14980

Szczegóły
Tytuł 14980
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14980 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14980 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14980 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Arkady Fiedler Kanada pachnąca żywicą Wydawnictwo Poznańskie/Poznań 1986 Okładkę i stronę tytułową projektował Tadeusz Pletrzyk Wklejkę 1 strony rozdziałowe Zbigniew Kaja Fotografie ze zbiorów autora Wydanie XIV © Copyright by Arkady Fiedler, Poznań 19SS ISBN 83-210-0502-0 ZACZYNA PACHNIEĆ Gdy wypływałem z Gdyni do Kanady, w Polsce świeciło gorące, lipcowe słońce i rozśpiewani ludzie zaczynali na polach żniwa. Bałtyk był stosunkowo łagodny, Morze Północne zamroczone, ale prawdziwe piekło rozpętało się poza Szkocją, po wyjściu na pełny Atlantyk. Silny wicher zachodni, do burzy podobny, brał nas porządnie w obroty i dął z taką zajadłością, że ścinał nam skórę. Trudno było ustać na pokładzie. Statek tańczył na olbrzymich falach jak narwana baletnica. Chłód przejmował do szipiku, ludzie chorowali i nie opuszczali koi. Trzeciego dnia bezustannej męki na wzburzonym morzu spytałem któregoś z oficerów statku, czy tu, na północnym Atlantyku, zawsze panują takie wichry. — Jesienią, zimą i wiosną — zawsze, latem — prawie zawsze. — I zawsze takie silne jak teraz? —• Przeważnie silniejsze. Wicher, dmący od Labradoru i Grenlandii, był przenikliwy, mroźny i przykry. Żeglarze norwescy, rzucani przez burzę, odkryli w rolcu 863 Islandię i zaludnili jej wybrzeża. W następnym wieku jeden z ich potomków odwiedził macierzystą Norwegię, lecz w drodze powrotnej do Islandii chybił swego portu, popłynął zbyt daleko na zachód i odkrył brzegi Ameryki Północnej. 0 odkryciu przyjacielowi "swemu, Laitowi urmisonowi....... ' Erikson był zuchwałym Wikingiem i ma wiadomość o ponętnym wybrzeżu powstała w jego ambitnej duszy myśl założenia tam nowego państwa. Wybudował okręty, znalazł ludzi, wypłynął i na nowej ziemi założył kolonię. Jeżeli już wtedy, tysiąc lat temu, nie zrodziła się Ameryka, to winę przypisać należy >nie norweskiemu śmiałkowi i nie jego następcom: 1 oni, i Norwegia podjęli myśl kolonizacyjną Eriksona i przez kilka wieków starali się ją urzeczywistniać. ^Wysiłki ich udaremniała przede wszystkim burzliwa fala północnego Atlantyku, odstraszająca nawet Wikingów. Tak to ówczesny śmiały plan stworzenia przez Norwegów Nowego Świata stłumił wicher, wiejący od Labradoru i Grenlandii. I później, w zaraniu nowszych czasów, ten sam wicher decydująco wpływał na losy ludzi i kraju. W okresie Kolumba genueńczyk Jan Caboto odkrył w imieniu króla angielskiego Nową Fundlandię. W dwadzieścia lat później inny Włoch, żeglarz Verrazani, zaanektował wybrzeże lądu północnoamerykańskiego dla króla Francji. Lecz były to na razie odkrycia bez praktycznego pożytku i ani Francuzi, ani Anglicy nie mogli się tam usadowić na dobre. Jedni i drudzy, a zwłaszcza Anglicy, bali się panicznie Hiszpanów, roszczących pretensje do wszystkich ziem amerykańskich. Emigracji nie sprzyjały również inne przyczyny, wewnętrznopolityczne i gospodarcze odnośnych krajów, ale najsilniej napływ ludzi powstrzymywało wzburzone morze. Wiatr mroził zapał wychodźców i dopuszczał na rybne ławy nowofuindlandzkie tylko zatraconych rybaków, otrzaskanych w burzach. A ci nie tworzyli kolonii i co jesień wracali do starej Europy. W jakie sto lat później warunki się zmieniły; zaczęto budować większe żaglowce, wyrośli właściwi zdobywcy^pionie-rzy i na początku XVII wieku powstawały na nowej ziemi pierwsze, skromne osiedla: Francuzów nad Rzeką Sw. Wawrzyńca, Anglików bardziej na południu, nad James River w Wirginii. Lecz zanim do tego doszło, przez sto lat głównie neńtu. W czasie moich podróży do Ameryki Południowej kilka razy przecinałem szlak, jakim płynął na zachód Kolumb i jego Hiszpanie. Kolumb płynął do kraju o wiecznej wiośnie morzem słonecznym i spokojnym, o ustalonych, łagodnych wiatrach. Nie było na jego drodze żadnego zatoru i żadnego odstraszającego wichru. Dlatego dzieje jego odkryć potoczyły się w błyskawicznym tempie. Odkrył, zdobył, a Hiszpania tysiącami Hiszpanów zaludniła w krótkim czasie całą tę część świata, podczas gdy na północy, równocześnie odkrytej, nic poważnego jeszcze się nie działo. Na północy wicher szczególnie dotkliwe dawał się we znaki Francuzom i stał się w końcu ich dziejową tragedią. Z dwóch narodów, kolonizujących Amerykę Północną, Francuzi okazali bezsprzecznie o niebo więcej rozmachu, ducha zdobywczego i fantazji. Zajęli część kraju najdogodniejszą dla wypraw w głąb kontynentu, mianowicie ujście Rzeki Sw. Wawrzyńca, stąd wdzierali się na zachód w dalekie lasy, docierali do Wielkich Jezior i usadowili się w niespełna sto lat nad brzegami rzeki Mississippi aż do Zatoki Meksykańskiej. W tym czasie Anglicy wciąż jeszcze siedzieli nad brzegiem Atlantyku, tłukli się zapamiętale z Indianami i jakoś nie mogli przebrnąć przez łańcuch gór Appalachów. Lecz gdy przyszło później, w połowie XVIII wieku, do ostatecznej rozgrywki o to, jaki język, francuski czy angielski, i czyja kultura miały zapanować nad Ameryką Północną, Francuzi ponieśli zupełną klęskę. Okazało się bowiem, że już wtedy Anglików było w Ameryce Północnej dwa i pół miliona, Francuzów zaledwie sześćdziesiąt tysięcy. Dzielność i odwaga' nie wystarczyły, przytłoczyła je i zdusiła liczba przeciwnika. Francuzów było tak mało, ponieważ idea Kanady nigdy nie stała się popularna we Francji. Francuza, rozpieszczonego łagodnym niebem Szampanii lub Żyrondy, odstraszał twardy klimat kolonii, jej ostre zimy i nie mniej uciążliwy przejazd Ważnie.....tylko"! dwócn prowincji: uretann i lNormanan, zamieszkałych przez dzielnych wilków morskich, potomków Wikingów tej samej krwi. co Laif Erikson. Oni to zdobyli dla Francji Kanadę i większą część Ameryki Północnej, ale reszta Francji nie poszła za 'nimi. Odstraszał ją mroźny wiatr Północy. Ten wiatr sprzyjał wyraźnie Anglikom. Jemu w wielkiej mierze należy przypisać, że w Ottawie rezydował angielski gubernator Jej Królewskiej Mości, a nie gubernator Republiki Francuskiej, że dostęp do niezmierzonych bogactw północnego kontynentu mieli przede wszystkim ludzie angielskiego języka i że dziś "Wielkie amerykańskie miasta nad Mis-sissippi: Saint Louis i Nowy Orlean, o na-zwach brzmiących z francuska, nie mają poza tym już nic wspólnego z Francuzami. Wicher od Labradoru nie służył Francuzom.---------- Nie służył ten wicher również Łotyszowi, jadącemu ze mną we wspólnej kabinie. Biedaczysko od tygodnia leżał, jęczał, wymiotował i mówił, że umrze przed końcem podróży. Nie umarł. Dzisiejsze maszyny odjęły ostrze jadu wichrowi od Labradoru. W Montrealu na James Street — będącej odpowiednikiem Wall Street w Nowym Jorku — wznosi się, w otoczeniu innych olbrzymich budynków, imponujący gmach Royal Bank of Canada, drapacz chmur, marmurowa świątynia dolara i potęgi. Przez wspaniały portal z ciężkiego brązu wchodzą i wychodzą ludzie, którzy handlują milionami: nie tylko dolarów, lecz i dusz ludzkich, dzierżąc losy kraju w swych portfelach i swych energicznych, acz często bezwzględnych rękach. Tuż przed wejściem do banku, wtłoczony w szeregi czekających aut, stał żebrak, kataryniarz. Kręcił katarynką. Był to jakiś przemyślny instrument, z którego tryskały donośnym, czystym głosem skoczne melodie, pełne radości życia. Melodie podbijały wesołością całą ulicę i odbijały się o gmach Royal Bank of Canada. Nie podbijały tylko zaaferowanych ludzi, wchodzących do banku, i nie docierały do ich świadomości i kieszeni. Ich myśli były zaprzątnięte czym innym. Po pewnym czasie kataryniarz stwierdził z pogodnym uśmiechem na twarzy, że wybrał złe miejsce, przestał kręcić, wspiął się na swój instrument, zapuścił motor i na trójkołowym raotocyklu-katarynce popędził po szczęście do innej dzielnicy miasta.---------- Na skrzyżowaniu dwóch ulic powstało zamieszanie. Jakiś sa-fanduła szofer źle prowadził, znienacka zatrzymał swoją cię- 11 nUt, SUUCJCy >-ll aauiui-liuu fan , Jy J ler o wyrafinowanej linii — ledwo w niego nie uderzył. W ostatniej chwili skręcił gwałtownie w bok, o cal wyminął tylne koło niedorajdy, zbliżył się niebezpiecznie do sąsiedniego szeregu wozów, zuchwałym wirażem wsunął się w wąską lukę, jedyne wyjście, i — mistrzowską ręką prowadzony — uszedł nieuniknionemu, jak się zdawało, wypadkowi. Wszyscy, śledzący to zajście, patrzyli z uznaniem na Chrys-lera. Kierowała nim niewiasta. Liczyła najmniej siedemdziesiąt lat i miała siwiuteńkie, pięknie ondulowane włosy. Ani na chwilę nie straciła zimnej krwi. Przejeżdżając obok niefortunnego szofera mrugnęła do niego filuternie i z dobroduszną miną posłała mu jakieś słowo. Musiało być uszczypliwe, bo szofer się zaczerwienił. Od tego czasu spoglądałem uważniej na samochody w Montrealu. Często widziałem starsze panie które nimi kierowały. Babcie, w Europie przeżuwające resztki swoich dni, w Montrealu siadały do aut i były zmotoryzowanymi amazonkami. Na St. Catheriine Street, ulicy długiej podobno na dwadzieścia mil angielskich, był dziwny, wielki sklep. Odbywała się w nim stała licytacja używanych samochodów, ale licytacja w odwrotnym niż zwykle kierunku: ceny aut coraz to spadały. Spadały co kilka dni, a czasem codziennie o pięć do dziesięciu dolarów. Auto, które dziś oceniano na sto czterdzieści dolarów, w trzy dni później mogło kosztować sto dziesięć. Gdyby więc ktoś trzy dni poczekał, kupiłby je za tę zniżoną cenę, chyba że wcześniej ktoś inny mu je sprzątnął sprzed nosa za nieco wyższą cenę. W pierwszym szeregu stało osiem samochodów (szeregów było kilkanaście): Hudson za 150 dolarów, Pontiac za 128 dolarów, Buick za 118, De Sóto 108, Packard 102 i tak dalej. Z ciekawości wszedłem do sklepu i spytałem o najtańszy samochód. Pokazali mi Chevrolet. Grat nieładny, ale kosztował piętnaście dolarów. 12 jeszcze przez całą Kanadę do wybrzeża Pacyfiku i z powrotem. — To nieprawda! — ktoś obok mnie sprzeciwił się szorstkim głosem. Lekki popłoch w sklepie. Sprzedawca ściągnął brwi i wlepił w intruza twardy wzrok. — / beg yom pardon? — Przepraszam? — zwrócił się do niego zdumiony. Młody człowiek, który odezwał się, wyglądał na pewnego siebie mechanika. — To ja bardzo przepraszam — rzekł zaczepnym głosem — ale pan się mylił Rzeczowo obejrzał motor samochodu i zaipewnił w sposób nie znoszący oporu: — Do Pacyfiku, zgoda, dojedzie, ale z powrotem — nie! Niech pan nie łudzi klientów!... Do Pacyfiku było pięć tysięcy kilometrów. Ten objaw — czy raczej odprysk — materialnego dobrobytu byłby imponujący, gdyby szedł tutaj w parze z ludzkim szczęściem i zadowoleniem. Lecz ozy szedł? Miewałem wątpliwości i nigdy nie mogłam uwolnić się od myśli, że życie w tej bogatej Ameryce Północnej rozwijało się nie tak, jak należało. Mieszkańcy Ameryki Północnej gorączkowo gdzieś pędzili, za czymś gonili, niecierpliwie do czegoś dyszeli, popędzali się wzajemnie, smagani najdziwniejszymi ambicjami — i w tym nerwowym pośpiechu właściwie nie wiedzieli, po co i dokąd się tak śpieszyli. Ich niepokój miał w sobie coś chorobliwego. Owa monitrealska ulica S-w. Katarzyny wraziła mi się głęboko w pamięć: w pewnej chwili zatęskniłem gwałtownie do Europy, do jej ludzi mniej zadyszanych, do cichych Jezior Augustowskich i do kojącego cienia pod dębami rogaliński-mi. Był przecież i w Kanadzie las tęgi, puszcza pociągająca, ale to, co się działo w miastach kanadyjsko-amerykańskich, wydawało mi się osobliwym nieporozumieniem. Przecież roz- 13 czasem stała się rzecz paradoksalna: człowiek", stworzywszy olbrzymią-i piękną technikę, sam popadł w niewolę swego tworu. Ludzkość dążyła i wszelkimi siłami dążyć powinna do dobrobytu, ale niech ją dobry los uchroni od niebezpiecznego rodzaju dobrobytu, jaki stworzył kontynent północnoamerykański. Zastraszająca ilość ludzi o strzaskanych nerwach była ostrzegawczym znakiem. Ludzie tutaj podobno tak robili: kupowali sobie na lato używany samochód, zwiedzali nim część kraju, w końcu porzucali grat na łasce losu, gdzieś na bocznej drodze, i wracali koleją do domu. Powstawała przy tym paradoksalna sytuacja: porzucając samochód musieli czynić to ostrożnie, ażeby tego nikt nie widział, zwłaszcza żaden policjant. Gdyby zauważył, wymierzyłby tęgą karę i na domiar kalzałby zabrać samochód ze sobą. Kanada to kraj, w którym samochodów nie wolno porzucać na ulicy. Wszystko zaczęło się na serio od czasu pierwszej wojny światowej. Dobrobyt, walący się podczas wojny do Kanady oknami i drzwiami, otworzył jej oczy na samochód. Słabiutko zaludniony, a absurdalnie rozległy kraj obok kolei żelaznej wymagał szybkiej, przystępnej komunikacji. Jak na drożdżach rósł przemysł samochodowy. Różne amerykańskie Fordy, Ge-neral-Motorsy i Chryslery, zwąchawszy korzyści dziewiczego terenu kanadyjskiego, budowały tu wielkie fabryki-filie. Amerykanin, który wytępił koczujące szczepy Indian i niedobitki usadził w rezerwatach, dziś sam stał się największym koczownikiem. W przeszłości różne zarazy, zawleczone przez białego człowieka, niszczyły tubylców; dziś z kolei białego człowieka opanowała epidemia samochodu. Powstał osobliwy kult, a raczej kultura samochodowa, nosząca w sobie nie byle jakie zarodki barbarzyństwa. Domów swych i mieszkań, wyposażonych w najświetniejsze zdobycze techniki, typowy Amerykanin raczej unikał. Nie znosił domowego życia, ucie- \ 14 pustkę dokoła niego. W pędzącym samochodzie mniej ostro dręczył go niepokój. Wraz z rozwijającym się przemysłem samochodowym powstała w południowym pasie Kanady gęsta, plenna sieć tysięcy mil gościńców i autostrad. Na tych traktach przewalała się co rok wielomilionowa wędrówka narodu. Obok Kanadyjczyków pędzili Amerykanie, by podziwiać wszelkie cuda przyrody od wyspy Vancouver do rzeki Saguenay. A tych Amerykanów zastęp nieprawdopodobny: niemal dwadzieścia milionów rocznie. A lotnictwo? Północ, gdzie odkrywało się najbogatsze ponoć na świecie pokłady wartościowych minerałów, nie miała żadnych dróg bitych, tylko same lasy, tundry, rzeki i jeziora. Więc samoloty otworzyły Północ. Samolot w Kanadzie stał się już przedmiotem codziennego użytku. Niektórzy traperzy samolotem przeprowadzali rewizje założonych sideł, a czcigodne gospodynie, bywało, leciały na popołudniową wizytę do swej sąsiadki o dwieście mil oddalonej, —------ Wieczoiem któregoś dnia wyjechałem samochodem z pewnym Polakiem montrealskim poza miasto w kierunku Lachine. Przy asfaltowej autostradzie, zasianej na przestrzeni kilku mil setkami sunących aut, zamożni ludzie hołdowali o tej porze dwom namiętnościom. Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, grali w golfa. Tych pól golfowych były całe rzędy, a grających — setki, jeśli nie więcej. Zapadła już noc i ludzie oblani sinym światłem jaskrawych reflektorów sprawiali wrażenie upiorów. Z daleka wyglądali jak wariaci: krzątali się po polu, co chwila wznosili kije z ogromnym rozmachem i z całych sił uderzali w ziemię, jak gdyby smagając ją za jakieś przewinienia. Oczywiście bili nie w ziemię, lecz w kauczukowe piłeczki na ziemi, które starali się wyrzucić jak najdalej na mroczną łąkę. Gra podniecająca do ostateczności Anglosasów. I podobno bardzo po- nlprawić wzmacniając A druga namiętność Sta a tulił i całował swoją sweei nie było wypadków dzie liczne bary au dzali, "tny^ mawiali, czego łądka, albo coś na taki bar; nie było w szereg samochodów rt ate rm, młodzi n jak s ^ ^ ^ Meby pJudowano pny autostra- z niego za- ^^ na ochłodzenie żo- lóv. Dziwnie wyglądał J ^ a go,cie 0 ^ Usługiwały chyże lub bardziej dyskretna n»- rozumie sie, n0c lipcowa. coś Nagle Był to ów Royal razem nie przed bankiem ch dolatywały szepty. Panad wszystkie ly- ^ poznałe. -yk, Mórego rano słyszałem tu, by przygrywać ra- . Zdaje się, ze tym go słuchali niz rano Eaton. Na St. Catherine Street, owej głównej handlowej arterii Montrealu, osiadł Eaton. Zajmował potężny blok gmachów o kilkunastu piętrach. Powszechny dom towarowy, największy w Kanadzie. Eaton, który wraz z dwoma innymi podobnymi towarzystwami zagarnął dwie trzecie całego handlu tego rodzaju w Kanadzie, był w swej dziedzinie tytanem i dzierżył monopol. Słynął z nadzwyczaj sprężystej organizacji. Transakcje, wymagające gdzie indziej kwadransów, tu załatwiano w ciągu minut. Eaton potężną reklamą umiał przekonać swych odbiorców, że był bezwzględnie uczciwy, że dawał najlepszy towar po ściśle skalkulowanych cenach i że z równą starannością kalkulował cenę łódki, jak szpilki, kompletu jadalni czy wstążki. U Batona było zawsze pełno ludzi od samego rana; dziennie przepływała podobno stutysięczna fala. Czy każdy coś kupował? Nie każdy. Kilka razy odwiedziłem dom towarowy i zawsze stwierdzałem, że wielu, zarówno mężczyzn, jak kobiet, nie kupowało nic. Natomiast osobliwe sprawiali wrażenie. Krocząc od stoiska do stoiska i ogarniając, nie: wchłaniając płonącym wzrokiem obfitość wystawionych towarów, ludzie ci obnosili jak gdyby zastygły zachwyt na twarzach, a namaszczenie w postawie, podobnie jak ludzie w kościele. 2 Kanada pachnąca żywicą 17 Może óńTriapf&waę Dyn w przepychem tylu rzeczy? Spytałem o to jednego z montrealskich znajomych. — Macie racją — odrzekł wesoło — był to rodzaj ich modlitwy. Patrzyli na towary jak na ołtarz, chociaż nic nie kupowali, a właściwie kupić nie mogli... — Dlaczego nie mogli? — Nie mieli forsy. Przypuszczalnie byli to bezrobotni, — I mimo to przychodzili, by męczyć się daremnym apetytem? — Aa, jesteśmy przecież najbogatszym krajem pod słońcem! Krajem nieograniczonego optymizmu. Ci nie kupujący wierzą, że jutro los im się uśmiechnie i że będą mogli kupować... A na razie modlą się w ten sposób i cieszą widokiem bogactw. — A czy los im się uśmiechnie? — Wszystkim nie, większości z nich — tak. U nas koniunktury skaczą w górę i na dół jak na huśtawce. Gdy na dół, dziesiątki tysięcy pracowników z dnia na dzień traci posady i chleb; gdy w górę, pewna ich część może znowu kupować u Eatona. Ale zanim to nastąpi, każdy marzy i modli się przy tych stoiskach... Miejcie i wy się na baczności! — ostrzegał mnie znajomy. — Nie módlcie się zanadto!... Śmialiśmy się, ale niesłusznie, bo wkrótce i mnie ogarnęło podniecenie, gdy zawieziony na któreś piętro Eatona oglądałem dział najbardziej mnie interesujący: przybory do obozowania. Jakaż tam była rozmaitość, jaki zbytek, ileż to tego! A gdy podziwiałem piętnaście różnorakich namiotów, dwanaście rodzajów canoe i osiem typów motorów przyczepnych, zakręciło mi się w głowie i ogarnął mnie cichy szał...---------- Kanada rozwinęła się równie śmiało i gwałtownie jak jej starsza siostrzyca, Stany Zjednoczone, tylko o pół wieku później. Dzięki temu opóźnieniu mogła lepiej wykorzystać cały rozwój techniki, jaki dokonał się w tym czasie, i dopę- 18 i łudnia. O pszenicy jako o bogactwie Kanady ogólnie wiadomo. : Skrzętny kraj zbierał jej tak dużo, że trzy czwarte produkcji wysyłał za granicę. Tymczasem obydwie wojny świato- , we, które stworzyły w Kanadzie fantastyczną koniunkturę, '; rozwinęły jej przeinysł do tego stopnia, że już dawno swą i,' produkcją wyprzedził rolnictwo. Na północy Kanady, w lasach i w tundrze — wciąż jeszcze niedostatecznie zbadanych — już obecnie odkryto tyle zasobów mineralnych, że wysunęły one Kanadę na czoło innych krajów. Kanada zajmowała przez długi czas przodujące na świecie miejsce, jeśli chodziło o wydobycie niklu, platyny, radu i azbestu, i podobnie było w produkcji aluminium, rtęci i molibdenu czy miedzi, cynku, srebra i arsenu. Przyszłość zapowiadała nieprzebrane możliwości rozwoju górnictwa. Wykorzystanie na gigantyczną skalę „białego złota", to jest siły wodnej, stało się magicznym motorem zawrotnego rozkwitu przemysłu. I w tej dziedzinie Kanada znacznie prześcigała inne kraje zarówno co do ilości wytwarzanego prądu elektrycznego, jak i jego niskiej ceoy. Przemysł drzewny to tylko jeden z wielu korzystających z tej siły; swym papierem i celulozą Kanada zaspokajała olbrzymi rynek amerykański. Wspaniały rozwój kraju, przodownictwo światowe ną niejednym polu, wytwarzanie tak wielu dóbr — w pamięci tkwił maleńki odblask tego przepychu produkcji, Eaton — i gromadzenie bogactwa, słowem: niebywałe osiągnięcia dzielnego narodu, liczącego zaledwie kilkanaście milionów ludności, budził szczery podziw. W tym rozmachu była nuta bohaterstwa, ale, niestety, kryła sią tu także ponura, przykra „tajemnica". Prześladowało mnie wspomnienie kataryniarza na James Street, ulicy banków. Katarynkę miał, co prawda, na motocyklu, ale przecież żebrał. Był to żebrak. 2ebrak w tak bogatym kraju? A mój zaajoay, co mówił o ludziach u Eatona, a* 19 kim kraju? Niestety, tak. W kraju o olbrzymiej produkcji i o sklepach wprost nabitych wyszukaną żywnością istnieli ludzie wiedzący, co to głód. Było Wielu -— mam na myśli lata po pierwszej wojnie światowej — którzy chcieli pracować, lecz nie mieli gdzie. Kraj, stosujący wtedy jeszcze rabunkową gospodarkę •wobec przyrody, wyrzucał tysiące istot ludzkich poza nawias normalnego bytu i naWet nie wiedział, jak zaspokoić ich pierwszy głód. Zasiłki da\vał iro raczej nędzne, pomimo że równocześnie z trzech źródeł: municypalnych, prowincjonalnych i ogólnokrajowych. Dopiero gdy przypadkowy wietrzyk trochę lepszej koniunktury ożywiał jakąś gałąź przemyski, ludzie ci znajdywali pracę. Obecność tych biedaków" mąciła sielankę szczęśliwych i sytych. Ażeby więc nędzarze nie zakłócali spokoju, zsyłano ich do puszczy Tam, w tak zwanych obozach pracy, utworzonych w okresie między pierwszą a drugą wojną światową, przekształcano ich w dr\vali i kazano im czekać na uśmiech losu. Czasem przyjeżdżał jaki boss, przedsiębiorca z pobliskiego miasteczka, i wybierał sobie robotnika. Obmacywał jego mięśnie i badał go tak samo, jak to czynili biali plantatorzy dwieście lat temu z czarnymi niewolnikami, kupowanymi w portach amerykańskich. Spotkałem kilku, którzy przebywali w obozach pracy. Nie skarżyli się, że ich tam źle traktowano. Ale ich opowiadania w kraju tak bogatym i o takich możliwościach brzmiały jak upiorny sen. „... A potem znóv/ wystawałem przed fabrykami w nadziei, że może zwolni się jakieś miejsce" — pisał w swych wspomnieniach emigranta Andrzej pastuszak, jeden z kanadyjskich bez-•fobotnych. — „Ta \valka o chleb, o życie, o pracę doprowadziła do takiego zdziczenia, że człowiek cieszył się, jak któremu z pracujących w fabryce zdarzył się wypadek czy zachorował, bo sobie myśla.ł; jedno miejsce się opróżniło, może mnie wezmą..." albo że tysiące robotników otrzymywało płacę znacznie mniejszą niż minimum, uznane za konieczne do życia? Skądże więc ten absurd? Odpowiedź była zarówno prosta, jak posępna: niezmierne bogactwo Kanady zagarnęła w swe ręce nieliczna garstka bogaczy. Tu wielki kapitał monopolistyczny srożył się z nie mniej brutalną bezwzględniością niż w sąsiednich Stanach Zjednoczonych. Dosadnie i obrazowo pisał Modest Maryański już pod koniec XIX wieku w swej książce o kresach Ameryki Północnej: „Nowe siły (rozwój techniki, wzrost bogactwa) nie służą tu całemu społeczeństwu, lecz tylko górnej jego połowie, podobne w skutkach swych do olbrzymiego klina, wbijanego nie pod sam spód całego społeczeństwa, lecz w jego środkowe warstwy. Ci, co się znaleźli ponad punktem rozszczepienia, podnoszą się, ale za to ci, co są poniżej niego, ulegają zmiażdżeniu". Czcigodny Voltaire wyraził sj$ kiedyś dość pogardliwie 0 Kanadzie i powiedział, że to tylko „kilka morgów śniegu", ąueląues arpents de neige. Ujemny sąd filozofa nabrał rozgłosu, stał się powszechną wiarą, niewzruszoną wyrocznią, 1 nieodłącznie przylgnął do francuskiego pojęcia o Kanadzie. A oto siedziałem teraz na tych kanadyjskich morgach. Przed kilkoma dniami wyjechałem z Otta wy, stolicy Kanady, udając sią o sto kilkadziesiąt kilometrów na północ, nad rzekę LievTe. Zamieszkałem tu w leśnej chacie polskiego myśliwego, Stanisława. Sierpień. Voltairowskich śniegi anł śladu, natomiast było gorąco, strasznie gorąco. Przed chwilą kroczyłem przez polanę wśród gęstej, wysokiej tr^wy ciesząc się, że niebo nade mną było koloru głęboko lazurowego, a w trawie roiło się od tylu owadów i tak bujnego życia< Wielki, podwójny żar bił od słońca z góry i od zielska 2 dol-j, Potem nagle przestałem się cieszyć, czarne kręgi stanęły pjrzed oczami i przytrafił mi się niespodziany wypadek. To, czego nie doznałem ani w Brazylii nad Amazonką, ani u stóp Kordylierów, spotkało mnie tu, o sto mil na północ od Ottawy; dostałem porażenia słonecznego. Na szczęście był w pobliży cienisty klon. Dowlokłem się tam i ległem pod drzewem. Las, otaczający gorącą polatięi posiadał wszystkie odcienie zieleni. Był to las bujny i bardzo żywotny. Chociaż rósł na 2? drzewa nie były zbyt wysokie — to jednak wyczuwało się w tym lesie niezmierną chęć do życia, rozrostu i rozmnażania. Soki, płynące w żyłach tutejszych drzew, pulsowały widocznie raźniej niż w naszych europejskich pniach i namiętniej wyłaniały się spod kory wonne żywice. A na wiosnę ludzie wytaczali z klonów słodki syrop garncami, bez uszczerbku dla zdrowia drzew. Uderzała wielka różnorodność zalesienia. Spod klonu, pod którym teraz wypoczywałem, widziałem dokoła siebie kilkanaście gatunków drzew liściastych i kilka iglastych. Zeszła się ich cała piękna kompania. Dęby, leszczyny, buki, osiki, jesiony, lipy, brzozy, cedry, świerki, jodły, sosny i jeszcze jakieś nie znane mi gatunki. Wszystko to pokrewne naszym europejskim drzewom, a jednak trochę inne: w szczegółach, w kroju liści, a przede wszystkim w tętnie życia jakieś silniejsze, radośniejsze, bogatsze. W Europie taką leśną żywotność rzadko można spotkać. W umiarkowanym klimacie była na świecie chyba tylko jeszcza jedna podobna puszcza, równie wspaniała i bogata w zieleń i w zwierza, a jeszcze rozleglej-sza: to syberyjska tajga. Nigdzie w Europie nie widziałem takiej ilości skoczków, jak na owej polanie. Zatrzęsienie skoczków. Każdy krok człowieka wypłaszał z trawy dziesiątki tych owadów; rozskakiwały się na wszystkie strony jak żywy, szeleszczący obłok. Niektóre z nich, większe okazy, wyróżniały się wyjątkowym pięknem. Rozwierając pokrywy ukazywały nagle bajecznie niebies-skie skrzydła i tak ulatywały kilka metrów. Gdy opadały, kończyła się ich krasa i skoczki stawały się znów szarą, niewidoczną grudką, podobną do ziemi. Skoczki żrą trawę. Dobrze świadczyło o plenności tutejszej trawy, że nie było widać na polanie żadnego uszczerbku pomi-rno tysięcy żarłoków. Mnogość owadów przypominała niektóre okolice nad Amazonką. Ale to chyba był jakiś paradoks przyrody! Gdzie Amazonka, a gdzie kraj, mający nie najlepszą 29 SKOczków "uWijaio się tu aziwnie Były tu także inne owady, prawdziwe dzieci słońca, piewiki. Rozpalone -w południe powietrze rozbrzmiewało ich donośnym i natarczywy111 głosem: metaliczny, przeciągły syk, podniesiony prawie do krzyku. Ów charakterystyczny syk szarpał nerwy ludziom i w Rio de Janeiro, i w Kanadzie. Lato tutejsze, jakkolwiek stosunkowo krótkie, było o tyle gorętsze niż nasze polskie, że pozwalało żyć — chociaż tylko krótkotrwałym życiem — tropikalnym piewikom. Na polanie wybudował sobie Stanisław chatę. Żywił się mięsem jeleni, na które polował w sąsiednim lesie, a wszelkie odpadki wyrzucał i wylewał «a chatę. Do tych odpadków przylatywały motyle. W dni pogodne chata Stanisława otoczona była, jakby lotnym nimbem, barwną czeredą wesołych rusałek, ceików, pokrzywników i ¦dostojek. Przywędrowały one tu od nas, z kontynentu eurazjatyckiego. Ale wśród tej pospolitej gawiedzi zjawiał się od czasu do czasu inny gość, dostojny, dumny i wielki jak dłoń ludzka. Był piękny, a jego soczysty brąz, kolor jasnych kasztanów, świetnie podkreślony czarną obwódką z białymi cętkami, już z daleka rzucał się w oczy. Urodziwy gość miał przy tym uderzający lot: nie trzepotał skrzydłami jak inne motyle, na przykład nas,ze bielinki, lecz zazwyczaj rozpościerał skrzydła nieruchomo i szybował w powietrzu. Sunął gładkim lotem, tak szlachetnym, z tak powabną godnością, że człowiek patrzył na niego zachwycony. Nazywali go monarchą (Anosia plexippus). Przyfrunął tu z dalekiego południa, może z Florydy albo Alabamy, ażeby pobaraszkować na kanadyjskiej łące i pad koniec lata wrócić do ojczyzny. Był to niestrudzony obieżyświat. W wędrówce powrotnej zwykł po drodze zbierać się z innymi równieśnikami w potężną gromadę jak wędrowne ptaki. Często Wirginijczycy obserwowali brązową chmurę pięknych lotników, śpieszącą ku ciepłemu słońcu. Widok monarchy wzbudzał we mnie dalekie wspomnienia i poruszał serce. Z licznymi jego kuzynami, pochodzącymi 24 z wiarą w tutejsze słońce i nie zawiódł się. Teraz karmił się sokami z odpadków jelenia, ubitego przez Stanisława, polskiego trapera. I żył chwaląc sobie kanadyjskie słońce. Gdy tak odpoczywałem pod klonem, przyjemnie i zabawnie było wybiegać myślą w odległe kraje i w odległą przeszłość. Chociażby do Voltaire'a z jego pogardliwymi „kilkoma morgami śniegu". Bystrość uznanych mędrców czasem zawodziła, jakież głupstwa zdolni byli palnąć! „Wolę daleko bardziej pokój niż Kanadę, sądzę, że pokój może szczęśliwie nastąpić bez-Quebecu" — prawił Voltaire. Wiemy, że pokój między Francją a Anglią tak szczęśliwie nie nastał, natomiast jakie olbrzymie bogactwa sprzątnięto Francuzom sprzed nosa w Kanadzie! I przypominał się jeszcze jeden fatalny błąd, popełniony przez innego sławnego męża, kardynała Richelieu. Hugenoci, wypędzani z Francji, chcieli osiedlić się w Kanadzie — podobnie jak przed nimi w Bostonie uczynili purytanie, za religię prześladowani w Anglii. Richelieu nie pozwolił, nie chciał heretykami zanieczyszczać Kanady, pragnął mieć ją rdzennie katolicką. Hugenoci rozproszyli się po całej Europie, wszędzie swą rzrutkością i przemysłem przykładając się do dobrobytu innych narodów, a Kanada, wprawdzie bardzo katolicka, ale słabo zaludniona, stała się łupem kolonii angielskich... Na wierzchołek klonu, pod którym odpoczywałem, przyleciał jakiś ptak i czegoś się denerwował. Krzycząca barwa jego upierzenia, intensywny szkarłat, przykuwał wzrok. Spojrzałem i oczom nie wierzyłem. Toż to, do licha, tangar, najprawdziwszy czerwony tangar, podobny do tangarów nad Amazonką czy w Paranie. Dość miałem już brazylijskich wspomnień. Zerwałem się i poszedłem do pobliskiej rzeczki, St. Denis Creek. Wskakując do Wody wypłoszyłem kilka pstrągów: bogata woda i przyjemnie chłodna. Po kilku minutach, jak nowo narodzony, wyszedłem na ląd. Podczas ubierania się odpędzałem liczne osy i muchy, wielkie i złe. Zaledwie się obroniłem, gdy 25 Tak, to był kolibr. Przyleciał, zawisł nade mną w powietrzu i przyglądał mi się z zuchwałą ciekawością, znamienną dla wszystkich kolibrów. Tak sam maleńki, zwinny, długodzioby i barwny jak jego bracia nad rzeką Ukajali. Taki sam miłośnik kwiatów, czciciel słońca, niezwyciężony lotnik, kochany brzdąc, kolibr. Kolibr to dowód zbyt bijący w oczy. Voltaire stanowczo nie miał słuszności. Oprócz surowej zimy, śnieżnej i długotrwałej, Kanada posiadała gorące lato z porażeniem słonecznym, z piewikami, z tangarem i kolibrem. O tym Yoltaire zapomniał. Czy rzeczywiście zapomniał? Ujemne słowa Voltaire'a o Kanadzie zyskały wielki rozgłos. Lecz równą sławę zdobył inny Francuz, La Fontaine, bajką o mądrym lisku i kwaśnych, zielonych winogronach. Voltaire wypowiedział swój ujemny sąd wtedy, gdy Francja po przegranej wojnie z Anglią utraciła Kanadę. Chytry lisek nazwał winogrona kwaśnymi wtedy, gdy nie mógł ich dosięgnąć, A w Kanadzie były nawet winogrona. Rosły w pobliżu miasta Toronto i wcale nie były kwaśne. I Stanisław znalazł w końcu swe szczęście na słonecznej po* lanie, nad rzeczką St. Denis, która wpływała do rzeki Lievre. Na wschód od polany rozciągał się wielki, nie kończący się las. Były tam wzgórza, jeziora, bobry, niedźwiedzie i jelenie. Nie było ludzi i ścieżek. Ludzie zostali poza Stanisławem, w miastach i osadach. Wśród ludzi szedł Stanisław drogą pełną życiowych cierni, aż doszedł do polany. Dziś, skradając się do jeleni, Stanisław przedziera! się również przez ciernie, lecz tym razem były to ciernie malin, jeżyn i gąszczu leśnego. Stanisław był szczęśliwy. Doznał zwykłego losu polskiego emigranta. Pochodził spod Środy. Ojciec jego pracował w majątku ziemskim, miał złote serce i był poważanym ogólnie człowiekiem. Stanisław pomagał ojcu, ale gdy chcieli go wziąć do wojska pruskiego, umknął do Ameryki. W Ameryce, jak to zwykle bywa, próbował wszystkiego. Był pod wozem i na wozie, konduktorem tram« wajowym i robotnikiem w różnych fabrykach. Później dostał się do lasu, między Kaszubów w Otter Lakę. Tam dorwał się strzelby. Las mu zapachniał. Wiele lat przebywał w Otter Lakę, a potem stwierdził, że okoliczne gąszcza nie miały już godnej zwierzyny, i zaczął szukać nowych łowisk. Tak przybył nad rzeczkę St. Denis, znalazł polanę i wybudował sobie chatę. Mieszkał tu od kilku lat. Uprawiał na sąsiednim pagórku ziemniaki, na stokach 37 iowit pstrągi," w rżeće Lievrer gSćżtipaki, a w OKoiicznycn la-* sach zdobywał swój główny pokarm: jeleoiie. Strzelał po mistrzowsku. 2ył samotnie zimą i latem, i tylko psa miał za towarzysza, Był to czarny, mały kundel, wabiący się Nigger, nieudana mieszanka ras, psi kretyn, wierny i bez pożytku. Może dlatego, że kretyn, Stanisław otaczał go troskliwą opieką i kochał. Kochać trzeba coś żywego. W dalekim Montrealu Stanisław miał kilku przygodnych przyjaciół, Kanadyjczyków. Jesienią przyjeżdżali na krótki czas na polowanie i zostawiali Stanisławowi trochę pieniędzy, za które kupował sobie naboje i skromną odzież na zimę. Stanisław był bardzo ubogi, jeżeli chodziło o pieniądze, i nie miał żadnych ambicji ludzi miasta. Nie chciał zarabiać pieniędzy. Sam wszystko robił i był sobie krawcem, szewcem, lekarzem, stolarzem. Sąsiedzi znad rzeki Lievre często przychodzili do niego i prosili go o pomoc. Udzielał jej chętnie. Samotność i częste przebywanie w lesie, wśród drzew, odbiły się na jego usposobieniu. Wyrobiły w nim nie tylko hart fizyczny, lecz również nadzwyczajną równość ducha; ruchom jego nadały powolność, a myśli wtłoczyły w jakieś uproszczone, ciche tory o twardym, archaicznym rozumowaniu. Przy tym Stanisław bynajmniej nie był odludkiem. Na ogół poważny, ale pogodny, miłej gawędy nigdy nie zepsuł. Długo się dziwiłem, że nie założył rodziny. Miał już około pięćdziesiątki. Żona i dzieci były w puszczy bardzo potrzebne. Razu pe\vnego poruszając ten temat spytałem Stanisława, dlaczego si^ nie ożenił. Nie dał mi zadowalającej odpowiedzi. — Jatoś obyło się bez żony — odpowiedział wymijająco. Czy m oże spotkał go zawód miłosny? Stanisław był trochę zmieszany i wahał się, jak to wytłumaczyć. Pod pozornym spokojem jak gdyby coś ukrywał. — Ni© — odrzekł z niewyraźnym uśmiechem. — Nie spotkał mnie za\vód miłosny... on nisiaw marszcząc /. .n2K.ft.ci umi uuu«, .....- — A właściwie... Ech, co tam gadać niepotrzebnie... Więc jednak pewnie miał jakieś przeżycia. Spytałem, czy nie chciałby mieć dzieci. — Nigdy o własnych dzieciach nie myślałem... — zapewnił. Spojrzałem na niego ze współczuciem. Stanisław, którego przeznaczenie zapędziło do lasu, aby żył w najbliższej styczności z pi zyrodą, sam na sobie nie doznał najwięk szej władzy tej przyrody: popędu rozrodczego. Nie dałem za wygianą: — Niebawem nadejdzie jesień i zawieje północny wiatr. Potem przyjdą śniegi i zima będzie trwała przez pół roku. Przebywanie samotne w mrocznej chacie przez tak długi czas musi być chyba udręką. Czy nie tęskno wówczas do człowieka bliskiego sercu? Stanisław się zamyślił, potem odpowiedział, że nie wie, czy tęskni. A raczej wie, że nie tęsikni zimą do ludzi, bo przebywa wtedy z nim ktoś inny. — Kto to? — Pan Bóg — rzekł cicho. Prawda, Stanisław był żarliwie religijny. Przenikała go wiara gorąca i głęboka, żarliwość niepowszednia. Bóg — zapewniał Stanisław bez wahania — schodził do niego z nieba, brał udział w jego czynnościach, stał tuż przy nim. Z Bogiem rozmawiał jak z kimś obecnym, pytał go o radę. Bóg towarzyszył Stanisławowi w długie dni zimowe w chacie, a bliskość jego chroniła człowieka od wstrząsów nerwowych. Gdy Stanisław mi o tym mówił, oczy jego żarzyły się gorączkowym blaskiem. W życiu Stanisława zaszły dwa zdarzenia, które uważał za dzieło Opatrzności. -W kanadyjskiej prowincji Ghiebec, zaludnionej przeważnie przez Francuzów-katolików, panowało po dziś dzień nie spotykane gdzie indziej przywiązanie do wiary . i istniało wiele miejsc słynnych z cudów. Najsławniejsze wśród nich — to kościół Sw. Józefa na górze nad Montrealem i kościół Sw. Anny w Beaupre pod miastem Qu«bec. 29 ¦ ¦", uaiitc, uajuwc un.ii.yM, Liicniu, uiui.o/.yiu i nlsław Owieje. I rzeczywiście wyzdrowiał w em Stanisław brał udział w pielgrzymce do P?zy C wszystkim Stanisław nie posiadał wcale> — jakiejkolwiek niepospolitości, a tym mniej bohatera. Po S pobożności nie miotał nim ogień, który trawił pysznych ™y krzyżowych. Chociaż przebywał w lesie me posia-dllciała Grzani, a twarz jego o -padłych ^ach me była fotogeniczna. Nie płonęła w nim żądza wielkich czy nów, jak u bohaterów Londona. Stanisław pozostał cichym, pomnym człowiekiem o zrównoważonym oddechu i beza* tóętnych snach, chociaż miały wyraźną *™*™™J™°L wspaniałych dla niego, podniecających potęg, między jakie rzuciło go życie: świadomość puszczy i Boga. Zazwyczaj w dwie, trzy godziny po zachodzie słońca Wad-liśmy sfę spać. Zanim Stanisław zgasił lamp*| naftową, czyś-cił Jeszcze strzelbę, potem klękał przed obrazkiem_MaUd ij Częstochowskiej i odmawiał pacierze. ModU J 53LSSi3śL ^iS^Se wilki nieraz wyły na sąsiednich stokach. Ru°z ły T we nocne, drapieżne łowy. Całkiem otwarcie fbrltalnie głosiły wojn, wszystkim słabszym stworzeniom SO cze bardziej ponurym: hu, hu, huuuuu. To także był drapież nik nocy, sowa. I też obwieszczał, że był głodny i groźny dla sąsiadów. Dziwnie schodziły się te wszystkie głosy: tu w chacie — wołanie do Boga, tam w puszczy — wołanie o żer I tak na koniec między zgłodniałą puszczą a równie nienasyconą wiarą Stanisława zasypialiśmy w chacie polskiego trapera, który znalazł tu spokój i ukojenie ^^^^P Co dzień rano wychodziliśmy na polowanie. Stanisław, mistrz w czytaniu śladów, szeptem tłumaczył mi po drodze, co się działo w nocy. Tędy szły dwa jelenie, tam zatrzymał się igło zwierz i gryzł korę, a tu inny jeleń, spłoszony, dał susa. Niedźwiedzich śladów napotykaliśmy wiele, ale starych: złamane drzewka dzikich czereśni z objedzonymi owocami i leżące, zmurszałe pnie, porozrywane w poszukiwaniu larw. Świeżych tropów niedźwiedzich, niestety, nie było widać. Również nie było •widać, na szczęście, świeżych śladów sąsiada, Desautellesa. Desautelles polował na nas. Bynajmniej nie w żartach oświadczył, że będzie strzelał, gdy ujrzy nas w lesie, w swoim lessie. Ponieważ uchodził za złośliwego wariata, gotów był rzeczywiście strzelać. Mieliśmy się na baczności. Desautelles mieszkał dawniej we wsi, wśród ludzi. Dokuczał i zatruwał życie sąsiadom do tego stopnia, że ich w końcu krew zalała i zbili go na kwaśne jabłko. Po wyleczeniu się z zadanych mu ran zbiegł do lasu, nad rzeczkę St. Denis, i tu zagospodarował się wraz z żoną, biedną kobieciną. Miał psa. Przywiązał go kiedyś do drzewa i zamorzył głodem. Miał również konia; zamęczył go na śmierć. Do Stanisława żywił nienawiść, ponieważ traper osiadł •vf pobliżu i polował w lesie. Desautelles sam wcale nie był myśliwym, a las nie należał przecież do nikogo. Mimo to 32 Chcąc zakończyć tę koszmarną Tomautyikę, poszeSFe-rri" pewnego dnia do dzikusa, by z nim się jakoś dogadać. Przyjął mnie w swej zapadłej chacie, lecz rozmawialiśmy jak ślepy z głuchym. Po przedstawieniu się wyjaśniłem mu, że przyjechałem w te strony na krótki czas w gościnę, ażeby podziwiać piękno tutejszych lasów. On na to staroświecką francuszczyzną odrzekł, że ma piękną muszkę na flincie i że dobrze strzela. Na to ja poprosiłem go o pozwolenie chodzenia po jego lesie. On — że dostał świeże naboje. I tak wyglądała cała nasza rozmowa. Potem nagle zerwał się i w przystępie gniewu oii stąd, ni zowąd zaczął się pienić, że to wszystko jego lasy, że on tu panem, że nikogo nie ścierpi. To 'nie był oibłęd, raczej pierdla się na jego ustach bezgraniczna złośliwość. Ale skąd się brała? Rozległy, bogaty kraj i rzeźwe powietrze stwarzały tu warunki życia dla ludzi zdrowych i zadowolonych. Desautelles, o kwadratowej twarzy francuskiego chłopa, ruchach niedźwiedzia, a oczach wilka, był jak dokuczliwy wrzód, obcy i wrogi, nie wiadomo dlaczego tu powstały. Stanowił w tej puszczy rażący 'zgrzyt. Zupełnie inni ludzie mieszkali z drugiej strony, w kierunku zachodnim, nad rzeką Lievre. Tam ¦rozciągała się na przestrzeni !w.ielu mil osada Val des Bois, zamieszkała wyłącznie przez kanadyjskich Francuzów. Stanowiła jak gdyby wycinek z XVII stulecia. Byli to miii, spekojrni, biedni, zacofaaii chłopi. Mieli nikły uśmiech i skromne pragnienia. Nde chcieli się wzbijać ani zdobywać. Prawie wszyscy starsi byli analfabetami. Posiadali niewielkie pola; wystarczał im sierp i motyka. Światu nic nie dawali, od świata prawie nic nie brali. Sami przeważnie przędli sobie odzież. Byli to pospolici, mali ludzie: trochę zawistni, trochę małostkowi, roziplotkowand, w miarę chytrzy Ciasny, zabity deskami świat. W Val des Bois nie było Ameryki. Ameryka istniała na południu, zaledwie o trzy godziny jazdy automobilem: budowa- 3 Kanada pachnąca żywicą 33 Boisj jak prawie wszystkie osiedla francuskie w Kanadzie, nie brała udziału w amerykańskim pędzie. Nie doznawała zawrotu głowy. Leżała na uboczu, w zupełnej ciszy. Dwa skrajne światy, dwa paradoksalne przeciwieństwa, a między nimi tylko trzy godzdny drogi samochodem. Najbliżej chaty Stanisława, u ujścia St. Penis Creek do rzeki Lievre, mieszkały trzy liczne rodziny: Tackowie i dwie rodziny Collardów. Dobrzy ludzie, życzliwi i ipełni drobnych trosk. Stanisław żył z nimi w najlepszej zgodzie isąsiedzikiej. Mężczyźni postawni i czerstwi, kobiety okazałe. Co najwięcej uderzało, to ogromna ilość dzieci. W trzech rodzinach było ich może trzy-dzieścioro, a ponieważ obejścia istały blisako siebie, sprawiały wrażenie wioski. W dzieciarni trudno mi było należycie się zorientować, ale chyba w każdej rodzinie prorok przychodził co rok. Niebywała rozrodczość to — wiadomo — charakterystyczna cecha ludności francusko-kamadyjskiej. Która rodzina w Val des Bois miała tylko kilkoro dzieci, dajmy na to: siedmioro, ośmioro, wstydziła, się, że tak mało. Liczne potomstwo uchodziło w tutejszej rodzinie za najwyższy nakaz patriotyzmu i woli bożej; była to sprawa nie tylko biologiczna, lecz i politycana. Przypuszcza się, że podczas panowania Francji przywędrowało tu nie więcej niż dwadzieścia tysięcy Francuzów, którzy w ciągu półtora wieku rozmnożyli się do około sześćdziesięciu tysięcy. Od chwili angielskiego podboju dopływ z Francji prawie zupełnie ustał, a mimo to ludność francuska rozpleniła się do dziś w sposób niewiarygodny, mianowicie do blisko sześciu milionów. Z tego prawie cztery miliony pozostały w Kanadzie, reszta odpłynęła do Stanów Zjednoczonych. Francuzi w Kanadzie żyjąc zbitą masą w prowincji ąuebec-kiej, nie tylko obronili swój język pomimo naporu angielskiego, ale w zażartej okresami walce, nie tylko politycznej, zdobyli zupełne równouprawnienie, i dziś są tak samo pełnymi 34 Kanadyjskie miały" napisy".....dwujęzyczne/ urodzajna odniosła walne 'zwycięstwo. Bierne i zacofane chłopstwo stanowiło, co prawda, większość ludności francuskiej, ale w miastach istniała liczna klasa robotnicza i inteligencja pracująca. Była gęsta sieć francuskich zakładów naukowo-wychowawczych, szkół średnich i zawodowych, były wyższe uczelnie, uniwersytety, ale przede wszystkim seminaria duchowne. Francuzi kanadyjscy należą do najwierniejszych synów Rzymu. Duchowieństwo opanowało całe ich życie narodowe, kulturalne i oczywiście gospodarcze. Rektorem najwyższej uczelni francuskiej — Uniwersytetu Montrealśkiego — był, rzecz prosta, ksiądz. Księża prowadzili tu fabryki, należeli do zarządów przedsiębiorstw, ściągali podatki-dziesięciny na kościół. Ziarno zasiane przez kardynała Richelieu rozkrzewi-ło się bujnie. W Val des Bois największą potęgą, bezapelacyjnym sędzią, jedynym autorytetem był ksiądz Vilmore, oczywiście także Francuz. Ascetyczny, nieubłagany, despotyczny, uderzał pięścią w kazalnicę i rzucał gnamy na grzeszników. Tadkowie, Collardowie i inni mieli skruszone iminy i bili się w piersi. Ksiądz Yilmore za nich myślał, był ich umysłem, ich inteligencją, ich pasterzem, dosłownie pasterzem trzody. Lecz ostatnimi czasy parafianie zdobyli się na odwagę i zadarli z nim. Znaleźli powód. Bez zawiadomienia parafialnej komisji kościelnej ipr-obosscz zakupił krzesła, zastępując nimi część ławek, które '-z kościoła usunął. Ta izibyt siniała idea postępowa pachniała parafianom wyraźnie herezją, grzesznym nowatorstwem. Parafia chciała nadal siedzieć w ławkach i zawzięła się na księdza. Posłała delegację do biskupa w Montrealu ze skargą ma proboszcza. Więc przyjechał na to do Va'l des Bois ogromnie jowialny, ale i przebiegły prałat i wygarnął kazanie. O zbyt długich językach, 'niepotrzebnych delegacjach i gorących głowach. Kazanie tryskało talk żywiołową, zdrową wesołością i maszpi- 3* 35 było chmur, było coraz więcej uśmiechów, niektórzy śmiali się w głos. A gdy księżulo dostatecznie ośmieszył długie języki i niepotrzebne delegacje, zapytał skromnie, czy to Jiie-diobnze siedzieć na krzesłach i w tak "wygofdnej pozycji chwalić tym żarliwiej Pana Boga? Po co się rzucać, po co zaraz rewolucje? Parafianie przyanali, że miał isłuszność. Tak skończyła się ławkowa wojna, a ksiądz Vilmore odzyskał swój autorytet i nadal sprawował surowe rządy w parafii Val des Bois. Znowu myślał za swych parafian, był ich pasterzem, ich głosem sumienia: hej, na kazaniu ostatniej niedzieli jak okropnie zbeształ parafian za grzeszne zaniedbywanie abo-wiąizków małżeńskich i jakiego wstydoi najeść się musiała Teresa Collardowa, gdy jej publicznie zadał pytanie, dlaczego po jej ostatnim dziecku, już blisko rocznym, na nic nowego się nie zanosi? Gdy patizało się na tych małostkowych, przyziemnych chłopów, nie sposób było uwierzyć, że przodkowie tych samych Francuzów kanadyjskich trzysta lat temu dokonywali tylu bohaterskich czynów i tak wielkich odkryć. Aż dziw brał, jak szybko ów wspaniały zastęp zuchów wyginął później, gdy nadeszła niewola angielska, a prężni oingiś chłopi francuscy stali się gromadą potulnych owieczek, z pokorą oddanych swym pasterzom duchownym. Co dzień rano, na krófckto po wschodzie słońca, rozlegały się .dokoła naszej chaty donoiśne ptasie gwizdy i krzyki. To czupurne, mądre ptaki, zwane tu blue jays, czyli po prostu kanadyjskie sojki. Pojawiały się na skraju polany, przez Mika mi