewdzięcznika”, gdybym, siedząc od kilku tygodni w Nałęczowie, nie poświęcił mu pochwalnej ody... Żaden kochanek nie tęskni tak do przedmiotu swoich marzeń, żaden nie śpieszy z taką radością, żaden z takim zapałem nie... próżnuje przy boku ukochanej, jak – niżej podpisany – w Nałęczowie. Miałżebym więc, jak pospolity uwodziciel, splamić się obojętnością i nie wyśpiewać pochwały dla jego wdzięków teraz właśnie, gdy tulę się do słodko zaokrąglonych pagórków, oddycham jego tchnieniami, przedzieram się przez bujną roślinność i – tonę w tajemniczych jarach. Proszę sobie przedstawić dolinkę tak małą, jak wszystko, co jest dobrym na świecie, otoczoną wieńcem tak łagodnych pagórków, że każdy z nich dziecko mogłoby zakryć rączkami. W tej dolinie proszę umieścić park, zaludniony wszelkiego gatunku roślinnością: lipami, kasztanami, sosnami, klonami, nawet ananasami, które na własne oczy widziałem w słojach. Proszę tę dolinkę połączyć z resztą świata za pomocą mnóstwa cienistych wąwozów, wąwozików, na które nie można spoglądać bez westchnień, a będziecie mieli bardzo niedokładne wyobrażenie o pięknościach nałęczowskiej natury. Czy to już wszystko?... Bynajmniej. Są tu jeszcze dwie rzeczułki, z których jedna prowadzi zuchwałych turystów aż do Kazimierza, druga – zasila parkową sadzawkę, po której zakochani mogą pływać czółnami, karmić białopióre łabędzie, wzdychać przy bladolicym księżycu lub przypatrywać się budynkom hydropatycznym, odbitym w zwierciadle wody. Czarująca ta miejscowość powinna by ściągać emancypantki: istne tu bowiem królestwo płci pięknej!... Damy są wszędzie i wszystkim. One kąpią się w borowinie, one piją kumys i żelaziste wody. Pod ich pięknymi paluszkami od rana do nocy jęczy zakładowy fortepian; szelest ich powiewnych sukien i rozkoszny szczebiot rozlega się we wszystkich alejach parku i kurytarzach budynków zakładowych. One najwięcej biorą książek z czytelni, one grają w piłkę, zapełniają salę koncertową i dezorganizują teatry amatorskie. Mężczyźni schodzą przy nich na ostatni plan: co najwyżej włóczą się za damami, niby ogony komet, lub wpadają raz na tydzień jak meteory, aby przysporzyć kłopotu lekarzom. Zresztą, płeć piękna w Nałęczowie nie tylko w charakterze pacjentek odgrywa dominującą rolę. Panie bowiem należą tu i – do zarządu. Dama jest inspektorką mieszkań, dama kasjerką, dama kieruje kuchnią zakładów i dama ma najwyższy nadzór nad salą jadalną167. Była nawet epoka, że dama, pani Oktawia Rodkiewiczowa168, przez parę lat prowadziła buchalterię tudzież administrację zakładu i z obowiązków swoich, bynajmniej niełatwych, wywiązywała się świetnie. Muszę przyznać, że patrząc na Nałęczów jestem bliski pogodzenia się z „damskimi rządami”. Z największym zdumieniem w każdym kółku administracyjnej machiny, poruszanym przez kobiety, widzę: ład, czystość, punktualność i ciszę. Ciszę!... czyby kto uwierzył?... Nawet w kuchni, gdzie zazwyczaj „parzygnaty” i „kosmołuchy” żeńskiego rodzaju do niemożliwości rozpuszczały języki – dzisiaj jest cicho. Cicho w tym sensie, że głosu damy 167 Inspektorką mieszkań była wówczas (r. 1894) Kazimiera Żółtowska, kasjerką Faustyna Morzycka. Nazwisk dwóch pozostałych „dam” (jeśli chodzi o r. 1894) nie udało się ustalić. 168 Oktawia Rodkiewiczowa, późniejsza żona Żeromskiego. 139 dyrygującej kuchnią nikt nigdy nie słyszał. „Pyskują” zaś (o, wstydzie!) tylko mężczyźni: kelnerzy i kuchciki, spełniający pod delikatną dłonią niewieścią podrzędne role. Z kuchnią stała się tu rzecz niezwykła. Na wniosek dyrektora Chmielewskiego169 Zakład wziął na siebie karmienie „chorych”; zdrowi zaś mogą jadać w „Pałacu”, gdzie restaurację utrzymuje pan Wolski, wieloletni nasz karmiciel. Byłbym niesprawiedliwym, gdybym nie wyznał, że pan Wolski zawsze dawał nam jeść bardzo dobrze. Ale to, co dziś wyrabia „kuchnia hydropatyczna”, prowadzona przez Zakład, a dyrygowana przez damę, po prostu zdumiewa mnie. Małe zboczenie. Dzięki afrykańskim podróżom uwielbianej przeze mnie autorki, pani Hajoty170, dowiedziałem się z powieści Jak cień, że na Fernando Poo wszelkie pożywienie nazywa się „chop” albo „czop”. Tym sposobem elegancki fernandopianin nie zaprasza dam na obiad lub kolację, ale – na „czop”. Otóż w nałęczowskim Zakładzie Hydropatycznym całodzienny „chop” vel „czop” kosztuje rs 1 kop. 20, za który to pieniądz choremu dają: 1° Śniadanie od godziny 8 do 10: kawa, herbata, kakao, mleko, szynka, jaja. 2° Obiad od pierwszej: zupa lub rosół, pieczeń, jarzyna (oddzielna), legumina (słodka) i kawa lub herbata. 3° Podwieczorek o piątej: mleko słodkie lub kwaśne, kawa itp. 4° Kolacja o ósmej: świeża potrawa mięsna (befsztyk, kotlety, zraziki itp.) tudzież herbata. Oprócz tego „chory” przy stole może zjeść, ile chce, chleba, bułek, masła i miodu. Do mięsa zaś dostaje kompot. Jeżeli dodam, że potrawy są smaczne, łatwo zrozumieć, że tylko taki chory nie tyje na zakładowej kuchni, który sam nie chce. Prawdziwie zaś wzruszyła mnie uprzejmość młodziutkiej i ładnej gospodyni. Pani ta ma oko na wszystkich gości, a byle spostrzegła jakiś podejrzany ruch stołownika, zaraz przychodzi do niego i pyta: – Może zamiast rosołu woli pan rakową zupę? – Owszem, proszę i o rakową zupę. – A może zamiast lodów chce pan kompotu? – Owszem, proszę i o kompot. Kiedy pierwszy raz zasiadłem do hydropatycznego stołu, była burza. Czujna nasza opiekunka natychmiast zbliżyła się do mnie, jakby zdziwiona, że nie okazuję żadnych gastronomicznych aspiracji, zapytała: – A może się pan boi burzy? – Bardzo się boję! – odpowiedziałem, zaciekawiony tą władzą, jaką płeć piękna posiada nie tylko na ziemi, ale i w niebie. No i ufność moja nie doznała zawodu, albowiem nad wieczorem burza istotnie ucichła. Cena mieszkań w Nałęczowie podczas „sezonu” odpowiada mniej więcej cenom hotelowym: płaci się dziennie od 30 kop. do 1 rubla za pokój. Trzeba jednak przyznać, że 169 Dr Konrad Chmielewski, jeden z założycieli zakładu w Nałęczowie, był od r. 1886 dyrektorem tej instytucji. Zakład miał własny gmach, gdzie były wynajmowane pokoje dla kuracjuszy: „pałac” – to dawny pałac Małachowskich, ongiś założycieli i właścicieli Nałęczowa. 170 Hajota – pseudonim powieściopisarki Heleny Boguskiej. W r. 1888 poślubiła ona Stefana Szolc- Rogozińskiego, z którym w latach 1888–1891 mieszkała w Afryce na wyspie Fernando Poo. Kilka jej utworów ma tematykę związaną z tym pobytem w Afryce. Powieść Jak cień (Warszawa 1895) rozgrywa się również na Fernando Poo, a tematem jej są tragiczne dzieje kolonizatora szwedzkiego. W przypisie do s. 24 Hajota pisze: „«Chop» (czytaj: «czop»), wyraz żargonowy, powszechnie przyjęty w koloniach tak przez białych, jak i przez czarnych, a oznaczający obiad, śniadanie i wszelkiego rodzaju posiłek!” 140 pokoje te po większej części są wygodne i bardzo czyste. Pamiętam, że na przykład do Zakopanego zawsze jeździłem z proszkiem perskim i zawsze musiałem go zużytkować. W Nałęczowie zaś ta ,,maszynka”, jak mówili zakopiańscy górale, jest całkiem zbyteczną, co przypisać należy pedantycznej troskliwości o porządek ze strony inspektorki mieszkań, pani Żółtowskiej. Dobra ta i cichutka osoba nie umie wprawdzie odpędzać burz, ale za to posiada cudowny dar umieszczenia „gości” nawet wówczas, gdy cały Zakład jest przepełniony. Niejedna już sierota nocowała tu w czytelni, w sali bilardowej, na stacji meteorologicznej. Rzadko jednak zdarzał się wypadek, ażeby strudzony podróżny nie znalazł dachu nad – i oparcia pod głowę. Pewnego razu jedna z dam, które ubóstwiam (pani Ćwierczakiewiczowa), zadała mi takie pytanie a propos Nałęczowa: – Panie! odpowiedz mi, ale jak człowiek uczciwy, z ręką na sercu, czy w Nałęczowie jest wszystko, czego jednostka ucywilizowana ma prawo wymagać od mieszkania? Zamyśliłem się i z ręką na sercu odpowiedziałem: – Tak. Jednostka ucywilizowana, nie wychodząc z budynku zakładowego, może nie zaznać głodu, zabawić się, umyć się... – Dość... – przerwała mi czcigodna przyjaciółka. – Rozumiem i wierzę panu. Tak kiedyś przemawiały do mnie damy. A dziś – jedne nie chcą mnie rozumieć, inne nie wierzą, a większa część nawet nie słucha! – Skąd to westchnienie, pełne poetycznej melancholii?... – zapytasz, czytelniku. Skąd?... Aha! już wiem. Obok za ścianą, słyszę cudny głos sopranowy, który przy akompaniamencie fortepianu zawodzi jakąś pieśń pełną westchnień, zaś z głębi parku dolatują dźwięki orkiestry, wygrywającej jakąś smętną melodię. Najzimniejszy człowiek w tych warunkach uczułby natchnienie, a ja dziwię się, że tej korespondencji nie piszę wierszem. Nałęczów posiada kilka bardzo ładnych sopranów i – własną orkiestrę złożoną z kilkunastu... włościańskich chłopców, z których najstarszy liczy z 16 lat. Początek tej orkiestrze dała niezapomniana administratorka Zakładu, pani Rodkiewiczowa. Ona zgromadziła dzieci, bawiące się dotychczas pasaniem bydła lub ciskaniem kamieniami, ona z kobiecym sprytem wystarała się dla nich o instrumenty, wreszcie – znalazła im nauczyciela muzyki. Pierwsze lata terminu w rzemiośle wydobywania tonów były dla dzieci dość uciążliwe, a pierwszy egzamin hydropatycznej orkiestry wypadł tak, że można było zwątpić o muzykalnym geniuszu nałęczowskich Paganinich i Rajczaków171. Ale zdarzył się dziw: do Zakładu zjechał nowy nauczyciel, pan Robaczek172. Temu, który grał na trąbie, dał skrzypce, flecistę zapędził do bębna, a flet powierzył chłopcu, który dotychczas trudnił się wywracaniem kozłów. Po takim rozkładzie instrumentów przez całą zimę w jednym z zakładowych budynków panowało istne piekło: wszyscy chłopcy grali razem, a każdy co innego. Ale już na wiosnę z chaosu melodii i harmonii wypłynęła – gotowa orkiestra. Nad wartością jej nie będę się rozwodził, gdyż brak mi terminów, za pomocą których mógłbym rzecz niezrozumiałą opisać w sposób jak najbardziej zrozumiały. Dla mnie orkiestra nałęczowska pomimo młodości i krótkiej nauki jej członków mogłaby mierzyć się z niejedną warszawską, jakie grywają w ogródkach. Zaś dyrektor jej, p. Robaczek, wydaje mi się 171 Andrzej Rajczak (1808–1861) był wirtuozem gry na trąbce, wentylowej i pocztowej. Miał w Krakowie własną orkiestrę, nadto grywał w orkiestrze teatralnej. W 1839 przeniósł się do Warszawy i tu grał w orkiestrze warszawskich teatrów rządowych. Głośny był ze swoich kompozycji (mazury, krakowiaki). 172 Ryszard Robaczek, miejscowy nauczyciel, zorganizował tę orkiestrę i prowadził ją od r. 1893. Zespół składał się z 20 chłopców wiejskich z okolic Nałęczowa w wieku lat 14–21. 141 urodzonym i znakomitym kapelmajstrem. On nie dyryguje chłopcami, ale – sam na nich gra, z jakąś wściekłą werwą, która jednak nie wyklucza porządku. Wszystkie instrumenty trzymają się kupy i gdzie potrzeba, pędzą jak tabun rozhukanych koni. Pyszny dyrektor! Inną godną uwagi osobliwością Nałęczowa są lekcje gimnastyki, a szczególniej zabawy dzieci na otwartym powietrzu pod kierunkiem pana Pieńkowskiego173. Trzeba to widzieć na własne oczy, ażeby zrozumieć dziwną harmonię, jaka wytworzyła się między ludzkim drobiazgiem a jego mistrzem, panem Pieńkowskim, który przecież wyhodował Pytlasińskiego i wśród krzykliwej gromady dziecięcej wygląda jak lew pomiędzy kociętami. – Za pozwoleniem – przerywa czytelnik. – Mówisz pan o Nałęczowie, jak o miejscu zabaw, a przecież ma on być zakładem leczniczym?... On też jest zakładem leczniczym. Bywam tutaj od kilkunastu lat, początkowo jako pacjent, dzisiaj – jako wdzięczny gość i napatrzyłem się różnym kuracjom. Widziałem panny, które tu przyjeżdżały z ciężką blednicą, a wyjeżdżały jak róże i – mężatki, które przywozili mężowie stroskani, a wywozili pełni najlepszych nadziei. Widywałem ponurych hipochondryków, którzy uregulowawszy żołądek, odzyskiwali dobry humor – i – bladolicych „płucników”, którym kumys i zimna woda usuwała katar, a przywracała rumieńce. Przewinęły się też po tym parku setki neurasteników i dziesiątki takich panów, którzy doznawali trudności w chodzeniu, lecz po paru sezonach odzyskiwali władzę w nogach, ba! nawet względy płci pięknej, która ma instynktowną odrazę do ludzi, nie zdolnych „wyciąć w tańcu śmiałego hołubca”... Całe nieszczęście, że nasze zakłady lecznicze bardzo skąpo ogłaszają rezultaty swoich kuracji. Gdyby pod tym względem naśladowały asystentów czcigodnego księdza Kneippa174, więcej mówiono by o ich cudownie uzdrawiających własnościach. Trzeba dodać, że tutejsze ciało lekarskie składa się z ludzi znających swoją sztukę i wysoce przyzwoitych. Łagodny i pełen taktu dyrektor Chmielewski tudzież jego koledzy – doktorzy: Chełchowski, Doliński, Pułaski, Rembieliński, Sacewicz, są to dobrzy lekarze i nie ma co owijać w bawełnę, porządni ludzie. Niektórzy z nich wybiegają nawet poza zakres swojej specjalności. Na przykład dr Chełchowski badał niezmiernie ważną kwestię żywienia się naszego ludu, Pułaski skończył dwa fakultety, Sacewicz zajmuje się botaniką i meteorologią. – Ale za to w Nałęczowie panuje malaria – wtrąca niechętny czytelnik. W imię Ojca i Syna!... Widziałem osoby, które tu leczyły się na malarię, ale takiej, która by jej dostała, szczerze mówię, żem nie spotkał. Wreszcie z powodu owej „malarii’‘ opowiem legendę, urodzoną w ostatnich czasach. Ktoś jakoby w roku zeszłym puścił wiadomość, że cudowna woda nałęczowska, przaśna, szkodzi pijącym i sprowadza – jakieś specjalne choroby. Publika zaś zatrwożyła się tak, że każdy z daleka omijał złowrogie źródło. Należało pogłosce zapobiec w sposób stanowczy, ale jak?... Rozumie się – najprościej. Należało wydelegować kilku lekarzy, ażeby publicznie i obficie pili wodę z obszernego źródła. Nie będę opisywał wzruszającej ceremonii, z jaką wtajemniczeni w próbę żegnali trzech wybranych losem lekarzy, trzy ofiary obowiązku. Ile przy tym było bukietów, mówek, łez!... Dość, że „ofiary” zaczęły pić zabójczą wodę i piły ją z rana, w południe, na podwieczorek 173 Pieńkowski – znany naówczas nauczyciel gimnastyki w Warszawie. Jego uczeń, Władysław Pytlasiński, był zawodowym mistrzem walki francuskiej; zdobywcą wielu nagród na arenach Europy. 174 Ks. Sebastian Kneipp zajmował się wodolecznictwem. Miejscowość Wörishofen, gdzie założył zakład leczniczy, dzięki odpowiedniej reklamie, szczególnie asystentów Kneippa, przekształciła się w tłumnie odwiedzane uzdrowisko. 142 i wieczór przez cały tydzień po ogromnym kuflu na raz. Po tygodniu okazało się, że trzej skazani na śmierć... utyli i wypięknieli. Zaś po upływie kwartału – każdy z nich ożenił się! O matki, bolejące nad przyszłością pięknych cór, nie rozpaczajcie!... O młodzi ludzie, nie mogący zdecydować się na trudne obowiązki małżeńskie, nie traćcie serca. Jedźcie tylko do Nałęczowa, w którymkolwiek miesiącu, zimą czy latem i – systematycznie pijcie wodę ze źródła w parku. Jeżeli ona nie doda wam otuchy, to już chyba nic nie pomoże175. 175 Szereg informacji o Nałęczowie zob. Kroniki, t. IX–XIX. 143 HENRYK SIENKIEWICZ Jeszcze w tej chwili nie da się określić społeczne znaczenie Sienkiewicza, jak bez bliższych badań nie da się oznaczyć wpływ pięknego lasu na życie sąsiadującej z nim ludności. Jedno tylko jest niezawodnym, że dzieła Sienkiewicza wywołały i wywołują duży ruch umysłów u nas i za granicą. W Galicji zakładają się szkoły imienia Sienkiewicza, w Poznańskiem zawiązuje się towarzystwo dla upowszechniania jego książek między ludem, w różnych miastach Królestwa urządzane są odczyty o jego powieściach i przedstawienia jego utworów dramatycznych. Jest to dopiero widzialna strona jego roli społecznej, niby pień i korona drzewa, którego sięgające w głąb ziemi korzenie tymczasem pozostają ukryte. Któż bowiem potrafi odpowiedzieć na pytanie: Ilu prostych ludzi otrzymało pomoc i radę, ilu zabezpieczono od wyzysku przez pamięć – na żałosną bohaterkę Szkiców węglem? Ile wiejskich dzieci ocalono od zagłady pod wpływem Janka Muzykanta? A ilu chłopów gotowych opuścić kraj nie pojechało na obczyznę, przeczytawszy powiastkę Za chlebem? Nie koniec na tym. Któż bowiem zaręczy, że jakiś oficer w Chinach albo w Transwalu nie spełnił bohaterskiego czynu pod wpływem dziejów Podbipięty, Kmicica, Wołodyjowskiego, których nawet nazwisk nie potrafi dobrze wymówić. A kto wie, czy w jubileuszowym roku Sienkiewicza176 jakaś gromadka europejskich kapłanów nie pojechała między dzikie narody szukać męczeńskiego wieńca pod wpływem męczenników z Quo vadis? Wszystkie te wydarzenia są możliwe ze względu na nadzwyczajną popularność autora. Jest ona tak głęboka, przynajmniej w naszym kraju, że sięga ode dworów do chałup, od pałaców do sklepików i warsztatów. A jest i tak rozległa, że opasuje całą kulę ziemską, jak druty telegrafów. Ze wszystkich polskich pisarzy, jacy kiedykolwiek istnieli, on jeden mógłby powiedzieć: „Nad moimi książkami nie zachodzi słońce...” Dzięki tłomaczeniom na wszystkie wielkie języki ucywilizowanego świata jego książki znajdują się w tej chwili pod wszelkimi długościami i szerokościami geograficznymi: od Paryża do Władywostoku, od New Yorku do San Francisco, od Sztokholmu do Kapstadu, od Irkucka do Melburnu!... Na taką poczytność Sienkiewicza niewątpliwie złożyło się mnóstwo przyczyn, między którymi jest przecie jedna najważniejsza: niepospolity, wyjątkowy artyzm autora. Artysta jest to twórca. Bóg z niczego stworzył świat w przestrzeni i czasie; artysta z materiałów rzeczywistych tworzy światy imaginacyjne, naprzód we własnej wyobraźni, następnie w duszach czytelników czy widzów. Otóż Sienkiewicz należy do najznakomitszych twórców i z tej przyczyny jego sława jest tak obszerna: sięga do każdego zakątka, gdzie są dusze obdarzone imaginacją, jak powietrze wywiera ożywczy wpływ, gdziekolwiek są płuca zdolne do oddychania. Ale z jakiej racji sztuka ma tak wielkie przywileje; dlaczego tak rozsławia swoich twórców? ,,Sztuka – mówi jedna z popularnych encyklopedii – jest to umiejętność robienia czegoś użytecznego lub przyjemnego...” Zaś: „Sztuka w wysokim znaczeniu, czyli – sztuka piękna, jest to umiejętność wytwarzania takich dzieł, które z powodu swej piękności i duchowej treści budzą w nas upodobanie i przemawiają do serca i duszy.”177 176 Felieton Prusa napisany był w związku z jubileuszem Sienkiewicza. Społeczeństwo na wielką skalę zorganizowało uczczenie dwudziestopięcioletniej działalności literackiej pisarza w r. 1900, z pewnym opóźnieniem, gdyż Sienkiewicz już od r. 1872 zaczął drukować swe utwory. 177 Ani w encyklopediach Laroussa, ani Orgelbranda takiego stwierdzenia nie znaleźliśmy – owszem, podobne poglądy są tam wyrażane, ale Prusa brak. 144 Wyjaśnienie to jest niewątpliwie prawdziwe, ale – nie wiem, czy wystarczające. Ażeby dokładniej określić znaczenie sztuk pięknych, musimy zstąpić w głąb duszy. W stosunku do rzeczy istniejących trzy wiekuiste a niepokonane dążenia podniecają duszę ludzką: poznać, stworzyć albo choćby tylko przerobić i – użyć, a przynajmniej odczuć. Bez poznawania, odczuwania i działania dusza przestałaby być sobą. Z trzech wymienionych dążeń ogół ludzi zajmuje się dwoma: poznaniem i użyciem. Ale już i w tym zakresie spotyka się prawie niepokonane trudności. Dla przykładu weźmy chociażby osobę Sienkiewicza. Człowiek ten, dzisiaj żyjący i zamieszkały między nami, dla większości swoich czytelników i wielbicieli jest tylko... dźwiękiem, nazwiskiem! Niektórzy znają jego rysy z drzeworytów, jeszcze szczęśliwsi może widzieli jego kolorowe portrety, co wprawdzie więcej znaczy aniżeli brzmienie nazwiska, ale – dla duszy nie wystarcza. Czytelnik uwielbiający Sienkiewicza chce wiedzieć nie tylko to, że jest on średniego wzrostu, ma śniadą cerę i ciemne oczy, ale jeszcze chciałby wiedzieć, jak on mieszka, jak pracuje, jaką była jego młodość i dalsze życie, jakie są jego upodobania i poglądy na rozmaite sprawy? I dopiero jakaś dokładna, a z talentem napisana biografia, czyli – dzieło sztuki, poparte odpowiednimi ilustracjami, czyli – znowu – dziełami sztuki, może zaspokoić pragnienia czytelnika. Jeżeli takie istnieją trudności w poznaniu człowieka współczesnego, to cóż mówić o wypadkach, które dawno się stały, albo ludziach, którzy dawno pomarli. Kto nie słyszał, że przed osiemnastu wiekami istniało jakieś państwo rzymskie, a w nim cezar Nero, jeden z tyranów świata, potworny prześladowca chrześcijan. Otóż – jak wyglądało to dziwne państwo, w którym bawiono się mordowaniem tysięcy niewinnych w cyrkach? Co sobie myślał i co czuł ów Neron, najpodlejsze zwierzę w ludzkiej postaci? Co skłaniało chrześcijan do narażania się na męczeństwo i co dodawało im sił w godzinach cierpień? Są to rzeczy istotnie ciekawe, narzucające się duszy ludzkiej, która musi poznawać... Która, usłyszawszy nazwisko człowieka, musi dorobić jakąś postawę, wyraz twarzy, musi odpowiedzieć: co ten człowiek robił, co myślał, czuł, czego pragnął, w jaki sposób pracował, bawił się i cierpiał? Czym był dla bliskich sobie, a czym dla wrogów? Kiedy w pochmurny dzień na chwilę rozejdą się obłoki i wyjrzy słońce, wówczas potok światła nie zalewa jakiegoś jednego punktu, ale – wszystkie przedmioty znajdujące się na danej przestrzeni: pola, drzewa, domy, studnie, ulice, nie pomijając najmniejszego źdźbła trawy, najniepokaźniejszego kamienia. Tak samo ludzka świadomość: kiedy zwróci się na jakiś przedmiot czy wypadek, musi oświetlić go we wszystkich szczegółach i częściach. A gdy tego z jakichkolwiek powodów zrobić nie może, zaczyna cierpieć, cierpieć jak człowiek, któremu skrępowano by ręce i nogi, zasłonięto oczy i uszy, wówczas gdy on za wszelką cenę chce biegać, pracować, patrzeć i słuchać. Oto jest potrzeba ducha, równie rzeczywista jak fizyczna, równie dokuczliwa jak głód, pragnienie, zmęczenie i ból. Potrzebę tę zaspakaja sztuka i jej twórcy-artyści, między którymi do najznakomitszych należy Henryk Sienkiewicz. Kiedy on przedstawia człowieka, widzimy nie tylko jego nazwisko, ale – formę, wymiary, oblicze, wszystkie członki, ruchy, słyszymy głos, jesteśmy świadkami myśli, uczuć i pragnień rozwijających się w sposób logiczny, zgodny z charakterem opisywanej osoby. Jeżeli opowiada o jakimś wypadku, pokazuje wszystkie jego składowe części i momenta. Jego chmury, zapowiadające burzę mają ,,miedziany blask przy brzegach, a gdy wiatr uderzy w nie jak drapieżny ptak skrzydłem, wówczas toczą się ociężale, niby kamienie młyńskie”. Jego burza „bucha jakby żarem z pieca i rozdziera ciemność rażącym światłem piorunu, po którym rozchodzi się zapach siarki”. Podczas jego jesieni „słońce już nie praży za mocno, ale jeszcze rzuca obfite złote blaski. W blaskach owych lśnią się czerwone jabłka wśród szarych liści, 145 siedzące tak obficie, że drzewa zdają się być nimi oblepione.” Jest cicho, a tę „ciszę przerywa tylko odgłos spadających na ziemię przejrzałych owoców i brzęczenie owadów”. A jego pan Zagłoba jeżeli kogoś wyzwie, to już chyba „samego hetmana na to: kto więcej kozłów od razu machnie. I co się pokazało? Oto pan Rewera machnął trzy i hajducy musieli go podnosić, a on, pan Zagłoba, objechał swego przeciwnika naokolusieńko, mało trzydzieści pięć razy fiknąwszy.” Ale co ja tu mam mnożyć przykłady. Niech czytelnik weźmie do rąk którąkolwiek książkę Sienkiewicza, a na każdej stronicy znajdzie po kilka jeszcze lepszych wzorów opisu. Gdyby duszę ludzką porównać z organami, a zwykłego pisarza z amatorem, który jednym palcem wygrywa nikłe, częstokroć fałszywe melodie, to Sienkiewicz jest wirtuozem, który gra obu rękoma, trąca wszystkie klawisze i niezrównanej piękności dźwiękami wypowiada całe wielkie dramaty, całe jakieś symfonie dziejowe. Jego akordami są potężne uczucia: miłość, nienawiść, odwaga, rozhukana radość, bezdenny smutek, duma, skrucha, nadzieja. Jego melodiami: walka, obowiązek, poświęcenie, pogarda śmierci... Jego bohaterami – siłacze zdolni powstrzymać cały oddział, rycerze bez cienia trwogi, jasnowidzący kapłani, przeczyste kobiety, święci męczennicy!... Za to wszystko nasze społeczeństwo składa mu należne hołdy i za to – imię jego rozlega się po całym świecie. I czego tu życzyć, nawet w dniu jubileuszu, takiemu mocarzowi pióra?... Tylko zdrowia! Niech ono mu służy jak najwierniej do złotych i brylantowych godów z literaturą polską i ze sławą powszechną. Sam zaś jubilat niech patrzy na świat z dotychczasową uwagą, niech odkrywa coraz nowe warstwy społeczne w łonie swego narodu i coraz nowe prądy w rozwoju cywilizacji, ale o nowych bohaterach niech opowiada światu swoim dawnym pięknym i bogatym językiem. 146 MĄDROŚĆ ŻYCIOWA Czy w dziełach Mickiewicza można znaleźć coś, co przypominałoby wskazówki praktyczne, przepisy opiewające, jak należy, a jak nie należy postępować w życiu. Prawda, jakie to dziwaczne pytanie?... Przecież Mickiewicz był poetą, a więc człowiekiem, który nie tylko nie powinien badać świata rzeczywistego i robić w nim odkryć, ale nawet nie powinien zwracać umysłu w kierunku podobnej działalności. Poeta ma obowiązek tworzyć nowe światy, a raczej nowe nadświaty i zapełniać je nie ludźmi rzeczywistymi, ale nadludźmi... Na poetyckich terytoriach słońce lepiej świeci i grzeje aniżeli na tej rzeczywistej ziemi. Na poetyckich terytoriach rzekami płynie wino, choć poeta niekiedy nazywa je wodą kryształową... W tamtejszym powietrzu prawie nie ma azotu; jest czysty tlen, jeżeli nie ozon. Tam każdy kolor, jeżeli się w niego wpatrzeć, rozpryskuje się na barwy tęczy, każdy dźwięk, nawet szmer, jest melodią; każdy kamień – drogim kamieniem, każdy metal – szlachetnym metalem... Drzewa rodzą złociste owoce, każdy kwiat wylewa tysiące woni, motyle i ptaki są latającymi klejnotami, zwierzęta mówią... A człowiek!... Najzwyklejszy człowiek przez poezję staje się bohaterem, bożkiem, aniołem albo potworem czy szatanem... A kobieta?... Na opisanie kobiety już nie ma w zwykłym języku wyrazów... A życie?... Życie w poezji jest cudownym marzeniem, w którym nie obowiązuje ani ciężkość, ani nieprzenikliwość, ani przestrzeń, ani czas... Cnota jest zawsze wynagrodzona, taka mała cnota; wielkie bowiem cnoty ulegają męczeństwu, ażeby stały się boskością. Występek jest zawsze ukarany, a jeżeli kiedy tryumfuje, to tylko dlatego, ażeby w duszy czytelnika obudzić tym większą zgrozę i pogardę. Czy zatem człowiek, który stwarza takie światy, może zniżać się do poziomu życiowych obserwacji, może udzielać rad, może uczyć? Zresztą – mówią – Mickiewicz już nauczył nas: kochać Ojczyznę. A że miłość Ojczyzny jest wspaniałym gmachem, czy więc architekt, który tworzy plan podobnego gmachu, mógłby zniżyć się do roboty mularskiej czy strycharskiej i wyrabiać, a choćby układać pojedyncze cegiełki rad i spostrzeżeń życiowych? Jest to niemożebne i nawet domaganie się podobnych drobiazgów od twórcy olbrzyma – byłoby nieprzyzwoitością! A jednak Mickiewicz na tym większą chwałę swoją popełnił tę „nieprzyzwoitość” w postaci aforyzmów nazwanych: Zdaniami i uwagami. Wprawdzie przeważną ich większość stanowią tłumaczenia z dzieł Jakuba Boehme i Saint Martina, nie mniej dowodzą, że Mickiewicza drobne te cegiełki interesowały. Czytał je, rozmyślał o nich, przekładał na swój język, pisał je, nawet drukował. Jest więc jeżeli nie ich autorem, to przynajmniej współautorem. W paryskim wydaniu Mickiewicza178 znajduje się ze sto pięćdziesiąt aforyzmów, poświęconych ,,mądrości życiowej”. Rzecz prosta, nie zastanawiam się nad wszystkimi, lecz nad niektórymi. Wieszcz potępia w nich gadulstwo, chwali milczenie, przeklina wojnę wszystkich przeciw wszystkim, a wynosi – pracę. Są ludzie, którym wydaje się, że trzeba wiele mówić, przynajmniej w pewnych okolicznościach, i że gdy mówią (gdy oni mówią), już tym samym dokonywają wielkich czynów. Tym odpowiada Mickiewicz: „W słowach tylko chęć widzim, w działaniu potęgę; trudniej dzień dobrze przeżyć niż napisać księgę.”179 178 Prus ma na myśli paryskie wydanie Dzieł Mickiewicza z r. 1861. Julian Klaczko i Eustachy Januszkiewicz w I tomie oprócz Zdań i uwag, drukowanych za życia autora, dodali z rękopisu szereg innych. 179 Podajemy tytuły cytowanych przez Prusa Zdań i uwag w kolejności, w jakiej pojawiają się w felietonie: Słowo i czyn, Z Baadera (z rękopisu; tekst niezupełnie ścisły; powinno być: Najdroższe balsamy, Prędko wietrzeją...), Z Baadera (z rkps), Stopnie prawd, Błogosławieni cisi, Milczenie, Różnica, Król i kat, Skąd wojna?, 147 Są znowu inni, którym wydaje się, że trzeba mówić pięknie, że z ust wymownych miód płynie. A na to Mickiewicz: „W ustach jest otwór duszy, a drogie balsamy wietrzeją prędko, gdy je często otwieramy.” Ukochana ojczyzna nasza roi się od naiwnych, którzy lubią gadać wszędzie i wobec wszystkich: w cukierniach, restauracjach, wagonach, dyliżansach, na spacerze i na polowaniu. Tym radzi wieszcz: „Choć z tobą w drogę idzie towarzyszów wielu, nie powierzaj im łatwo twej podróży celu ni kierunku, ni środków, bo często się dzieje, że obok podróżnego wędrują złodzieje i ciekawi są wiedzieć, w jaką idzie stronę, gdzie chowa grosz na życie i miecz na obronę.” Naiwność innych gadułów sięga tak daleko, że nie tylko gadają wszędzie i wobec wszystkich, ale i o wszystkim, że wypowiadają, wykrzykują, wyśpiewują nie tylko własne, ale i cudze tajemnice, nie tylko to, co wiedzą, ale i to, czego nie wiedzą, nie tylko to, co jest, ale i to, czego nie ma, czego nigdy nie było i nie będzie. Do tych Mickiewicz zwraca się z głęboką uwagą: „Są prawdy, które mędrzec wszystkim ludziom mówi; są takie, które szepce swemu narodowi; są takie, które zwierza przyjaciołom domu; są takie, których odkryć nie może nikomu.” Ale ponieważ panowie ci nie są mędrcami, więc i niewiele robią sobie z nieśmiertelnych ostrzeżeń poety! Za to cichym, zgodnie z Ewangelią, wieszcz obiecuje panowanie nad światem: ,,O kawał ziemi ludzkie dobija się plemię; zostań cichym, a możesz posiąść całą ziemię.” Ciszę zaś i milczenie zalicza do cnót najwyższych, niebiańskich: „Zaiste, miłe Bogu jest Aniołów pienie: ale daleko milsze człowieka milczenie.” Bardzo się lęka, że my, Polacy, rzadko robimy Bogu tę przyjemność i może dlatego nie tylko nie „posiedliśmy całej ziemi”, ale nawet swojej własnej nie bardzo jesteśmy pewni! Prócz nieuleczalnych gadułów są inne jeszcze typy na świecie: „Dobry i zły zarówno chodzą za bliźnimi, jeden – żeby ich żywił, drugi – by żył nimi.” Te same dwa typy dosięgają niekiedy wyższego stopnia. „Dobry człowiek, jako król, szuka, kogo wieńczyć, zły, podobny do kata – szuka, kogo męczyć.” Zkądże ta powszechna wojna? – zapytuje i odpowiada: „Za co człowiek na bliźnich tak często uderza, jak na dzikie zwierzęta? Bo w sobie ma zwierza.” Odkrywszy to, woła zbolały: „Smutni! chorzy! wy zamiast cieszyć się i leczyć, wolicie wzajem siebie smucić i kaleczyć.” Gdy zaś człowiek już nie może innych dręczyć, wówczas: „Cierpi sam, bo służy sam sobie za kata; sam sobie robi koło i sam się w nie wplata.” Tylko dwa typy ludzkie mogą wyjść cało z powszechnej walki i z powszechnej klęski. „Ten może deptać węże, głaskać lwy i tury, kto wyrwał z siebie żądło, rogi i pazury.” Drugi typ jest bez porównania wyższy: „Chcesz cało przejść pomiędzy światowym rozruchem? Bądź dla zwierząt człowiekiem, a dla ludzi duchem.” Wśród tego piekła, tego dręczenia siebie i pożerania innych wszyscy czujemy potrzebę spokoju, wszyscy tęsknimy do niego: „Pokój jest przyszłym dobrem, przyszłym szczęściem mojem: nie chciałbym Boga, gdyby Bóg nie był pokojem...” Pokój, czy go kiedy znajdzie człowiek, czy go kiedy dosięgnie ludzkość?... Na to poeta odpowiada: „Trzymaj ten sznur, choć fala nad głową szaleje; wybrnąłby szatan, gdyby mógł chwycić nadzieję!...” Piękna to rzecz nadzieja, ale kiedyż się ona spełni?... Sama nigdy się nie spełni – mówi poeta. Wprawdzie: „Do raju drzwi otwarte: ale rzadki zdoła przebić się przez ogniste miecze Powołanie chybione, Skąd męka (u Mickiewicza, nie „Cierpi sam”, tylko: „Cierpi człowiek”), Warunek bezpieczeństwa, Warunek nietykalności, Pax Domini, Nadzieja, Do raju przebojem, Królestwo boże gwałt cierpi, Pomagać Bogu (zamiast: „Lecz bez naszej pomocy” powinno być: „A bez naszej pomocy...”), Mędrcy (z rkps: właściwe brzmienie drugiego wiersza: „Pomyśl wprzódy, czyli chcesz i czy umiesz zrobić...”), Z Baadera (z rkps: trzeci wiersz powinien brzmieć: „Jeżeli wielu głupców już je rozpoczęło”), Zgodność, Ja (zamiast: „by jego słyszano” – winno być: „żeby go słyszano”) i Sfera owoców. 148 Archanioła...” „Niebo samo nie spadnie, trzeba je osiągnąć: i Pan Bóg sam nie zstąpi, potrzeba Go ściągnąć.” Potrzeba?... A od czegóż jest łaska boża?... modlitwa?... wszechmoc boska? Niestety! „Bóg sam może świat zniszczyć i drugi wystawić, lecz bez naszej pomocy nie może nas zbawić,” ani w religijnym, ani w politycznym znaczeniu: Musimy zbawiać się sami przez pracę, przez tę pracę, której tak nie lubimy!... Porządna praca wymaga wiele warunków. „Jeśli masz się do dzieła ważnego sposobić, pomyśl, czy je chcesz najpierw i czy umiesz zrobić...” Złote słowa!.. Ileż to bowiem razy bierzemy się do czynów nie dlatego, że ich pragniemy sami, lecz że nas inni zachęcają?... A już trudno nawet policzyć, jak często zabieramy się do pracy bez umiejętności!... Nawet gdy człowiek chce i potrafi, jeszcze musi się zastanowić: „Jeśli dzieło wymaga namyślań się długich, jeśli go nie dokończysz bez pomocy drugich, jeśli się wielu głupców już do niego wzięło, chcesz mieć czyste sumienie? porzuć takie dzieło.” Mickiewicz nie potępia działań zbiorowych, ale ostrzega przed wspólnictwem z głupimi i dodaje uwagę: „Dobry mistrz w takim tylko chórze śpiewać lubi, gdzie czuje, że głos własny w harmonii gubi.” Na nieszczęście, mistrzów jest niewielu, a jeszcze mniej harmonijnych chórów; bardzo zaś często: „Muzyk zmiesza orkiestrę najlepiej dobraną, jeśli grając stara się, by jego słyszano.” Następująca uwaga dotyczy rezultatu naszych usiłowań. Rezultat, skutek czynów, jakimkolwiek jest, nie spada z nieba gotowy, nie wyskakuje jak Minerwa z głowy Jowisza, ale rodzi się powoli, wykształca stopniowo: wznosi się w górę niby po szczeblach: „Musi drzewo, ażeby rozkwitać i rodzić, po liściach, jak po szczeblach, na powietrze wchodzić; chociaż soki pożywne z łona ziemi bierze, owocu dać nie może, tylko w wyższej sferze.” Streśćmy, co powiedziało się o aforyzmach Mickiewicza, dotyczących mądrości życiowej. Na tym świecie nic nie przychodzi darmo: nawet Boga musimy zdobywać. Mowa nie jest czynem, gadulstwo jest szkodliwą wadą, a milczenie jedną z największych cnót. Życie, przepełnione ludźmi złymi, jest bardzo często dręczeniem siebie i innych; mimo to spokój jest wszechludzkim pożądaniem, a nadzieja – tym sznurem, który nie pozwala nam utonąć w powodzi klęsk. Jedynym sposobem wyjścia z niedoli, sposobem zdobycia raju – jest praca, ale taka, którą podejmujemy chętnie, którą znamy i obmyślamy, którą wreszcie wykonywamy w harmonii z innymi. Praca jednak wymaga cierpliwości, rezultaty jej bowiem okazują się nie od razu, lecz dojrzewają stopniowo. O bodajbyśmy zrozumieli ten pośmiertny głos wieszcza. 149 ODA DO MŁODOŚCI Od pierwszej chwili rosyjsko-japońskiego zatargu nie wątpiłem (a mam na to świadków), że Rosja wojnę przegrać musi. W przekonaniu tym opierałem się nie na kombinacjach politycznych albo strategicznych, lecz – na prawie mechanicznym, które opiewa, że każda energia słabnie w stosunku prostym do odległości, a nawet do potęg z odległości. Rosja zaś od placu boju leżała bardzo daleko. Przegrana wojna sewastopolska dała Rosji pewne ulgi sądowe i administracyjne, a nade wszystko – przyczyniła się do zniesienia pańszczyzny; więc nie wątpiłem, że i po przegranej wojnie z Japonią Rosja otrzyma jakieś rozszerzenie władzy ziemstw i rad miejskich, trochę większą swobodę prasy, może nawet rodzaj parlamentu ze skromniutkim głosem doradczym... Przypuszczałem, że pewna część tych dobrodziejstw dostanie się i naszemu krajowi i że choć w szkołach elementarnych będziemy mogli uczyć dzieci po polsku. Później... z czasem... kiedyś... w miarę zadłużania się państwa i konieczności spotęgowania pracy twórczej mogłyby nastąpić inne swobody, nie przekraczające jednakże tego, co dziś widzimy na przykład w Prusiech. Gdyby mnie w owej epoce, a nawet i później zapytał kto, co należy robić dla podźwignięcia naszej narodowości, odpowiedziałbym: trzeba korzystać z każdej, choćby najdrobniejszej ulgi i – pracować... pracować... pracować!... A gdyby mnie spytano, czy wierzę w możliwość rewolucji w Rosji, odpowiedziałbym, że na świecie wszystko jest możliwe, więc i rewolucja rosyjska, która jednak bez silnego udziału wojska nie tylko nie stworzy upragnionej wolności, ale wywoła jeszcze gorszą reakcję. Nareszcie gdyby mnie kto zapytał, czy za pomocą strajków można będzie wytargować konstytucję dla Rosji, roześmiałbym mu się w oczy. Dotychczas konstytucje wydzierało się rządom siłą, gwałtem, walką orężną... a tymczasem strajk, bezczynność nie tylko niczego nie wydrze, ale nawet nie podniesie kamyka leżącego na ziemi. Co gorsze: strajk, bezczynność zuboży społeczeństwo, a do wielkiej nędzy doprowadzi robotników. Byłby to więc środek, którym w żadnym wypadku nie można się posługiwać. Strajk to nieszczęście tym gorsze, im będzie powszechniejszy. Krótko mówiąc, byłem stanowczym przeciwnikiem wszelkich ruchów rewolucyjnych, a przede wszystkim – strajków. W szczególności zaś gdyby to zależało ode mnie, głosowałbym przeciw jakimkolwiek „nieporządkom” u nas z obawy, ażeby nasze niepokoje nie skłoniły rządu do ogłoszenia wojny świętej przeciw „polskim buntownikom”, wojny, która cały naród mogłaby zjednoczyć z biurokracją przeciw nam, zakończyć się reakcją dla Rosji, a dla nas... chyba wytępieniem... Otóż, myśląc tak, myliłem się... myliłem się... z największym zadowoleniem przyznaję to – myliłem się! Wbrew moim bardzo stanowczym mniemaniom w Rosji wybuchła rewolucja, tymczasem bez udziału wojska, najważniejszą rolę odegrało w niej bezrobocie i w dodatku – powszechne; my również dopuszczaliśmy się niejakich „nieporządków”, a nareszcie patriotyczna Rosja nie tylko nie połączyła się ze swoim rządem przeciw nam, nie tylko nie wypowiedziała nam wojny eksterminacyjnej, ale jeszcze ujęła się za nami i w szeregu swoich zasadniczych wymagań zapisała... autonomię Królestwa Polskiego! „Niechaj kogo wiek zamroczy, chyląc ku ziemi poradlone czoło, takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy...” Ale „młodości ty nad poziomy wylatuj, a okiem słońca ludzkości całe ogromy przeniknij z końca do końca!” Tak jest. Mnie „wiek zamroczył, chyląc ku ziemi poradlone czoło...” a oni, „wzbiwszy się nad poziomy”, mają dziś prawo zawołać: „Dalej z posad, bryło świata! nowymi pchniemy cię tory, aż opleśniałej zbywszy się kory, zielone przypomnisz lata...” 150 Natura dobrze, mądrze zrobiła, nie pozwalając człowiekowi żyć wiecznie i powołując na świat coraz to nowe pokolenia. Człowiek starszy jest to machina zużyta: jedne jej części zardzewiały, inne obluzowały się; jedno wyszczerbiło się, drugie przysypał kurz grubo na palec... Człowiek stary za wiele ma dogmatów, aby łatwo mógł uwierzyć w jakąś nową prawdę, a nie dopiero pogląd; za wiele skupiło się w nim sympatii i antypatii, ażeby mógł pokochać rzecz nieznaną; za wiele ma nałogów, ażeby zdecydował się na jakieś nowe sposoby. Dodajmy podejrzliwość – owoc gorzkich doświadczeń, pesymizm nieodłączny od wszelkiego rodzaju zawodów, a nareszcie ogólny upadek sił skutkiem wyczerpania, a zrozumiemy, dlaczego nikt nie zaśpiewa: Starości!... „orla twych lotów potęga i jako piorun twe ramię...” Tymczasem młodość, dzięki nieustannemu dopływowi energii chce i musi zużywać ją, choćby w niebezpieczeństwach; wszystkim cieszy się i kocha wszystko, gdyż sama jest niewyczerpanym źródłem radości; przeczuwa zamiast pracowicie obserwować i tworzy fantastyczne światy, zamiast z praw realnych mozolnie wyprowadzać wnioski. „Wyjdzie z zamętu świat ducha! młodość go pocznie na swoim łonie...” Ta młodość – „jednością silna, rozumna szałem, której zapał tworzy cudy, nowości potrząsa kwiatem i obleka nadzieję w złote malowidła”. Nieszczęściem na świecie nie ma nic doskonałego, więc i na przeczystym krysztale młodości spotykają się skazy, które bardzo często zamieniają w ruinę złoty gmach nadziei, nawet pierwej, nim zostanie zbudowany. „Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko” – woła młodość i to hasło dopełnia drugim: „Cyrkla, wagi i miary do martwych użyj brył: mierz siły na zamiary, nie zamiar podług sił!”180 Hasła te niejednokrotnie słyszeliśmy w ostatnich czasach, a już dzisiaj, pod wpływem coraz to nowych, choć jeszcze bardzo... niedokończonych zwycięstw wszyscy gotowiśmy uwierzyć w ich nieomylność. Ledwie zapragnęliśmy wolności – już ją mamy!... Pod naciskiem naszej woli, pod ogniem naszych uczuć pękły więzienne mury, którym nie podołałaby żadna praca, żadna mądrość... Więc „mierzmy siły na zamiary!...” a więc „nie ufajmy szkiełkom i oczom mędrców!...” Nie miejsce i nie czas na polemiki, powiem zatem krótko: Ponieważ obracamy się w sferze walki i wojny, przypomnijmy sobie, czy mogłyby istnieć dzisiejsze machiny wojenne, machiny przewozowe, materiały wybuchowe, mapy, artyleryjskie narzędzia do mierzenia odległości i tak dalej, i tak dalej, gdyby nie... „mędrców oko i szkiełko”. A także gdyby „mędrców oko i szkiełko” nie zbadało praw życia społecznego, gdyby nie zaznajomiło się bliżej i głębiej ze zjawiskiem strajków, czy można by dziś posługiwać się nimi jako narzędziem rewolucji? Co się zaś tyczy „mierzenia sił na zamiary”, wystarczy zacytowanie jednego, ale niepokonanego faktu. Wszakże w ostatniej wojnie Rosja „mierzyła siły na zamiary”, a Japonia „zamiary na siły”, ciągle posługując się przy tym „mędrców okiem i szkiełkiem”. Młodości! wdzieraj się na wyżyny, „choć droga stroma i śliska” – „łam, czego rozum nie złamie” – „duś centaury” – „do niebios sięgaj po laury!” Ale jednocześnie „szanuj oko i szkiełko mędrców”, jak najczęściej posługuj się „cyrklem, wagą i miarą”, a nade wszystko – zanim „poruszysz z posad ziemię”, jak najstaranniej zbadaj nie tylko swoje „siły w stosunku do zamiarów”, ale i swoje środki wykonawcze i okoliczności współczesne twoim działaniom. Prawda, że już prysnęło wiele „nieczułych lodów i przesądów światło ćmiących”. Stało się to jednak nie dlatego, że my „umieliśmy chcieć”, lecz że – zechcieliśmy we właściwej 180 Te dwa cytaty nie są już z Ody do młodości; pierwszy z nich pochodzi z ballady Romantyczność, drugi z Pieśni filaretów. 151 porze. Lody prysnęły, gdyż pod nimi wybuchnął wulkan takiej siły, jakiego jeszcze nie widziała Europa! Tylko w tego rodzaju warunkach „szczęśliwy, kto padł wśród zawodu, jeżeli poległym ciałem dał innym szczebel do wolności grodu”. Wasi poprzednicy nie mniejszą od was mieli wiarę, zapał, odwagę, a mimo to – „jak bańki porozbijali się o szmat głazu...” Jedynym zaś ich grzechem było to, że na wybuch swego zapału i chcenia – wybrali niewłaściwą porę! 152 LUDZIE I DUCHY Dziwne jest życie ludów ucywilizowanych... Niby jest nas dużo... niby wszystkiego mamy pod dostatkiem, a mimo to – czegoś nam brak... Naszych ulic, środków przewozowych, naszego oświetlenia zazdrościliby nam monarchowie średniowieczni; kupy złota rozsadzają piwnice banków, a na rynkach zbiegają się towary pięciu części świata. Mamy bajeczne mosty i tunele, wspaniałe gmachy mieszkalne, teatry, sale koncertowe i galerie obrazów; urządzamy uczty na tysiące osób i pochody, w których biorą udział dziesiątki tysięcy... Słowem ćmi nam się wzrok od przepychu, szumi w uszach od muzyki i okrzyków, jest ciasno od mnóstwa ludzi, a pomimo to – czujemy pustkę! Pusto nam w pełnej sali koncertowej, pusto na hucznych ulicach, pusto w domu, pusto nawet w polu i w lesie... W polu i w lesie, to jest tam, gdzie Grek starożytny znajdował najbujniejsze życie. My w strumieniu widzimy tylko wodę, w lesie tylko drzewa, w drzewach tylko gałęzie i liście, w skałach tylko kamień. Ale Grek widywał tam rzeczy, z którymi my spotykamy się chyba w gorączkowych marzeniach. Dla niego słońce nie było olbrzymim piecem, ale bóstwem, które świetlistymi palcami ukazywało tajemnicze i coraz nowe wdzięki życia. Jemu wiatr śpiewał uroczyste pieśni, szmer potoków opowiadał jakieś piękne dzieje, każdy krąg na wodzie, każdy ruch gałązki świadczył, że przed chwilą było w tym miejscu jakieś bóstwo... Było, ukryło się przed okiem śmiertelnika, ale jest gdzieś niedaleko, śmieje się z jego zakłopotania, a może i otacza go niewidzialną opieką! Duchy w ogniu, wodzie, powietrzu, duchy w górach i kamieniach, w lasach i krzakach, duchy nad nami, pod nami, dokoła nas, oto – jakim był pogląd na świat, oto jaką była wiara dawnego Greka. My już tej wiary nie mamy, nasz pogląd na świat jest pozytywny; toteż duchy od nas uciekły i została pustka, najsmutniejsza, jaką wyobrazić sobie można, pustka ducha! W wiekach średnich wiara grecka umarła, ale duchy zostały. Może już nie tak gęsto otaczały człowieka jak dawniej, może nie szeptały mu tylu radosnych opowiadań, nie towarzyszyły każdemu krokowi, czynowi, każdemu uczuciu i myśli, ale były... I trafiali się, choć rzadko, ludzie uprzywilejowani, mędrcy, którzy w razie potrzeby umieli wywoływać duchy, nawet bardzo potężne, i korzystać z ich opieki, rady, pomocy. Wywoływaczem duchów, czarodziejem nie mógł być każdy, tylko ludzie, którzy czynili zadość pewnym warunkom, dosyć trudnym, może nawet bardzo trudnym. Duchy nie ukazywały się byle komu; z ich nieśmiertelnego towarzystwa mogły korzystać tylko wyjątkowe charaktery, zdolne do wykonywania ciężkich praktyk. Czarodziej musiał mieć odwagę, władzę nad sobą, zdolności i chęć do wytężonej pracy umysłowej, a nadto musiał być czysty, bardzo czysty duchem i ciałem. Nie koniec na tym: czarodziej musiał posiadać nie tylko ogromne zalety myśli, uczuć i woli, ale jeszcze, chcąc wywołać ducha, musiał rachować się z okolicznościami zewnętrznymi. Duch nie pokazywał się wszędzie i zawsze, tylko w pewnych miejscach i czasach. Przed jego obliczem trzeba było stawać nie w codziennej odzieży, ale w uroczystym stroju, z berłem czarodziejskim, niekiedy ze szpadą, często z kadzielnicą, w otoczeniu narzędzi i naczyń kształtów dziwnych, niezrozumiałych dla profanów. Krótko mówiąc, czarodziej występował, niby kapłan wywoływanego bóstwa, i sprowadzał je na ziemię tylko za pomocą stosownych ceremoniałów. Duch, geniusz nie ulegał kaprysowi człowieka, ale jakiemuś prawu, jakiejś umowie, którą przypominano mu w sposób uroczysty. Wiele istniało duchów rozmaitych, każdy jednak był potężny, a usługi jego nieocenione. 153 Jeden dobry geniusz ukazywał skarby, ukryte w ziemi, inny obdarzał wywoływacza siedmiomilowymi butami albo dywanem, na którym można było odbywać podróże napowietrzne. Ten dawał protegowanemu kij-samobij, tamten złoty pierścionek, za którego potarciem przyrządzała się wytworna uczta. Jeden z duchów wskazywał czarodziejowi sposób widzenia i słyszenia tego, co działo się w wielkiej odległości; inny prowadził go do zaklętych pałaców i ogrodów nadziemsko pięknych, inny wreszcie obdarzał go eliksirem długiego życia i młodości. Tak hojnie, tak wspaniałomyślnie nagradzały duchy swoich wyznawców za ich pracę, mądrość, czystość i panowanie nad sobą, wreszcie za rzetelność w spełnianiu dobrowolnie przyjętych warunków. Gdy warunków nie spełniano, duchy nie ukazywały się i nie pomagały wzywającemu; gdy zaś czarodziej wszedł na niegodziwą, a choćby tylko niewłaściwą drogę, spotykały go klęski, zemsta znieważonych geniuszów. Takie były pojęcia naszych odległych przodków, pojęcia, które dziś przynajmniej wśród klas oświeconych najzupełniej wygasły, umarły... Tak jest: wiara w duchy i geniusze zgasła, ale zostały pragnienia ludzkie, tęsknoty, a co dziwniejsze, fakty... Złoty pierścień, za pomocą którego można było mieć, co dusza zapragnie, złoty pierścień nie zaginął wraz z wiarą; zmienił tylko formę i nazwę. Już nie jest pierścieniem, lecz złotym krążkiem i nie nazywa się amuletem, lecz dukatem albo imperiałem. Ukryte we wnętrzu ziemi skarby odsłania dziś wiernym swoim nie jakiś demon, lecz geologia, jednocześnie ukazując im tajemnice istnień i światów dawno zmarłych. Siedmiomilowe buty zastąpiła lokomotywa i samochód, a latający dywan nazywa się dzisiaj balonem... Miejsce kija-samobija zajął rewolwer, a telegraf i telefon daje możność porozumiewania się bodaj czy nie z większych odległości, aniżeli robiła to sztuka czarnoksiężnika. Nareszcie architektura, malarstwo, taniec, dramat, muzyka i poezja są i dziś jeszcze tymi dobrymi geniuszami, które przed zmęczonym, zbolałym człowiekiem otwierają czarodziejskie ogrody i pałace. Zgasła wiara, ale potężne duchy, choć niewidzialne i nieuznawane, pozostały, a ich działalność dosięgła takich rozmiarów, jakich nie ośmieliłaby się nawet przeczuwać płomienna fantazja marzycieli średniowiecznych! Duchy te, te geniusze, nazywają się dzisiaj: Matematyką, Fizyką, Chemią, Geologią, Technologią, Sztukami Pięknymi i tym podobnymi. Jednym z bardzo dawnych i potężnych, a dla rodzaju ludzkiego najżyczliwszych jest – geniusz długiego życia i młodości, w naszych czasach nazywający się Higieną, Nie jest on ani straszny, ani wspaniały, nie ma szat purpurowych ani złocistych, głos jego nie rozlega się grzmotem, oczy nie rzucają błyskawic. Owszem, można powiedzieć, że spośród wielkich geniuszów ziemi jest on najskromniejszy i najcichszy, chociaż dzieła jego należą do najcenniejszych. Jest to zacny i mądry przyjaciel, którego rady, niestety! wykonywają się bardzo rzadko, choć gdyby wykonywały się zawsze, kto wie, czy na ziemi nie zapanowałby wiek złoty... Geniusz Higieny obok głębokiej mądrości łączy w sobie troskliwość dobrego ojca z tkliwością kochającej matki. On młodej parze zaleca myśleć mniej o posagu i dochodach, a więcej o zdrowiu i przywiązaniu; on czuwa nad sypialnią nowożeńców, nad warsztatem małżonka, nad gospodarstwem małżonki, nad kolebką niemowlęcia. On pielęgnuje chorego, czuwa nad tym, ażeby nie ucierpieli zdrowi, konającemu łagodzi ostatnie chwile i przestrzega, ażeby szczątki zmarłego nie stały się nasieniem nieszczęść dla żyjących. Człowiek jest to przede wszystkim duch, dusza uwięziona w organizmie, tej najcudowniejszej machinie, jaka istnieje pod słońcem. Gdyby mechanik chciał zbudować coś podobnego do organizmu człowieka, musiałby w jednej wspólnej oprawie umieścić: laboratoria chemiczne, piece, miechy, pompy, telegrafy, telefony i fonografy, aparaty fotograficzne, machiny rachunkowe, słowniki, encyklopedie, przyrządy miejscozmienności, termometry, barometry, wagi, mechanizmy kujące, rąbiące, piłujące, odciskające, dzielące, łączące i mnóstwo innych. 154 Łatwo pojąć, że machina, tak bardzo złożona, musi być i nader delikatna, że ulega najsubtelniejszym wpływom, że psuje się bardzo łatwo i wymaga ciągłej naprawy tudzież nieustannego czuwania nad warunkami zewnętrznymi, ażeby jej nie uszkodziły zbyt głęboko, zbyt dotkliwie. Toteż jakkolwiek najwyższym celem naszego życia jest rozwój duszy, fundamentem jednakże tego rozwoju jest nasz organizm, a troska o jego bezpieczeństwo i sprawność stanowi drugi, nie mniej ważny cel naszej działalności. Być mądrym, dobrym i energicznym; jak najwięcej poznawać, odczuwać i działać; jak najwięcej oddawać usług bliźnim – oto prawdziwe zadanie człowieka na ziemi. Lecz mądrość wymaga dokładnych i wyćwiczonych zmysłów, dobroć i energia wymagają zdrowia, praca – sił i zręczności, a zdrowa uczuciowość – normalnej gry wszystkich procesów fizjologicznych. I otóż dzięki tym warunkom obok troski o naszego ducha staje się nie mniej konieczna, nie mniej narzucająca się troska o nasz organizm. Czytać i rozważać dzieła wielkich twórców, przestawać z ludźmi mądrymi a zacnymi, badać i podziwiać przecudne sprawy natury, kochać, co jest piękne i dobre, współdziałać każdej pracy użytecznej – oto właściwe zadania, oto obowiązki naszego życia. Lecz jednocześnie nasz organizm upomina się o stosowną temperaturę, o światło i powietrze, o świeżą wodę i dostateczny pokarm, o czystość i wygodny kącik do odpoczynku. Tak liczne i rozmaite obowiązki względem ciała przytłoczyłyby nas ogromem, gdyby z pomocą nie pośpieszył nam geniusz Higieny. Wielki ten opiekun tak dokładnie objaśnia nasze organiczne potrzeby i środki ich zaspokojenia, tak umiejętnie porządkuje nasze zabiegi o dobrobyt, tak szczęśliwie chroni nas od mnóstwa niebezpieczeństw, że dzięki jemu jeszcze posiadamy czas i siły na pielęgnowanie ducha, na rozwój zdolności umysłowych, na zaspokojenie głodu myśli, uczuć i woli, w czym mieści się nasze właściwe, a najwznioślejsze posłannictwo. Jeden przykład wystarczy dla pokazania, jak olbrzymią i błogosławioną rolę odgrywa geniusz Higieny w dziejach jednostek i narodów. Dzięki małej opiece nad dziećmi, niedostatecznym pokarmom, bezładnemu trybowi życia i pracy, dzięki ciemnocie, niechlujstwu i nędzy przeciętny Polak żyje około 33 lat, podczas gdy dzięki przestrzeganiu obowiązków względem Higieny długość życia przeciętnego Anglika wynosi 53 lata. A ponieważ człowiek zarabia, mniej więcej, od osiemnastego roku, a zaczyna oszczędzać około 29, przeciętny więc Anglik w ciągu życia zarabia przez 35 lat, a oszczędza przez 24 lata, gdy przeciętny Polak zarabia w ciągu życia przez 15 lat, a oszczędza przez 4 lata! Przypuśćmy, że jeden i drugi pracuje 300 dni rocznie, że zarabia rubla dziennie, a oszczędza 1 procent zarobku, wówczas otrzymamy, że gdy Polak w ciągu życia zarabia 4500 rubli, a oszczędza 120 rubli, Anglik w ciągu swego życia zarabia 10 500 rubli, a oszczędza – 720 rubli. Dodajmy, że przeciętny Polak nie pracuje 300 dni w roku i nie zarabia rubla dziennie z powodu mniejszych sił; dodajmy, że Anglik, żyjąc o 20 lat dłużej, więcej widzi, więcej słyszy, więcej rozmyśla i doświadcza, więcej uczy się aniżeli Polak, a zrozumiemy, dlaczego pomijając inne przyczyny, Anglia należy do narodów najpotężniejszych, Polska do najnieszczęśliwszych. Nie czcimy geniusza Higieny, lekceważymy go i za to los mści się nad nami w sposób okrutny. Takie położenie, w najwyższym stopniu niebezpieczne, wymaga rozległych reform. Musimy podźwignąć naszą zdolność do pracy i umiejętność pracowania, musimy wzmocnić naszą solidarność społeczną, musimy po całym kraju rozlać oświatę niższą i średnią, ogólną i fachową, zarazem usilnie dbając o rozwój nauki wielkiej (która bodaj czy nie zawsze była u nas zaniedbywana). Musimy nareszcie troszczyć się o wzmocnienie i propagandę zasad etycznych, o pielęgnowanie zaniedbanych uczuć religijnych. Takie czekają nas zagadnienia, takie obowiązki społeczne od chwili, gdy dzięki świtowi 155 swobody wolno nam przynajmniej mówić o zagadnieniach i obowiązkach społecznych. Nie potrzebuję zaś podkreślać, że między pracami, jakie musimy przedsięwziąć dla uzdrowienia narodu, jedno z pierwszych miejsc powinna by zająć – Higiena. Bo nie łudźmy się: tylko przy bardzo ścisłym i wytrwałym spełnianiu przepisów higienicznych może zmniejszyć się nadmierna śmiertelność naszego narodu, może wzrosnąć przeciętna długość życia, a wraz z nią mogą powiększyć się nasze zarobki, nasze oszczędności i niesłychanie ważny czynnik – doświadczenie. Dzięki krótkości życia naszych współobywateli my, Polacy, wciąż znajdujemy się na poziomie wieku młodzieńczego, który wprawdzie posiada zapał i bezinteresowność, lecz nie umie być przezornym ani też panować nad sobą. Nami prawie zawsze rządzi młodzież, gdyż nie posiadamy dość licznego zastępu tych mądrych i dzielnych starców, których Grecja i Rzym otaczały najwyższym szacunkiem, a którzy tak piękną rolę odgrywają w życiu na przykład Anglii. W miarę upowszechniania się zasad Higieny wśród naszego narodu poprawi się jego żywność, jego odzież i straszliwe warunki mieszkaniowe. Może będzie mniej pałaców, a więcej wygodnych domków dla pojedynczych rodzin; może będzie mniej salonów, a więcej łazienek i mieszkań dla służby, mniej gipsowych ornamentów, a więcej powietrza i światła. W miarę upowszechniania się Higieny osłabną też nadużycia alkoholu i innych materiałów drażniących nerwy, osłabnie rozpusta u jednych, a nędza i przepracowanie u innych. W miastach i miasteczkach zaprowadzi się wodociągi i kanalizację, powstaną szpitale w należytej proporcji do potrzeb zaludnienia, a jednocześnie ograniczy się żebranina i zacznie się zmniejszać tak, niestety! rozpowszechnione, a zniesławiające nas niechlujstwo... Ludzie, którzy nie kąpią się, nie czeszą, nie zmieniają bielizny, jak się to zdarza obecnie, z dziedziny rzeczywistości przejdą wówczas do – niewiarogodnych wspomnień! Niepodobna opisać, nawet przewidzieć wszystkich błogosławionych reform, jakie Higiena może zaprowadzić w naszym społeczeństwie, poczynając od zdrowia i dłuższego życia, kończąc na wygodach w domu i upiększeniu otaczającej nas natury. Ażeby jednak zaszły te wszystkie zmiany, musimy zwrócić się do kultu Higieny i nauczyć się sztuki zaklinania jej potężnego geniusza czy ducha. Słuchając tego, nikt chyba nie pomyśli o jakichś dziecinnych, niby pogańskich, niby czarnoksięskich praktykach. Naszym kultem Higieny będzie uczciwa, wytrwała i rozumna praca nad pielęgnowaniem zdrowia, nad mnożeniem sprzyjających mu warunków. Niemniej należy korzystać ze wskazówek przeszłości i przypomnieć sobie, jakich to środków używali dawni czarodzieje do wywoływania geniuszów czy duchów. Przede wszystkim badali oni fakty, więc i my musimy badać fakty odnoszące się do zdrowia; oni uczyli się mądrości z ksiąg znakomitych, więc i my musimy się jej uczyć; oni panowali nad sobą, byli wytrwali w zamiarach, więc my też musimy wprawić się w wytrwałość, a nade wszystko w panowanie nad sobą. Starożytni czarodzieje gromadzili materiały i narzędzia do ich praktyk potrzebne, więc i my także musimy gromadzić materiały przydatne na pokarm, odzież, opał i budowle tudzież mnóstwo narzędzi, które służą do zabezpieczenia życia, zdrowia i pracy ludzkiej. Czarodzieje dla wywoływania duchów mieli swoje świątyńki, więc i my dla zaklęcia geniusza Higieny musimy mieć świątynie zwane: pracowniami higienicznymi, muzeami higienicznymi, wystawami higienicznymi. Ta tylko między dawnymi a naszymi czasami będzie różnica, że gdy czarodzieje na swych uczniów wybierali nieliczne i wyjątkowo zdolne jednostki, my do kultu Higieny zachęcać będziemy cały naród: kobiety i mężczyzn, młodzież, ludzi dojrzałych i starców, kapitalistów i robotników, wieśniaków i mieszczan. Zdrowie narodu, odrodzenie narodu, podźwignięcie narodu są to hasła, pod którymi mogą chyba zjednoczyć się wszystkie wyznania, wszystkie klasy i wszystkie polityczne poglądy!... 156 WSZYSCY ZA JEDNEGO Aż mi się chce powiedzieć, że choć trochę oświecony Polak nie potrzebuje wyjeżdżać na Litwę w celu poznania jej. On ją zna prawie od dzieciństwa, a nawet dawniej, chyba z jakichś przedbytowych czasów! Kto by z nas nie wiedział, że: „Tam na północ! hen daleko! szumią puszcze ponad rzeką. Tam świat inny, lud odmienny, kraj zapadły, równy, senny [...] Puszcze czarne, zboże marne, niebo bledsze, trawy rzedsze, rojsły grząskie, groble wąskie [...] Wół za rogi orze zgliszcze, w ostrym żwirze socha świszcze, a za drogą gdzieś w postronne ciągną wózki jednokonne. Koń obłączny w wózkach małych, lud w chodakach z łyka szytych, w chatach dymem ogorzałych, dranicami płasko krytych...”181 Wśród tego niewesołego, a jednak ukochanego krajobrazu od czasu do czasu ukaże się ,,Zamek na barkach nowogrodzkiej góry”, co to „od miesięcznego brał pozłotę blasku”... albo jasna, rozległa przestrzeń, do której – „jeżeli nocną przybliżysz się dobą i zwrócisz ku wodom lice: gwiazdy nad tobą, gwiazdy pod tobą i dwa zobaczysz księżyce”... A gdy szczęście dopisze, możesz w drodze spotkać i jedną z tych tajemniczych, rozśpiewanych puszcz litewskich, gdzie „dęby dębom, buki bukom” podają każdą nutę myśliwskiej trąbki182. Niemniej znanym i równie nam bliskim jest lud tamtejszy. „Gdy na lud ten człek spoziera, to aż serce żal opłynie i zapytać chęć go zbiera: co ci to, Litwinie? Ale Litwin nie wygada, bo w tej duszy hart nielada! [...] Choć kraj jego niebogaty, radzi sobie, bo oszczędny [...] Nie zwykł on się kochać w krasie, ale myśli o zapasie i dobytek w dom prowadzi i «o jutrze» wiecznie radzi [...] Ufa twardo, że nie zbłądzi, bo dokoła się ogląda i wie dobrze, czego żąda, a stąd bywa hart w narodzie: «Litwin mądry nie po szkodzie» i w tym głównie, głównie pono góra Litwy nad Koroną...”183. Taka była od najwcześniejszej młodości moja znajomość Litwy i Litwinów. Później spotykałem się z nimi naprawdę i niejednokrotnie miałem możność przekonać się, że Litwin góruje nad Królewiakiem powagą czy melancholią, przewidywaniem, wytrwałością; że jego patriotyzm jest głęboki jak religia, że jego nie lekkomyślna ofiarność dla rzeczy publicznej nie zna granic i że pomimo wiekuistych kłótni zaczynających się od słów: „Bo to, widzisz, serce, te Koronijarze”... że pomimo tych kłótni my, Polacy, nie mamy na świecie wierniejszych braci. Kochaliśmy Francuzów, z Węgrami byliśmy „dwa bratanki”... marzyły nam się sympatie Anglików, Amerykanów, Włochów... Lecz naprawdę mamy tylko dwu „bratanków”, dwu sprzymierzeńców: polskiego Litwina i Ruś mówiącą po polsku. Skąd wywiązały się takie stosunki między dwoma bądź co bądź nader odmiennymi plemionami jak Polacy i Litwini?... Nie wiem, lecz spróbuję zabawić się we wróżbitę. Zdaje się, że Litwini nigdy nie byli zbyt licznymi; dziś liczba ich nie przechodzi czterech milionów. A ponieważ z tej przyczyny groziła im zagłada od Niemców, więc byli zmuszeni poszukać sobie jakiego bardzo pewnego wspólnika, którego też znaleźli w najbliższych sąsiadach swoich – Polakach. Jest to dopiero jedna strona kwestii, a oto druga – ciekawsza i głębsza. Litwini podobnie jak Baskowie, jak Celtowie, należą do ludów językowo „odosobnionych”. Szwed spotka dźwięki swej mowy w niemieckim, w angielskim; Polak w czeskim i rusińskim; Francuz we włoskim i hiszpańskim. Ale Litwin – swój język musi tworzyć sam – wyraz po wyrazie, 181 Cytat z Pieśni o ziemi naszej Wincentego Pola. 182 Cytaty z Mickiewicza Grażyny, ze Świtezi i z Pana Tadeusza (ks. IV). 183 Cytat z Pieśni o ziemi naszej Wincentego Pola. 157 zdanie po zdaniu, gdyż nie może znaleźć nic gotowego w językach pokrewnych, których nie ma, które nie istnieją. Dzięki temu język litewski, dzieło narodu nielicznego i osamotnionego, chyba nie mógł być ani dosyć bogatym, ani dosyć giętkim i nie nadawał się do wyrażenia pojęć zbyt subtelnych czy bardziej zawiłych. A tymczasem potężny duch narodu czuł się zdolnym nie tylko do zdobyczy cywilizacyjnych, ale i do zbudowania bytu niepodległego. Kiedy człowiek nie może pochwycić czegoś własnymi rękoma, wówczas pomaga sobie obcęgami. Litwini, a raczej klasy rządzące zrobiły podobnież. Własny język nie był dość wygodny, więc do wykonania wielkich zamiarów obejrzeli się za cudzym. Niemczyzna budziła w nich wstręt i zgrozę. Rosji jeszcze nie było; a gdy nareszcie pojawiła się i weszła w bliższe stosunki z Litwą, kraj ten, zdaje się, nie miał powodu do zachwytów... Któż więc został? Ruś lub Polska. Litwini naprzód spróbowali języka ruskiego, używali go w sądach, napisali w nim Statut Litewski. Powoli jednak przeszli do języka polskiego, stworzyli w nim arcydzieła, ucieleśnili w nim swoją duszę i do dziś dnia pozostali mu wierni. Powtarzam: wyższe klasy litewskie nie dlatego przyjęły język polski, że zakochały się w pięknych oczach Polek, i nie dlatego, ażeby swój wierny lud „sprzedać chytremu sąsiadowi z Zachodu”. Przyjęli go, bo jakiś bogatszy język był im potrzebny do celów politycznych i kulturalnych, bo ten wreszcie najlepiej przypadł do ich usposobienia. A później przyszli do nich Polacy, nie jak wrogi do wrogów, lecz jak sprzymierzeńcy, ażeby bronić i uprawiać niezmierne łany pustej ziemi i bodaj czy nie w taki sposób urodziła się dziwna, nieprawdopodobna historia Litwy. Gdyby nie ów ożenek z polskością w końcu czternastego wieku, nie bardzo wiadomo, czy na początku dwudziestego miałby kto wymyślać Polakom za poniżenie ludu i mowy litewskiej? Nie od dziś, ale od szeregu lat, w głębinach narodu litewskiego kipi niechęć już to do Polaków, którzy tam od wieków osiedli, już do Litwinów „renegatów”, którzy przyjęli język polski. Zapowiada się nie podawanie rąk Polakom, bojkoty, jeżeli nie coś gorszego; niekiedy, ażeby uniknąć wstrętnej polszczyzny, zastępuje się ją śpiewnym językiem rosyjskim, ba!... nawet mówi się: precz za Niemen!... A co na to oskarżeni?... co na to „renegaci”? Oni – składają hołd miłości Litwinów do ich języka, podziwiają wytrwałość, tłumaczą ich rozdrażnienie... „Budząca się narodowość litewska podobna jest do człowieka, który spóźnił się na pociąg już w ruchu będący... Nie dziw, że gwałtem wdziera się do wagonu, że nie mając gdzie podziać swoich rzeczy wali je na nogi lub na głowy podróżnym, którzy już zdążyli zająć miejsca wygodne.”184 W ten sposób przeklinani tłumaczą rozgorączkowanych Litwinów i robią bardzo uczciwie, bardzo słusznie. Zaś w odpowiedzi na wymysły stawiają program „sprawiedliwej obrony wszystkich zamieszkałych w kraju narodowości”. Żadnych gniewów... żadnych odwetów!... jak najwięcej wyrozumiałości!... oto hasła, których pilnować muszą litewskie klasy oświecone i pilnują ich w rzeczy samej. Droga do przyszłego świata jest daleka i mylna i tylko tym uda się ją przebyć bez szwanku, którzy będą się w niej kierowali nie podszeptami osobistego czy plemiennego egoizmu, ale – najwyższymi ideałami ludzkości. Blisko przez dwa lata czytywałem „Kurier Litewski”185, a prawie w każdym numerze zachwycał mnie nie tylko wielki, u nas nie znany udział publiczności w piśmie, ale i wysoki rozwój cywilizacyjny mężczyzn i kobiet przemawiających do swoich czytelników. Jacy to 184 Nie udało się stwierdzić, skąd ten cytat. 185 „Kurier Litewski” zaczął wychodzić w Wilnie w połowie 1905 r. (przez 40 lat dziennika polskiego w Wilnie nie było). Redaktorem był Czesław Jankowski, poprzednio współpracownik pism warszawskich, sekretarzem redakcji Ursyn (pseud. Jana Zamarajewa), nowelista i dziennikarz (także czasopism warszawskich). 158 ludzie rozważni, dobrze wychowani, dobrzy; jak wierzą w potęgę drukowanego słowa, jak daleko umieją sięgać w przyszłość... Toteż nie obawiam się, ażeby takich „renegatów” przepędzono za Niemen... Chyba że chciałby kto dla narodowości litewskiej wykopać grób niesławny. „Precz z polskością!...” Ale jakież to krzywdy wyrządziła polskość Litwie? Gdzież są ci męczennicy litewskiej wolności, których zsyłali lub zabijali Polacy? Jakież to wsie litewskie spalili, jakie ograbili pamiątki, jakie zburzyli ogniska cywilizacji?... Gdzie te lochy, w których polskość więziła litewskich patriotów, te kajdany, w które je zakuwała, te rózgi, które zdzierała na ich grzbietach skrwawionych, te polskie zakazy przeciw litewskiemu językowi?... I na odwrót, czy Polacy żadnych, ale to żadnych nie oddali usług wspólnej ojczyźnie?... Czy nie wydeptali jej własnymi nogami we wszystkich kierunkach, czy jej ziemi nie uprawiali własnymi rękoma, czy nie użyźniali jej własnym potem i krwią, czy nie zasłaniali jej piersiami?... „Przeklęta polskość!...” A w jakimże to języku wyśpiewano piękność Wilii i Niemna, krasę litewskich dziewic, dumę Litawora, bohaterstwo Grażyny, skrystalizowaną nienawiść Halbana, cierpliwą zemstę Konrada, bezgraniczne poświęcenie Aldony, Odę do młodości?... Z jakich ust popłynęło westchnienie: „Wśród tej ciszy tak ucho wytężam ciekawie, że słyszałbym głos z Litwy!...” i w jakim języku wypłakała dusza: „Litwo, ojczyzno moja, ty jesteś, jak zdrowie!”186 Waszej świętej Litwie służyła nie tylko polska praca, polskie męstwo, polski rozsądek, ale także polskie serce i polska wyobraźnia, która mało żyzną ziemię i przemijających ludzi uniosła w dziedzinę wiekuistego piękna. Więc dlatego ma pójść za Niemen, ustąpić miejsca nahajce?... Tylko jak oddzielić tę nieszczęśliwą polskość?... Kto z was we własnych żyłach odróżni krew polską od litewskiej?... Czy jest szkoła, w której zarówno polskim, jak i litewskim dzieciom nie wydzierano ich języka? Czy jest świątynia, w której polski pacierz nie łączyłby się z litewskim? Czy istnieje taki cmentarz, na którym nie mieszałyby się z litewskimi polskie prochy? Wreszcie jako warunek odzyskania waszej sympatii żądacie od swoich klas inteligentnych, ażeby zerwały z polskością. Lecz kogóż to mają się oni wyprzeć: Orzeszkowej, Syrokomli czy Chodźki?... Czy tej szlachty, która Aleksandrowi II zaproponowała oswobodzenie chłopów?... Wyrzec się Jagiełły czy Zygmunta Augusta – Akademii wileńskiej czy Uniwersytetu – Kościuszki czy Mickiewicza – tych, co zwyciężyli pod Grunwaldem, czy tych, co na szubienicach murawiewowskich konali za waszą i naszą wolność? Czy i to wszystko ma także pójść za Niemen? Nie, gorączka nacjonalizmu nie może trwać wiecznie; musi przyjść chłodna rozwaga. A gdy przyjdzie, gdy rozejrzycie się po stosunkach społecznych, znajdziecie w Europie jako wzór wolny naród szwajcarski, w którym żyją i rozwijają się trzy plemiona, trzy języki, lecz gdzie zamiast okrzyków: precz za Niemen!... rządzi mądra zasada: „Jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego.” 186 Cytaty z sonetu Stepy Akermańskie i oczywiście z Pana Tadeusza. 159 WCZORAJ – DZIŚ – JUTRO Że Paderewski jest przedziwnym artystą, że powodzenie swoje zawdzięcza nie tyle uśmiechom fortuny, ile żelaznej energii i wytrwałej pracy, że ma prawo zaliczać się do najlepszych synów ojczyzny i że jego głęboko artystyczna jest zarazem głęboko szlachetną naturą, wiemy wszyscy. Te jednak przymioty Paderewskiego jeszcze nie stanowią niezwykłości. Niezwykłym, olśniewającym jest, że nad głową tego człowieka jakby przeleciał duch narodu i dotknął go skrzydłem nieśmiertelnym. Iluż mieliśmy potomków senatorskich, kanclerskich, hetmańskich, niemal królewskich i bynajmniej nie ubogich... Żadnemu jednak nie przyszła myśl, że należałoby w jakiś sposób upamiętnić i uczcić epokę Jagiellonów. Dopiero musiał urodzić się skromny szlachcic podolski, musiał stać się muzykiem, musiał ciężką pracą zebrać jaki taki majątek, ażeby na którymś z placów krakowskich wydarł się spod ziemi śpiżowy posąg Władysława Jagiełły, ojca jednego z najdostojniejszych rodów, jakie rządziły ludami187. Podobno posąg ma być upamiętnieniem zwycięstwa grunwaldzkiego. Wszystko jedno. Jakiekolwiek były intencje ofiarodawcy i twórcy pomnika, zawsze między jego brązowymi mocarzami stanie geniusz dziejów i wielkim krzykiem będzie opowiadał, co kiedyś było... Boże! cóż to było... i tak nagle rozsypało się w proch... Nie!... Ono żyje i żyć będzie na wieki wieków. Jeżeli chodzi o samo zwycięstwo grunwaldzkie, pomnik należałby się komu innemu; albowiem mocno zachwiane losy bitwy rozstrzygnął nie Jagiełło ani Witold, lecz Zyndram z Maszkowic i jego polski korpus. A jeżeli chodzi o skutki, to przecież wiemy, że pomimo drugiego Grunwaldu pod Wiłkomierzem zakon krzyżacki nie zginął, lecz przekształcił się i dziś reguluje z nami dawne rachunki. Zresztą w owym piętnastym wieku działy się rzeczy potężniejsze i skuteczniejsze od Grunwaldu. W dziewiętnaście lat później we Francji na głos Dziewicy Orleańskiej lud wiejski i mieszczaństwo zjednoczyły się że szlachtą w jeden naród i wyparły zwycięskich Anglików. W tymże wieku Hiszpania ostatecznie pozbyła się Maurów, którzy przez kilkaset lat w niej panowali. Nie bitwy więc i nie zwycięstwa stanowią chwałę epoki jagiellońskiej, lecz coś zupełnie innego, coś wprost przeciwnego bitwom, mianowicie: wolne i dobrowolne związki narodów. Litwa poślubiła Polskę nie na mocy jakiegoś podboju, lecz w imię ,,miłości braterskiej” i „dla dobra obu narodów”. Nie narzucano narodowości, lecz rody polskie przyjmowały litewskich bojarów jak synów i braci. Nie narzucano rządów, lecz zostawiono Litwie najrozleglejszą autonomię. Nie zaszczepiano gwałtem języka, przeciwnie, nawet Statut Litewski był zredagowany w języku ruskim. Cała Litwa pogańska przyjęła nową wiarę, ale nie słyszano tam o kontrybucjach, zsyłkach, konfiskatach albo rozlewie krwi. Wyznawcom Cerkwi wschodniej nie tylko nadano wszelkie prawa, lecz wyraźnie zastrzeżono, iż nie wolno nikogo zmuszać do katolicyzmu ani przerabiać cerkwi na łacińskie kościoły. Co więcej: na soborze konstancjeńskim Paweł z Brudzewa, rektor uniwersytetu krakowskiego, ze wspaniałą odwagą oświadczył, że nawet poganie są naszymi bliźnimi i nie wolno nawracać ich siłą ani zagrabiać im ziemi. Możnaż się dziwić, że pod opiekę takiego państwa i takiej dynastii garnęli się nawet niemieccy poddani Krzyżaków, ba! Czechy, Węgry, a później Inflanty, Kurlandia, Wołochy?... 187 Paderewski był fundatorem wzniesionego w r. 1910 w Krakowie pomnika Grunwaldzkiego, dłuta A. Wiwulskiego. 160 Taka symfonia, taki hymn płynąć będzie od stóp posągu Jagiełły, najpiękniejszy utwór Paderewskiego. Z dumą mielibyśmy prawo zawołać: „Słuchajcie, ludy!...” ale ze smutkiem musimy dodać, że głosy te nieprędko zostaną zrozumiane. Zachodzi pytanie, jakim sposobem mógł upaść, mógł pójść w niewolę naród, który nie tylko począł, ale nawet porodził i długi czas hodował ideę braterstwa ludów? Przyczyn było kilka. Naprzód – bodaj czy nie zawsze byliśmy marnymi politykami i nie tylko nie umieliśmy konsekwentnie przeprowadzać wielkich idei, ale nawet zapominaliśmy o nich. Świadczą o tym choćby nasze stosunki z Rusią i z tak zwanymi dysydentami. Po wtóre – nie umieliśmy wybudować silnej machiny rządowej, którą to sztukę w wysokim stopniu posiadali na przykład Krzyżacy i ich sukcesorowie. Po trzecie – nasze prace cywilizacyjne były bardzo niezupełne. Nawet w okresie największego rozkwitu państwa mieliśmy znawców literatury starożytnej, prawników, poetów łacińskich i polskich, teologów, mówców, lecz z wyjątkiem Kopernika nie posiadaliśmy badaczów natury ani wynalazców. Prawda, że w wiekach średnich odkrycia i wynalazki nie rodziły się tak często i nie kwitnęły tak bujnie jak w naszych czasach; w każdym razie już były dokonywane i przyczyniały się do mnożenia bogactw i wzmacniania potęgi narodów. Od dziesiątego wieku począwszy, budowano zegary, wiatraki, wyrabiano okulary, znano busolę, posługiwano się ałunem, solami amoniakalnymi, kwasem saletrzanym, produkowano farby. Na początku wieku czternastego znano proch strzelniczy, potem wynaleziono druk, poczęto brukować i oświetlać ulice, poznano farby olejne, wyrabiano zwierciadła szklane, trykoty i koronki, znano koszenilę i trzcinę cukrową, a dalej: wódkę, armaty, bomby, i zaczęto posługiwać się algebrą. Anglicy niemałe mieli dochody ze swoich owiec, sukien i płócien, toż samo Holendrzy. W całym tym ruchu wynalazczo-przemysłowym my nie braliśmy żadnego udziału. Tylko wolny handel zwabiał do nas mnóstwo kupców cudzoziemskich, przede wszystkim niemieckich, a bardzo rzadkie zaludnienie umożliwiało, nawet domagało się napływu kolonistów. I tym sposobem pomimo Grunwaldu i Wiłkomierza Niemcy zdobywali, zawojowywali nas cywilizacyjnie i ekonomicznie. Orężne walki są głośnymi zdarzeniami i reklamą dla tryumfatorów. Lecz prawdziwe, trwałe i skuteczne zwycięstwa odnosi tylko wytężona praca i rozum twórczy. Wśród publiczności wciąż kursują, niby drobna moneta, dwa wyrazy, niezbyt dobrze rozumiane: państwo i społeczeństwo. Społeczeństwo – pracuje i tworzy cywilizację, państwo – rządzi i tworzy politykę; społeczeństwo składa się z mnóstwa związków i stowarzyszeń, mających na celu zaspokajanie materialnych lub moralnych potrzeb człowieka, państwo jest jednym olbrzymim związkiem urzędników, który ma czuwać nad ogólnym ładem i zabezpieczać społeczeństwo od wrogów zewnętrznych i wewnętrznych. Krótko mówiąc, jeżeli społeczeństwo jest winem, to państwo jest tylko naczyniem, w którym przechowuje się wino. Jedne z owych naczyń bywają żelazne lub stalowe, inne drewniane albo gliniane. My w szczególności mieliśmy rząd gliniany, a żelazne sąsiedztwa. Nie dbaliśmy ani o wojsko, ani o skarb, o policję, ani o dyplomację, które to czynniki stanowiły największą, bodaj czy niejedyną, siłę niektórych naszych sąsiadów. Nam wystarczała wolność, przywileje, no – i nieuctwo klasy szlacheckiej, która już nawet zapomniała jagiellońskiego braterstwa narodów i tolerancji cudzych przekonań. W rezultacie – nastąpiło, co się stać musiało: gliniany garnczek przy pierwszym starciu z żelaznymi – rozleciał się na kawałki. Ale naród-wino został i nie miesza się z innymi, niby woda z oliwą. Od epoki zaś rozbiorów zaczęły się w jego życiu ciekawe reakcje. W wieku osiemnastym nie dbaliśmy o państwo ani o wojsko, za to w wieku dziewiętnastym ubóstwialiśmy wojsko, a polską państwowość zrobiliśmy nie tylko najwyższym, ale bodaj czy 161 nie jedynym ideałem narodowym. Na dowód przypomnijmy sobie przesławne legiony, rok 1830, emigrację i cały szereg prób wojennych, których ostatnim słowem był rok 1863. Wśród wybuchów dla wskrzeszenia instytucji, dawniej zaniedbanych, prawie zapomnieliśmy o cywilizacji, o tym, że istnieje nauka, oświata, przemysł, handel, moralność, odkrycia i wynalazki. Dzięki czemu, gdy Europa szła naprzód, my staliśmy na początku dziewiętnastego wieku, a może i na jakimś dawniejszym etapie. Powoli jednak i pod tym względem rozpoczęły się zmiany. Przy świetle haseł „pracy organicznej” zaczęliśmy pojmować, czym dla narodu jest cywilizacja. Prawda, że w wielu jeszcze głowach polityka zajmuje najwięcej miejsca; ale już powstaniom daliśmy za wygraną. Wiemy, że naród pod karą zniedołężnienia musi posiadać zalety żołnierskie: odwagę, poświęcenie, poprzestawanie na najmniejszym, karność; lecz przestaliśmy wierzyć, że wojna jest uniwersalnym lekarstwem na wszystkie cierpienia społeczne i już nie wyglądamy „wiosny”188. Wiosna jest ciągle tam, gdzie kipi praca kulturalna. Dzięki trochę większej swobodzie zawiązywania stowarzyszeń posiadamy nieco związków rolniczych, rzemieślniczych, przemysłowych, handlowych, oświatowych, etycznych, artystycznych, przy czym ofiarność średniozamożnej inteligencji dosięgła niepowszednich rozmiarów. Nauczyciele i nauczycielki, urzędnicy prywatni i urzędniczki, księża, inżynierowie, lekarze prawie każdą chwilę wolną poświęcają działalności społecznej, a skromnymi dochodami swymi dzielą się z narodem, którego większość jeszcze co prawda śpi, ale – już zaczyna się budzić. Szlachetne te usiłowania od czasu do czasu spotykają się z przeszkodami zewnętrznymi; nie mogą one jednak zmienić zasadniczego faktu, że – już rozpoczęło się u nas życie cywilizacyjne. A jak najgrubsza żelazna krata nie powstrzyma strumienia wody, tak najbardziej wyrafinowane zakazy nie zatamują rozwoju ducha... I zawsze znajdzie się jakiś Paderewski, który melodią, śpiżem albo słowem przypomni braciom, że żyjemy i że należą się nam ludzkie prawa! Ludzkie prawa!... Czy my ich kiedykolwiek doczekamy?... Dawno już, dawno toczy się walka pomiędzy społeczeństwami i państwowością. Państwo, czyli w zwykłym języku: urzędnicy, pragną mieć jak najwięcej władzy, czci, dochodów, tytułów, posad, a więc i terytoriów, choćby za cenę wszystkich grzechów wołających o pomstę do nieba. Społeczeństwa zaś w miarę szybko zwiększającej się ludności, rosnącej oświaty, mnożących się odkryć i wynalazków, potężniejącego uczucia godności osobistej, domagają się nie tylko swobód, ale i prawa kontroli nad działaniami państwa. Ludy coraz dokładniej chcą wiedzieć: na co idą ich pieniądze i za co przelewa się krew ich dzieci?... Ten zaś prąd wolnościowy jest tak silny, że w ostatnich czasach nawet Turcja, nawet Persja, nawet Chiny przerabiają się w państwa konstytucyjne. Rychlej więc czy później, w każdym razie niedługo, musi ostatecznie zwyciężyć wielka zasada poszanowania indywidualności jednostkowej i narodowej. Każdy musi być panem czynów swoich, o ile takowe nie zagrażają cudzym prawom, i każdy musi być wynagradzany ze względu na pożytek, jaki przynosi, nie zaś ze względu na wyznanie, pochodzenie lub język. Sens moralny. Politykę badajmy, starajmy się ją zrozumieć i o ile jest to możliwe, bierzmy w niej ostrożny udział. Lecz pamiętajmy i pamiętajmy, że rdzeniem życia społecznego nie jest sama polityka, ale praca dla cywilizacji pod jagiellońskim hasłem: „dobra narodów” i „braterskiej miłości”. W takim oświetleniu przedstawia się obchód grunwaldzkiej rocznicy. 188 Aluzja do „Wiosny Ludów”. 162 POETA WYCHOWAWCA NARODU Według modnych teorii (nie mówię, że wszyscy je uznają), według modnych dziś teorii – poeta jest to taki nadczłowiek, który stoi powyżej wszelkich praw: ziemskich, społecznych i duchowych. Jego siłą jest – niczym nie krępowana, nadwrażliwa imaginacja; jego materiałem – cały świat, natura i ludzie, których przerabia, jak sam chce; jego jedynym obowiązkiem jest w „soczewce własnego mózgu” skupiać promienie wszechżycia i rozkładać je albo wiązać w estetyczne „nastroje”. Kraj, człowiek, naród tyle jest wart, o ile poeta może go wyśpiewać w barwnej i dźwięcznej strofie. Ból zasługuje na uwagę, gdy płacze brylantowymi łzami i poci się rubinowym potem. Łajdak może stanąć przy bohaterze, gdy zdobędzie się na gest artystyczny; piękny występek jest nieskończenie wyższym od cnoty banalnej. Słowem, poeta jest to bombonierka, napełniona nie ideami i zasadami, ale gestami i nastrojami, a przyczepiona do bańki mydlanej, która nazywa się – sztuką dla sztuki. Wieszcz nowej marki nie potrzebuje obserwować ani zastanawiać się, coś umieć albo ulegać prawidłom; on tylko zbiera najsubtelniejsze pyłki życiowe i przetrawia je, ażeby... wyłonić coś skończenie artystycznego. Komu nie smakują owe wyłonienia, ten jest gburem i „mydlarzem”, a kto ich nie rozumie... Sztuka nie potrzebuje być rozumianą. Najbardziej ludzkim, ziemskim, realnym i zrozumiałym z naszych poetów jest niewątpliwie – Mickiewicz; toteż piewcy dzisiejsi i ich przyjaciele nie zachwycają się nim nadmiernie. Podobno (nie wiem, czy prawda!) już zaliczono go do „mydlarzów”, a nie został jeszcze zapomniany tylko dzięki temu, że jednak – odrywał się niekiedy od płaskiej rzeczywistości i stworzył parę aforyzmów w rodzaju: „Dalej z posad, bryło świata!...” „Mierz siłę na zamiary”... „Do niebios sięgaj po laury.” Przypominam sobie z młodych lat, że powyższe aforyzmy, a jeszcze więcej przestroga, aby „nie ufać oku mędrców i szkiełku”, dużo mi krwi napsuły. Już wówczas wiedziałem, że na przykład Goethe coś wypowiedział o harmonii barw i powstawaniu kwiatów, więc było mi przykro, że największy poeta polski, tak pełen prawdy i ładu, taki mądry obserwator, jednakże – drwił z mędrców i ich szkiełek, a o siłach i zamiarach wypowiedział aforyzm fałszywy, którym jako hasłem częstokroć posługiwali się płytcy i szkodliwi warchołowie. Otóż nie bez pewnej ulgi zaznaczam, że te drobne dysonanse w twórczości Mickiewiczowskiej całkiem niespodzianie rozproszyła mi książka profesora Józefa Kallenbacha pod tytułem Nieznane pisma Adama Mickiewicza (1817–1823) z archiwum Filomatów189. Ze wstydem wyznaję, że długi czas nie miałem odwagi zabrać się do niej: nie jestem bowiem krytykiem, młodzieńcze utwory nawet wielkich ludzi nie zawsze bywają ciekawe, a nareszcie... ktoś powiedział mi czy napisał: – Miał też co wydawać Kallenbach!... listy Mickiewicza, w których młody a niezamożny kandydat na wieszcza pisał – o swoich butach!... Istotnie, w jednym z listów tego dobrze zasłużonego mieszkańca podziemi wawelskich znajduje się charakterystyczny ustęp: „Należne tobie ruble dawno gotowe. Jeśli masz zaraz odsyłać, będziesz je miał prędko; jeśli niekoniecznie potrzebne, obrócę część na sprawienie spodeń letnich, butów etc... Oprócz tych dwudziestu jednego rubli i czterech Jeżowskiego mam tylko ośm w przyszłym miesiącu, za to: spodnie – przyszwy – kapelusz – droga.”190 Tak za życia wyglądał dostatek człowieka, któremu po śmierci naród wznosi posągi, a na trumnę rzuca płaszcz królewski!... 189 Nieznane pisma Adama Mickiewicza (1817–1823) z archiwum Filomatów. Wydał Józef Kallenbach, Kraków 1910. 190 Jest to fragment listu do J. Czeczota i T. Zana pisany z Kowna w maju 1820 r., tamże, s. 275. 163 Książka prof. Kallenbacha, a przede wszystkim trzy pierwsze jej części191 „ukazują – jak słusznie mówi autor – młodość Mickiewicza w nowym i jasnym świetle”192. – To nie był marzyciel, odwracający się ze wstrętem od rzeczywistości; to nie był nadartysta, dla którego świat nie istnieje poza ładnym rymem, nową metaforą albo antytezą. Ten dziewiętnasto-, potem dwudziesto-i dwudziestojednoletni młodzieniec przede wszystkim był obywatelempatriotą, który jasno widział, a gorąco, głęboko odczuwał nieszczęścia i winy narodu, starał się je poprawić, zastąpić cnotami, do których przebudzenia i pielęgnowania obmyślił cały systemat działań, ujętych w formę Towarzystwa Filomatów, co znaczy: przyjaciół nauki. Tak jest, ten sam młody poeta, który, rozdrażniony pedanterią uczonych, zadrwił z oka i szkiełka mędrców, ten sam przez szereg lat zachęcał swoich kolegów i cały naród do nauki, sam brał udział w rozprawach naukowych, sam opracowywał kwestie z dziedziny językoznawstwa, historii, filozofii, nawet matematyki! Co skłaniało Mickiewicza do tak gorliwej, tak namiętnej propagandy zasad Filomatów?... „Niewielka, choć ważna potrzeba” – objaśnia on swoich młodych kolegów. „... w dzieciństwie – mówi – człowiek troskliwie jest prowadzonym i uspasabianym według pewnych systematycznych prawideł [...], w wieku dojrzałym musi ulegać zwyczajom towarzystwa, w którym zostaje, i prawom stanu, który dla siebie obrał [...] Tylko wiek młody, wiek, w którym rozwijają się wszystkie władze i najwyższego stopnia mocy dochodzą namiętności, wiek ten najwięcej i baczenia wymagający, zaniedbany i samemu sobie zupełnie jest zostawiony... A stąd wynika potrzeba nowego, wyższej młodzieńczej edukacji urządzenia.”193 Bardzo ładnie – powie czytelnik – to jakiś rozsądny chłopak. Odwróćmy jednak parę kart i posłuchajmy przemówienia, tym razem nie do młodzików, lecz do starszego kolegi, Jana Czeczota. Tu już Mickiewicz nie mówi, on krzyczy: „Okoliczności nieszczęśliwe, w których zostaje kraj nasz, działały i działają okropnie na upodlenie rodaków. Umysł, odnoszący się dawniej do wielkich rzeczy, dziś, zepchnięty i ograniczony własnym interesem, czołga się przed zyskiem i własnej tylko słucha miłości [...] Te podłe istoty tak dobrze znają swoją wartość, iż między wielką rzeczą a między sobą śmieszny upatrują kontrast, i stąd to powiedział Homer, iż bogowie każdemu niewolnikowi połowę duszy odbierają. Pierwszym więc twoim będzie usiłowaniem, ażebyś wydźwignął się z tej przepaści lekceważenia wszystkiego i drugim do wydźwignięcia się pomógł. Wmówić w człowieka, iż jest zdolnym, nie mówię, do wykonania wielkich rzeczy, ale przynajmniej do myślenia o nich, jest już wielką rzeczą.”194 Ten wyjątek z mowy do Czeczota wskazuje, że Mickiewiczowi chodziło już nie o jakąś zachętę młodzieży do nauki i czuwania nad sobą, ale o zamiar kolosalny: o odrodzenie narodu „narażonego na podłość”. Ostatnich zaś kilka wierszy tłumaczą, wyjaśniają w sposób najzaszczytniejszy dla Mickiewicza choćby ten oto frazes: „Mierz siłę na zamiary, nie zamiar podług sił.” On nie lekceważył praw przyrody, wedle których zamiar musi zależeć od sił, nie zaś na odwrót, ale pragnął „wmówić w młodych towarzyszów swoich, że – są zdolnymi do wielkich rzeczy”. Znamy pobudki; jakież były cele Filomatów? „Celem naszym jest: uczyć się – mówi w pierwszym projekcie Mickiewicz. – Celem Towarzystwa jest udzielanie sobie wzajemne rad i przestróg.”195 Lecz już we dwa lata później 191 Część pierwsza pracy Kallenbacha ma tytuł: O organizacji Filomatów (s. 1–71), druga – Wiadomości o Wydziale I Towarzystwa Filomatów (s. 72–85), trzecia – Mowy Adama Mickiewicza, naczelnika Wydziału I (s. 86–103), czwarta – Krytyki i sprawozdania (s. 104–414). 192 Zob. tamże, Słowo wstępne, s. VIII. 193 Fragment Mowy na przyjęcie Giecołda i Budrewicza, tamże, s. 101–102. 194 Fragment Mowy do Jana Czeczota, przy wprowadzeniu go jako członka czynnego, tamże, s. 96. 195 Cytat z rozprawki O organizacji filomatów, tamże, s. 3. 164 nieskończenie obszerniejszy rozwija program: Celem „Towarzystwa jest – rozszerzyć, jak tylko można, gruntowne oświecenie w narodzie polskim, poprawić instrukcje, ugruntować niezachwianie narodowość; rozszerzać zasady liberalne; obudzać ducha działania publicznego, zajmowania się rzeczami ogół narodu obchodzącymi; na koniec formować, podnosić i ustalać opinią publiczną.”196 Jakież to „rzeczy ogół obchodzące” miały zajmować Filomatów? „Do klubu (związki istniejące obok głównego Towarzystwa) mogą wchodzić: rzemieślnicy, obywatele, kupcy i wszelkiego rodzaju ludzie, którzy z dobrego charakteru są znani.”197 A w innym miejscu: „I tak może się założyć klub z obywateli w celu założenia fabryki pożytecznej: papierni, drukarni lub tym podobne... zawsze kraj będzie miał pożytek z zaprowadzenia pożytecznej fabryki.”198 To już nie wierszyki o wiośnie, ptaszkach albo o cudnych oczętach; to plan „pracy organicznej”, który dopiero w dziewięćdziesiąt lat później cały kraj zrozumiał, no i – prawdę mówiąc – dopiero dziś jako tako wykonywać go może. Dwudziestoletni poeta był naprawdę wieszczem! Pomijam opis organizacji Filomatów, dowodzący, że ów młody człowiek był też urodzonym organizatorem, że rozumiał: co to jest podział pracy, że umiał przewidywać i rozważać swoje plany z mnóstwa najrozmaitszych stanowisk, że odgadywał prawo rozwoju i potrafił wyczekiwać na skutki odleglejsze. „Każde Towarzystwo – mówi w jednym miejscu – jest machiną, której części tym lepiej działają, im są bezpieczniej od wpływu szkodliwego atmosfery i pyłu ukryte.” Albo: „Im bardziej Towarzystwo złożone, im sztuczniej w częściach swoich skombinowane będzie, tym działanie jego pewniejszymi i skuteczniejszymi stać się muszą.”199 „Cała nasza usilność w tym się zawrzeć powinna, iżbyśmy ten skład tak urządzili, ażeby dalsze jego doskonalenie się na rozwijaniu się tylko, a nie odmienianiu się ustawicznym zawisło.”200 Jeżeli przypomnimy sobie dzisiejsze „programy”, tak z biegiem czasu niepodobne do samych siebie, jak dzień do nocy, musimy podziwiać organizatorski geniusz poety. W działaniach Towarzystwa zalecał Mickiewicz ścisłe pilnowanie się ustanowionych praw i przestrzeganie nawet formułek. „Formalność jest matką porządku, który zrazu nieco trudny, a nawet odrażający, staje się potem nałogiem czynienia dobrze i wszystkim ustanowieniom nadaje moc i trwałość.”201 Albo proszę przeczytać definicję czynu: „Trzeba przezorności i rozwagi, trzeba działać w pewny a zawsze jednostajny sposób, podług pewnych a zawsze jednostajnych prawideł, na pewnych a zawsze jednostajnych zasadach.”202 To już nie ,,poeta”; to administrator, nieledwie mąż stanu!... Towarzystwo Filomatów uznane zostało przez Nowosilcowa i jego współdziałaczy za niebezpieczny spisek. Rzućmy okiem na tych spiskowców, zobaczymy: jacy oni byli i co im zalecano. Byli czy mieli być: zdolni, gorliwi, posłuszni, ufni, otwarci, porządni w działaniu, przyjacielscy i równi między sobą, czyści w obyczajach, szlachetnego serca i uczciwych charakterów. Zalecano im, ażeby starannie oceniali nie tylko utwory poetyckie, lecz i charaktery ludzi – „wszakże w sposób szczery i łagodny, albowiem sądy nasze o charakterach bywają często niedokładne”203. Nade wszystko zaś rekomendowano im – dyskrecję, 196 Cytat O Towarzystwie Filomatów i jego stosunku do stowarzyszeń, założyć się mających, tamże, s. 50. 197 Cytat z rozprawy O częściach składowych Towarzystwa Filomatów w stosunku do całości, tamże, s. 55. 198 Cytat z rozprawy O potrzebie związku wstępnego, tamże, s. 43. 199 Fragment Instrukcji dla Tomasza Zana, tamże, s. 15. 200 Cytat z rozprawy O członkach czynnych i korespondentach, tamże, s. 35. 201 Wiadomość o Wydziale pierwszym Towarzystwa Filomatów, tamże, s. 77. 202 Z Mowy do Jana Czeczota, tamże, s. 95. 203 Zdanie z rozprawy O stopniach wyższych Towarzystwa. O raportach, tamże, s. 47. 165 umiejętność zachowania tajemnicy, co dowodzi, że Mickiewicz znał naszą chorobę lekkomyślnego gadulstwa i pragnął z niej wyleczyć. Takie Towarzystwo zabił Nowosilcow, taką młodzież wywoził kibitkami na wygnanie. Człowiek ten, niezbyt piękny, niezbyt mądry, a już najmniej moralny, wybudował sobie niewielki wprawdzie, ale trwały pomniczek, którego zasadnicze rysy coraz dokładniej, coraz głębiej uwydatnia niestrudzony rzeźbiarz – czas. Tym sposobem Mickiewicz, nim zajaśniał jako genialny poeta, już odbył praktykę jako myśliciel, jako działacz społeczny, jako organizator, jako obywatel. Życie jego było inne aniżeli wieszczów, uprawiających sztukę dla sztuki, a i zasady estetyczne były odmienne. „Sztuka zależy na uważaniu ze strony najpiękniejszej i na biegłym ich malowaniu (rzeczy powszechnie znanych). Chcąc czytelnika poruszyć, trzeba myśli nowych, zwrotów niepospolitych. [...] Powinnością poety jest rzecz zmysłowie malować. Język powinien być, o ile możności, zmysłowym...”204 „Ludzie z geniuszem utworzyli wzory [sztuki], a chociaż nie ściśnieni żadnymi prawidłami, nie działali jednak przypadkowo i podług upodobania. Ideał, który sobie utworzyli, służył im za skalę, podług której doskonałość dzieł swoich oceniali [...] Krytyk z dzieła musi wyczytać duszę autora, poznać, ile można, ideał, podług którego dzieło było utworzone.”205 (W nawiasie wspomnę, że na przykład ideałem w Konradzie Wallenrodzie była ta prawda etyczna, a poniekąd i historyczna, że – krwawa krzywda musi wywołać krwawą zemstę, ale i mściciel – musi zginąć.)206 Dziś „ideały” nie są modne i nazywają się tendencją, co stanowi najcięższą obrazę dla poezji! Oto jest Mickiewicz i nie wiadomo, kiedy był większym: czy, gdy w polskim języku wypowiadał uczucia i malował obrazy nieśmiertelne, czy gdy w ojczyźnie rozsypywał najpiękniejsze, najszlachetniejsze ziarna wszechludzkiej cywilizacji. Gniewają się na nas jedni, że odpychamy kulturę germańską, drudzy, że opieramy się rosyjskiej. My tymczasem radzi byśmy brać i przyswajać to, co we wszystkich cywilizacjach jest najlepszym nie tylko w aryjskich, ale nawet w semickich i chińskiej. 204 Cytat z rozprawy krytycznej Uwagi nad „Dumaniem u rozwalin Zamku Giedymina” (autor W. Pietraszkiewicz), tamże, s. 107–109. 205 Cytat z: Uwagi nad „Dumą” (wiersz J. Czeczota Duma nad mogiłami Francuzów), tamże, s. 115–116. 206 Nawiasowa uwaga o idei moralnej i historycznej Konrada Wallenroda wywołana jest pewnie chęcią podkreślenia zmiany stanowiska Prusa w stosunku do poematu Mickiewicza, W r. 1899 w Kronice z dnia 6 I (zob. Kroniki, t. XVI s. 12–13) Prus pisał: Konrad Wallenrod jest „piękny, potężny, wzruszający, ale... nie posiada żadnej wartości programowej [...] idea walenrodyzmu jest z gruntu fałszywa i niewykonalna [...]. Z tych powodów, powtarzam, Konrad Wallenrod nie jest żadną powieścią społeczną, a tym mniej programową, ale – przepiękną fantazją, w której dwie namiętności: miłość i nienawiść, dosięgają najwyższego rozwoju.” 166 CZEGO NAS... NIE NAUCZYŁY DZIEJE NAPOLEONA Wśród postaci historycznych kto wie, czy nie najpotężniejszą jest Napoleon I. Przez dziewiętnaście lat jak bożek Wulkan wstrząsnął Europą; potem przygasł na lat piętnaście, lecz w roku 1840 ukazał się, już jako wielkie wspomnienie, ponad kościołem Inwalidów w Paryżu. Unosił się nad Francją do roku 1870, ażeby, znowu zgasnąć na lat kilkadziesiąt i znowu ocknąć się w naszych czasach, wywołując mnóstwo książek, broszur, dokumentów, pamiętników, krytyk i uwielbień. Czemu to przypisać? Bo przecież nic dzisiaj nie zostało z dzieł Napoleona. Jego cesarstwo runęło bodaj że nieodwołalnie; tryumfująca pod jego berłem Francja osłabła i zmalała, a jej wrogowie wzmocnili się i urośli „jako cedry”. O państewkach i dynastiach, które powołał do życia, nie tylko nikt dziś nie mówi, ale nawet nikt nie pamięta, że się o nich zapomniało! Jest jedna odpowiedź: człowiek, tak potężnie przeciwstawiający się śmierci, musiał posiadać wartość większą aniżeli nawet jego wielkie dzieła, które współczesnym wydawały się nieśmiertelnymi. I tak jest w rzeczy samej. Napoleon dziś przestał być tryumfatorem, władcą, architektem państw, ale pozostał mistrzem i nauczycielem ludzi i ludów. Ta zaś jego zasługa bodaj że przetrwa wszystkie inne i tym wyżej wzrośnie, im lepiej zostanie zrozumianą. Rzecz szczególna: my, Polacy, wśród których kult Napoleona był tak głęboko zakorzeniony, prawie wcale nie znamy jego duszy, po prostu nie mamy o niej pojęcia. Z dziejów Napoleona zapamiętaliśmy szarą kapotę, stosowany kapelusz i ręce założone na piersiach albo na plecach; wiedzieliśmy też, że zwycięskimi pochodami jak piorun przelatywał po Europie, że wygrał ogromną liczbę bitew nieraz przeciwko przeważającym siłom, a nade wszystko, że z ubogiego oficerka artylerii został cesarzem Francuzów i dyktatorem władców. – Przynieś no mi moją tabakierkę, królu Saski! – oto co nas uderzało w życiu Napoleona, nie mówiąc już o Samosierze i pani Walewskiej... Ale dlaczego on został cesarzem, dlaczego rozkazywał królom, dlaczego odniósł tyle niesłychanych zwycięstw? Owszem, my i na te pytania mieliśmy odpowiedzi i te tajemnice wyjaśnialiśmy sobie w sposób nadzwyczaj prosty, a jak dla nas, to nawet i bardzo jasny. Napoleon wszystkich zwyciężał i musiał zwyciężać, ponieważ: 1° miał „geniusz”, 2° miał „orli wzrok” w bitwach, 3° miewał ,,natchnienia”, i nareszcie 4° posiadał „szczęśliwą gwiazdę”. Prawda, jak to odsłania wszystkie sekrety powodzeń napoleońskich? A ponieważ co trzeci Polak ma „geniusz” i ponieważ nigdy nie uczyliśmy się zbyt wiele, co podobno usposabia do „natchnień”, więc cieszyliśmy się ogromną liczbą ukrytych Napoleonów, którzy niekiedy stawiali przed sobą najzuchwalsze zagadnienia i starali się je rozwiązywać rozumie się w drodze „natchnień”. Dzięki czemu u nas to, a nie gdzie indziej, urodził się wspaniały aforyzm, streszczający sztukę wojenną: „Kijami zdobędziemy karabiny, a karabinami armaty.” Byle tylko mieć „geniusz” i „natchnienie”, trochę „orlego rzutu oka” i odrobinę „szczęśliwej gwiazdy”. Jakoż trzy pierwsze warunki były, przynajmniej w naszym mniemaniu; zawiodła „gwiazda”, i to niejednokrotnie. Niestety, dokładniejsza znajomość dziejów napoleońskich tak rujnuje te mistyczne poglądy, że dziś niepodobna z nich nawet gruzu odszukać. „Gwiazdy szczęśliwej” zupełnie nie było; żadna bowiem nie urodziła się na niebie w dniu przyjścia na świat Napoleona i żadna nie znikła, gdy go przykuto do skał Świętej Heleny. „Orlego wzroku” też nie posiadał 167 Napoleon, gdyż właściwie był takim krótkowidzem, że nawet na posiedzeniach rozmaitych władz państwowych musiał posługiwać się lornetką. Co się zaś tyczy „natchnienia” i „geniuszu”, spróbujemy, o ile można, nieco dokładniej wyjaśnić oba te wyrazy; wówczas bowiem dopiero historia Napoleona, nawet dla ludzi zwykłych, stanie się szkołą życia, akademią wszelkiej działalności. Powiedziałem: dla ludzi „zwykłych” w przeciwieństwie do Napoleona, który naprawdę był człowiekiem bardzo niezwykłym, może najniezwyklejszym spomiędzy tych, jakich wydała ludzkość. Posługując się językiem modnym, można by o nim powiedzieć, że mózg jego liczył bez porównania więcej komórek aniżeli u jednostki przeciętnej, że komórki te były bez porównania wrażliwsze i działały energiczniej aniżeli u reszty ludzi. W języku dawnym zaś przedstawić trzeba Napoleona jako osobistość, która posiadała najbogatszą, najsilniejszą i najsprawniej działającą Myśl i Wolę. Już pod względem fizycznym różnił się Napoleon od innych ludzi: 1° pulsem, który podobno u niego nie przekraczał pięćdziesięciu uderzeń na minutę, 2° niezmiernie silnym zdrowiem i wytrwałością na trudy, 3° krótkim snem, sypiał bowiem sześć godzin na dobę, niekiedy krócej, a nagle zbudzony umiał być rześkim od razu, 4°, co jest najważniejsze, odznaczał się Napoleon niesłychaną, wprost niepojętą zdolnością do pracy umysłowej. Pracował przez osiemnaście godzin w ciągu doby w najrozmaitszych, ale to najrozmaitszych kierunkach, zawsze z jednakową jasnością i jednakowym natężeniem, i bodaj czy właśnie wielka zdolność do pracy porządnej, celowej, a skutecznej nie stanowi zasadniczej cechy każdego geniuszu. Wielu spomiędzy nas grywa w szachy, na ogół, naturalnie, źle; znamy jednak ludzi, którzy grywają dobrze i ci budzą w nas podziw. Następnie słyszeliśmy o szachistach, którzy grali niezwykle dobrze, wygrywali na przykład dziewięćdziesiąt osiem partii na sto, a nareszcie słyszeliśmy o takich, którzy grali z powodzeniem po kilka i kilkanaście partii jednocześnie na pamięć! Takich szachistów słusznie nazywamy genialnymi. Otóż Napoleon był takim graczem; takim, który mógł współcześnie grać wiele partii, i to na pamięć i – prawie wszystkie wygrywał, ale... nie w szachy. Od najgenialniejszego szachisty stał on nieskończenie wyżej, jego bowiem szachownicą były terytoria z polami, lasami, rzekami, górami, wsiami, miastami; jego figurami były pułki lub departamenty, jego wieżami, lauframi i królowymi były korpusy, stara gwardia, ministeria spraw wewnętrznych i zagranicznych, wyznań, finansów, sprawiedliwości, oświecenia, komunikacji, sztuk pięknych i w ogóle najwyższe władze państwowe. Obrazowo powiedział Wiktor Hugo, że w Napoleonie ludzkie zdolności były podniesione do sześcianu; dokładniej powiedzieć by można, że w dziwowisku tym współistniało kilkanaście ludzkich umysłów, doskonale zharmonizowanych ze sobą. Wielkość człowieka mierzy się jego celami, sposobami, jakich używa, i rezultatami jego pracy. Zobaczmy, jak te momenty działalności wyglądały u Napoleona, najmniej zajmując się rezultatami, gdyż te znane są powszechnie. Rodzaje działalności ludzkiej bywają rozmaite. Jeden szyje odzież, drugi buduje domy, trzeci przygotowuje pokarmy; tamten pracuje nad konstrukcją machin, inny leczy chorych, inny wychowuje dzieci, inny czuwa nad harmonią i bezpieczeństwem publicznym. Wszystkie te prace są użyteczne i czcigodne, lecz do najtrudniejszych należy praca nad ludźmi, ich charakterami, działalnością i współżyciem, szczególniej gdy chodzi nie o garstkę osób, na przykład należących do jakiejś spółki lub przedsiębiorstwa, lecz o miliony mieszkańców kraju tworzących naród. Otóż cele Napoleona należały do najwyższych, najrozleglejszych i najtrudniejszych, jakie podejmowała ludzkość. On bowiem postanowił na gruzach królestwa, zburzonego przez rewolucję, wybudować nowe państwo, w którym panowałby spokój, dobrobyt, oświata, harmonia, sprawiedliwość i rozwój. Nadto zaś musiał zwalczać nieprzyjaciół, atakujących ów gmach społeczny, i zapewnić mu bezpieczeństwo w przyszłości. A ponieważ nie ograniczał 168 się do gadania albo pisania o tych celach, lecz je urzeczywistniał: porządkował ludzi, dostarczał im środków, tworzył instytucje, dusił złe czynniki wewnątrz, podniecał siły dla narodu korzystne, odpychał nieprzyjaciół zewnętrznych, z całą też słusznością możemy nazwać Napoleona jednym z największych, jeżeli nie największym działaczem, jacy zajaśnieli kiedykolwiek na globie ziemskim. Istnieje bardzo upowszechnione mniemanie, jakoby Napoleon był przede wszystkim improwizatorem: improwizował bitwy, wskazówki, projekty, a nawet zaimprowizował nadzwyczajną swoją karierę bez żadnych prac przygotowawczych! Jest to błąd zasadniczy, w całej bowiem działalności Napoleona można odróżnić dwa momenty: przygotowywanie i wykonywanie. Zazwyczaj do przyszłych celów Napoleon sam przygotowywał: siebie, ludzi, społeczeństwo i wypadki. Za młodu jednak inni przygotowali jego samego, na przykład pod względem charakteru. Silną wolę i olbrzymie zdolności Napoleon niewątpliwie przyniósł ze sobą na świat; czy jednak zdumiewającej władzy nad sobą nie zawdzięczał i wychowaniu? Jego matka umiała kierować dziećmi, była to osoba mądra i stanowcza; w dalszym zaś ciągu urabiali go księża i szkoła wojskowa. W wojsku, jak wiadomo, szczepi się karność i porządek, a ośmieszone „wychowanie księżowskie” jeżeli prowadzi się w duchu naprawdę religijnym, uczy przede wszystkim – panowania nad sobą, którą to sztukę Napoleon posiadał w najwyższym stopniu. Umiał być cierpliwym, oczekując na chwilę pomyślną, wytrwałym w przeprowadzaniu zamiarów, nieugiętym w niepowodzeniu. A ponieważ bieg wypadków ciągle się zmienia, po okolicznościach złych następują pomyślne, więc w rezultacie Napoleon zawsze dobijał się tego, do czego dążył. Pomijając, że o ile się zdaje, brał lekcje od aktora Talmy, ażeby maskować prawdziwe stany swej duszy, a okazywać tylko te, które chciał uwidocznić, za co Pius VII nazwał go „komediantem”, muszę zwrócić uwagę na jego zdolność koncentrowania myśli. Napoleon mawiał o sobie, że ma w głowie do każdej kwestii jakby oddzielne szufladki, z których każdą otwiera w razie potrzeby, a zamyka wszystkie inne. Jest to olbrzymia i użyteczna zdolność, ułatwia bowiem szybkie myślenie. Życie nasze, ludzi przeciętnych, upływa w ten sposób, że gdy na przykład chcemy napisać list, wówczas dopiero szukamy na jednym stole papieru, na drugim pióra, w jednym pokoju kałamarza, w drugim krzesła, albo okularów i tym podobnych, dzięki czemu najprostsza sprawa, która powinna by skończyć się w ciągu minut, trwa całe kwadranse i jeszcze jest źle wykonana. Toż samo dzieje się z naszym myśleniem: zamiast iść w pewnym oznaczonym kierunku, skaczemy jak zając, przerzucamy się od idei do idei, tak że w końcu pierwotny cel zupełnie znika z oczu. Napoleon prawie nie znał tych bezładów. Wyćwiczony w sztuce porządnego myślenia posuwał się od pobudki do celu, od celu do planu, od planu do środków i sposobów, oglądał się wstecz, krytykował. Każdy z jego procesów myślowych jest doskonale znany w logice czy w kompozycji; na nieszczęście, wszyscy znamy metody, ale on jeden posługiwał się nimi w praktyce i zamiast krążyć około kwestii szedł do niej najkrótszą drogą. Tym się tłumaczy nadzwyczajny dar „szybkiego myślenia” u Napoleona, który on sam uważał za podstawę swojej wyższości. „Zwyciężam wszystkich – mówił – ponieważ myślę daleko szybciej aniżeli oni.” Przygotowywanie się do pewnych zagadnień stanowi zasadniczą cechę umysłowości i działalności napoleońskiej. Do polityki przygotowywał się w latach młodzieńczych na Korsyce, podczas tamtejszych fermentów politycznych, w których brał udział bardzo czynny. Przed wyprawą egipską wiele czytał o Egipcie i Indiach; zanim wziął się do godzenia walczących między sobą Szwajcarów, poznał dokładnie historię i urządzenia każdego szwajcarskiego kantonu. Wreszcie, zanim odbył swoją najsławniejszą kampanię włoską, 169 przygotowywał się do niej w sposób jak najbardziej szczegółowy przez dwa lata. Zarówno zaś w sprawach wojennych, jak w działalności pokojowej, kierował się zasadami: p o z n a ć, z a p a m i ę t a ć, p r z e w i d z i e ć jak najdokładniej, a dopiero potem w y k o n y w a ć, znowu w sposób jak najdokładniejszy. Nasi strategicy z Bożej łaski wyobrażali sobie, że Napoleon umiał pokonywać nieprzyjaciół na polu bitwy drobnymi i lichymi siłami, skąd wyciągnięto aforyzm: „Kijem zdobędziemy karabiny” i tak dalej. Jest to niedorzeczność. W wojnie trzeba odróżnić dwa elementy: liczną, doskonale wyćwiczoną, dzielną, wybornie uzbrojoną armię – i rozmaite okoliczności, które można by nazwać dynamiką wojny. Armia jest to ogromna machina, składająca się z wielu części i wykonywająca pewne ruchy. Otóż, jeżeli która z tych części zostanie uszkodzona albo jeżeli jakiś ruch będzie zatamowany czy zepsuty, cała machina rozlatuje się w kawałki, armia przegrywa bitwę. W jakiż tedy sposób Napoleon wygrywał bitwy? Przede wszystkim nie pozwalał nieprzyjacielowi skoncentrować i uporządkować jego sił: pędził szybko naprzód i napadał na oddzielne, nie połączone oddziały nieprzyjacielskie, a robił to nagle, kiedy się nie spodziewano. Jego zaś typowe bitwy odbywały się w sposób mniej więcej następujący. Najprzód fałszywymi atakami zmuszał nieprzyjaciela do rozwinięcia sił w pewnym punkcie; po wtóre, za pośrednictwem oddzielnego korpusu uderzał w jakiś inny punkt, na skrzydło lub tyły nieprzyjacielskie, czym wywoływał zamieszanie; po trzecie, gdy zamieszka stała się widoczną, rzucał, zwykle na front, potężne rezerwy, które wszystko rozbijały i miażdżyły. Bitwa napoleońska był to dramat pełen strasznych niespodzianek; druzgotała ona nie tylko materialne, lecz i moralne siły przeciwnika. Innymi słowy: Napoleon do jakiegoś jednego celu dążył kilkoma drogami, za pomocą kilku sposobów, co bardzo zwiększało prawdopodobieństwo powodzenia. Nie mniejszy podziw budziły jego prace pokojowe, udział w kwestiach społecznych i politycznych, wskazówki, jakie dawał nawet ludziom fachowym. Jego pogląd na każdą sprawę był jasny, szczegółowy, dokładny. Czy i to działo się za sprawą „natchnienia”? Bynajmniej. Napoleon dużo czytał, dużo słuchał, w każdej kwestii umiał odróżnić punkty główne od drugo- i trzeciorzędnych. Dlaczego? Oto dlatego, że umysłowość Napoleona koncentrowała się w kilku wielkich ideałach i była oparta na kilku bardzo ogólnych, lecz zazwyczaj mało cenionych spostrzeżeniach. Ideałem panującym była dla niego Francja: jej potęga, spokój, zdrowie, bogactwo, zdolność do użytecznej pracy. Jego zaś najogólniejszym spostrzeżeniem było to, że każdy zamiar wymaga pracy, każda praca – sił, które na każdym kroku ścierać się muszą z siłami przeciwnymi, i że w końcu – wszystko, co się dzieje na tym świecie, a więc zarówno bitwy, jak i pokojowe zjawiska społeczne, dzieje się w warunkach: ilości, miejsca, czasu, wielkości. A ponieważ ogół ludzi, nawet ukształconych, nie dba o najwyższe ideały ani zastanawia się nad najogólniejszymi prawami natury, więc nie dziw, że każde odezwanie się Napoleona olśniewało słuchaczów jasnością, głębokością i praktycznością. Był punktualny do pedanterii. Pilnie studiował topografię miejscowości mających być teatrem przyszłych wypraw, sam obrachowywał ruchy wojsk, znał dokładnie stan liczebny każdego pułku, dbał nie tylko o broń i wymusztrowanie, ale o zdrowie, żywność, odzież, obuwie żołnierzy. Wreszcie był skrupulatny w rachunkach, oszczędny w wydawaniu pieniędzy nie tylko własnych, ale i państwowych; co stanowi zaletę nie każdego, jak wiadomo, męża stanu, nie mówiąc o intendentach. Słowem – lotna myśl, żelazna wola, doskonała organizacja idei i czynów i praca, praca, praca, przechodząca zwyczajne siły, oto zasadnicze cechy geniuszu i powodzeń napoleońskich. Nie było tam fantazyjnych „natchnień”, lecz przygotowanie i przewidywanie; nie było „orlich rzutów oka”, tylko dokładne badania; nie było „gwiazdy szczęśliwej”, tylko 170 umiejętność odróżniania szczegółów pierwszorzędnych od mniej ważnych i sztuka myślenia po liniach najprędzej wiodących do celu. I praca, praca, zawsze praca, zdumiewająca ogromem, rozmaitością i dokładnością! W końcu, jestem głęboko przekonany (choć nie mam na to dowodów), że Napoleon musiał posiadać jakieś bardzo praktyczne sposoby zapamiętywania i schematy myślenia, które jednak troskliwie ukrywał. Dobrze – powie czytelnik – lecz jaki ma cel praktyczny ta niby praktyczna rozprawa czy kazanie? Przecież nikt z nas, jak tu jesteśmy, nie będzie miał ani pięćdziesięciu uderzeń pulsu na minutę, ani kilkunastu umysłów w jednej głowie; nikt nie będzie odnosił zwycięstw napoleońskich i nikt nie zdobędzie napoleońskiego stanowiska. Więc na co się zda cała powyższa gadanina? Wszystko to prawda. Niech jednak każdy z nas zapyta własnego serca, własnej godności, czy nie pragnąłby posiadać większej, niż to dziś ma miejsce, wartości umysłowej, moralnej, materialnej? I czy nie życzyłby tych samych awansów całemu narodowi? Czy nie wolałby być mędrszym, energiczniejszym, więcej szanowanym, bardziej zabezpieczonym, bardziej swobodnym, aniżeli jest, i czy nie poświęciłby kawałka życia za to, ażeby nasz naród dźwigał się z nędznego, upokarzającego stanowiska, jakie zajmuje pomiędzy ludami? Jeżeli zaś takimi są jego pragnienia, więc musi sobie postawić w życiu jakiś ideał, ideał człowieka typu napoleońskiego, dziś już bardzo często napotykany w Europie, Ameryce, nawet w Azji. Tymczasem spojrzyjmy, jakież to typy zdarzają się pośród nas? Pracowite i bezmyślne woły, niezaradne barany, nieużyteczne, a ciągle głodne szczury, podstępne lisy i wilki krwiożercze, namiętne wreszcie koguty, których najwyższe ideały, notabene głośno wypowiadane, mieszczą się pod... parasolką. Czy z podobnymi typami możemy coś znaczyć, do czegoś dojść, wypracować sobie ludzki szacunek? A na domiar wstydu czy zgrozy jednym z naszych dzisiejszych haseł jest: bojkot, strajk, czyli – próżniactwo, podniesione do wyżyn społecznego programu. Wobec tego rodzaju zjawisk moglibyśmy zaprawdę lękać się powszechnej zagłady narodu, gdyby nie istniał wielki a tak często negowany pewnik, że człowiek, gdy szczerze tego pragnie, może urobić swój charakter, może powiększyć wrodzone zalety, a ograniczyć wady, nawet nie uciekając się do bohaterstwa, tylko przy pomocy dobrej woli, uwagi i niewielkiego nakładu pracy. Powtarzam: każdy zdrowy umysłowo człowiek, młody czy stary, może w niedługim czasie z istoty apatycznej i nic nie znaczącej przerobić się na typ napoleoński, czyli taki, który umie myśleć świadomie, panować nad sobą i pracować samodzielnie dla własnego szczęścia i na pożytek ogólny. Nie zrobi się geniuszem, ale godnym szacunku obywatelem. Napoleon wpływał na losy swego społeczeństwa. A czyliż my nie możemy robić tego samego, wspierając i biorąc udział w rozmaitych stowarzyszeniach i urządzeniach oświatowych, ekonomicznych, higienicznych, filantropijnych, naukowych? Napoleon dbał o swych żołnierzy, pomocników i przyjaciół; a czyliż dokoła nas nie żyje i nie pracuje nasza służba, rzemieślnicy, wyrobnicy, kramarze? Czy nie ma biednych a zdolnych dzieci?... Czyliż wreszcie nie mamy przyjaciół, którzy mogą potrzebować naszej pomocy i nam udzielić jej w razie potrzeby? Napoleon toczył zwycięskie wojny; alboż całe życie ludzkie nie jest walką, w której trzeba zwyciężać lub zginąć, jeżeli nie zginąć moralnie? Czyliż świat otaczający nas nie staje się czasami armią nieprzyjacielską, której musimy przeciwstawić wielki opór i nawet bohaterską odwagę? W tej armii, kierowanej przez tak zwane „złe losy”, troski codzienne, potrzeby, zawody są niby piechota; nagłe wypadki, jak: choroba, kalectwo, utrata majątku czyliż nie przypominają ataków kawalerii? A nareszcie klęski ogólne: pożary, głody, epidemie, bezrobocia czy nie bombardują nas niby artyleria? 171 Lecz wobec tej armii potężnej my sami bynajmniej nie jesteśmy rozbrojeni; posiadamy bowiem Myśl – niby piechotę; Uczucie – niby kawalerię; Wolę – niby artylerię, jeżeli już chodzi o porównania ze sfery napoleońskiej. Gdy dokładnie obserwujemy i badamy rzeczy interesujące nas, gdy zdobywamy nową gałązkę wiedzy, gdy przewidujemy, robimy plany, krytykujemy otoczenie i samych siebie dla odparcia kłopotów i klęsk życiowych, wówczas posługujemy się naszą Myślą – piechotą. Gdy uczymy się panowania nad sobą, punktualności, odwagi, wytrwałości, gdy przerabiamy złe lub niepotrzebne nałogi i instynkty, wówczas działa nasza artyleria – Wola. A nareszcie, gdy podniecamy w sobie godność osobistą, chęć powodzenia, wiarę we własne siły, optymizm, miłość dla osób drogich, ażeby zdobyć się na jakiś większy wysiłek, wówczas występuje nasza kawaleria – Uczucie. Wszystko to jednak należy robić nie w celu bawienia się, marzenia, gadania lub strajkowania, lecz ażeby na każdym miejscu, o każdym czasie, w najrozmaitszych kierunkach – pracować, pracować i pracować z pożytkiem. Prawda, że nie staniemy się Napoleonami, niemniej będziemy ludźmi napoleońskiego typu, którzy myśląc – działają, działając – myślą i do pewnego stopnia kierują wypadkami zamiast ulegać im jak niewolnicy. 172 CHOCHOŁ NOWEJ GUBERNI Wyspiański, tworząc zakończenie Wesela, stał się nieomal prorokiem. Pokazał on, że w pewnych wypadkach gromada ludzi, niby zdrowych na ciele i umyśle, może zachowywać się jak tłum psychopatów. Wprawdzie bohaterowie Wesela tylko tańcowali przez sen; równie dobrze jednak mogliby płakać, bić głowami o ścianę, nie pytając, w jakim celu to robią, jaki będzie z tego pożytek. Wyspiański był prorokiem, gdyż jak w Weselu pod wpływem marnej muzyki Chochoła ciżba gości wpadła w nastrój taneczny, tak u nas, dzisiaj, pod wpływem nudnych i skandalicznych obrad dumskich nad „chełmszczyzną” inteligentna publiczność zaczyna pogrążać się w nastroju rozpaczliwym. Że projekt „nowej guberni”207 w celu nowych ograniczeń językowych, religijnych, społecznych i ekonomicznych, skierowanych przeciw Polakom, musiał wywołać odruch, że nasi posłowie w dumie gorąco protestują, a publiczność niepokoi się, jest to rzecz całkiem zrozumiała. Ale złym, chorobliwym jest to, że odruch naszego patriotyzmu objawia się w formach łzawosentymentalnych i rozpaczliwie beznadziejnych, z czego publiczność polska musi za wszelką cenę przebudzić się czy wykurować. Naród przecie nie jest histeryczną babą, która wobec nieszczęścia dostaje nerwowego ataku; naród powinien być siłą męską, która gdy nie może obronić się, przynajmniej zaciska zęby i milczy. W żadnym zaś wypadku nie robi widowisk, które zarówno nieprzyjaciół, jak i obojętnych widzów wprowadzałyby w dobry humor. Klęska materialna czy moralna może spaść na każdy naród i prędzej lub później, na takiej czy owakiej drodze może być powetowana. Ale ataków histerii społecznej nie powetuje nic, bo one nie tylko marnują siły narodowe, nie tylko zaszczepiają nałogi niebezpieczne, ale – co najokropniejsza – świadczą jakby o rasowej niższości społeczeństwa. Anglika cechuje nie erudycja albo lotność umysłowa, ale raczej daleko sięgająca przezorność i wytrwała, niczym nie pokonana energia; gdy tymczasem rasy niższe na przykład Murzyni, odznaczają się nadmierną wrażliwością, brakiem przezorności tudzież brakiem energii, która ciągle odnawiałaby się i nieustannie dążyła do raz zamierzonego celu. Jakże w razie klęsk postępują ludzie rozumni i ludy wyższej rasy? Przede wszystkim – nie dają się porwać ślepemu uczuciu, gdyż uczucie stanowi tylko podnietę, nigdy zaś kierownika w działaniu. Po wtóre – oddawszy się pod władzę rozumu, i to nie teoretycznego, ale doświadczonego, ludy mądre nie popełniają czynów jałowych, bezużytecznych, a tym bardziej takich, które mogłyby spotęgować klęskę już istniejącą albo wywołać nową. Po trzecie – straty poniesione na jednym polu usiłują odzyskać na innych, jak na przykład Francja, która klęskę militarną i polityczną z roku 1870 powetowała na drodze zdobywania bogactw, wyższej oświaty i wynalazków. Dzięki czemu pomimo nie zwiększającej się ludności Francja jest dziś mocniejsza, aniżeli była w roku dla siebie nieszczęsnym. Spróbujmy więc naśladować owe dojrzałe narody, ale najpierw poznajmy naturę i 207 Sprawa oddzielenia Chełmszczyzny od Królestwa Polskiego i wcielenia jej do Cesarstwa ciągnęła się już od r. 1865 (zob. Szymon Askenazy, Gubernia chełmska, „Biblioteka Warszawska” 1909, t. I, z. 2, s. 213–230), konkretyzując się coraz wyraziściej po rewolucji 1905 r. W r. 1909 rząd przygotował ostateczny projekt o stworzeniu guberni chełmskiej i przyłączenia jej do generał-gubernatorstwa kijowskiego. Gubernia ta miała obejmować (z odciętych części Lubelszczyzny i Siedlecczyzny) 25 gmin całych, 22 częściowych, 11 miast i 29 osad, wchodzących do składu gmin; ludność wynosiła 932 000 osób, z czego katolików było 51,64 procent, a prawosławnych tylko 30,64 procent. O Chełmszczyźnie zob. także Kroniki, t. XVIII, XIX i XX. 173 rozmiary spadającego na nas ciosu. Otóż rosyjska partia nacjonalistyczna w dumie, dziś bardzo liczna i potężna, pragnie odciąć i może odetnie od Królestwa kawał terytorium, zamieszkanego – co najmniej – w połowie przez Polaków i katolików. A w jakim celu to robi? W celu – ,,ratowania tamtejszych Rosjan od polskiego ucisku”208 – mówią twórcy projektu. W celu zrusyfikowania i uprawosławnienia mieszkających tam Polaków – odpowiadają nasi posłowie i cała zresztą opinia publiczna, gruntując się choćby na zdaniu jednego z dostojników cerkwi, który publicznie oświadczył, że – posłannictwem Rosji jest: rusyfikować i uprawosławniać wszelkich „inorodców” i innowierców209. ,,Oddzielić kawał terytorium” – wielkie słowo!... W jakiż jednak sposób nastąpi owo „oddzielenie”? Czy wykroi się nową gubernię z powierzchni kuli ziemskiej i wysadzi ją w powietrze, gdzieś na połowę drogi do księżyca? Nie. Terytorium pozostanie na swoim miejscu; Chełm ani o jeden metr nie oddali się od Warszawy i nie zbliży do Moskwy. Oddzielenie dokona się tylko w sferze idealnej za pomocą rozmaitych wyjątkowych przepisów prawnych i administracyjnych. Zapewne będzie to bardzo a bardzo nieprzyjemne, szczególniej dla tych, którzy tam mieszkają i ulegną błogim skutkom ustaw wyjątkowych, ale... czy to dla nas rzecz tak już nadzwyczaj nowa?... Czy nie byliśmy „oddzielani”, „przyłączani”, nawracani i wynaradawiani po roku 1772–1793–1795–1815–1831 i 1863?... My już wiemy z praktyki, jak te rzeczy wyglądają, wiemy, że w podobnych warunkach życie jest bardzo ciężkie, ale wiemy i o tym, że pomimo wszystko – żyć trzeba. Powtarzam: mimo szalenie ciężkich stosunków politycznych, mimo rozmaitych prób wynarodowienia nas i wydziedziczenia naprzód ze strony Prus i Austrii, później ze strony Prus i Rosji, jednakże – jakoś istniejemy. Marne to istnienie, ciasne, gorzkie, biedne, ciemne, ale – jest. Jest i będzie, choćbyśmy jeszcze parę wieków w podobny sposób mieli być traktowani. Czemu to przypisać? „Niepożytości polskiego ducha” czy „cudownej sile polskiego geniuszu”? Zupełnie innym przyczynom, tym samym, dzięki którym żyją narody równie ciężko, a może i ciężej doświadczane: Grecy, Irlandczycy, Serbowie, Bułgarowie, Czesi, Włosi. To nie jakaś specjalnie polska złośliwość robi nas tak dalece niestrawnymi, że aż potężne Niemcy wyrzucają setki milionów marek na kolonizację i uchwalają zadziwiającą w dwudziestym wieku ustawę o wywłaszczeniu210. To sprawia wola Boga czy prawo natury, na mocy którego – nie można ani stworzyć, ani wytępić jakiegoś typu żyjących organizmów. Chcecie usuwać narody z powierzchni ziemi?... Spróbujcie najpierwej usunąć myszy polne, szarańczę i muchy, nie mówiąc o żmijach, skorpionach, chrabąszczach, komarach. Spróbujcie pierwej wytępić: gruźlicę, tyfus, raka; obłąkania i samobójstwa; kradzieże, rozboje, handel kobietami i dzieciobójstwa... Powtarzam więc główny cel nacjonalistów, ażeby za pomocą tworzenia nowych guberni 208 Nacjonalistyczni posłowie z dumy odbyli wycieczkę do Chełmna, aby sprawę poznać na miejscu. Przywitał ich duchowny prawosławny Korzeniewski, który przemówienie zaczął od słów: „Przybyliście do nas, aby wybawić nas z polskiej niewoli.” (Sprawa polska w dumie, przemówienie posła Nakoniecznego, „Kurier Warszawski” 1911, nr 347.) 209 „[...] arcybiskup [prawosławny] warszawski Mikołaj [...] powiedział: „Zadaniem historycznym Rosji jest zrusyfikować wszystko, co nierosyjskie, i sprawosławić wszystko, co nieprawosławne.” (Z mowy posła Harusewicza, tamże.) 210 Komisja kolonizacyjna mająca na celu wykupywanie ziemi z rąk Polaków, mimo wielomilionowych sum przeznaczonych na ten cel, nie spełniła swego zadania. Książę Bülow, prezes ministrów pruskich, na posiedzeniu sejmu pruskiego 26 XI 1908 r. stwierdził, że Polacy „w ciągu ostatnich lat jedenastu wykupili z rąk niemieckich o 100 000 hektarów ziemi więcej niż Niemcy z rąk polskich”. Wobec tego wniósł ustawę o przymusowym wywłaszczaniu ziemi z rąk Polaków. 13 XII sejm uchwalił ustawę większością trzynastu głosów. Bliższe szczegóły tej sprawy zob. Kroniki, t. XIX, s. 220. 174 wynarodowić czy zniszczyć Polaków, cel ten nie uda się. I nie dlatego bynajmniej, ażebyśmy my, Polacy, odznaczali się jakąś niezwykłą dzielnością, ale że ten zamiar jest przeciwny prawom natury. – Nie wytępicie nas i nie przerobicie – możemy powiedzieć nacjonalistom rosyjskim – ponieważ wy macie za sobą tylko osobiste interesy jakiejś grupy osób, choćby posiadających place w Chełmie211, my zaś mamy za sobą wolę – Boską. Zaś wola Boska jest mocniejsza i trwalsza nie tylko od was, ale nawet... od postanowień świętej pamięci kongresu wiedeńskiego. Dziwny zamęt pojęć! Kongres wiedeński przypieczętował, uświęcił rozbiory Polski; od Królestwa Polskiego oderżnął Galicję i Poznańskie, zamiast wszystko razem oddać Aleksandrowi I. Czyli – kongres wiedeński był dla nas zasadniczą klęskę, źródłem innych nieszczęść. Lecz – pomimo to – odwołujemy się do jego postanowień jak niewolnik, który nie chce odrzucić kruszącego się łańcucha, owszem, rad by go odnowił wedle tej samej miary i kształtu!... A zapomnijmyż raz o kongresie wiedeńskim, o którym już nikt nie pamięta i – niech odpocznie w spokoju!212 Niemniej mądrze, niemniej praktycznie postąpimy, wyrzekłszy się jakichkolwiek rachunków czy nadziei na „sympatie Europy”. Oto zbieg wypadków pełen symbolicznego znaczenia. W chwili kiedy nacjonalistyczna duma wymierza nam coraz to nowe ciosy, kiedy nad setkami tysięcy Polaków zawiesza nowe obostrzenia, a nad dziesiątkami tysięcy pracowników Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej groźbę dymisji czy przenosin213, w takiej chwili do Petersburga i Moskwy wybierają się z wizytą przedstawiciele „najsympatyczniejszych” nam narodów, bo Francuzów i Anglików214. Jest to przypadek, ale 211 „Czytamy w «Birżewych Wiedomostiach» (nr 12654): «W kurytarzach dumy powiadają, że gdyby biskupa Eulogiusza mianowano biskupem finlandzkim, nie byłoby wcale sprawy chełmskiej [Eulogiusz był biskupem chełmskim i głównym propagatorem, obok Włodymira hr. Bobińskiego, odłączenia Chełmszczyzny od Królestwa]. Oczywiście, taki wykład jest mocno uproszczony, ale maluje on wyśmienicie skryte pobudki, zresztą bardzo poziome, wszczęcia sprawy chełmskiej. W książce Łazarz wskrzeszający M. Hakkenbusza, wydanej przed pięciu laty, opowiedziano zabawne dzieje sprawy chełmskiej. Oto p. D. opracował dla Petersburga szczegółowy projekt guberni chełmskiej. Komisja rządowa rozpoznała go i rozbiła w puch. Kiedy zaś autor projektu nie ustępował i bronił zażarcie jawnie niedorzecznej sprawy, zapytano, co go do tego skłania. – Co panu zależy na tym, aby Chełm został miastem gubernialnym? – W przystępie szczerości projektodawca odpowiedział: – Ach! panie radco! Przecież ja tam posiadam place, które teraz żadnego dochodu nie przynoszą! Wyszła na jaw przyczyna prawdziwa patriotycznego projektu. Panu D. chodziło o sprzedaż zyskowną placów pod budowę gmachów gubernialnych... Nie będziemy zapuszczali się dalej w tę dziedzinę, w której pobudki osobiste zrobiły intrygę polityczną, w której knowania garstki osób wytworzyły podstawę do projektu rządowego.»” {Prasa rosyjska. Źródło sprawy chełmskiej, „Kurier Warszawski” 1912, nr 353). 212 Posłowie polscy w dumie, walcząc o autonomię Królestwa i broniąc jego integralności, niejednokrotnie powoływali się na postanowienia traktatu wiedeńskiego, z którego rząd carski oczywiście nic sobie nie robił. 213 Rząd carski postanowił upaństwowić Drogę Żelazną Warszawsko-Wiedeńską i przebudować ją na szerokokołową kolej, jak w Rosji. Pozornie chodziło o względy strategiczne, główną jednak przyczyną było co innego: „Październikowiec Markow oświadczył, że głównym powodem wykupu kolei jest to, iż rządzą nią sami Polacy, na dowód czego odczytał listy członków rady zarządzającej i wyższych urzędników” (Sprawa kolei wiedeńskiej. W komisji budżetowej dumy, „Kurier Warszawski” 1911, nr 350). To potwierdził polski poseł Żukowski na plenum dumy 22 XII: „...nam powiedziano, że kolej wiedeńska jest administrowana przez Polaków i że na tym polega interes państwowy, aby kolej z tych rąk wydobyć i odpowiednio personel zmienić” (Przebieg obrad dumy zob. Skup kolei warszawsko-wiedeńskiej uchwalony, tamże nr 354, i O skup kolei warszawskowiedeńskiej, tamże nr 355). Obsługa kolei po upaństwowieniu miała być rosyjska, tak że około 70 000 pracownikom Polakom zagrażało usunięcie ze stanowisk i pozbawienie pracy (tamże nr 359), nawet tragarze Polacy (około 1500 osób) mieli być zamienieni przez Rosjan (tamże nr 358). 214 „Londyn 11 grudnia. – W styczniu wyjedzie grono parlamentarzystów angielskich do Petersburga dla oddania wizyty członkom dumy państwowej, którzy odwiedzili Londyn przed kilkoma miesiącami. Parlamentarzyści angielscy zamierzają spędzić w Rosji 2 tygodnie i odwiedzić oprócz Petersburga także inne miasta rosyjskie.” (Telegramy. Wizyta parlamentarzystów, „Kurier Warszawski” 1912, nr 342.) Ten sam zamiar mieli i Francuzi. 175 jakże wielką mieści w sobie naukę. Mówi on, może niezbyt głośno, lecz bardzo wyraźnie, że – gdyby nas nawet setkami tysięcy topiono, wbijano na pale, obdzierano ze skóry, pieczono na wolnym ogniu – w całej „sympatycznej” Europie nikt palcem nie ruszy, nikt nie otrząśnie popiołu z cygara. Zrozumienie tej prawdy może na razie być przykre, ale jakże będzie zdrowe, z ilu bezzasadnych uleczyłoby nas nadziei, od ilu bezcelowych powstrzymałoby demonstracji! W każdym razie z kongresem wiedeńskim czy bez niego powodu do rozpaczy nie mamy; takie zaś gadaniny, jak: „wszystko zginęło! wybija ostatnia godzina!... nigdy się nie podźwigniemy!” – są objawami histerii, hipochondrii, ciemnoty, a nade wszystko – umysłowego lenistwa. Narody nie giną, to jest fakt. – Dobrze! – powie czytelnik. – Zgadzam się, że nie zginiemy, lecz możemy znikczemnieć, jeżeli nie poprawią się stosunki polityczne. Jestem przekonany, że stosunki te muszą się poprawić w całej Europie, a między innymi w Prusiech i Rosji. Dla narodów podbitych klęskę stanowią dwa gatunki napływowych urzędników. Jednym są karierowicze, którzy gdziekolwiek znajdą się, wśród swoich czy obcych, chcą żyć dobrze, żyć jak najwygodniej, choćby za cenę obdzierania ze skóry wszystkich, którzy od nich zależą. Drugim gatunkiem są ideologowie, którym wydaje się, że ich narodowość, ich cywilizacja jest powołana do odnowienia świata. Pierwsi zubożają wyzyskiem, drudzy torturują apostolstwem, tak że w rezultacie nie wiadomo, którzy z nich gorsi. Otóż w miarę zagęszczania się ludności, w miarę zadłużania się państw, w miarę bliższego poznawania praw, kierujących życiem społeczeństw, oba te gatunki „działaczów” muszą ustąpić miejsca ludziom, z pewnością dobrze płatnym, ale – fachowo wykształconym i uczciwym, którzy na sztukę rządzenia będą patrzeć nie jako na sposób rabunku albo na drogę apostolstwa, lecz jak na sztukę leczenia albo wychowywania. Już dziś we Francji, a nawet w Niemczech odzywają się głosy, że jeden naród nie może, nie powinien narzucać innemu swojej „cywilizacji”, ponieważ tego rodzaju działalność wywołuje tylko duże koszty, dużo niepokojów, dużo ciemnoty i – żadnej cywilizacji. „W naszych indyjskich posiadłościach – mówi G. Le Bon – rola setek i tysięcy urzędników polega na tym, aby do fundamentów zburzyć stare instytucje indyjskie...” „Nieszczęśliwi są ci tubylcy, szarpani na wszystkie strony przez naszych urzędników, gwałtem wpychani między zębate koła praw i zwyczajów, których nie rozumieją...” „Wyrzeknijmy się naszej roli apostolskiej!”215 Jakże inną jest gospodarka Anglików w Indiach, gdzie garstka urzędników i nieliczna armia kierują 250 milionami ludzi sobie obcych. Ale też Anglicy pozwalają tubylcom rządzić się ich własnymi prawami i zwyczajami, z daleka tylko czuwając nad ogólnym biegiem spraw i nieustannie wprowadzając coraz to nowe ulepszenia. Otóż prędzej czy później angielskie metody rządzenia muszą być zaprowadzone zarówno w granicach Niemiec jak i Rosji. W miarę bowiem uświadamiania się ludności i gwałtownie wzrastających potrzeb nie będzie można marnować ludzi i pieniędzy bądź na zbogacenie karierowiczów, bądź na jałowe apostołowanie idei, które nigdy nie przyjmą się na obcym gruncie. „Pamiętajmy – woła Le Bon zarówno do zwyciężonych, jak i do zwycięzców – że w walce ekonomicznej, która coraz bardziej opanowuje świat nowożytny, prawo do istnienia będą miały tylko ludy najsilniejsze. Nie za pomocą chimer zapewnimy przyszłość naszej ojczyźnie; lecz właśnie przez chimery możemy ją utracić.”216 Nim ze „sprawy chełmskiej” 215 Dr Gustave Le Bon, La Psychologie politique et la Défense sociale, Paris 1910, s. 275–276. 216 Tamże, s. 276. 176 zostaną usunięci karierowicze, pierwej jeszcze mogą bardzo ochłonąć dla niej ideowcy. Nacjonalistom dobrej wiary zdaje się, że w Chełmszczyźnie i w ogóle na Rusi znajdą podatny materiał na ludność „iście wielkorosyjską”. W nadziejach tych mogą się omylić, jak ów młodzieniec, który wybrał się z wizytą do ładnej dziewczyny, a spotkał mocnego chłopa. Rusini czy Ukraińcy, mniejsza o tytuł, nie staną się nigdy ani Polakami, ani Wielkorosjanami, ponieważ są materiałem na naród odrębny i samodzielny. Obecna faza ich rozwoju w państwie rosyjskim przypomina poczwarkę, istotę na pozór martwą, z której jednak urodzi się kiedyś motyl. Proces ten już zaczął się w Austrii, gdzie klimat jest o wiele łagodniejszy pomimo – „strasznego ucisku” ze strony Polaków. Proces ten zbudzi się i w granicach państwa rosyjskiego, a wówczas rząd stanie się pobłażliwszym dla wszelkich „inorodców”. Wcześniej czy później ludność rusińska uczuje potrzebę własnych szkół niższych, średnich i wyższych, własnych sądów, własnego samorządu, a wtedy może i Polacy doczekają się odpowiednich instytucji. Bo i Rosjanie muszą się przekonać, że – „nie za pomocą chimer zapewnia się przyszłość ojczyźnie, lecz że właśnie przez chimery można ją utracić”. Tymczasem jednak – co z nami będzie? Jak mamy zachowywać się, nim nadejdą owe reformy, tak bardzo jeszcze odległe! My musimy i nadal, ale porządniej i rozumniej niż dotychczas bronić naszej indywidualności, rozwijać naszą cywilizację i doprowadzać ją do najwyższego poziomu. Lecz jak to robić? Gdzie są siły?... Dziś w polityce i w ogóle w życiu publicznym widzi się wyraźnie i mówi głośno tylko o dwu potęgach, jakimi są: 1° liczna armia, 2° bardzo wielkie kapitały. Już jednak zaczynają ludzie rozumieć, że nawet największe dzieła armii są bardzo nietrwałe, że nierównie trwalszymi i użyteczniejszymi są dzieła – kapitału. Ale poza armią i poza kapitałem kryje się trzecia największa, nieśmiertelna potęga, która jest źródłem dwu pierwszych i w ogóle wszystkich dzieł, mających rzeczywisty pożytek i niezniszczalną trwałość. Potęgą tą jest – charakter zarówno jednostek, jak i narodów. „Pomiędzy rozmaitymi siłami, jakimi rozporządza człowiek – mówi Le Bon, tak często przeze mnie cytowany – wola była zawsze najdzielniejszą. Bóstwo najwyższe, które wydobywa z nicości wszystkie cuda nauk i sztuk, wszystko, co stanowi chlubę cywilizacji...” „Nie fatalizm rządzi światem, lecz wola.”217 Otóż charakter w jednostkach i narodach jest właśnie ową wolą: silną, mądrą, uczciwą i twórczą, która pracuje nad urzeczywistnieniem najszlachetniejszych ideałów. Tę siłę trzeba w sobie i społeczeństwie rozwijać do najwyższego natężenia, a reszta – sama się znajdzie. „Ty, o Boże – woła Leonardo da Vinci – Ty sprzedajesz ludziom wszystkie największe Twoje dobra, ale – za cenę ich własnych prac, ich usiłowań!” 217 Tamże, s. 374–375. 177 OD UPADKU DO ODRODZENIA Z rozmaitych stron i coraz częściej rozlegają się głosy biadające nad moralnym i umysłowym upadkiem naszej młodzieży. Jedni dbają tylko o powiększenie dochodów osobistych, ażeby następnie zmarnować je w sposób najprzyjemniejszy; drudzy topią dnie i lata w marzeniach i rozprawach nie mających wartości praktycznej. Ci i tamci dzielą się na partie i partyjki, w najlepszym razie obojętne, czasami żrące się między sobą, ci i tamci zrywają węzły z dawniejszymi pokoleniami, ci i tamci nie dbają o sprawy społeczne, choć niektórym może się zdawać, że właśnie pracują dla dobra społecznego. Nurtuje nas jakaś niemoc; ale nie tylko młodzież jest nią dotknięta. Niemoc tę czuje się wśród wszystkich klas, we wszystkich dziedzinach życia narodowego. Nędza obok zbytku, bandytyzm obok wyzysku, handel polskimi kobietami i bezładna emigracja pracowników, napływ nowożytnych hunnów, zwanych „litwakami”, i wyślizgiwanie się majątku nieruchomego z rąk polskich, powszechna ciemnota i chorobliwa literatura, podkopywanie uczuć religijnych i lekceważenie nauk ścisłych, mała pracowitość w ogóle i prawie cisza o polskich odkryciach czy wynalazkach, oto obraz naszego bytu, malowany może zbyt jaskrawo, lecz nie bardzo odbiegający od rzeczywistych stosunków. Chaosowi społecznemu odpowiada– chaos w duszach jednostek. Człowiek średniej inteligencji nie bardzo wie, na co się ma zdecydować, co wybrać. Pieniądz czy naukę, ciasny nacjonalizm, dziki socjalizm czy wygodny kosmopolityzm, bigoterię czy ateizm, anty- czy filosemityzm, żałobę czy tańce? I tak dalej, aż do nieskończoności. Podobny ferment, przynajmniej pod niektórymi względami, odbywa się w całej Europie. Wszędzie słychać o rozpuście i nędzy, wyzysku i występku, nacjonalizmie i socjalizmie, o bigotach i ateuszach. Ale między nami a resztą cywilizowanego świata istnieją głębokie różnice. Tam bowiem, ponad chaosem sprzecznych uczuć, poglądów i interesów, góruje: szkoła, sąd, instytucje administracyjne, parlament, niekiedy kościół, niby nadmorskie latarnie, w których płonie i świeci dusza narodu. U nas duch społeczny nie ma podstaw materialnych, nie ma tych widzialnych krat, których czepiałyby się jego niewidzialne gałązki. Innymi słowy: nasz społeczny organizm nie posiada jedności faktycznej; jeżeli zatem chce istnieć i rozwijać się, musi zdobyć potężną jedność ideową. Tę ideową jedność trzeba – nie tyle stwarzać, gdyż elementy jej istnieją, ile raczej – wydobyć spod stosu partyjnych albo chwilowych interesów i zbliżyć do siebie rozmaite części, ażeby wytworzyła się jedna całość: dusza społeczna. Brak duchowej spójności istnieje nie tylko u nas, nie tylko u nas wołają o jakieś jędrniejsze ideały. „Przed dziesięcioma laty – mówi pan B. Gohier w „Journalu” – wszyscy dopominali się o wolność; dzisiaj cały świat czuje potrzebę ładu i karności... Od Chin do Turcji, od San Francisco do Londynu, u rewolucjonistów, którzy chcą wywołać przewrót, i u Francuzów, którzy pragną zachować ojczyznę, wszyscy czują, że aby nie umrzeć, aby nie zginąć, potrzebna jest karność. Karność twarda, karność żelaznej ręki i żelaznej woli.”218 Czymże jest owa karność, która narody ma ocalić śmierci? Jest to – poddanie się pewnym przepisom, pewnym prawidłom, które nakazują działać porządnie, celowo, uczciwie, solidarnie – naszemu umysłowi, uczuciom i woli. Rzecz szczególna, a dla nas może pocieszająca. Zanim francuski publicysta urbi et orbi wygłosił poglądy o potrzebie karności, na kilka tygodni przedtem otrzymałem list, z którego niektóre zdania powtórzę: „Jestem uczniem klasy trzeciej szkoły handlowej w... – pisze autor. 218 Do tego artykułu nie udało się dotrzeć. 178 – Powiem wprost: chcę wyzwolenia, chcę być energicznym, silnym... chcę być typem napoleonisty... Skrzętnie czytam artykuły, w tym kierunku pisane... Chcę być, powtarzam, typem napoleonisty, chcę tężyzny ducha i... ramienia. Chcę żyć intensywnie, być dobrym, czystym, idealnym, chcę być jednostką pożyteczną ojczyźnie i rodzinie... chcę żyć. Proszę o rady, nikt mnie bowiem nie słyszy ani rozumie.” Jestem głęboko przekonany, że w kraju naszym więcej znaleźć można tego rodzaju młodzieży, że nawet istnieją całe prądy podobnych uczuć i pragnień. Dowodzą one, iż pomimo chaosu duch społeczny jeszcze nie uległ zwyrodnieniu, a z drugiej strony – domagają się poważnych wskazówek. Radzić!... Wskazywać drogi!... Czy jednak istnieje taki pogląd, taka teoria, która stanowiłaby cel dążeń dla jednostek i społeczeństw, której urzeczywistnienie zarówno ludziom, jak i narodom przyniosłoby największą sumę bezpieczeństwa, pomyślności, rozwoju materialnego i duchowego? A gdyby pogląd taki istniał, czy byłby on zrozumiały i wykonalny dla ludzi średnio inteligentnych, średnio energicznych, średnio uczciwych? To jest takich, którzy wprawdzie popełniają błędy w życiu (kto jest bez grzechu!), lecz mają poczucie cnoty i pragnęliby być lepszymi. Owszem, taki pogląd, takie ideały istnieją i prawie nie ma, przynajmniej w świecie chrześcijańskim, średnio oświeconego człowieka, który by o nich nie słyszał, choć może nie zastanawiał się nad nimi. Takim ideałem jest religijna definicja Boga i Jego stosunku do człowieka. Cóż to jest Bóg? Jest to Twórca i Stwórca wszystkich rzeczy, Wszechwiedny, Wszechpotężny, Wszechobecny, Wiekuisty i Miłosierny, a przy tym Sędzia Sprawiedliwy. A co to jest człowiek? Jest to dziecię Boże, stworzone na obraz i podobieństwo Ojca, którego powinien naśladować. Gdy Go naśladuje, wówczas pracuje nad urzeczywistnieniem Królestwa Bożego na ziemi. I tyle. W kilku wierszach streszcza się cała historia cywilizacji, najszlachetniejsze, najwznioślejsze dążenia ludzkie. Co robi budowniczy, wznoszący dom, inżynier, który most buduje, ogrodnik, który zasadza nowe drzewko, szewc, który szyje parę butów? Oni tworzą, dają początek rzeczom, które dotychczas nie istniały, więc – naśladują Boga. A co robi Descartes, twórca nowej geometrii, Newton, odkrywca powszechnego ciążenia, całe legiony odkrywców i badaczy nowych pierwiastków chemicznych, nowych związków? Pracują nad rozszerzeniem wiedzy ludzkiej w kierunku wszechwiedzy Boga. Kolumbowie, Magellanowie, Cookowie, czyliż nie ułatwili nam poznania i opanowania całej ziemi, wszechobecności na niej rodzaju ludzkiego? A czyliż nie to samo robią górnicy, marynarze statków podwodnych albo lotnicy, którzy wprowadzili obecność człowieka w podziemiach, w głębi wód, w przestworzach powietrznych? A motory parowe, wybuchowe, elektryczne czyliż nie potęgują sił człowieka? Higieniści i bakteriologowie czy nie pracują nad przedłużeniem ludzkiego życia w kierunku wiekuistości Boskiej? Czy rozumna krytyka rzeczy, ludzi i samego siebie nie jest słabym odblaskiem Boskiego sądu? Czy istnieje człowiek, który nie łaknąłby sprawiedliwości nie tylko w parlamentach, ministeriach i trybunałach, ale także w poglądach? Czy nareszcie zmniejszenie okrucieństw wojennych i kodeksowych, zniesienie niewoli, równouprawnienie kobiet, troskliwość o dzieci, chorych i starców, szpitale, emerytury robotnicze nie są jakby promieniami Boskiego miłosierdzia? Cokolwiek uczyniła cywilizacja, cokolwiek pragnie uczynić, do czegokolwiek zwraca twórcza lub badawcza myśl ludzka, za czymkolwiek tęskni utrapione serce, wszystkie te zamiary, wszystkie ideały od bardzo dawna tkwią w definicji Boga. Jest to skarbiec, z którego jeszcze będą czerpały najdalsze pokolenia w miarę pracy, odkrywając w nim coraz nowe bogactwa. Lecz wobec tych kolosalnych zadań życie jednostki jest za krótkie, siły zbyt drobne. Jeden 179 człowiek nie zbuduje mostu na rzece ani gmachu o kilkuset pokojach, nie przekopie międzymorza, nie przewierci tunelu. A zatem naśladownictwo Boskich przymiotów, urzeczywistnienie Królestwa Bożego na ziemi jest dla nas niedostępne? Na szczęście z pomocą ludzkiemu niedołęstwu przychodzą dwie potęgi, czas i solidarność, a te zadania, jakich nie może wypełnić słaby i znikomy człowiek, podejmuje naród. Naród jest to olbrzymi, silny, długotrwały budowniczy pewnej cząstki Królestwa Bożego na ziemi, na którego działalność składają się rozumy, uczucia, wole i czyny ludzi pojedynczych, o ile ludzie ci dążą do jednego celu, myślą według podobnych metod, o ile prace ich harmonizują ze sobą, wspierają się, sumują. Gdzie nie ma wspólnego celu, wspólnych metod, wzajemnej życzliwości, a choćby wspólnej komendy, tam działalność narodu zamienia się na burzę starć wewnętrznych, na rozkład i zgniliznę – zamiast pracy. Oto dlaczego potrzebna jest „karność” społeczna, oto dlaczego – jak twierdzi pan B. Gohier – śmierć grozi narodom niekarnym, nie umiejącym zdobyć się na żelazną pracę i żelazną wolę. Zmarnieją, zginą, aby ustąpić miejsca mędrszym, energiczniejszym, solidarniejszym! I nikt nie będzie ich żałował, nikt nawet nie będzie miał prawa litować się nad nimi, bo nie wart żyć, kto nie spełnia woli Ojca Przedwiecznego, kto nie trudzi się nad urzeczywistnieniem gospodarki Bożej na ziemi. Streszczam się. Jakież tedy obowiązki wynikają dla człowieka z rozważania przymiotów Boskich? Oto następujące: Bądź twórczym: powołuj do istnienia zarówno w świecie materialnym, jak i duchowym takie rzeczy, takie dzieła, na jakie sama natura nie mogłaby się zdobyć. Bądź potężnym: naucz się kierować nie tylko wypadkami zewnętrznymi, ale i sobą samym. Rozszerzaj wiedzę swoją we wszystkich kierunkach, nie ograniczając się do roli biernego obserwatora. Bądź badaczem krytykującym, nie tylko poznawaj, co się dzieje, ale sądź i oceniaj wartość zjawisk. Bądź wszędzie, staraj się zwiedzać jak najwięcej miejsc, wszystko, co istnieje, oglądaj własnymi oczami, dotykaj własnymi rękoma. Żyj jak najdłużej, naprzód osobiście, dalej – w potomkach swoich, a nareszcie za pośrednictwem ideałów. Innymi słowy: służ ideałom najpowszechniejszym i najtrwalszym. Nareszcie – bądź sprawiedliwym i miłosiernym. To znaczy: nie tylko oceniaj wszystko i każdego podług zasług, wedle czynów, lecz jednocześnie nie rób nikomu krzywdy. Owszem, staraj się pomagać, mnożyć radość, przynosić ulgę w cierpieniach. Ideały te stanowią obowiązek przede wszystkim – narodów, tylko narody mają dosyć sił i czasu do możliwie pełnego urzeczywistnienia ich. Jednostki zaś, ludzie pojedynczy, są ledwo chwilowymi pracownikami w budowaniu królestwa Bożego, nie mogą spuszczać z oka najwyższych ideałów, winny pracować dla nich gorliwie, dokładnie, punktualnie i łącznie z innymi ludźmi. Program ten wyrósł z religijnego gruntu, ale znajduje .się w zupełnej harmonii ze wszystkimi cywilizacyjnymi zadaniami ludzkości. Zrozumieć go może zarówno wieśniak, robotnik, kilkunastoletni wyrostek, jak i mędrzec. Nie jest on wyczerpujący, ponieważ nie wyliczyliśmy wszystkich przymiotów Boskich; w każdym razie jest dość bogaty i otwiera szerokie pole dla ludzkiej i społecznej działalności. Zgoda! Ale cóż się stanie ze złem, z cierpieniem, z klęskami, które w życiu tak ważną i częstą odgrywają rolę? Zło istnieje i posiada pierwszorzędną ważność. Gdyby na tym świecie działy się tylko pomyślne wydarzenia, gdyby wszystkie potrzeby były zaspokojone, człowiek prawdopodobnie – nie robiłby nic i nie rozwinąłby swoich sił duchowych, swojej indywidualności. Dopiero dzięki zimnu pobudował on domy i uszył odzież, niebezpieczne morze nauczyło go sztuki żeglarskiej; ciężkość zmusiła do wynalezienia wozów i lokomotyw; 180 opór ciał pobudził do wynajdywania narzędzi i mechanizmów wykonawczych. Śmiało można powiedzieć, że bez zła nie byłoby cywilizacji. Trzeba jednak pamiętać i wyraźnie napisać, że zło tylko wówczas przynosi korzyści, gdy przeciwstawiamy mu pracę. Pracę solidarną, celową, mądrą, uczciwą i wytrwałą. W przeciwnym razie zło pożera swoje ofiary, niby hiena trupy. Przewiduję inny, złośliwszy zarzut. Od kiedy istnieją uczucia religijne, od tegoż prawie czasu kipią prądy antyreligijne, które w naszej epoce nabrały szczególnej potęgi i śmiałości. Bardzo zatem być może, iż kto zawoła: – Twój program, człowieku, na nic się nie zdał, wyrósł on z pojęć religijnych, więc jest przestarzały i szkodliwy! Porozumiejmy się, jeżeli porozumienie jest możliwe. Gdyby dziś trzęsienie ziemi obaliło w gruzy kościół Świętego Piotra i Watykan, z pewnością przeznaczono by wielką pracę i wielkie sumy, aby wydobyć spod rumowisk dzieła sztuki, wiedzy i przemysłu, jakie tam zostałyby zagrzebane. Podobnież, gdyby dziś rozsypała się suma wierzeń, uczuć, dążeń i praktyk stanowiących religię, należałoby za wszelką cenę wydobyć z gruzów duchowych wszystko, co dla ludzkości mogłoby być użyteczne. Za taką zaś użyteczność nieocenionej wagi poczytuję między innymi religijną definicję Boga. Dobrze ja wiem, że geologii nie nauczy się od Mojżesza ani astronomii od Jozuego; wiem, że co innego jest bigoteria, co innego nauka; co innego nietolerancja, co innego zapał męczenników; co innego inkwizycja, a co innego religia. Ale wiem i to, że na zbudowanie gmachu religijnego składały się najwznioślejsze umysły i serca najszlachetniejsze i że na długi czas jeszcze religia, mądrze wykładana i uczciwie praktykowana, będzie tym świętym wychowawcą ludzkości, którego nic nie zastąpi. Zresztą – możemy być o nią spokojni, już na trzy wieki przed Chrystusem Epikur wykładał, że – świat składa się tylko z atomów, a dusza po śmierci ulega rozkładowi. Już na pół wieku przed naszą erą śpiewał Lukrecjusz o uwolnieniu ludzi od obawy bogów i oswobodzeniu duszy od kajdan religijnych. W tej samej epoce trafiali się i arcykapłani rzymscy, według których „trudno nie wierzyć w bogów publicznie, można to jednak robić prywatnie”. Lecz cóż z tego? W dziewiętnaście wieków po Chrystusie myśliciel angielski, Beniamin Kidd, zapewnia, że „rozwój, powoli dokonywający się w ludzkości, ma przede wszystkim cechę raczej religijną aniżeli umysłową, i że rasa ludzka pod wpływem doboru naturalnego będzie się stawała coraz bardziej religijną”. Wprawdzie cytujący go filozof francuski A. Fouillée protestuje przeciw temu, ale w jakiż sposób? „To moralna strona religii – mówi – przetrwa złudzenia wiary imaginacyjnej i uczuciowej i ta właśnie strona będzie się rozwijała, wzrastała, aż wreszcie pochłonie resztę.”219 Otóż właśnie największa potęga etyki religijnej tkwi w definicji Boga, która zachęca człowieczeństwo do pracy twórczej, mądrości, energii, trwałości, sprawiedliwości i miłosierdzia. Dlatego na powyższą definicję tak silny położyłem nacisk, dlatego przedstawiam ją, zresztą nie pierwszy raz, ludziom dobrej woli, którzy wśród zwątpień szukają drogi życia i sposobów służenia społeczeństwu. 219 Zob. Alfred Fouillee, Esquisse psychologique des peuples européens, Paris 1903. Książkę tę miał Prus w swej bibliotece. Jest też tłumaczenie polskie tej pracy (przekład Władysławy Zarembiny) Szkic psychologiczny narodów europejskich, Warszawa [b.r]; cytaty s. 545–546, w tekście felietonu przekład Prusa. 181 SKARGI NA SKARGĘ Gdybyśmy okresy historyczne ze względu na mężów znakomitych porównali do łańcuchów gór, nasz okres zygmuntowski odznaczałby się liczbą, wymiarami i niezwykłymi formami wzniesień, wyraźnych nawet z trójwiekowej odległości. Najwyższym szczytem byłby zapewne Kopernik, najpiękniejszym chyba Kochanowski, pełnym powagi – statysta Modrzewski, jaskrawym i dziwacznym – patriota warchoł, a pierwszy polsko-rusiński ugodowiec Orzechowski i tak dalej. Ale najniezwyklejszym ze wszystkich byłoby wzgórze zakończone ostrą skałą, niby... pręgierzem. Na szczycie zaś owego pręgierza znaleźlibyśmy długą litanię grzechów ówczesnej Rzeczypospolitej, uzupełnioną strasznymi przepowiedniami. „Nastąpi postronny nieprzyjaciel, jąwszy się za waszę niezgodę, i mówić będzie: «Rozdzieliło się serce ich, teraz poginą» [...] Bo wszyscy z domy i zdrowiem swoim w nieprzyjacielskiej ręce stękać będą, poddani tym, którzy ich nienawidzą. Ziemie i księstwa wielkie, które się z Koroną zjednoczyły i w jedno ciało zrosły, odpadną i rozerwać się dla waszej niezgody muszą [...] I będziecie jako wdowa osierociała, wy, coście drugie narody rządzili. I będziecie ku pośmiechu i urąganiu nieprzyjaciołom swoim. Język swój, w którym samym to królestwa miedzy wielkimi onemi słowieńskimi wolne zostało, i naród swój pogubicie, i ostatki tego narodu tak starego i po świecie szeroko rozkwitnionego, potracicie i w obcy się naród, który was nienawidzi, obrócicie, jako się innym przydało. Będziecie nie tylko bez pana krwie swojej i bez wybierania jego, ale też bez ojczyzny i królestwa swego, wygnańcy wszędzie nędzni, wzgardzeni, ubodzy włóczęgowie, które popychać nogami będą tam, gdzie was pierwej ważono, będą. Gdzie się na taką drugą ojczyznę zdobędziecie, w której byście taką sławę, takie dostatki, pieniądze, skarby i ozdobności, i rozkoszy mieć mogli? Urodzi-li się wam i synom waszym taka druga matka? Jako tę stracicie, już o drugiej nie myślić.”220 Kiedy to pisane?... Wczoraj?... Dzisiaj?... Nie, z górą przed trzystu laty! I na tym już ma być koniec? Znowu nie. „Umie Pan Bóg – woła ten sam głos proroczy – odmienić wyroki swoje, jeśli my odmienim złości nasze [...] Ożywi nas i po dwu dniu i trzeciego dnia wzbudzi nas. Pierwszy dzień niech będzie żałości i skruchy prawej, i spowiedzi grzechów naszych; drugi – poprawy i nagrody wszelakiej, do pokuty prawej potrzebnej, a trzeci dzień usprawiedliwienia naszego. A któż Tobie podobny, Panie, w dobroci i miłosierdziu!... Ty [...] obrócisz się do nas i zmiłujesz się nad nami [...] i wrzucisz w głębokość morską wszytki grzechy nasze...”221 Któż to wszystko przepowiedział i zapowiada? Ksiądz, jezuita, kaznodzieja królewski, autor Kazań sejmowych, słowem – Piotr Skarga. „Miłość ojczyzny, obawa o nią – mówi Tarnowski – miłość Boga, religijna gorliwość i wiara złożyły się na rezultat tak nadzwyczajny, jak jego natchniona, jedyna w swoim rodzaju wymowa.”222 W roku bieżącym upłynie trzysta lat od śmierci Skargi, więc odzywają się głosy, że rocznicę tę należałoby w jakiś sposób upamiętnić. „Czy mamy w ogóle obchodzić jubileusz 220 Fragment z trzeciego kazania sejmowego: O drugiej chorobie Rzeczypospolitej, która jest z niezgody domowej. 221 Fragment zakończenia ósmego kazania sejmowego: O szóstej chorobie Rzeczypospolitej, która jest dla grzechów jawnych i niekarności ich. 222 Stanisław Tarnowski, Piotr Skarga, „Kurier Warszawski” 1912, nr 1. 182 Skargi? – zapytuje profesor Ignacy Chrzanowski i odpowiada – Jest to naszym obowiązkiem narodowym.” Zaś na pytanie: „Pod jakim warunkiem ten jubileusz może być obchodem ogólnonarodowym?” – odpowiedź brzmi: „Pod tym warunkiem, jeżeli będziemy czcili w Skardze nie nietoleranta i fanatyka, nie członka zakonu, który się tak smutno w dziejach Polski zapisał, ale tylko jednego z najczystszych ludzi, jakich znają dzieje chrześcijaństwa, jednego z najgorętszych patriotów, jakich miała Polska, i jednego z największych pisarzów, jakimi szczyci się historia literatury polskiej i języka polskiego.”223 Przede wszystkim jednak – ośmieliłbym się dodać ze swej strony – uczcimy w nim człowieka, który już przed trzystu laty najgłośniej, najwyraźniej i najdokładniej sformułował wyrok przeciw nierządowi Rzeczypospolitej, jakiego skutki od kilku generacji ponosimy. „A my – woła „Prawda” – nie chcemy obchodu tej rocznicy, pod sztandarem imienia Skargi nie staniemy.” „Albowiem – mówi się w innym miejscu – historia przekleństwem obarczyła pamięć haniebnego posła z Upity, nie dostrzegając, że on był tylko jednym z późnych wykonawców nieszczęsnego testamentu, jaki narodowi swemu pozostawił Skarga, główny wichrzyciel Rzeczypospolitej, jak nazywali go współcześni, nie oślepieni jeszcze blaskiem jego sztucznej aureoli.”224 Za czasów cyganerii warszawskiej jakiś hipokondryk ogłosił w „Kurierku”, że szuka towarzysza na wspólny koszt do Karlsbadu. O drugiej po północy słyszy dzwonek. – Kto tam? – My, pilny interes... Wystraszony otwiera i widzi – dwu młodych panów, którzy mówią: Przyszliśmy zawiadomić acana, że z nim na wspólny koszt nie pojedziemy do Karlsbadu. Otóż kiedy przeczytałem hasło: „A my nie chcemy obchodu tej rocznicy!” – przyszła mi na myśl historia wycieczki do Karlsbadu. Z tą jednak różnicą, że niezamożni cyganie warszawscy pogróżkę swoją dokładnie spełnili, zaś „Prawda” pomimo uroczystych wyklinań i zaklęć... pojechała do Karlsbadu, czyli wzięła żywy udział w uroczystości Skargi. Czymże bowiem są aż dwa numery tego pisma poświęcone wielkiemu kaznodziei?225 Owszem, „Prawda” zrobiła więcej, ponieważ odegrała bardzo urzędową rolę w tym akcie. Kiedy mają beatyfikować kogoś, wówczas staje przed odnośnym trybunałem dwu adwokatów. Jeden wylicza cnoty i cuda kandydata do niebiańskiej korony, drugi powtarza zarzuty, nie wyłączając nieporozumień, oszczerstw i plotek, jakie robiono beatyfikowanemu. Zaś trybunał rozważa plusy i minusy i po długich naradach ogłasza wyrok ostateczny. 223 Ignacy Chrzanowski, Pod jakim warunkiem jubileusz Skargi może być obchodem ogólnonarodowym, „Kurier Warszawski” 1912, nr 1. 224 „Prawda” atak na jubileusz Skargi rozpoczyna już w nr 1 r. 1912. W artykule Dwa pokolenia (w dziale Echa „Prawdy”) przeciwstawia stanowisko Tarnowskiego stanowisku Chrzanowskiego (w wspomnianych poprzednio artykułach): cytując z tego ostatniego podkreśla nie ostateczną aprobatę, lecz zastrzeżenia. Oto cytat podany przez „Prawdę”: „Z dzisiejszego stanowiska fanatyzm wyznaniowy i nietolerancja religijna – to nieszczęście, to przekleństwo, to plama na dziejach ludzkości. I powiedzieć sobie trzeba jasno i otwarcie, że od tej plamy Skarga nie jest wolny. Wespół z całym zakonem jezuitów ponosi odpowiedzialność za wszystkie okropności skutku nietolerancji – za pogwałcenie tolerancyjnej konfederacji warszawskiej, za zerwany sejm r. 1606, za wygnanie arian – aż do hańby toruńskiej i sprawy dysydenckiej w XVIII wieku.” Te zastrzeżenia podobają się „Prawdzie”, która prawie cały nr 2 poświęca walce z jubileuszem, dając odpowiednio negatywną charakterystykę Skargi. Mamy tu następujące wypowiedzi: Różaniec Skargi (wstępny artykuł redakcyjny), Dziś a lat temu trzysta (w dziale Echa „Prawdy”), dalej artykuł niepodpisany Ad maiorem Dei gloriam (Ztote myśli ks. Skargi); J. Tarczewski, W jakim klimacie moralnym żył i pracował Skarga (Tajne instrukcje jezuitów); J. Pomirski, Noc Jezuitów (Skarga na tle swej epoki) (dokończenie tego artykułu w numerze 3) oraz w dziale Z prasy: Jubileusz nocy jezuickiej, w numerze 4: Czy Skarga mógł nie być fanatykiem? Duch Skargi w Krakowie (oba w dziale Echa „Prawdy”). Cytaty przytoczone przez Prusa pochodzą z artykułu redakcyjnego Różaniec Skargi (cytat niezupełnie dokładny) i z zakończenia artykułu J. Pomirskiego Noc jezuitów. 225 Niezupełnie ściśle; zob. przypis poprzedni. 183 W dzisiejszym procesie Skargi trybunałem będzie naturalnie publiczność, obrońcą obwinionego jest wielkiej wartości książka profesora Ignacego Chrzanowskiego pod tytułem Kazania sejmowe Piotra Skargi226, a oskarżycielami – mnodzy autorowie pism, mianujących się wolnomyślnymi. O cóż jest obwiniony Skarga? Dlaczego zarzuca się mu „zbrodnicze zaślepienie”? Twórcę Kazań sejmowych obwinia się o nietolerancję względem „innowierców”. Istotnie Skarga nie był tolerantem; zanim jednak określimy rodzaj, natężenie i źródła jego nietolerancji, przypomnijmy sobie, co to jest charakter człowieka. Dusza ludzka to niby scena, na której obowiązki dyrektora spełnia nasze JA. Owe JA poznaje siebie i świat zewnętrzny, ocenia, kocha lub nienawidzi, chce lub nie chce, wybiera lub odrzuca i stosownie do swej działalności otrzymuje tytuł dobrego lub złego. W niektórych duszach JA jest złe, jak tygrys lub sam szatan, w innych jest dobre, szlachetne, nawet anielskie. Taki Neron był tygrysem, jeżeli nie diabłem, Marek Aureliusz człowiekiem szlachetnym, Wincenty á Paulo aniołem. Lecz na scenie duszy obok dyrygującego JA są jeszcze aktorzy, czyli rozmaite pojęcia, uczucia, wierzenia, pragnienia, pochodzące od świata zewnętrznego. Jedni z aktorów są – powszechnymi własnościami natury ludzkiej; inni reprezentują ducha czasu, narodowość, wyznanie, zajęcie. Pomagają oni naszemu JA lub przeszkadzają; każdy ciągnie w swoją stronę. Lecz o prawdziwej wartości JA stanowią nie ci aktorowie, ale to, z kim ono się łączy, z kim walczy, z jaką siłą kojarzy się z jednymi pojęciami lub dążeniami, a z jaką odpycha inne, słowem – jego najgłębsze popędy indywidualne. Spojrzyjmy w duszę Skargi. Naturalnie pierwszą rolę odgrywały tam instynkty i właściwości ogólnoludzkie. A jakież one są? Te, iż człowiek bardzo często myli się i... nie jest bynajmniej skłonny do tolerancji. Drugą rolę odgrywał duch czasu w wysokim stopniu nietolerancyjny. Był to okres gwałtownych walk wyznaniowych, w których każda strona dochodziła do okrucieństwa. W wieku piętnastym rozwijający bogobojną działalność mnich Torquemada spalił na stosach w imię miłości bliźniego osiem tysięcy innowierców. W szesnastym wielce katolicki Filip II asystował przy paleniu grzeszników i oświadczył publicznie: „Gdyby mój syn był kacerzem, sam ułożyłbym drzewo, aby go spalić.” Inny, nie mniej pobożny król, Karol IX, wraz ze swą matką i kuzynami, już za czasów Skargi wyprawił innowierczym poddanym bal znany w dziejach pod tytułem „nocy świętego Bartłomieja”. Na pamiątkę tego pięknego czynu wybito nawet medal z napisem: „Pobożność obudziła sprawiedliwość.” Nie lepiej postępowali innowiercy, Henryk VIII angielski, który zerwał z Rzymem, ścinał jednakże głowy katolikom, a palił luteran. Gdy zaś za Elżbiety ustalono Kościół Anglikański, wszyscy musieli należeć do niego pod karą więzienia albo kontrybucji. Co gorsza, sami twórcy protestantyzmu nie odznaczali się słodyczą ani nawet pobłażliwością. Za rządów Kalwina w Genewie w ciągu pięciu lat skazano na śmierć sześćdziesiąt osiem osób z pobudek religijnych. Zaś Luter w czasie wojny chłopskiej tak pisał do książąt: „Rąbcie ich, kłujcie, flaki wypruwajcie, jak ze wściekłych psów, bo nie ma nic bardziej jadowitego, niebezpiecznego, nic bardziej diabelskiego, jak człowiek zrewoltowany.” Sam Luter nie uważał siebie za rewolucjonistę. Trzecią rolę w duszy Skargi odegrywała wielka troska o bezpieczeństwo ojczyzny, którą zatruwał egoizm szlachty, ucisk ludu, niesprawiedliwość w sądach, a nareszcie i – sekty religijne. W społeczeństwie, które chce żyć, działać i rozwijać się, musi panować jedność (ale 226 Kazania sejmowe Piotra Skargi z pierwodruku r. 1597. Wydał i przedmową poprzedził Ignacy Chrzanowski. Wydanie drugie, poprawione i znacznie uzupełnione z portretem Skargi, Warszawa 1912. Prus ma na myśli tę „przedmowę” Chrzanowskiego pt. O Kazaniach sejmowych Skargi, która jest właściwie obszernym studium (232 stronice). 184 dobrowolna!) poglądów i uczuć choćby w najogólniejszych zarysach. Tymczasem innowiercy wcale nie pomagali do tej jedności. Zresztą nie byli oni tak dziewiczo niewinnymi, jak sobie dziś wyobrażamy. W Toruniu, Gdańsku, Elblągu, Rydze – mówi Chrzanowski – protestanci przeszkadzali katolickim nabożeństwom, nawracali gwałtem swoich poddanych na protestantyzm, zabierali kościoły...227 Trafiały się podobno i gorsze rzeczy; jakieś konszachty z nieprzyjaciółmi Rzeczypospolitej, co chyba przekracza granice swobód religijnych. Nareszcie czwartym gościem duszy Skargi były zasady zakonu jezuitów, zakonu specjalnie utworzonego do obrony papiestwa i walki z innowiercami. Fundamentalnym zaś obowiązkiem stowarzyszonych jest: ślepe posłuszeństwo dla zwierzchników. „Dasz kierować sobą, jak gdybyś był trupem” albo „laską w ręku starca, z którą może on robić taki użytek, jak mu się podoba”. I otóż mamy obraz człowieka skłonnego do omyłek, zatrwożonego brakiem jedności w narodzie, żyjącego w epoce powszechnej walki i nietolerancji najstraszliwszej a wreszcie – popychanego do tej walki przez nieugięte rozkazy zwierzchników lub pobożne zachęty towarzyszów. Czy taki człowiek, gdyby posiadał choć jedną żyłkę zła w swoim JA wewnętrznym, nie doszedłby do gwałtów i okrucieństw? Tymczasem cóż Skarga robił w rzeczywistości? Pisał i kazał przeciw innowiercom może nieco łagodniej aniżeli dzisiejsi wolnomyśliciele przeciw katolicyzmowi. Zarazem jednak – jak mówi Chrzanowski – tumulty przeciw innowiercom nazywał wszeteczeństwem i chwalił katolików, że mając moc nad heretykami, nie cisnęli ich ani przymuszali do wiary katolickiej. Głosił też, że „złe jest heretyctwo, ale ludzie dobrzy; złe błędy, ale natury chwalebne; złe odszczepieństwo, ale (bratnia) krew miła”. A nareszcie, zachęcając do wykorzenienia różnowierstwa, zalecał, aby nie czynić tego przemocą ani żelazem, lecz życiem cnotliwym, nauką, rozprawami, łagodnym obcowaniem, namową.228 Na zarzut, że Skarga jest ojcem liberum veto i że przyczynił się do niezatwierdzenia przez sejm uchwał o opiece nad innowiercami, nie ma co odpowiadać. Gdyby w duszy Zygmunta III i sejmujących panów nie było już głęboko zaszczepionej nietolerancji, najwymowniejszy kaznodzieja nie potrafiłby, nie miałby sił do jej wywołania. Państwo było winne, nie jakiś tam 227 „Za główny objaw niesprawiedliwości innowierców poczytuje Skarga „łupiestwa kościołów Bożych i spustoszenie służby Bożej”, które zalicza do grzechów jawnych, wołających o pomstę do nieba [...]. Przez „spustoszenie służby Bożej” rozumiał zapewne Skarga nie tylko zabieranie katolikom kościołów, ale i te przeszkody, które czynili różnowiercy nabożeństwu katolickiemu, zabraniając np. w Toruniu, Gdańsku, Elblągu, Rydze publicznych procesji, przymuszając swoich poddanych (w Inflantach) do słuchania kazań „według pańskiej wiary” itd.” (Tamże, s. 70–71.) 228 „Lecz zobaczmy teraz, jakiego to rodzaju była nietolerancja Skargi – bo przecie nietolerancja nietolerancji, fanatyzm fanatyzmowi nierówny – jakie wnioski p r a k t y c z n e wyprowadzał ze swego przekonania, że [...] tolerancja religijna jest pogwałceniem prawa Bożego. Czy podzielał może poglądy Stanisława Zaborowskiego, który się domagał konfiskaty dóbr heretyckich? Czy przyświadczał Orzechowskiemu, że «powroza na kacerza trzeba»? Czy posuwał się w swej nietolerancji równie daleko, jak taki np. Hozjusz, który w swym fanatycznym zaślepieniu nie tylko się cieszył serdecznie z napadu studentów na «synagogę szatana», tj. zbór ewangelicki w Krakowie (w r. 1573), ale poczytywał napastników za chlubę i ozdobę wojującego Kościoła? Nie, Skarga nie był taki – był od nich wszystkich lepszy, uczciwszy, mniej fanatyczny: on nie bluźnił jak Hozjusz, bo nie apoteozował tumultów, przeciwnie, nazywał je po imieniu – «wszeteczeństwem»; nie domagał się dla heretyków ani powroza jak Orzechowski, ani jak [...] Zaborowski konfiskaty dóbr [...]. «Gniew i gorzkie serce odrzuciwszy – mówiło Skardze jego polskie, pełne miłości chrześcijańskiej, serce – Polak z Polaki, brat z braty, krew z krwi, sąsiad z sąsiady, ku dobremu, z podania, jak mniemam, Ducha Świętego rozmawiam; prawda, iż złe heretyctwo, ale ludzie dobrzy; złe błędy, ale natury chwalebne; złe odszczepieństwo, ale krew miła [...]. Zawżdy o tym myślić mamy, jakobyśmy je do światłości prawdy słowa Bożego i do jedności Kościoła św. katolickiego, z której niedawno wyszli, obrócić zaś mogli; jako o chorych starania czyniąc, dobre im lekarze jednając i potrawy, które sobie obrzydzili, łagodnie przyprawując, do słuchania je słowa Bożego i Kościoła przywodząc, zachowaniem i uprzejmością, i przyjemnym towarzystwem, i posługami sąsiedzkimi pociągajmy je do owczarniej Chrystusowej, a najwięcej dobrymi naszymi cnót świętych katolickich przykłady.»” (Tamże, s. 83–86.) 185 stary księżyna. Jakże w rezultacie można by określić indywidualność Skargi? Był to znakomity mówca, filantrop, gorliwy ksiądz i gorący patriota. Był wrażliwy, twórczy, energiczny, karny, idealista i altruista. Nareszcie był odważny a pokorny, kochający i pełen wiary mimo najsmutniejszych przeczuć. Takimi przyozdobionego zaletami każdy naród zaliczyłby do najpierwszych swoich obywateli i dopiero nasze rodzime wolnomyślicielstwo pakuje go między szkodników, warchołów, nieledwie intrygantów i bandytów. W naszych czasach dzieją się rzeczy istotnie zdumiewające. Zdążam do końca. Każdy naród posiada mężów, będących niby symbolami cnót najbardziej pożądanych, jakimi są: mądrość, bohaterstwo, geniusz organizatorski, świętość i im podobne. Żydzi czczą Mojżesza, proroków, Machabeuszów; starożytni Grecy czcili Prometeusza, Herkulesa, a później Solona, Platona, Leonidasa, Homera; Anglicy – Kromwella, Newtona, Szekspira... Jednym z takich symbolów dla nas jest Skarga. Przypomina on proroków hebrajskich, którzy, widząc grzechy narodu, gromili je publicznie, grozili klęskami i – wskazywali lekarstwa. Każdy człowiek, znakomity czy nadzwyczajny, obok zalet ma jakieś wady, które nawet w ciągu życia mogą jednać mu nieprzyjaciół, ale po śmierci gasną; podczas gdy zalety, o ile były ważnymi dla społeczeństwa, potęgują się i wyiskrzają. I w ten sposób tworzy się galeria niby żywych ideałów narodowych, według których istnieć, działać i doskonalić się powinny następujące po sobie generacje obywateli. Co tam kiedy Skarga powiedział czy nie powiedział o ulicznikach rozbijających kościoły protestanckie? Za czym albo przeciw czemu agitował? to dziś są kwestie dziesiątego rzędu. Natomiast przez wieki rozlegać się będą piorunowe echa jego strasznych jasnowidzeń i zbolałego patriotyzmu. „I do senatu, i do rycerstwa, i na sejmach odprawowałem, Panie Zbawicielu, poselstwo Twoje. Upominałem, aby obie matki: Kościół i Ojczyznę, miłowali, niezgody między nie nie sieli, aby wierną radę dawali, na samo dobro publiczne oglądając się; aby uprzejmość i całość serca między .sobą zachowali; aby wolnością swoją nie ginęli, a niewoli obcych panów na się nie przywodzili.”229 Oto jest patent Skargi. 229 Jest to fragment przedmowy Skargi do pierwszego zbioru jego kazań (Kazania na niedziele i święta, Kraków 1595); cytat bardzo skrócony. (Zob. I. Chrzanowski, tamże, s. 45–46.) 186 NIESZCZĘŚLIWA MATKA NIESZCZĘŚLIWYCH SYNÓW „...Chcę panu opowiedzieć moje troski tak szczerze, jakbym to robiła przed samą sobą; w zamian pragnęłabym usłyszeć równie szczerą opinię pańską o powodach naszych nieszczęść. Kto temu winien, że nam się tak bardzo nie wiedzie w życiu: ja czy moi synowie, społeczeństwo, nasze położenie polityczne, a może duch czasu?... Bo przecie ktoś musi być winien klęskom, jeżeli nie mamy uwierzyć w ślepy fatalizm, który prześladuje nie tylko pojedynczych. ludzi, ale i całe rodziny. Mam trzech synów i córkę. Córka jest to panienka dobra, pracowita, ale bez wybitnych zdolności; owszem, powiedziałabym nawet, że jest to osoba dosyć poziomego umysłu. Wiecznie zajęta wydatkami, rachunkami, kłopotami domowymi i wiecznie strofująca braci; jakby ci nieszczęśliwi ludzie (gdyż są to już ludzie skończeni) potrzebowali jej nauk i nie mieli swoich własnych zgryzot. Co zaś do moich synów (nie wiem, może zaślepia mnie miłość macierzyńska), jestem jednak pewna, że gdyby poznał ich pan, musiałby przyznać, iż są to indywidualności niezwykłe: wykształceni, zamiłowani w pracy umysłowej, szlachetni altruiści, a nade wszystko – umysły prawie genialne. W szkołach uczyli się pilnie, ja z mojej strony starałam się uzupełnić ich wykształcenie już to za pomocą lekcji francuskiego, niemieckiego, angielskiego, już to gry na fortepianie lub malarstwa, o ile w którym zbudziły się odpowiednie zdolności. Dzięki Bogu i pracy mego świętej pamięci męża miałam tyle, że mi na staranną edukację chłopców wystarczało. Jadziulkę, która nie okazywała żadnych wybitnych talentów, raczej skromne upodobania domatorskie, kształciłam na pensji i w szkole gospodarstwa kobiecego. Pozwoliłam jej też ukończyć kurs buchalterii, dzięki czemu ma dziś posadę, przynoszącą 80 rubli na miesiąc. Wynagrodzenie, jak na jej zdolności, zupełnie dostateczne. Ale los moich synów!... Ach, panie, to trzy sztylety, które jakieś bóstwo mściwe wbiło mi w serce. Opowiem jak najzwięźlej, ażeby tym łatwiej zrozumiał pan prześladowania fatalizmu. Najstarszy, Niunio, już w piątej klasie mówił do mnie: «Mamusiu kochana! ja będę Bismarckiem, ja dam naszemu narodowi stanowisko, jakie mu się należy.» Zapłakałam z radości, a gdy, będąc w szóstej klasie, napisał pierwszy manifest, zapowiadający rewolucję europejską, którą on miał przygotować (ale o tym nie wspomniał przez skromność), dałam mu błogosławieństwo. I co pan powie? Znalazł się jakiś zdrajca, przyszła rewizja, chłopiec siedział kilka miesięcy w więzieniu... Naturalnie, gdy go uwolniono, wywiozłam go za granicę, gdzie bawi do tej pory, ciągle żąda pieniędzy «na sprawę» i co pewien czas przysyła mi nowy manifest do narodów. Ale narody!... Pan wie, jakie to jeszcze niedojrzałe. Zamiast chwycić oręż, jak jeden mąż, prześladują mego chłopczyska, przepędzając go z Austrii do Francji, z Francji do Szwajcarii, ze Szwajcarii do Anglii... Drugi mój syn, Munio, skończywszy gimnazjum, wstąpił na medycynę; po dwu latach spostrzegł, że nie ma zdrowia do tej specjalności, więc przeniósł się na wydział prawny. Po roku wyjechał do Berlina na wydział filozoficzny; ponieważ jednak chciał ukochanemu krajowi oddawać realne usługi, więc znowu po roku, przeniósł się do Paryża, do szkoły nauk politycznych. Gdy w czasie wakacji zwiedził Rzym, ze zdziwieniem odkrył w sobie nie zwalczony popęd do malarstwa, a jednocześnie dla wytchnienia po pracy brał lekcje śpiewu. Brak funduszów zmusił go do pożegnania się z pięknymi marzeniami, więc wrócił do kraju i stara się o odpowiednią swoim zdolnościom posadę na kolei albo na kierownika jakiej instytucji finansowej. Ale, panie, jak to trudno bez stosunków!... Sama byłam u jednego z dyrektorów, ale to taki zimny człowiek. Gdy mu opowiedziałam wszystko, zapytał: «A czy 187 syn pani nie uczył się grać na skrzypcach?» Ja mówię, że nie. A on: «To szkoda!» I wyszedł do innego pokoju. Nareszcie trzeci, Dziunio, okazywał najwięcej upodobań praktycznych i chciał zostać wielkim inżynierem. Toteż, skończywszy szkoły, pojechał na politechnikę za granicę. Był w kilku, ale że to szlachetna natura, więc ciągle zajmował się tylko kolegami, ich interesami... A że znowu cudzoziemcy, widząc jego nadzwyczajne zdolności, zazdrościli mu, więc po sześcioletnich studiach przyjechał biedak bez dyplomu i tylko dzięki protekcji jednego z naszych znajomych otrzymał miejsce przy kopalni. Tam zamiast dać mu odpowiednią jego ukształceniu posadę, umieścili go... przy kotle! Mój chłopak w milczeniu zgodził się, ale nie mógł przecie zaniedbać kultury umysłowej, więc czytał jakąś naukową książkę, bardzo naukową. Ktoś, oczywiście zawistny, zakradł się tymczasem, coś tam przekręcił i... kocioł uległ zepsuciu. Podobno nawet zginął jakiś parobek, ale mego Dziunia uwolnili. Słyszał pan?... Za tyle lat nauki! Po tej intrydze Dziunio cały rok przesiedział w Warszawie bez zajęcia i tak się zniechęcił do inżynierii, że gdy wystarałam mu się o posadę kasjera w pewnym Towarzystwie, chłopak przyjął. Lecz i tu ścigało go nieszczęście. Człowiek myślący, zajęty wyższymi kombinacjami, parę razy omylił się w wydaniu reszty, a nareszcie dał komuś, zamiast paczki dziesięciorublówek, paczkę storublówek. Zapłaciłam dziewięćset rubli Towarzystwu, ale Dziunio musiał rzucić niestosowne zajęcie. I oto ma pan obraz naszego położenia. Edukacja chłopców, ich altruistyczne, filantropijne i patriotyczne instynkty kosztowały nas około stu tysięcy rubli. I co z tego?... Niunio ciągle woła o pieniądze, których już zaczyna brakować, a Munio i Dziunio wciąż na próżno starają się o zajęcia pomimo swoich olbrzymich zdolności. Rozpacz mnie ogarnia, więc zwracam się do pana i zapytuję, dlaczego, za co los tak znęca się nad nami?... Czy moi chłopcy nie są lepsi i zdolniejsi od tysięcy innych?... Czy żałowałam na ich edukację?... Nie, doprawdy, że u nas najlepiej urodzić się prostakiem albo jeżeli człowiek posiada, na swoją niedolę, jakieś wyższe aspiracje, lepiej wynieść się z tego kraju, gdzie równie trudno o zajęcie, jak i o sprawiedliwość, nie mówiąc o uznaniu.” * I otóż mamy cztery osoby ,,nieszczęśliwe”, cztery osoby wołające, że „nic im się nie udaje w życiu”. A na to odpowiada pan B. Dangennes (L’Energie en 12 leçons): ,,Strzeżcie się ludzi, którzy wygłaszają frazes: «Mnie się nic nie udaje» – albowiem dusze ich nie rwą się do zwycięstw, a samo zetknięcie z nimi może tylko zniechęcić i osłabić człowieka. Rzadki to wypadek, ażeby ktoś, komu «się nic nie udaje», nie był sam twórcą własnych klęsk; ponieważ w większej liczbie wypadków najlepszym warunkiem «udania się», powodzenia jest – pragnąć energicznie.”230 Zaś dr Toulouse (Comment farmer un Esprit) rozwija powyższy aforyzm: „Pomiędzy nieszczęśliwymi, którzy tworzą klasę z niczego niezadowolonych, jest wielu takich, którzy po prostu źle przystosowują się do swych obowiązków. Nie umieli znaleźć szczęścia z powodu niezrozumienia albo braku przygotowania i tym sposobem zwiększyli ilość duchów niespokojnych i zdemoralizowanych... Gdy się uważnie bada ludzi tak zwanych «wykolejonych» widzi się jasno, że pomimo zdolności umysłowych są oni bardzo dalekimi od rzeczywistości, są marzycielami, roztargnionymi i jakby pozbawionymi jednego zmysłu: zmysłu życia... Oni nawet nie domyślają się, że zanim przedsięweźmiemy jakąś sprawę, trzeba do niej przygotować się odpowiednio, trzeba uporządkować wysiłki, a najpierw zadać 230 Do książki tej nie udało się dotrzeć; nie jest wyłączona zecerska omyłka w nazwisku. Książki dr Toulouse też nie znaleziono. 188 sobie pytanie: o co tu idzie?... co tu należy zrobić?” Gdyby chodziło o tę jedną matkę i jej trzech synów, sprawa nie zasługiwałaby na rozgłos. Wszędzie nie powodzi się jednostkom, a powodzi tysiącom; straty więc hojnie są wynagradzane. Ale u nas już nie idzie o jednostki, rodziny, grupy... U nas bowiem „nie powodzi się całemu społeczeństwu”, i to od bardzo dawna, i to we wszystkich kierunkach. Nie szczęściły się nam wojny, nie szczęści się przemysł, handel, rolnictwo, od którego setki tysięcy rąk odpływa za granicę, nawet za ocean... Spojrzyjmy dokoła siebie. Od wieków „powodzi się” Anglikom, Francuzom, od wieku Amerykanom, od pół wieku Niemcom, od niedawna Japończykom. Tymczasem bliżej nas powodzi się tylko takim, którzy z nami walczą, a więc Żydom, Rusinom, mariawitom. Nam zaś nie powodzi się już nie tylko wobec silnych, lecz nawet wobec słabych nieprzyjaciół, jak Żydzi, Rusini, mariawici! Co to jest?... Co to znaczy?... Przez życie każdego człowieka czy narodu przepływają to pomyślne, to niepomyślne wypadki, tymczasem my doznajemy ciągle tylko niepomyślnych. Skąd taka nieprawidłowość, wkraczająca w dziedzinę cudów? Czy nie należałoby wyjaśnić tej zagadki, może śmiesznej dla ludzi obcych, lecz dla nas mającej straszliwe znaczenie? Bo cóż się w końcu stanie z nami, jeżeli wciąż i wciąż będzie się nam „nie wiodło”, jeżeli każde pokolenie będzie „nieszczęśliwe”, jeżeli w każdym pokoleniu nasza praca będzie miernej wartości, ziemia będzie wysuwała się spod nóg, pieniądze z kieszeni, jeżeli przemysł, rzemiosła, handel zagarniać będą żywioły nie tylko obce, ale wręcz nieprzyjacielskie, jeżeli najdzielniejsze jednostki będą uciekały z kraju na obczyznę, gdzie spotyka je nędza, wyzysk i poniewierka?... Na pytanie: Dlaczego nam się nie powodzi? – spróbujemy odpowiedzieć w sposób możliwie obiektywny. Mianowicie, postaramy się streścić jak najzwięźlej prace kilku autorów, którzy o podobnych kwestiach pisali. Jednostki wykolejone istnieją nie tylko u nas i w liczbie niemałej. Ta zaś, niestety! między nami a innymi istnieje różnica, że u nas całe społeczeństwo jest „nieszczęśliwe”, za to gdzie indziej nie brak mędrców, którzy badają przyczyny „nieszczęść” czy „niepowodzeń” i przeciw tej chorobie starają się odkryć lekarstwa. Rzecz dziwna i straszna. Mamy całe szpalty, mamy całe kolumny poświęcone literaturze, teatrowi, sztukom plastycznym, muzyce, koncertom, walkom z katolicyzmem, nienawiściom partyjnym i odpowiedniej wagi wiadomościom zagranicznym. Lecz ani wzmianki nie ma o przyczynach naszych indywidualnych i społecznych „niepowodzeń”! Spróbujemy choć w części połatać ten brak. „Świat szybko rozwija się – mówi dr G. Le Bon – i pod karą zagłady musimy się przystosować do tego rozwoju. Wymowa, piękny język, upodobanie do subtelności gramatycznych, talenty artystyczne i literackie mogły wystarczyć narodowi, który dolę swoją składał w ręce bogów i królów. Dziś warunki istnienia coraz bardziej ulegają prawom ogólnym, narzucanym przez stosunki przemysłowe i handlowe ludów. W tej fazie rozwoju, kiedy nauka i przemysł kierują .światem, zalety charakteru grają rolę przeważną. Inicjatywa, przezorność, rozwaga, energia, wola, panowanie nad sobą są zdolnościami, bez których ukształcenie umysłowe prawie nie posiada wartości. Tylko wychowanie może stworzyć trochę tych zalet, jeżeli nie dała ich dziedziczność.”231 Uwagi powyższe doktor Toulouse jakby uzupełnia słowami: „Im dłużej patrzę, tym głębiej jestem przekonany, że człowiek jest materiałem tak dalece 231 Gustave Le Bon, La psychologie politique..., s. 117; cytat niezupełnie dokładny – niektóre zdania są raczej syntezą poglądów Le Bona, nie zaś dokładnym przytoczeniem jego słów. Le Bon sprawami tymi zajmował się również w książce Psychologie de l’éducation, Paris 1906 (tłumaczenie polskie J. Moszczeńskiej Psychologia wychowawcza, Warszawa 1911). I oryginał, i przekład tej pracy Prus miał w swej bibliotece. 189 plastycznym, iż przez racjonalną kulturę można z niego otrzymać prawie wszystko, co się chce.” Rozumie się, o tyle, o ile owa kultura zgadza się z naturą i szczęściem człowieka, i najszlachetniejszymi dążeniami duszy ludzkiej. W przeciwnym razie można tylko zepsuć, nigdy zaś wytworzyć jakiś sztuczny charakter. 190 SPIS RZECZY Rzut oka na Ujazdów poprzedzony krótkim wstępem o świętach Zawiercie Kartki z podróży (Wieliczka) Różne zdania Słówko o programach Dwa artykuły w „Nowostiach” W imieniu klas pracujących Szynk i społeczne zepsucie Z powodu „kwestii afrykańskiej” Małżeństwa w familii Reclus „Jacuś”, komedia w 4 aktach Edwarda Lubowskiego Dwa okrzyki – dwa obozy Z daleka i z bliska Wystawa projektów na pomnik Mickiewicza Nowi ludzie Drobne uwagi o wielkich kwestiach Wieża paryska Listy podróżnika Nordenskiölda do podróżnika Andersona Powściągliwość krytyczna Wędrówka po ziemi i niebie Na temat: „Ostatni dzień Don Juana” Groch na ścianę Jeden z cudów epoki, która nie wierzy w cuda Z Nałęczowa (Korespondencja własna „Kuriera Codziennego”) Henryk Sienkiewicz Mądrość życiowa Oda do młodości Ludzie i duchy Wszyscy za jednego Wczoraj – dziś – jutro Poeta wychowawca narodu Czego nas... nie nauczyły dzieje Napoleona Chochoł nowej guberni Od upadku do odrodzenia Skargi na Skargę Nieszczęśliwa matka nieszczęśliwych synów