Berling Peter - 2.Krew królów
Szczegóły |
Tytuł |
Berling Peter - 2.Krew królów |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Berling Peter - 2.Krew królów PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Berling Peter - 2.Krew królów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Berling Peter - 2.Krew królów - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Peter Berling
Krew Królów
Strona 5
Das Blut der Könige
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 1997
NEC SPE NEC METU
Kyrze Stromberg i Michaelowi Krügerowi
poświęcam
DRAMATIS PERSONAE
DZIECI GRAALA
Roger Rajmund Bertrand zwany Roszem
Izabela Konstancja Rajmunda zwana Jezą
OPIEKUNOWIE DZIECI
Laurencja z Belgrave, hrabina Otranto, zwana Przeoryszą
Hamo l’Estrange, syn Laurencji
Klarion, hrabina Salentyny, wychowanka Laurencji
Madulajn, Saracenka, pokojowa Laurencji
William z Roebruku, franciszkanin
Gawin Montbard z Béthune, komandor templariuszy
Zygisbert z Öxfeldu, komtur zakonu krzyżackiego
Strona 6
Jan Turnbull, alias Condé Jan Odo z Mont-Sion
Crean z Bourivanu, syn Jana Turnbulla, asasyn
Tarik ibn-Nasir, kanclerz asasynów z Masnatu
Konstancjusz, książę Selinuntu, alias Fassr ad-Din Oktaj, zwany Czerwonym
Sokołem
Boemund VI, młody książę Antiochii
Ezer Melchsedek, kabalista z Aleksandrii
W SŁUŻBIE FRANCJI
Ludwik IX, król Francji
Małgorzata, małżonka króla
Robert z Artois, brat króla
Karol z Anjou, brat króla
Iwo Bretończyk, przyboczny strażnik króla
Maître Robert z Sorbony, spowiednik króla
Jan z Ronay, zastępca wielkiego mistrza joannitów
Szymon z Saint-Quentin, dominikanin
Hrabia Jan ze Joinville, seneszal Szampanii, kronikarz
Hrabia Jan z Sarrebrucku, kuzyn Joinville’a
W SŁUŻBIE ISLAMU
Al-Salih al-Din Ajjub, sułtan Syrii i Egiptu
Turanszah, syn sułtana
Szadszar ad-Durr, sułtanka
Abu al-Amlak, wielki ochmistrz dworu w Damaszku
Strona 7
Fachr ad-Din, wielki wezyr
Fassr ad-Din Oktaj, syn wielkiego wezyra, zwany Czerwonym Sokołem
Rukn ad-Din Bajbars, emir, dowódca mameluków – gwardii pałacowej w Kairze
Mahmud, syn emira
Szirat, najmłodsza siostra emira
An-Nasir, władca Aleppo
Al-Aszraf, emir Homsu
Abu Basit, sufi
LIB. I
I
TRIERA PIRATKI
Z diariusza Jana ze Joinville
Morze Egejskie, 27 sierpnia A.D. 1248
Pojawienie się triery spadło na bizantyński żaglowiec handlowy jak piorun z jasnego
nieba. Podobny do piekielnego owada statek wojenny ślizgał się po falach. Jego
czarny dziób wznosił się nad stalowobłękitnym morzem jak złowrogi cień, tym
straszliwszy, że Grecy drżąc z przerażenia poznali, iż niesamowity przeciwnik nie
zamierza poprzestać na groźbach, nie jest skłonny do układów, lecz nieubłaganie
szykuje się do taranowania…
Przypomniał mi się mój niedawny pojedynek. Żelazo zmierzało w kierunku mego
podbrzusza. Próbowałem odparować cios i odskokiem ratować trzewia, ale ostrze
przejechało mi po genitaliach!
Wszystkie biedy i udręki, jakie przedtem i potem wycierpiałem, zbladły przy bólu
wywołanym cięciem, które mi odebrało siłę męską, czego jeszcze nie byłem
świadomy. Odrzuciłem miecz, aby obie dłonie przycisnąć do rany, i rozchyliłem usta
do krzyku, ale już go nie wydałem. Padłem bez zmysłów na ziemię.
Wspomnienie tamtych chwil wróciło właśnie teraz na widok zbliżającego się
śmiertelnego niebezpieczeństwa, tym razem jednak nie straciłem przytomności i
Strona 8
usłyszałem, jak bezsensownie krzyczę:
–Mčre de Dieu!*Triera hrabiny!
Uświadomiłem sobie, że przed tym ciosem losu nie ma ratunku. Na podwyższonej
rufie stałem przecież tylko ja, Jan hrabia Joinville, seneszal Szampanii. Nie było kogo
wzywać do walki. Wyciągnąłem ukradkiem broń.
Kupcy poniżej mnie padli na kolana i machali pokornie białymi chustkami, a kapitan
w ostatnim wyrazie bezsilnego oburzenia wołał na swoich ludzi, by napięli obie
katapulty.
–Nie brać jeńców! – dobiegł do nas władczy głos pani z Otranto, gdy kamienne
pociski odbiły się bezskutecznie od hebanowego pancerza jej triery, a żadna strzała
nie utkwiła w wysoko uniesionej ochronnej tarczy. Uderzenia kamieni grzmiały jak
odgłos kotłów, świergot strzał jak brzęk cymbałów. Dla uszu hrabiny była to
prawdziwa muzyka.
Hrabina Laurencja stała wyprostowana przed swoją kajutą na rufie, ufarbowane
henną włosy owiewały jej twarz niczym lwia grzywa. Służebne szukając osłony
przykucnęły za relingiem. Wzrok hrabiny prześlizgnął się z upodobaniem po górnym
rzędzie wioślarzy, którzy teraz jednym ruchem wyjęli ze wzburzonych fal wiosła
zakończone piórami w kształcie kos i ustawili na sztorc długie, błyszczące trzony
gotowe do śmiertelnego ciosu, podczas gdy znajdujący się pod nimi wioślarze
niższych rzędów przyspieszyli tempo.
Kapitan Bizantyńczyków próbował rozpaczliwym manewrem uchronić bok statku od
uderzenia. Wtedy usłyszałem, jak Guiscard, zwany Amalfitańczykiem kapitan triery,
zatrzymał na jedno uderzenie wioślarzy na prawej burcie i w ten sposób manewr
Greka sprowadził się do bezradnego gestu ucieczki.
Widzę się wciąż, jak stoję na górnym pokładzie bizantyńskiego żaglowca, na
szeroko rozstawionych nogach, z mieczem wbitym w pokład między nimi, jakbym
miał jeszcze trochę siły w spodniach, a moje żelazo mogło mi zjednać respekt.
Tymczasem próbowałem tylko uzyskać możliwie stabilną pozycję na moment
oczekiwanego zderzenia.
Tak stałem jeszcze niedawno na Sycylii przed pewnym młodym Anglikiem, który
zmarł później na suchoty. Głupia miłostka doprowadziła nas do zabronionego
pojedynku: poszło o Konstancję, jedną z dworek Blanki di Lancia, cesarskiej
faworyty, jasną blondynkę o prostym nosie i wolich oczach.
Już od dłuższego czasu umizgałem się do niej, ponieważ cesarz Fryderyk zatrzymał
mnie jako „drogiego gościa i kuzyna”, natomiast młody Bruce z Belgrave, o
podobnie prostym nosie, tylko rudowłosy, zakochał się w Konstancji po uszy.
Strona 9
Natarł na mnie jak szaleniec. Nie wziąłem przeciwnika poważnie i starałem się
zmęczyć swoimi ciosami. Moja opieszałość doprowadziła go do wściekłości i stało
się.
Było mu niezmiernie przykro, kazał mnie o tym powiadomić, gdy wkrótce po mnie
został przewieziony do szpitala w Salerno. Nie chciałem go widzieć.
Fryderyk przekazał mnie najlepszym lekarzom cesarstwa, wyłącznie muzułmanom i
Żydom, których zgromadził w tej universitate medicinae artis*. Zdołali mi tylko
zachować możliwość siusiania, uratowali także jądra – nieprzydatne na nic. Ductus
deferens* został przecięty, jak mi wyjaśniono.
–Spłodziliście już, panie, dwoje dzieci – pocieszali mnie – nieszczęsny popęd zaś
wkrótce ulegnie atrofii, zaniknie – tak wyrazili się o przyszłości mego pozbawionego
sensu fallicznego atrybutu…
–O’sperone, maledetti!* – ryknął Guiscard i wyrwał mnie z rozmyślań. Zobaczyłem,
jak biega w kółko na swej drewnianej nodze.
–Sidi! Sidi!* – zawyli Maurowie, do których należała obsługa najstraszliwszej broni
triery.
Czterech zuchwałych kompanów wyskoczyło bez słowa z szeregów i pospieszyło
na stanowiska. Taran był groźną tajemnicą tego sprawiającego wrażenie
staromodnego wojennego statku, który hrabina odziedziczyła po mężu, admirale. I
jakby statek wstydził się swego perfidnego urządzenia, taran nie był zamontowany
do dzioba na stałe, lecz wisiał do połowy wpuszczony pod kil i był wydobywany tylko
do zadania śmiertelnego ciosu. Wówczas jednak nic jeszcze o tym nie wiedziałem i
dobrą chwilę potrwało, nim się zorientowałem, co się w tym momencie dzieje. Gdy
czterej speronisti* stękając naparli na windę, genialna konstrukcja łańcuchowa, z
zewnątrz do złudzenia podobna do windy kotwicznej, ruszyła przez wręgi i
wyciągnęła przed dziób obity żelazem dębowy pień. Głęboko pod powierzchnią
morza spiczasty koniec przesuwał się powoli, jak murena wyłaniająca się ze swej
jaskini. Miał głowę z brązu na kształt fallusa, to zgrubienie było podobne do pąka
róży, ale potem, gdy taran w pełni ustawił się przeciwko prądowi, trzy opatrzone
kolcami zakrzywione haki odchyliły się do tyłu i odsłoniły ostry jak nóż,
wyszlifowany trójgraniasty szpic. W końcu belka podniosła się pod wodą lekko w
górę, żeby w wysklepioną burtę ofiary trafić pod odpowiednim kątem, podobnie jak
nóż wbija się w brzuch od dołu.
Nikt nie widział, jak taran się zbliża, także Guiscard musiał się zdać na swoje
doświadczenie. Taran parł pod falami do przodu, a ja ogarnięty złym przeczuciem
patrzyłem, jak Maurowie z abordażowymi toporami w milczeniu czają się za tarczą
dziobu.
Strona 10
Nie padła już żadna dalsza komenda, dziób triery uderzył w prawy bok statku, lekko
wgniatając roztrzaskujący się reling Greka; uderzenie i łoskot pękającego drzewa
zagłuszyły nieporównywalnie słabszy odgłos perforationis*, dokonującej się poniżej
linii wodnej.
Ostrze tarana wbiło się w burtę niezbyt głęboko, bo chroniły go zakrzywione haki,
które jak kleszcze wczepiły się promieniście w drewno. W ten sposób żaden ruch
statku nie mógł wyrwać tarana, który tkwił w burcie jak szpunt i teraz jeszcze
zapobiegał wtargnięciu wody do wnętrza.
Nikt z nas na pokładzie nie zauważył śmiertelnej rany.
W momencie zderzenia z triery opuszczono ze szczękiem na pokład Greka dwa
rozpostarte skrzydła, znajdujące się po lewej i prawej stronie dziobu o kształcie
smoczego łba. Były jak zwodzone mosty; po nich Maurowie rzucili się na zdobycz.
Wzgardzili handlarzami, kulącymi się na rufie, i załogą, która zgrupowała się pod
masztem wokół kapitana, nie ważąc się już na żaden opór, a także nie zamierzając
oddawać życia za majątek kupców; napastnikom chodziło tylko o skrzynie i wory,
teraz wyszarpywano je z luków i szybko utworzonym żywym łańcuchem
przekazywano na trierę.
Wkroczenie wioślarzy uzbrojonych w zakończone kosami wiosła okazało się do tej
pory zbędne, oni zresztą demonstrowali straszliwe działanie swej broni tylko przy
abordażu. Ustawiano się wtedy równolegle do atakowanego statku, a oni jednym
ciosem kos pozbawiali przedni szereg obrońców rąk, a często również głów, nim
Maurowie przerzucili się na linach z masztu i rej i zatroszczyli się o resztę. Teraz ci
wioślarze działali tylko jako groźba, trzymająca przeciwnika w szachu.
Hrabina spoglądała chciwie na łup, który Maurowie przywlekli na pokład triery. Były
to bele drogocennego adamaszku, beczki z przyprawami, ambrą, mirrą i henną do
farbowania włosów, a także amfory pełne wonnych olejków – ich ciężki zapach
dolatywał do hrabiny, wciągała go w nozdrza z rozkoszą. Zmieszany ze słonym
morskim powietrzem był jej ulubionym pachnidłem!
Laurencja z Belgrave, owdowiała hrabina Otranto, miała pięćdziesiąt siedem lat i nie
myślała wyrzekać się uciech świata, jej świata. O tym wiedział każdy, kto podobnie
jak ja miał już kiedyś wątpliwy zaszczyt zawrzeć z nią bliższą znajomość.
Sidi! Sidi! Ona była panią, piratką, postrachem Morza Jońskiego.
I wtedy nagle z kabiny wyłoniło się dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, które
całkiem naturalnie podeszły do hrabiny i zaciekawione obserwowały ruch między
oboma statkami.
Strona 11
Rozpoznałem dzieci natychmiast: były to dzieci Graala.
Przestraszyłem się. Ich szczęśliwa ucieczka z Konstantynopola przed oprawcami
Kościoła zakończyła gwałtownie moją ówczesną misję. Ponad rok cesarz narzucał mi
swoją gościnność. I zaledwie wyzwoliłem się z jego objęć, nareszcie wolny, podobny
do lecącego sokoła, spadłem tym dzieciom znowu pod stopy jak dopiero co wykluty
gołąbek. Czy dzieci Graala są moim przeznaczeniem? Jaka rola jest mi przypisana w
ich życiu? Nie nadaję się przecież ani na oprawcę, ani na opiekuna!
Zdumiało mnie jednak, że dzieci wciąż przebywały na pokładzie triery, widocznie od
czasu naszego spotkania w Konstantynopolu hrabina nie mogła nigdzie przybić do
brzegu, by umieścić je w bezpiecznym miejscu.
W tym ich los był podobny do mojego, także mnie nie było dane wrócić do domu,
do Francji, i złożyć memu królowi sprawozdania o tych tajemniczych „królewskich
dzieciach”, z powodu których Ludwik wysłał mnie nad Bosfor.
Moją gruntowną rozprawę o domniemanym pochodzeniu Rosza i Jezy, o ich pełnej
tajemniczości podróży do wielkiego chana Mongołów razem z mnichem Williamem, o
ich niefortunnej praesentatio* przez Przeorat Syjonu i o ich chwalebnym odejściu,
które przekonało mnie, że tym dzieciom przeznaczone jest coś wielkiego, tę moją
rozprawę zamiast króla Ludwika przeczytał cesarz Fryderyk; i to był chyba także
nigdy nie wypowiedziany powód tego, że nie zezwolił mi na dalszą podróż – ani do
domu, ani na Cypr, by wziąć udział w krucjacie.
Tak więc wykorzystałem jedyną możliwość ucieczki z Sycylii i znalazłem się na tym
płynącym na wschód greckim statku handlowym, z nadzieją że przyłączę się do
wyprawy krzyżowej króla Ludwika, na którą wojska miały się zgromadzić na Cyprze.
Quod non erat in votis*.
Hrabina zamierzała właśnie przepędzić Rosza i Jezę z powrotem pod osłonę kajuty,
gdy czujne oko kapitana padło na rufową katapultę Greka; była załadowana i dwaj
żołnierze, widocznie przez handlarzy przekupieni, mierzyli do hrabiny.
–Scudo*! – zdążył jeszcze ryknąć Guiscard do wioślarzy górnego rzędu, gdy ramię
katapulty już wyrzuciło pocisk, jednakże niczym lśniący wachlarz ostro zakończone
wiosła skrzyżowały się w powietrzu i przecięły pociskowi drogę; dwa wiosła
rozpadły się w kawałki, ich pióra w kształcie kos brzęcząc spadły na pokład, ale
garnek z greckim ogniem odbił się i roztrzaskał na relingu.
Rozległy się krzyki trafionych wioślarzy z dolnego pokładu, płomienie zaczęły lizać
burtę triery i rozprzestrzeniły się na górny pokład.
–Nie gasić wodą! – krzyknął Guiscard. – Bierzcie dywany!
Strona 12
Podczas gdy tłumiono ogień, Maurowie rzucili się już na strzelców, nie oczekując
wcale rozkazu. Jeden z pechowych żołnierzy skoczył za burtę, drugiemu cios topora
rozpłatał czaszkę.
Kupcy rzucili się na kolana, wywrócili do góry dnem skrzynię, tak że złote monety
rozsypały się po pokładzie.
Maurowie nie znali łaski, zakłuli i wycięli do nogi wszystkich, zebrali razem skrzynie,
szkatuły, naczynia i futra, które znajdowały się na statku, przenieśli na trierę i
rozłożyli u stóp swojej pani, jakby musieli się usprawiedliwić za krzywdę, którą jej
wyrządzono.
Także do mnie doskoczyła dzika kompania, wywijając toporami i maczugami, ale
spokój, jaki wobec nich zachowałem – stałem nieporuszony, wsparty na mieczu –
kazał zatrzymać się uniesionym ramionom i umilknąć wrzaskom.
–Powiadomcie waszą panią Laurencję – zawołałem do nich – że hrabia Joinville jest
uradowany, iż ją znowu spotyka!
Nie czekając na odpowiedź zszedłem z podwyższenia na dół, hołota cofnęła się z
szacunkiem i pozwoliła uchwycić ręce ludzi z Otranto, którzy pomogli mi przedostać
się na trierę.
Dzieci mimo surowego rozkazu hrabiny nie wróciły do kajuty; obserwowały
wydarzenia pełne przejęcia, jeśli nie zachwytu. One pierwsze mnie rozpoznały,
szeptały coś między sobą skrycie i – jak mi się wydawało – uśmiechnęły się do mnie.
Hrabina ostentacyjnie nie zauważyła mego pojawienia się, musiała zresztą
rozstrzygnąć drobną różnicę zdań ze swoim kapitanem, Amalfitańczykiem z
drewnianą nogą.
–Sam widzisz, Guiscardzie – westchnęła ta wciąż jeszcze, mimo swych lat,
nadzwyczaj fascynująca dama – że nie można być dostatecznie surowym wobec
podstępnych Greków.
W milczeniu trzymałem się na drugim planie.
–Decyzja „nie brać jeńców” była jednak słuszna.
Guiscard opuścił głowę.
–Wolę abordaż. Czysta walka, wycięcie opornych w pień, a kto się poddaje,
powinien być oszczędzony.
–Przy takich napadach nie może być żadnych świadków, nikogo, kto przeżył –
Strona 13
powiedziała hrabina szorstko i rzuciła mi krótkie spojrzenie, którego chłód zmroził
mój pewny siebie uśmiech.
–A załoga – sarkał kapitan, całkiem po mojej myśli – ci dzielni żeglarze, którzy
wykonują tylko swój obowiązek, wszyscy są z góry skazani na śmierć.
Mnie przy tym chyba nie miał na myśli, o mnie nie myślał w ogóle nikt. Kapitan udał
się z powrotem na dziób, a pani Laurencja odwróciła się do mnie plecami.
Ostatni Maurowie wskoczyli na pokład.
–Skrzydła w górę! – warknął kapitan i obie części dziobu służące za pomost zostały
podniesione.
Ciemny i nieprzychylny wznosił się teraz znowu czarny dziób triery przed
splądrowanym statkiem Bizantyńczyków. Komendant i jego ludzie nie mogli pojąć
swego szczęścia. Najpierw nadzieja, potem radość z powodu darowanego życia
pojawiły się na ich twarzach. Guiscard nie mógł im spojrzeć w oczy.
–Wciągnąć ogon! – syknął wściekły do swoich ludzi, a ci stękając, przyłożyli się do
wind, podczas gdy wszystkie wiosła, także te z piórami jak kosy, zanurzyły się w
wodę, aby odbić od swej ofiary.
Przez chwilę wydawało się, że obcy statek próbuje płynąć za trierą, później z
głuchym odgłosem nastąpiło szarpnięcie i triera odskoczyła do tyłu, podczas gdy
bok Greka zadrżał przy akompaniamencie szkaradnego trzasku. Potem bizantyński
statek zaczął się lekko przechylać, skłonił się jak śmiertelnie ranne zwierzę ku
myśliwemu, ale na oddalającej się szybko trierze nikt nie spoglądał w tamtą stronę,
tylko dzieci śledziły tonięcie żaglowca, póki nie zginął po nim ostatni ślad.
Triera hrabiny grasowała od tygodni na południowych wodach Morza Egejskiego.
Laurencja z Belgrave wciąż nie wiedziała, dokąd ma się zwrócić; unikała większych
wysp, gdzie musiała się liczyć z obecnością silnego garnizonu.
Powrót do Apulii również nie wydawał się jej wskazany, nie była już pewna
przychylności Hohenstaufa. To wszystko przez dzieci. Nie powinna była brać ich na
pokład w Konstantynopolu, ale czy miała możliwość wyboru? Gdyby się uchyliła od
tej służby, jej życie nie byłoby warte nawet jednego z tych złotych bizantyńskich
dublonów, które kazała właśnie rozdzielić między załogę triery. Niezmiernie okrutna
byłaby zemsta sił, które osłaniały Jezę i Rosza. Przed tymi tajemniczymi mocami nie
było ucieczki, żadnej kryjówki, nigdzie na świecie, od Dżabal at-Tarik* aż po dalekie
państwo chana Mongołów. Hrabina westchnęła. W podręcznym zwierciadle jej szare
oczy spotykały znużone spojrzenie, zmarszczki także nie dawały się już wygładzić.
Na pokładzie służebne z powstrzymywaną chciwością szarpały bele brokatu, weluru
Strona 14
i jedwabiu, tylko jej obecność hamowała zawiść i nie pozwalała przerodzić się w
otwartą kłótnię.
Nawet jej wychowanka, Klarion, z łaski cesarza hrabina Salentyny, nie wahała się
wziąć udziału w tej czczej szamotaninie i zachłannym przymierzaniu szat. W końcu
Klarion była również tylko głupią gęsią, myślącą wyłącznie o tym, żeby podobać się
mężczyznom, rzucić się im na szyję, jeśli już nie na brzuch, nadziana na ozdobę ich
lędźwi, godząc się na los, przed którym dotychczas dziewczyna, dojrzała dziewica,
nieugięcie się broniła. Teraz przecież naprawdę kokietuje hrabiego Joinville’a!
Laurencja umyślnie nie zwracała dotąd uwagi na dumnego hrabiego, nie mówiąc już
o powitaniu, ponieważ nie było dla niej jasne, jak powinna przyjąć jego nagłe
pojawienie się na pokładzie. Niechby go byli Maurowie od razu zabili bądź utopili
razem z bizantyńskim żaglowcem! Duma uratowała temu młokosowi życie. Teraz
hrabina musiała go powitać z wszelkimi honorami, może jeszcze zwracać się do
niego: mon cher cousin*.
Z diariusza Jana ze Joinville
Morze Egejskie, 27 sierpnia A.D. 1248
–Czy nie jesteście, panie, Janem ze Joinville?
Piękna Klarion z Salentyny położyła kres nieprzyjemnej sytuacji; z żadnego powodu
nie cierpiałem bardziej niż z powodu lekceważenia.
–Jakaż niezasłużona radość spotkać wśród cuchnących rybami rębaczy głów i
wypruwaczy jelit taką różę jak wy, pani!
Zrobiłem ku niej krok, aby się dwornie skłonić, ale przeszkodziła temu hrabina,
która się nagle pojawiła, ja zaś zupełnie osłupiałem, za nią bowiem stał, jakby to była
rzecz najoczywistsza w świecie, William z Roebruku!
Czyż asasyni nie zasztyletowali go na moich oczach? Czyż jego zwłoki nie… To
dzieło czarów! Hrabina była w przymierzu z diabłem! Rudawy wianuszek włosów
grubego franciszkanina jeszcze się przerzedził, lecz głupi a zuchwały uśmiech
mnicha nic się nie zmienił.
–Jako szpieg Kapetynga zbyt się, panie, rzucacie w oczy! – powitała mnie
szyderstwem pani triery. – Jednakże wasza zdolność deptania dzieciom po piętach
jest godna uwagi. Straż! – zawołała. – Odbierzcie hrabiemu miecz i zaprowadźcie go
do mojej kajuty! Tam zechce wytłumaczyć się przede mną.
Nie protestowałem już choćby dlatego, że każde zyskanie na czasie powiększało
Strona 15
moją szansę przeżycia. Hrabinie przyjdzie z trudem wyprawić mnie jako jeńca na
tamten świat.
–Dziękuję wam, Laurencjo z Belgrave – powiedziałem uprzejmie na odchodnym i
pomyślałem, że to chyba ktoś z jej rodu zrabował mi moc prawdziwego miecza, tego,
który mężczyznę czyni mężczyzną.
Tak więc została mi tylko siła zaostrzonego pióra i postanowiłem, cokolwiek by się
ze mną działo, patrzeć na wszystko oczyma najdoskonalszego kronikarza, jakiego
znała ta epoka.
Klarion zasmuciła się, ale nie zdziwiło jej to, że została pozbawiona przyjemności
obcowania wreszcie z kimś równym sobie stanem; znała napady zazdrości Laurencji.
Przywołała do siebie Madulajn, pokojową, i zniknęła.
Dzieci niewiele to wszystko obchodziło. Szalały na rufie, żartowały z wioślarzami
zajmującymi górny pokład i przekomarzały się z tymi, którzy znajdowali się na
niższych pokładach, gdzie nie wolno im było schodzić.
A właśnie tam, we wnętrzu wielkiego brzucha statku, panował tajemniczy mrok,
pachniało dzikimi zwierzętami i podniecającymi przygodami.
Ponieważ Jezie zabroniono przy ćwiczeniach w rzucaniu sztyletem celować między
nogi wrzeszczących pokojowych, wycinała karby na złamanym wiośle, ofiarowanym
jej przez wioślarzy z najwyższego pokładu. Wolałaby co prawda kawałek z ostrzem,
które jeszcze na nim tkwiło, ale nieokrzesana kompania wyśmiała ją i – ciach! –
pokazała na kawałku materiału, jak niesamowicie wyostrzone jest to pióro w kształcie
kosy. Chciała tak wyszlifować swój sztylet. Ale jak zdobyć osełkę?
Jeza miała teraz osiem albo dziewięć lat, dokładnie nikt nie umiał tego określić,
podobnie jak ona nie znała dobrze swego imienia, wiedziała tylko, że musiało chyba
pochodzić od Jezabel albo – jeszcze gorzej! – od Izabeli.
Ojca dziewczynka nie widziała nigdy, o matce zachowała coraz bardziej blednące
wspomnienie: piękna młoda kobieta, jasnowłosa wróżka, pełna niewypowiedzianej
dobroci, jakby nie z tego świata; i tak też z uśmiechem, odświętnie ubrana, weszła w
wielki ogień, z którego już nie wróciła.
Wspomnienie Jezy o stosie pod Montségur było opromienione świetlanymi
postaciami, kłęby dymu stały się obłokami, za którymi rozpływała się twarz matki.
Niczego podobnego nie odczuwał Rosz, jej chyba młodszy towarzysz zabaw i
rycerz. Nocami często krzyczał przez sen, bełkocząc o płomieniach, które po niego
sięgały, gdy z trzaskającego żaru matka kiwała na niego ręką. Gdyby miał matkę
opisać, to z włosów była podobna do wróżki, o której mówiła Jeza; głaskała go, jeśli
Strona 16
nie mógł zasnąć, i śpiewała mu cichutko jakąś kołysankę, której melodii rankiem nie
mógł już sobie przypomnieć.
Brat William, który dobrze śpiewał i znał wiele pieśni, wyśpiewywał mu, co tylko
umiał, od kancon o nadobnej miłości po strofy o najukochańszym Jezusku, od
sprośnych kawałków – Rosz ich nie rozumiał, ale u Maurów wywoływały salwy
śmiechu – po Ave Maria, przy którym William miał zawsze łzy w oczach.
Nie, wśród tych utworów nie było śpiewanej przez matkę pieśni.
Twarz Rosza była jeszcze dziecinna i rozmarzona, otaczały ją kędzierzawe ciemne
włosy, a oczy miały kasztanową barwę. Była zupełnym przeciwieństwem twarzy Jezy,
w której tęczówki lśniły zielonkawą szarością, a prosty nos delikatnie zaostrzał rysy,
nadawał im pewną surowość, którą jednakże łagodził przepych jasnych kędziorów.
Rosz chętnie nosiłby taką grzywę. Pocieszał się tym, że za to jego skóra opalała się
na słońcu dużo mocniej niż Jezy.
Teraz chłopiec chwycił łuk i nakłonił towarzyszkę, żeby oddała do wspólnej zabawy
swój kawałek wiosła. Postawili je przy wysokim relingu rufy, aby żadna strzała czy
też sztylet nie mogły wpaść do wody, i zaczęli zgodnie ostrzeliwać cel.
Z diariusza Jana ze Joinville
Morze Egejskie, 27 sierpnia A.D. 1248
Na pokładzie dzieci wykrzykiwały radośnie przy każdym trafieniu. Ja czekałem w
wyposażonej po książęcemu kajucie: pośrodku pomieszczenia stał dębowy stół z
mapami i instrumentami żeglarskimi, obok wysoki, obciągnięty skórą fotel i kilka
niskich miejsc do siedzenia, poza tym dywany i broń na ścianach.
Nikt nie wpadłby na myśl, że rządy tutaj sprawuje kobieta, na wszystkim było
odciśnięte wyraziste znamię męskości.
Z sąsiednich pomieszczeń dobiegały chichotliwe głosy Klarion i jej służebnych, ot,
głupia paplanina.
Gdy usłyszałem o nowej krucjacie, postanowiłem, że będę prowadził diariusz, i
zaraz rzecz rozpocząłem; wezwał mnie jednak król Francji i polecił, abym przedtem
udał się jeszcze w tajnej i ważnej misji do starego Bizancjum – właśnie z powodu
tych dzieci.
Ale przede wszystkim chciałem pisać tę kronikę, ponieważ wiedziałem, że okazja
wyruszenia na zbrojną pielgrzymkę razem z tak znakomitym panem jak król Ludwik
nie nadarzy mi się w życiu po raz drugi, czułem natomiast od dawna, pomimo swego
Strona 17
młodego wieku, że drzemie we mnie talent kronikarza, którego dzieło przetrwa swój
czas.
Od mego nieszczęśliwego wypadku w Palermo czułem się ostatecznie powołany do
tego zadania, traktowałem je teraz jako znak z niebios. Nie była moim
przeznaczeniem ani sława wojownika, ani kobieciarza, lecz szczególnego escollier
philosophe*. Szczególnego?! Ba, jedynego w swoim rodzaju! I wybijającego się
spośród wszystkich współczesnych.
W efekcie szybko spostrzegłem, że człowiek wyróżniony przez los wprawdzie wiele
może doświadczyć zwycięstw i klęsk, korzyści i wyrzeczeń, nie mówiąc o rozważnym
kompromisie, przecież dalece nie wszystko wolno ubrać w słowo pisane. Chyba że
ambitny scribend* zatroszczy się zawczasu o to, żeby mu nikt ciekawski nie zaglądał
przez ramię, bo piszący może to przypłacić głową. Cesarz Fryderyk pochwalił mnie
za ujmujący styl, nim zabrał mi relację o dzieciach Graala.
Swoją drogą było to znakomite zrządzenie fortuny! W przeciwnym razie mój raport
wpadłby teraz w ręce hrabiny, a ja pływałbym twarzą w dół w Morzu Egejskim jako
smakowity kąsek dla ryb.
A tak znajdowałem się żywy bliżej dzieci niż kiedykolwiek przedtem i będę mógł
mojemu królowi przedstawić dużo wymowniejsze świadectwo, jeśli jest mi
przeznaczone, żebym jeszcze kiedyś przed nim stanął. Król Ludwik był dla mnie
świetlanym przykładem. Z radością zdecydowałem się pozostawić za sobą Joinville,
mały zamek, żonę i dwoje dzieci, aby przy boku mego pana udać się do Ziemi
Świętej. Król kiedyś ciężko zachorował, lekarze i kapłani, nawet jego matka, królowa
Blanka, opuścili go już i chcieli nawet przykryć śmiertelnym całunem, gdy nagle
Ludwik zażądał podania krucyfiksu, objął go i donośnym głosem złożył przysięgę, że
podejmie wyprawę krzyżową. Królowa matka zmartwiła się tym tak bardzo, że
rozpaczała, jakby jej syn już umarł. Ale król wyzdrowiał.
Pobożny przykład Ludwika spowodował, że także bracia królewscy od razu poszli w
jego ślady: Alfons z Poitiers, hrabia Poitou, Karol, hrabia Anjou, i Robert, hrabia
Artois. Także książę Burgundii i hrabia Flandrii nie chcieli pozostać w tyle.
Ten krąg dostojnych rycerzy był bodźcem dla mego serca, zwłaszcza że obaj moi
kuzyni: Jan, hrabia Sarrebruck, wraz ze swym bratem Gobertem z Aprémontu, już się
do nich przyłączyli. A ponieważ byliśmy krewnymi, zaproponowałem, żebyśmy razem
wynajęli statek i żeby każdy z nas skrzyknął dziewięciu rycerzy.
Zastawiłem więc cały majątek, który miałem prawo użytkować, a więc nie
uszczuplając dziedzicznych praw dzieci, zafrachtowaliśmy siebie i bagaż i
popłynęliśmy w dół Rodanu do Marsylii.
Strona 18
Król Ludwik zażądał jednakże, żebyśmy najpierw przybyli do Paryża, aby złożyć mu
przysięgę na wierność.
Pocwałowałem z miejsca do Saint-Denis i oświadczyłem królowi, że jako hrabia
Joinville, muszę odmówić przysięgi, nie on bowiem jest moim panem lennym, lecz
cesarz Rzeszy Niemieckiej. Mogę tylko jako seneszal* Szampanii uroczyście
przyrzec, że na czekającej nas krucjacie oddam za niego życie, jeśli taka będzie wola
Boża.
Król, człowiek mądry i prawego charakteru, z wybitnym poczuciem prawa, pojął
natychmiast wyjątkowość mojego przypadku i dał do zrozumienia, że mimo wszystko
wita z radością mój udział.
Wspomnienia te dodały mi odwagi, której bardzo teraz potrzebowałem, gdyż do
kajuty weszła wreszcie hrabina. Towarzyszył jej ten William z Roebruku, mile
uśmiechnięty, gdy tymczasem pani Laurencja zachowała się opryskliwie.
–Mój drogi kuzynie – natarła na mnie – jakąż to historię przygotowaliście, aby
usprawiedliwić wasze oczywiste nastawanie na dzieci?
Zajęła miejsce w fotelu za stołem, mnich stanął gorliwie przy jej boku, podczas gdy
mnie nie poprosiła, bym usiadł. Zrobiłem to więc nieproszony i zmusiłem ją, żeby
zwróciła na mnie swe szare oczy.
–Droga kuzynko – powiedziałem najuprzejmiejszym, lecz swobodnym tonem – na
dworze waszego cesarza w Palermo usłyszałem od pewnego żydowskiego lekarza
anegdotę, której nie chciałbym zachować tylko dla siebie.
–Oszczędźcie sobie!
Mnich roześmiał się gromko, ułowił jednak spojrzenie dostojnej damy, które mu
kazało zamilknąć.
–Daliście nam do zrozumienia, że przebywaliście na dworze cesarskim na Sycylii –
zwróciła się do mnie chłodno – to jednakże nie wystarczy.
–Ani to, droga kuzynko, jeśli powiem, że ze strony matki jestem bardzo blisko
spokrewniony z cesarzem…
–To stawia was w jeszcze bardziej podejrzanym świetle! – syknęła. – Hohenstauf
nie jest wcale zdeklarowanym przyjacielem dzieci!
–Istotnie – odparłem – nic nie wydaje mu się bardziej wstrętne jak insynuacja, że
mógł zmieszać swoje nasienie z kacerską krwią. – Tym samym podsunąłem jej
twardy orzech do zgryzienia.
Strona 19
W rzeczywistości cesarz wobec mnie, którego uważał za człowieka króla Ludwika
albo jeszcze gorzej, za zamaskowanego stronnika Karola Anjou, nie wypowiedział ani
słowa na temat „królewskich dzieci”, jednakże to, że nie mógł ich kochać, było jasne
jak na dłoni. Przy jego sporze z ecclesia catholica*, przy tym uporczywym zmaganiu
się wraz z podstępnymi ciosami i kopniakami wymierzanymi – po obu stronach! –
bez żadnych skrupułów, nic nie było dla cesarza bardziej nieodpowiednie niż
wyjawienie związku krwi z heretyckimi katarami.
Hrabina próbowała rozgryźć rzucony przeze mnie orzech.
–Można zatem przypuścić, że cesarz Fryderyk w przykładnej zgodzie z domem
Kapetyngów, jak już często bywało, zachęcił was, aby odszukać ślad dzieci zgubiony
w Konstantynopolu?
Tutaj mógł być pomocny tylko gest pokory.
–Pewnie nie uwierzycie, droga kuzynko, ale rzecz miała się całkiem inaczej. W
drodze powrotnej z Konstantynopola, niczego nie podejrzewając, złożyłem cesarzowi
wizytę. Jego skwapliwa gościnność okazała się dla mnie pułapką. Nie pozwolił mi
odjechać. Wysłałem potajemnie do Francji mego towarzysza podróży, którego być
może brat William sobie przypomina, franciszkanina Wawrzyńca z Orty, ponieważ
obawiałem się, że spóźnię się na wyprawę krzyżową, w której udział już dawno
ślubowałem. Wawrzyniec miał przekazać Janowi, hrabiemu Sarrebruck,
pełnomocnictwo do dysponowania moimi pieniędzmi, aby mój kuzyn mógł zamiast
mnie poczynić wszystkie niezbędne przygotowania.
–Jeśli sobie zechcecie przypomnieć, szanowny hrabio – przerwał mi chytrze William
z Roebruku – ja nie mogę w ogóle niczego pamiętać, opuściłem bowiem krąg
żyjących, wszelako powtórzcie mi imię…
–Ten człowiek istniał – warknęła hrabina – i zachowywał się tak samo bezwstydnie
jak teraz ty, Williamie, kryjąc się bezczelnie za swoim brakiem pamięci!
–W każdym razie – podjąłem na nowo wątek – pojawił się wtedy u mnie w Palermo
Oliwer z Termes…
–Ach – wyrwało się Williamowi – ten renegat! I z nim podjęliście znowu zabawę w
ciuciubabkę, z rzekomo zawiązanymi oczyma zaczęliście szukać po omacku i
wyciągać rękę po dzieci? Już za pierwszym razem, w Marsylii, podeszliście do
uratowanych z Montségur tak blisko, że omal nie nadepnęliście na nie!
–To niesłychane podejrzenie! – broniłem się teraz z głupią zapalczywością. – To był
przypadek!
–W tej sprawie nie ma przypadków! – zauważyła oschle hrabina.
Strona 20
Nie zaprzeczyłem.
–Oliwer z Termes odstąpił mi swoje miejsce na bizantyńskim żaglowcu, którym miał
dopłynąć na Cypr do króla Ludwika. Zawinął bowiem do portu hrabia Salisbury ze
swą angielską flotą i Oliwer był pewien, że będzie mógł się do niego przyłączyć i z
nim popłynąć dalej. Cesarz z mojej strony bał się próby ucieczki chyba tylko w
kierunku Francji. Zostałem więc przemycony na pokład bizantyńskiego żaglowca,
który miał mnie zawieźć do Achai, gdzie, jak się umówiłem z kuzynem Janem,
powinienem spotkać wspólnie opłacony statek. Bez trudności opuściliśmy Palermo,
reszta zaś tej smutnej historii jest wam znana.
Ogarnęła mnie żałość, gdy pomyślałem o naszym stateczku, wynajętym za środki
odjęte sobie od ust. Ciągle wyobrażałem sobie jego przygotowanie i załadunek,
pogodne wejście na pokład z oddziałem swoich rycerzy i wreszcie postawienie
dumnie wymalowanych żagli, pod którymi chcieliśmy wspólnie wyjść w morze z
Marsylii.
–Zbyt to gładkie! – zakpiła bezlitośnie Laurencja. – Jeśli wszystko zliczyć, drogi
Janie, w dziwnie wyrafinowany sposób dochodzi do waszych spotkań z dziećmi,
bardziej zagadkowych niż w wypadku naszego gamonia Williama. On jednak dzieci
nie szuka, wy zaś chyba tak, panie seneszalu!
Przerwała, na zewnątrz bowiem umilkły głosy Rosza i Jezy, co wydało się jej chyba
podejrzane. Zerknąłem w tamtą stronę.
Dzieci były tak wyćwiczone we władaniu swą bronią, że brały na cel już nie sam
trzon wiosła, lecz powycinane przez Jezę karby. Robiły to na wyścigi i w zaciętym
milczeniu.
Hrabina z westchnieniem ulgi przywołała pokojową i wysłała ją ze złotą czarą z
greckiego łupu jako nagrodą dla zwycięzcy.
Widać było, że dzieci bardzo przypadły Laurencji do serca. Walczyłaby o nie zębami
i pazurami, własnoręcznie zabiłaby każdego, kto chciałby im zrobić choćby
najmniejszą krzywdę. Rzuciła jeszcze okiem na rufę i uśmiechnęła się, ponieważ
teraz sama czara służyła za cel i każde trafienie, które zrzucało drogocenne naczynie
z drąga na pokład, było witane okrzykami radości.
Jakżeż bezceremonialnie obchodzą się z owianym mitem przedmiotem,
pomyślałem, oczywiście jeśli Graal był naczyniem, nie zaś trudną do pojęcia ideą!
–Możecie na razie poruszać się swobodnie po pokładzie – głos Laurencji wyrwał
mnie z rozważań. – Tak blisko obiektów waszego pożądania ponownie się nie
znajdziecie!