9574

Szczegóły
Tytuł 9574
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

9574 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 9574 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 9574 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

9574 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

ITALO CALVINO WICEHRABIA PRZEPO�OWIONY prze�o�y�a Barbara Sieroszewska Tytu� orygina�u w�oskiego IL VISCONTE DIMEZZATO I Toczy�a si� wojna z Turkami. Wicehrabia Medardo di Terralba, m�j wuj, jecha� konno przez czesk� r�wnin� d���c do obozu wojsk chrze�cija�skich. Nisko nad ziemi� polatywa�y bociany, ich bia�e stada pru�y mgliste, nieruchome powietrze. � Sk�d tyle bocian�w? � zapyta� Medardo swego giermka, imieniem Curzio � dok�d one tak lec�? M�j wuj by� tam �wie�ym przybyszem, dopiero co si� zaci�gn��, chc�c w ten spos�b zjedna� sobie pewnych ksi���t, naszych s�siad�w, zaanga�owanych w t� wojn�. Zaopatrzy� si� w konia i giermka w ostatnim na swej drodze zamku, kt�ry jeszcze by� w r�kach chrze�cija�skich, i mia� stawi� si� teraz w kwaterze cesarskiej. � Lec� na pobojowiska � odpowiedzia� ponuro giermek. � B�d� nam towarzyszy�y przez ca�� drog�. Wicehrabia Medardo wiedzia�, �e w tamtych krajach przylot bocian�w uwa�any jest za szcz�liw� wr�b�. Chcia� wi�c okaza�, �e cieszy si� z ich widoku. Mimo woli jednak poczu� si� jako� nieswojo. � C� mo�e zwabia� te ptaki brodz�ce na pola bitew, Curzio? � zapyta�. � Teraz i one tak�e jedz� ludzkie mi�so � odpar� giermek � odk�d nieurodzaje wyja�owi�y pola, a susza wypi�a rzeki. Wsz�dzie, gdzie le�� trupy, bociany, flamingi i czaple zast�pi�y teraz kruki i s�py. M�j wuj by� w�wczas w okresie pierwszej m�odo�ci, a jest to wiek, w kt�rym r�norodne uczucia ��cz� si� cz�sto w jeden z�o�ony poryw, nie podzielone jeszcze na dobro i z�o; wiek, w kt�rym ka�de nowe do�wiadczenie, nawet makabryczne i okrutne, pulsuje gor�cym ukochaniem �ycia, � A kruki? A s�py? � zapyta�. � A inne drapie�ne ptaki? Gdzie� si� podzia�y? � Poblad�, ale jego oczy iskrzy�y si� zapa�em. Giermek by� czarniawym, w�satym �o�nierzem, kt�ry nigdy nie podnosi� oczu. � Najad�y si� tyle trup�w zad�umionych, �e same wygin�y od d�umy � i wskaza� kopi� na czarn� g�stwin� czego�, co przy uwa�niejszym spojrzeniu okaza�o si� nie zaro�lami, lecz spl�tan� mas� pi�r i wyschni�tych szponiastych �ap drapie�c�w. � Nie wiadomo, kt�ry pierwszy skona�, ptak czy cz�owiek, kt�ry z nich si� rzuci� na drugiego, by go rozszarpa� � rzek� Curzio. Uciekaj�c przed zaraz�, kt�ra wyniszcza�a ludno��, ca�e rodziny w�drowa�y w pola i tam dopada�a je �mier�. W stosach szkielet�w, zalegaj�cych wyja�owion� r�wnin�, znajdowa�y si� zw�oki m�czyzn i kobiet, nagie, zniekszta�cone guzami i � rzecz w pierwszej chwili niepoj�ta � opierzone: jak gdyby z ich wychud�ych ko�czyn i �eber wyros�y czarne pi�ra i skrzyd�a. By�y to �cierwa s�p�w, pomieszane z ludzkimi szcz�tkami. Teren wok� je�d�c�w nosi� coraz wi�cej �lad�w stoczonych tam bitew. Posuwali si� coraz wolniej, konie wzbrania�y si�, wpiera�y kopytami w ziemi�, je�y�y grzywy. � Co si� dzieje z naszymi ko�mi? � odezwa� si� Medardo. � Panie � odrzek� giermek � nic tak nie mierzi koni jak od�r ich w�asnych jelit. Rzeczywi�cie, szlak, kt�rym jechali, usiany by� ko�skimi �cierwami; le�a�y b�d� na grzbiecie, z kopytami stercz�cymi ku niebu, b�d� te� na brzuchu, pyskiem zarytym w ziemi�. � Tyle pad�ych koni w jednym miejscu, Curzio? � zdumiewa� si� Medardo. � Kiedy ko� czuje, �e mu rozdarto brzuch � wyja�ni� giermek � stara si� zatrzyma� swoje wn�trzno�ci. Jedne k�ad� si� brzuchem na ziemi, inne przewracaj� si� na grzbiet, �eby im jelita nie wyp�ywa�y. Ale �mier� nie przepuszcza ni jednym, ni drugim. � Czy�by na tej wojnie gin�y g��wnie konie? � Tureckie karabele zdaj� si� specjalnie stworzone do rozpruwania ko�skich brzuch�w. Troch� dalej napatrzy si� pan i ludzkich trup�w. Najpierw przychodzi to na konie, na je�d�c�w potem. Ale ot� i ob�z. Na horyzoncie wida� ju� by�o sto�kowate czuby co wy�szych namiot�w, sztandary wojsk cesarskich i dymy ognisk. P�dz�c w galopie widzieli, �e trupy poleg�ych w ostatniej bitwie zosta�y zebrane i pogrzebane. Gdzieniegdzie tylko mo�na by�o dostrzec jak�� odr�ban� ko�czyn�, zw�aszcza usiane by�y te �cierniska uci�tymi palcami. � Co krok to jaki� palec wskazuje nam drog� � odezwa� si� m�j wuj Medardo. � Co to znaczy? � Niech im B�g odpu�ci; �ywi ucinaj� palce poleg�ym, �eby im zrabowa� pier�cienie. � Kto idzie? � zabrzmia� g�os wartownika w kaftanie okrytym ple�ni� i porostami, niby kora drzewa od p�nocnej strony. � Niech �yje �wi�ta korona cesarska! � wykrzykn�� Curzio. � I �mier� su�tanowi! � rzuci� odzew wartownik. � Ale prosz� was, jak staniecie w dow�dztwie, powiedzcie im tam, �eby nareszcie przys�ali mi zmian�, bo zaczynam tu ju� zapuszcza� korzenie! Konie rwa�y teraz szybkim cwa�em, uciekaj�c przed chmarami much, kt�re bzycz�c unosi�y si� doko�a obozu, nad pag�rkami ekskrement�w. � Odchody wielu m�nych woj�w � zauwa�y� Curzio � le�� jeszcze na ziemi, cho� oni sami s� ju� w niebie � tu prze�egna� si�. Przed wej�ciem do obozu ci�gn�� si� rz�d baldachim�w, a rozsiad�e pod nimi t�uste, bogato przystrojone kobiety w d�ugich brokatowych szatach, ale o nagich piersiach, powita�y przybysz�w okrzykami i spro�nym �miechem. � To namioty kurtyzan � rzek� Curzio. � �adne wojsko nie ma takich urodziwych jak nasze. M�j wuj jecha� dalej, ale wci�� odwraca� g�ow�, przypatruj�c si� tym kobietom. � Radz� uwa�a�, panie � doda� giermek � s� takie brudne i plugawe, �e nawet Turcy nie chc� ich w jasyr. Teraz ju� nie tylko pe�no maj� wszy, pluskiew i kleszczy, ale nawet skorpiony i drobne jaszczurki na nich si� gnie�d��. Przejechali przed frontem baterii polowych. Pod wiecz�r artylerzy�ci gotowali sobie zup� z wody i rzepy na spi�owych lufach mo�dzierzy i armat, rozpalonych ca�odzienn� kanonad�. Nadci�ga�y wozy pe�ne ziemi, kt�r� artylerzy�ci przesiewali przez sita. � Zaczyna ju� brakowa� prochu strzelniczego � wyja�ni� Curzio � ale ziemia na pobojowiskach jest nim tak przesycona, �e przy dobrych ch�ciach mo�na z niej uzbiera� co� nieco� do naboj�w. Dalej by�y pomieszczenia kawalerii, gdzie w chmarach much uwijali si� weterynarze reperuj�c poharatan� sk�r� czworonog�w za pomoc� szw�w, owijania, plastr�w maczanych we wrz�cej smole, przy czym wszystko r�a�o i wierzga�o, pacjenci i lekarze. Dalej na du�ej przestrzeni rozlokowana by�a piechota. Zachodzi�o s�o�ce, przed ka�dym namiotem siedzieli �o�nierze z bosymi stopami zanurzonymi w cebrzykach z ciep�� wod�. Poniewa� przywykli do niespodziewanych alarm�w w dzie� czy w nocy, nawet podczas moczenia n�g mieli he�my na g�owach i piki zaci�ni�te w r�kach. W wy�szych, ozdobnie udrapowanych namiotach oficerowie pudrowali sobie pachy i wachlowali si� leniwie koronkowymi wachlarzami. � Nie robi� tego przez zniewie�cia�o�� � powiedzia� Curzio � przeciwnie: chc� przez to okaza�, �e w�r�d trud�w �o�nierskiego �ycia czuj� si� zupe�nie swobodnie. Wicehrabia di Terralba zosta� niezw�ocznie zaproszony przed oblicze cesarza. W swoim namiocie, ca�ym w kobiercach i trofeach, monarcha studiowa� na mapach plany przysz�ych bitew. Sto�y zarzucone by�y mapami, a cesarz wbija� w nie szpilki, bior�c je z poduszeczki, kt�r� trzyma� w pogotowiu jeden z marsza�k�w. Mapy by�y tak g�sto upstrzone szpilkami, �e nikt ju� nie m�g� nic zrozumie� i po to, by co�kolwiek odczyta�, trzeba by�o wyjmowa� szpilki i wbija� je potem na nowo. Chc�c mie� przy tym nieustannym wbijaniu i wyjmowaniu wolne r�ce, zar�wno cesarz jak marsza�kowie trzymali szpilki w ustach i mogli si� porozumiewa� jedynie za pomoc� pomruk�w. Na widok m�odzie�ca sk�adaj�cego przed nim niski uk�on monarcha wyda� pomruk pytaj�cy i spiesznie wyj�� szpilki z ust. � Rycerz �wie�o przyby�y z Italii, Najja�niejszy Panie � przedstawiono go � wicehrabia di Terralba, potomek jednego z najznakomitszych rod�w prowincji Genue�skiej. � Mianuj� go niezw�ocznie porucznikiem. M�j wuj zadzwoni� ostrogami staj�c na baczno��, a cesarz uczyni� ramieniem szeroki, w�adczy gest, tak �e wszystkie mapy zwin�y si� same w rulony i jedna po drugiej pospada�y na ziemi�. Tej nocy, mimo zm�czenia, Medardo d�ugo nie m�g� zasn��. Przechadza� si� tam i na powr�t przed swoim namiotem, s�ysza� nawo�ywanie wart, r�enie koni i urywane s�owa, be�kotane we �nie przez �o�nierzy. Patrzy� w rozgwie�d�one czeskie niebo i rozmy�la� o swoim nowym stopniu wojskowym, o jutrzejszej bitwie, o dalekiej ojczy�nie, o szumie trzcin nad strugami. Ale w sercu jego nie by�o ani t�sknoty, ani w�tpliwo�ci czy boja�ni. Dla niego wszystko by�o jeszcze ca�e, zwarte i nie podlegaj�ce dyskusji i on sam r�wnie� by� taki. Gdyby m�g� przewidzie� straszliwy los, jaki go czeka�, kto wie, mo�e i to nawet wyda�oby mu si� naturalne i nieuniknione, mimo b�lu, jakiego musia�by dozna�. W ciemno�ci zwraca� spojrzenie ku temu punktowi horyzontu, gdzie, jak wiedzia�, znajdowa� si� ob�z nieprzyjacielski, i skrzy�owawszy na piersi ramiona, d�o�mi przyciska� barki, z radosnym poczuciem realno�ci rzeczy dalekich i r�norodnych oraz swojej w�asnej w�r�d nich obecno�ci. Czu�, jak krew, p�yn�ca w tej okrutnej wojnie tysi�cem strumyk�w, dosi�ga i jego, i pozwala� jej zrasza� swoje stopy, nie doznaj�c przy tym uczucia ani zaciek�o�ci, ani lito�ci. II Bitwa rozpocz�a si� punktualnie o godzinie dziesi�tej rano. Z wysoko�ci siod�a porucznik Medardo obejmowa� wzrokiem ca�o�� hufc�w chrze�cija�skich, gotowych do ataku, i wystawia� twarz na powiewy czeskiego wiatru nios�cego wo� kurzu, kt�ry nasuwa�a my�l o zapylonym gumnie. � Nie, prosz� si� nie ogl�da� wstecz, panie � wykrzykn�� Curzio, kt�ry, w randze sier�anta, sta� u jego boku. I chc�c usprawiedliwi� te zuchwa�e s�owa, doda� cicho: � M�wi�, �e to przynosi nieszcz�cie przed bitw�. W rzeczywisto�ci obawia� si�, �eby wicehrabia nie straci� otuchy, kiedy spostrze�e, �e ca�e wojsko chrze�cija�skie to niemal ten jeden jedyny hufiec, a odwody sk�adaj� si� zaledwie z paru oddzia��w po�ledniej piechoty. M�j wuj patrzy� daleko przed siebie, na chmur� nadci�gaj�c� od horyzontu, i my�la�: �Ta oto chmura to Turcy, prawdziwi Turcy, a ci tu, obok mnie, to weterani chrze�cija�stwa, a ten d�wi�k tr�by, kt�ry w�a�nie rozbrzmiewa, to has�o do ataku, pierwszego ataku w moim �yciu, a ten ryk i wstrz�s, i b�ysk zduszony ziemi�, w kt�r� si� zary� pocisk, na co z leniw� oboj�tno�ci� spogl�daj� weterani i ich konie � to wystrza� armatni, pierwszy nieprzyjacielski wystrza�, jaki ogl�da�am. Niechby nie nadszed� nigdy dzie�, w kt�rym b�d� musia� sobie powiedzie�: A oto jest ostatni�. Z dobyt� szpad� p�dzi� galopem przez r�wnin�, �ledz�c wzrokiem sztandar cesarski, kt�ry to znika�, to ukazywa� si� znowu po�r�d dym�w, podczas gdy pociski chrze�cija�skie hucza�y w powietrzu nad jego g�ow�; a nieprzyjacielskie szczerbi�y ju� front chrze�cija�ski, wzbijaj�c snopy rozpryskuj�cej si� w powietrzu ziemi. �Zobacz� Turk�w! � my�la� � zobacz� Turk�w!� Nic tak nie cieszy m�czyzny jak posiadanie wrog�w i mo�no�� przekonania si�, czy s� w�a�nie tacy, jakimi ich widzia� w wyobra�ni. Ujrza� ich, tych Turk�w. P�dzi�o ich w�a�nie ku niemu dw�ch, na koniach w bitewnych czaprakach. Obaj mieli okr�g�e tarcze sk�rzane i kaftany w czarne i szafranowe pasy. Widzia� ich turbany, twarze koloru oliwy i w�sy takie same jak u pewnego cz�owieka w Terralba, zwanego �Michel Turek�. Jeden z dw�ch Turk�w pad� trupem, drugiego tak�e kto� zabi�, ale ju� p�dzi�o mn�stwo innych i wrza�a walka na bia�� bro�. Zobaczy� dw�ch Turk�w to ostatecznie to samo, co zobaczy� ich wszystkich. Ci dwaj byli przecie� tak�e �o�nierzami i wszystko, co mieli na sobie, nale�a�o do inwentarza armii. Twarze ich by�y ogorza�e i zbru�d�one jak twarze ch�op�w. Co si� tyczy ogl�dania, to mo�na rzec, �e ju� ich Medardo obejrza�. M�g� spokojnie wr�ci� do nas, do Terralby, i zd��y� na ci�gi przepi�rek. On jednak zosta� na wojnie dalej. P�dzi�, uskakuj�c przed ciosami karabel, a� natkn�� si� na Turka zupe�nie niziutkiego, pieszego, i zar�ba� go. A skoro raz ju� si� przekona�, jak to si� robi, pop�dzi� szuka� nast�pnego, na koniu, i �le uczyni�. Bo niebezpieczni byli w�a�nie ci mali. W�lizgiwali si� pod konie i swymi krzywymi szablami rozpruwali im brzuchy. Ko� Medarda zatrzyma� si� na szeroko rozkraczonych nogach. � Co robisz? � zawo�a� wicehrabia. Nadjecha� Curzio wskazuj�c r�k� ku do�owi: � Prosz� spojrze� tutaj. � Wn�trzno�ci konia zwisa�y ju� do ziemi. Biedne zwierz� popatrzy�o w g�r�, na pana, potem schyli�o g�ow�, jakby chcia�o szczypa� w�asne jelita niby traw�, ale to by� tylko ostatni poryw heroizmu: biedak osun�� si� na ziemi� i skona�. Medardo di Terralba zosta� bez wierzchowca. � Prosz� wzi�� mego konia, poruczniku � rzek� Curzio, ale nie zdo�a� go poda�, gdy� sam spad�, przeszyty strza�� tureck�, a uwolniony ko� uciek�. � Curzio! � wykrzykn�� wicehrabia i pochyli� si� nad j�cz�cym na ziemi giermkiem. � Nie warto troszczy� si� o mnie, panie � przem�wi� giermek. � Spodziewam si�, �e w lazarecie maj� jeszcze grapp�. Ka�demu rannemu nale�y si� czarka. M�j wuj Medardo rzuci� si� w wir walki. Losy bitwy wygl�da�y niepewnie. W zam�cie wydawa�o si�, �e zwyci�aj� chrze�cijanie. W ka�dym razie przerwali szyki tureckie i okr��yli niekt�re pozycje. M�j wuj razem z innymi rycerzami dotar� do samych baterii nieprzyjacielskich, a Turcy odwracali si� w inn� stron�, chc�c mie� chrze�cijan w zasi�gu ognia. W�a�nie dw�ch tureckich artylerzyst�w obraca�o mozolnie armat� na ko�ach. Powolni w ruchach, brodaci, w d�ugich do ziemi kaftanach, wygl�dali na astronom�w. M�j wuj powiedzia� sobie: �Teraz ja na nich wpadn� i sko�cz� z nimi�. Pe�en zapa�u a niedo�wiadczony, nie wiedzia�, �e do armat nale�y si� zbli�a� tylko z boku albo z ty�u. Rzuci� si� wprost ku wylotowi lufy, z dobyt� szpad�, pewien, �e zastraszy tych dw�ch astronom�w. Ale oni pos�ali mu pocisk prosto w pier�. Medardo di Terralba wylecia� w powietrze. Wieczorem, po zaprzestaniu walki, dwa wozy wyjecha�y na pobojowisko zbieraj�c cia�a chrze�cijan. Jeden w�z przeznaczony by� dla rannych, drugi dla zabitych. Pierwsze rozpoznanie odbywa�o si� wi�c od razu, na polu bitwy: �Tego ja zabieram, a tego ty�. Tam gdzie wydawa�o si�, �e jest jeszcze co� do uratowania, k�adziono cia�o na w�z rannych, tam gdzie by�y ju� tylko poszarpane strz�py, zbierano je na w�z trup�w, by je po chrze�cija�sku pochowa�. A je�li to, co zosta�o, nie by�o ju� nawet trupem, zostawiano szcz�tki na �er bocianom. W tamtych w�a�nie dniach, zwa�ywszy wci�� wzrastaj�ce straty, zarz�dzono, �e rannych ma by� wi�cej ni� trup�w. Zatem i to, co zosta�o z Medarda, uznano za rannego i z�o�ono na odpowiednim wozie. Druga selekcja nast�powa�a w lazarecie. Po ka�dej bitwie szpital polowy przedstawia� widok jeszcze straszliwszy ni� bitwa sama. Na ziemi ci�gn�y si� d�ugim szeregiem nosze z tymi nieszcz�nikami, a doko�a nich uwijali si� lekarze wyrywaj�c sobie nawzajem z r�k c�gi, pi�y, ig�y, amputowane ko�czyny i k��bki sznurka. Trup nie trup, z ka�dym pr�bowano wszystkiego, by mu przywr�ci� �ycie. Tu pi�a, tam zn�w tamowanie krwotoku; �y�y wywracano na lew� stron� jak r�kawiczki, zeszywano i upychano na miejsce, cho� wi�cej w nich by�o sznurka ni� krwi, ale b�d� co b�d� dziury by�y za�atane. Kiedy pacjent umar�, wszystko, co mia� w dobrym stanie, s�u�y�o do sztukowania innych. I tak dalej. Najgorsza sprawa by�a z jelitami: skoro raz si� wywlok�y, nie spos�b by�o zwin�� ich nale�ycie i upakowa� gdzie trzeba. �ci�gni�to przykrycie i cia�o wicehrabiego ukaza�o si� straszliwie okaleczone. Brakowa�o mu nie tylko ramienia i nogi, ale i to wszystko, co si� mi�dzy nimi powinno znajdowa� � po�owa klatki piersiowej i brzucha � zosta�o unicestwione wystrza�em armatnim, oddanym z bliska. Z g�owy pozosta�o jedno oko, jedno ucho, jeden policzek, p� nosa, p� ust, p� podbr�dka i p� czo�a; z drugiej po�owy nie pozosta�o ani strz�pka. Kr�tko m�wi�c, ocala�a jedna po�owa, prawa, zreszt� w doskona�ym stanie, bez jednego dra�ni�cia poza gigantyczn� ran�, kt�ra oddziela�a j� od rozpry�ni�tej zapewne w drobny mak po�owy lewej. Lekarze byli zachwyceni. �Ach, co za pi�kny przypadek! Je�eli ranny w mi�dzyczasie nie umrze, mo�na by spr�bowa� uratowa� mu �ycie�. I zabrali si� do niego z zapa�em, podczas gdy niejeden �o�nierz z przestrzelonym, dajmy na to, ramieniem umiera�, biedaczysko, z up�ywu krwi. Szyli, przymierzali, smarowali ma�ciami: kto wie, co jeszcze robili. Faktem jest, �e nazajutrz m�j wuj otworzy� swoje jedyne oko i po�ow� ust, rozd�� nozdrze i odetchn��. Silny organizm Terralb�w przetrzyma�. Medardo �y�, przepo�owiony. III W czasie gdy m�j wuj powr�ci� do Terralby, mia�em siedem czy osiem lat. Sta�o si� to wieczorem, w ciemno�ci; by� pa�dziernik i niebo zaci�gni�te chmurami. Tego dnia mieli�my winobranie i pomi�dzy rz�dami winoro�li widzieli�my na szarym tle morza przybli�aj�ce si� �agle statku, na kt�rym powiewa�a cesarska bandera. W tym czasie, ilekro� zbli�a� si� jakikolwiek statek, m�wi�o si�: �Ot� i Mastro Medardo powraca� nie dlatego, �eby�my z niecierpliwo�ci� wyczekiwali jego powrotu, ale ot, tak, �eby mie� na co czeka�. Tym razem odgadli�my rzeczywi�cie, a zupe�nej pewno�ci nabrali�my wieczorem, kiedy m�ody parobek zwany Fiorifiero, stoj�c wysoko w kadzi do wyciskania winogron, zawo�a�: �Oo, tam!� � By�o ju� prawie zupe�nie ciemno i w g��bi doliny wyra�nie miga�y �wiate�ka pochodni, sun�ce szeregiem wzd�u� stromej g�rskiej dr�ki; a w ko�cu, kiedy �wiate�ka przeby�y most, dostrzegli�my ludzi nios�cych lektyk�. Nie by�o w�tpliwo�ci: to wicehrabia wraca� z wojny. Wie�� o tym w mig rozesz�a si� po dolinach; na dziedzi�cu zamkowym t�umnie zgromadzili si� domownicy, s�u�ba folwarczna, robotnicy pracuj�cy przy winobraniu, pasterze, zbrojni. Nie pokaza� si� tylko ojciec Medarda, stary wicehrabia Aiolfo, m�j dziadek, kt�ry od dawna ju� nie schodzi� nawet na dziedziniec. Znu�ony sprawami tego �wiata, zrzek� si� przywilej�w swego tytu�u na rzecz jedynego syna, nim jeszcze ten wyruszy� na wojn�. W ostatnich czasach pasja, jak� zawsze �ywi� do ptak�w, kt�rych mn�stwo hodowa� w zamku, w ogromnej ptaszarni, opanowa�a starca do tego stopnia, �e kaza� nawet przenie�� do ptaszarni swoje ��ko, zamkn�� si� tam i nie wychodzi� ani dniem, ani noc�. Jedzenie podawano mu, razem z pokarmem dla ptak�w, poprzez pr�ty klatki, Aiolfo za� dzieli� si� wszystkim ze swoimi ulubie�cami. D�ugie godziny sp�dza� g�adz�c grzbiety ba�ant�w czy turkawek w oczekiwaniu na powr�t syna z wojny. Nigdy dotychczas nie widzia�em na dziedzi�cu naszego zamku tylu os�b na raz. Dawno min�y znane mi tylko ze s�yszenia czasy weso�ych festyn�w i lokalnych wojen mi�dzy s�siadami. Po raz pierwszy u�wiadomi�em sobie, jak bardzo zrujnowane s� mury i wie�e, jaki b�otnisty jest ten dziedziniec, gdzie zwykle karmili�my zielskiem kozy i nape�niali koryto �winiom. Teraz, czekaj�c, wszyscy zebrani rozprawiali o tym, w jakim stanie wicehrabia Medardo powraca do domu; dawno ju� dosz�a nas wie�� o ci�kich ranach, jakie zadali mu Turcy, nikt jednak nie wiedzia� dok�adnie, czy jest okaleczony, czy chory, czy tylko okryty bliznami; a teraz, na widok lektyki, snuli�my najgorsze przypuszczenia. Oto ju� lektyk� postawiono na ziemi i w ciemnym jej wn�trzu mign�� b�ysk oka. Stara piastunka Sebastiana porwa�a si� ku lektyce, ale z ciemno�ci wysun�a si� r�ka i stanowczym gestem wzbroni�a jej zbli�enia. Potem zobaczyli�my, jak cia�o w lektyce wykonuje jakie� kanciaste, konwulsyjne ruchy i przed naszymi oczyma Medardo di Terralba zeskoczy� na ziemi�, wsparty na kuli. Czarna opo�cza z kapturem okrywa�a go od g�owy a� do ziemi; z prawej strony odrzucona by�a do ty�u ods�aniaj�c po�ow� twarzy i postaci, ciasno przywart� do kuli, podczas gdy lewa strona ukryta by�a w obszernych fa�dach p�aszcza. Sta� i patrza� na nas, a my tworzyli�my kr�g doko�a niego i nikt nie odzywa� si� ani s�owem. Silniejszy podmuch wiatru przylecia� od morza i nad�amana ga��� drzewa figowego wyda�a zgrzytliwy j�k. Opo�cza mego wuja zako�ysa�a si�, wiatr wyd�� j� na kszta�t �agla i wyda�o nam si�, �e przenika na wskro� jego cia�o, a raczej, �e tego cia�a wcale nie ma i p�aszcz jest pusty jak ca�un upiora. Potem, kiedy�my si� uwa�nie przyjrzeli, zobaczyli�my, �e p�aszcz przylega do� jak chor�giew do drzewca, a drzewcem tym jest bark, rami�, bok i noga � to wszystko, co wspiera�o si� o kul�; reszta nie istnia�a. Kozy przygl�da�y si� wicehrabiemu nieruchomym, pozbawionym wyrazu wzrokiem, ka�da w innej pozie, ale wszystkie ciasno st�oczone, tak �e ich grzbiety tworzy�y dziwny rysunek z�o�ony z k�t�w prostych. �winie, bystrzejsze i bardziej wra�liwe, uciek�y z kwikiem potr�caj�c si� brzuchami, a wtedy i my tak�e nie potrafili�my ju� ukry� przera�enia. � Synu m�j! � wykrzykn�a piastunka Sebastiana wznosz�c do g�ry r�ce. � Biedactwo! M�j wuj, przykro dotkni�ty wra�eniem, jakie na nas wywar�, wysun�� naprz�d koniec kuli i ruchem obrotowym, jak cyrkiel, ruszy� ku drzwiom zamku. Ale na stopniach przed paradnym wej�ciem siedzieli z podwini�tymi nogami tragarze lektyki, p�nagie draby ze z�otymi kolczykami w uszach i cz�ciowo ogolonymi g�owami, z kt�rych zwisa� warkoczyk albo pasmo w�os�w niby ogon. Podnie�li si�, a jeden z warkoczykiem, wygl�daj�cy na ich przyw�dc�, powiedzia�: � Czekamy na zap�at�, se�or. � Ile? � zapyta� Medardo i zdawa�o si�, �e si� przy tym roze�mia�. Cz�owiek z warkoczykiem odpar�: � Se�or wie, jaka jest cena za przeniesienie cz�owieka w lektyce... M�j wuj wyci�gn�� z zanadrza sakiewk� i rzuci� j�, brz�cz�c�, do st�p tragarza. Ten podni�s� j�, zwa�y� na d�oni i zawo�a�: � Ale� to o wiele mniej od um�wionej ceny, se�or! Medardo, kt�rego opo�cz� uni�s� nowy podmuch, powiedzia�: � Po�owa. Min�� tragarzy, kr�tkimi podskokami swojej jedynej stopy przeby� schody, wszed� przez szeroko rozwarte drzwi do wn�trza, popchn�� kul� jedno i drugie skrzyd�o, tak �e zamkn�y si� z trzaskiem, z kolei zatrzasn�� ma�e wyci�te w nich drzwiczki i znikn�� nam z oczu. Z wn�trza s�ycha� by�o tylko jeszcze odg�os jego krok�w � ci�kie st�panie nogi na przemian ze stukiem kuli � wzd�u� korytarza wiod�cego do skrzyd�a zamku, gdzie mie�ci�y si� prywatne pokoje wicehrabiego, a w ko�cu trzask drzwi i zgrzyt zasuwanego rygla. Za krat� ptaszarni ojciec czeka� nadej�cia syna. Ale Medardo nie zajrza� tam nawet, �eby go powita�: zamkn�� si� w swoich pokojach, sam, nie pokaza� si� nikomu, nie odpowiada� nawet na pukanie piastunki Sebastiany, kt�ra d�ugo sta�a pod drzwiami u�alaj�c si� nad nim. Stara Sebastiana by�a ros�� niewiast� czarno ubran�, w czarnej chu�cie na g�owie, o twarzy rumianej i bez jednej zmarszczki, je�li nie liczy� fa�dy po�rodku czo�a, zakrywaj�cej niemal oczy; wykarmi�a ona swoim mlekiem wszystkie dzieci w rodzinie Terralba, k�ad�a si� do ��ka ze wszystkimi doros�ymi m�czyznami tej rodziny, wszystkim zmar�ym zamyka�a oczy. A teraz kr��y�a tam i na powr�t kru�gankami, pomi�dzy jednym a drugim samotnikiem, i nie wiedzia�a, w jaki spos�b mog�aby im przyj�� z pomoc�. Nazajutrz, poniewa� Medardo nadal nie dawa� znaku �ycia, zabrali�my si� znowu do pracy przy winobraniu, ale bez zwyk�ej weso�o�ci; w winnicach nie m�wi�o si� o niczym innym, tylko o jego nieszcz�snym losie, nie dlatego, i�by nam tak bardzo le�a� na sercu, ale �e temat by� kusz�cy przez swoj� tajemniczo��. Tylko Sebastiana � piastunka zosta�a w zamku, uwa�nie nas�uchuj�c ka�dego szmeru. Stary Aiolfo, jak gdyby przewiduj�c, �e syn powr�ci taki smutny i dziki, zawczasu ju� przyuczy� jednego z najulubie�szych swoich ptak�w, dzierzb�-g�siorka, �eby fruwa� a� do skrzyd�a zamku, gdzie mie�ci�y si� pokoje Medarda, w�wczas puste, i wchodzi� przez okienko do �rodka. Tego ranka starzec otworzy� dzierzbie drzwiczki, �ledzi� jej lot a� do okna syna, po czym zaj�� si� karmieniem srok i sikorek na�laduj�c ich �wiergoty. Niebawem us�ysza� g�uchy odg�os przedmiotu ci�ni�tego z rozmachem o okiennic�. Wychyli� si� z okna i na gzymsie ujrza� swoj� dzierzb� martw�. Starzec podni�s� j� ostro�nie i trzymaj�c ptaszka w obu d�oniach zobaczy�, �e skrzyde�ko ma wy�amane, tak jak gdyby kto� usi�owa� mu je wyrwa�, jedna n�ka by�a od�amana i jak gdyby zmia�d�ona palcami, jedno oko wy�upione. Starzec przycisn�� dzierzb� do piersi i zap�aka�. Tego� dnia po�o�y� si� do ��ka i domownicy patrz�cy przez pr�ty ptaszarni widzieli, �e jest z nim bardzo �le. Ale nikt nie m�g� tam wej�� i piel�gnowa� go, gdy� zamkn�� si� wewn�trz i klucz schowa�. Nad jego ��kiem fruwa�y ptaki. Odk�d si� po�o�y�, wszystkie lata�y bez przerwy, nie przysiadaj�c ani na chwil� i bij�c niespokojnie skrzyd�ami. Nast�pnego ranka piastunka zbli�ywszy si� do pr�t�w klatki zobaczy�a, �e wicehrabia Aiolfo nie �yje. Wszystkie ptaki obsiad�y jego ��ko, niby pie� drzewa unosz�cy si� na powierzchni morza. IV Po �mierci ojca Medardo zacz�� wychodzi� z zamku. Pierwsza spostrzeg�a to, jak zwykle, Sebastiana, znalaz�szy pewnego ranka drzwi otwarte i pokoje puste. Rozes�ano s�u�b� po okolicy, aby szuka�a �lad�w wicehrabiego. Przebiegaj�c pod grusz�, kt�r� poprzedniego dnia widzieli obwieszon� p�nym, niedojrza�ym jeszcze owocem, jeden z pacho�k�w wykrzykn��: � Popatrzcie w g�r�! Spojrzeli na gruszki rysuj�ce si� wyra�nie na tle szarzej�cego nieba i ogarn�o ich przera�enie. Bo ani jeden owoc nie by� ca�y, na ogonkach wisia�y same tylko po��wki przeci�te r�wniutko wzd�u�. Z ka�dej gruszki pozosta�a tylko prawa po��wka (albo lewa, zale�nie sk�d si� patrzy�o, ale wszystkie z tej samej strony). Drugie po�owy znikn�y, odci�te czy mo�e odgryzione. � Wicehrabia przeszed� t�dy! � powiedzieli s�udzy. � Z pewno�ci� po tylu dniach sp�dzonych w zamkni�ciu bez jedzenia, tej nocy poczu� g��d i wdrapa� si� na pierwsze spotkane drzewo, �eby naje�� si� gruszek. Troch� dalej szukaj�cy spostrzegli na kamieniu po�ow� �aby, kt�ra, dzi�ki szczeg�lnej w�a�ciwo�ci �ab, �y�a jeszcze i pr�bowa�a skaka�. � Jeste�my na w�a�ciwym tropie! � powiedzieli i ruszyli dalej w tym kierunku. Pob��dzili troch�, nie zauwa�ywszy w li�ciach po�owy melona, i musieli zawr�ci�, tropi�c �lady, dop�ki go nie odkryli. Id�c tak, przeszli z p�l do lasu, gdzie napotkali grzyb ko�lak przeci�ty na p�, dalej czerwony truj�cy muchomor i tak dalej i dalej, id�c przez las co krok spotykali grzyby stercz�ce na po�owie n�ki i otwieraj�ce po�ow� kapelusza. Wydawa�y si� przeci�te jednym ciosem no�a, drugiej po�owy nie by�o wida� ani odrobiny. By�y to rozmaite grzyby, purchawki, prawdziwe i fa�szywe rydze; truj�cych mniej wi�cej tyle samo co jadalnych. Pod��aj�c tym obfitym �ladem s�udzy wyszli na ��k� zwan� �Polan� Mniszek�, gdzie w�r�d trawy l�ni� stawek. By�o ju� jasno i smuk�a sylwetka stoj�cego na brzegu stawu Medarda, spowitego w czarn� opo�cz�, odbija�a si� wyra�nie w wodzie, kt�rej powierzchnia usiana by�a grzybami � bia�ymi, ��tymi czy brunatnymi jak le�na pr�chnica. By�y to owe po��wki grzyb�w, kt�re on najwidoczniej zabra� z sob� i wysypa� do stawu. Na przejrzystej powierzchni wody grzyby wydawa�y si� ca�e, i wicehrabia wpatrywa� si� w nie. S�udzy, ukryci po drugiej stronie stawu, nie �mieli si� odezwa� i tak�e przygl�dali si� p�ywaj�cym grzybom, dop�ki nie spostrzegli, �e s� to same dobre grzyby. A te truj�ce? Je�eli nie wrzuci� ich do stawu, to c� z nimi zrobi�? S�udzy pobiegli z powrotem w las. Nie musieli d�ugo szuka�, bo tu� blisko spotkali na �cie�ce dziecko z koszykiem. W koszyku le�a�y po��wki grzyb�w, samych truj�cych. Tym dzieckiem by�em ja. Ubieg�ej nocy bawi�em si� samotnie w pobli�u Polany Mniszek; straszy�em samego siebie wyskakuj�c nagle zza drzew, kiedy nagle zobaczy�em wuja ku�tykaj�cego na swojej jedynej nodze po ��ce, w �wietle ksi�yca, z koszykiem przewieszonym przez rami�. � Ciao, wuju! � zawo�a�em; po raz pierwszy mia�em okazj� odezwa� si� do niego. Wydawa� si� bardzo niezadowolony, �e mnie widzi. � Poszed�em na grzyby � wyja�ni� mi. � I nazbiera�e�? � Popatrz � powiedzia� m�j wuj; usiedli�my obaj na brzegu stawu. Zacz�� przebiera� grzyby, jedne wrzuca� do wody, inne zostawia� w koszyku. � Masz � powiedzia� wr�czaj�c mi koszyk z przebranymi grzybami. � Usma� sobie. Chcia�em zapyta�, dlaczego w jego koszyku jest ka�dego grzyba tylko po�owa, ale zrozumia�em, �e by�oby to niew�a�ciwe pytanie, wi�c tylko podzi�kowa�em i oddali�em si�. W�a�nie szed�em do domu usma�y� grzyby, kiedy spotka�em tych parobk�w i dowiedzia�em si�, �e wszystkie moje grzyby s� truj�ce. Sebastiana, us�yszawszy ca�� histori�, powiedzia�a: � Z Medarda zosta�a tylko z�a po�owa. I c� to b�dzie z dzisiejszym s�dem? Tego dnia mia� si� odby� s�d nad band� rozb�jnik�w, pochwyconych dnia poprzedniego przez zbrojne stra�e zamkowe. Rozb�jnicy ci mieszkali na naszym terytorium, s�dzi� ich mia� wi�c wicehrabia. Medardo siedzia� krzywo na s�dziowskim krze�le i gryz� paznokie�. Wprowadzono rozb�jnik�w zakutych w �a�cuchy: hersztem bandy by� m�ody Fiorifiero, ten sam, kt�ry depcz�c winogrona w kadzi pierwszy dostrzeg� lektyk�. Stawi�a si� te� strona poszkodowana, grupka rycerzy toska�skich, udaj�cych si� do Prowansji. Kiedy przeje�d�ali przez nasze lasy, Fiorifiero ze swoj� band� napad� ich i ograbi�. Fiorifiero broni� si� m�wi�c, �e ci rycerze dopuszczali si� w naszych lasach k�usownictwa, on wi�c zatrzyma� ich i rozbroi� jako k�usownik�w; zrobi� to sam, widz�c, �e stra�e zamkowe nie robi� tego, co do nich nale�y. Trzeba tu doda�, �e w owych latach napady zb�jeckie by�y bardzo cz�ste, a s�dy traktowa�y je pob�a�liwie. Nasze za� okolice by�y szczeg�lnie dogodne po temu, by szerzy� si� tam bandytyzm, i zdarza�o si� nawet, zw�aszcza w czasach zam�tu, �e kto� z naszej rodziny przy��cza� si� do zb�jeckiej bandy. Nie m�wi�c ju� o k�usownictwie, kt�re zalicza�o si� do przest�pstw najl�ejszych. Niemniej obawy Sebastiany-piastunki okaza�y si� s�uszne. Medardo skaza� Fiorifiera i ca�� jego band� na powieszenie, jako winnych rozboju. A poniewa� poszkodowani byli ze swej strony winni k�usownictwa, skaza� na szubienic� ich tak�e. Na kar� zas�u�yli r�wnie� stra�nicy, poniewa� wkroczyli tak p�no, �e nie zd��yli przeszkodzi� ani k�usownictwu, ani rabunkowi. Oni wi�c r�wnie� dostali wyrok �mierci przez powieszenie. Og�em skazanych by�o oko�o dwudziestu. Ten okrutny wyrok zaskoczy� i zabola� nas wszystkich; nie tyle ze wzgl�du na szlachcic�w toska�skich, kt�rych nikt z nas nigdy przedtem nie ogl�da�, ile na rozb�jnik�w i stra�e, jako �e wszyscy oni byli powszechnie lubiani. Mastro Pietrochiodo, stolarz i cie�la, otrzyma� rozkaz wzniesienia szubienicy. By� to rzemie�lnik powa�ny i inteligentny, przyk�adaj�cy si� do ka�dej roboty, jak� mu zlecono. Z wielk� �a�o�ci�, zw�aszcza �e po�r�d skaza�c�w by�o dw�ch jego, krewnych, zmajstrowa� szubienic� rozga��zion� na kszta�t drzewa, kt�rej wszystkie powrozy podci�ga�o si� za pomoc� jednej d�wigni; by�a to machina tak wielka i wymy�lna, �e mo�na by�o na niej powiesi� jednym zamachem jeszcze znacznie wi�c os�b ni� ich skazano, z czego skorzysta� wicehrabia wieszaj�c na dodatek dziesi�� kot�w, na przeplatank� � dw�ch ludzi, jeden kot. Trupy ludzkie i �cierwa kocie wisia�y, ko�ysz�c si�, przez trzy dni i z pocz�tku nikt nie mia� serca patrze� w t� stron�. Ale wkr�tce wszyscy zacz�li dostrzega�, jaki w gruncie rzeczy imponuj�cy przedstawiaj� widok, i nasz pogl�d na t� ca�� spraw� nie by� ju� taki jednolity, a w ko�cu nawet �a�owali�my troch�, kiedy przysz�o ich pozdejmowa� i rozmontowa� ca�� t� wspania�� machin�. V By�y to dla mnie szcz�liwe czasy. Wci�� buszowa�em po lasach z doktorem Trelawney w poszukiwaniu skamienia�ych skorup zwierz�tek morskich. Doktor Trelawney by� Anglikiem: w naszych stronach wyl�dowa� z rozbitego okr�tu, siedz�c okrakiem na beczce wina bordeaux. Przez ca�e �ycie by� lekarzem okr�towym i odbywa� d�ugie i niebezpieczne podr�e, niekt�re z nich ze s�awnym kapitanem Cookiem, ale nigdy nic na �wiecie nie widzia�, przebywa� bowiem zawsze pod pok�adem, graj�c w �oczko�. Znalaz�szy si�, jako rozbitek, u nas, szybko przywyk� do wina zwanego �cancarone�, najbardziej cierpkiego i drapi�cego spo�r�d naszych miejscowych win; wkr�tce nie m�g� si� ju� bez niego obej��, tak dalece, �e nosi� zawsze przy sobie pe�n� manierk� przewieszon� przez rami�. Zosta� ju� w Terralbie jako nasz lekarz domowy, ale chorymi nie interesowa� si� ani troch�. Natomiast jego odkrycia naukowe zmusza�y go � i mnie z nim razem � do wa��sania si� dniem i noc� po polach i lasach. Raz by�a to choroba �wierszczy, trudna do dostrze�enia, zwa�ywszy �e dotyka�a jednego �wierszcza na tysi�c, a i ten jeden nie ponosi� z jej przyczyny wi�kszego szwanku; nie mniej doktor Trelawney stara� si� odszuka� wszystkich pacjent�w i wynale�� skuteczn� metod� leczenia. Potem przerzuci� si� na szukanie pozosta�o�ci z czas�w, kiedy nasze ziemie oblane by�y morzem; chodzili�my wtedy na poszukiwanie kamyk�w i krzemieni, kt�re, wed�ug twierdze� doktora, by�y niegdy� rybami. Ostatnio wielk� jego pasj� by�y b��dne ogniki. Pragn�� wynale�� spos�b chwytania ich i utrwalania; w tym celu sp�dzali�my ca�e noce na myszkowaniu po naszym cmentarzu czekaj�c, a� nad kt�r�� z poro�ni�tych traw� mogi� zaja�nieje nik�e �wiate�ko; wtedy usi�owali�my przywabi� je ku nam, pochwyci�, nie daj�c mu zgasn��, do kt�rego� z wielu r�nych naczy�, jakie wypr�bowywali�my kolejno; by�y to worki, flaszki, oplatane g�siory, sagany, cedzaki. Doktor Trelawney urz�dzi� sobie mieszkanie w cha�upie obok cmentarza, kt�r� niegdy� zajmowa� grabarz, w tych dawnych czasach rozrzutno�ci, wojen i epidemii, kiedy do tej funkcji trzymano specjalnego cz�owieka. Doktor za�o�y� tam swoj� pracowni� z mn�stwem ampu�ek rozmaitego kszta�tu do przechowywania ognik�w, siatek takich jak na ryby � do ich chwytania, alemtaik�w i tygli, z kt�rych pomoc� przeprowadza� obserwacje, w jaki spos�b z ziemi cmentarnej i trupich miazmat�w rodz� si� owe blade p�omyczki. Ale nie nale�a� do ludzi, kt�rzy umiej� skupi� si� d�ugo na jednym przedmiocie; raptem rzuca� wszystko, wychodzi� i zaczynali�my razem poszukiwanie jakich� nowych fenomen�w natury. By�em wolny jak wiatr, jak powietrze, nie mia�em bowiem rodzic�w i nie zalicza�em si� ani do kategorii s�u�by, ani pan�w. Nale�a�em do rodziny Terralba tylko na zasadzie p�niejszego uznania, nie nosi�em rodowego nazwiska i nikt w�a�ciwie nie mia� obowi�zku wychowywania mnie. Moja zmar�a matka by�a c�rk� wicehrabiego Aiolfa i starsz� siostr� Medarda, ale splami�a honor rodziny uciek�szy z k�usownikiem, kt�ry zosta� nast�pnie moim ojcem. Urodzi�em si� w sza�asie k�usownika na poro�ni�tych szuwarem mokrad�ach pod lasem; wkr�tce potem m�j ojciec zosta� zabity w b�jce, matk� za�, kiedy pozosta�a w n�dznym sza�asie sama, z�ar�a pelagra. Zabrano mnie w�wczas do zamku, gdy� dziadek Aiolfo zlitowa� si� nade mn�, i chowa�em si� odt�d pod opiek� Sebastiany-piastunki. Pami�tam, �e kiedy Medardo by� jeszcze ch�opcem, a ja � ma�ym berbeciem, pozwala� mi czasem bra� udzia� w swoich zabawach, jakby�my byli sobie r�wni; p�niej oddalenie ros�o wraz z nami, tak �e w ko�cu by�em zdany ca�kowicie na �ask� s�u�by. W doktorze Trelawney znalaz�em towarzysza, jakiego nie mia�em nigdy przedtem. Doktor mia� lat sze��dziesi�t, ale by� mojego wzrostu; twarz pod tr�jgraniastym kapeluszem i peruk� by�a zbru�d�ona jak wyschni�ty kasztan; nogi, do p� uda wci�ni�te w kamasze, wydawa�y si� nieproporcjonalnie d�ugie, jak n�ki konika polnego, zw�aszcza �e chodzi� bardzo d�ugimi krokami; nosi� go��bkowego koloru frak z czerwonymi ozdobami, a na nim, na ukos przez pier� przewieszon�, manierk� z winem cancarone. Jego pasja do b��dnych ognik�w zmusza�a nas do d�ugich nocnych wypraw na cmentarze pobliskich osiedli, gdzie udawa�o nam si� czasem zobaczy� ogniki, wielko�ci� i barw� przewy�szaj�ce te z naszego, od dawna opuszczonego cmentarza. Ale biada, je�eli nasze poczynania zosta�y dostrze�one przez tamtejszych ch�op�w; bior�c nas za �wi�tokradczych rabusi�w, �ciga�a nas kiedy� na odleg�o�� paru mil gromada m�czyzn, uzbrojona w no�e ogrodnicze i wid�y. Teren by� skalisty, nier�wny, poprzecinany potokami. Obaj z doktorem p�dzili�my co si�, skacz�c z g�azu na g�az, ale po�cig rozw�cieczonych ch�op�w s�yszeli�my coraz bli�ej za sob�. W miejscu zwanym �Skokiem szydercy� nad g��bok� rozpadlin� przerzucona by�a k�adka z pni drzewnych. Zamiast wbiec na ten mostek uskoczyli�my pod nawis skalny tu� nad kraw�dzi� przepa�ci; zaledwie zd��yli�my si� tam przytai�; pogo� nast�powa�a nam na pi�ty. �cigaj�cy nie spostrzegli nas i krzycz�c: �Gdzie� u licha podzia�y si� te b�karty?� � wszyscy razem wbiegli na k�adk�. Rozleg� si� trzask, krzyk � i wszystkich poch�on�a przepa��, kt�rej dnem rwa� bystry potok. Pierwszym naszym uczuciem by�a niezmierna ulga, �e unikn�li�my niebezpiecze�stwa, ale zaraz potem na nowo ogarn�a nas groza, kiedy ujrzeli�my, jaki straszliwy los spotka� naszych prze�ladowc�w. Ledwie zdobyli�my si� na odwag�, by spojrze� w ciemn� g��b, w kt�rej znikn�li. Podni�s�szy oczy popatrzyli�my na szcz�tki mostku: pnie wydawa�y si� mocne i zdrowe, tylko w samym �rodku by�y r�wno uci�te, jak gdyby je przepi�owano. Trudno by�oby zreszt� inaczej sobie wyt�umaczy�, jak takie grube pnie mog�y si� tak nagle za�ama�. � Wiem ja, czyja to r�ka � powiedzia� doktor Trelawney, a i ja tak�e od razu to zrozumia�em. Istotnie, po chwili us�yszeli�my szybki t�tent kopyt i na brzegu w�wozu ukaza� si� ko� z je�d�cem otulonym z jednej strony w czarn� opo�cz�. By� to wicehrabia Medardo, kt�ry z w�a�ciwym sobie zimnym tr�jk�tnym u�miechem spogl�da� na rezultat swojego podst�pu, mo�e i dla niego samego niespodziewany. Z pewno�ci� chcia� zabi� nas dw�ch; sta�o si� natomiast tak, �e ocali� nam �ycie. Dr��c patrzeli�my, jak odje�d�a na swoim chudym koniu, kt�ry skaka� po ska�ach, jakby by� synem g�rskiej kozy. W tym czasie m�j wuj kr��y� po okolicy zawsze konno: siodlarz Pietrochiodo na jego rozkaz zmajstrowa� mu specjalne siod�o, do kt�rego Medardo przytwierdza� si� pasami, opieraj�c nog� na jednym strzemieniu, podczas gdy na drugim umocowany by� ci�ar jako przeciwwaga. Z boku siod�a umieszczono uchwyty na szpad� i kul�. Tak wi�c wicehrabia ugania� konno w kapeluszu z pi�rami i szerokim rondem, do po�owy ukryty pod wiecznie powiewaj�cym p�aszczem. Gdziekolwiek zad�wi�cza�y kopyta jego konia, wszyscy uciekali w pop�ochu gorszym, ni� kiedy zbli�a� si� tr�dowaty Galateo, kryli si� wraz z dzie�mi i zwierz�tami �a�uj�c, �e nie mog� schowa� tak�e ro�lin, gdy� z�o�liwo�� wicehrabiego nie szcz�dzi�a nikogo i niczego i mog�a w ka�dej chwili rozp�ta� si� w uczynkach jak najbardziej niezrozumia�ych i nieoczekiwanych. Nie chorowa� nigdy, nigdy wi�c nie potrzebowa� us�ug doktora Trelawney; gdyby jednak taki wypadek si� zdarzy�, nie mam poj�cia, w jaki spos�b doktor by�by sobie z tym poradzi� � on, kt�ry robi� wszystko co by�o w jego mocy, �eby unika� mego wuja i nawet nie s�ysze�, co o nim ludzie m�wi�. Gdy mu opowiadano o wicehrabim i jego okrucie�stwach, doktor Trelawney potrz�sa� g�ow� i wydyma� usta mrucz�c: �Och, och, och... Cyt, cyt, cyt!�, jak w wypadkach, kiedy si� kto przy nim wyra�a� nieprzystojnie. I chc�c zmieni� temat zaczyna� opowiada� o podr�ach kapitana Cooka. Raz pr�bowa�em zapyta� go, jakim, wed�ug niego, sposobem m�j wuj mo�e by� tak bardzo okaleczony, ale Anglik nie umia� mi na to powiedzie� nic poza swym zwyk�ym: �Och, och, och!... Cyt, cyt, cyt!� Wydawa�o si�, �e z punktu widzenia medycyny przypadek mego wuja wcale doktora nie interesuje; zaczyna�em podejrzewa�, �e zosta� lekarzem albo pod naciskiem rodziny, albo zgo�a przypadkowo i �e wiedza medyczna nic a nic go nie obchodzi. Mo�e swoj� karier� lekarza okr�towego zawdzi�cza� tylko bieg�o�ci w grze w oczko, mo�e dlatego tylko r�ni s�ynni �eglarze z kapitanem Cookiem na czele dobijali si� o niego jako o towarzysza podr�y. Pewnej nocy doktor Trelawney, �owi�c siatk� b��dne ogniki na naszym starym cmentarzu, nagle ujrza� przed sob� Medarda di Terralba, kt�ry pas� swego konia na poros�ych traw� grobach. Doktora spotkanie to bardzo zmiesza�o i onie�mieli�o, ale wicehrabia podszed� do niego i odezwa� si� swoj� bardzo zniekszta�con� z racji przepo�owionych ust wymow�: � Poluje pan na �my, doktorze? � Oo, milordzie � wyj�ka� cichutko doktor � oo, niezupe�nie �my, milordzie... B��dne ogniki, wie pan? b��dne ogniki... � Aa, b��dne ogniki. Ja tak�e nieraz si� zastanawia�em nad ich pochodzeniem. � Od dawna, nie chwal�c si�, jest to przedmiotem moich bada�, milordzie... � wyzna� Trelawney, troszk� o�mielony tym �askawym tonem. Medardo wykrzywi� w u�miechu swoj� kanciast� po�ow� twarzy o sk�rze naci�gni�tej jak na czaszce. � Jako uczony zas�uguje pan na wszelk� pomoc � powiedzia�. � Szkoda, �e ten cmentarz, od dawna opuszczony, nie ma odpowiedniej gleby dla b��dnych ognik�w. Ale obiecuj� panu, �e zaraz jutro postaram si� temu w miar� mo�no�ci zaradzi�. Nazajutrz przypada� dzie� ustanowiony na sprawowanie s�d�w i wicehrabia skaza� na �mier� oko�o dziesi�ciu ch�op�w za to, �e nie dostarczyli do zamku takiej cz�ci swoich zbior�w, jaka si� wed�ug jego oblicze� nale�a�a. Straconych pogrzebano we wsp�lnym dole na cmentarzu i teraz b��dne ogniki ukazywa�y si� ka�dej nocy w obfito�ci. Doktor Trelawney bardzo by� tak� form� pomocy przera�ony, cho� musia� przyzna�, �e dla jego studi�w okaza�a si� bardzo u�yteczna. Te tragiczne okoliczno�ci sprawi�y, �e mastro Pietrochiodo znacznie udoskonali� swoj� sztuk� budowy szubienic. Teraz by�y to ju� istne arcydzie�a ciesio�ki i mechaniki � nie same tylko szubienice, ale i koz�y, bloki i inne narz�dzia tortur, przy pomocy kt�rych wicehrabia Medardo wydobywa� z oskar�onych zeznania. Przesiadywa�em cz�sto w warsztacie Pietrochioda, bo lubi�em patrze�, jak on pracuje, z jak� to czyni bieg�o�ci� i zami�owaniem. A jednak w sercu znakomitego rzemie�lnika tkwi� zawsze bolesny cier�. Bo to, co konstruowa�, s�u�y�o ka�ni niewinnych ludzi. �Jak by to zrobi�, �eby mi dano do roboty co� r�wnie zmy�lnego, ale przeznaczonego do innych cel�w? Jakie mog�yby by� nowe mechanizmy, kt�re najch�tniej bym budowa�?� Ale nie mog�c doj�� do �adu z tymi my�lami, wola� je od siebie odp�dza�, ca�� energi� skupiaj�c na upi�kszaniu i usprawnianiu swoich wynalazk�w. � Nie my�l o celu, jakiemu maj� s�u�y� � m�wi� mi nieraz. � Patrz na nie tylko jak na mechanizmy. Prawda, jakie s� pi�kne? Patrzy�em wi�c na te konstrukcje z belek, blok�w, d�wig�w i sznur�w i usi�owa�em nie widzie� oczyma wyobra�ni �a�o�nie zwisaj�cych na nich cia�, ale im bardziej si� stara�em, tym trudniej mi by�o o tym nie my�le�, i pyta�em Pietrochioda: � Co robi�? � A ja, ch�opcze � odpowiada� �a�o�nie � a c� dopiero ja? Ale mimo zmartwie� i trw�g czasy te mia�y i swoj� cz�stk� rado�ci. Najpi�kniejsza pora nadchodzi�a, kiedy s�o�ce sta�o wysoko, morze by�o z�ote, kury po zniesieniu jajek wznosi�y tryumfalne pienia, a w uliczkach wsi s�ycha� by�o d�wi�k rogu tr�dowatego. Tr�dowaty chodzi� co rano zbieraj�c datki dla swoich towarzyszy niedoli. Nazywa� si� Galateo i nosi� zawieszony u szyi r�g my�liwski, kt�rego d�wi�k ostrzega� z daleka o jego nadej�ciu. S�ysz�c g�os rogu, kobiety wyk�ada�y na murek jajka, kabaczki czy pomidory, czasem ma�ego obdartego ze sk�ry kr�lika; potem bieg�y si� schowa�, zabieraj�c z sob� dzieci, bo nikt nie powinien zostawa� na dworze, kiedy przechodzi� tr�dowaty: tr�dem zarazi� si� mo�na z daleka, nawet widzie� tr�dowatego nie jest bezpiecznie. Poprzedzany przenikliwym g�osem rogu, Galateo w�drowa� powoli opustosza�ymi uliczkami z wysokim kosturem w r�ku i w d�ugiej do ziemi, podartej opo�czy. W�osy mia� d�ugie, ��tawe, konopiaste, twarz bia�� i okr�g��, nad�art� ju� nieco tr�dem. Zbiera� dary, wk�ada� je do pod�u�nego kosza zawieszonego na plecach i wykrzykiwa� podzi�kowania w kierunku dom�w, w kt�rych kryli si� ich mieszka�cy; g�os mia� przy tym s�odki jak mi�d, a podzi�kowania okrasza� zawsze jak�� zabawn� albo z�o�liw� aluzj�. W owych czasach w osiedlach le��cych w pobli�u morza tr�d szerzy� si� bardzo; w naszym s�siedztwie by�a nawet wioska, Pratofungo, zamieszka�a wy��cznie przez tr�dowatych; im to w�a�nie obowi�zani byli�my posy�a� dary, kt�re zbiera� Galateo. Ilekro� u kogo�, czy to spo�r�d marynarzy, czy z mieszka�c�w wiosek, wyst�pi�y objawy tr�du, porzuca� rodzin� i przyjaci� i w�drowa� do Pratofungo, by tam do�ywa� reszty swoich dni czekaj�c, kiedy ze�re go choroba. Chodzi�y s�uchy o radosnych orgiach, jakimi witano tam ka�dego nowego przybysza; z daleka s�ycha� by�o do p�na w noc muzyk� i �piewy rozlegaj�ce si� z dom�w tr�dowatych. Du�o rozmaitych rzeczy m�wi�o si� o Pratofungo, cho� nikt ze zdrowych nigdy tam wewn�trz nie by�; ale w jednym wszystkie te g�osy by�y zgodne: �e �ycie tam by�o jedn� nieustaj�c� hulank�. Wioska, zanim sta�a si� schronieniem tr�dowatych, by�a gniazdem prostytutek, do kt�rego �ci�gali marynarze wszelkich ras i religii, i wygl�da�o na to, �e kobiety nadal zachowa�y tam rozpustne obyczaje dawnych czas�w. Tr�dowaci nie uprawiali ziemi poza jedn� winnic� rodz�c� czarne, s�odkie jagody, z kt�rych wino jak rok d�ugi utrzymywa�o mieszka�c�w w stanie lekkiego podochocenia. Zajmowali si� oni g��wnie gr� na dziwacznych instrumentach w�asnego pomys�u � jak na przyk�ad harfy z mn�stwem ma�ych dzwoneczk�w przyczepionych do strun � �piewami falsetem i malowaniem jajek na rozmaite kolory, jakby zawsze by�a Wielkanoc. Tak to poddaj�c si� dzia�aniu s�odkich ton�w, w wie�cach ja�minowych doko�a zniekszta�conych twarzy, zapominali o zwyk�ym ludzkim �yciu, od kt�rego odci�a ich choroba. �aden lekarz w naszych stronach nie chcia� nigdy po�wi�ci� si� leczeniu tr�dowatych; kiedy Trelawney osiedli� si� w�r�d nas, niejeden spodziewa� si�, �e zechce on odda� swoj� wiedz� sprawie zwalczania tej strasznej plagi naszych okolic. Ja tak�e, na sw�j dziecinny spos�b, �ywi�em tak� nadziej�: od dawna ju� mia�em wielk� ochot� w�lizn�� si� jako� do Pratofungo i przyjrze� si� zabawom tr�dowatych, a gdyby doktor zdecydowa� si� wypr�bowywa� swoje leki na tych nieszcz�liwych, pozwoli�by mi mo�e czasem towarzyszy� sobie do wioski. Ale nic takiego nie nast�pi�o; na g�os rogu Galatea doktor Trelawney zmyka� co si� w nogach i zdawa�o si�, �e nikt bardziej od niego nie boi si� zarazy. Czasami pr�bowa�em wypytywa� go, na czym w�a�ciwie ta choroba polega, ale on dawa� odpowiedzi wymijaj�ce i niepewne, jak gdyby samo s�owo �tr�d� wprawia�o go w niepok�j. W gruncie rzeczy nie wiem, dlaczego�my si� wszyscy tak upierali uwa�a� go za lekarza; dla zwierz�t, zw�aszcza tych najmniejszych, dla kamieni i zjawisk biologicznych mia� wiele �yczliwego zainteresowania, ale istoty ludzkie i ich dolegliwo�ci budzi�y w nim odraz� i l�k. Brzydzi� si� krwi�, chorych dotyka� najwy�ej samymi ko�cami palc�w, a w przypadkach powa�niejszych zas�ania� sobie nos jedwabn� chustk� zmaczan� w occie. Wstydliwy jak dziewcz�tko, czerwieni� si� na widok nagiego cia�a; a ju� je�li chodzi�o o kobiet�, spuszcza� oczy i j�ka� co� niezrozumiale; w swoich d�ugich podr�ach za oceany nigdy, zdaje si�, nie zetkn�� si� z kobietami. Ca�e szcz�cie, �e u nas w owych czasach przyjmowaniem na �wiat dzieci zajmowa�y si� po�o�ne, a nie lekarze; inaczej, kto wie, jak on da�by sobie z tym rad�. M�j wuj wpad� na nowy pomys� niszczycielski: wywo�ywa� po�ary. Noc� ni st�d, ni zow�d stawa�a w p�omieniach stodo�a jakiego� ubogiego ch�opa, s�g drzewa czy nawet ca�y las. Nieraz do rana pracowa�o si� nad gaszeniem ognia podaj�c z r�ki do r�ki wiadra z wod�. Ofiar� padali zawsze biedacy, maj�cy jakie� zatargi z wicehrabi� w zwi�zku z jego coraz bardziej srogimi i krzywdz�cymi zarz�dzeniami czy z daninami, kt�re podwoi�. Nie do�� mu by�o podpala� dobytek, porywa� si� i na domy mieszkalne: zapewne skrada� si� noc�, rzuca� p�on�c� �agiew na dach i ucieka� konno; nikomu jednak nie uda�o si� nigdy schwyta� go na gor�cym uczynku. Kiedy� sp�on�o �ywcem dwoje starc�w; innym razem ma�y ch�opak zosta� z czaszk� jak odart� ze sk�ry. Powszechna nienawi�� do mego wuja stale wzrasta�a. Do jego najzaci�tszych wrog�w nale�a�y pewne rodziny hugenockie zamieszkuj�ce osad� Col Gerbido; m�czy�ni trzymali tam kolejno stra� po ca�ych nocach, by na czas udaremni� po�ar. Bez �adnego zrozumia�ego powodu podjecha� pewnej nocy pod same domy Pratofungo, kryte strzech�, i obrzuci� je smo�� i p�on�cymi �agwiami. Tr�dowaci maj� t� szczeg�ln� w�a�ciwo��, �e przy oparzeniu nie czuj� b�lu, i gdyby ogie� dosi�gn�� ich we �nie, nigdy by si� ju� zapewne nie obudzili. Ale uciekaj�c galopem margrabia us�ysza� dochodz�ce z wioski tony skrzypiec: mieszka�cy Pratofungo nie spali, poch�oni�ci jak zwykle zabaw�. Wszyscy doznali oparze�, ale nie czuli b�lu i nawet mieli z tego swego rodzaju uciech�. Szybko ugasili ogie�, a ich domy, mo�e dlatego, �e tak�e zara�one tr�dem, niewiele ucierpia�y wskutek po�aru. Z�o�� Medarda zwr�ci�a si� w ko�cu i przeciwko w�asnej maj�tno�ci, przeciw zamkowi. Po�ar wybuch� w skrzydle zamieszkanym przez s�u�b� i szerzy� si� w�r�d okropnych krzyk�w tych, kt�rzy tam zostali odci�ci. Wicehrabiego tymczasem widziano odje�d�aj�cego daleko w pola. By� to zamach na �ycie jego starej piastunki, matki niemal, Sebastiany. Z uporem, z jakim zazwyczaj kobiety staraj� si� utrzyma� w�adz� nad tymi, kt�rych wychowa�y od dziecka, Sebastiana robi�a wicehrabiemu wym�wki o ka�d� pope�nion� niegodziwo��, nawet w�wczas kiedy ju� wszyscy inni doszli do przekonania, �e jego nat

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!