10156
Szczegóły |
Tytuł |
10156 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10156 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10156 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10156 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
ks. Jan Sochoń
Wszystkie
zmysły miłości
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Wiesz, jak żarliwa jest u nas miłość,
jak za nią biegniemy co siły
Konstandinos Kawafis
Będę popiołem miłości.
René Char
Pochyl się tylko po to, żeby kochać.
Jeżeli umierasz, kochasz jeszcze.
René Char
Wiem, że tylko tajemnice są nieśmiertelne.
Adam Zagajewski
Wszystko, co się dzieje, dzieje się
w tajemnicach.
Orygenes
POETA
Dobrze być poetą, naprawdę.
Wówczas tajemnice rozstępują się
i zapraszają do rozmowy.
W wierszu wszystko
we wszystkim się przegląda,
śpiewa, a długie cienie
zła płaczą.
W wierszu każda chwila
jest drogocenna,
słowo waży jak życie,
miłość nie wymaga tłumaczeń.
Dobrze być poetą,
choć raz.
Laski, jesień 1994
GŁOSY I TAJEMNICE
WIELE POTRZEBUJĘ
Wiele potrzebuję, naprawdę wiele,
choćby oczu i rąk, aby zająć miejsce
przygotowane od założenia świata.
Wiele potrzebuję, naprawdę wiele,
choćby chwili, gdy rozjaśnia się
nad horyzontem i gaśnie dzień.
Wiele potrzebuję, naprawdę wiele,
choćby ciszy, kiedy słyszę głosy
i tajemnice, a sen nieporadnie
dotrzymuje im kroku.
Wiele potrzebuję, naprawdę wiele,
choćby cierpienia, które woła:
zróbcie miejsce, odsuńcie się,
bo nie ręczę za siebie, nie ręczę.
ŻYCIE
Patrzę za okno: oto moje życie,
w porzuconych kroplach wody, w nieruchomych
od ciężaru światła liściach, w dali
dalekiej, wydaje się. nieskończonej.
Oto moje życie: skulone, nieporadnie
rozglądające się. Co jest, a co może
być pewne? Gdzie uścisk wiążący na zawsze?
Oto moje życie: poruszam się w ciemnościach
miłości, w miejscu przy Tobie, o Niepojęty!
INNA MIŁOŚĆ
Nocą nie trzeba przekraczać granic:
na dotknięcie ręki każdy skrawek
ziemi. Dlatego modlę się, aby być
ze wszystkimi, którzy poruszają się
w ciemności. Innego świata nie ma.
Jest tylko inna miłość.
ZASŁONA
Zasłoną jest ciało,
napisał święty Paweł.
Spoglądam więc, rozglądam
na wszystkie strony,
gdzie to prawdziwe, ukryte,
zasłonięte właśnie?
Inni zachowują się tak,
jakby wiedzieli:
gotują, sprzątają, jeżdżą
rowerem po wyboistych drogach,
kupują prezenty,
śpią.
A ja nasłuchuję,
przesuwam ręką po ciele:
kto zdejmie bielmo
z oczu?
–
śmierć?
SIŁA
Teresie
Trzeba mocno objąć.
Nie dopuszczać zniechęcenia
ani strachu, leczyć rany
natychmiast, cierpliwie
wsłuchiwać się w mowę
oczu i ciała.
Nigdy nie dać się przekonać
żadnym koniecznościom.
Miłość w bólu
jest silna.
WIOSNA
Zanurz się w tym krajobrazie:
obrysuj drzewa powstające z długiego
snu, potem delikatnie rozchyl liście,
pędy życia. Umocnij nieporadne korzenie.
Nie czekaj, aż Bóg się zlituje.
BROŃ MNIE
Ziemio młodości,
po której stąpam teraz.
Pamiętasz pocałunek,
tak zwyczajny, że nikt
nie zauważył jego piękna.
Ziemio młodości,
po której stąpam teraz.
Zielenią się w tobie
przyszłe nieszczęścia.
Więc broń mnie,
broń!
DESZCZ
Sączy się, przebija mur.
On – promienny,
ze łzami w oczach,
niebezpieczny:
deszcz miłości,
deszcz wojen,
deszcz pychy,
sączy się, mija.
DZBANY
Śmierć nadchodzi, choć my
wsparci ramieniem światła
niczego nie przeczuwamy.
Jeszcze nie czas
na ostateczne rozstrzygnięcie.
Nie dojrzeliśmy do pęknięcia
ciał i dzbanów,
które nie przelewają się,
nie schną ze szczęścia.
CZY?
Wybrałeś mnie, wiem,
ale jak długo będę nosił
oczy w popiele,
mgłą okryte ciało,
duszę wszechmocną,
czy miłość – wiesz, że kocham–
będzie moją drogą śmierci,
Boże?
BUTELKA
Idę skryty w milczeniu
i nie wyróżniam się niczym
specjalnym. Widzę tylko
cień dnia, jak zachodzi
we mnie, tli się, opada
w odłamku porzuconej butelki.
WSPOMNIENIA
Pośród znużonego dnia
umarli wstępują w obłoki,
żywi schodzą w drzewa,
owoce, myśli. Niebo obejmuje,
niebo odpoczywa, a kiedy
patrzę wzwyż – co przystoi
zwierzętom, moim oczom –
oślepia. Jakże więc iść
bez pocałunku, który drży
w wyblakłych cieniach warg,
w tym wierszu, w tym życiu
i nie pozwala, by umarły
wspomnienia
szczęśliwe.
ADWENT
Musisz czekać, zawiązać
węzeł z chustki,
jak gwiazdę,
która prowadzi
do Narodzonego.
OKNA
Adamowi Zagajewskiemu
Znowu rozdzwoniła się pamięć i nie mogłem
zasnąć. Leżałem nieruchomo w gęstym
od ciszy pokoju. Jedna samotna łza
rozjaśniała mrok. Anioł ukryty za firanką
śpiewał smutną piosenkę. We wszystkich
oknach, po kolei, gasły światła.
W OGRODZIE
Duch nocy, tak, on właśnie,
zajaśniał w kwiatach milczących,
w ogrodzie. I mogłem dostrzec,
jak niewidzialnie poruszają się
istoty drzew, ziemi, naszych ciał
i miłości, która nie umiera.
W LASKACH
Teresie Cwalinie
Weszliśmy do kaplicy, aby odpocząć –
ptaki wędrujące instynktownie.
Weszliśmy na chwilę
i tak siedzimy skuleni,
na ławce, w deszczu
i spiekocie.
WEZWANIE
To nic, że ciężko oddychasz,
że noce nie przynoszą ukojenia,
że twoje ciało toczy wszystkie
rzeczy świata.
To nic, doprawdy nic:
przecież modli się w tobie
ból, wzywa do radości.
To nic, że ciężko oddychasz.
To nic, że umierasz.
CZYŻBYŚ?
Czyżbyś nie wierzył oczom,
ustom wypłukiwanym przez wiatr?
Czyżbyś nie doznał
gorzkiej zemsty nieba,
które błogosławi–błaga?
NOC
Noc wdziera się w oczy,
tak, wdziera się, więc gdzie
kończy się widzenie,
a zaczyna dotyk?
Noc niczego nie mówi,
zwodzi tylko
jak ciało w miłości.
Więc nie wiem,
czy podjąć dalszą drogę?
NIEWINNOŚĆ
Nie chcę szumu ulicy, głosów
porozwieszanych pomiędzy oknami
jak koszule, ciężkie od upału.
Nie chcę gestów
i wytwornych słów.
Nie chcę pamięci wszystko–
wiedzącej, upartej, chłodnej.
Chcę niewinności,
absolutnie pierwszej.
CHWILA
Jakże piękna to chwila,
wieczór pokrył chłodem twarz,
sukienka przytulona do ciała,
włosy milczą,
żadnych zbędnych znaczeń:
Bóg niepostrzeżenie
zamknął nam usta.
PŁOMIEŃ
1
Znowu poruszają się gałęzie
sosen i opuszczają ziemię,
tę ziemię, którą kaleczą słowa,
wojny i płacz rzek.
Bezradność nazywa wszystko
własnym imieniem.
Nie wiadomo dlaczego
tańczą, bawią się, śmieją
ludzkie nieszczęścia.
2
Powietrze nie ma już sił
i ptaki zatrzymują się
na dachach domów.
Patrzę w niebo odległe,
ciche. Drży światło
i opada na dno oczu.
Nie gniewam się,
gdy chmury gaszą płomień
szczęścia.
ZMYSŁY
W cierpliwej godzinie czerwca
niebo unosiło powieki
z radością i dumą.
Miłością trudno się
zmęczyć
krzyczały ukryte
w trawie
zmysły.
DZIEŃ
Nie potrzeba znaków.
Wystarczy płomień powietrza,
że oddychasz miarowo, radośnie.
Wystarczy słowo godne, bezpieczne,
że odczuwasz ulgę w skroniach
i deszcz nawilżający ciało.
Nie potrzeba znaków.
Niech nocą błyszczy światło,
a dzień niech nam towarzyszy.
ZIMA
Zamyka się listopad
i rozkwita w ramionach
śniegu. Szron stawia
znaki i zaprasza do
rozmowy. Ale życie
milczy, nie chce zbliżenia
ani rozkoszy.
NIE MOŻNA
...życie jest takim utrudzeniem
(z dedykacji Teresy Ferenc)
Ależ to dobrze, Tereso.
dobrze trudzić się i w boleści śnić.
Cóż uczynilibyśmy w błękitach piękna,
nieskazitelni, czyści.
Nie można przebiec dnia
bez łzy, która spada na podłogę
i rozjaśnia drogi.
Ależ, dobądź z siebie
ból!
PO POŁUDNIU
Pochylam się nad tobą,
przyjmując pieśń pocałunku.
Cóż ukrywać: nad nami
odbity w niebie las, widoczny
jeszcze sierp księżyca.
Jak w bajkach i sentymentach:
pięknie i chwilowo.
ZANOTUJ
Stefanowi Morawskiemu,
najprzyjaźniej.
Zanotuj na skrawku życia:
ta chwila jest potrzebna,
gdy sam zostaniesz
....
bielejącą kością
miłości.
STRACH
Któż odważy się, jak ojciec Kierkegaarda,
przekląć Boga, że ukryty, daleki
jak zapomniany sen.
Któż powie jutrzejszemu dniu:
nie przychodź, bo trwa jeszcze
dzisiejszy, mroczny strach.
PODOBIEŃSTWO
Patrzę w okno jak w lustro.
Patrzę w siebie jak w okno,
ale to nie to samo:
w grzechu i walce
zatraca się podobieństwo,
źródło widzenia.
WIATR
Gdy twego ciała dotykam,
wiatr w moich dłoniach ustaje.
Kiedy twe serce nie bije,
wiatr moje dłonie porywa.
JEDNOŚĆ
Dokładnie przylegają do siebie
drzewo i ziemia,
więc i my,
własne ciała układamy
w dostrzeżoną jedność.
UMOWA
Czy widzisz ten zmurszały patyk,
porzucony, dla zabawy.
Czy jesteś gotów zawrzeć
umowę tajemną:
bez zaszczytów i laurów
przejść życiową stroną?
W KOŚCIELE ŚW. BARTŁOMIEJA
ks. Krzysztofowi Niedałtowskiemu
Czymże oczy pełne niedomówień,
pełne nieba, co błądzi między mną a tobą
i zaprasza, bym został na początku drogi,
gdzie nadzieja krucha, ale istniejąca.
Czymże serce, że czeka najwyższych rozkoszy?
SŁOWA
Żyję, choć kończy się dzień.
Śpiewam, gdy milczą już sny
i gałęzie uciszają sad.
Modlę się, choć słowa
nie wzbijają się w niebo,
tylko klęczą ze mną,
uparcie.
BOŻE!
Trzymaj mnie, proszę, na uwięzi.
Choćbym jak pies nie mógł
zerwać się i wyzwolić,
będę szczęśliwy.
Proszę, trzymaj w ramionach
mnie całego, jak złamaną gałąź
albo okruch pustki.
SKRZYDŁA
Cóż uczynić za polem, za lasem,
za drogą dawno zaginionej mądrości.
Żeby chociaż jakaś wskazówka, światło
w kącikach oczu; gdyby lekkie uderzenie
w plecy, krzyk zachwytu, ale nie, nie,
tylko niebo nad głową i ciemne
skrzydła bólu.
SŁYSZAŁEŚ?
Słyszałeś, odczuwałeś
pod stopami, mroźną nocą
zapach lodu:
ciasno sklejone,
gorące krople potu,
radości, krwi.
BŁAGANIA
Basi Toruńczyk
Ziarno wzrasta i już widać
jego dumne poczęcie.
Noc splata ciała wstydliwie,
śpiewu miłości nie można
powtórzyć ani zapisać:
znaki i błagania
tylko.
TY
Szukam Cię, choć nie chowasz się
za pagórkiem ani za plecami.
Szukam Cię, choć utworzyłeś
z moich rąk miejsce przemiany
i zwycięstwa.
Każdego dnia przechadzasz się
w ogniu mojej pychy,
niedowiarstwa mego.
Zginasz mój kark –
na wietrze sczerniały garnek,
a ptaki ścielą skrzydła,
bym nie poranił stóp
w życiu.
WIELKI POST
Ukląkłem: na chwilę
zatrzymało się życie –
we mnie
obłok,
ogień:
żydowski całun
pustyni.
KRAJOBRAZ
Na krzyżu Jezus poraniony.
Jego spojrzenie obolałe
cicho obejmuje świat.
Najdrobniejsze istnienie
nie czuje się odrzucone.
Matka i Jan dopełniają
krajobraz, który za chwilę
wyda się śmierci.
Ale śmierć nie potrwa długo.
NAD RANEM
Moja miłość, tak, moja miłość
niczego nie dowodzi. Ona jest.
Ukryta tylko i pozbawiona wyrazistości,
jakby chciała upodobnić się do mnie.
Biorę do serca jej rady,
żyję w jej oddechu
i pewniej otwieram oczy
nad ranem.
POWIEKA
Zobacz, zobacz radość na twarzy
świata. Zobacz miasta, rzeki,
jeziora pełne krajobrazów.
Zobacz radość stworzeń,
które nie marnują miłości.
Zobacz,
serdeczna powieko!
GRAND CANYON
Grażynie Ozorowskiej
1
Miłość wszędzie jest ważna.
Jej cień krąży w dolinach,
wsuwa się jak skorpion
pod skały i kaktusy.
Surowa, szorstka,
rozpalona słoneczną ciszą
tutaj znajduje schronienie.
2
Podziwiać, rozradować
duszę i ciało –
nie wystarczy.
Trzeba jeszcze podnieść oczy
za widnokres,
gdzie nie rozkwita
najmniejszy nawet ból.
3
Zapach gór jednoczy
i już nie wiadomo,
kto daje, a kto
przyjmuje piękno.
4
Tego wieczoru nie poruszyły się
nawet chmury, tylko na odwrotnej
stronie skalnej ściany
jaszczurka ozdabiała niebo.
5
Syczą flety, grzechotki, bębny.
Unosi się w niebo pieśń Indian
Navajo, której z żalem słucha Bóg.
Arizona, lipiec '95
TRAWY
Ciało daje radość:
wystarczy przesunąć dłonie
po twarzy, przeciągnąć się
leniwie, powoli oddychać.
Wystarczy
gest bliskości,
aby trawy wokół
zapłonęły.
MOTEL W ESCALANTE
Zwykła górska wioska,
uboga, szara
i my przejęci do granic
nie zauważyliśmy życzliwości
dzikich skał.
Utah, lipiec '95
CZYTAM THOMASA MERTONA
Wyzbyć się pragnień,
wejść w zamieć za oknem
i pomrukiwanie wiatru.
Zaniknąć za sobą dosłownie
wszystko. Nie mówić ani
nie płakać. Niech mrówki
dźwigają zmęczenie
i budują przejścia.
LAS
Za tamtą stroną lasu
leżałem ukryty wśród drzew
nie wiedząc, że Bóg
ułożył ostrożnie
trawy i mech,
poprawił poduszkę
u wezgłowia chmur.
Za tamtą stroną lasu
jeszcze dzisiaj
drży powietrze.
GWOŹDZIE
Najdrobniejszy okruch istnienia
wypełniony krwią.
Gwoździe
przebijają łodygi,
kamienie, wodę,
by wiosną
iść w górę rzeki.
NIEWIELE UCZYNIŁEM
Jestem szczęśliwy, choć tylu
nieszczęśliwych i opuszczonych.
Widzę wzbijające się spod śniegu
pędy życia, radość splecionych rąk,
wargi nabrzmiałe rosą i ciszą.
Niewiele uczyniłem, abyś mógł
przejść pośród nas, szczęśliwy,
Panie.
ZMIANA POGODY
Zasnute niebo rozjaśnia się.
I nie będzie śladu po twoim nieszczęściu,
jak po zapachu krwi.
RDZA
Widzę, jak twoja samotność
pokrywa się rdzą,
gdy mówisz: mam sporo czasu
dla siebie.
POTĘGA
Wiersz to na gałęzi liść,
zimą, w chmurze mrozu,
nieugięty w potędze.
JESIEŃ TWARZY
RANA
Nie drżyj,
kiedy nic nie rozumiesz,
kiedy nie jesteś szczęśliwy.
Jutro przywoła twoje imię
wiatr, rozniesie po zaułkach
miasta i doznasz,
czegoś nie zaznał.
Za oknem świeci przecież
chwila wczorajszego spotkania,
oddech kołysze się lekko
i zastyga w konarach drzew.
Nie drżyj,
na próżno.
Skoro byliśmy razem,
rana pozostaje.
KTO?
Cóż przy mnie bliskiego?
Kto wspomaga?
Kto obejmuje moje ciało,
gdy nie ma nikogo?
JEZU!
Mówię prosto,
nie, żeby zadziwić,
wzruszyć, nie;
mówię, bo słuchasz.
Dostrzegam w ciemności
swoją ciemność:
oto jestem,
choć – tak naprawdę –
jesteś tylko Ty.
POŻEGNANIE
Stoję nieopodal i doprawdy
nie dzieje się nic ważnego,
choć usta drżą, mieszają się
z ruchem ręki, na pożegnanie.
W tym, co może istnieć,
pragnę być.
DOBRE SŁOWA
Dobre słowa nie leczą ran.
Nawet dotyk poczęty z miłości
nie pomaga, kiedy oczy od łez
gorące tamują krew.
Dobre słowa nie leczą,
dają ochłodę.
RAZEM
Patrzę na swoją dłoń.
Niczym Cyganka, ale przecież
nie mam daru widzenia
ani rozsądzania ludzkich losów.
Nie wspiera mnie żadna
siła nieziemska: mogę, co najwyżej,
uśmiechnąć się, objąć, milczeć.
A jednak: patrzę na swoją dłoń,
z Kimś, razem.
CIĘŻKIE SERCE
Powiedz, wreszcie powiedz: co stanie się
z naszym światem, z miłością upadającą
pod najlżejszym ciężarem? Co będzie
z ciałem, które dziękczynnie przyjęliśmy?
Rozkosz nie jest grzeszna, gdy prowadzi
ku Tobie. Patrzę w niebo, odruchowo,
naturalnie: więc jesteś, tylko dlaczego
idziesz z tak ciężkim sercem.
SZCZĘŚLIWA CHWILA
To szczęśliwa chwila: nie bije w moją twarz
cierpienie, ale ciepło wydobyte z głosu ptaka,
którego widzę w oknie. Nie znam jego nazwy,
tylko oczy wydają mi się bliskie: szarawe dno
jeziora przecięte błyskawicą; latem, kiedy deszcz
i słońce śpiewają o tym samym.
To szczęśliwa chwila: nawet nie wiem,
jak to się stało. Zamiast rąk uniosły mnie
krajobrazy nieba...
CHRYSTE!
Obyś zechciał
przygarnąć najdrobniejszą
słabość miłości
i mnie,
tuż za nią.
LATO '96
Latem rozlegają się
najróżniejsze głosy.
Wydobywam ten
opuszczony przez wszystkich:
głos milczenia,
nieporadnego ukłonu,
żalu, bo mija piękno
i staje się pięknem
wyobraźni.
Więc czuwam,
przyśpieszam kroku,
obejmuję,
aby trwało życie.
MIARA
Noc mnie wspiera,
ale bezszelestnie,
a dzień, cóż:
dzień rozdaje dary
z lekceważącą obojętnością
i zna miarę wzruszenia.
JEŻELI
Jeżeli powiem, że kocham,
cóż zmieni się w świecie?
Czy powietrze uspokoi się,
a grzechy umilkną?
Czy moje ciało uciszy się
jak morze i będzie można
przejść suchą stopą?
Jeżeli powiem, że kocham,
czy niebo nie będzie już potrzebne,
Jezu?
ZIOŁA
Ten czas jest święty:
śpieszę się z modlitwą,
kłosy zbóż pragną,
by dotknęły je ręce żniwiarzy.
Ten czas jest święty:
owoce śliw pozdrawiają
bez żalu odchodzące lato.
Matka Boska w ziołach ukryta
w niebo wstępuje,
łąka pali się i ja w tym ogniu
płonę niewidzialnie...
15 VIII '96
RAJ
Biorę w objęcia napotkaną gałąź
kołyszącego się drzewa. Może to drzewo
rozkoszy, jak powiadał św. Augustyn,
a może cień tego, co najprawdziwsze.
Pocieszam się, że istota rzeczy
nie będzie uparcie zasłaniana
przez złośliwego demona.
Pocieszam się, że metafory,
które tak lubię, zawiodą mnie
do raju, który lśni w oddali,
choć teraz nie wiem,
czy obejmuję ciebie, czy wieczne szczęście.
SEN
Już świta. Spośród chmur
wychyla się Bóg,
tak zwyczajnie,
jakby nie istniały
tajemnice i mówi:
Janku, zechciej
otworzyć oczy
–
nie udawaj, że śnisz tylko.
ALE
Myślę o Tobie,
ale czy Ty myślisz o mnie.
Wpadam w pułapki świata,
ale czy wiesz, że brakuje mi sił.
Piękno porywa mnie,
ale czy naprawdę w nim jesteś.
Umieram,
ale czy wówczas płonie niebo?
ŻAR
Jeszcze, jeszcze trwa noc.
Nie pozwólmy zamknąć się
stronom świata. Ani milczeć
ciału. Trwa przecież jedyna
chwila, gdy skłaniam się ku
Tobie, żarem palę usta.
ODDECH
Ależ, ależ wstrzymaj oddech,
nie śpiesz się z dziękczynieniem,
cóż bowiem wiadomo o dniu
jutrzejszym, poza tym, że ponownie
będzie nas uśmiercał.
Ależ, ależ wstrzymaj oddech,
abyś mógł dostrzegać znaki,
choćby zmarszczki na ciele,
gdy blednie światło i nikt
na nikogo nie czeka.
Ależ, ależ wstrzymaj oddech,
nie gódź się na pierwszą lepszą
miłość i pierwszą lepszą śmierć,
raczej pozwól, by twoje serce
okrężną drogą wróciło do domu.
ŁODYGI
Trzeba zauważać wyschnięte łodygi,
bo jakiż los tych, co opuszczeni
przez życie, skoro miłość nawiedza
godnych jej spojrzeń, a wieczność
niczego nie opuszcza.
..................................................
i pamiętać, że to, co jest, nie ginie
jak pusty śmiech, a choćby nawet,
pozostają jeszcze mocne ramiona
gromu i chwila możliwego pojednania
na dalekim niebie.
UFAM
Ufam filiżance kruchej na stole,
kwiatom w ramach okien, strużce
krwi wypływającej spod kamieni,
chmurom, stromym zboczom gór
i słowom, gdy nie opadają na dno
zwątpienia, gdy zataczają kręgi,
w których można dostrzec kąpiące się
kobiety. Ufam, wraz z tobą,
świecie!
TERAZ
Myślę o śmierci zwyczajnie,
jak zwyczajnie milkną dni
i poruszają się obłoki w górze.
Myślę o śmierci cicho,
aby nie obudzić widziadeł
i samotnych nocy.
Myślę o śmierci teraz,
by nie słyszeć: dobrze mu tak,
skoro nie miał czasu na nic.
PANIE
Wzywam Cię,
bo jeszcze jeden dzień
i zapomnę, żeś mnie
stworzył
i coś obiecał.
BĄDŹ
ks. Piotrowi Bożykowi
Bądź dobry, bądź przenikliwy.
Bądź górą, gdy zbliża się zło,
doliną, gdy biegnie miłość.
...........................................
W takich chwilach
niepewna jest śmierć.
CIENIE
Gęsto przebiegają cienie.
Idę pośród ich miękkiego istnienia,
które nie oddala się,
lecz oczekuje potwierdzenia.
Światło w moich oczach
drga, przed snem.
Dotykam twarzy: jesienna.
Dotykam serca: dnieje.
JESIEŃ
Znów jesień i muszę o niej pisać.
Jakbym nie odróżniał drzew, mokrych
kalin i wiatru wstępującego w dusze liści.
Jesień – zamknięta w locie chwila życia,
której nie mogę ofiarować nikomu –
rana tylko moja.
A Ty, Boże, wołasz mnie, wołasz:
glos płynie wilgotną ścianą snu,
powoli.
Jestem na każde życzenie miłości.
1996
KLUCZ
Krzyki lecących gęsi
brzmiały głucho
jak krople krwi
rozbite o szybę
samochodu,
obrysowane spojrzeniami
nieśpiesznych gości,
którzy przecież
nie zatrzymują się
ani chwili dłużej,
bo klucz życia
otwiera tylko żyjących,
poruszających ustami
na scenie.
TANIEC
Kim jesteście wszyscy święci?
Ach, wiem: stoicie krok za mną,
krok przede mną, w tańcu
nieugaszonym.
COKOLWIEK
Witam, Chryste, w moim ciele,
gdy chleb, światło, krew
są naprawdę realne
i nie potrzebują uzasadnień.
Witam, w zbolałych ramionach,
gdy mówiłeś: powstaniecie z martwych.
Witam, w uniesionych zasłonach chmur,
gdy deszcz z wiatrem łączą się,
a drogi za wzgórzami Wasilkowa
pokrywa cień.
Witam, w drżeniu rąk,
w ustach bezradnych,
bo cóż począć z cierpieniem,
które ożywia każdą
cząstkę istnienia.
Witam, w najśmielszych oczekiwaniach,
że oto jesteś i pozwalasz, raz jeszcze,
spojrzeć z miłością
na cokolwiek.
Wasilków, IX '96
SPEŁNIENIE
Opisuję, co zaledwie możliwe:
dym wiatru, odbitą w lustrach
twarzy jesień, kroplę deszczu
przeciskającą się do ziemi.
Ktokolwiek patrzy w tę stronę,
widzi niemoc, choć to już spełnienie.
KSIĘDZA Z POETĄ DIALOG PODSKÓRNY
l. Zanim zetknąłem się z poezją Jana Sochonia, poznałem krytyka literackiego – Jana Sochonia,
znakomicie opisującego i analizującego odmiany twórczości religijnej, a niedługo
później Jana Sochonia – filozofa uczestniczącego z ferworem i ogromnym zapasem wiedzy
na sympozjum o relacjach, dawniej i dzisiaj, między sztuką a sacrum. Wychodzę z tej konstatacji,
gdyż autor Wszystkich zmysłów miłości umiałby napisać o swej poezji znacznie,
znacznie lepiej niźli mnie na to stać. Kiedyś przed pięćdziesięciu laty – zadziorny anglista,
przekonany, że ma w ręku klucze do sekretów poezji i potrafi nimi władać – bez wahania
wziąłem się za bary z twórczością Yeatsa, Eliota i Audena. Później jednak nigdy więcej nie
powtórzyłem sondowania tej materii, a z biegnącymi latami byłem coraz bardziej świadomy,
że jeśli piekielnie trudną sprawą jest bez względu na daimonion pisanie poezji, to tym bardziej
ryzykowne, niemal karkołomne jest pisanie o tym pisaniu. Oczywiście istniały, istnieją i
będą istnieć rozmaite gatunki poezjowania. Na przykład twórczość dydaktyczna, jasna i zrozumiała,
usatysfakcjonowana rymowankami stanowiła jeden z głównych traktów działań
zwanych wedle ustalonych kryteriów artystycznymi. Ja jednak mam na uwadze co innego –
żywioł poetycki, który Maritain i inni słusznie, jak sądzę, przeciwstawiali tamtemu poezjowaniu,
o którym z wciąż zadziwiającą przenikliwością snuł ongiś refleksje H. Bremond (Modlitwa
i poezja, 1926) i któremu oryginalne rozmyślania poświęcił Heidegger rozpatrując
dzieło Hölderlina i Rilkego oraz akcentując ich funkcję pasterzy bycia i bytu. Tego rodzaju
poezjowanie nakierowane jest na uchwycenie tego, co umyka potocznemu postrzeganiu, rozbija
skamieliny umysłu, wchodzi w intymny kontakt ze zwykłością nie zauważoną, a nasyconą
bogatym sensem, odsłania w blasku to, co niezwykle, nade wszystko zaś w przemijaniu, w
chwilach jakby zgęszczonej egzystencji odnajduje jej wymiar absolutny, jej ukryte pulsacje.
Mało tego – takie poezjowanie. którego przykładem znamiennym mogą być arcydzieła jak
Mickiewiczowskie Polały się łzy... i Goethego Über alle Gipfeln ist Ruh..., dotyka tajemniczości
istnienia, natrafia na coś, co stawia nieustanny opór ekspresji słownej. Jeśli tak mają
się rzeczy, jeśli ineffabile, owa ustawicznie wyłaniająca się w procesie twórczym niewymowność,
towarzyszy poetyczności, jakże opisać ją i wyanalizować w sposób najbardziej przybliżony?
Przecież im więcej słów, im więcej namysłu i analizy, tym bardziej oddalamy się od
olśnienia, od tego nie dającego się okiełznać żywiołu. Jan Sochoń doskonale wie o tym. Dał
temu świadectwo w mądrych szkicach zawartych w książce pt: U drzwi Godot (1995). Poezja
prawdziwa (a więc w sensie selektywnym według założonej przeze mnie normy) ma być
świadectwem bytowania, jego wieloma imionami i również wtedy, kiedy jest spontanicznym
wytryskiem energii duchowej, obarczona jest samowiedzą, że staje u progu trudno nazywalnego.
Co innego łowienie chwil najistotniejszych przez mistrzowską kamerę fotograficzną, co
innego łowy słowne. Tam wizualność daje dostęp do rzeczywistości, którą chce się wyrwać
ze unicestwiającego ją przepływu zdarzeń i uwiecznić jej kształt przypadkowy. Tu słowo,
które sięga głębiej niż kamera, tj. poza powierzchnię materialną, i potyka się z zagadkowością
istnienia, uwikłane jest w nieusuwalny paradoks – musi mówić, choć wolałoby pozostawać
milczące. Całe moje teoretyzowanie – nader skrótowe i może nieudolnie formułowane – ku
temu zmierza, aby wytłumaczyć, dlaczego zamiast wycofać się z posłowia, decyduję się na
tych parę uwag zanotowanych na marginesie Wszystkich zmysłów miłości. Czy z przyjaźni,
która mnie z Janem Sochoniem łączy? Na pewno. To jednak nie jedyny powód. Jest nim także
doświadczenie w obcowaniu z tymi wierszami, które stawiają mnie twarzą w twarz z Nieznanym
i trzymają w ryzach zarówno wyobraźnię, jak myślenie. Próbuję tedy dać wyraz – jak
potrafię najlepiej – moim spotkaniom z poetycznością w Sochoniowym ujęciu, bez żadnych
pretensji do trafienia w sedno jego dzieła.
2. Poezja Jana Sochonia jest intelektualna – przez filtr umysłu chłonie wszystkimi zmysłami
materię świata. W samoreprezentacji autor dzieli się z nami refleksją o rzeczywistości,
w której wszystko we wszystkim się przegląda, która przesłonięta tajemnicami, domaga się
miłosnego z nią dialogu, aby jej światło zabłysło w ciemnościach. Zewsząd dochodzą głosy,
w które wsłuchuje się poeta, ale niejednorodna jest ich melodia. Cielesność bądź współbrzmi
z duchowością albo ją pogrąża w niebycie, płomienna radość istnienia nagle gaśnie osaczona
bólem i cierpieniem, pamięć żywo zachowuje urodę chwil, to znów zapada się w ich przelotności.
Jesteśmy w świecie zadomowieni i jednocześnie obcy; pewni swego człowieczeństwa i
jego powinności, to znów nieporadni, skuleni w strachu; otwarci na tajemnice, z których wyłania
się prawda, i zarazem ślepi, zaplątani w zasłonach, przez które trzeba się przedzierać.
Wewnątrz tego świata z sobą skłóconego, obejmującego i nas samych, płonie wszelako boskość,
której epifanią jest miłość. W Słowniku pojęć zmistyfikowanych (1996) Jan Sochoń
tłumaczy sens miłowania – daru w Bogu zakorzenionego, które wszystko rozświetla. Jest ono
tyleż samo proste co trudne. Boskość bowiem jest tak samo dana jak i zadana, wszechobecna
jak i nieobecna. Wezwany przez Boga poeta rozmawia z Nim wprost tylko w chwilach szczególnych,
bliskich iluminacji, ale to święto jest krótkie i szukać go trzeba od nowa nieustannie.
Głosy, które poeta słyszy, mówią o Nim zewsząd, ale też zagłuszają Jego do nas pukanie.
Jedne z najpiękniejszych wierszy zbioru borykają się z tą antynomiczną podwójnością. W tym
dwu-rytmie istnienia, w zawieszeniu między wszystkimi zmysłami zwróconymi ku nagiej
cielesności a wszechogarniającą miłością przepojoną pierwiastkiem sakralnym, w ich rozejściach
się oraz powracającym mariażu znajdują normę istnienia. Jakoż owa normalność wyznacza
dramat ludzki, naszą kruchość, której odjęty jest tragizm, gdyż na horyzoncie jest
osiągalne zbawienie. Dysharmonijna harmonia wypełnia nasz żywot i stanowi także właściwość
świata dookoła. Między tymi przeciwieństwami są kładki, egzystencja ugruntowana jest
wprawdzie na bólu i cierpieniu, ale te obracają się w szczęście i vice versa. Są nawałnice i
burze, ale żadnej katastrofy. Tonacja umiaru bije zarówno z inwokacji Jana Sochonia, które
skierowane są ku Bogu w błaganiu i ufnym zawierzeniu, że uśmierzy On trwogę i rozpacz,
jak i z tych jego wierszy, w których zanurza nas w błogiej chwili, kiedy – zda się – ziemskie i
niebiańskie instrumenty wspólny śpiewają psalm. Oto świadectwa:
Trzymaj mnie, proszę, na uwięzi.
Choćbym jak pies nie mógł
zerwać się i wyzwolić,
będę szczęśliwy.
(Boże)
Zaniesiona do Boga prośba o to, aby trzymał poetę w ramionach jak złamaną gałąź, uzupełniana
zostaje gdzie indziej wyznaniem, że zasługuje na zginanie karku (Ty), gdyż hardość
zeń wciąż przemawia, niedowiarstwo odradza się, bucha ogień pychy. Akt pokory ustępuje
miejsca aktowi symbiozy z naturą nasyconą żywiołem Boskim, kiedy czytamy:
Ciało daje radość,
wystarczy przesunąć dłonie
po twarzy, przeciągnąć się
leniwie, powoli oddychać.
Wystarczy
gest bliskości,
aby trawy wokół
zapłonęły.
(Trawy)
Ta sama aura charakteryzuje utwór Las, w którym Bóg układa poduszkę u wezgłowia
chmur, gdzie drżące powietrze, trawy i mech pospołu z poetą wielbią Stworzyciela. Dwa
wiersze zamykające tom: Cokolwiek – hymniczna afirmacja wszechobecności Chrystusa, i
Spełnienie – w które dzięki modlitewnej kontemplacji przemienia się również rozpaczliwa
niemoc, podtrzymują tonację zawierzenia siebie Bogu. Wprawdzie nierzadko cisza dochodzi
z nieba, wprawdzie na ziemi zło bierze bezpardonowo górę i grzeszność nas urzeka, niedopuszczalna
jest jednak myśl o pustce czy o zwycięstwie Armageddona. Krzak gorejący przypomina
nam, że zło jest bezmocne. Bliskie tamtym utworom – w tym tonie, monotematycznym,
w odróżnieniu od poprzednich Sochoniowych nieliczne – są przesłania z chwili okolicznościowej,
w której poeta dociera do sensu naszego kruchego istnienia, a zarazem do nieustępliwego
wychylania się z ulotności i przygodności ku transcendencji i prawdzie bezwzględnej.
Tak jest na przykład w utworze Ufam, w którym Jan Sochoń afirmuje filiżankę, kwiaty na
stole i strużkę krwi, chmury, kąpiące się kobiety, cały świat, a także słowa nie opadające na
dno zwątpienia. Tak również odbieram migawkowe zapisy z amerykańskiej podróży, zwłaszcza
po stanie Utah, gdzie poetę stacjonującego w motelu w Escalante zachwyciła w okamgnieniu
szarość wioski i życzliwość dzikich skał.
Najdobitniej przy tym talent znalezienia właściwych słów do wyrażenia niepowtarzalnego
doznania przejawił się strofach Czytam Thomasa Mertona. W doświadczeniu tym współgrają
ze sobą medytacja nad cudzą myślą, kontemplacja bytowania w ogóle (w pryzmacie tej lektury)
i konkluzje z osobistego kontaktu z naturą. Podkreślamy przy tym, że autor jest tyleż pod
urokiem Mertonowskiej wizji, co w kontrapunkcie do niej. Trzeba rzecz po prostu bez komentarza
zacytować w całości:
Wyzbyć się pragnień,
wyjść w zamieć za oknem
i pomrukiwanie wiatru.
Zamknąć za sobą dosłownie
wszystko. Nie mówić ani
nie płakać. Niech mrówki
dźwigają zmęczenie
i budują przejścia.
(Czytam Thomasa Mertona)
3. Nie rzekło się dotąd najważniejszego. Ci, którzy Jana Sochonia znają, wiedzą o tym, ci,
co jego wiersze czytali, na pewno odgadli to natychmiast. Jest mianowicie obdarzony wielu
umiejętnościami i powołaniami, między innymi jest kapłanem katolickim. Napisało mi się
„między innymi”, ale to zapewne rdzeń jego postawy wobec świata i pojmowania siebie samego.
Otóż wolno zaryzykować tezę, że ksiądz-poeta (ten przypadek należałoby zresztą
uogólnić) tworzy w napięciu, utrzymującym się z racji rozwarcia między pierwszym a drugim.
Z napięciem tym idą w parze ciągłe próby usunięcia owego rozwarcia, nigdy do końca
skuteczne. Pierwszy żyje w sferze wiadomych odpowiedzi, oczyszcza byt i umysł z antynomii,
wie, że zwątpienie jest tylko tymczasowym stanem, dogmaty przyjmuje jako oczywistość
zrodzoną z wszechogarniającej miłości Boga do wszystkich Jego tworów i międzyludzkiej
agape (najlepszego z lekarstw na naszą samotność). Drugi, wciąż niespokojny, zadaje pytania,
uwrażliwiony jest na odradzające się antynomie, wie, co to zachwianie wiary, pogrążony
jest w niepewności, odrzuca jakiekolwiek dogmaty, przygląda się sobie uważnie i dostrzega
przejście tam, gdzie wierzący mocno stąpa po jakoby wyrównanym gruncie. Pierwszy przyjmuje
kanon wzmiankowanego Bremonda, ideałem byłoby dorównanie doświadczenia poetyckiego
z doznaniem mistycznym, więc w ostateczności symfonia bezsłowna. Jednakże
poeta musi mówić, zatem rzecz cała w tym, jak słowa zdatne są otworzyć się na Milczenie.
Drugi usiłuje stać się pasterzem bycia (w sensie Heideggerowskim), unaoczniać skrytość w
nieskrytości i odwrotnie, odsłonić nieposkromioną bezpodstawność życia i zarazem uporczywe
dążenie ku prześwitowi – podstawie najmocniejszej. Można między żywiołem poetyckim
a wiarą niezachwianą budować przejścia, ale właśnie chwiejność tych pomostów określa ową
międzyprzestrzeń. Co więcej, im bliżej brzegu wiary bezwzględnie ufnej, tym, jak już napomknąłem,
większe przeszkody z dotarciem w słowie i poprzez słowo do sedna rzeczy. Tak
rozumiem zresztą Jana Sochonia, kiedy w utworze zatytułowanym Słowa powiada, że te
uparcie klęczą z nim razem na modlitwie, nie wzbijając się do nieba. To nie tylko przejaw
przejściowej bezsiły, to znak widomy, że słowa kurczowo trzymają się ziemi. To nie tyle modlitwa
je tu więzi, ile one modlitwę. Zważmy przy tym, że Sochoń-poeta nie jest słowiarzem;
przeciwnie, od eksperymentowania środkami wyrazu stroni. Używa języka prostego, unika
piętrzenia metafor, rzadko używa paralogizmów. Muzyka jego wierszy – bardziej jeszcze w
tym zbiorze niż w poprzednich – jest na ogół modlitewna bądź elegijna czy medytacyjna
(trafnie powiedziano, że niektóre jego wiersze są chrześcijańskimi haiku). Żadnej pękniętej
struny, tylko zaduma nad ułomnościami naszego świata. Wynika to – przypuszczam – z ciężaru
przeżycia i refleksji. Im głębszy wysiłek wsłuchiwania się w głosy Tajemnicy, im większa
metafizyczna stawka, tym bardziej zrozumiałe kluczenie w labiryncie słów. Podkreślmy przy
tym, że w utworach najlepszych myśl i słowo przylegają do siebie jak drzewo do ziemi –Sochoniowa
piękna figura w wierszu Jedność, albo w utworze Wiatr, w którym burzliwy żywioł
został skontrastowany z czułą bliskością Drugiego.
Miałem po swojemu, z osobistej perspektywy, opisać materię poetycką Wszystkich zmysłów
miłości; na zakończenie trzeba z całą pokorą jednak stwierdzić, że udało mi się to w
niewielkim stopniu. Posuwałem się w mroku, dotknąłem zaledwie paru jej elementów, a do
newralgicznych miejsc tej budowli duchowej wciąż daleko. Czytelnicy zaś tak i tak pójdą
swoimi ścieżkami i, przyjmując moje domniemania czy też je odrzucając, zgodzą się zapewne
co do jednego – warto czytać poezję Jana Sochonia, usytuowaną między franciszkańskopogodną
ekspresją ks. Twardowskiego a apokaliptyczno-tragiczną, jak w ostatniej fazie twórczości
Anny Kamieńskiej. Otwartą na pytajność naszej egzystencji, ale trzymającą się niezachwianej
Alfy i Omegi. W rozstępie między niepewnością i pewnością, w poezji tej jak w
lustrze odbija się nasza kondycja. Szczególnie dzisiejsza, której rozbicie wzmaga marny czas
kultury, regenerując jednocześnie nieujarzmioną tęsknotę za ładem wewnętrznym i zewnętrznym,
za prawdą ewangeliczną. A jej źródłem i przystanią jest Chrystus.
Warszawa, grudzień 1996 Stefan Morawski