10156

Szczegóły
Tytuł 10156
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10156 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10156 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10156 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. ks. Jan Sochoń Wszystkie zmysły miłości Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Wiesz, jak żarliwa jest u nas miłość, jak za nią biegniemy co siły Konstandinos Kawafis Będę popiołem miłości. René Char Pochyl się tylko po to, żeby kochać. Jeżeli umierasz, kochasz jeszcze. René Char Wiem, że tylko tajemnice są nieśmiertelne. Adam Zagajewski Wszystko, co się dzieje, dzieje się w tajemnicach. Orygenes POETA Dobrze być poetą, naprawdę. Wówczas tajemnice rozstępują się i zapraszają do rozmowy. W wierszu wszystko we wszystkim się przegląda, śpiewa, a długie cienie zła płaczą. W wierszu każda chwila jest drogocenna, słowo waży jak życie, miłość nie wymaga tłumaczeń. Dobrze być poetą, choć raz. Laski, jesień 1994 GŁOSY I TAJEMNICE WIELE POTRZEBUJĘ Wiele potrzebuję, naprawdę wiele, choćby oczu i rąk, aby zająć miejsce przygotowane od założenia świata. Wiele potrzebuję, naprawdę wiele, choćby chwili, gdy rozjaśnia się nad horyzontem i gaśnie dzień. Wiele potrzebuję, naprawdę wiele, choćby ciszy, kiedy słyszę głosy i tajemnice, a sen nieporadnie dotrzymuje im kroku. Wiele potrzebuję, naprawdę wiele, choćby cierpienia, które woła: zróbcie miejsce, odsuńcie się, bo nie ręczę za siebie, nie ręczę. ŻYCIE Patrzę za okno: oto moje życie, w porzuconych kroplach wody, w nieruchomych od ciężaru światła liściach, w dali dalekiej, wydaje się. nieskończonej. Oto moje życie: skulone, nieporadnie rozglądające się. Co jest, a co może być pewne? Gdzie uścisk wiążący na zawsze? Oto moje życie: poruszam się w ciemnościach miłości, w miejscu przy Tobie, o Niepojęty! INNA MIŁOŚĆ Nocą nie trzeba przekraczać granic: na dotknięcie ręki każdy skrawek ziemi. Dlatego modlę się, aby być ze wszystkimi, którzy poruszają się w ciemności. Innego świata nie ma. Jest tylko inna miłość. ZASŁONA Zasłoną jest ciało, napisał święty Paweł. Spoglądam więc, rozglądam na wszystkie strony, gdzie to prawdziwe, ukryte, zasłonięte właśnie? Inni zachowują się tak, jakby wiedzieli: gotują, sprzątają, jeżdżą rowerem po wyboistych drogach, kupują prezenty, śpią. A ja nasłuchuję, przesuwam ręką po ciele: kto zdejmie bielmo z oczu? – śmierć? SIŁA Teresie Trzeba mocno objąć. Nie dopuszczać zniechęcenia ani strachu, leczyć rany natychmiast, cierpliwie wsłuchiwać się w mowę oczu i ciała. Nigdy nie dać się przekonać żadnym koniecznościom. Miłość w bólu jest silna. WIOSNA Zanurz się w tym krajobrazie: obrysuj drzewa powstające z długiego snu, potem delikatnie rozchyl liście, pędy życia. Umocnij nieporadne korzenie. Nie czekaj, aż Bóg się zlituje. BROŃ MNIE Ziemio młodości, po której stąpam teraz. Pamiętasz pocałunek, tak zwyczajny, że nikt nie zauważył jego piękna. Ziemio młodości, po której stąpam teraz. Zielenią się w tobie przyszłe nieszczęścia. Więc broń mnie, broń! DESZCZ Sączy się, przebija mur. On – promienny, ze łzami w oczach, niebezpieczny: deszcz miłości, deszcz wojen, deszcz pychy, sączy się, mija. DZBANY Śmierć nadchodzi, choć my wsparci ramieniem światła niczego nie przeczuwamy. Jeszcze nie czas na ostateczne rozstrzygnięcie. Nie dojrzeliśmy do pęknięcia ciał i dzbanów, które nie przelewają się, nie schną ze szczęścia. CZY? Wybrałeś mnie, wiem, ale jak długo będę nosił oczy w popiele, mgłą okryte ciało, duszę wszechmocną, czy miłość – wiesz, że kocham– będzie moją drogą śmierci, Boże? BUTELKA Idę skryty w milczeniu i nie wyróżniam się niczym specjalnym. Widzę tylko cień dnia, jak zachodzi we mnie, tli się, opada w odłamku porzuconej butelki. WSPOMNIENIA Pośród znużonego dnia umarli wstępują w obłoki, żywi schodzą w drzewa, owoce, myśli. Niebo obejmuje, niebo odpoczywa, a kiedy patrzę wzwyż – co przystoi zwierzętom, moim oczom – oślepia. Jakże więc iść bez pocałunku, który drży w wyblakłych cieniach warg, w tym wierszu, w tym życiu i nie pozwala, by umarły wspomnienia szczęśliwe. ADWENT Musisz czekać, zawiązać węzeł z chustki, jak gwiazdę, która prowadzi do Narodzonego. OKNA Adamowi Zagajewskiemu Znowu rozdzwoniła się pamięć i nie mogłem zasnąć. Leżałem nieruchomo w gęstym od ciszy pokoju. Jedna samotna łza rozjaśniała mrok. Anioł ukryty za firanką śpiewał smutną piosenkę. We wszystkich oknach, po kolei, gasły światła. W OGRODZIE Duch nocy, tak, on właśnie, zajaśniał w kwiatach milczących, w ogrodzie. I mogłem dostrzec, jak niewidzialnie poruszają się istoty drzew, ziemi, naszych ciał i miłości, która nie umiera. W LASKACH Teresie Cwalinie Weszliśmy do kaplicy, aby odpocząć – ptaki wędrujące instynktownie. Weszliśmy na chwilę i tak siedzimy skuleni, na ławce, w deszczu i spiekocie. WEZWANIE To nic, że ciężko oddychasz, że noce nie przynoszą ukojenia, że twoje ciało toczy wszystkie rzeczy świata. To nic, doprawdy nic: przecież modli się w tobie ból, wzywa do radości. To nic, że ciężko oddychasz. To nic, że umierasz. CZYŻBYŚ? Czyżbyś nie wierzył oczom, ustom wypłukiwanym przez wiatr? Czyżbyś nie doznał gorzkiej zemsty nieba, które błogosławi–błaga? NOC Noc wdziera się w oczy, tak, wdziera się, więc gdzie kończy się widzenie, a zaczyna dotyk? Noc niczego nie mówi, zwodzi tylko jak ciało w miłości. Więc nie wiem, czy podjąć dalszą drogę? NIEWINNOŚĆ Nie chcę szumu ulicy, głosów porozwieszanych pomiędzy oknami jak koszule, ciężkie od upału. Nie chcę gestów i wytwornych słów. Nie chcę pamięci wszystko– wiedzącej, upartej, chłodnej. Chcę niewinności, absolutnie pierwszej. CHWILA Jakże piękna to chwila, wieczór pokrył chłodem twarz, sukienka przytulona do ciała, włosy milczą, żadnych zbędnych znaczeń: Bóg niepostrzeżenie zamknął nam usta. PŁOMIEŃ 1 Znowu poruszają się gałęzie sosen i opuszczają ziemię, tę ziemię, którą kaleczą słowa, wojny i płacz rzek. Bezradność nazywa wszystko własnym imieniem. Nie wiadomo dlaczego tańczą, bawią się, śmieją ludzkie nieszczęścia. 2 Powietrze nie ma już sił i ptaki zatrzymują się na dachach domów. Patrzę w niebo odległe, ciche. Drży światło i opada na dno oczu. Nie gniewam się, gdy chmury gaszą płomień szczęścia. ZMYSŁY W cierpliwej godzinie czerwca niebo unosiło powieki z radością i dumą. Miłością trudno się zmęczyć krzyczały ukryte w trawie zmysły. DZIEŃ Nie potrzeba znaków. Wystarczy płomień powietrza, że oddychasz miarowo, radośnie. Wystarczy słowo godne, bezpieczne, że odczuwasz ulgę w skroniach i deszcz nawilżający ciało. Nie potrzeba znaków. Niech nocą błyszczy światło, a dzień niech nam towarzyszy. ZIMA Zamyka się listopad i rozkwita w ramionach śniegu. Szron stawia znaki i zaprasza do rozmowy. Ale życie milczy, nie chce zbliżenia ani rozkoszy. NIE MOŻNA ...życie jest takim utrudzeniem (z dedykacji Teresy Ferenc) Ależ to dobrze, Tereso. dobrze trudzić się i w boleści śnić. Cóż uczynilibyśmy w błękitach piękna, nieskazitelni, czyści. Nie można przebiec dnia bez łzy, która spada na podłogę i rozjaśnia drogi. Ależ, dobądź z siebie ból! PO POŁUDNIU Pochylam się nad tobą, przyjmując pieśń pocałunku. Cóż ukrywać: nad nami odbity w niebie las, widoczny jeszcze sierp księżyca. Jak w bajkach i sentymentach: pięknie i chwilowo. ZANOTUJ Stefanowi Morawskiemu, najprzyjaźniej. Zanotuj na skrawku życia: ta chwila jest potrzebna, gdy sam zostaniesz .... bielejącą kością miłości. STRACH Któż odważy się, jak ojciec Kierkegaarda, przekląć Boga, że ukryty, daleki jak zapomniany sen. Któż powie jutrzejszemu dniu: nie przychodź, bo trwa jeszcze dzisiejszy, mroczny strach. PODOBIEŃSTWO Patrzę w okno jak w lustro. Patrzę w siebie jak w okno, ale to nie to samo: w grzechu i walce zatraca się podobieństwo, źródło widzenia. WIATR Gdy twego ciała dotykam, wiatr w moich dłoniach ustaje. Kiedy twe serce nie bije, wiatr moje dłonie porywa. JEDNOŚĆ Dokładnie przylegają do siebie drzewo i ziemia, więc i my, własne ciała układamy w dostrzeżoną jedność. UMOWA Czy widzisz ten zmurszały patyk, porzucony, dla zabawy. Czy jesteś gotów zawrzeć umowę tajemną: bez zaszczytów i laurów przejść życiową stroną? W KOŚCIELE ŚW. BARTŁOMIEJA ks. Krzysztofowi Niedałtowskiemu Czymże oczy pełne niedomówień, pełne nieba, co błądzi między mną a tobą i zaprasza, bym został na początku drogi, gdzie nadzieja krucha, ale istniejąca. Czymże serce, że czeka najwyższych rozkoszy? SŁOWA Żyję, choć kończy się dzień. Śpiewam, gdy milczą już sny i gałęzie uciszają sad. Modlę się, choć słowa nie wzbijają się w niebo, tylko klęczą ze mną, uparcie. BOŻE! Trzymaj mnie, proszę, na uwięzi. Choćbym jak pies nie mógł zerwać się i wyzwolić, będę szczęśliwy. Proszę, trzymaj w ramionach mnie całego, jak złamaną gałąź albo okruch pustki. SKRZYDŁA Cóż uczynić za polem, za lasem, za drogą dawno zaginionej mądrości. Żeby chociaż jakaś wskazówka, światło w kącikach oczu; gdyby lekkie uderzenie w plecy, krzyk zachwytu, ale nie, nie, tylko niebo nad głową i ciemne skrzydła bólu. SŁYSZAŁEŚ? Słyszałeś, odczuwałeś pod stopami, mroźną nocą zapach lodu: ciasno sklejone, gorące krople potu, radości, krwi. BŁAGANIA Basi Toruńczyk Ziarno wzrasta i już widać jego dumne poczęcie. Noc splata ciała wstydliwie, śpiewu miłości nie można powtórzyć ani zapisać: znaki i błagania tylko. TY Szukam Cię, choć nie chowasz się za pagórkiem ani za plecami. Szukam Cię, choć utworzyłeś z moich rąk miejsce przemiany i zwycięstwa. Każdego dnia przechadzasz się w ogniu mojej pychy, niedowiarstwa mego. Zginasz mój kark – na wietrze sczerniały garnek, a ptaki ścielą skrzydła, bym nie poranił stóp w życiu. WIELKI POST Ukląkłem: na chwilę zatrzymało się życie – we mnie obłok, ogień: żydowski całun pustyni. KRAJOBRAZ Na krzyżu Jezus poraniony. Jego spojrzenie obolałe cicho obejmuje świat. Najdrobniejsze istnienie nie czuje się odrzucone. Matka i Jan dopełniają krajobraz, który za chwilę wyda się śmierci. Ale śmierć nie potrwa długo. NAD RANEM Moja miłość, tak, moja miłość niczego nie dowodzi. Ona jest. Ukryta tylko i pozbawiona wyrazistości, jakby chciała upodobnić się do mnie. Biorę do serca jej rady, żyję w jej oddechu i pewniej otwieram oczy nad ranem. POWIEKA Zobacz, zobacz radość na twarzy świata. Zobacz miasta, rzeki, jeziora pełne krajobrazów. Zobacz radość stworzeń, które nie marnują miłości. Zobacz, serdeczna powieko! GRAND CANYON Grażynie Ozorowskiej 1 Miłość wszędzie jest ważna. Jej cień krąży w dolinach, wsuwa się jak skorpion pod skały i kaktusy. Surowa, szorstka, rozpalona słoneczną ciszą tutaj znajduje schronienie. 2 Podziwiać, rozradować duszę i ciało – nie wystarczy. Trzeba jeszcze podnieść oczy za widnokres, gdzie nie rozkwita najmniejszy nawet ból. 3 Zapach gór jednoczy i już nie wiadomo, kto daje, a kto przyjmuje piękno. 4 Tego wieczoru nie poruszyły się nawet chmury, tylko na odwrotnej stronie skalnej ściany jaszczurka ozdabiała niebo. 5 Syczą flety, grzechotki, bębny. Unosi się w niebo pieśń Indian Navajo, której z żalem słucha Bóg. Arizona, lipiec '95 TRAWY Ciało daje radość: wystarczy przesunąć dłonie po twarzy, przeciągnąć się leniwie, powoli oddychać. Wystarczy gest bliskości, aby trawy wokół zapłonęły. MOTEL W ESCALANTE Zwykła górska wioska, uboga, szara i my przejęci do granic nie zauważyliśmy życzliwości dzikich skał. Utah, lipiec '95 CZYTAM THOMASA MERTONA Wyzbyć się pragnień, wejść w zamieć za oknem i pomrukiwanie wiatru. Zaniknąć za sobą dosłownie wszystko. Nie mówić ani nie płakać. Niech mrówki dźwigają zmęczenie i budują przejścia. LAS Za tamtą stroną lasu leżałem ukryty wśród drzew nie wiedząc, że Bóg ułożył ostrożnie trawy i mech, poprawił poduszkę u wezgłowia chmur. Za tamtą stroną lasu jeszcze dzisiaj drży powietrze. GWOŹDZIE Najdrobniejszy okruch istnienia wypełniony krwią. Gwoździe przebijają łodygi, kamienie, wodę, by wiosną iść w górę rzeki. NIEWIELE UCZYNIŁEM Jestem szczęśliwy, choć tylu nieszczęśliwych i opuszczonych. Widzę wzbijające się spod śniegu pędy życia, radość splecionych rąk, wargi nabrzmiałe rosą i ciszą. Niewiele uczyniłem, abyś mógł przejść pośród nas, szczęśliwy, Panie. ZMIANA POGODY Zasnute niebo rozjaśnia się. I nie będzie śladu po twoim nieszczęściu, jak po zapachu krwi. RDZA Widzę, jak twoja samotność pokrywa się rdzą, gdy mówisz: mam sporo czasu dla siebie. POTĘGA Wiersz to na gałęzi liść, zimą, w chmurze mrozu, nieugięty w potędze. JESIEŃ TWARZY RANA Nie drżyj, kiedy nic nie rozumiesz, kiedy nie jesteś szczęśliwy. Jutro przywoła twoje imię wiatr, rozniesie po zaułkach miasta i doznasz, czegoś nie zaznał. Za oknem świeci przecież chwila wczorajszego spotkania, oddech kołysze się lekko i zastyga w konarach drzew. Nie drżyj, na próżno. Skoro byliśmy razem, rana pozostaje. KTO? Cóż przy mnie bliskiego? Kto wspomaga? Kto obejmuje moje ciało, gdy nie ma nikogo? JEZU! Mówię prosto, nie, żeby zadziwić, wzruszyć, nie; mówię, bo słuchasz. Dostrzegam w ciemności swoją ciemność: oto jestem, choć – tak naprawdę – jesteś tylko Ty. POŻEGNANIE Stoję nieopodal i doprawdy nie dzieje się nic ważnego, choć usta drżą, mieszają się z ruchem ręki, na pożegnanie. W tym, co może istnieć, pragnę być. DOBRE SŁOWA Dobre słowa nie leczą ran. Nawet dotyk poczęty z miłości nie pomaga, kiedy oczy od łez gorące tamują krew. Dobre słowa nie leczą, dają ochłodę. RAZEM Patrzę na swoją dłoń. Niczym Cyganka, ale przecież nie mam daru widzenia ani rozsądzania ludzkich losów. Nie wspiera mnie żadna siła nieziemska: mogę, co najwyżej, uśmiechnąć się, objąć, milczeć. A jednak: patrzę na swoją dłoń, z Kimś, razem. CIĘŻKIE SERCE Powiedz, wreszcie powiedz: co stanie się z naszym światem, z miłością upadającą pod najlżejszym ciężarem? Co będzie z ciałem, które dziękczynnie przyjęliśmy? Rozkosz nie jest grzeszna, gdy prowadzi ku Tobie. Patrzę w niebo, odruchowo, naturalnie: więc jesteś, tylko dlaczego idziesz z tak ciężkim sercem. SZCZĘŚLIWA CHWILA To szczęśliwa chwila: nie bije w moją twarz cierpienie, ale ciepło wydobyte z głosu ptaka, którego widzę w oknie. Nie znam jego nazwy, tylko oczy wydają mi się bliskie: szarawe dno jeziora przecięte błyskawicą; latem, kiedy deszcz i słońce śpiewają o tym samym. To szczęśliwa chwila: nawet nie wiem, jak to się stało. Zamiast rąk uniosły mnie krajobrazy nieba... CHRYSTE! Obyś zechciał przygarnąć najdrobniejszą słabość miłości i mnie, tuż za nią. LATO '96 Latem rozlegają się najróżniejsze głosy. Wydobywam ten opuszczony przez wszystkich: głos milczenia, nieporadnego ukłonu, żalu, bo mija piękno i staje się pięknem wyobraźni. Więc czuwam, przyśpieszam kroku, obejmuję, aby trwało życie. MIARA Noc mnie wspiera, ale bezszelestnie, a dzień, cóż: dzień rozdaje dary z lekceważącą obojętnością i zna miarę wzruszenia. JEŻELI Jeżeli powiem, że kocham, cóż zmieni się w świecie? Czy powietrze uspokoi się, a grzechy umilkną? Czy moje ciało uciszy się jak morze i będzie można przejść suchą stopą? Jeżeli powiem, że kocham, czy niebo nie będzie już potrzebne, Jezu? ZIOŁA Ten czas jest święty: śpieszę się z modlitwą, kłosy zbóż pragną, by dotknęły je ręce żniwiarzy. Ten czas jest święty: owoce śliw pozdrawiają bez żalu odchodzące lato. Matka Boska w ziołach ukryta w niebo wstępuje, łąka pali się i ja w tym ogniu płonę niewidzialnie... 15 VIII '96 RAJ Biorę w objęcia napotkaną gałąź kołyszącego się drzewa. Może to drzewo rozkoszy, jak powiadał św. Augustyn, a może cień tego, co najprawdziwsze. Pocieszam się, że istota rzeczy nie będzie uparcie zasłaniana przez złośliwego demona. Pocieszam się, że metafory, które tak lubię, zawiodą mnie do raju, który lśni w oddali, choć teraz nie wiem, czy obejmuję ciebie, czy wieczne szczęście. SEN Już świta. Spośród chmur wychyla się Bóg, tak zwyczajnie, jakby nie istniały tajemnice i mówi: Janku, zechciej otworzyć oczy – nie udawaj, że śnisz tylko. ALE Myślę o Tobie, ale czy Ty myślisz o mnie. Wpadam w pułapki świata, ale czy wiesz, że brakuje mi sił. Piękno porywa mnie, ale czy naprawdę w nim jesteś. Umieram, ale czy wówczas płonie niebo? ŻAR Jeszcze, jeszcze trwa noc. Nie pozwólmy zamknąć się stronom świata. Ani milczeć ciału. Trwa przecież jedyna chwila, gdy skłaniam się ku Tobie, żarem palę usta. ODDECH Ależ, ależ wstrzymaj oddech, nie śpiesz się z dziękczynieniem, cóż bowiem wiadomo o dniu jutrzejszym, poza tym, że ponownie będzie nas uśmiercał. Ależ, ależ wstrzymaj oddech, abyś mógł dostrzegać znaki, choćby zmarszczki na ciele, gdy blednie światło i nikt na nikogo nie czeka. Ależ, ależ wstrzymaj oddech, nie gódź się na pierwszą lepszą miłość i pierwszą lepszą śmierć, raczej pozwól, by twoje serce okrężną drogą wróciło do domu. ŁODYGI Trzeba zauważać wyschnięte łodygi, bo jakiż los tych, co opuszczeni przez życie, skoro miłość nawiedza godnych jej spojrzeń, a wieczność niczego nie opuszcza. .................................................. i pamiętać, że to, co jest, nie ginie jak pusty śmiech, a choćby nawet, pozostają jeszcze mocne ramiona gromu i chwila możliwego pojednania na dalekim niebie. UFAM Ufam filiżance kruchej na stole, kwiatom w ramach okien, strużce krwi wypływającej spod kamieni, chmurom, stromym zboczom gór i słowom, gdy nie opadają na dno zwątpienia, gdy zataczają kręgi, w których można dostrzec kąpiące się kobiety. Ufam, wraz z tobą, świecie! TERAZ Myślę o śmierci zwyczajnie, jak zwyczajnie milkną dni i poruszają się obłoki w górze. Myślę o śmierci cicho, aby nie obudzić widziadeł i samotnych nocy. Myślę o śmierci teraz, by nie słyszeć: dobrze mu tak, skoro nie miał czasu na nic. PANIE Wzywam Cię, bo jeszcze jeden dzień i zapomnę, żeś mnie stworzył i coś obiecał. BĄDŹ ks. Piotrowi Bożykowi Bądź dobry, bądź przenikliwy. Bądź górą, gdy zbliża się zło, doliną, gdy biegnie miłość. ........................................... W takich chwilach niepewna jest śmierć. CIENIE Gęsto przebiegają cienie. Idę pośród ich miękkiego istnienia, które nie oddala się, lecz oczekuje potwierdzenia. Światło w moich oczach drga, przed snem. Dotykam twarzy: jesienna. Dotykam serca: dnieje. JESIEŃ Znów jesień i muszę o niej pisać. Jakbym nie odróżniał drzew, mokrych kalin i wiatru wstępującego w dusze liści. Jesień – zamknięta w locie chwila życia, której nie mogę ofiarować nikomu – rana tylko moja. A Ty, Boże, wołasz mnie, wołasz: glos płynie wilgotną ścianą snu, powoli. Jestem na każde życzenie miłości. 1996 KLUCZ Krzyki lecących gęsi brzmiały głucho jak krople krwi rozbite o szybę samochodu, obrysowane spojrzeniami nieśpiesznych gości, którzy przecież nie zatrzymują się ani chwili dłużej, bo klucz życia otwiera tylko żyjących, poruszających ustami na scenie. TANIEC Kim jesteście wszyscy święci? Ach, wiem: stoicie krok za mną, krok przede mną, w tańcu nieugaszonym. COKOLWIEK Witam, Chryste, w moim ciele, gdy chleb, światło, krew są naprawdę realne i nie potrzebują uzasadnień. Witam, w zbolałych ramionach, gdy mówiłeś: powstaniecie z martwych. Witam, w uniesionych zasłonach chmur, gdy deszcz z wiatrem łączą się, a drogi za wzgórzami Wasilkowa pokrywa cień. Witam, w drżeniu rąk, w ustach bezradnych, bo cóż począć z cierpieniem, które ożywia każdą cząstkę istnienia. Witam, w najśmielszych oczekiwaniach, że oto jesteś i pozwalasz, raz jeszcze, spojrzeć z miłością na cokolwiek. Wasilków, IX '96 SPEŁNIENIE Opisuję, co zaledwie możliwe: dym wiatru, odbitą w lustrach twarzy jesień, kroplę deszczu przeciskającą się do ziemi. Ktokolwiek patrzy w tę stronę, widzi niemoc, choć to już spełnienie. KSIĘDZA Z POETĄ DIALOG PODSKÓRNY l. Zanim zetknąłem się z poezją Jana Sochonia, poznałem krytyka literackiego – Jana Sochonia, znakomicie opisującego i analizującego odmiany twórczości religijnej, a niedługo później Jana Sochonia – filozofa uczestniczącego z ferworem i ogromnym zapasem wiedzy na sympozjum o relacjach, dawniej i dzisiaj, między sztuką a sacrum. Wychodzę z tej konstatacji, gdyż autor Wszystkich zmysłów miłości umiałby napisać o swej poezji znacznie, znacznie lepiej niźli mnie na to stać. Kiedyś przed pięćdziesięciu laty – zadziorny anglista, przekonany, że ma w ręku klucze do sekretów poezji i potrafi nimi władać – bez wahania wziąłem się za bary z twórczością Yeatsa, Eliota i Audena. Później jednak nigdy więcej nie powtórzyłem sondowania tej materii, a z biegnącymi latami byłem coraz bardziej świadomy, że jeśli piekielnie trudną sprawą jest bez względu na daimonion pisanie poezji, to tym bardziej ryzykowne, niemal karkołomne jest pisanie o tym pisaniu. Oczywiście istniały, istnieją i będą istnieć rozmaite gatunki poezjowania. Na przykład twórczość dydaktyczna, jasna i zrozumiała, usatysfakcjonowana rymowankami stanowiła jeden z głównych traktów działań zwanych wedle ustalonych kryteriów artystycznymi. Ja jednak mam na uwadze co innego – żywioł poetycki, który Maritain i inni słusznie, jak sądzę, przeciwstawiali tamtemu poezjowaniu, o którym z wciąż zadziwiającą przenikliwością snuł ongiś refleksje H. Bremond (Modlitwa i poezja, 1926) i któremu oryginalne rozmyślania poświęcił Heidegger rozpatrując dzieło Hölderlina i Rilkego oraz akcentując ich funkcję pasterzy bycia i bytu. Tego rodzaju poezjowanie nakierowane jest na uchwycenie tego, co umyka potocznemu postrzeganiu, rozbija skamieliny umysłu, wchodzi w intymny kontakt ze zwykłością nie zauważoną, a nasyconą bogatym sensem, odsłania w blasku to, co niezwykle, nade wszystko zaś w przemijaniu, w chwilach jakby zgęszczonej egzystencji odnajduje jej wymiar absolutny, jej ukryte pulsacje. Mało tego – takie poezjowanie. którego przykładem znamiennym mogą być arcydzieła jak Mickiewiczowskie Polały się łzy... i Goethego Über alle Gipfeln ist Ruh..., dotyka tajemniczości istnienia, natrafia na coś, co stawia nieustanny opór ekspresji słownej. Jeśli tak mają się rzeczy, jeśli ineffabile, owa ustawicznie wyłaniająca się w procesie twórczym niewymowność, towarzyszy poetyczności, jakże opisać ją i wyanalizować w sposób najbardziej przybliżony? Przecież im więcej słów, im więcej namysłu i analizy, tym bardziej oddalamy się od olśnienia, od tego nie dającego się okiełznać żywiołu. Jan Sochoń doskonale wie o tym. Dał temu świadectwo w mądrych szkicach zawartych w książce pt: U drzwi Godot (1995). Poezja prawdziwa (a więc w sensie selektywnym według założonej przeze mnie normy) ma być świadectwem bytowania, jego wieloma imionami i również wtedy, kiedy jest spontanicznym wytryskiem energii duchowej, obarczona jest samowiedzą, że staje u progu trudno nazywalnego. Co innego łowienie chwil najistotniejszych przez mistrzowską kamerę fotograficzną, co innego łowy słowne. Tam wizualność daje dostęp do rzeczywistości, którą chce się wyrwać ze unicestwiającego ją przepływu zdarzeń i uwiecznić jej kształt przypadkowy. Tu słowo, które sięga głębiej niż kamera, tj. poza powierzchnię materialną, i potyka się z zagadkowością istnienia, uwikłane jest w nieusuwalny paradoks – musi mówić, choć wolałoby pozostawać milczące. Całe moje teoretyzowanie – nader skrótowe i może nieudolnie formułowane – ku temu zmierza, aby wytłumaczyć, dlaczego zamiast wycofać się z posłowia, decyduję się na tych parę uwag zanotowanych na marginesie Wszystkich zmysłów miłości. Czy z przyjaźni, która mnie z Janem Sochoniem łączy? Na pewno. To jednak nie jedyny powód. Jest nim także doświadczenie w obcowaniu z tymi wierszami, które stawiają mnie twarzą w twarz z Nieznanym i trzymają w ryzach zarówno wyobraźnię, jak myślenie. Próbuję tedy dać wyraz – jak potrafię najlepiej – moim spotkaniom z poetycznością w Sochoniowym ujęciu, bez żadnych pretensji do trafienia w sedno jego dzieła. 2. Poezja Jana Sochonia jest intelektualna – przez filtr umysłu chłonie wszystkimi zmysłami materię świata. W samoreprezentacji autor dzieli się z nami refleksją o rzeczywistości, w której wszystko we wszystkim się przegląda, która przesłonięta tajemnicami, domaga się miłosnego z nią dialogu, aby jej światło zabłysło w ciemnościach. Zewsząd dochodzą głosy, w które wsłuchuje się poeta, ale niejednorodna jest ich melodia. Cielesność bądź współbrzmi z duchowością albo ją pogrąża w niebycie, płomienna radość istnienia nagle gaśnie osaczona bólem i cierpieniem, pamięć żywo zachowuje urodę chwil, to znów zapada się w ich przelotności. Jesteśmy w świecie zadomowieni i jednocześnie obcy; pewni swego człowieczeństwa i jego powinności, to znów nieporadni, skuleni w strachu; otwarci na tajemnice, z których wyłania się prawda, i zarazem ślepi, zaplątani w zasłonach, przez które trzeba się przedzierać. Wewnątrz tego świata z sobą skłóconego, obejmującego i nas samych, płonie wszelako boskość, której epifanią jest miłość. W Słowniku pojęć zmistyfikowanych (1996) Jan Sochoń tłumaczy sens miłowania – daru w Bogu zakorzenionego, które wszystko rozświetla. Jest ono tyleż samo proste co trudne. Boskość bowiem jest tak samo dana jak i zadana, wszechobecna jak i nieobecna. Wezwany przez Boga poeta rozmawia z Nim wprost tylko w chwilach szczególnych, bliskich iluminacji, ale to święto jest krótkie i szukać go trzeba od nowa nieustannie. Głosy, które poeta słyszy, mówią o Nim zewsząd, ale też zagłuszają Jego do nas pukanie. Jedne z najpiękniejszych wierszy zbioru borykają się z tą antynomiczną podwójnością. W tym dwu-rytmie istnienia, w zawieszeniu między wszystkimi zmysłami zwróconymi ku nagiej cielesności a wszechogarniającą miłością przepojoną pierwiastkiem sakralnym, w ich rozejściach się oraz powracającym mariażu znajdują normę istnienia. Jakoż owa normalność wyznacza dramat ludzki, naszą kruchość, której odjęty jest tragizm, gdyż na horyzoncie jest osiągalne zbawienie. Dysharmonijna harmonia wypełnia nasz żywot i stanowi także właściwość świata dookoła. Między tymi przeciwieństwami są kładki, egzystencja ugruntowana jest wprawdzie na bólu i cierpieniu, ale te obracają się w szczęście i vice versa. Są nawałnice i burze, ale żadnej katastrofy. Tonacja umiaru bije zarówno z inwokacji Jana Sochonia, które skierowane są ku Bogu w błaganiu i ufnym zawierzeniu, że uśmierzy On trwogę i rozpacz, jak i z tych jego wierszy, w których zanurza nas w błogiej chwili, kiedy – zda się – ziemskie i niebiańskie instrumenty wspólny śpiewają psalm. Oto świadectwa: Trzymaj mnie, proszę, na uwięzi. Choćbym jak pies nie mógł zerwać się i wyzwolić, będę szczęśliwy. (Boże) Zaniesiona do Boga prośba o to, aby trzymał poetę w ramionach jak złamaną gałąź, uzupełniana zostaje gdzie indziej wyznaniem, że zasługuje na zginanie karku (Ty), gdyż hardość zeń wciąż przemawia, niedowiarstwo odradza się, bucha ogień pychy. Akt pokory ustępuje miejsca aktowi symbiozy z naturą nasyconą żywiołem Boskim, kiedy czytamy: Ciało daje radość, wystarczy przesunąć dłonie po twarzy, przeciągnąć się leniwie, powoli oddychać. Wystarczy gest bliskości, aby trawy wokół zapłonęły. (Trawy) Ta sama aura charakteryzuje utwór Las, w którym Bóg układa poduszkę u wezgłowia chmur, gdzie drżące powietrze, trawy i mech pospołu z poetą wielbią Stworzyciela. Dwa wiersze zamykające tom: Cokolwiek – hymniczna afirmacja wszechobecności Chrystusa, i Spełnienie – w które dzięki modlitewnej kontemplacji przemienia się również rozpaczliwa niemoc, podtrzymują tonację zawierzenia siebie Bogu. Wprawdzie nierzadko cisza dochodzi z nieba, wprawdzie na ziemi zło bierze bezpardonowo górę i grzeszność nas urzeka, niedopuszczalna jest jednak myśl o pustce czy o zwycięstwie Armageddona. Krzak gorejący przypomina nam, że zło jest bezmocne. Bliskie tamtym utworom – w tym tonie, monotematycznym, w odróżnieniu od poprzednich Sochoniowych nieliczne – są przesłania z chwili okolicznościowej, w której poeta dociera do sensu naszego kruchego istnienia, a zarazem do nieustępliwego wychylania się z ulotności i przygodności ku transcendencji i prawdzie bezwzględnej. Tak jest na przykład w utworze Ufam, w którym Jan Sochoń afirmuje filiżankę, kwiaty na stole i strużkę krwi, chmury, kąpiące się kobiety, cały świat, a także słowa nie opadające na dno zwątpienia. Tak również odbieram migawkowe zapisy z amerykańskiej podróży, zwłaszcza po stanie Utah, gdzie poetę stacjonującego w motelu w Escalante zachwyciła w okamgnieniu szarość wioski i życzliwość dzikich skał. Najdobitniej przy tym talent znalezienia właściwych słów do wyrażenia niepowtarzalnego doznania przejawił się strofach Czytam Thomasa Mertona. W doświadczeniu tym współgrają ze sobą medytacja nad cudzą myślą, kontemplacja bytowania w ogóle (w pryzmacie tej lektury) i konkluzje z osobistego kontaktu z naturą. Podkreślamy przy tym, że autor jest tyleż pod urokiem Mertonowskiej wizji, co w kontrapunkcie do niej. Trzeba rzecz po prostu bez komentarza zacytować w całości: Wyzbyć się pragnień, wyjść w zamieć za oknem i pomrukiwanie wiatru. Zamknąć za sobą dosłownie wszystko. Nie mówić ani nie płakać. Niech mrówki dźwigają zmęczenie i budują przejścia. (Czytam Thomasa Mertona) 3. Nie rzekło się dotąd najważniejszego. Ci, którzy Jana Sochonia znają, wiedzą o tym, ci, co jego wiersze czytali, na pewno odgadli to natychmiast. Jest mianowicie obdarzony wielu umiejętnościami i powołaniami, między innymi jest kapłanem katolickim. Napisało mi się „między innymi”, ale to zapewne rdzeń jego postawy wobec świata i pojmowania siebie samego. Otóż wolno zaryzykować tezę, że ksiądz-poeta (ten przypadek należałoby zresztą uogólnić) tworzy w napięciu, utrzymującym się z racji rozwarcia między pierwszym a drugim. Z napięciem tym idą w parze ciągłe próby usunięcia owego rozwarcia, nigdy do końca skuteczne. Pierwszy żyje w sferze wiadomych odpowiedzi, oczyszcza byt i umysł z antynomii, wie, że zwątpienie jest tylko tymczasowym stanem, dogmaty przyjmuje jako oczywistość zrodzoną z wszechogarniającej miłości Boga do wszystkich Jego tworów i międzyludzkiej agape (najlepszego z lekarstw na naszą samotność). Drugi, wciąż niespokojny, zadaje pytania, uwrażliwiony jest na odradzające się antynomie, wie, co to zachwianie wiary, pogrążony jest w niepewności, odrzuca jakiekolwiek dogmaty, przygląda się sobie uważnie i dostrzega przejście tam, gdzie wierzący mocno stąpa po jakoby wyrównanym gruncie. Pierwszy przyjmuje kanon wzmiankowanego Bremonda, ideałem byłoby dorównanie doświadczenia poetyckiego z doznaniem mistycznym, więc w ostateczności symfonia bezsłowna. Jednakże poeta musi mówić, zatem rzecz cała w tym, jak słowa zdatne są otworzyć się na Milczenie. Drugi usiłuje stać się pasterzem bycia (w sensie Heideggerowskim), unaoczniać skrytość w nieskrytości i odwrotnie, odsłonić nieposkromioną bezpodstawność życia i zarazem uporczywe dążenie ku prześwitowi – podstawie najmocniejszej. Można między żywiołem poetyckim a wiarą niezachwianą budować przejścia, ale właśnie chwiejność tych pomostów określa ową międzyprzestrzeń. Co więcej, im bliżej brzegu wiary bezwzględnie ufnej, tym, jak już napomknąłem, większe przeszkody z dotarciem w słowie i poprzez słowo do sedna rzeczy. Tak rozumiem zresztą Jana Sochonia, kiedy w utworze zatytułowanym Słowa powiada, że te uparcie klęczą z nim razem na modlitwie, nie wzbijając się do nieba. To nie tylko przejaw przejściowej bezsiły, to znak widomy, że słowa kurczowo trzymają się ziemi. To nie tyle modlitwa je tu więzi, ile one modlitwę. Zważmy przy tym, że Sochoń-poeta nie jest słowiarzem; przeciwnie, od eksperymentowania środkami wyrazu stroni. Używa języka prostego, unika piętrzenia metafor, rzadko używa paralogizmów. Muzyka jego wierszy – bardziej jeszcze w tym zbiorze niż w poprzednich – jest na ogół modlitewna bądź elegijna czy medytacyjna (trafnie powiedziano, że niektóre jego wiersze są chrześcijańskimi haiku). Żadnej pękniętej struny, tylko zaduma nad ułomnościami naszego świata. Wynika to – przypuszczam – z ciężaru przeżycia i refleksji. Im głębszy wysiłek wsłuchiwania się w głosy Tajemnicy, im większa metafizyczna stawka, tym bardziej zrozumiałe kluczenie w labiryncie słów. Podkreślmy przy tym, że w utworach najlepszych myśl i słowo przylegają do siebie jak drzewo do ziemi –Sochoniowa piękna figura w wierszu Jedność, albo w utworze Wiatr, w którym burzliwy żywioł został skontrastowany z czułą bliskością Drugiego. Miałem po swojemu, z osobistej perspektywy, opisać materię poetycką Wszystkich zmysłów miłości; na zakończenie trzeba z całą pokorą jednak stwierdzić, że udało mi się to w niewielkim stopniu. Posuwałem się w mroku, dotknąłem zaledwie paru jej elementów, a do newralgicznych miejsc tej budowli duchowej wciąż daleko. Czytelnicy zaś tak i tak pójdą swoimi ścieżkami i, przyjmując moje domniemania czy też je odrzucając, zgodzą się zapewne co do jednego – warto czytać poezję Jana Sochonia, usytuowaną między franciszkańskopogodną ekspresją ks. Twardowskiego a apokaliptyczno-tragiczną, jak w ostatniej fazie twórczości Anny Kamieńskiej. Otwartą na pytajność naszej egzystencji, ale trzymającą się niezachwianej Alfy i Omegi. W rozstępie między niepewnością i pewnością, w poezji tej jak w lustrze odbija się nasza kondycja. Szczególnie dzisiejsza, której rozbicie wzmaga marny czas kultury, regenerując jednocześnie nieujarzmioną tęsknotę za ładem wewnętrznym i zewnętrznym, za prawdą ewangeliczną. A jej źródłem i przystanią jest Chrystus. Warszawa, grudzień 1996 Stefan Morawski