Małgorzata Gutowska-Adamczyk Niebieskie nitki Warszawa 2005 redakcja i korekta Elżbieta Cichy opracowanie graficzne Katarzyna Kaliszuk projekt okładki i strony tytułowej Magdalena Błażków foto na okładce Andrzej Ryszawa skład i łamanie Mariola Cichy © copyright by Małgorzata Gutowska-Adamczyk © copyright by Agencja Edytorska „Ezop" wydawca Agencja Edytorska „Ezop" 01-829 Warszawa, Al. Zjednoczenia 1/226 tel./fax (022) 834 17 56 e-mail: 2ezop@wp.pl www.ezop.com.pl ISBN 83-89133-17-2 ъъЩ Agencja Edytorska „Ezop" wyraża podziękowanie Bankowi Spółdzielczemu Oddział w Mińsku Mazowieckim oraz firmie PHU „Partner" z siedzibą w Mińsku Mazowieckim za pomoc finansową w wydaniu książki. l^MiooS foM/płCćm Ołówek błąka się bez celu, kreśląc na kartce nieregularne pętle, a Linka patrzy w okno i myśli o Grecji, jest zimno. Może dlatego, że nie chciało jej się od rana napalić w piecach? Dobiegające z dołu, denerwujące chichoty babki i prababki, odrywają jej myśli od słońca i morza, piasku i kamieni, przeźroczystej wody i obezwładniającego błękitu. Za oknem jest szare, listopadowe popołudnie. Robi się ciemno. Marznący deszcz rozmiękcza kontury bloków, jakby ktoś pociągnął palcem po wykonanym węglem szkicu. Linka zakrywa uszy dłońmi i, choć to nie może pomóc, zaciska mocno powieki. Ale wciąż słyszy śmiech, więc chce jej się krzyczeć, bo już rozpłynął się obraz Grecji i ojca jedzącego arbuza. Bo trzeba wrócić i albo dalej marznąć, albo wreszcie pójść po węgiel. ••••••••• Powoli zapada sobotni zmierzch. Joanna idzie niespiesznie Tamką pod górę. jest zmęczona, a kręgosłup odmawia jej posłuszeństwa. Dyżur w Duodentalu był jak zwykle wyczerpujący, choć zapewne mniej niż codzienne oczekiwanie na pacjentów w jej własnym gabinecie w Mińsku. Wychodzi z Ordynackiej i skręca w lewo. W świetle latarni ulicznych pierwszy śnieg, niczym uwertura do Bożego Narodzenia, rozgrzesza konającą od tygodni jesień i mości się wygodnie na chodnikach i głowach przechodniów. Lecz ani początek zimy, ani świąteczne dekoracje nie nastrajają Joanny radosnym oczekiwaniem. W jej uporządkowane dotąd życie wdarły się chaos, zmartwienie i smutek, nie pozostawiając miejsca na drobne przyjemności. Gdy za chwilę wejdzie do kawiarni Bliklego, znów nie będzie miejsca na kanapce, usiądzie więc przy barze i zamówi dużą kawę po irlandzku. Mirka, jak zwykle, spóźni się co najmniej pół godziny. ••••••••• Musia i Bunia grają w scrabble. Bunia, w swoim ulubionym fotelu, jak zwykle trochę oszukuje, zwłaszcza gdy dostanie „ć", „ń" lub „ź". Kiedy nie może inaczej, układa jakieś francuskie rzeczowniki, zmyślone nazwy 7 miast albo nieistniejące terminy muzyczne, kłócąc się o nie zaciekle z Musią. No cóż, Bunia nigdy nie umiała przegrywać. Na szczęście Musia podejmuje rękawicę, krzyczy na Bunię, rzekomo oburzając się na jej nieuczciwość, bo wie, że zbyt łatwa wygrana nie daje satysfakcji. - „Gment"?! A cóż to znowu za „gment"? Nie, no dosyć mam już tych wszystkich twoich wynalazków! Lepiej od razu umówmy się, że wygrywasz i nie zawracajmy sobie więcej tym głowy! Brzmi to chyba dość szczerze, bo Bunia śmieje się szelmowsko: - Sprawdź u Glogera. - A żebyś wiedziała, że sprawdzę! Zaraz się okaże, że Bunia i tym razem szachruje. Musia wstaje, by sięgnąć po książkę, ale jej wzrok pada na okno, podchodzi więc bliżej i zamiera w niemym zachwycie. Pierwszy śnieg! Świerki na podjeździe i wysokie drzewa przy bramie, gniazda wron i druty telegraficzne - zima wszystko rozświetliła swym dotknięciem. - Buniu, śnieg pada! - „Tombe la neige..." - podśpiewuje pod nosem Bunia. Właśnie widzi miejsce dla każdej ze swych liter i obawia się, czy Musia nie popsuje jej efektownego zwycięstwa. - już pora na herbatę. Nie zjadłabyś biszkopta? Słysząc to Bella, śpiąca do tej pory pod piecem, zrywa się z entuzjastycznym szczekaniem. Linka siedzi w kucki, ze słuchawkami walkmana wciśniętymi głęboko w uszy. Sting godzi ją powoli z samą sobą. Musia i Bunia cichną jak na komendę. Linka zasłania usta złożonymi niby do modlitwy dłońmi i, kiwając się w rytm piosenki, słucha zachłannie: Dansons tu dis Et moi, je suis Mes pas sont gauches Mes pieds tufauches Tu ments, ma soeur Tu brises mon coeur 8 • feecoute, tu parles Je ne comprends pas bien La Belle Damę sans regrets Francuski, niegdyś znienawidzony, gdy musiała tłuc do znudzenia: je suis, tu es, ii, elle est... akcentując przesadnie, teraz znajduje cudowne zastosowanie, niczym tajna broń, której Linka nagle potrzebuje. Uroczo nieporadny akcent Stinga wzrusza Linkę, a piosenka, od kiedy usłyszała ją po raz pierwszy, stała się jej orężem: Je pleure, tu ris Je chante, tu cries J'attends, toujours Mes ais sont sourds I już nie jest mało atrakcyjną, niską szarą myszą z aparatem korekcyjnym na zębach, jest wysoka, piękna i niedobra. Rozważa, czy nie pójść do „Galaktyki" na andrzejki, choć jeszcze godzinę temu wydawało się to idiotyzmem. Sting, wysłuchany dwunastokrotnie, naładował jej akumulatory na wypadek spotkania tam Szymona, który nawet przez chwilę nie pomyślał, że mógłby być Linki rycerzem. Piosenka dała jej wsparcie. Gdy znów się spotkają, nie będzie żebrać o jego uwagę. Wygłupiać się na przerwach, by ją zauważył. 1 nie zabraknie jej słów. Przyszpili go swym ostrym językiem. Niech mu przypadkiem nie wpadnie do głowy, że mogłoby jej kiedykolwiek na nim zależeć! Marek Śliwiński patrzy na zegarek. Nie zdąży dojechać na czas. Z Anina do centrum jest kilkanaście kilometrów, do szóstej zaś pozostał tylko kwadrans. A jeszcze trzeba gdzieś zaparkować. Pewnie znów będzie tłok na Smolnej. Może pod giełdą się uda? Czuje lekką tremę i nawet trochę żałuje, że zgodził się na to spotkanie. Ale wydawca nalegał. Nie wspominając o marketingu, promocji, wzroście sprzedaży, nie zająknąwszy się nawet o następnym nakładzie, o tym, że książka świetnie się sprzedaje, bo jej autor, zwykły lekarz, stał się nagle gwiazdą mediów. Z obłudą przy- 9 wołując na twarz wyraz troski, rozkładał ręce w geście bezradności i bezczelnie cytował jego własne słowa: - jeżeli w ten sposób możemy ocalić choć jedno ludzkie życie... Wiedział, że to wystarczy. Bo przecież on właśnie dlatego napisał tę książkę. By uciec od bezsilnej rozpaczy i dławiącego poczucia winy. Do niedawna jeszcze nieznany szerszemu gronu doktor kardiologii, stojąc na przejściu dla pieszych, patrzy na ścianę Empiku, zajętą w połowie przez ogromny banner: 30 listopada, godz. 18.00 MAREK ŚLIWIŃSKI podpisuje swój bestseller: „ŚCIĘTE KWIATY" ••••••••• - O matko, czy ja już nigdy nie przyjdę punktualnie? - Mirka jest zgrzana, oddycha z trudem, widać, że zaparkowała gdzieś daleko i całą drogę pędziła. Całuje Joannę w policzek i bez szczególnego zainteresowania rozgląda się po sali. - Nigdy - Joanna zna przyjaciółkę i nie ma złudzeń. - Pięknie jest, zauważyłaś? - Tak w ogóle? - W ogóle też, ale i w szczegółach... -Mirka przypatruje się Joannie w skupieniu. - Kiepsko wyglądasz, Isiu. Nie za dużo pracujesz? - Żartujesz?! Moja praktyka polega teraz głównie na poszukiwaniu jakiegoś zajęcia. Ale za to bez wątpienia jestem najbardziej oczytanym stomatologiem w gminie Mińsk Mazowiecki. - jest aż tak źle? - jeszcze gorzej. - A czytałaś „Ścięte kwiaty"? - Mirka nie umie pocieszać i nie znosi smutnych tematów. - Nie. - Więc nie jesteś. To lektura obowiązkowa. Nadzieja dla samotnych kobiet, że są jeszcze prawdziwi mężczyźni na świecie. - Niepotrzebna mi nadzieja. Potrzebuję kupca na dom. 10 - Sprzedajesz pałac?! - Skąd! Sprzedaję nasz dom. - Ten na Zachodniej? Przecież dopiero się wprowadziliście! - |uż się wyprowadziliśmy. Najpierw na początku września Paweł, a zaraz potem ja z Linką, bo Paweł potrzebuje pieniędzy. - Co się stało?! - Udał mu się nadzwyczaj pewien rozwód. Za jednym strzałem rozwiódł swoją klientkę i siebie. Powinni to opisać w podręcznikach prawniczych, nie uważasz? - Joanna śmieje się gorzko, udając, że jest dowcipna. - Odszedł? Nie wierzę! - |a też nie wierzyłam. - Byliście wzorcowym małżeństwem! - Każde małżeństwo jest wzorcowe do czasu. - To gdzie teraz mieszkasz? - Na razie w pałacu. Ale to zabrzmiało, co? Pałac! - Zawsze ci zazdrościłam tego domu. - Zawsze był dla mnie jak więzienie. Zresztą tam się wszystko sypie! Dach przecieka, podłogi próchnieją, piece kopcą, trzeba by zainstalować centralne. Musia robiła, co mogła, ale z emerytury, sama wiesz... Bunia ma już osiemdziesiąt cztery lata. Bierze fury leków. A to kosztuje majątek. One i tak co miesiąc rozkładają pieniądze do kopert. I na wszystko im wystarcza. Nie mam pojęcia, jak to robią. - Zupełnie jakbyś mówiła o mojej mamie. Wstyd się przyznać: jej emerytura to zaledwie ułamek moich dochodów, a to ja od niej pożyczam, nie ona ode mnie. jestem jakaś strasznie niepozbierana. No, ale dość tego trucia! Co słychać u Linki? - Całymi dniami milczy. Siedzi bez ruchu i patrzy w okno albo rysuje. Zawsze łączyło ją z Pawłem coś niezwykle silnego. Dał jej przecież nawet swoje imię. I teraz została ze mną... Mając szesnaście lat, chciałoby się to jakoś zrozumieć. Kelner, wykorzystując chwilową przerwę w rozmowie, stawia na barze talerzyk z ciastkiem: - Która z pań zamawiała szarlotkę? Mirka wzdycha ostentacyjnie i pokazuje na Joannę. 11 - Wychodzę - mówi pośpiesznie w drzwiach, jakby starsze panie mogły jej czegokolwiek zabronić. Może nawet czeka, że zapytają, dokąd idzie i kiedy wróci, ale przecież tak długo walczyła o wolność dysponowania swoim czasem, że Musia tylko podnosi głowę znad gry i bez emocji pyta: - Weźmiesz szalik? Śnieg pada. - Wiem przecież! - Linka odpowiada hardo, bo nie ma zamiaru wracać. Nie jest aż tak zimno. Nie postanowiła jeszcze: pójdzie na andrzejki czy po prostu połazi, wystawiając twarz na pierwszy śnieg. To podwarszawskie miasto jest tak małe, że w którą by nie poszła stronę i tak za chwilę wróci przed tę rozwalającą się, otwartą zawsze furtkę. Linka nie może przywyknąć do pałacu, jego wysokie pokoje, zimno wiecznie niedogrzanych pomieszczeń, zapach kurzu i wilgoci, stare meble i bibeloty, kiedyś fascynujące, teraz działają jej na nerwy. jednak jeszcze gorsza jest myśl, że ktoś przyjdzie i kupi tamten dom, że postawi meble w jej pokoju, i że ona już nigdy nie będzie mogła tam wrócić. ••••••••• Dwie kobiety, śmiejąc się jak nastolatki, stoją na końcu kolejki. Ktoś się obruszył, bo nie wypada, żeby tak w księgarni, a książka jest przecież o śmierci. No i trzeba też uszanować autora. Przez chwilę robi się cicho, ale już zza dłoni przykrywających usta wyfruwa niesforny pisk beztroskiej radości. Autor podpisujący książki spogląda na kobiety, a one, niczym spłoszone uczennice, przygryzają policzki, zaciskają usta i wbijają wzrok w podłogę. ••••••••• Linka idzie okrężną drogą. Nawet jeśli ostatecznie dotrze do „Galaktyki", na pewno nie przyjdzie pierwsza, jest zła na siebie, że nie udało jej się wytrwać w domu, ale coś ją popycha, jakaś niewidzialna siła, której Linka nie umie nazwać. Wie jednak, że to czysta destrukcja, i że po powrocie będzie jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Oddycha coraz szybciej, 12 bo znowu chce włożyć rękę w ogień, bo się tego boi, ale nie ma też siły się wycofać, więc choć najdłuższą drogą pójdzie tam pewnie, wbrew sobie. Ogromne płatki śniegu powoli zmieniają miasto w nierealny sen. Linka patrzy jak urzeczona, zwalnia kroku, wystawia twarz na ich cudowny chłód. Znów czuje przypływ siły i ma ochotę krzyczeć z radości. - Linka? - ktoś woła z tyłu. Szarpnięcie za rękaw i to spojrzenie krótkie i bolesne: - Nie idziesz na andrzejki? Szymon patrzy na nią uważnie. Na pewno już wie, że ona się tam wcale nie wybierała, chciała się cieszyć absolutną wolnością, której doświadczyła po raz pierwszy od tak dawna, pod świeżymi płatkami pierwszego śniegu. - ja? - krótkie słowo, ale już sucho w gardle i głos się załamuje. - jest tu jeszcze ktoś? - on rozgląda się, nikogo jednak nie widzi. - A ty? - Więc nie chcesz, żebym tam poszedł? - Ty to powiedziałeś. - Dlaczego właściwie mnie nienawidzisz? - ja?! Ciebie?! - pyta szczerze zdumiona. Uwierzy czy nie? Usłyszy słowa czy intencje? - Ostatnio nawet nie raczysz mnie zauważyć. Nagle stałem się niewidzialny? „Idioto! Gdybyś był mniej wpatrzony we własny pępek, dawno byś to skończył! Idź sobie do tej swojej muzy, a mnie zostaw w spokoju!" - Wiesz, dużo się dzieje w moim życiu - Linka zaczyna, jakby diabeł pociągnął ją za język, ale ucina szybko, by już nie dokończyć. - Więc serio nie szłaś do „Galaktyki"? Hanka mówiła... - Hanka! - przerywa mu wściekła. - Żeby lać wosk?! Z tego się z wiekiem wyrasta! Linka ma dosyć tej kretyńskiej rozmowy. On wciąż nic nie rozumie! - Mogę cię odprowadzić? - Szymon mówi nagle, burząc cały ład jej wszechświata. To pytanie jest jak drogowskaz do oazy. Wszystko w niej krzyczy: TAK! TAK! TAK! Lecz w powietrzu zawisa kategoryczne: - Nie. Śpieszę się. 13 I Linka odchodzi, dumna i zła na siebie, nie wiedząc, dlaczego to powiedziała. Marek Śliwiński bierze książkę podaną przez Joannę i, zastanowiwszy się przez chwilę, pisze: Zawstydzonej śmieszce o smutnym spojrzeniu. Zakazuje się czytać w chwilach przygnębienia. M.Ś. Nawet nie zapytał o imię. Podczas gdy on wypisuje dedykację Mirce, Joanna bierze książkę i otwiera na pierwszej stronie. „Życie, mimo wszystko, trwa nadal" - nie wie, czy taka lektura jest jej akurat teraz najbardziej potrzebna. Chyba po powrocie do domu pożyczy od Linki „Rekreacje Mikołajka" albo „Dzieci z Bullerbyn". Oczywiście życie trwa nadal, trwałoby również wtedy, gdyby się zabiła, tylko co by to zmieniło? Paweł nie wróci. Z ich wspólnego życia zostały ruiny, dopalające się zgliszcza. Kiedy sprzedadzą dom, nic już nie będzie. Trochę bolesnych wspomnień i pewność, że nic nie istnieje wiecznie. - Widziałaś? - Mirka pokazuje jej swoją dedykację: Mirce, na wspomnienie pierwszego s'niegu. 30 XI2002 r. Marek Śliwiński - Prawda, że to romantyczne? - Niezwykle. Masz już chyba numer jego telefonu? - Po co? Przecież na odwrocie książki jest e-mail. - Najlepiej od razu mu się oświadcz. - Bardzo bym chciała, ale w tym tygodniu jestem potwornie zajęta. Dokręciwszy drzwiczki pieca w pokoju Linki, Musia przypomina sobie o śniegu: „Trzeba by co nieco odgarnąć. Przynajmniej z ulicy...". Schodzi do składzika po wielką plastikową łopatę. Podczas gdy Musia zakłada buty, Bella, w pełnej gotowości, ustawia się przy drzwiach. 14 Śniegu na szczęście nie napadało jeszcze zbyt wiele. Jednak jest mokry i dość ciężki. Musia zgarnia go wolno, raz po raz prostując plecy. Drugą stroną ulicy idzie powoli jakiś chłopak. Zgarbiony, z rękami w kieszeniach, patrzy w ziemię. Bella, mimo nawoływań Musi, przebiega przez ulicę i rozpoczyna wokół niego przymilny taniec. Chłopak schyla się, zaczyna rozmawiać z psem, rozgląda się, ale jezdnia jest pusta, przebiegają więc na stronę Musi. - Ładny piesek. - Tylko bardzo niegrzeczny! - Musia grozi Belli palcem. - jaka to rasa? - jakaś bardzo zamieszana! - śmieje się, chętnie robiąc sobie przerwę. - Uroki zimy? - Otóż to! - Pani da! - chłopak sięga bezceremonialnie po łopatę i z wprawą zawodowca odrzuca śnieg sprzed bramy. Starsza pani, nie zdążywszy zaprotestować, otrząsa się z pierwszego zdumienia, kiedy chodnik wzdłuż posesji jest już oczyszczony. - A w ogrodzie? - pada rzeczowe pytanie. - Nie, nie, w ogrodzie nie trzeba... - Musia oponuje słabo. - Wydep-czemy jakoś. - A, co tam, mnie się nie śpieszy - mówi chłopak i okrążając klomb, sunie łopatą w kierunku domu, a ona drepcze wokół niego, skrępowana. - Naprawdę, nie powinien pan, czuję się niezręcznie. - Nic mi się nie stanie. |a lubię śnieg - wysapuje między jednym a drugim machnięciem. - A pani to powinna w cieple siedzieć, a nie ścieżki po nocy odgarniać! - dorzuca jeszcze tonem nagany. - Kiedy nie ma komu... - usprawiedliwia się Musia. - Ale to nie robota dla pani! - ucina temat i już tylko dyszy ciężko. Zgrzał się, rozpina kurtkę, zbyt cienką, jak na tę porę roku. Zatrzymuje się przy wejściu, oddaje jej łopatę. Kuca, by pogłaskać psa. - To cześć, piesku! Nie przebiegaj więcej przez jezdnię! Do widzenia pani! - rusza w kierunku bramy. - Zawsze jest pan taki uczynny? - Słucham? - Zawsze tak chętnie pomaga pan nieznajomym starym kobietom? 15 - Czy ja wiem? Chyba nie... - Л zrobiłby pan dla mnie coś jeszcze? - Ścieżka z drugiej strony klombu? - uśmiecha się chłopak. - O nie, to by było trochę za dużo, jak na pierwszy dzień znajomości. Zwyczajna, staromodna herbata z sokiem malinowym. - Właściwie... - niby się waha, ale chyba podoba mu się ten pomysł. ••••••••• Blady prostokąt światła na pustej podłodze. Za oknem miękki welon śniegu. W pokoju chłód i pustka. Meble już dawno wywiezione. Dom zamarł w oczekiwaniu na głosy, które go znowu wypełnią. Teraz jest cicho i ciemno. Lecz w tym domu Linka nie boi się ciemności. Lubi gęsty mrok, rozpraszany jedynie przez światło lampy ulicznej. Lęka się ciszy niezakłócanej odgłosami telewizora, telefonami dzwoniącymi nie wiadomo gdzie, krzykiem ojca: „Niech ktoś wreszcie odbierze!", dźwiękiem ulubionych płyt, odtwarzanych do znudzenia, jednostajnym szumem komputera, wołaniem z dołu na niedzielny obiad. Siedzi bez ruchu na podłodze i czeka, że powietrze zawiruje jednak jakimś znajomym dźwiękiem: samochodu, parkującego na podjeździe, piosenki mruczanej przez matkę podczas sprzątania, głuchego stukotu butów przy wejściu... Ale ten dom zamilkł. Dla Linki już na zawsze. - Buniu, mamy gościa! - woła Musia z sieni. - Zaraz zrobię pysznej herbaty. Nawet nie wiem, jak się pan nazywa. - Grzesiek. Grzegorz - poprawia się, jakby zawstydzony. - A ja Natalia. Proszę o pańską kurtkę. Nie jest tu co prawda zbyt gorąco, ale zawsze nieco cieplej niż na dworze. Chłopak oddaje kurtkę i schyla się, by rozsznurować buty, po czym zdejmuje je wbrew protestom gospodyni. Stoi więc boso, straszliwie skrępowany, co niezmiernie rozczula Musie. - Mężczyzna w samych skarpetkach nie chodził po tym domu od niepamiętnych czasów - mówi, przypominając sobie pewien epizod sprzed ilu to lat? 16 - jaki tam ze mnie mężczyzna... - Ktoś przyszedł? - woła Bunia z salonu. - A jednak... Proszę dalej. Obszerny, ponadczterdziestometrowy salon umeblowany jest podniszczonymi antykami. Pośrodku króluje masywny owalny stół i sześć krzeseł. Pod ścianą kanapa, stolik do kawy i fotel. Za fotelem, w którym siedzi Bunia, drobna staruszka o krótko ostrzyżonych siwych włosach, duża lampa stojąca rzuca ciepły krąg światła. Po przeciwnej stronie -ogromny przeszklony kredens z porcelaną i kryształami. Na ścianach poczerniałe pejzaże w bogatych ramach. Chłopak kuli się pod świdrującym spojrzeniem Buni, ona zaś, zsunąwszy okulary na sam czubek nosa, przygląda mu się surowo sponad szkieł. - Mamo, to jest pan Grzegorz, który właśnie odśnieżył za mnie chodnik i ścieżkę - przedstawia go Musia. - Moja matka, Wiktoria jakubowska. - A jakieś nazwisko pan Grzegorz jest łaskaw posiadać? - Bunia zwraca się nie wiadomo do kogo. - Walczak - rzuca pośpiesznie, jakby od tego zależało jego życie. - Z których to Walczaków? - indaguje dalej Bunia. - Buniu! - Musia kręci głową z łagodną dezaprobatą i zwraca się do gościa - Proszę wybaczyć, moja matka lubi wszystko wiedzieć dokładnie. - Antoni Walczak był przed wojną stajennym w Pogorzeli. Czy to może pański krewny? - Nie wiem, proszę pani. - Słucham? - mówi Bunia, a Musia nachyla się do ucha Grześka. - Trzeba głośniej. Lubi też, kiedy się do niej zwracać: „pani hrabino". Proszę sobie jakoś radzić, zaraz będę z powrotem - rzuca i wychodzi, zostawiając go sam na sam z hrabiną. - No tak - Bunia podejmuje temat z pewną rezygnacją. - Rodzina! Kogóż to jeszcze dzisiaj obchodzi? No dobrze, a czymże się pan zajmuje? - Znaczy się... Chodzę do szkoły, pani hrabino. - W pana wieku to jak najbardziej wskazane. A do jakiej, jeśli wolno spytać? - Do samochodówki, pani hrabino. - Wybrał pan więc zawód mechanika, pięknie, pięknie. Cóż, to się właściwie niewiele różni od tego, co robił tamten Walczak, być może pański krewny? Zatem interesuje się pan samochodami? - Tak jakby, pani hrabino. - A niechże pan już skończy z tą hrabiną! - Bunia sarka z niezadowoleniem - Nie jestem żadną hrabiną! - Ale starsza pani kazała... - Zakpiła sobie ze mnie i z pana. I głucha też nie jestem, nie musi pan tak krzyczeć. ••••••••• Ktoś pozasłaniał oświetlenie niebieską krepiną, ale Joanna nie ma zamiaru czytać. Poddając się kołyszącemu rytmowi jadącego autobusu, patrzy przez okno, czując, że powieki stają się coraz cięższe. Zanim wysiądzie przy Kościuszki, ma przed sobą prawie godzinną podróż. Więc, mimo że beszta się za to bezustannie, nie raz zdarza jej się zasnąć. Teraz jednak nie śpi, a jej myśli fruwają, nie dotykając ważnych spraw. Właściwie tylko zima zaczyna się tak definitywnie. Inne pory roku skradają się, zapowiadają, wpadają na chwilę, by zaraz potem uciec w popłochu. A zima obejmuje świat w posiadanie nieodwołalnie i dziś właśnie wygląda na to, że postanowiła zabawić dłużej. Linka pewnie narysuje węglem zimowy pejzaż. Zawsze chodziła z nowymi rysunkami do Pawła. Ciekawe, czy Musia zrobiła zakupy? jutro niedziela, warto by upiec jakieś ciasto. Ciągle pada, jakby nigdy nie miało przestać. ••••••••• Grzesiek, nie zważając na pełne usta, opowiada ze swadą. - I wtedy ona powiedziała: „patykiem"! Profesor zrobił się czerwony, myśleliśmy, że się na nią rzuci. - Wyobrażam sobie! - Musia podtrzymuje konwersację, ale jej uwagę przykuwa bardziej talerz z kanapkami. Chłopak ma apetyt! - Ale dlaczego patykiem? Nie rozumiem. A czym? - dopytuje się Bunia. 18 - Buniu, nie przeszkadzaj! - Znaczy się bagnetem. Olej mierzy się bagnetem - wyjaśnia Grzesiek, popijając kolejną kanapkę gorącą herbatą. - Bagnetem? To interesujące - docieka dalej Bunia. - Kiedyś bagnety służyły do czegoś zupełnie innego. - Ale dlaczego dziewczyna wybrała akurat samochodówkę? - Ona już taka jest. Zresztą chyba się założyła. - Założyła się?! Musia jest nowoczesna, bardzo nowoczesna jak na swoje lata, ale nie potrafi zrozumieć, że ktoś mógłby wybrać szkołę pod wpływem zakładu. - I co, pewnie szybko zrezygnowała? - Na pewno nie, bo musiałaby przegrać! - wyrokuje arbitralnie Bunia. - Zgadza się! Pani hrabina ma wyczucie. Ona jest taka, że jak już raz coś sobie postanowi, to nie ma zmiłuj. Drzwi wejściowe stukają i zdyszany alt wpada do salonu: - jestem! - Moja córka, (oanna - szepce Musia konspiracyjnym tonem. - No to ja już się będę zbierał... Grzesiek wstaje i nie wiedząc, jak się pożegnać, szuka pomocy u Musi. Wtedy do pokoju wchodzi elegancko ubrana kobieta około czterdziestki. - Dlaczego nie poczekałaś na mnie z tym odśnie... - Dobry wieczór! - Grzesiek szura skarpetkami po podłodze. - Isiu, poznaj naszego gościa, pana Grzegorza Walczaka. Ale ona zupełnie nie podziela ich entuzjazmu, kiwa mu jedynie chłodno głową: - Witam - i zwraca się do Musi - Linka na górze? - Poszła gdzieś, nie mówiła dokąd. W sieni Grzesiek sznuruje buty jakoś tak ociężale. Belka przygląda mu się z uwagą, merdając ogonem na znak, że gotowa jest poświęcić najlepsze godziny snu i wyprowadzić go na spacer. - No to do widzenia. - Jeszcze raz dziękuję za pomoc! - Musia wyciąga dłoń i patrzy mu w oczy. Widzi tam coś niepokojącego, ale może się myli, przecież zna tego chłopaka dopiero od dwóch godzin. 19 Śnieg wciąż sypie. Grzesiek zasuwa zamek w kurtce, stawia kołnierz, wciska ręce do kieszeni, pochyla głowę i, skulony, rusza w kierunku bramy. Zatrzymuje się jeszcze po przeciwnej stronie ulicy, patrzy ku domowi, nie zważając na zimno. Dziewczyna zbliżająca się wolno od strony Kopernika, wydaje mu się dziwnie znajoma, ale zbyt szybko skręca w bramę, idzie do drzwi, dotyka klamki, znika w środku. - Czy ty już zawsze będziesz taka naiwna, mamo?! - Linka wychwytuje z sieni podniesiony głos matki. - Nie wiesz, na jakim świecie żyjesz?! Nie słyszałaś o młodocianych przestępcach?! - Ale to taki miły chłopiec - próbuje pomóc Bunia. - Szkoda tylko, że mówi z pełnymi ustami. - Miły?! jakoś mi nie wyglądał na członka chóru parafialnego! - Odgarnął za mnie śnieg, więc go zaprosiłam... - Trzeba mu było raczej dać pięć złotych! Teraz już na pewno wie, że mieszkamy same, a nasze zamki trzymają się na słowo honoru! - Zawsze mieszkałyśmy same, a nasze zamki nigdy nie były lepsze. Dlaczego akurat teraz miałoby to być takie ważne? - Nie czytacie gazet? Mało staruszek straciło życie z powodu dwudziestu złotych?! - Otoczmy się fosą! A może wolałabyś częstokół? Zrozum, Isiu, bezpieczeństwo absolutne nie istnieje! Linka jest już w połowie schodów. Ma w nosie ich kłótnie. Sufit zawisł nad nią jak olbrzymia mapa Arktyki. Długo wpatruje się w zasypane śniegiem, opustoszałe lądy, bezludne wyspy o poszarpanych brzegach, skute lodem, niezmierzone oceany. Wydawałoby się, że wszystko jest białe zimną, bezduszną, martwą bielą, lecz przecież widzi wyraźnie, że w srebrzystym świetle nocy biel ma tysiące imion. Budząc się nagle i długo leżąc bez ruchu, rozpoznaje z łatwością cały ten świat, oddany jej na wyłączność przez Musie, która nie zdołała latem odnowić piętra. 20 |uż prawie świta i Linka oddycha z ulgą, przypominając sobie, że jest niedziela, jeszcze daleko do jutra, do koszmarnego poniedziałku, do bólu brzucha przed wuefem, do wiecznie zadowolonej z siebie Hanki, do pozbawionego sensu oczekiwania. Można, zwinąwszy się w kłębek, utonąć w nieistnieniu. ••••••••• Kościół pod wezwaniem świętego Antoniego z Padwy, wielki budynek o pretensjach do konstruktywizmu, wieńczy pokracznie perspektywę ulicy Okrzei. Musia, idąc na niedzielną mszę, ma zawsze przed oczyma jego szare mury wznoszące się ponad domami. I raz w tygodniu nie może się oprzeć myśli: co by było, gdyby tak obrócić kościół fasadą na wschód, by niczym łuk triumfalny zamykał ulicę od zachodu, a rzeka ludzi płynąca ku niedzielnej mszy w naturalny sposób wlewała się do świątyni? Tymczasem wejście znajduje się od południa, z ulicy Kardynała Wyszyńskiego, zgodnie z ewangeliczną zasadą, że strony świata odpowiadać mają ramionom krzyża. Musia wchodzi do pustawego jeszcze o tej porze kościoła, przyklęka i z zamkniętymi oczyma rozpoczyna modlitwę. Stoją po drugiej stronie ulicy. Grzesiek i ta dziewczyna, jakże jej było? Musia nie może sobie przypomnieć. Rzuca na nich okiem. Rozmawiają z nerwowym ożywieniem, jakby chodziło o coś poważnego i trudnego do uzgodnienia. Pokłócili się, zaraz się pogodzą, nie warto mieszać się w takie sprawy. Niech się toczą własnym torem. Musia idzie przed siebie, skulona, bo śnieg wciąż pada, coraz bardziej gęsty. Myśli o Grześku z sympatią, uśmiecha się nawet na wspomnienie jego apetytu. I wtedy on ją dogania. - Dobry?! - Dobry! Dobry! A cóżeś ty tak wcześnie wstał? - )a tak zawsze. Od dziecka. - Nie mów, że nie lubisz sobie odrobinę dłużej pospać w niedzielę! - Pewnie, że lubię, jak każdy. Ale to rzadko wychodzi... jest w nim ten sam smutek, którego wczoraj Musia trochę się przestraszyła. Ale teraz składa go na karb sprzeczki z dziewczyną. Młody jest. W tym wieku uczucia łatwo się rozpalają i szybko gasną. 21 - Ładna ta twoja dziewczyna - mówi, by zrobić mu przyjemność. - Jaka tam ona moja dziewczyna, koleżanka i tyle. Musia znów czuje grząski grunt pod stopami. - Czy... - Grzesiek waha się przez moment. Widać, że coś go nurtuje. - Śmiało! Przecież cię nie zjem! - ...nie zasypało pani znowu ścieżki? - wyrzuca z siebie jednym tchem. W tym pytaniu jest prośba, błaganie nawet, ale ton wydaje się Musi tak niestosowny do treści, że pozwala sobie na dowcip: - Nie przeziębiłeś się aby wczoraj? Widać istota tego żartu jest zbyt głęboko, bo on nie rozumie i, rozczulający w swej prawdomówności, przyznaje: - Nie, ja zawsze chodzę w takiej kurtce. Mnie jest ciągle gorąco. Musia wie, że w młodym ciele krew szybciej krąży, wciąż ma wrażenie, że Linka też ubiera się zbyt lekko. Niepokoi ją jednak fakt, że Grzesiek tak odczytał jej pytanie. Ale i Musi, wieloletniemu pedagogowi, zdarza się czasem mylnie interpretować czyjeś zachowanie. - A ścieżka rzeczywiście całkiem zasypana - odpowiada, wracając do tematu. - To może ja tak... Od razu? Musia patrzy na drugą stronę ulicy. Nie dostrzega już jednak tamtej dziewczyny. - Któż by się oparł tak kuszącej propozycji? - odpowiada z nadzieją, że nikt nie zobaczy go przy pracy, i silnym postanowieniem, że tym razem wciśnie mu już do kieszeni pieniądze. Oczywiście w tajemnicy. Grzesiek uwinął się z odśnieżaniem w iście olimpijskim tempie. Musia, zajęta przygotowywaniem śniadania, nie zauważyła, jak często robił sobie przerwy. Potem wypił z nią herbatę i obiecał pokazać się znowu, gdyby nie przestało padać. Znalazłszy później dziesięć złotych w kurtce, długo nie mógł zrozumieć, skąd się tam wzięły. A gdy wreszcie dotarło to do niego, uśmiechnął się tylko i pomyślał, że tak jest może nawet lepiej. 22 Pierwszy zimowy poranek, oglądany z okna, byłby niczym obrazek z bajki, gdyby nie fakt, że trzeba rozpalić w piecach, odśnieżyć ulicę i ścieżkę, pójść do sklepu po pieczywo, bo Musia, podejmując wczoraj swojego gościa, nie zachowała umiaru. A jest niedziela, można by troszkę poleniuchować. Pozostanie dłużej w łóżku nie wchodzi jednak w grę. I to nie dlatego, że piece wystygły, a przechodnie muszą brnąć przez zaspy. Joanna nie może sobie znaleźć miejsca w łóżku. Przekręca się z boku na bok, podciąga kolana pod brodę i na powrót je prostuje. Nic nie pomaga. Prawy bok, lewy bok, wszystko na nic. Kręgosłup dość ma pozycji horyzontalnej. Teraz leżenie przypomina już tylko tortury i żeby ból w końcu ustał, trzeba wstać i się poruszać. Na przykład odgarniając śnieg. Zresztą Musia i Bunia też już pewnie nie śpią. Niedziela? Tak, niedziela. Jest niedziela. Musi być, skoro wczoraj była sobota. A może nie wczoraj? Może jej się wydawało, że wczoraj spadł pierwszy śnieg? Że były andrzejki? Że marzła w tamtym domu na podłodze, myśląc o życiu, które od niej bezpowrotnie uciekło? A może jej się to wszystko śniło? Może nic się nie stało? Nie otwiera oczu. Nie musi. Najgorsze jest zawsze prawdą. Po pałacu nie da się chodzić boso. jest tu tak zimno, że najrozsądniej byłoby w ogóle nie wychodzić z łóżka, ale nieznośnym kłuciem w podbrzusze fizjologia domaga się swych praw. Linka próbuje znaleźć inną pozycję, by pęcherz jej jeszcze choć na chwilę odpuścił, lecz każda jest równie niebezpieczna i za chwilę może dojść do nieszczęścia. Dobrze więc, skoczy cichutko do toalety, tak żeby nikogo nie obudzić (może nawet, o zgrozo, nie spuści wody?) i czym prędzej zaszyje się znów w swojej norze. Dlaczego nie przygotowała się wieczorem?! Ciągle to samo: nie ma pod ręką skarpet, nie ma (nigdy nie miała) ciepłego szlafroka, plastikowe klapki są jak wykute z lodu. A gdyby tak kilka przysiadów? Albo dziesięć minut na skakance? Na pewno by pomogło, lecz Linka nie jest maso- 23 chistką. Ostatecznie może wystarczy koc, którym okrywa się dodatkowo, gdy jej cienka kołdra z Ikei nie radzi sobie przy syberyjskich chłodach pałacu. Owinięta szczelnie, sunie, drobiąc kroczki niczym japonka. Zimna deska sedesowa! Boże, co za koszmar! Kiedy już przeprowadzą się z matką do nowego mieszkania, każdej niedzieli będzie wylegiwała się przez godzinę w wannie! A pod choinkę zamówi bambosze! Po dłuższej chwili filozoficznych rozważań, gdy nareszcie czuje się całkiem uwolniona, w drzwiach toalety nagle doznaje olśnienia - jest przecież w połowie drogi między łóżkiem a kuchnią. Niedługo głód znowu wygoni ją z cieplutkich pieleszy. Postanawia i tym razem przechytrzyć fizjologię. Capnie jakieś małe śniadanko do łóżka i uniknie powtórnego wstawania. W swoim wełnianym kimonie, zamiatając przy okazji podłogę korytarza, obiera więc kierunek na kuchnię. Choć dałaby głowę, że jest jeszcze przed świtem, już wolno gotuje się na gazie niedzielny rosół. Linka wyjmuje z lodówki mleko i zalewa płatki kukurydziane. Co tam, zimniej i tak już nie będzie! Z łyżką w zębach i miseczką płatków w wolnej dłoni, wystającej spomiędzy fałdów koca, wchodzi do salonu. Przy stole |oanna pije kawę i przegląda jakieś czasopisma. Bunia siedzi w fotelu przy oknie, zatopiona w lekturze książki. Linka zajmuje więc kanapę, rozgląda się za pilotem i włącza telewizor, przezornie ściszając nieco dźwięk. - Może najpierw byś się ubrała, moja panno? - słyszy głos Buni, która, Linka jest tego pewna, ani na moment nie podniosła wzroku znad książki. - Spodziewamy się gości? - odpowiada zaczepnie. - A śniadanie je się przy stole. Linka nie reaguje, Bunia spogląda na Joannę, oczekując zajęcia przez nią stanowiska. Joanna czuje się trochę winna. To przecież ona pozwoliła kiedyś dziecku jeść na kanapie przed telewizorem. Chciałaby, żeby Linka sama zrozumiała delikatną sytuację. Wszak są tu gośćmi, wypada respektować zasady gospodarzy. Wie jednak, że Linka nie ustąpi, zacznie się potyczka słowna, niewarta całej sprawy. - Córciu? - Tak, mamusiu? 24 Niebezpiecznie słodki głos Linki zwiastuje rychłą burzę i Joanna, zniechęcona, między pryncypialną babką a drażliwą córką - ma ochotę wyjść i zostawić je samym sobie. - Usiądziesz przy stole? - pyta wreszcie cicho. Linka zastyga z łyżką w ustach (kolejny grzech), wpatrzona w ekran, udając, że nie usłyszała. - Linka! - Nie mam skarpet! jest mi zimno! Może więc wytłumaczycie mi, dlaczego tak strasznie wam na tym zależy?! - napastliwy ton, przechodzący chwilami w nieznośne vibrato, to od jakiegoś czasu jej naturalny sposób porozumiewania się z otoczeniem. - Czy nie jesteś już dość duża, żeby to zrozumieć samodzielnie? -Bunia wciąż udaje, że czyta, nie podnosząc głosu nawet o pół tonu. - Nie! Podobnie, jak nie jestem dość duża, żeby zrozumieć, dlaczego w domu nie może być ciepło! - Zauważenie, że właśnie zaczęła się zima, nie przerasta chyba twoich możliwości intelektualnych? - Owszem, przerasta! Skoro postanowiłyście żyć według pór roku, równie dobrze możecie postawić na środku klombu wychodek i udawać, że właśnie mamy średniowiecze! Nie czekając na odpowiedź, łyka ostatnią łyżkę płatków i wychodzi z pokoju. W telewizji i tak nie ma nic ciekawego. ••••••••• Obiad w pałacu - pewna nowość od czasu, kiedy wprowadziły się tu Joanna i Linka. Podaje się go przeważnie około drugiej po południu. To dobra pora, zwłaszcza ze względu na Linkę, która wracając ze szkoły, powinna zjeść coś ciepłego. Starsze panie z niejakim zdziwieniem przyjęły fakt, że istnieje taki posiłek, jak obiad. Od dawna nie gotowały lub robiły to sporadycznie, wychodząc z założenia, że na żywności najłatwiej zaoszczędzić. Zresztą obydwie zawsze interesowały się jedzeniem w stopniu minimalnym, jadły mikroskopijne porcje, a gotowanie uważały za stratę czasu. Kanapka, jajko na miękko, owoce, jarzyny na parze - wystarczały im w zupełności. Być może stało się tak z braku mężczyzny, który oczekiwałby na talerzu solidnej porcji mięsa, zawiesi- 25 stego sosu i pożywnej zupy. Musia i Bunia zawsze miały tyle zajęć, że często w ogóle zapominały o posiłkach, traktując je jako nieistotny dodatek do pracy, czytania czy działalności społecznej. Niedzielny obiad tworzy jednak atmosferę, której temu domowi zawsze nieco brakowało i Bunia skłania się do zjedzenia w tej intencji odrobiny rosołu i kawałka kurczaka. - Można? - Joanna puka cicho i choć nie słyszy odpowiedzi, wchodzi do pokoju. - Nie jesteś głodna? Linka, otulona kocem, siedzi na łóżku twarzą do okna. Mimo że południe już dawno minęło, nie ubrała się ani nie pościeliła łóżka. Joanna kładzie delikatnie dłoń na ramieniu córki. Linka wstrząsa się, chyba przestraszona, zwraca ku niej twarz, zdejmuje jedną ze słuchawek i patrzy na matkę, zmarszczywszy brwi. - Wszystko w porządku? - W porządku?! Nie! Nic nie jest w porządku! jak może być w porządku?! Co za głupie pytanie! już nigdy nie będzie w porządku! - Córeczko... Joanna chciałaby objąć Linkę, jak wtedy, gdy była jeszcze malutka, gdy nie biegła ze wszystkim do ojca, lecz wtulała swą drobną buzię w jej piersi, czerpiąc z niej, swojej matki, odwagę do pokonywania przeciwności. Wyciąga nawet ręce, ale zmrużone oczy córki mówią bez słów, że nic się nie zmieniło, że wciąż należy do niego, do Pawła. To w jego pierś chce wtulać policzek, z nim szeptać po kątach, do niego biec z każdym zmartwieniem. Ręce Joanny wiotczeją, wzrok ucieka, znów czuje się niepotrzebna. - Przykro mi... - Przykro?! - Linka podnosi głos tonem zarzutu. - Tobie jest przykro?! -I już nie ma wątpliwości, że przesądziła w duszy o jej winie. „Mnie on też zostawił..." - chce powiedzieć Joanna, ale wciąż napiera na nią agresywnie oskarżycielski ton córki. Linka zaczyna chodzić po pokoju. Nogi plączą się jej w zwojach koca. Staje twarzą do okna i w końcu wyrzuca z siebie: - Czy ty go w ogóle kochałaś?! Joanna nie wierzy, że te słowa padły. Stoi lekko zgarbiona, przygnieciona ich okrucieństwem. 26 - Jak możesz... - nie ma siły dokończyć zdania. Patrząc na matkę, skuloną, bliską płaczu, Linka uświadamia sobie niejasno, że wcale nie chciała tego powiedzieć, ale wulkan tłumionych uczuć nie daje się powstrzymać. Słowa, które zranią Joannę jeszcze mocniej, już się urodziły i za chwilę uderzą bez litości. - Żyjesz sobie dalej, jeździsz do tej swojej Warszawy, spotykasz się jak gdyby nigdy nic z przyjaciółkami, a ja się czuję, jakby ktoś wyrwał mi serce! Jakby je zmiażdżył, podeptał, jakby je wyrzucił na śmietnik! - Ktoś? - pyta Joanna przez zaciśnięte gardło. - Ktoś?! - Wyjdź! - krzyczy Linka. - Rozumiesz? Wyjdź! Nienawidzę cię! Joanna wychodzi z pokoju. Przez chwilę musi przytrzymać się ściany. Ale to mija. Linka pada twarzą na łóżko. - Dlaczego pozwoliłaś mu odejść?! - chlipie bezradnie w poduszkę. Śnieg wciąż padał, więc Grzesiek przybiegł koło siódmej. Odśnieżył ścieżkę do domu i chodnik przed posesją. Strach walczył w nim z nadzieją, że ona kiedyś wreszcie go zobaczy. Ale za nic w świecie nie zrobiłby tego na jej oczach. Chciał tylko, żeby wiedziała. Nic więcej. To przecież tak niewiele. A potem przez cały dzień już nie potrafił się skupić. ••••••••• Tydzień mógłby mieć i dziesięć dni, gdyby ktoś zgodził się raz na zawsze zlikwidować poniedziałki! Fizyka i chemia to pestka, punkty kontrolne na matematyce i biologii - szczegół niewart uwagi. Poniedziałek jest przecież i tak tylko bladym dodatkiem do mrożącego krew w żyłach akcentu, figurującego w planie lekcji pod niewinnym skrótem: „wf.". Z Okrzei na Piękną Linka ma zaledwie dziesięć minut spacerem, ale w poniedziałki jest to spacer na szafot. Dwa wuefy obok siebie jako prezent na początek tygodnia! Skondensowana rozkosz! Dzięki Ci, Panie Boże! Świat mógłby być taki piękny, gdyby w dziele stworzenia przez przypadek zapomniano o Norbercie Ziętarze! 27 Linka wlecze się noga za nogą i myśli, kiedy po raz ostatni miała okres. To znaczy ten oficjalny, bo wersja, którą podaje się Krwawemu Norbertowi nie zawsze jest zgodna z prawdą. Bądźmy szczerzy - rzadko jest zgodna z prawdą. Dziewczęta z liceum przy Pięknej już dawno prowadzą w tej kwestii swą własną politykę, jedno jest ważne - oficjalny komunikat podawany do wiadomości publicznej musi mieć choć odrobinę prawdopodobieństwa. Reszta jest milczeniem. To nawet krępujące informować obcego faceta, że właśnie masz tę babską przypadłość. Więc mówisz wtedy, kiedy jest ci wygodnie, bo akurat nie cierpisz skakać przez kozła albo za cholerę nie staniesz na rękach. Wtedy nie ćwiczysz. Twoje zmartwienie, że innym razem naprawdę boli cię brzuch i musisz robić dobrą minę do złej gry. Więc kiedy to było? Dwa czy trzy tygodnie temu? Kiedy znów będzie można z błogosławieństwem kalendarza usiąść na ławeczce, zameldowawszy wcześniej z triumfem Norbertowi Złośliwemu: - Niedysponowana! W każdym razie nie dzisiaj. Więc potem nie dziwcie się, że w poniedziałki jest najwięcej samobójstw! To znaczy- nie tu, w ogóle, statystycznie. Norbert jeszcze nikogo nie doprowadził do ostateczności. Ale to zapewne tylko kwestia czasu. Z podziwu godną determinacją, omijając zaspy, Linka brnie ulicą Kopernika wprost w objęcia Żelaznego Norberta. Ogromny gipsowy pies, ustawiony w którymś z ogródków przy końcu ulicy, pod komiczną czapą śniegu, uśmiecha się do niej kwaśno. Takim pokrakom, jak ona, nawet trudno współczuć. Trzeba być straszliwą ofiarą, żeby nie zrobić przewrotu do tyłu! Albo stania na rękach! Żeby nigdy, nawet przez przypadek, nie trafić do kosza, ale za każdym razem, bez wyjątku, psuć wszystkie serwy! Myślicie, że łatwo z tym żyć? Zwłaszcza w poniedziałek, za dziesięć ósma, gdy Piękną od strony Kościuszki sunie Hanka ze zwycięskim uśmiechem na wydatnych ustach modelki. Hanka, o zębach niewyma-gających korekty, mierząca metr siedemdziesiąt pięć, naturalna blondynka z błękitnymi oczyma. Hanka o nieskazitelnej cerze, z delikatnymi brzoskwiniowymi rumieńcami. Hanka, dla której skok przez kozła to kaszka z mlekiem. 28 „jak można przyjaźnić się z kimś, kogo się nie lubi? - przemyka Lince przez myśl. - jak można szczebiotać codziennie o duperelach? )ak można trzeci rok siedzieć w jednej ławce? jak można marzyć o jej chłopaku?" Ponury grudniowy ranek. Joanna idzie wolno, z trudem niosąc ciężar lęku przed dniem. Za chwilę wejdzie do gabinetu, założy fartuch, otworzy notes, gdzie znowu nikogo nie zapisała. Usiądzie i będzie czekać bez nadziei. Do tej pory ona i świat jakoś zgadzali się ze sobą. Współżyli harmonijnie, respektując podstawowe reguły. Wszystko było przewidziane i zaplanowane z góry. Wraz z Pawłem Joanna realizowała ustalony w trzeciej klasie liceum projekt: najpierw matura, potem studia, ślub, mieszkanie, dziecko... Dalszy ciąg nie był już objęty planem. Czterdziestka, czyli rok 1999, nie mieścił się w wyobraźni siedemnastolatki. Wiedziała tylko, że będzie szczęśliwa. I była. Wtedy jeszcze była. U boku Pawła nie bała się niczego. Zresztą nie było się czego bać. Choć żyli dość stereotypowo, uniknęli jednak zmartwień, które innym po roku osiemdziesiątym dziewiątym szczodrze rozdzielał raczkujący kapitalizm. Im się udało. Paweł robił karierę w Warszawie, kupili duże mieszkanie, zaczęli myśleć o budowie domu. Gdy go wreszcie zbudowali, Joanna zrozumiała, że właśnie wypełnili swój plan. I przestraszyła się, bo nagle zabrakło jej marzeń. Życie toczyło się już jakby z górki, dni mijały, jeden nieróżniący się od drugiego. Czyżby tak miało być zawsze? Wyglądało to na paradoks, złośliwość losu, który dał jej zbyt wiele. Czy można dostać zbyt wiele? Na szczęście miała swoje codzienne małe troski, które dodawały jej życiu niezbędnej szczypty goryczy. No i czuła wciąż jeszcze ból tamtej, niewyjaśnionej nigdy do końca sprawy z matką. To wystarczało, by w chwilach największych uniesień cień przeszłości kładł się na jej radość. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale czyżby on poczuł to samo znużenie? Może właśnie dlatego tak nagle pojawiła się tamta kobieta? Wtedy Joanna przestraszyła się po raz drugi. Paweł odszedł, zostawiając ją z setkami kłopotów, o których do tej pory nie miała pojęcia. Bezdusznie wygonił z raju, zamieniając jej dotychczasowe wygodne życie w podszytą strachem prowizorkę. Zaszczepił w niej lęk, poczucie bezradności i jakąś dziwną apatię. 29 Może, gdyby Joanna miała więcej pacjentów, zajęta pracą, szybciej uporałaby się ze stresem. Lecz przychodziło ich niewielu. Kiedyś westchnęłaby tylko i sięgnęła po książkę, ale teraz rzadko mogła skupić uwagę. Udręki codziennego oczekiwania nie łagodziła już lekturami. Potrafiła długo stać w oknie gabinetu, patrząc na śpieszących dokądś ludzi, myśląc, że jej życie utknęło w martwym punkcie, a ona sama bezskutecznie poszukuje jakiegokolwiek celu. Wygląda na korytarz, ale oczywiście nikogo tam nie ma. Na pustych krzesłach leżą równiutko poukładane tygodniki, których nikt nie przegląda. Jaskrawe światło i sterylna biel. Zapach środków dezynfekujących o kwiatowej nucie miesza się z niewidzialnym obłoczkiem perfum Joanny - od dawna tych samych, niczym znak szczególny. Mimowolnie wyrywa jej się krótkie westchnienie, które jest wspomnieniem dni pełnych pracy i zeszytów gęsto wypełnionych zapisami. Joanna wraca do gabinetu, próbując przywołać beztroski wyraz twarzy. - No, chyba mamy przerwę! - mówi do pani Zosi, swojej pomocy dentystycznej. - Oby nie za długą! - tamta burczy pod nosem, porządkując kolejny raz szafki. Jej też zagląda w oczy strach bezrobocia. Szefowa ma coraz mniej pacjentów, coraz częściej wyjeżdża za pracą do Warszawy, zredukowała swój etat o połowę, trudno się z tego utrzymać. - To może chociaż zrobię herbaty, pani doktor? - Świetny pomysł! Zosia nastawia wodę, wyjmuje szklanki, zalewa wrzątkiem torebki herbaty ekspresowej. - Dla pani doktor, jak zwykle, bez cukru? - upewnia się, choć właściwie przecież wie. Joanna patrzy w okno, za którym wciąż pada najprawdziwszy śnieg, i nie odwracając wzroku, mówi: - Zima... Przydałby się sok malinowy... - To ja polecę. Jedną minutkę! - Zosia już zbiega po schodach bez palta i szalika. Sklep jest na dole, co tam taka zima... 30 - Nie przeszkadzam? - w drzwiach poczekalni stoi mężczyzna w średnim wieku. - Skądże! - odpowiada Joanna, nieco zaskoczona i zła na siebie, że słychać to w jej głosie. Natychmiast ratuje się więc spojrzeniem do zeszytu, choć wie, że niczego tam nie znajdzie. - Był pan zapisany? - Ja? Nie! - śmieje się nieznajomy, jakby powiedziała świetny żart. -Nie byłem - ma lekki angielski akcent, który pojawia się znienacka, zwłaszcza w pytaniach. - Nie wygląda pan na bólowego... - I rzeczywiście nic mnie nie boli. - Proszę siadać, zaraz zobaczymy, co panu dolega. - Po co? - pyta ze szczerym zdziwieniem - Proszę się nie bać. Zrobimy tak, że nic pan nie poczuje. Joanna zna takie przypadki. Mężczyźni czasem w ostatniej chwili uciekają. Zapach gabinetu, strach przed borowaniem odbierają im odwagę. - W zasadzie to chciałbym zaprosić panią na kawę. - Słucham?! - Pani mnie nie pamięta? - on zaczyna z innej beczki. - Nie. I jeśli nie sprowadza tu pana ból zęba, to nie widzę powodu... - Jestem! - do gabinetu wpada Zosia, zdyszana, z płatkami śniegu we włosach. Nieznajomy, zaskoczony trochę jej nagłym wtargnięciem, milczy przez krótką chwilę. - Zęby mam zdrowe - mówi, błądząc wzrokiem po kątach. - Tak? Więc, o co chodzi? - Mam wyjść? - Zosia domyśla się, że niezręczność nieznajomego wynika z jej obecności. - Pani mnie nie pamięta? - powtarza z naciskiem mężczyzna, patrząc prosto w oczy Joanny, jakby to miało ożywić jej wspomnienia. - Pan wybaczy, ale nie, i doprawdy zupełnie nie rozumiem... - No tak. Kto by tam pamiętał po tylu latach! A wie pani, że ja do tej pory mam przed oczami pani serwis porcelanowy dla lalek? I Kasię, chyba tak nazywała się ta lalka? - Kim pan jest?! - pyta zdziwiona i nagle już wszystko wie, widzi, niczym na scenie, zza rozsuniętej znienacka kurtyny. - Tadek? Przepra- 31 szam. Tadeusz Wójcik? To naprawdę pan?! jak mogłam nie poznać?! -ściągnięte czoło Joanny rozpogadza się nagle i gość widzi piękne zęby odsłonięte w ciepłym uśmiechu. - Właśnie. Sto lat, prawda? - Albo więcej! Co cię do mnie sprowadza? - pyta nareszcie bez lęku, z radością odnalezionego dzieciństwa. - Bo już wiem, że nie ból zębów. - Ano nie. Przyjechałem ze Stanów na miesiąc, może na dłużej, to zależy. Idę ulicą, rozglądam się, trudno poznać to miasto, tyle tu się nabudowało... I nagle widzę twoje nazwisko, bo wiem, że się teraz nazywasz Malicka, mama mi pisała. Więc postanowiłem wejść. Ot i cała tajemnica. - To może trzecią herbatkę zrobić? - domyśla się Zosia. - Nie chciałbym przeszkadzać, Isiu. Mogę znów tak cię nazywać? - Kiedy właściwie wyjechałeś? - Joanna mówi przyciszonym głosem, choć o tej porze w „Planecie" nie ma jeszcze prawie gości. - Tuż przed stanem wojennym. - Szmat czasu. - Rzeczywiście. - A co teraz robisz w kraju? - Matka trochę źle się czuje. Chorowała ostatnio. - Niestety, w tym wieku to raczej norma. Długo zostaniesz? - Do świąt, może do Nowego Roku. A co u ciebie? U pani Natalii? - Mamy wszędzie pełno, jakby czas się jej nie imał, gorzej z babcią, ma już przecież swoje lata. I wiesz, wciąż jest tak samo despotyczna! -Joanna śmieje się młodzieńczo, wspomnienia dzieciństwa łagodzą na chwilę jej troski. - Może byś nas kiedyś odwiedził? ••••••••• Szymon miał włosy koloru piasku, obcięte krótko na jeżyka, niebieskie, prawie fiołkowe oczy o długich ciemnych rzęsach, urodę Keanu Reeves'a, głos niczym krem nugatowy, metr osiemdziesiąt wzrostu. I jeszcze grał na perkusji! Wszystko to razem czyniło Linkę nieszczęśliwą. Gdy go zobaczyła po raz pierwszy, pomyślała, że musi być wstrętnym bufonem. Ta wersja jej pasowała, gdyż zmniejszała udrękę świadomości, 32 że on nigdy nie zainteresuje się kimś takim, jak ona. Na domiar złego, Szymon zaczął kręcić się koło Hanki! Wtedy poznali się bliżej i Linka zrozumiała, że błędnie go oceniła, co tylko pogłębiło jej frustrację. Traktował ją jak kumpla i była to najgorsza z możliwych kombinacji. Linka czuła się wrednie, będąc satelitą ich układu, i wciąż postanawiała z tym skończyć, ale ciągle nie miała dość siły. Zresztą w towarzystwie Szymona nigdy nie bywało nudno. Miał sto tysięcy odlotowych pomysłów i Linka, gdy tylko na chwilę się zapomniała, też doskonale się bawiła. Z czasem rola „tej trzeciej" zaczęła jej coraz bardziej doskwierać. A na dodatek przylgnęła do niej etykietka „przeszkadzajki". Wtedy, by zadać kłam pomówieniom, Linka zaczęła na każdym kroku dogryzać Szymonowi, chcąc przekonać Hankę, jego, cały świat, a przede wszystkim samą siebie, że anonimowy obserwator oczywiście się mylił. Cały czas marząc o chwili, w której on odkrywa ze zdumieniem, iż to nie Hanka, tylko ona, Linka, jest miłością jego życia, gdy zaproponował jej spacer, wtedy na ulicy, w andrzejki, umiała tylko na niego nakrzyczeć. Nie dość, że nie była gotowa na przyjęcie jego uczucia, to wręcz odrzuciła je w imię tych zasad, których złamania tak boleśnie doświadczyła kilka tygodni wcześniej w związku z odejściem ojca. Kiedy o tym później myślała, przekonana, że kierowała nią jedynie lojalność wobec Hanki, nie zauważyła, że prawdziwy motyw krył się znacznie głębiej. Odrzucając Szymona, Linka dokonywała zemsty za długie miesiące własnego upokorzenia. I w pierwszej chwili czuła się dumna. Lecz kara, jak to często z zemstą bywa, spadała przede wszystkim na nią samą. Poniedziałki Szymon zaczynał od trzeciej lekcji. Przychodził zawsze nieco wcześniej i siadał na niskim parapecie krótkiego łącznika między holem głównego budynku szkoły a salą gimnastyczną. Hanka starała się wyjść jak najszybciej z przebieralni, bo przerwa trwała zawsze tak krótko! Nie dopiąwszy guzików, wybiega z szatni i już otwiera usta, by mu opowiedzieć, co znowu wymyślił Norbert-Zawodowiec, gdy okazuje się, że na żadnym z sześciu parapetów nie ma Szymona! Widok tej pustki jest tak niedorzeczny, że Hanka spogląda na zegarek. Nie, nie pomyliła przerw. Więc gdzie on może być? Dlaczego nie przyszedł? Co się właściwie stało? 33 W tej chwili z przebieralni wychodzi Linka. Ze wzrokiem wbitym w podłogę, znękana świadomością, że nigdy nie będzie miała nawet troi z tego cholernego wuefu! Ale może jeszcze boleśniejsza jest potrzeba zobaczenia Szymona. Zobaczenia go tak, żeby on jej nie widział. Żeby nie musiała z nim rozmawiać. - Co tak stoisz? - pyta Hankę, bo przypadkiem podnosi wzrok i w mgnieniu oka ocenia sytuację. Ale Hanka właśnie podjęła decyzję i nie odpowiedziawszy, biegnie na drugie piętro, gdzie za chwilę ma rozpocząć lekcje klasa Szymona. Kilka minut później, wchodząc do pracowni niemal równo z profesorem geografii, siada w ławce i z triumfującym spojrzeniem oznajmia: - W porządku. Mają sprawdzian z informatyki. (eżeli to było prawdą, Szymon miał w tym dniu sześć sprawdzianów. Wszyscy inni potraktowaliby tę sytuację jak dar, nieomylną informację losu, że coś zaczęło się zmieniać. Wszyscy inni, lecz nie Linka. Bo nawet jeśli tak było, jeśli jego nieobecność podczas przerw i ta propozycja spaceru cokolwiek znaczyły, to tym gorzej dla wszystkich, bo przyszły stanowczo za późno. Na pociechę zostawała Lince piękna, słoneczna, zimowa pogoda. Patrzyła zachwycona na śnieg w ogródkach, skrzący się różnobarwnymi iskrami. Kto mówił, że zima jest biała? A szafirowe niebo? A diamenty rozsypane na ziemi? Rozwieszone na drzewach? Przyczepione do dachów? Przez kontrast ze śniegiem, zimą wszystkie kolory wzmacniają swą intensywność. Dla Linki zima zawsze była kolorowa, jak dawno nie rysowała! Zaraz wyjmie akwarele i namaluje najpiękniejszą zimę. już widać dom, szybko, żeby nie stracić tego widoku sprzed oczu! Odruchowo sięga do plecaka po klucze. Ale kluczy nie ma! - Co za idiotka ze mnie! Nie może uwierzyć. Zajęta swymi myślami, z przyzwyczajenia przyszła na Zachodnią. Szymon długo stukał kołatką w drzwi domu Linki. Pomyślał nawet, że jej koleżanki podały mu złośliwie zły adres. Ściemniało się, a w środku 34 wciąż nikt nie zapalał światła. Dopiero po chwili, gdy bacznie przyjrzał się oknom, zobaczył, że nie wiszą w nich firanki, dom jest pusty, a w drzwiach na taras wywieszono kartkę: POSESJA DO SPRZEDANIA Agencja Pacholec, tel. 758 8621 - Nigdy go nie lubiłam! - mówi Bunia tonem, który wyklucza wszelką dyskusję. - To sobie poczytasz przez godzinę w swoim pokoju - stwierdza ze spokojem Musia. - On nie przychodzi do ciebie. - W tym chłopaku było coś takiego, nie umiem tego nazwać, ale to nie jest dobry człowiek. - Ciągle nie możesz mu darować tej rozbitej szyby? - śmieje się Musia. - Podejrzewasz mnie o taką małostkowość?! już nawet nie pamiętam, że była jakaś rozbita szyba. Ale za to ciągle mam przed oczyma jego wzrok. Zresztą - kontynuuje Bunia - on strzelał do ptaków. - To było tyle lat temu! - Nie rozumiem, jak można strzelać do ptaków! - mamrocze Bunia pod nosem. - Ależ, Buniu - Joanna już zaczyna żałować swojej decyzji zaproszenia Tadeusza Wójcika na kawę. - Wszyscy chłopcy w tym wieku strzelają do ptaków - Zawsze byłaś uprzedzona do ich rodziny! - stwierdza Musia. - Nic podobnego. Te ciągłe awantury, wyzwiska, rzucanie sprzętami. Kiedy się w końcu wynieśli, zostawiając mieszkanie w stanie kompletnej ruiny, nawet ty poczułaś ulgę. Zresztą - oni nie czytali książek! - dodaje Bunia tonem ostatecznego argumentu. - Ile lat z nami mieszkali? - pyta Joanna. - Zważywszy ich ekstrawagancje towarzyskie, to nie oni z nami, ale my z nimi mieszkałyśmy. Cud, że się w końcu wyprowadzili! - Nie bądźże starą zrzędą, mamo! Isia ma ochotę spotkać się z przyjacielem z dzieciństwa, nie zamierzasz jej chyba tego zabronić? 35 ««••••••• Wyświetlacz telefonu pokazuje: HANKA.BYSTRZ i Linkę momentalnie coś ściska w dołku. Nie ma teraz ochoty na żadne rozmowy, zwierzenia ani podtrzymywanie na duchu. - No co? - zaczyna zniechęcająco. - Słuchaj... - ten moment trwa wieczność. - Nie pożyczyłabyś mi zeszytu do historii? Linka spodziewała się ciosu z zupełnie innej strony. - |asne. Przynieść ci jutro do szkoły? - Wiesz, może lepiej wpadłabym do ciebie? - mówi niewinnie Hanka. -Nie mam żadnego stopnia z odpowiedzi, wolałabym to zrobić dzisiaj. „Do ciebie" znaczyło na Zachodnią 32, ponieważ nikt w klasie, w całej szkole nawet, oprócz samej Linki nie wiedział, że jej adres w ostatnich tygodniach się zmienił. Linka jest wściekła, że do tej pory nie wymyśliła żadnej wiarygodnej historyjki, która wyjaśniałaby opuszczenie przez nich domu na Zachodniej. Co ma powiedzieć Hance? Zaprosić ją do pałacu? A dom? Dlaczego właściwie jest do sprzedania? Dotychczas Linka nie afiszowała się ze swoim pokrewieństwem z Wiktorią i Natalią jakubowskimi. Był to temat rzadko poruszany, może nawet nieco bolesny. Nie chciała, by Hanka oglądała tę ruinę, by zauważyła, że jak za króla Ćwieczka ciągle jeszcze pali się tam w piecach, na ścianach jest grzyb a dach przecieka. Powierzenie takiej wiadomości Hance znaczyło, że zaraz będzie o niej wiedziało pół miasta. Linka nie miała w tym żadnego interesu. Wydawało jej się, że przetrwa jakoś ten krótki czas, jaki został do przeprowadzki do bloku, bez informowania wszem wobec o zaistniałej sytuacji. Ale Hanka drążyła temat. Nagle zaczęła pytać o geometrię, o angielski. Znajdzie jeszcze sto powodów, żeby postawić na swoim. Zawsze była dociekliwa nie tam, gdzie potrzeba! - No dobra, przyjdź - mówi Linka z rezygnacją. - Mieszkamy teraz w pałacu. - jak to: w pałacu?! - nie może zrozumieć Hanka. - No, u babci, na Okrzei. Chyba trafisz, co? jest tylko jeden pałac na Okrzei. - O matko?! W pałacu?! To z ciebie księżniczka?! - Hanka niemalże gwiżdże z zazdrością. - Będę za pół godziny. - Pałac to może był kiedyś - mówi do siebie Linka i wyłącza telefon. 36 - Ale chata! Fiu! Fiu! - wzdycha Hanka, gdy Linka pobieżnie pokazuje jej dom. - Można powiedzieć, jesteś pani na włościach! - Daj spokój, mieszkamy tu tylko czasowo. - To ty jesteś prawdziwa hrabianka? - pada wścibskie pytanie. - Nie jestem żadna hrabianka! - wścieka się Linka, przekonana, że ten okrzyk zamieni się kiedyś w niechciane przezwisko. Hanka zostaje u Linki ponad godzinę, ani przez chwilę nie zająknąwszy się, kto sprowokował jej wizytę. ••••••••• Od kiedy sięga myślą, zawsze czekał na to, co stało się tamtego wieczora. Zdarzało się, że na całe miesiące zapominał o spopielającym go żarze. Żył tak, jakby jej nigdy nie było. Rana powoli zasklepiała się, przysychała. Ale potem spotykał ją przypadkiem na ulicy. I znów były puste wieczory, bo żadna dziewczyna nie miała tak aksamitnie gładkich dłoni. Gdy ze ściśniętego gardła z trudem wydobywało się jego „Cześć", ona odpowiadała chłodno, odruchowo szukając czegoś wzrokiem utkwionym daleko poza nim i odbierając mu resztki odwagi. Nie pamiętała go. Pogodził się już z tą sytuacją. Polubił swoje cierpienie. Zaczął chodzić z Moniką. I ten sobotni wieczór znowu przypomniał Grześkowi o Lince. O ich zabawach w przedszkolu, kiedy nie mogli zasnąć podczas leżakowania, mając sobie wciąż coś nowego do powiedzenia. Dla niej zajmował najlepszą huśtawkę, pędząc na oślep w niezawiązanych butach. Kiedyś przewrócił się i rozciął brodę. - Су na zawse beńdzies miał tu dziulę? - pytała zafascynowana. Dotykała z ciekawością strupa, a on potem nigdy już nie czuł takiej rozkoszy. Żeby się popisać, łapał dla niej żaby i motyle, wykopywał dżdżownice i zbierał ślimaki. Piszczała z obrzydzeniem, ale była to najpiękniejsza muzyka miłości. Całowali się w ubikacji. Inne dziewczynki pokazały mu, jak to się robi, wsadzając język do jego ust. To było wstrętne. Lepkie i mdłe. Nigdy z nią tego nie zrobił. Wszedł kiedyś bez zastanowienia w pokrzywy, żeby wyjąć jej piłkę. Okazało się, że jest uczulony. O mało się nie udusił. 37 Obejmowali wszystkie stuletnie dęby na placu zabaw, mając nadzieję, że jeśli którykolwiek z nich pozwoli im choćby dotknąć się palcami -zostaną mężem i żoną. Ale potężne drzewa kpiły z ich marzeń. W starszakach, już prawie jako mężczyzna, skaleczył się w rękę. By jej zaimponować sypał sobie do rany sól i znosił pieczenie bez jednego mrugnięcia. Tę bliznę w kształcie litery „L" ma do dzisiaj. Stracił ją później z oczu. Mniej więcej wiedział, co się z nią dzieje, ale chodzili do różnych szkół, mieszkali w różnych stronach miasta. Przypadkowe spotkania na ulicy były solą jego rany. Znał jej rodziców i babcię Malicką, więc zdziwił się, widząc Linkę wchodzącą do pałacu. Nurtowała go ta tajemnica i jeszcze tego samego, sobotniego wieczora, dowiedział się wszystkiego. Nie mieszka już w tamtym bloku na Topolowej, hrabina jakubowska to jej prababka, Linka chodzi do liceum przy Pięknej. Była teraz tak blisko! Niemalże na wyciągnięcie ręki! Nagle tak wiele jego spraw skumulowało się w pobliżu ulicy Okrzei! Nie tylko odśnieżał ścieżki pałacu. Odprowadzając Monikę, wracając do domu, z Florencji na Daszyńskiego, niby przypadkiem szedł zawsze dłuższą drogą. Ale nigdy po tamtej stronie. Ot, rzucał okiem na pałac. Nic takiego, normalne przecież. Więc dlaczego właśnie wtedy to czuł? Dlaczego uciekał ze wzrokiem, jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku? Dlaczego bał się, że ona przez okno zobaczy jego zgarbioną sylwetkę, przemykającą po drugiej stronie ulicy, i domyśli się, po co on idzie właśnie tędy? Musia dokonywała niewiarygodnej ekwilibrystyki, by co rano włożyć pieniądze do kurtki Grześka i pozostać niezauważoną. Kiedyś przyłapał ją na tym, jak krąży wokół niego z zaaferowanym spojrzeniem i prawie zdobył się już na wyznanie. Ale taka sytuacja - pozostawiająca daleko poza sferą domysłów rzeczywiste powody jego porannych wizyt - była na razie najwygodniejsza. 38 Yłtórefc - Musimy porozmawiać - mówi wreszcie Grzesiek i Musia doznaje ulgi. Na te słowa czekała od samego początku. - Proszę - stara się nadać swojemu głosowi ton zachęcającej powagi. -Słucham. - Nie może mi pani tyle płacić! - A to czemu? - śmieje się. - Nie stać panią na to. - Skąd wiesz? Może jestem dziedziczką fortuny, przecież mieszkam w pałacu. - Z pani emeryturą?! - Grzesiek również się uśmiecha. - Więc co proponujesz? - Niech mi pani w ogóle nie płaci. - O nie, mój drogi, nie mogę spełnić wszystkich twoich warunków! - jest tylko jeden. - A może podzielimy tę kwotę na pół? - rzuca Musia i obydwoje patrzą sobie w oczy. Po dłuższej chwili Musia zdaje sobie sprawę, że słowa, na które czeka, nie padną. Propozycja Grześka utwierdza ją tylko w przekonaniu, że chodzi tu o coś zupełnie innego, niż chęć dopomożenia dwóm staruszkom. Nie jest skłonna podejrzewać go o jakieś niecne zamiary. Nie, Isia na pewno nie miała racji! Grzesiek doskonale orientuje się w ich sytuacji materialnej. Pytanie, dlaczego codziennie przed siódmą rano przychodzi odśnieżać ścieżki przed pałacem, pozostaje wciąż tajemnicą. - Czyli pięć złotych? - pyta i wyciąga rękę na zgodę. - Pięć złotych - on ściska jej dłoń lekko. - I kanapka! - Musia dodaje szybko. - Żadnych kanapek! - odpowiada Grzesiek. -Ale za to palę w piecu. - jeśli chcesz palić w piecu, musi być kanapka! - droczy się Musia. -Wiesz, jak lubię robić kanapki. - No, dobra! - rzuca niby zniechęcony i uśmiecha się, po raz pierwszy tego dnia zapewne szczerze. Oto, zupełnie niespodziewanie, zrobił kolejny krok zbliżający go do Linki. 39 Zanim jeszcze przeczytała książkę, zainspirowana jej tytułem, Linka namalowała niewielką akwarelę. Obrazek przedstawiał pęk więdnących tulipanów w przeźroczystym wazonie pełnym świeżej wody. - Dlaczego te kwiaty zwiędły? - słyszy za plecami głos matki. - Bo je ścięto - rzuca nieprzyjemnym tonem. - Czy nie taki jest los kwiatów? - Nie. Mogłyby sobie spokojnie rosnąć w ogrodzie. - Twój obraz przypomina mi holenderskie martwe natury - Joanna wciąż jest niemile widziana w tym pokoju i bardzo stara się to zmienić. - Właśnie. Martwe. Dobre słowo. Symbolika rysunku przemawia do Joanny aż nadto jasno. Ból córki, jej przerażenie tym, co się stało, cierpienie, z którym nie umie sobie poradzić. Tego wszystkiego Linka prawdopodobnie nigdy by jej nie powiedziała. Hermetyczny świat córki tylko w ten sposób odsłaniał przed nią niektóre ze swych sekretów. W progu stoi Tadeusz Wójcik z ogromnym bukietem pąsowych róż w jednej i pudełkiem czekoladek w drugiej ręce. Przedwczesna siwizna postarza go nieco, czyniąc jednocześnie mężczyzną interesującym. Joanna z uśmiechem bierze kwiaty i zastanawia się, czy najpierw ma je włożyć do wazonu, czy też może powiesić płaszcz gościa, kiedy z jego ust wyrywa się mimowolny okrzyk rozczarowania. - O mój Boże! - Co się stało? - To wszystko jest takie... On wciąż szuka w swych kurczących się zasobach języka polskiego odpowiedniego słowa, a Joannie robi się nieprzyjemnie. Wie, co Wójcik chce powiedzieć: „To wszystko jest takie zaniedbane!". Czuje się głupio. Ale to przecież nie jej wina, do diabła! Ona tu tylko mieszka. Tymczasowo. To nie jej dom! - ... małe? - mówi, zdziwiony własnymi słowami. - Małe? - Joanna nie rozumie. 40 - Kiedy się stąd wyprowadzaliśmy... Który to był rok? Chyba sześćdziesiąty ósmy? Wypadki marcowe, potem Czechosłowacja. Tak, sześćdziesiąty ósmy. Pamiętam, jak dziś: jakaś kobieta kupowała dziesięć kilo cukru w sklepie, mówiąc że na pewno zaraz wybuchnie wojna. - Ile miałeś wtedy lat? - Dziesięć. - Pamiętam waszą przeprowadzkę. Schowałam się w jakimś kącie i płakałam. - Naprawdę? |a byłem strasznie podniecony. Od tej pory miałem mieć swój pokój. Chyba strasznie przeszkadzałem, bo nie mogłem usiedzieć na miejscu. Rodzice przewieźli wszystkie rzeczy, obracając dwa razy syrenką. Niewiele tego mieliśmy. - Przejdźmy może dalej? W salonie Bunia siedzi w fotelu, czytając. - Babciu, pamiętasz pana Wójcika? - Naturalnie, moje dziecko. Bardzo pan wyrósł od tamtej pory -mówi, patrząc na niego znad okularów i podając mu dłoń, którą on całuje z uszanowaniem. - Rzeczywiście. A wie pani, że zobaczyłem dziś na własne oczy, jak bardzo? - Pozwolicie, że włożę kwiaty do wody? - pyta Joanna i nie czekając na odpowiedź, wychodzi. - Nie rozumiem. Co pan ma na myśli? Ale, proszę spocząć! - starsza pani wskazuje gościowi miejsce na kanapie, obok siebie. Musia przygotowująca w kuchni kawę, uśmiecha się łobuzersko do Joanny, słysząc, jak Bunia bardzo stara się zapanować nad złymi wspomnieniami i oddziela starannie mężczyznę w średnim wieku od niesfornego chłopaka sprzed trzydziestu pięciu lat, chcąc być dla niego miłą starszą panią z jego dzieciństwa. - Pamiętam pałac jako ogromny budynek, niemal sięgający chmur -kontynuuje Wójcik. - Wysokie pomieszczenia w środku. Tym wyższe, że kontrastowały z niewielkimi pokoikami w bloku, do którego się potem przenieśliśmy. - No tak! - Bunia słyszy w jego głosie wyrzut, którego nie ma. Mógłby już zmienić temat! 41 - Tymczasem, gdy tu wszedłem, poczułem się, proszę mnie źle nie zrozumieć, troszkę jak w domku dla lalek - nostalgiczny ton głosu gościa nieco ją uspokaja. - Skąd takie porównanie? - Bo wszystko się strasznie skurczyło! - Ależ drogi panie! Domy nie kurczą się na starość jak ludzie. To pan urósł! - śmieje się Bunia. - Prawdopodobnie - on godzi się w zamyśleniu. - Pamiętamy coś tak, jak to widzieliśmy przed laty. Ile mogłem mieć wtedy wzrostu? - wstaje i zginając nogi w kolanach, coraz bardziej się zniża, już prawie kucając, mówi: - Tak. Tak to zapamiętałem. Bardzo dziwne doświadczenie. Mimo że zajęty rozmową, Tadeusz Wójcik bacznie rozgląda się po salonie, jego uwagi nie uchodzi fakt, że gospodynie ledwo wiążą koniec z końcem, a dom wymaga remontu. Gdy z oczu spada mu mgła wspomnień, która w'jego pamięci dokonywała retuszu pęknięć w ścianach i zacieków na murze, zauważa, że w pałacu czuje się wilgoć, stolarka okienna jest nieszczelna, a w piecach wciąż pali się węglem. Zna się na tym. Żyje z tego całkiem dobrze w Stanach. Linka stoi sztywna, jakby kij połknęła, manifestując bez żenady swą obojętność wobec przyjaciela matki. - Śliczna panienka! - on niby to zachwyca się tym dziwnym, charakterystycznym dla dorosłych, irytująco śpiewnym tonem, gdy przy młodzieży wspominają dawne czasy. Zaraz powie: „Świetnie pamiętam twoją mamę, kiedy miała szesnaście lat!" albo coś równie odkrywczego. Linka popatruje na boki, by nie pokazać, jak bardzo nudzi ją ta wizyta. - Przed trzydziestu laty, nasz gość mieszkał w tym domu - Joanna tłumaczy córce. - Konkretnie to nawet w tym pokoju - mężczyzna uściśla z uśmiechem. - O! - Linka dziwi się uprzejmie, nie patrząc mu w oczy. Wszyscy troje wiedzą, że strasznie się męczy. - Ale córka, Isiu, zupełnie do ciebie niepodobna. - jest podobna do ojca. - Będę miał okazję go poznać? - on kontynuuje grzecznie. 42 - Raczej nie. Nie mieszkamy razem - odpowiada Joanna. Oschłość tonu, pojawiająca się dość niespodziewanie, przekonuje go, że sprawa jest świeża i należy zmienić temat. - |aki piękny bukiet tulipanów! - Wójcik zachwyca się chyba całkiem szczerze na widok akwareli przyczepionej niedbale taśmą samoprzylepną do ściany. - Wręcz chciałoby się dla nich cofnąć czas! Linka patrzy na obrazek. Facet przesadza. Domyśla się, że robi tak dla jej matki, żeby sprawić Joannie przyjemność, chwaląc to, co na pochwałę nie zasługuje. Obok wisi jeszcze kilka szkiców ołówkiem i węglem, w tym zimowy widok z okna, narysowany wczoraj. - Rzeczywiście - odpowiada Joanna. - Linka ma talent. - Nie mam żadnego talentu! - nie wytrzymuje Linka. - To zwykłe bazgroły! - Mógłbym go kupić? - gość pyta rzeczowo, pokazując na ten ostatni. - Tak. Nie - odpowiadają razem. - Nie jest na sprzedaż - precyzuje Linka, mając nadzieję, że matka i jej przyjaciel wyjdą wreszcie, zostawiając ją samą. - Nie było jeszcze wtedy tych bloków po drugiej stronie ulicy - on ratuje sytuację. - Tak. Pobudowano je później. - I drzewa bardzo urosły. - To prawda. Bardzo. - Nigdzie nie czułem się tak dobrze, jak tu - mówi z wyczuwalną nutą nostalgii Tadeusz Wójcik. - jak to w moim pokoju? Co to właściwie za facet? jakaś rodzina Buni? -po wyjściu gościa Linka pyta Musie. - Skądże! Po wojnie mieszkało u nas kilka rodzin. Zdaje się cztery. - Wynajmowałyście im mieszkania? - chce zrozumieć Linka. - Nie, dziecko. Państwo nam je dokwaterowało. - Co to znaczy? - Że wcisnęli nam tych ludzi na siłę. - Nie rozumiem. - Myśmy wtedy nawet nie mieszkały w pałacu, tylko w domku ogrodnika. Takie były czasy. Dużo domów leżało w gruzach, ludzie musieli się 43 gdzieś podziać, właśnie zadekretowano socjalizm, własność prywatna się nie liczyła. Nie miałyśmy nic do gadania. - I jak się ich w końcu pozbyłyście? - Wyprowadzali się powoli, ale trwało to trzydzieści lat. Linka spogląda na Musie z uwagą: - Chcesz powiedzieć, że siedzieli wam na karku przez trzydzieści lat jacyś nieproszeni goście, a wy ich teraz przyjmujecie ciasteczkami i kawą?! - To nie była ich wina. Nie mieli dachu nad głową. - Bezczelny! Gdyby miał choć trochę taktu, to by się tu nie pchał! „Nigdzie nie czułem się tak dobrze, jak tu!" - Linka przedrzeźnia Tadeusza Wójcika. - Tak powiedział? No cóż, nie sposób uciec od korzeni... ••••••••• Wracając od Moniki, Grzesiek musi sprawdzić, czy w oknie Linki pali się światło. Ciemno już, nikt nie pozna go z tej odległości. Skręca z Kopernika w Okrzei. Wieczór jest cichy, żadnych samochodów ani przechodniów. Za chwilę spojrzy na pałac, minie go, jak gdyby nigdy nic, by wrócić tu znów jutro rano. Teraz, kiedy jest tak blisko, przestało mu się śpieszyć. Wie, że czasem warto czekać. Na taką chwilę warto. W jej pokoju jest widno, ale przez rozrośnięte konary drzew niczego nie widać. Zresztą, to nie ma znaczenia. Widzi ją w każdej chwili, jest znowu z nim. Chce mu się tańczyć na pustej ulicy, ale tylko kopie w śnieg, wzniecając tumany białego pyłu. jest już na Daszyńskiego, jego dom to stary, może stuletni drewniak, jakich dużo w tej okolicy. Z ulicy słyszy przeraźliwy krzyk: - Tatusiu, nie! Błagam! Potem tylko cisza, znacznie groźniejsza od krzyku. Do domu zostało kilkanaście kroków, ale i tak boi się, że nie zdąży. Marysia ma dopiero dwanaście lat, ale nauczyła się omijać ojca w chwilach, gdy napadają go te złe humory albo jest po wódce. Wszyscy troje stają się wtedy niewidoczni, przemykając pod ścianami, by nie dopuścić do kolejnej awantury. Ale awantury wybuchają coraz częściej i z coraz błahszych powodów. O co mogło pójść tym razem? 44 Wpadając do mieszkania, Grzesiek nie słyszy krzyku Marysi. Oznacza to, że jest po wszystkim. Rozgląda się, odruchowo szukając wzrokiem siostry albo śladów krwi na podłodze. Krew z nosa studzi zawsze wściekłość ojca, który opada wtedy na kanapę przed telewizorem, dysząc ciężko, i natychmiast zapomina o wszystkim. Tym razem jest jednak inaczej. Marysia siedzi skulona na podłodze i obejmuje rękami głowę, wciśnięta w kąt między ścianą a kredensem. Nad nią ojciec, sprawiający wrażenie jeszcze potężniejszego niż zwykle, potrząsa metalową puszką po wyborowej, w której brzęczą monety. - Skąd to masz?! No, skąd to masz?! - |a nie wiem! To nie moje - piszczy ze strachu Marysia. Grzesiek rzuca się na ojca. Chce go odciągnąć od siostry. - Zostaw ją, słyszysz?! Tomasz Walczak patrzy na syna zamroczonym złością wzrokiem: - Co?! Coś ty powiedział?! - A pieniądze są moje i wara ci od nich! - krzyczy Grzesiek. Chce wyrwać puszkę z rąk ojca, ale ten robi zamach i już słychać tylko głos matki: - O (ezu! Zabiłeś go, ty zbóju! Po chwili Grzesiek odzyskuje przytomność, jednym okiem widzi sufit i twarz matki. Drugie oko przesłania mu mokry ręcznik. - Co jest? - pyta. - Leż spokojnie, zaraz przyjedzie pogotowie. - Po co? Weź to! - Nie mogę. Kazali tamować. Grzesiek czuje ostry, kłujący ból nad okiem. - Zabierz to! Matka posłusznie zabiera ręcznik, ale ciepła fala krwi już płynie z przeciętego łuku brwiowego. - Daj ten ręcznik - mówi Grzesiek, próbując wstać. Marysia podsuwa mu krzesło. - Usiądź! - Gdzie moje... - on mówi jeszcze, po czym znów osuwa się w ciemność. 45 ŚTM/fc Linka wlecze się ulicą Kopernika w kierunku Pięknej. Nie jest jej lekko. Sytuacja wygląda po prostu beznadziejnie. Nawet gipsowy pies-filozof, patrząc zamyślonym wzrokiem w poszarzałe od rana niebo, nie zwraca na nią uwagi. Hanka, co do niej zupełnie niepodobne, wczoraj ani słowem nie zająknęła się na temat Szymona. Pewnie wszystko wróciło do normy. „Świnia ze mnie" - myśli Linka, bo wcale się z tego nie cieszy. Nie jest łatwo przemykać pod ścianami, udawać, że go nie widzi, wmawiać sobie, że tak właśnie miało być. Jedyna pociecha, że zaczęła właśnie czytać „Ścięte kwiaty" i wszystkie relacje „na żywo" wydają jej się płaskie i bez znaczenia. Prawie wszystkie. Linka zawsze dużo czytała. Nie było w tym żadnego wyboru: Musierowicz i Siesicka, Wharton i Coelho, lektury szkolne i )ane Austen, Saramago i Chmielewska. Jedynie nałóg przekręcania kartek, otwierania wciąż innych drzwi, przebierania się w cudze stroje, był niezmienny. Z każdą przeczytaną książką wkradała się do nowych światów wyobraźni, śniąc na jawie przygody bohaterów, którymi stawała się bez reszty. Mieszkali w niej potem przez jakiś czas, zanim nie oddała swego serca następnym. Historia Barbary Śliwińskiej wciągnęła Linkę do tego stopnia, że niemal namacalnie czuła ból chemii i raz po raz przesuwała machinalnie dłonią po głowie, by sprawdzić, czy włosy już odrastają. Do końca miała nadzieję, że bohaterka umknie żarłocznym mackom śmierci. „Życie, mimo wszystko, trwa nadal" - dudniło jej w głowie, przekładając się natychmiast na jej niewesołą sytuację osobistą. W Marku Śliwińskim chciała widzieć swojego ojca, który rzucił wyzwanie losowi i wbrew wszystkiemu walczy o rodzinę. Połączyła ją z tym człowiekiem szczególna emocjonalna więź. Po przeczytaniu ostatniej strony Linka pragnęła znajdować się wciąż w kręgu bohaterów, słyszeć ciepły, spokojny głos narratora, tłumaczącego chorej żonie, że jeszcze będą szczęśliwi. Zapamiętała zwłaszcza słowa: „Szczęście przychodzi znienacka, tylko nie zawsze jesteśmy gotowi je przyjąć". 46 - Znienacka przychodzą też klęski - powiedziała do siebie i to było właściwie jedyne, w czym nie zgodziła się z autorem. Co dziwne, Marek Śliwiński ani razu nie użył w książce słów: „tragedia", „dramat" czy „nieszczęście". Był do końca pełen optymizmu, który Lince, zawołanej pesymistce, wydał się kompletnie nie na miejscu. ••••••••• Wyrosła na prawdziwą piękność. Posągowa brunetka o zamglonych, kawowych oczach marzycielki i miękkich ruchach oraz zmysłowym głosie, idąc roztaczała delikatną woń bzu, która spowijała ją niczym woal. Na jej widok mężczyźni milkli, mrużąc oczy, jakby poraziło ich słońce odbite od śniegu. Kto mógł więc przypuszczać, że jeszcze w trakcie studiów na psychologii Ewa zacznie pomagać ojcu w prowadzeniu warsztatu lakiernictwa samochodowego? Chyba tylko ona sama. Wykazywała przy tym zadziwiającą u kobiety znajomość tego typowo męskiego rzemiosła, co stało w urzekającej sprzeczności z jej płcią, urodą i wiekiem. Ewa nie zdawała sobie sprawy z wrażenia, jakie wywiera na mężczyznach. Patrząc w lustro, widziała kobietę przeciętną, kanciastą niczym obraz Picassa, płaską jak naleśnik, o zbyt szerokich biodrach i wystających kościach policzkowych. Dzięki temu krytycznemu spojrzeniu na swą urodę, nie przypominała minoderyjnej lalki, lecz pozostała skromna, życzliwa i wciąż tajemniczo uśmiechnięta. Mężczyźni brali ten uśmiech za dobrą monetę, za zachętę, obietnicę i jakże często mylili się w swych rachubach. Bo choć serce Ewy Szostak pozostawało wciąż wolne, wielu próbowało i nikomu nie udało się jeszcze wywołać w nim żywszych emocji. Ewa, w cienkim sweterku, nie bacząc na padający śnieg, lecz rozcierając sobie zmarznięte ręce, stoi przy drodze i patrzy w kierunku Mińska, jakby kogoś oczekiwała. Na niewielkim podjeździe parkuje Janusz Goździk, którego samochód Grzesiek w takim pośpiechu kończył w sobotę. - O, szefowa w romantycznym nastroju! - stwierdza Goździk i wysiada z wozu. Nie pyta, kogo tak wypatruje. Te jej nastroje działają mu na nerwy! Taka kobitka w jego czerwonym mercu dwa albo trzy razy w „Planecie", 47 może jakiś klub by się zaliczyło w stolicy i byłoby o czym opowiadać kolegom przy piwie. Ale nigdy nie zdołał nawet wykrztusić zaproszenia. Wiedział, że i tak odmówi. Wszystkim odmawiała. - Uwielbiam zimę! - Ewa odpowiada nieuważnie, widać, że zaprząta ją coś innego. - A pan? - Co mam nie uwielbiać, oponki zimowe są, można się turlać. A jak to moje maleństwo? Gotowe? - Oczywiście! Grześ chuchał i dmuchał na lakier, nie pozna pan, gdzie było zadrapanie. Wchodzą do warsztatu. Sportowy samochód Goździka stoi gotów do odbioru, tuż przy drzwiach. Goździk kuca przy aucie i sprawdza dłonią miejsce uderzenia. - Nooo... - gwiżdże przeciągle. - Ujdzie w tłoku. Ile się należy? - Nie będziemy takich rzeczy załatwiać w warsztacie! Panie Januszu, jest pan przecież moim najlepszym klientem! Zapraszam na kawę! - Ten dzieciak ma fach w rękach! - Naprawdę nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pan mu specjalnie podziękował. - Nie wie pani, czy on nie interesuje się przypadkiem tuningiem? - Brzmi ciekawie. Ma pan coś dla niego? - (a zawsze coś znajdę dla fachowca. Kiedy o dziesiątej Grześka wciąż nie ma, Ewa dzwoni do zakładu krawieckiego jego matki. - Grześ się trochę przeziębił. Wie pani, jak to jest. Oni za nic nie chcą się ciepło ubierać. Linka maluje zawsze, kiedy widzi coś, co nie daje jej spokoju. Ci ludzie unoszący się ponad domami nie byli niczym szczególnym. Znała przecież obrazy Chagalla. Może będąc pod ich urokiem, namak vała też swój? Byli tam wszyscy: ojciec i matka, Musia i Bunia, Hanka i Szymon, była ona sama. Unosili się swobodnie, jakby frunęli ponad pałacem, niczym baloniki przytwierdzone do niebieskich nitek. Miało się wrażenie, że za 48 chwilę wszyscy ruszą w powolnym tańcu, zrywając nitki, plącząc je, ulatując gdzieś w przestrzeń. - Masz gościa - słyszy Linka, wyjmując z ucha słuchawkę walkmana, gdy Musia dotyka jej ramienia. W jej piersiach nierozsądna nadzieja wybucha nagle tysiącem żagwi. Siedzi bez słowa, bojąc się poruszyć. - Twój ojciec przyjechał. Czeka na dole. Z cieniutkiego pędzelka, który zawisł nad obrazkiem, ściekają drobne niebieskie kropelki. - Czego chce? - Najprościej byłoby zapytać. Serce Linki szarpie się trwożliwie, niczym przestraszony ptaszek. Co ma powiedzieć ojcu? Co on jej powie? Po co przyjechał? Czy można jeszcze wszystko zmienić? Czy można wrócić na Zachodnią? - Linka! - ponagla Musia. Linka odkłada pędzelek, wyciera poplamione palce w papierową chusteczkę. Wszystko robi wolno, by odsunąć jeszcze choć na chwilę ten moment. I znów widzi Grecję, ich wspólne pływanie, wędrówki wzdłuż plaży, długie rowerowe wyprawy. Musia patrzy, jak wreszcie wstaje od stołu, z rzadkim u niej uśmiechem, znów, przez jedno krótkie mgnienie jest śliczną, nie znającą trosk, radosną dziewczyną, natychmiast jednak pochmurnieje. Zbiega ze schodów, lecz zatrzymuje się w drzwiach do salonu. Paweł Malicki, siedząc przy stole, nerwowo macha nogą. Nie podrywa się na jej widok, z szeroko otwartymi ramionami, pozostaje daleki, zaaferowany, zasadniczy. - Nie wiesz, gdzie jest mama? )ej komórka nie odpowiada, a przyjechałem specjalnie, żeby się z nią zobaczyć. Przywiozłem dokumenty, które powinna podpisać. Linka ma ochotę zapytać, gdzie zostawił „dzień dobry" i gdzie podział się jego uśmiech, ale czuje, że to zbyteczne, bo ojciec wcale nie ma ochoty na żarty. Nie przyjechał do niej. - Mama ma teraz więcej dyżurów w Warszawie - odpowiada zgodnie z prawdą, patrząc mu twardo w oczy. 49 - W Warszawie... - on powtarza w zamyśleniu. - Wobec tego tam ją znajdę. To nawet lepiej. Niepotrzebnie tu jechałem przez ten śnieg. Ojciec wstaje, wkłada skoroszyt do teczki, pociera czoło dłonią. Podchodzi do Buni, która przez cały ten czas siedzi milcząca nad książką. - Do widzenia, Buniu - całuje ją w rękę. Linka chce, by już sobie poszedł. Chce wrócić na górę, schować się pod kocem, wreszcie zostać sama. Ale na schodach, jakby broniąc wstępu na piętro, stoi Musia z rękoma założonymi z tyłu, mocno oparta o ścianę. Paweł Malicki zakłada płaszcz, bierze do ręki neseser i chwyta za klamkę, lecz nie wychodzi, odwraca się jeszcze, stawia teczkę na podłodze, sięga do kieszeni po portfel, wyjmuje z niego banknot stuzłotowy i podaje go Lince. - Kup sobie coś - mówi i, nie czekając na jakikolwiek gest z jej strony, wychodzi, ostrożnie zamykając drzwi. ••••••••• Zwiedziony urodą Hanki, Szymon nie od razu zwrócił uwagę na Linkę, jej wygląd nie powalał na kolana. Niewysoka, o oczach nieokreślonego koloni, chyba szarych, krótkich włosach ciemnoblond, ubierała się dość pospolicie, chętnie na czarno, w ciężkie buty, szerokie spodnie i gładkie T-shirty. Zero kokieterii, zero ułatwień. Ciągle w złym humorze. Miało się wrażenie, że nic jej nie pasuje. Kpiła złośliwie ze wszystkich i wszystkiego, jakby nikogo nie lubiła. I na dodatek - ten aparat na zębach! Z pewnym zdziwieniem przyjął jednak pewnego dnia spostrzeżenie, że kiedy idzie do szkoły, myśli, czy spotka tam Linkę. Nie Hankę. Linkę. Ale przecież Linka w ogóle mu się nie podobała! Drażniła go, denerwowała, zaciekle się z nim kłóciła. Nie lubiła ani Tupaca, ani Metalliki, jego idoli. Wyśmiewała grafficiarzy, a przejeżdżające obok szkoły, upstrzone ich wytworami pociągi elektryczne, nazywała „ofiarami wandali". Nie rozumiała kultury hip-hopu. Twierdziła, że to nie kultura, tylko brak kultury. Nie mógł jej rozgryźć. Wściekał się, bo przecież nie miała racji! Ale przyznawał w duchu, że ona znała się lepiej od niego na malarstwie. Świetnie rysowała, wygrywała konkursy. Postanowił o tym nie myśleć. Zresztą ostatnio nie widywali się już tak często. Kiedyś mu przeszkadzało, że wtrąca się we wszystko, o czym on rozmawia z Hanką. 50 Teraz nagle, gdy nie było przy nich Linki, okazało się, że to z nią, z Linką właściwie rozmawiał. Hanka nie miała swojego zdania, chętnie zgadzała się na wszystko. Graffiti było piękne, hip-hop boski. I po trzech minutach nie mieli już o czym gadać. A przecież spierając się i nigdy nie dochodząc do kompromisu, Szymon wciąż czekał na nowe kłótnie z Linką. Bronił się wszystkimi siłami przed tą myślą, aż nagle, zszokowany, uświadomił sobie, że stało się coś niemożliwego. Było to pewnej soboty, chyba w andrzejki, kiedy nie chciała, żeby ją odprowadził. Znowu coś odburczała w swoim stylu i odeszła nadąsana, a on został jak głupi na ulicy, jeszcze żadna dziewczyna mu nie odmówiła, żadna nie odpędziła go tak stanowczo. Może rzeczywiście Linka go nienawidzi? Fajny układ - ona go nie cierpi, a on? Nie chciał nawet wymówić tego słowa. Przekonywał siebie, że chodzi o kolejną sprzeczkę, że tym razem ją przekona, że utrze jej nosa. Nie śmiał przyznać, że wpadł po same uszy. Że jest zakochany. Dwa dni później Grzesiek znów odśnieżał ulicę. Musia, widząc świeży plaster nad jego okiem, o nic nie zapytała. Ale kiedy z przyzwyczajenia chciała włożyć mu pięć złotych do kieszeni, zatrzymał jej dłoń w pół ruchu: - To nie dlatego - powiedział tylko. Musie zdziwiła jego stanowczość i nawet nie próbowała sprzeciwić się temu łagodnemu gestowi. Po raz pierwszy zobaczyła w nim mężczyznę. |ego krótko ostrzyżone włosy i grube, zrośnięte nad nosem brwi nadawały mu nieokreślony wyraz powagi. A może sprawiał takie wrażenie dlatego, że się prawie nie śmiał? Piec nagrzewa się powoli, a Grzesiek, głaszcząc dłońmi stare, gdzieniegdzie popękane kafle, przemawia doń czule: - Piękny jesteś! Musia spostrzega to, niosąc na tacy śniadanie. - Też mamy taki piec w domu, nie tak ładny, ale już dawno nie palimy w nim węglem - Grzesiek tłumaczy wymijająco. 51 - Nie? A czym? - Prądem. - No proszę, człowiek się uczy przez całe życie! |ak to możliwe? Podczas gdy on przedstawia jej ze szczegółami zasady działania wkładu grzejnego, Musia zwraca uwagę tylko na trzy słowa: „To nie dlatego". Co mogły oznaczać? Zauważa też, że słysząc ruch na piętrze, Grzesiek rozgląda się niepewnie, jakby bojąc się spotkać kogoś z domowników. Zapewne Isię. Nic dziwnego, przyjęła go wtedy tak chłodno, (ego strach nie wyjaśnia jednak, dlaczego w takim pośpiechu dopił herbatę, parząc sobie zapewne wargi, i wybiegł, właściwie uciekł. Była siódma rano. W pokoju Linki właśnie zadzwonił budzik. • • « • * m » * » Ta książka od początku ją denerwowała. Pretensjonalny tytuł, okropna okładka i nie pasujące do treści zdjęcie uśmiechniętego głupio, niezbyt przystojnego autora. Rozgłos, jaki mu przyniosła śmierć żony, do reszty pozbawił Joannę złudzeń. „Dlaczego dziś pisarze już nie muszą mieć klasy?" - myślała z goryczą. Przyniosła „Ścięte kwiaty" do gabinetu kilka dni temu i od tej pory nie zdołała przeczytać nawet pierwszego rozdziału. Ale dziś znów nie było pacjentów. Może ktoś jeszcze przyjdzie? Na razie trzeba jakoś zabić puste godziny. „Życie, mimo wszystko, trwa nadal" - przeczytała. To zdanie pasowało do jej sytuacji. By zapomnieć o własnej udręce, wbrew początkowej niechęci, zabrała się więc do lektury. Barbara Śliwińska była aktorką. Joanna nic przypominała sobie artystki o takim nazwisku. Cóż, nie wszystkim udaje się zrobić karierę. Była również oddaną żoną i matką, szczęśliwą chyba, jeśli wierzyć zamieszczonym zdjęciom. Kochającą i kochaną. „Zupełnie jak ja, pół roku temu" - zamyśliła się Joanna. I nagle, zupełnie bez powodu, choroba przekreśliła wszystko. Stopniowo wyniszczała Barbarę, by w końcu ją zabić. Mąż, lekarz kardiolog, w pełnych miłości słowach opisał jej dramatyczne zmagania z rakiem. Właściwie od początku wiadomo było, że Barbara przegra swoją walkę. To nie powieść, w której jeszcze na ostatniej stronie bohater może 52 zmylić ścieżki przeznaczenia. Ta historia wydarzyła się naprawdę i nic już nie zmieni finału. )oanna przekręcała jednak kolejne kartki książki ze wzrastającym przekonaniem, że coś mimo wszystko uratuje bohaterkę. Może następna chemia? Może wizyta u kolejnego znachora? Może cudowne zioła przysłane z Ameryki Południowej? Prawdopodobnie tak właśnie czuła się Barbara. Do końca wierzyła, wbrew oczywistości. Z heroicznym hartem ducha znosiła swoje cierpienie, starając się jak najmniej absorbować nim męża i syna. Najgorsze było to, że do końca cierpiała i miała świadomość, że odchodzi, że zostawia wszystko, co kocha. Ale wtedy śmierć była już tylko wybawieniem. Lekarze zadawali sobie pytanie, dzięki czemu tak długo opierała się nieuniknionemu? Odpowiedź mogła być tylko jedna: to miłość była tą wątłą nicią, która nie chciała się zerwać. - Pani doktor, mamy pacjenta - Zosia delikatnie, by jej nie przestraszyć, dotyka ramienia Joanny. - Co takiego? - wyrwana z innej rzeczywistości, Joanna patrzy na nią, nie rozumiejąc. - Pacjent czeka. data: piątek б grudnia 2002 11:22 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: „Ścięte kwiaty" Szanowny Panie! Przeczytałam Pańską książkę z wielką uwagą i - muszę przyznać -zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie przesadzę, mówiąc, że mnie zbulwersowała, a nawet zszokowała. Naturalnie, współczuję Panu szczerze. Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze kondolencje. Nie rozumiem jednakże, nie akceptuję, buntuję się i brzydzę czynieniem z najintymni ej szych ludzkich uczuć sprawy publicznej. Lepiej by Pan zrobił, opłakując żonę w ciszy. Kreując się na bohatera cudzym kosztem, zbiera Pan wyrazy ubolewania, choć w rzeczywistości należą się one komuś, kto już ich nie potrzebuje -Pańskiej żonie. To wstrętne i godne potępienia. Żaden górnolotny powód nie usprawiedliwia działania, które w moim mniemaniu można nazwać 53 й. З _---- ? ь; Э. З Э -О Л) да Ґ» Л> __, N- «^ "^ г-Г N--S3- £^§ < й. N "_ S Д # о & о з Є Ы_ N О £ Я' £^ О О- _2. s ^. о п =• 3 о у* iv •к \ -о О 2. о w і N 3 _ W і. ,; .7» —-, 'S a. £ с^ о: о; Ц й о s §Д -E' * ■$ Е & ^ -5? ^ E^Q vi? - з w 3 3. w ń ^ =5 Н £ й S. сг 8- о jedynie chęcią zdobycia popularności za wszelką cenę. Przykro mi stwierdzić, że dożyTam czasów, w których ze względów marketingowych pozwala się pisarzowi na tak żaTosny ekshibicjonizm! Zawiedziona Joanna nie pamięta pacjenta, który wtedy przyszedł. Nie umie sobie przypomnieć, co mu dolegało. Czy zakładała mu kartę? jaka była diagnoza? Kompletna pustka. Pracowała całkiem mechanicznie, jak w transie, cały czas myśląc tylko o książce i jej autorze. Policzki ją paliły. Strzępki zdań wwiercały się w świadomość. Mamrotała coś pod nosem. Zaniepokojona Zosia spytała, czy nic jej nie dolega. Nie odpowiedziała. Gdy pacjent wyszedł, Joanna usiadła przed komputerem i nie zastanawiając się ani przez chwilę, wyrzuciła z siebie niemalże gotowy list. W tym samym stanie skrajnego podniecenia wywołanego lekturą dopiero co przeczytanej książki, poprawiając jedynie literówki, wyczerpana, lecz triumfująca, kliknęła polecenie „Wyślij". - No! - wyrwało jej się pełne ulgi westchnienie. - Macie swój bestseller! A styl? Żenada! Czy w tym wydawnictwie nie ma redaktorów?! Przecież to jest polszczyzna przeciętnego licealisty! - wciąż nie mogła się otrząsnąć. Rozliczne lektury, matka polonistka, a przede wszystkim własny analityczny umysł przyzwyczaiły Joannę do stałego zadawania sobie pytań o powody ludzkich zachowań. Teraz też nie zadowoliła się tym, co sobie wyobrażała jako powód napisania listu. Przeczytała raz ;eszcze maila do znienawidzonego autora „Ściętych kwiatów", szukając tego miejsca w sercu czy umyśle, z którego się zrodził. Lecz zamiast poczucia zwycięstwa jedynej, niepodważalnej i uświęconej prawdy, zamiast radości i dumy odnalazła... wstyd! - Boże! Co ja zrobiłam! - krzyknęła przerażona, bowiem wreszcie dotarło do niej, dlaczego napisała ten list. - Hrabianka Malicka, jak mniemam? - Szymon stoi oparty o parapet i uśmiecha się złośliwie. ■ Ciągle przychodzi pod ich salę. I wciąż się czepia. A ta idiotka wszystko mu wypaplała! Nie mogło być inaczej. 54 - Zgadłeś, hrabianka. Więc rozumiesz chyba, dlaczego nie zamierzam się zadawać z prostakami! |ak ci tatuś kupi tytuł barona, możemy pogadać. Bo księciem to ty już nigdy nie będziesz, Pacholec! - mierzy go od stóp do głów wzrokiem wyrażającym najwyższy stopień pogardy i całkiem zadowolona z siebie, wchodzi do klasy. - Boże! - wzdycha Hanka, siadając obok Linki w ławce. - Dlaczego wy się tak nienawidzicie?! - Kto taki? - Ty i Szymon. - |a miałabym go nienawidzić?! A niby za co? - Właśnie nie wiem. - Nienawiść to wielkie uczucie. Nie zasłużył na tyle mojej uwagi. Hanka tylko wzrusza ramionami. Nie ma ochoty na żadne filozofie. Za jednego Szymona oddałaby cztery takie Linki. ••••••••• Na klawiaturze leży pomięty banknot stuzłotowy. Nie mając w pałacu dostępu do sieci, Linka rzadko teraz włącza komputer. Od kilku dni, kiedy w pierwszym odruchu złości zgniotła pieniądze, zastanawia się, czy powinna je wyrzucić lub spalić, jak początkowo zamierzała, czy też może wydać, nie bacząc na to, od kogo je dostała i dlaczego. Spalenie byłoby gestem pięknym i patetycznym, a Lince rzadko udaje się przezwyciężyć pokusę teatralnego zachowania, jednak dokonane w samotności jej pokoju, bez publiczności, znacznie straciłoby na sile, stając się natychmiast szczeniackim wybrykiem bez sensu. A jeśli wydać, to na co? Stówa to dużo i mało. Starczyłoby na jakiś ciuch albo parę książek, albo farby witrażowe, albo kilka biletów do kina, albo... ••••••••• - Mój mąż był, to znaczy jest, wspaniałym mężczyzną - Joanna mówi smutno, nie patrząc mu w oczy. - Dobrym, ciepłym, inteligentnym, świetnym specjalistą w dziedzinie prawa rodzinnego. - Dziwne, że wciąż tak o nim myślisz - nie może zrozumieć Tadeusz Wójcik. 55 - Kiedy, widzisz, może to absurdalne, ale ja ciągle tak czuję. Jestem naturalnie straszliwie zraniona, bardzo cierpię, nie umiem zupełnie się odnaleźć, zwłaszcza że wszystko się potwornie skomplikowało, ale to nie zmienia faktu, że go podziwiam. - Zostawił cię! - Od zawsze byliśmy razem. Od pierwszej klasy ogólniaka. Nigdy nie miałam ojca, Paweł był najważniejszym mężczyzną w moim życiu. Dlatego teraz jest mi tak trudno. Wszystkie decyzje podejmowaliśmy wspólnie. Czasem łapię się na tym, że stoję w sklepie przy półce z chlebem i rozglądam się za nim, żeby zapytać, jakie pieczywo kupić. - Brakuje ci go? - Ogromnie. Nawet nie umiem źle o nim myśleć za to, co mi zrobił, choć wszyscy mówią, że powinnam. - Może jeszcze da się coś uratować? - Może. Ciągle na to liczę. Ale gdybym była na miejscu tamtej kobiety... Wiesz, dopiero teraz w pełni go doceniłam - Joanna już nie panuje nad potokiem łez, który wbrew zagryzaniu warg i szybkiemu ruszaniu powiekami tryska obficie, rozmazując jej makijaż. - Boże, przepraszam! Zaprosiłeś mnie do drogiej restauracji, a ja ci tu ryczę! Tadeusz Wójcik milczy. - Wydaje mi się, że póki mam ten dom, ciągle jeszcze jest nadzieja. I mimo że wystawiłam go na sprzedaż, codziennie się modlę, żeby nikt go nie kupił. od: linka_ma@op.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: śmierć data: 6 grudnia 2002 19:50 Witaj Marku! Mam na imię Linka, to znaczy Paulina, ale chyba wszyscy już o tym zapomnieli. Bardzo podobała mi się Twoja książka. Mam dopiero 16 lat i do tej pory nikt jeszcze z mojej rodziny nie umarł. Ale niedawno odszedT mój tata. Po prostu pewnego dnia powiedział: Wyprowadzam się. Wstyd mi się do tego przyznać, ale wolałabym, żeby umarł. Wiem, że powinnam go nienawidzić, ale nie zawsze mi się udaje. Chyba 56 wtedy byłoby mi łatwiej. Gdyby umarł, mogłabym przynajmniej mieć żal do Boga. Człowiek, który przestaje kochać, jest martwy bardziej niż ten, który umarł kochany. Nie wiem, dlaczego to piszę. Może dlatego, że nie mam przyjaciółki, nie mam chłopaka, nie mam ojca... W ogóle jestem beznadziejna... ••••••••• Tomasz Walczak pracuje na zmiany. Co tydzień zaczyna o innej godzinie. Kiedy idzie na szóstą rano, rzadko wraca o własnych siłach, jeśli jest tylko po kilku piwach, wróciwszy do domu, od razu bierze się za wychowywanie. Węszy w szafkach, zagląda do plecaków, sprawdza zeszyty. Grzesiek i Marysia muszą mieć się stale na baczności, bo ojciec jest bardzo podejrzliwy, czepia się wszystkiego, jakby wciąż szukał argumentów na potwierdzenie tezy, że jego dzieci to urodzeni przestępcy. Zawsze też znajduje jakiś powód do awantury, jak chociażby wtedy, gdy odkrył zachomikowane przez Grześka pieniądze, jeśli jest trzeźwy, najpierw musi się napić i wszystko trwa znacznie dłużej. Wtedy chodzą na palcach, uprzedzają wszystkie jego myśli, bo trzeźwy jest nie do zniesienia. Wybucha z byle powodu, bije bez litości, krzyczy tak, że słyszy go cała ulica. Wreszcie wychodzi, żeby się napić. Czasami uwali się tak, że ktoś go musi przyholować. Gdy nie wraca zbyt długo, sami muszą go szukać. W przyszłym tygodniu ojciec będzie pracować od drugiej. Grzesiek niepokoi się, czy mu się uda niezauważenie wychodzić z domu przed siódmą. Wie, że prędzej czy później przyjdzie się tłumaczyć. Ojciec, o której by się nie położył, przed szóstą rano zawsze jest już na nogach. Wstaje rześki jak skowronek i za chwilę wszyscy też muszą się budzić, bo ojciec nie toleruje lenistwa. Ale co innego wstać, a co innego - wyjść z domu. Zaraz zaczęłoby się śledztwo: Dokąd? Po co? Dlaczego? Z kim? Dochodzi ósma wieczór. W telewizji właśnie kończą się wiadomości. Grzesiek kątem oka patrzy na matkę, która opuściwszy głowę, wbiła wzrok w podłogę. Nie musi nic mówić. Trzeba iść, szukać ojca. - Po sporcie, dobra? - pyta. 57 Matka nie odpowiada. Dziesięć minut nie ma znaczenia. Zarzuciwszy na ramiona kurtkę, bez czapki i szalika Grzesiek wychodzi na ulicę. Rozgląda się. Wyludnione ulice z wolna pokrywa świeży śnieg. Komu by się chciało łazić w taką pogodę? Odruchowo skręca w prawo, przy Kościuszki jest kilka sklepów, najpierw tam sprawdzi. Wcisnąwszy głowę w ramiona, Grzesiek rusza przed siebie. Przy końcu pasażu, blisko dworca kolejowego, znajduje się sklep monopolowy. Zacznie stamtąd. Widzi go już z daleka. Ojciec stoi, chwiejąc się, jakby nie wiedział, dokąd pójść, i bełkocze coś pod nosem. Spodnie ma mokre, rękaw kurtki rozdarty. Grzesiek podchodzi i bez słowa zarzuca jego rękę na swoje ramię. - jesteś aresztowany, nie stawiaj oporu! - mamrocze ojciec. - Dobra, dobra. Ruszają. Ojciec zwisa bezwładnie na ramieniu Grześka. Posuwają się krok za krokiem. Ojciec jest zwalisty i ciężki. Gestykuluje lewą ręką i wciąż mówi do nieobecnego rozmówcy. Grzesiek nie odpowiada. Patrzy pod nogi. Nagle ktoś wychodzi z mijanej przez nich kafejki inter netowej. Czarne dziewczęce martensy, zbiegając ze schodków, chrzęszczą na śniegu. - Na początek cztery-osiem - drze się ni z tego, ni z owego ojciec. Grzesiek podnosi wzrok. Robi mu się gorąco i zimno. Na szczęście Linka nie zwraca na nich uwagi. Idzie przed siebie, podskakując, kręcąc piruety i łapiąc w dłonie płatki śniegu. Dziesięć minut później Grzesiek jest już w kafejce. Siada przy jedynym wolnym komputerze, modląc się żarliwie jak nigdy. Tapicerka krzesła nie zdążyła jeszcze całkiem wystygnąć. Serce kopie go niemiłosiernie w żebra. Grzesiek włącza Internet Ехріогег. Klika ikonę „Historia". - Sezamie, otwórz się! - szepce błagalnie. I sezam ofiarowuje mu wszystkie swoje skarby: dwadzieścia kilka adresów stron, które były ostatnio otwierane z tego komputera. Ostatni brzmi: linka_ma.blog.pl. 58 jak dotąd komputer służył Joannie jedynie do prowadzenia kartoteki klientów. Gdy nikogo nie było, migał sobie zachęcająco wygaszaczem ekranu, często zapadając w dłuższe drzemki. Joanna, jako kobieta starająca się nadążać za nowinkami technicznymi, zainstalowała też dostęp do Internetu z myślą, że może kiedyś dorobi się własnej strony www. Ten czas jeszcze ciągle nie nadszedł, ale coraz częściej, zamiast wędrować po światach fikcji literackiej, Joanna przemierzała bezkresne przestrzenie sieci. Nie była to wędrówka błędna, choć na taką z pozoru mogła wyglądać. Joanna do wszystkich wyszukiwarek wklepywała tylko dwa sformułowania. Albo: „Marek Śliwiński", albo: „Ścięte kwiaty". Był w tym swoisty masochizm, bo Marka Śliwińskiego było w sieci pełno, znacznie więcej, niżby sobie życzyła. Księgarnie, portale, wydania elektroniczne tygodników (od „Naj" do „Playboya"), jakieś błogi nastolatek, strony www osób publicznych. Wszyscy powoływali się nagle na jego książkę! jakby nie było „Smutku" CS. Lewisa! Fora dyskusyjne, zwłaszcza to na gazeta.pl, w licznych wątkach poruszały rozmaite zagadnienia związane z fabułą książki i jej bohaterami. Histeryczne panienki wypisywały jakieś bzdury o wiecznej i jedynej miłości, nakręcając się jedna przez drugą. „Zupełnie jakbym słyszała Mirkę!" - myślała Joanna i radziła im przeczytać coś jeszcze, chociażby Emily Bronte. Przekonywała nieświadome czytelniczki, jak bardzo niedoskonałe literacko jest rzekome arcydzieło, ale jej uczona tyrada na nikim nie robiła wrażenia. Nie znalazła na tym forum nikogo, kto podzielałby jej opinię. Było to deprymujące, jeszcze nigdy Joanna nie czuła się poniżona przez książkę! Do tej pory autor był dla niej zawsze świętością. Tym razem poczuła się osobiście dotknięta. Ale wstydziła się listu, jaki wysłała w chwili wzburzenia. Wyrzucała sobie nieusprawiedliwioną porywczość. Bo choć wszystko, co napisała, było zgodne z jej najgłębszym przekonaniem, forma listu dyskwalifikowała ją jako człowieka kulturalnego. Mimo że wcześniej nie zaglądała do swojej poczty tygodniami, teraz co pół godziny otwierała skrzynkę mailową, czekając na odpowiedź, 59 która nie nadchodziła. Jej zachowanie niepokoiło Zosię. Szefowa potrafiła podczas wizyty odejść od pacjenta, by zajrzeć do komputera! - Uzależniłam się od Internetu! - stwierdziła któregoś dnia z przerażeniem, gdy w sobotę wieczorem w największą zadymkę poszła do gabinetu pod byle pretekstem. W rzeczywistości chciała tylko sprawdzić pocztę! Nie była to cała prawda. Ale na prawdę Joanna nie była jeszcze gotowa. Złe sny drążą krótkie noce Buni. W tych snach komendant miasta Dietrich von Stolpe ma twarz jej męża (ana. Całują się nieprzytomnie pod rozłożystą wierzbą płaczącą. Nagle niebo robi się amarantowe, wyją syreny, stoi w pustym domu i słyszy swój rozpaczlj|Wy krzyk: - Zabrali! Wszystkich zabrali! Wtedy się budzi. Wciąż czuje tamten strach: przerażający, dławiący, zwierzęcy i wie, że jedyne, co może zrobić, to obudzić się, jak najprędzej się obudzić, bo inaczej okupacja nie skończy się nigdy. Tamten ból zniweczył w niej na zawsze radość zasypiania. Po pierwszej litościwej drzemce budzi się przerażona, wciąż tym samym przerażeniem, które nie blaknie z upływem lat. Wstaje wtedy, chodzi po domu, dotyka sprzętów, by przywołać właściwą rzeczywistość, rzeczywistość czasu teraźniejszego. Choć jest druga, trzecia nad ranem, nie wraca już do łóżka. Snu potrzebuje coraz mniej. Idzie do kuchni, robi sobie herbatę i kolejną książką głuszy lęk, który znowu przyjdzie do niej w ciemności. « І # Kiedy wyjrzał przez okno i zobaczył ten samochód wolno przesuwający się za oknem, wstrzymał na chwilę oddech, a potem rzucił się do drzwi, by sprawdzić, czy to cudo rzeczywiście zaparkowało przed warsztatem. Monumentalny Cadillac de Ville koloru starego złota połyskuje srebrzystymi atrapami, jakby go zachęcając, by podszedł i nasycił swój zachwyt. 60 Grzesiek obchodzi auto ze wszystkich stron w nabożnym skupieniu. Inni mechanicy też wybiegają, rzuciwszy robotę, i głośno dzielą się uwagami. Chwilę później pracują już przy swoich stanowiskach, tylko on jeden wciąż zachłannie patrzy na samochód, kompletnie oniemiały. - Podoba ci się, co? - słyszy za plecami głos szefowej. W odpowiedzi Grzesiek kiwa tylko głową, czując że zaschło mu w gardle. - To auto znajomego mojego taty, zostawił je u nas na przegląd - Ewa rzuca mu kluczyki, a on chwyta je w locie, ciesząc się jak dziecko. Dopiero gdy zaczęło się jej zbierać na wymioty, wyłączyła Stinga. Pamiętała jeszcze film „Kate i Leopold", była przecież z rodzicami na premierze prasowej. Ojciec dostał zaproszenia od jakiegoś ważnego klienta. Potem długo szukała tej piosenki, uroczego walczyka, który zdawał się wypływać wprost z jej serca. Wreszcie znalazła go w piątek w sieci i ściągnęła na swój odtwarzacz MP3 - ostatni zapewne prezent imieninowy od ojca. Wtedy, w kafejce internetowej, ta piosenka ją uskrzydliła. Nagle wszystko stało się tak łatwe, że miała ochotę fruwać. Nie bała się iść późnym wieczorem całkiem pustą ulicą. Poniedziałkowy ranek z jej wsparciem też nie był już tak straszny. Słuchając Stinga, stała się odporna na ciosy. Norbert-Potwór zauważył chyba ten hardy błysk w oku Linki. A może go przeceniają? Chociaż, czy to taka filozofia przewidzieć, że ona nie zrobi stania na rękach? No i nie zrobiła, wielkie rzeczy. - Oj, Malicka, Malicka, czarno to widzę. Trzy jedynki i tylko jedna dwója... |akim cudem nauczyłaś się w ogóle chodzić? - Metodą prób i błędów - odpowiada zimno. - To spróbuj tej metody przy przewrocie do tyłu i skoku przez kozła, bo na razie grozi ci niedostateczny. - A słyszał pan o Giorgiu de Chirico? - rzuca Linka, nie myśląc o konsekwencjach, i odchodzi do przebieralni, a on zostaje w stanie lekkiego szoku. Podczas dużej przerwy, siedząc na podłodze szkolnego korytarza, Linka udaje, że zakuwa do testu z chemii. Nikt jej na szczęście nie przeszkadza, może znów do znudzenia powtarzać w głowie słowa: 61 One dayyou'11 meet a stranger Md all the noise is silenced in the room Youllfeel thatyou're close to some mystery In the moonlight and everything shatters Youfeel as ifyou've known him allyour life The world's oldest lesson in history Ale wkrótce jej żołądek nie chce już być karmiony walczykiem. Linka wyłącza więc z żalem odtwarzacz i pogrąża się w pasjonującej lekturze ..Chemii dla klasy I liceum ogólnokształcącego". Na darmo Damian Pacholec wbija tępo wzrok w monitor. Bilans listopada jest niewesoły i nic nie może już tego zmienić. Co gorsza, grudzień, zawsze najlepszy z miesięcy, też nie zapowiada się rewelacyjnie. Zastój na rynku nieruchomości, brak zleceń na pomiary geodezyjne, kolejny, który to już kiepski miesiąc? Za pasem święta, a końca dołka nie widać. Nagle przez jego gabinet przebiegają intrygujące pomarańczowe błyski. Coś się dzieje na ulicy? Odwróciwszy się do okna, Pacholec widzi spychacz sunący wolno ulicą i z trudem torujący w zwałach śniegu drogę samochodom osobowym, jego uwagę przykuwa jednak nie naturalny jak na tę porę roku widok, lecz duży amerykański krążownik szos w kolorze musztardy, jadący tuż za spychaczem. Niskie zawieszenie powoduje, że auto trze chyba podwoziem o śnieg, pozostawiony przez spychacz. - Toś się bracie wybrał! - wzdycha Pacholec i wraca do swych niewesołych rozważań. Po kilku minutach ktoś puka do drzwi biura i zanim Pacholec ma czas, by odpowiedzieć, do gabinetu wchodzi nieznany mu mężczyzna. - Pan jest tu bossem? - przybysz mówi z leciutkim, niemal niedostrzegalnym angielskim akcentem. - Kim? To znaczy tak. Pacholec jestem. Firma Pacholec i spółka, do usług, w czym możemy pomóc? 7 Chciałbym kupić dom. - A co szanownego pana interesuje? Coś małego? Dużego? W mieście, na vvsi? Może siedlisko na wakacje? 62 - Tu niedaleko, obok sądu, stoi coś, co by mnie interesowało. - Obok sądu? Przecież tam są tylko bloki? - Nie zna pan swojego terenu? - Pałac hrabiny jakubowskiej?! - Nie jest hrabiną. - jasne. Nie jest. To z przyzwyczajenia. Zna ją pan? Przepraszam bardzo, nie moja sprawa. Może usiądziemy? Kawki? Herbatki? - Więc jak, kupi go pan dla mnie? - Ale pałac nie jest na sprzedaż! jeśli interesuje pana obiekt zabytkowy, mamy coś w okolicy, niedrogo, choć zapewne potrzebny byłby remont... - I to mnie właśnie przeraża w Polakach! jak chcecie budować kapitalizm, kiedy wasza kreatywność jest bliska zeru? - A pan nie jest Polakiem? - jestem. I co z tego? - Może by się coś dało zrobić w tej sprawie... - Pacholec skubie brodę, myśląc intensywnie. - Widzę pewną możliwość... Taaak... Musi pan da^ mi trochę czasu. - Nie pali się. Mam gdzie mieszkać. Wymagam jednak absolutnej dyskrecji. - To oczywiste. A ile szanowny pan byłby skłonny zainwestować? Gabinet Joanny znajduje się na pierwszym piętrze trzypiętrowego biurowca, popularnie zwanego „hotelem FUD". Nazwa przylgnęła do budynku, choć Fabryka Urządzeń Dźwigowych pozbyła się go dawno temu, podobnie jak swej, pochodzącej z lepszych czasów, nazwy. Na parterze mieszczą się: apteka, sklepy - spożywczy i papierniczy, kiosk, fotograf. Na piętrze mają swoją siedzibę również biura notariuszy oraz gabinet medycyny tybetańskiej. Idąc do matki, Linka spostrzega Tadeusza Wójcika, schodzącego z drugiego piętra. - Nie pomylił pan adresu? Gabinet mamy jest ciągle pod 109 - mówi Linka. Bardzo się stara, by jakoś strawić Wójcika. W końcu nie wybiera się rodzicom przyjaciół z dzieciństwa. 63 - Rzeczywiście - mężczyzna uśmiecha się całkiem sympatycznie, choć jakby nieśmiało - cyfry nigdy nie były moją mocną stroną. „Nawet dość przystojny" - myśli Linka. - Więc jak pan sobie poradził w Ameryce? - robi się bezczelna, ale jemu się to podoba. - Sam nie wiem - śmieje się. - Zostało panu trochę kasy? - Na przykład ile? - Na przykład - Linka udaje, że się zastanawia - sto dolarów? - Na jaki biznes? - Na widok z okna?... - Sprzedałaś?! - |oanna nie kryje zdziwienia. - Tak się chyba nazywa wymiana towarów lub usług za umownie przyjęty środek płatniczy? Joannę dobry humor Linki nagle irytuje. - jaki znowu środek płatniczy? - Dolar amerykański? - Linka odpowiada tonem pytania, co ostatnio zdarza jej się coraz częściej. - Sprzedałaś Tadeuszowi obraz za dolara? - Joanna próbuje cokolwiek zrozumieć. - Za sto dolarów? - skromnie prostuje Linka i czeka na aplauz. - Zuch dziewczyna! - cieszy się Zosia. - Masz głowę na karku! - Za sto dolarów?! - Joanna jest zdumiona w nieprzyjemny, belferski sposób, nie pozostawiający cienia wątpliwości, że nie podoba jej się cała ta transakcja. - No! Super, nie? - Linka udaje, że nie rozumie. - Bezczelnie zażądałam czterech stów za szkic, który rysowałam może z pół godziny! - Zwariowałaś?! - Dlaczego? To chyba był twój pomysł, mamo? - Myślałam, że mu go po prostu dasz... - Nie dawaj za darmo niczego, co mogłabyś sprzedać? - Linka cytuje naprędce wymyśloną maksymę. - Święte słowa! - energicznie wspiera ją Zosia. - Kto tak powiedział? 64 - |a? Takie czasy. No, nie bocz się, Iśka! - Linka próbuje załagodzić sytuację - Sprzedałam swój pierwszy obraz! - podchodzi do matki i po raz pierwszy od kilku miesięcy całuje ją z uśmiechem w policzek. - Aha, i jeszcze jedno: jestem zagrożona z wuefu? Joanna ogląda nowości prezentowane na www.czytelnia.onet.pl z bolesnym uczuciem zawodu. „Tylu wspaniałych książek już nigdy nie przeczytam..." - myśli. Słysząc ciche stukanie do drzwi gabinetu, zamyka stronę i patrzy na wchodzącego. - Nie przeszkadzam? Widząc właściciela agencji nieruchomości, Joanna ma wrażenie, że coś się nagle skończyło. - Proszę bardzo, jakieś wieści? - I .ak, i nie. Właściwie... - Ale chyba nie przyszedł pan na borowanie? - próbuje żartować. - Pani Malicka, mam dla pani bardzo dobrą propozycję. Wręcz idealną, można by powiedzieć. Joanna przygląda mu się uważnie. Nie wygląda triumfująco. Raczej jak ktoś, kto przynosi złe wieści i odciąga moment ich zakomunikowania. - Niech pan usiądzie. Może kawy? - Nie dziękuję, piłem przed chwilą. - Tak? Cóż to za propozycja? - Wygląda na to, że znalazłem rozwiązanie wszystkich pani problemów. By ukryć zdenerwowanie, Joanna śmieje się. - No proszę! Byłoby aż tak wspaniale? - Mam kupca na pałac. - Słucham?! - (oanna marszczy brwi, nie rozumiejąc. - Chce zapłacić świetną cenę. Za taką ruinę to jakby forsa z nieba spadła! Zabierze pani mamę, babcię i córeczkę na Zachodnią i jeszcze mnóstwo kasy wam zostanie! Żadnych problemów z piecami, żadnych remontów dachu, żadnego grzyba, wypaczonej stolarki, żadnych reperacji ogrodzenia. Klient płaci gotówką w dniu podpisania umowy. No co? Genialne, nie?! Ale jak się pracuje z Pacholcem, nie może być i-na-czej! Widząc w jej oczach wzburzenie, Pacholec powoli wyhamowuje. Nie rozumie, dlaczego ona nie podziela entuzjazmu, który hodował w sobie od przedwczoraj, bojąc się przyjść od razu i ciesząc się na tak dużą transakcję przed samymi świętami. Joanna milczy, patrząc w okno. Zrobiło się niezręcznie. - No, jak się to pani podoba? - Pacholec z trudem ryzykuje pytanie. - Nie zlecałam panu sprzedaży pałacu. - Tak, ale... - Nie mogę sprzedawać czegoś, co nie należy do mnie. Czyżby nie widział pan różnicy? - mówi wolno, nie patrząc na niego. - Naturalnie, ma pani absolutną rację, ale jakby to wziąć na rozum... - Panie Pacholec! Czy wyrażam się nie dość jasno?! - Pani się wyraża bardzo jasno - Pacholec nie ustaje w drążeniu tematu. - Niezwykle jasno. I ja to podziwiam. Sentymenty. To piękne. Nadzwyczajne. Wręcz wspaniałe. Ale niech pani spojrzy praktycznie. Woli pani mieszkać w zrujnowanym pałacu i nie mieć z czego zreperować dachu czy w nowym domu i jeszcze do Chorwacji na wakacje jeździć? Niech mi pani dziś nie odpowiada. Proszę tylko obiecać, że przemyśli pani moją propozycję. - Przemyślę, jestem zobowiązana za troskę. Dzięki Bogu! To jeszcze nie to. ••••••••• Po pięciu dniach daremnego oczekiwania Musia zrozumiała wreszcie, że jej zaskakująca znajomość z Grześkiem dobiegła nieuniknionego kresu. Czegóż innego zresztą można się było spodziewać? Chłopak był miły, uczynny, jakby nieco niedzisiejszy, lubiła patrzeć, jak pije herbatę, opowiadając coś z pełnymi ustami. Czy rzeczywiście znała go dopiero od dwóch tygodni? Powściągliwa do bólu przy Lince, wobec Grześka nie bała się wypowiadać swego zdania, miała ochotę żartować, słuchała i była słuchana. Te kilka dni jego nieobecności spowodowały w życiu Musi niewiarygodną wręcz pustkę. Ale akurat się wypogodziło, po cóż więc miałby 66 przychodzić? Zęby napalić w piecu? Bo przecież nie po kanapkę, nie miała złudzeń. Trudno się do tego przyznać, ale Grzesiek stał się jej bliski niczym ktoś z rodziny, własny wnuczek może. Wyglądała przez okno już nie tylko wczesnym rankiem, o wpół do siódmej. Każda godzina była dobra, by przyszedł, powiesił tę swoją cienką kurtkę, pieszczotliwie pochylił się nad psem. Grzesiek miał w sobie coś niezwykle prawdziwego. Musia wierzyła we wszystko, co mówił, choć nie był gadatliwy. Chyba że opowiadał o samochodach. Wtedy trudno mu było przerwać. I ona też polubiła samochody. Zaczęła im się przyglądać na ulicy, poznawać marki. Była w tym pamięć przyjaźni, którą obdarzyła tego chłopca, i było pragnienie jego powrotu. Ton głosu Pawła w słuchawce telefonu nie zapowiadał niczego dobrego. Czemu więc zaproponowała spotkanie u Bliklego? Pewnie z przyzwyczajenia. Teraz już kawiarnia zawsze będzie jej się źle kojarzyła. Właściwie mogła się domyślić: Paweł nagle stał się oficjalny, rzeczowy, jakby się nigdy nie znali. Joanna pomyślała, że pokrywa tym skrępowanie, bo wierzyła, że tlą się w nim jeszcze resztki uczucia dla niej i dla Linki. Nie miłości, powoli wyzbywała się złudzeń, ale sympatii. Wspólnie przeżyte lata scementowały ich przecież na zawsze. Paweł jednak zachowywał dystans, jakby była jego nową klientką, nieomal mówił do niej „pani". Referując z trudem, punkt po punkcie, zapiski z notesu, niespełna pół godziny później doszedł do sedna: - Musimy też porozmawiać o gabinecie. - Nie rozumiem. - Gabinet jest naszą wspólną własnością. - Co z tego? Powiedziałeś przecież, że to moje miejsce pracy i ze względu na Linkę nie będziesz mi odbierał podstaw utrzymania. Nie było tak? - Ale sytuacja się zmieniła... Teraz pracujesz przede wszystkim w Warszawie. - Szukam dodatkowego zarobku, żeby utrzymać siebie i dziecko, co w tym złego? 67 - )a też mam zobowiązania. - Mówiłeś, że chcesz tylko pół domu. Chyba nie zaprzeczysz? - To nie był sprawiedliwy podział. - Wziąłeś też samochód! Cały! Paweł Malicki, nie patrząc na nią, składa w milczeniu papierową chusteczkę. - Więc wciąż czujesz się pokrzywdzony, tak?! - Joanna nie umie zapanować nad podniesionym głosem. - Ty, który naszym kosztem zafundowałeś sobie przygodę?! Paweł rozgląda się po kawiarni, przekonany nie bez racji, że stanowią dla innych tanią sensację. - Ciszej, na Boga! - karci ją szorstko. - Ciszej?! A niech się wszyscy dowiedzą, jaka z ciebie kanalia! Wziąłeś samochód, pół domu i jeszcze chcesz mi zabrać gabinet?! Nie masz za grosz przyzwoitości?! W porządku, spotkamy się w sądzie, bo dobrowolnie już ci niczego nie oddam! Wyjmując z bagażnika złociste talerze firmy Paiste i stawiając je na chodniku obok bębna i kociołka, Damian Pacholec myśli, że za sprawą syna realizuje swoje największe marzenie. Czasami, kiedy Szymona nie ma w domu, schodzi do piwnicy i potajemnie daje wyraz swej nieokiełznanej miłości do rytmu. Ale oto już Szymon pojawia się w bramie budynku, na którego drugim piętrze, w klubie „Galaktyka", grywa podczas dżemów w piątkowe wieczory. - To chyba już wszystko? - mówi, chwytając hi-hat. - O której przyjechać? - O drugiej? - odpowiada Szymon, próbując negocjacji. Wie, że ojciec zgodzi się na każdą godzinę, i właśnie dlatego nie chce narażać go na zbyt długie siedzenie w nocy. - Zresztą zadzwonię. - Dobrej zabawy - mówi Pacholec, klepie syna po przyjacielsku w plecy, wsiada do swojego wysłużonego forda i szybko rusza ulicą Warszawską. Nie ma czasu na sentymenty, parkuje na zakazie. Do głowy też mu nie przyszło, by zaproponować Szymonowi, że zostanie i posłucha jego gry. To impreza dla młodych. Zresztą czeka na niego w domu cygaro, ogień 68 płonący na kominku, kaseta z dobrym, sensacyjnym filmem i nieprzeczy-tana prasa z całego tygodnia. Hanka bardzo lubi piątki w „Galaktyce". Zawsze przychodzi sporo ludzi i choć nie ona znajduje się w centrum uwagi, ze względu na Szymona, wszyscy traktują ją jak członka zespołu. Zresztą, mówią też nie od dziś, że zespół potrzebuje wokalistki. Dlatego dziwi ją, czemu Szymon wciąż jeszcze nie wpadł na pomysł, że to przecież ona, Hanka, jest najbliżej, że mogłaby chociaż spróbować... Ale boi się poruszać ten temat, bo on ostatnio stał się jakiś drażliwy, nic mu się nie podoba, złości się o najmniejszy drobiazg. Siedzi więc cicho przy stoliku i popija colę, czekając na swój moment, bo że on w końcu nastąpi, nie ma najmniejszej wątpliwości. - Nie no, stary, dajemy ciała! - Szymon słyszy za plecami tubalny głos Konrada. Odwraca się gwałtownie, ale właściwie nic nie może powiedzieć. - Co się z tobą dzieje? Ciągle gubisz rytm! To nie są jakieś popierdółki u tatusia w piwnicy, tylko regularny dżem z publicznością, facet. )ak tak dalej pójdzie, to nas już tu nigdy nie wpuszczą. Weź się do ciężkiej cholery w garść! - Strasznie dziś drętwo - próbuje go ratować jasiek, basista - może dlatego gramy jak patałachy? Szymon patrzy w ziemię. - Tylko ja gram jak patałach - odpowiada. - Sorry, ludzie. Sam nie wiem, co się dzieje. Może wezmę aspirynę? Albo się zastrzelę? Słuchając „Trójki", Linka maluje. Z głośnika cienką strużką sączy się leniwie jazz. Kaflowy piec, rozpalony przez Musie, mruczy cicho. Za opuszczonymi zasłonami pewnie znowu pada śnieg. jest piątkowy wieczór, na pozór wyciszony, oddany refleksji, łagodnie zmierzający ku kresowi. Ale Linka wie, że to nieprawda. Nie jest spokojna. Nie może być, bo brak jej tchu, bo spowija ją szczelnie niewidzialny kokon, który krępuje ruchy, wewnątrz którego szamocze się bezustannie, szarpie w ciasnym wnętrzu, chcąc wyjść na światło, na 69 powietrze, bo dusi się w czterech ścianach tego pokoju, słysząc, jak coś ją gdzieś wzywa, woła. Coś innego, dalekiego, nieznanego... I choć skupiona na obrazie, zajęta jest wsłuchiwaniem się w ową nierówną walkę, jaką jej ciało i umysł toczą między sobą. Linka przeczuwa, że nawet jeśli ubierze się i wyjdzie, i będzie biegać ulicami, by zaspokoić ten głód, ten lęk, by uśmierzyć ten ból - i tak nie zazna ukojenia. Dokąd ma pójść? Gdzie iść - sama? Nie ma miejsca ani człowieka, który by na nią czekał. jak wielkim czarnym płaszczem, czuje się przytłoczona straszliwym poczuciem bezsensu, bo ma tylko ten pokój. Poza nim - już nic. Francuska ultramaryna niecierpliwi się na bliskie spotkanie z błękitem Windsora. Inne farby czekają znudzone na swą kolej. Wodząc intensywnie koniuszkiem języka po górnej wardze, Linka znajduje wreszcie miejsce dla musztardowej limuzyny Tadeusza Wójcika i dla niego samego, przytwierdzając ich na niebieskiej smyczy do dachu pałacu. Obraz ma duże wymiary i jeszcze wiele osób mogłoby się na nim zmieścić. Zwłaszcza, że środek jest wciąż pusty, jakby na kogoś czekał. Do pokoju cicho wchodzi Joanna. - Nie poszłaś nigdzie z przyjaciółmi? - Przecież wiesz, że ja się nie zrzeszam - mówi Linka, nie odwróciwszy się, ni to ją informując, ni to zarzucając matce ten stan. Joannie robi się przykro, bo wokół Linki nie ma grona wciąż rozszcze-biotanych koleżanek. Czy ona sama była w tym wieku inna? Lecz przecież miała Pawła i nikt więcej nie był jej już potrzebny. - jaki tytuł będzie miał twój obraz? Linka patrzy na swe dzieło, zmarszczywszy brwi. - „Samotność"? - odpowiada, jakby pytała samą siebie. Dochodzi północ. Matka i Marysia już dawno śpią. Czekając na ojca, Grzesiek siedzi przy stole w kuchni i próbuje napisać wypracowanie z polskiego. Ściągnął coś wcześniej z sieci, a teraz wyrzuca tylko trudniejsze słowa, zastępując je zamiennikami, które nie wzbudzą 70 podejrzeń nauczycielki. Idzie mu jak po grudzie. Zatrzymał się przy słowie „abstrahując". Nie wie, co to znaczy. Równolegle jednak do dość płytkiej i może dzięki temu klarownej myśli o filozoficznej wymowie wiersza Szymborskiej - „Nic dwa razy", w jego umyśle toczy swe ciemne wody druga, podziemna rzeka, nie dająca się zagłuszyć, powracająca natrętnym refrenem, hucząca donośnie. Grzesiek oparł głowę na dłoni i zapadł w głąb siebie. Jak w wariacko zmontowanym filmie, migoczą mu przed oczyma jakieś obrazy, szepcą jakieś głosy. Przytłoczony ich plątaniną, poddaje się bezwiednie. I płynie czarną rzeką, a wraz z nim Musia i Bunia, Monika, zagryzająca nerwowo wargi, ten Amerykanin i kluczyki do jego samochodu długo frunące w mroźnym powietrzu, ojciec drapiący się po owłosionym torsie i Linka, m$wiąca słowami swego błoga Linka, którą zna od zawsze i której wcale nie zna. Linka - księżniczka z jego bajki, zamknięta w wysokiej wieży i wołająca o pomoc. Linka, która czeka, by nie on ją uwolnił. linkama.bloggg „Until" Herę in your arms where the world is impossibly still With a million dreams to ful "Fi 11 And a matter of moments until the dancing ends Herę in your arms when everything seems to be elear Not a sol i tary thing would I fear Except when this moment comes near the dancing's end Thank U, Sting linkajna 2002-12-06 19:58:20 skomentuj (2) ale ja jestem popaprana! najpierw modlę się do Niego: Boże! spójrz na imię! tu jestem! a kiedy on to wreszcie robi - uciekam! IDIOTKA!!!!! Nie, to na pewno nie o to chodziło! potem by było jeszcze gorzej! linkajna 2002-12-02 16:01:11 skomentuj (0) 71 awantura z matką, mówię, czego nie myślę, byle tylko sobie pokrzyczeć; jesteśmy dwie ponure histeryczki! byłyśmy świtą tego drania, a teraz, kiedy go nie ma, nie wiemy nawet, czy warto dalej żyć linka_ma 2002-11-29 14:47:35 skomentuj (0) jutro znowu dwie godziny z Norbertem! zasrane życie! linkajna 2002-11-15 19:55:29 skomentuj (0) patrzy na nią jakby była cholerną J.L0! a ja stoję obok! linkajna 2002-10-10 16:29:12 skomentuj (1) znowu siedzę z hanką, pour quelques-uns, la vie est toujours si simple :P linkajna 2002-09-20 18:15:43 skomentuj (0) ciągle mi duszno, szczękam zębami z zimna i nie mogę złapać tchu kiedy to się wreszcie skończy?????????????????????? linkajna 2002-09-08 09:04:25 skomentuj (0) przeprowadzamy się. na razie będziemy mieszkać w pałacu, potem ..... ..............? linkajna 2002-09-05 18:35:12 skomentuj (1) jak to jest, kiedy ktoś umiera, kiedy odchodzi? rzuca cię w otchłań na zawsze? drzwi się zatrzaskują KONIEC już nigdy, jeszcze dziś jest, jutro już go nie ma, więc pytasz: Co było nie tak? Czy to moja wina? kochasz go i nienawidzisz, bo sobie z ciebie zakpił, trzasnął tobą o ścianę rozpryskał twój mózg. chodzisz po niemym domu i krzyczysz w bezsilnej złości nienawidzisz go i chcesz, żeby wrócił, by nienawidzić go jeszcze 72 mocniej, nie rozumiesz, jak można tak rzucić się w przepaść z bezpiecznego brzegu? TATO - DLACZEGO?!!! linkajna 2002-08-15 23:56:33 skomentuj (0) GREECE 4 EVER!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! linkajna 2002-07-30 22:18:07 skomentuj (4) koniec szkoły wyjadę utopię się zapomnę o Tobie linkajna 2002-06-21 13:50:41 skomentuj (0) ' only you! and nothing else matters!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! !!!!!!!!!!!!! linkajna 2002-05-14 22:35:10 skomentuj (1) Dręczony wątpliwościami, niczego nie rozumiejąc, jakby Linka pisała w nieznanym mu języku, Grzesiek zasypia, z głową na stole. Kiedy się ocknie, zziębnięty, po pierwszej, ojca ciągle nie będzie. t ji • / Klęcząc, Musia modli się nieuważnie. Chciałaby zobaczyć Grześka, dowiedzieć się, czy wszystko u niego w porządku. Żałuje, że znęcona wolnym miejscem, usiadła w ławce. Teraz nie wypada się oglądać, zna ją tu tylu ludzi. Msza sunie majestatycznie ku Agnus Dei, psalmy ciągną się w nieskończoność. Musia boi się, że on nie przyszedł. W życiu często tak się dzieje. Ktoś raz nie przychodzi i znika na zawsze, nie powiedziawszy dlaczego. Niewyjaśnione sytuacje z czasem biedną, stają się wspomnieniem, nikt już nie próbuje rozwikłać tajemnicy, dociec ich sensu. 73 Grzesiek stoi blisko drzwi i od początku widzi jej zgarbione plecy, okryte sfatygowanym płaszczem. Robi mu się gorąco. Właściwie nie ma nic na sumieniu, unikał jednak pojawiania się na Okrzei. I co by powiedział, gdyby go zapytała? Przecież nie prawdę. A kłamać nie chciał. Nie zrobił nic złego, a czuł się głupio. Przyjmuje komunię, choć szarpie nim wewnętrzne przekonanie, że nie powinien. Wraca na miejsce z pochyloną głową, nie śmie spojrzeć jej w oczy. Chce odejść wcześniej, przed ogłoszeniami, lecz nie umie. Zbiega ze schodów, ale zatrzymuje się przy pomniku Papieża. |ego błogosławiąca dłoń wydaje mu się nagle dłonią grożącą. Przecież był u komunii! Wszystko jej powie, zasłużyła na to. Musia dostrzega go kątem oka. Nie podejrzewa jednak, że Grzesiek czeka właśnie na nią. Idzie wolno ulicą Okrzei, wysłuchując historii choroby, a potem śmierci męża koleżanki i ujmując jej nieco bólu, bo wspominanie łagodzi cierpienia. Zajęte rozmową, nie rozglądają się. Tuż za nimi idzie Grzesiek, z każdym krokiem coraz bardziej pewien, że nie dotrzyma słowa danego samemu sobie. Na skrzyżowaniu Okrzei i Kopernika Musia żegna znajomą. - Znowu nie mogłeś spać? - pyta go z uśmiechem, jakby widzieli się wczoraj. - la... - on nie wie, od czego zacząć. - Chcę, żebyś wiedział, że nic mi nie jesteś winien - próbuje mówić jak najłagodniej, może tak zachęci go do zwierzeń? - Tak, tylko... - Lubię cię, to wszystko. Grzesiek patrzy w ziemię. - lutro pani powiem - rzuca przed bramą pałacu i, skulony, ucieka. ••••••••• loanna przygotowuje niedzielne śniadanie. Otwiera i zamyka szafki i szuflady, jakby zapomniała, gdzie czego szukać. |ej ruchy są nieskładne, chaotyczne, nerwowe. Nie dokręca kranu, wypuszcza z rąk talerz, który rozbija się na terakocie. Musia od dłuższej chwili obserwuje tę szarpaninę. Schyla się, by pozbierać skorupy, bo loanna stoi bez ruchu, patrząc tępo w podłogę. |ej myśli są zaabsorbowane czymś innym. - Córciu? 74 - Wyjęłam już masło? - jest na stole. - A pieczywo? - Też. - Wędliny? Sery? - Isiu, co się dzieje? - Odkupię ci ten talerz. - Może mi jednak powiesz? - Nie radzę sobie z tym wszystkim. - To normalne. - Czuję się jak ktoś nieuleczalnie chory, kto wie, że umrze i wciąż ma świadomość, że każdy dzień zbliża go tylko do końca. - Skąd wiedzielibyśmy o istnieniu cierpienia, gdybyśmy go sami nie doświadczyli? - Tylko mi nie mów, że jestem zdrowa, błagam! - Nie jesteś. - Paweł chce połowy gabinetu. - No tak... - wzdycha Musia, jakby mówiła: „Można się było tego spodziewać". - Co postanowiłaś? - Muszę wziąć adwokata. - Mam jakieś oszczędności... - Mamo, tak się boję... Tomasz Walczak ma ochotę na piwo. Ale piwa w domu ani kropli. Grzesiek gdzieś poleciał, Teresa z Marysią poszły do kościoła. Zły, że musi wychodzić w taką pogodę, międląc w zębach przekleństwa, ubiera się jednak i wychodzi. - Nawet o głupim piwie nie pamiętają, darmozjady! Chyba mam prawo się napić za moją ciężką pracę?! Ma w kieszeni dwadzieścia złotych, dorzuca więc jeszcze ćwiartkę dla wzmocnienia. Przechodzi zaledwie kilka kroków, gdy przewraca się na lodzie. Plastikowa torebka z zakupami upada, butelki roztrzaskują się. Rozlane piwo wypływa z reklamówki, chwilę pieni się, po czym wsiąka w śnieg. 75 Tomasz Walczak stoi bezradnie nad kałużą. Zbiera szkło, kaleczy się lekko w palec i, klnąc jak szewc, wraca do domu. Gdy ojciec jest na bani, lepiej po prostu zniknąć mu z oczu. Iść gdzieś - do Moniki, do kumpla, nawet na ulicę - zejść z drogi. Ale dziś nie zdążył. Ojciec, trzymając w dłoni zmięte kartki z błoga Linki, wita go już w sieni. - Co to ma być?! - Nic. - To tak się teraz zabawiamy? Zamiast się uczyć, ty mi tu jakieś bzdury czytasz?! A potem znów będziesz zagrożony z polskiego, tak? Grzesiek milczy. Cokolwiek powie i tak obróci się to przeciwko niemu. - I co, nie raczysz nawet odpowiedzieć?! No?! Grzesiek z trudem wytrzymuje jego wzrok. - Po co mam odpowiadać? Ciebie i tak nic nie interesuje - mówi wbrew sobie, przyśpieszając tylko nieuniknione. - Haruję dniami i nocami po to, żebyś wyszedł na ludzi - ojciec na pozór łagodnieje. - Tak jak ty, prawda? - Grzesiek rzuca hardo. - A co ci się nie podoba?! Śmiesz mnie krytykować, gnoju jeden?! - lesteś ostatni, z którego chciałbym brać przykład! - Co?! Coś ty powiedział?! - Że jesteś szmata! . Nareszcie! W końcu odważył się powiedzieć, co myśli! I tak zaraz dostanie, niech wreszcie wie, za co! Walczak stoi przez chwilę bez słowa. Przecież jest dobrym ojcem, kocha ich, zapracowuje się dla tych smarkaczy. Co on mówi, ten Grzesiek?! - Naćpałeś się?! - lakbym się naćpał, już bym nie żył. Wy, policjanci, umiecie przecież wychowywać swoje dzieci, no nie?! Zdumiony bezczelnością syna, Walczak nie wie, co powiedzieć. Nie rozumie. Odwraca się, wchodzi do mieszkania, staje przy zlewie, nalewa wody do szklanki, wypija ją duszkiem. Grzesiek początkowo chce wyjść z domu, wrócić do kafejki internetowej. Ale reakcja ojca jest tak niespodziewana, że wbrew rozsądkowi 76 zostaje. Siada w pokoju z podręcznikiem historii i próbuje zapamiętać cokolwiek z przeczytanego tekstu. Słowa jednak, ledwie przeczytane, ulatują gdzieś w niebyt, bo Grzesiek myśli tylko o tym, co przed chwilą zaszło. Nie wierzy, że ojciec się zmienił. Nadzieja na normalne życie umierała w nim zbyt długo. Myśli raczej, dlaczego tym razem zareagował tak spokojnie. Może dlatego, że był trzeźwy? Ale on bije i na trzeźwo, i po alkoholu. Mając powód i bez powodu, jedyna rzecz, której Grzesiek jest pewien, to ta, że ojciec bije zawsze. Zawsze, ale nie teraz? Dwadzieścia minut później dostaje odpowiedź. Kiedy wróciły matka i Marysia, rozpętało się prawdziwe piekło. Ojciec krzyczy, że nigdy nie ma w domu piwa, że gówniarze pyskują zamiast się uczyć, że wszędzie jest brudno i on nie będzie tego dłużej tolerował. Usłyszawszy przewracający się stołek i krzyk Marysi, Grzesiek wbiega do kuchni. Matka leży na podłodze, zasłaniając rękami głowę. Ojciec kopie ją po plecach. Grzesiek stara się go oderwać, skupić jego złość na sobie. Marysia ucieka. - Policja? Przyjeżdżajcie natychmiast! Tatuś nas bije! - słyszą przerażony pisk z pokoju. Ojciec nieruchomieje, odkręca się na pięcie, po czym wolno podchodzi do niej. - Co, córeczko?! - mówi słodko. - Boisz się? - Tak - szepce struchlała ze strachu Marysia. - Myślisz, że moi koledzy przyjadą was uratować?! - wydziera się ojciec. -Nikt nie przyjedzie! Rozumiesz?! Nikt! Odkładaj słuchawkę! No już! Marysia odkłada słuchawkę, patrząc z lękiem w zimne, złe oczy ojca. Teraz już nikt im nie pomoże. - Chyba będziesz musiała poszukać sobie pracy, Zosiu. - O Matko Przenajświętsza, co też pani doktor mówi?! Gdzież ja teraz pracę znajdę?! - W innym gabinecie. Dam ci referencje. - E tam, takich jak ja wszędzie pełno. A kogo pani weźmie na moje miejsce? 77 - Nikogo. Mój mąż zażądał połowy gabinetu, a to znaczy, że muszę sprzedać cały. - A pani doktor, co zamierza ze sobą zrobić? - Na razie mam ten kontrakt w Warszawie. - Na razie. A co potem? Nie, tak nie można! Pozbywać się wszystkiego? Z pomocą Bożą jakoś damy sobie radę. A jednak nie przyszedł! Obiecał i nie przyszedł! Przez osiem godzin, wbrew oczywistości, Musia jednak wierzyła. O drugiej po południu zdecydowanym ruchem otworzyła książkę telefoniczną. Wie jedynie, jak Grzesiek się nazywa i do której szkoły chodzi. Zaczyna od szkoły. - Zespół Szkół Numer Dwa, słucham. - Nazywam się Natalia jakubowska, poszukuję ucznia Grzegorza Walczaka. - Kojarzę g°' zdaje się pierwsza „w"? - Czy byłaby pani tak uprzejma i powiedziała mi, o której kończy dziś lekcje? jesteśmy umówieni na korepetycje, a ja zapomniałam, na którą. - W ogóle nie ma dziś lekcji. Poniedziałek jest dniem praktyk. - |aka szkoda! - Proszę zaczekać. W telefonie przez moment słychać stłumione odgłosy szkoły, jakieś rozmowy, pokrzykiwania, ten szum, tak jej dobrze znany. Wreszcie damski głos, ten sam, co przedtem, oznajmia: - Grzegorz Walczak ma praktyki w warsztacie pana Szostaka na Choszczówce, podaję numer... - Grzesia dziś nie ma. Sama jestem zmartwiona - słyszy w słuchawce głos Ewy Szostak. - Może zachorował? - Na ogół matka zawsze go usprawiedliwia telefonicznie. Ale dziś nikt nie zadzwonił- Nie odbierają też telefonu w domu. Może zdarzył się jakiś Wypadek? Albo znowu coś z ojcem. - jest chory? 78 - Można to nazwać chorobą. Zdaje się nadużywa trunków i potem nie panuje nad sobą. Próbowałam z nim rozmawiać, wie pani, jestem z zawodu psychologiem, namawiać na terapię, ale on uważa, że wszystko jest w porządku. A oni go kryją. Pewnie ze strachu. Początkowo myślałam, że Grzesiek jest czupumy i zadziera z kolegami, stąd te rany, rozbity łuk brwiowy, siniaki. Ale poznałam go i wiem, że to nie tak. - jego ojciec gdzieś pracuje? - To jest właśnie najdziwniejsze. Pracuje w policji. Zdaje się, jest dzielnicowym? - W policji? A ma pani może adres domowy Walczaków? Mimo emerytury w Musi nie wygasł jeszcze żywioł nauczycielki z powołania. Nie lubiła, kiedy komuś w jej otoczeniu działa się krzywda, i nigdy nie czuła się bezradna. Brało się to stąd, że po cztelffziestu latach pracy w szkole znała w mieście nieomal każdego. A wielu z jego mieszkańców było kiedyś jej uczniami. W tym komendant policji. Dlatego też założyła płaszcz i ruszyła dziarskim krokiem, by wziąć sprawy w swoje ręce. W mieszkaniu Walczaków nikt nie odpowiadał. Poszła więc prosto na posterunek policji. Nagle, pewnie ze zdenerwowania, rozbolał ją żołądek. - Dzielnicowego Walczaka nie ma. Wziął dzień wolny. A co, jakaś rozróba na osiedlu? - Nie... ja w sprawie osobistej. Nie wie pan, co się stało? - powiedziała słabo. Oficer dyżurny spogląda na nią uważnie. - Zdaje się, jego syn jest w szpitalu? - mówi. - Chyba miał wypadek? Nie wiem dokładnie. Źle się pani czuje? - Nie, nie. To tylko niestrawność... Z komendy policji do szpitala jest daleko. Dwa albo i trzy kilometry. Można podjechać autobusem, ale Musia o tym zapomniała. Idzie więc szybko, najszybciej, jak umie, potykając się na nieuprzątniętym śniegu i z trudem łapiąc w płuca ostre, grudniowe powietrze. Ból brzucha dokucza jej niemiłosiernie. Gdy dociera wreszcie na miejsce, musi najpierw usiąść w korytarzu. Czuje nieznośny ciężar w piersiach. Pewnie przez ten mróz. 79 - Szukam pacjenta Grzegorza Walczaka - mówi na Izbie Przyjęć. - Walczak? Walczak? Wczoraj przyjęty. Ten pobity chłopak? - przypomina sobie pielęgniarka, szukając jednocześnie w księdze przyjęć. - Pobity? - powtarza za nią Musia. - A co? Pani też powiedzieli, że zemdlał? Głodne kawałki. Zawsze mówią, że to był wypadek. Bił się z kimś i oberwał. - W jakim jest stanie? - Nie wiem, może już odzyskał przytomność. Pani zapyta na OIOM-ie. - Pacjent wciąż jest nieprzytomny. A kim pani jest? - Babcią - kłamie Musia bez zająknięcia. - Piękna rodzinka, nie ma co! - słyszy za plecami kąśliwy komentarz. -Moglibyście lepiej dzieciaka pilnować! Grzesiek leży podłączony do jakichś aparatów. Oddycha przy pomocy respiratora. Musia czuje się winna. Gdyby wtedy wykazała większą dociekliwość, zainteresowała się tym rozciętym łukiem brwiowym, być może to wszystko by się nie stało? Głęboko wstrząśnięta, wraca do domu. Przygniata ją coraz większy ciężar bólu i zmartwienia. Przy Siennickiej zatrzymuje się. Choćby miała tu zostać na zawsze, nie ma już siły iść. Stoi, trzymając się płotu. Czuje rozdzierający ból w klatce piersiowej i strach, że to już koniec, że tak bez księdza, nie zdążywszy się z nikim pożegnać, nie powiedziawszy Isi... Na szczęście ktoś wzywa taksówkę, jakaś nieznajoma kobieta odwozi ją do domu. - Wszystko mnie boli. Położę się, dobrze Isiu? Dałyście Buni lekarstwa? - Dałam, nie martw się. Odpocznij. Że też ci się zachciewa spacerów przy tej pogodzie! jest siedemnasta trzydzieści. Pół godziny później erka na sygnale wiezie Musie do szpitala z podejrzeniem zawału. Tuż przed szóstą znów zaczyna padać śnieg. Ogromne, mokre płatki wyskakują nagle z ciemności i wirują w plamach pomarańczowego światła 80 wokół ronda Hallera i smętnej choinki ustawionej pośrodku niewielkiej wysepki. Na ulicy skuleni, z głowami wciśniętymi w ramiona, przechodnie prostują się dopiero w sklepach rozżarzonych bożonarodzeniowymi dekoracjami. Strząsając z okryć magiczne gwiazdki, zmienione tymczasem w pospolite drobinki wody, nie zajmują się nimi już więcej. Tylko dzieci ze zdumieniem przypatrują się tym skarbom ofiarowanym im przez zimę. Lecz po chwili i one odwracają głowy od zaśnieżonych rękawów i z pożądaniem wlepiają wzrok w ciężkie od pokus przedświąteczne półki. Szymon siedzi w cukierni „Ekler" nad dużym papierowym kubkiem coli. W zębach żuje słomkę i obserwuje przez okno neonowego Mikołaja w paradnych saniach, wjeżdżającego po zaokrąglonej klatce schodowej „Partnera". Choć wydaje się to takie łatwe, przecież docierając już prawie do niebieskich liter ustawionej na dachu reklamy, Mikołaj spada nagle w przepaść i musi zaczynać wspinaczkę od samego dołu. Szymon zastanawia się przez chwilę, co by się stało, gdyby jednak udało mu się przekroczyć niewidzialną granicę dachu i utonąć razem z reniferem i saniami w mroku wieczornych chmur? Czy ktoś by to zauważył? Czy widząc brak neonu, ktokolwiek pomyślałby, że Mikołaj odfrunął? „Raczej, że złodzieje go zwędzili" - parska odrobinę zbyt głośno, śc.4gając na siebie przelotne spojrzenie ekspedientki. Ludzie w szklanej windzie budynku też niezmordowanie pną się w górę. Szymon obstawia: wysiądą na pierwszym czy na drugim piętrze? Idą na zakupy do galerii handlowej czy do „Planety" na kręgle? Powtarza raz po raz w myślach, co już dawno powinno zostać powiedziane. Ale Hanki wciąż nie ma. Mikołaj, skazany na los Syzyfa, rozpoczyna swą wędrówkę ciągle od nowa i ani mu w głowie, by odlecieć. Klienci wchodzą do sklepów i wychodzą z nich. Śniegu jest coraz więcej. - No, jestem! - mówi Hanka, rozglądając się po cukierni. Ubrana w krótki hippisowski kożuszek z łatek, haftowany w kwiaty, bez czapki, ale za to w długim na parę metrów kolorowym szaliku, którym kilkakrotnie owinęła szyję, lekko zaróżowiona na twarzy, ze śniegiem we włosach, stoi przed nim z wyrazem triumfu, jakby samo przyjście do cukierni było już wielkim wyczynem. Rzuca na wolne krzesło okropną torebkę w kształcie krowy i siada, głęboko westchnąwszy. - Wygrałaś konkurs Milki? - Szymon pyta, chcąc jej zrobić przykrość. 81 - Co? Nie, kupiłam. Cudna, no nie? - Hanka bierze do rąk torebkę i głaszcze, jakby ta była żywym zwierzęciem. - Chodzący pokemon! - on krzywi się z obrzydzeniem, bezwiednie prąc do zwady. Wtedy byłoby mu łatwiej. Ostentacyjnie siedział, kiedy weszła. Nie zaproponował herbaty ani coli. Nie uśmiechnął się nawet na jej widok. - Może coś zamówię? - mówi Hanka i wstaje. Gdy płaci za biskwita i sok pomarańczowy, Szymon nie patrzy na nią. W panice usiłuje sobie przypomnieć wszystko, co ma jej do powiedzenia. - Czemu się tak przyglądasz? - Hanka pyta bez ciekawości, wróciwszy z zamówieniem. - Niczemu. Patrzę na śnieg. - I jakie wrażenia? - Żadne. Śnieg jak śnieg. Hanka je zachłannie, raz po raz zlizując bitą śmietanę, która delikatnie szroni jej wargi. - Wiesz, co sobie pomyślałam? - Co? - jest to najuprzejmiejsze pytanie, na jakie Szymon może się w tej chwili zdobyć. - Że przydałaby wam się wokalistka - mówi Hanka z pozorną obojętnością, nie wyjmując z ust łyżeczki z ciastkiem. - Zwariowałaś?! - Strasznie się nerwowy zrobiłeś ostatnio. - Wydaje ci się. - Wściekasz się o byle co. Stało się coś? - Nic! - odpowiada twardo, pewny, że Hanka nie będzie zbyt dociekliwa. - A wracając do tematu... - Nie ma do czego! Chcesz, to możesz się zgłosić do Konrada, ja się wycofałem. Muszę się uczyć do matury. - Sama?... - mówi nieprzekonana, ale widać, że walczy z, pokusą. -Czy ja wiem... Szymon czuje, że to dobra okazja, że teraz Hanka przełknęłaby prawdę, może nawet obyłoby się bez łez, ale nic nie mówi, przygryza tylko policzek i patrzy w ciemne okno. 82 • * »«i • * *»• To był długi dyżur. I jeszcze się nie skończył. Dopiero teraz, tuż przed północą, można złapać trochę wytchnienia, powypełniać papiery, sprawdzić pocztę. Siedząc przed komputerem, Marek Śliwiński wyciąga do góry ręce, by wyprostować kręgosłup. Ledwie wrócił z kongresu kardiologicznego i kilkudniowego wypadu na Mazury, a już pierwszego dnia przywieźli ciężki przypadek zawału. Walka o życie. Normalka. Takich bojów stacza się tu wiele. Problem w tym, że nieuchronność śmierci, którą rozumiał już tak dobrze i której się nie sprzeciwiał, by móc ratować ludzi, nie doznając przy tym paraliżującego strachu, odporność, którą nabył wraz z doświadczeniem, uleciała gdzieś po odejściu Basi. Znów każdy przypadek jest jego osobistym przypadkiem. A każdy pacjent osobistą potyczką z Panem Bogiem. Rozpoznając w nim „tego doktora", ludzie często oczekują cudu, którego on nie może dokonać. Śliwiński otwiera pocztę, wpisuje sw^je nazwisko i hasło. Od czasu wydania „Ściętych kwiatów" dostaje na ten adres w szpitalu mnóstwo prywatnej korespondencji. Odpowiada prawie na wszystkie maile i listy. Traktuje to jak dalszy ciąg swej powinności. Piszą przede wszystkim kobiety. W różnym wieku. Książka jest dla nich jedynie pretekstem do opowiedzenia o sobie i swoich problemach. Śliwiński ma poczucie, że jest psychoterapeutą, do którego iuzie się nie tyle po gotową receptę, co raczej po to, by zrobić porządek w swoim życiu. Czasem pytają go o sprawy onkologiczne. Nigdy o samą książkę. Koledzy żartują, nie bez pewnej zazdrości, że stał się dyżurnym spowiednikiem kraju, a jego skrzynka pocztowa adresem kontaktowym „od wszelkich boleści". Po dwóch tygodniach urlopu czeka na niego sto dziesięć nieprzeczy-tanych wiadomości. - Nie pójdziesz dzisiaj do szkoły. Zajmiesz się Bunią, póki się jakoś nie zorganizujemy. Linka, wstawaj! 83 Linka patrzy na budzik. Szósta rano. Wczoraj siedziały do drugiej, próbując się czegoś dowiedzieć przez telefon. Już szósta? Przed chwilą się położyła. - Mam wstać? - Prędzej! jadę do Anina. Babcia miała ciężki zawał, ale jej stan jest stabilny, cokolwiek to znaczy. - To chyba dobrze? - Zrobisz Buni śniadanie i zajmiesz się tu wszystkim. Mogę na ciebie liczyć? - Noooo - odpowiada Linka i ziewa przeciągle. - już wstałam. Instytut Kardiologii w Aninie robi na Joannie dobre wrażenie. Renomowany szpital. Dość daleko z Mińska, zwłaszcza gdy się nie dysponuje samochodem, ale mają tu pewnie świetnych specjalistów. W holu na kozaki zakłada kupione w automacie jednorazowe ochraniacze. Ze strachem idzie na OlOM. - Szefa nie ma. - A kiedy będzie? - jutro. - jak to? Dopiero jutro? - Zszedł po nocy. Spóźniła się pani - sfyszy w dyżurce. - Ale jest lekarz dyżurny. - jak nazywa się lekarz prowadzący? - Doktor Śliwiński - Śliwiński - joanna powtarza machinalnie. - Znajome nazwisko? - pyta pielęgniarka z nieomal niedostrzegalną nutką ironii w głosie. I wtedy Joanna kojarzy. - Tak... Naturalnie... Czytałam „Ścięte kwiaty". Mocna rzecz. Właściwie literatura faktu. - Jak zwał, tak zwał - dodaje pielęgniarka, wracając do swoich zajęć. - Mogę zobaczyć się z matką? - Może pani, ale krótko, jest bardzo osłabiona. - Mamo? To ja, Joanna. 84 Na dłoni Musi, przyklejony na krzyż plaster, podtrzymuje wenflon. Obok, na stojaku wiszą dwa plastikowe worki, z których sączą się poprzez przeźroczystą rurkę jakieś płyny. W nosie rurka z tlenem. Musia przypomina bardziej eksponat z seriali medycznych niż żywego człowieka. Joanna głaszcze delikatnie jej dłoń. Czując dotyk, a może usłyszawszy głos Joanny, lekko porusza palcami. - Isiu? - Tak, mamo? - Czy Grzesiek... odzyskał przytomność? - szepce nieomal niedosłyszalnie. - Grzesiek? - Pójdziesz do niego? - Dobrze - obiecuje Joanna, przekonana, że matka bredzi. - Pójdę. Zanim lekarz dyżurny znajdzie czas, żeby z nią porozmawiać, miną dwie godziny. Znowu będą przyjęcia, nagłe przypadki, obchód. Wszyscy będą biegać w tę i z powrotem, jak podczas jakichś zwariowanych zawodów, a Joanna przycupnie nfTkorytarzu, sama ze swoim nieszczęściem. Na oddziale nie będzie żadnego Grześka. ••••••••• Tego dnia Bunia w ogóle nie wstała z łóżka. Nie chciała nic jeść, ledwie łyknęła herbaty. Linka zaglądała do niej kilka razy, lecz Bunia, odwrócona twarzą do ściany, udawała, że Ap\. Nie mając nic lepszego do roboty, Linka położyła się w salonie na kanapie, przykryła kocem i czekała na telefon od matki. Było zimno i ponuro. Niebo przydusiło ziemię ciężkimi, śnieżnymi chmurami. Linka pomyślała, że troszeczkę się zagrzeje i pójdzie po węgiel, a potem porozpala w piecach. Ten chłopak to nie był Szymon. Nie widziała jego twarzy, czuła tylko ciepły uścisk dłoni. Biegli razem po skrzącym się, chrzęszczącym cudownie śniegu. Śmiali się. Było im tak wesoło. W żołądku rósł jej balonik wypełniony słodyczą. Zmęczona, upadła w zaspę i, machając rękami, zrobiła orzełka. Leżąc tak w miękkim puchu, z twarzą zwróconą do góry, 85 chwytała na język płatki śniegu, a lepki syrop szczęścia wypełniał ją bez reszty, całkowicie pozbawiając sił. Przed południem Joanna dociera wreszcie do domu. Nie zdejmując butów ani płaszcza, wchodzi do salonu i ciężko siada na krześle. - Co tu tak zimno? - dziwi się. - Zrób mi herbaty - mówi, budząc Linkę. Gdy Linka wraca z kuchni, matka, wciąż w płaszczu, ciągle tam siedzi. Nieruchoma, z głową opartą na dłoni. - Buniu, śpisz? - szepce Joanna. - Buniu? - Ona umarła? - Bunia pyta cicho, nie odwracając się od ściany. - Kto? - nie rozumie Joanna. - Natka. - Skąd ci to przyszło do głowy?! - Płaczesz? - Nie, to katar. - A ona? - Żyje. |est w szpitalu. Wszystko będzie dobrze. - Wy mi i tak nie powiecie. - Nie martw się. Wciąż jest z nami. • - Gdzie się podział pies? - Joanna pyta nagle. - Kręciła się tu gdzieś... - Linka rozgląda się dookoła obojętnie. -Bella! Belunia! - Jakoś nie zdołała polubić tego psa. - Gdzie? - Nie wiem! Nie będę przecież za nią biegała! Belka! - woła ze złością. - Dlaczego nie ma nic do jedzenia? - Joanna zmienia temat. - A kazałaś coś zrobić?! - szczerze dziwi się Linka. - Miałam dać Buni śniadanie, ale ona nic nie chciała... - jest zimno jak na biegunie! Nie ma chleba! Chodnik na ulicy nie odśnieżony! Coś ty robiła przez te wszystkie godziny?! - zaczepnie wylicza Joanna. - To, co mi kazałaś! - odcina się Linka. 86 Pragnie przerzucić na matkę ciężar odpowiedzialności za swoje lenistwo i jak najszybciej zostać sama, bo wciąż trzyma dłoń tamtego chłopaka i wcale nie zamierza jej puścić, bo przez chwilę, choć tylko we śnie, była wreszcie szczęśliwa. I nie chce mieć wyrzutów sumienia, że kiedy Musia cierpi, ocierając się być może o śmierć, ona nawet nie pomyślała, co jest do zrobienia. - Obiecałaś się tu wszystkim zająć! - Joanna z trudem opanowuje rozdrażnienie. - A powiedziałaś mi, czym?! Joanna tylko wzdycha ciężko. Oczywiście, sama jest sobie winna. - Ja tu przecież nigdy nic nie robię! - dodaje Linka bez cienia skruchy. - Bo w końcu tylko tu mieszkasz?! - Joanna podsumowuje ironicznie. - Idę do gabinetu. Zosia zapisała kogoś na drugą. Poszukaj psa, przecież nie mógł się zapaść pod ziemię! I nie zapomnij dać Buni lekarstwa. Jeśli masz kłopoty z pamięcią, to sobie zapisz - dodaje już spokojniej i wychodzi, nie zauważywszy skrzywionej miny córki i jej języka wywalonego na całą długość. Około drugiej zjawia się Hanka. Jak zwykle rozbawiona i nieuważna, macha na pokaz pluszową torebką w kształcie krowy. - Wpadłam zobaczyć, co się dzieje. - Musia miała zawał. - O! - komentuje beznamiętnie. - Co to? - Linka pyta chłodno, wskazując na krowę. - Eeee... - Hanka jakby zastanawia się, co powiedzieć - Szymon mi kupił? Boska, nie? - Nie. - Przyjdziesz jutro do budy? - Nie wiem. - Przynieść ci lekcje? - Możesz. - Muszę już spadać. Szymon stoi przed bramą. Linka patrzy przez okno, ale go nie widzi. Hanka zauważa to spojrzenie. - Powiedział, że nie chce cię denerwować. - Podziękuj mu za troskę. 87 O wpół do trzeciej Belki wciąż nie ma. Linka idzie jej szukać. Pogoda się psuje. Paskudny deszcz ze śniegiem zacina w twarz. Za chwilę zrobi się ciemno. Chodzenie ulicami i wypatrywanie psa, który może być przecież wszędzie, wydaje się Lince kompletnie bez sensu. Wytrzyma pół godziny i wróci do pałacu z niczym. ••••••••• - Pani Malicka? Pacholec nie zapukał porządnie. Zaskrobał raczej. Czyżby wiedział, że znowu nie ma pacjentów? - Witam, pana. jakie wieści? - Joanna stara się być serdeczna, jowialna nawet, maskując tym swoją nieuzasadnioną niechęć do Pacholca. - Eee... Nic nowego. Przyszedłem tylko... Przyszedłem... Czy pani się już może zastanowiła nad moją propozycją? - wyrzuca z siebie, jakby doznając ulgi. Joanna mówi wolno, nie chce już tego nigdy powtarzać. - Doceniam pańską troskę i umiejętności zawodowe. Szanuję zdolność patrzenia na sprawy z różnych stron i nie poddawanie się zwątpieniu. To cenna umiejętność. Sama jej nie posiadam. Chciałabym jednak bardzo, byśmy na razie nie wracali do tego tematu. - jak to? Ale mamy klienta! W dzisiejszych czasach klient to rzecz bezcenna! Na drugiego takiego może pani czekać latami! - Trudno,4 zaryzykuję. Twarda postawa Joanny głęboko zasmuca Pacholca. Siada na krześle, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, opiera ręce na udach, głęboko wzdycha i szukając natchnienia w suficie, rzuca bez nadziei: - Więc nie sprzeda pani pałacu? Zamiast ją zirytować, wzbudza tylko współczucie. - Moja matka miała wczoraj zawał. Nie mogę teraz myśleć o sprzedawaniu domu, w którym się urodziła! ••••••••• Pewnie by jej nie zobaczyła. Było już przecież całkiem ciemno. Światło latarni ulicznej przesączało się mdło przez pozbawione liści gałęzie. 88 W ogrodzie panował półmrok. Ale ciemny kształt na lewo od bramy zaintrygował Joannę. Podeszła bliżej. - Bella?! Suka się nie rusza. Nie żyje? - Daj mi szybko jakiś koc! - Joanna krzyczy do Linki, wbiegając do domu. -Albo narzutę. Podczas gdy Linka, choć raz bez zbędnych komentarzy, biegnie na górę, Joanna w pośpiechu przebiera się w jej kurtkę. Wkładając do kieszeni wyjętą z torebki portmonetkę, czuje jak bardzo trzęsą się jej ręce. - Bella leży pod bramą. Nie wiem, co jej jest. Prędko! jest jeszcze ciepła. A serce, choć nieregularnie, nadal bije. Joanna kładzie koc na śniegu i przekręca Bellę tak, żeby można było ją podnieść. Nieduży pies okazuje się jednak bardzo ciężki. Na szczęście nadbiega Linka, biorą więc koc za dwa rogi każda i niosą do pobliskiej lecznicy. - Prawdopodobnie zatrucie - mówi po wstępnych oględzinach lekarz, postawny blondyn o policzkach zaróżowionych, jak u dziecka. Wizytówka z nazwiskiem „lek. wet. Michał Lutomski" przypięta do kieszeni nie pierwszej świeżości fartucha, czego Joanna stara się nawet w myślach nie komentować, dodaje otuchy, choć młody wiek weterynarza odrobinę ją niepokoi. ■*• Bella leży na stole w całodobowej przychodni weterynaryjnej. )ej ciało jest bezwładne, jakby wyciekła zeń już ostatnia kropla życia. - Zatrucie? Czym? - próbuje zrozumieć Joanna. - Co my tu mamy? - rudowłosa, ostrzyżona na zapałkę nastolatka, która mogłaby służyć za modelkę na pokazach piercingu, wstaje od biurka, gdzie wypełniała jar 'oś papiery, i zaczyna obmacywać Bellę. jakby się na tym znała! Zirytowała Joannę. Ubrana w zielony, powyciągany sweter, samodziałowe spodnie i ciężkie buty, nie ma na sobie fartucha ani wizytówki z nazwiskiem. - Nieregularne tętno, wzdęty brzuch, utrata przytomności - raportuje lekarz. 89 - Lubimy biegać po śmietnikach, co? - ruda zwraca się ni to do psa, ni to do Joanny. - Ona nie jest... to jest moja matka... jest w szpitalu... - zaczyna się chaotycznie tłumaczyć Joanna. - To może ja powiem... - odzywa się wreszcie Linka, podczas gdy lekarze robią suce jakieś zastrzyki, wymieniając między sobą niezrozumiałe nazwy preparatów medycznych. - Ona dziś ciągle prosiła o wypuszczenie na dwór. Nie zwróciłam na to uwagi, bo mi się wydawało, że to z tęsknoty za Musią, to znaczy za babcią, za jej panią... Ale zaraz wracała... - Pewnie już wtedy miała biegunkę. - Aż nie wróciła - dodaje Joanna. - Znalazłam ją pod domem na śniegu. - Czy ona?... Czy będzie?... Czy ona będzie?... - Linka boi się zapytać. - Pierwsze godziny są najważniejsze - odpowiada lekarz, nie patrząc na nie. - Proszę iść do domu. To potrwa. Joanna wychodzi z gabinetu i ciężko siada na ławce w poczekalni. Szeroko otwierając oczy, stara się zrozumieć coś z porozwieszanych na ścianach plakatów reklamowych, ale obraz wciąż się zamazuje. Linka patrzy na trzęsący się podbródek matki, bierze jej dłoń i bez jednego słowa kuca obok. ч - Co to za dziewczyna? - Podobno siostra. - Dużo ma czasu dla brata. - Daj spokój! To takie straszne! Może on się już nigdy nie ocknie? - Bóg to jeden raczy wiedzieć... Monika nie słyszy, co pielęgniarki mówią między sobą. Nie wie nawet, że one tam stoją i patrzą na nią. Siedzi tu już drugą godzinę. Głaszcze go po dłoni, coś do niego szepcąc. Widziała to tyle razy w amerykańskich filmach. Wierey, że on się nagle obudzi, spojrzy na nią, uśmiechnie się i zapyta: - Gdzie ja jestem? A ona odpowie: 90 - Nieważne. Już dobrze. Ale on leży wciąż bez najmniejszego ruchu i tylko zielona kreska, podskakująca niefrasobliwie na kardiomonitorze, podsyca jej słabnącą powoli nadzieję, że Grzesiek jeszcze żyje. Odwilż. Porywisty wiatr tarmosi wierzchołki olbrzymich dębów, wyjąc przeraźliwie. - Jakby się ktoś powiesił... - mówi do siebie, ale natychmiast ruga się w myśli za tę bzdurę. Dochodzi siódma rano i jest jeszcze prawie całkiem ciemno. Joanna brnie leśną aleją bez chodników, w kierunku Instytutu Kardiologii. Czuje się niepewnie. Wyobraźnia, zazwyczaj przyjacielsko usłużna, teraz podsuwa jej najstraszniejsze obrazy. Za każdym krzakiem czai się zły wilk, gotów ją pożreć, a ona jest bezbronnym Czerwonym Kapturkiem. „Czy tu nigdy nikt nie odśnieża?" - myśli ze złością, przeczuwając, że jej cienkie kozaki lada chwila całkowicie przemiękną. Wścieka się, bo sama jest sobie winna. Co za bezmyślność! Przecież wiedziała, że jest odwilż! Cały dzień w mokrych butach, piękna perspektywa! Z rzadka omiatają ją światła samochodów osobowych. Rozjeżdżając szarą breję roztapiającego się śniegu, kierowcy z podobną obojętnością traktują przechodniów. W trojce o płaszcz, Joanna musi kilkakrotnie odskakiwać na bok. Żaden z samochodów się nie zatrzymuje. A przecież tędy można iść tylko do Instytutu! Joanna zaciska zęby. „Masz za swoje, idiotko! Wybrałaś się do szpitala czy na bal? W końcu i tak założysz przecież te cholerne ochraniacze!" Bunia zajmuje maleńki pokoik sąsiadujący z kuchnią. Kiedyś, w zamierzchłych czasach była tu służbówka. Ale służby od tak dawna nie ma już w pałacu. Buni wiele nie potrzeba. Są tu: szafa, łóżko, mały stolik, gdzie z trudem mieszczą się książki, lekarstwa i radio. Jedynie tapczan jest duży, jakby zbyt obszerny dla niej i do tego pokoju. Musia wielokrotnie próbowała namówić matkę na zmianę łóżka, ale Bunia zawsze odpo- 91 wiadała, że córka zrobi przecież, co zechce. Po jej śmierci. To odbierało Musi ochotę do dalszych sporowi Bunia, jak zawsze, stawiała na swoim. O szóstej trzydzieści osiem Linka jest już na nogach. Ubiera się szybko, nie ryzykując wejścia do lodowatej łazienki, i biegnie po węgiel. Nie robi sobie nawet śniadania. Dziś znów nie pójdzie do szkoły. Kiedy przed szóstą matka ją obudziła, mówiąc, że wychodzi i że ma dobre wiadomości - Belka będzie żyła, Linka zerwała się, jakby jej ktoś podarował skrzydła. Kiedy wróciła z węglem i uporała się z rozpaleniem pieca w salonie, weszła do kuchni, by zrobić śniadanie dla Buni, ale uświadomiła sobie, że nie wie, co Bunia zwykle jada na śniadanie. Nigdy jej to nie obchodziło. Zagląda więc do pokoju prababki: - Dzień dobry, Buniu! - mówi wesoło. - Cóż to za niespodziewany humor u waćpanny? - dziwi się nie bez racji Bunia. Linka traci rezon. Przecież nie powie, że z Bella wszystko w porządku. Nie mówiły jeszcze Buni, co się stało. - Sama nie wiem - odpowiada skrępowana i szybko zmienia temat. -Zjesz ze mną śniadanie? - A co mamy w karcie? Musia wygląda nieco lepiej. Uśmiecha się na widok córki, próbuje nawet podnieść rękę, żeby ją przytulić. - |ak się czujesz, mamo? - pyta Joanna. - Dobrze - odpowiada z trudem. - Co w domu? Joanna milczy, rozgląda się, udając że szuka krzesła. - Beluśka strasznie wam dokucza? - W normie. - Isiu... - No co? - Tak mi przykro... - Mamo! - karci ją łagodnie Joanna. - Masz tyle własnych zmartwień - Musia odwraca wzrok do okna, nie wiadomo, czy chce coś jeszcze dodać, czy już skończyła. 92 - Wiesz, jak najłatwiej pozbyć się bólu zęba? - słyszy, lecz nie rozumie, patrzy na córkę z niemym zdziwieniem. - Uderzyć się młotkiem w palec? - Joanna odpowiada pytaniem, nieświadoma popełnianego plagiatu. Musia tłumi z obawą śmiech, ale i tak kołdra na jej brzuchu podskakuje radośnie. Ranek to niedobra pora na wizyty. Personel się zmienia, nikt nie ma dla niej czasu. - Przepraszam, gdzie znajdę doktora Śliwińskiego? - pyta, zaglądając do pokoju lekarzy. - jeszcze jedna fanka! - nie odrywając wzroku od komputera, niby to ubolewając, syczy przez zęby lekarka w średnim wieku. - Wdowcy mają w tym sezonie cholerne wzięcie! - rzuca ktoś z boku. - Litości! Dajcie mu pracować, kobiety! - próbuje żartować starszy doktor. - Czyżby do obowiązków lekarza prowadzącego nie należała już rozmowa z rodziną pacjenta? - Joanna odpowiada zimno, udając że nie rozumie docinków. - Chyba poszedł do profesora - mówi wreszcie młody stażysta, który nie brał udziału w dyskusji. Minęli się w korytarzu. Śliwiński długo siedział u Kierownika Kliniki. Wychodząc spojrzał na nią przelotnie. - Panie doktorze».. - Później! - powiedział tylko i oddalił się spiesznie. Joanna nie może czekać. Na dziesiątą trzydzieści ma zapisaną pacjentkę. „Odśnieżanie nig у nie stanie się moim hobby!" - Linka myśli z rozpaczą w połowie drogi między prawym a lewym rogiem ogrodzenia. Do końca wciąż jest tak daleko! - No, Malicka, coś ci ostatnio nie po drodze do szkoły! Słysząc Norberta-Zawodowca, Linka odwraca się gwałtownie. - Eeee, sorze... To nie to, co sor pewnie myśli... 93 - Wagary to jeszcze rozumiem, ale żeby się tak afiszować przed samą ósmą?! Chyba mi nie powiesz, że jesteś chora, co? - Chyba nie. - Ani, że babcia jest chora? Nie podoba mi się to, Malicka! jesteś zagrożona i do tego wagarujesz, a niedługo Rada Pedagogiczna. Uciekanie z lekcji nic ci nie pomoże. - jest dla mnie w ogóle jeszcze jakaś szansa? - No, musiałabyś mnie bardzo czymś zaskoczyć... - mówi Ziętara. I, pewnie wyobrażając sobie te nieprawdopodobne gimnastyczne wyczyny w jej wykonaniu, kręci głową z powątpiewaniem. - Ale szczerze - nie wierzę w takie cuda. Musiałbym cię nie znać. - To kiedy mają się zdarzać cuda, jak nie na Boże Narodzenie? -marzy nieśmiało Linka. - W razie czego, wiesz, gdzie mnie szukać4- rzuca jej na pożegnanie i odchodzi, grzęznąc po kostki w szaroburej mazi. Bunia siedzi w swoim fotelu w salonie i, słuchając jakiejś muzyki klasycznej, czyta. - Buniu, podać ci lekarstwa? - Nie, moje dziecko, już wzięłam. - A może herbaty? - Widziałaś dzisiaj Belkę? - pyta z niepokojem. - jest u weterynarza. - Co się stało?! - Miała silną biegunkę. Ale już dobrze. - Co to: jakaś zaraza padła na ten dom?! - Trzeba jej było podawać kroplówkę, a mama nie ma czasu. Rozumiesz chyba? - Za dużo tego wszystkiego! - To jak, napijesz się? - jeśli będziesz mi towarzyszyć... - |asne, nie mam przecież nic innego do roboty. To znaczy... Chciałam powiedzieć... - plącze się Linka. - Dobrze, dobrze. W końcu to nie Wersal. - Widziałam w kuchni biszkopty. 94 - No, pięknie! A umiesz może jeszcze grać w scrabble?... Z dwiema filiżankami herbaty i zapasem biszkoptów na pół dnia Linka i Bunia zasiadły do najdłuższej w dziejach pałacu rozgrywki w scrabble. - Naprawdę jesteś hrabiną? - pyta nagle Linka. - Mama ci nie wytłumaczyła? - Ona chyba nie lubi tego tematu. - Więc nie jestem. - To skąd się wzięło to przezwisko? - Byłam kiedyś hrabianką. - A to nie to samo? - Oczywiście, że nie. Linka nie może powstrzymać chichotu. - Hrabianka nie bardzo do ciebie pasuje. - Zwłaszcza w moim wieku, prawda? Pewnie dlatego ludzie zrobili ze mnie hrabinę. A że niewielu już pamięta, kim byłam, powtarzają byle co. - A kim byłaś? - To zależy kiedy. - Na przykład w moim wieku? - W twoim wieku myślałam, że świat został stworzony wyłącznie po to, abym ja się mogła świetnie bawić. - Chyba nie byłaś w tym odosobniona? Wszyscy moi rówieśnicy tak myślą. Bunia bierze oddech, wciągając powietrze głęboko w płuca, i niby patrzy na planszę gry, ale Linka domyśla się, że sięga daleko w przeszłość. - Moje życie wyglądało jak barwny korowód rautów, przyjęć i potańcówek. Byłam oczkiem w głowie ojca i jego jedyną córką, choć oprócz mnie miał jeszcze czterech synów. - Było was aż p: ?cioro?! - zdumiewa się Linka. - Im więcej, tym lepiej. Wtedy rody były bogate również swymi dziećmi. Pracować nie musiałam, byliśmy zamożni. Bardzo zamożni. Mój ojciec skupił w swym ręku kilka tysięcy hektarów, cukrownie, gorzelnie i tartaki. Nie wiem, ile tego było, zupełnie mnie to nie interesowało. Mieszkaliśmy w pięknym pałacu w Starej Wsi i wydawało się, że tak już będzie zawsze. 95 - Prawie jak w bajce! . - Od kiedy w lipcu 1936 roku skończyłam szesnasc.e lat... Tam, za tobą wisi zdjęcie z tych czasów... ....... Linka odwraca się i spogląda z uwagą na nastolatkę mmc, w,ęce, w ,e, wieku, która za pięćdziesiąt lat miała zostać jej prababką. - Nawet ładna byłaś. . . - Dziękuję - Bunia patrzy na zdjęcie z wyraźnym rozrzewnieniem -Nie byłam brzydka, może nawet uważano mnie za dość ładną, choć kryteria urody bardzo się od tamtych czasów zmieniły. - Nie aż tak bardzo. Byłaś też chyba bardzo wesoła? - doda,e Linka, nie odrywając wzroku od fotografii. > - No i, oczywiście, miałam pstro w głowie. - Nie za surowo się oceniasz? - Taka była prawda: zakochałam się na zabój w pewnym przysto,nym poruczniku mińskiego VII Pułku Ułanów. Nazywał się |an Щ**™*і. W dniu ślubu wiedziałam o nim niewiele ponad to, że pochodził z W.el- kopolski. - No pięknie! . - Ale jak on tańczył walca! Miał w sobie taką radosc życia! - Pasowaliście do siebie? . - Czy to się wie na początku? Coś nas do sieb.e ciągnęło, a co to było? - Nie miłość? . ., . - Można to i tak nazwać. Z mojej strony na pewno, jan nosił się bogato i wszyscy sądzili, że dziedziczy jakiś godny uwag. ma,atek Mnie to zupełnie nie obchodziło. Nigdy nie doświadczyłam niedostatku. Nie wiedziałam nawet, że istnieje. Zaś |ana kochałam całym sercem. Gdy moje uczucia nie były już dla nikogo tajemnicą, o,c.ec przeprowadź, dyskretne śledztwo w Wielkopolsce. Okazało się, że mo, wybranek ,est co prawda szlachcicem, ale gołym jak święty turecki , jedynym majątkiem, jakim ewentualnie będziemy dysponować po ślubie, będzie ten, który dostaniemy od moich rodziców. - Oszukał cię? - Powiedzmy, że nie powiedział całej prawdy. - 1 co zrobiłaś? Uciekłaś z nim? 96 - Na szczęście nie musiałam. - No a rodzice? Nie byli źli? Wtedy to chyba było bardzo ważne? - Nie bardziej niż dzisiaj. Mój ojciec, bo to on rządził w domu, był człowiekiem nowoczesnym i dalekim od pokusy oceniania kogokolwiek według stanu posiadania. - Co to właściwie znaczy? - To, że bez popadania w rozpacz, wyprawił nam w czerwcu 1939 roku huczne wesele. W podróż poślubną pojechaliśmy do Nicei. Nie śpij! Rezygnujesz z ruchu? - Nie śpię, tylko się zasłuchałam. Do Nicei, fiu, fiu! - Mój ojciec chciał tylko, żebym była szczęśliwa. I byłabym, pod warunkiem zamieszkania w mieście, bo mój mąż od początku źle znosił wieś z jej sielskością, komarami i nudą długich popołudni. A do pracy na roli jakoś nie miał nabożeństwa. - W końcu był żołnierzem. - Właśnie. Wymogłam więc na ojcu podarowanie mi tego miejskiego pałacyku, w którym się teraz znajdujemy. - Ale przecież zaraz wybuchnie wojna? - niepokoi się Linka. - Wiesz, że to właśnie ciągle najbardziej lubię w życiu? - Co, Buniu? - To, że nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. - Mnie to zawsze raczej przeszkadzało. - InaczejłHyłoby zbyt trudne do zniesienia. - Nie rozumiem. - Widzisz, myśląc o wydarzeniach, które dopiero mają nastąpić, o przyszłości, ubieramy je na ogół w radosne barwy. - ja jakoś nie... - Bo do .ego trzeba dorosnąć. Młodość nie ceni życia. Nie ceni się czegoś, czego ma się pod dostatkiem. Często ponuractwo to zresztą tylko poza. Smutek na obliczu sugeruje kogoś interesującego, podczas gdy radość kojarzy się z brakiem głębszej refleksji. - Z głupotą? - Właśnie. Dlatego wolisz chodzić naburmuszona. Pokazujesz wtedy światu, jak głębokie masz wnętrze. - Buniu! - Linka udaje, że się gniewa, ale w duchu przyznaje Buni rację. 97 - Z tego powodu komedie uważane są za gorszy gatunek literacki od tragedii. Może to zmęczenie powoduje, że w starszym wieku wolimy chodzić po słonecznej stronie życia? - Bunia zamyśla się na chwilę. - Bo przecież zawsze jest nadzieja. - Ale co z twoim małżeństwem? - niecierpliwi się Linka. - No cóż... Zanim na dobre urządziliśmy się na własnych śmieciach, wybuchła wojna. Mój mąż zameldował się w swoim pułku, a pod koniec września dostał do rosyjskiej niewoli. - Bunia opowiada spokojnie, beznamiętnie, jakby to wszystko nie dotyczyło jej osobiście. Linka opuszcza wzrok i milczy, nie wiedząc, co powiedzieć. - Okres okupacji śni mi się wciąż po nocach - podejmuje wreszcie Bunia po dłuższej przerwie. - Tyle lat minęło. Zapomniałam wiele późniejszych wydarzeń, ale wojna ciągle mi się śni. W marcu 1940 roku przyszła na świat nasza córka, Natalia. - Czyli Musia? - Właśnie. W tym czasie w naszym domu stacjonowała Abwehra. Nas przekwaterowano do domku ogrodnika w głębi ogrodu, który był o wiele większy niż obecnie. Ostentacyjnie adorowana przez komendanta, Dietricha von Stolpe, zraziłam do siebie pół miasta. Zaczęły się plotki. Gdyby nie to, że dzięki jego zainteresowaniu mogłam swój dom uczynić punktem kontaktowym miejscowego AK, źle by się to dla mnie skończyło. - Konspirowałaś? - Tyle, ile wszyscy. W roku 1943 cała moja rodzina, zamieszkująca wciąż w pałacu w Starej Wsi, została oskarżona o ukrywanie Żydów i wywieziona do Oświęcimia, a pałac rodzinny splądrowany i spalony. - Boże, jeszcze i to?! - Wszyscy zginęli. Przed aresztowaniem zostałam uratowana przez Dietricha von Stolpe. Nie wiem, jak mu się to wtedy udało. Gestapo i mnie miało na swojej czarnej liście, ponieważ rozpoczęto właśnie aresztowania miejscowej siatki AK. - Może cię kochał? - Może. Teraz to bez znaczenia. Ale wtedy zawdzięczałam mu życie. - I zostałyście całkiem same? - Właśnie, jak na zbawienie czekałyśmy z Natką na koniec wojny i szybki powrót jana. 98 - Więc on przeżył?! Myślałam, że Rosjanie... Bunia roześmiała się całkiem szczerze. - Nie, nie wszystkich zabijali. Na szczęście nie wszystkich! No i wygrałam, moja droga! Mały rewanżyk? - |ak ty to robisz, Buniu?! Opowiadasz i wygrywasz jednocześnie?! - To chyba kwestia wprawy. W grze, oczywiście. Bo przecież nie w opowiadaniu. Może zrobiłabyś jeszcze herbaty? Strasznie mi zaschło w gardle. Linka idzie nastawić czajnik, ale za chwilę wraca. - Parzy się. No i co się stało z twoim mężem? - Docierały od niego co jakiś czas skąpe wiadomości. Wiedziałyśmy, że wstąpił do Armii Andersa i walczy z Niemcami. - Marna pociecha. - Ale zawsze. Wtedy najważniejsze było dla nas to, że jednak żyje. - No, ale ciągle byłyście same! - I do końca wojny zdane tylko na moje siły. A ja przecież prawie nic nie umiałam! W każdym razie nic konkretnego! - Umiałaś tańczyć. - Nieźle też brałam przeszkody konno. Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale zawsze miałam służbę. Nie troszczyłam się o pieniądze. Dopóki żyli rodzice, nie było nam źle, ale z ich odejściem... - Wszystko się skończyło? - Musiałam nauczać się szyć. Prowadziłam komplety tajnego nauczania, wykładając historię i język polski. Trzeba było przecież jakoś utrzymać siebie i dziecko. Zupa z obierek nie była wtedy dla nas niczym dziwnym. Ale w końcu i wojna się skończyła. - To chyba odczułaś wreszcie ulgę? - Czy ja wiem? Vv" ramach reformy rolnej nie tylko zostałam pozbawiona praw do rodzinnego majątku w Starej Wsi, ale również mój dom w Mińsku zasiedlono lokatorami z przydziału, zmuszając mnie i Natkę na powrót do zamieszkania w zrujnowanym domku ogrodnika. - Tadeusz Wójcik? - przypomniała sobie Linka. - To później, ale tak, on też tu zamieszkał. Znacznie okrojono nasz ogród, pozostawiając wokół pałacu jedynie niewielki plac. Później wyrosły tu dookoła te bloki spółdzielni mieszkaniowej. - A co z twoim mężem, Buniu? Przeżył? 99 - Od zakończenia wojny szukałam go przy pomocy Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. I odnalazłam w końcu 1948 roku, w Hull, portowym mieście środkowej Anglii. - jak to?! Nie wrócił?! - Przez cztery lata wysyłałam do niego rozpaczliwe listy. Wreszcie, gdy tylko to stało się możliwe, wyjechałam z dwunastoletnią Natką do Anglii, by przekonać go do powrotu. - I co? - Nie chciał wracać. )ak sam utrzymywał - bał się komunistów. Podejrzewałam, że to względy natury osobistej zatrzymywały go w Anglii. Zdecydował się tam zostać. )a nie widziałam takiej możliwości. Całe moje życie zostawiłam w Polsce: Stara Wieś, Mińsk. Jak mogłam to wszystko oddać komunistom? Pozwolić na ruinę pałacu i grabież ostatnich pamiątek? Wróciłam do Polski sama. - Z babcią? - Z twoją babcią. Od tej pory moje życie skoncentrowało się wokół córki i pałacu. Doprowadziłam wreszcie do oddania mi przez władze jednego z mieszkań, bo zagrzybiony domek ogrodnika nie nadawał się już nawet do remontu. Również wtedy wróciłam do nazwiska rodziców. - Nie nazywałaś się już Zajączkowska, tylko jakubowska? - Wydawało mi się, że jestem to winna rodzinie. Ale ja cię tu trzymam, a tam herbata pewnie już się zaparzyła... Gdy Linka wraca z dwiema filiżankami świeżej herbaty, Bunia przez chwilę się nie odzywa. Siedzi zamyślona, patrząc na zdjęcia, wiszące na kolorowym kilimie nad kanapą. - Gramy dalej, hrabino? - pyta Linka, chcąc przełamać smutną, jak się domyśla, zadumę Buni. - Dopóki wygrywam, zawsze! - mówi z uśmiechem Bunia, a twarz jej rozjaśnia się jakimś dziwnym, nieznanym Lince światłem. - Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby ten facet nie wymyślił scrabbli! - jaki facet? - nie rozumie Linka. - A kto go tam wie! - marszczy czoło Bunia. - Ale zawdzięczam mu ostatnią pewnie życiową namiętność, a to bardzo wiele! - podnosi dłoń trzymającą pięć kostek i z pełnym ceremoniałem układa wyraz „prząść". - O kurczę! - Linka nie może wyjść z podziwu. 100 - Dopisz mi, proszę, złotko, sześćdziesiąt trzy punkty - rzuca niewinnie Bunia i z uniesionymi brwiami patrzy na minę Linki. - Co?! Znowu mam przegrać?! - obrusza się Linka. - Traktujesz mnie jak mięso armatnie! - krzyczy, ale jej głos tłumi potworny hałas. Linka, skuliwszy się bezwiednie, patrzy przerażona na Bunię, a ta z niezmąconym spokojem, nie odrywając ani na chwilę wzroku od planszy mówi: - Nie masz, moje dziecko, przypadkiem wrażenia, że właśnie zawalił nam się dach? ••••••••• Bella leży w boksie lecznicy weterynaryjnej. Żyje. Zobaczywszy Joannę, macha słabo ogonem, nie wstając. Nie widać ani Lutomskiego, ani rudej. Pewnie poszli do domu. Joanna rozgląda się akurat za kimś kompetentnym, kto mógłby udzielić informacji odnośnie stanu psa, gdy z torebki dobiega radosna melodyjka jej komórki, a wyświetlacz anonsuje PAŁAC. - Linka? - Mamo, gdzie jesteś? - w głosie Linki słychać przerażenie i Joanna mimowolnie myśli o najgorszym. - W lecznicy. - Wrócisz niedługo? - Co się stało?! - To nie moja wina. - Wyrażaj się jaśniej! - Ale ty mi nie uwierzj^z... - Linka! - Bo mnie tam nawet nie było... - Boże! Powiesz mi wreszcie?! - Na moim łóżku leży sufit. - Co ty opowiadasz! - Chyba się urwał? - Linka odpowiada pytaniem i po chwili obie, córka po tamtej i matka po tej stronie aparatu, wybuchają najbardziej wariackim, niestosownym i zaraźliwym chichotem. Stoją wszyscy czworo pod wielką dziurą, zionącą ciemnościami strychu. Pokój sprawia wrażenie dekoracji do „Pianisty" Polańskiego. Wszystko 101 przykrywa szary nalot, a tapczan Linki zastany jest grubą warstwą wymieszanej ze słomą cementowej zaprawy, połamanych desek i płatów białej farby. - Ostatnio tak tu wyglądało z końcem lata czterdziestego czwartego -mówi Bunia grobowym głosem - kiedy w pobliżu wybuchła bomba wystrzelona z grubej Berty, wielkiej niemieckiej armaty ustawionej na platformie pociągu towarowego gdzieś w okolicach Pruszkowa. Prawdopodobnie chodziło o zniszczenie dworca kolejowego. Pomyślcie tylko: niezauważalne drgnienie palca niemieckiego żołnierza przyczajonego gdzieś w Pruszkowie i zamiast dworca pół naszego dachu wyleciało w powietrze. A co by było, gdyby mu palec jeszcze bardziej zadrżał? No, ale wtedy przynajmniej widać było gwiazdy! - wzdycha głęboko, patrząc do góry. - Każdy czas ma swoje uroki! - podsumowuje Joanna, zupełnie jakby uczestniczyła w porannej rozmowie Linki i Buni. - Trochę przypomina żółwia - mówi Linka, przyglądając się wyrwie. - Raczej ślimaka - poprawia ją Joanna. - Przykro mi bardzo, ale żadna z was nie ma racji! Przecież to jest słoń! - autorytatywnie decyduje Bunia. - Słoń? - Linka przekrzywia głowę, próbując w dziurze zobaczyć słonia. - Bez trąby? - Bo to słoń zjedzony przez węża. Ten z „Małego Księcia". - Wąż po posiłku przypomina kształtem kapelusz-godzi się |oanna. - Buniu, jesteś jasnowidzem! - śmieje się Linka. - W tym wypadku raczej ciemnowidzem, moja droga - przyznaje skromnie Bunia. - Co wy mówicie?! jaki wąż? Jaki słoń?! - dziwi się skonsternowany Tadeusz Wójcik. - W tym nie ma nic śmiesznego! Przecież to się mogło skończyć tragiczne! Gdyby Linka leżała na tym łóżku... - Wybacz, Tadziu - uspokaja go Joanna - mamy zbyt wiele na głowie, żeby się teraz przejmować byle sufitem. Pomożesz mi przywieźć psa od weterynarza? - Ale przedtem napijmy się może herbaty? - proponuje Bunia - Za zdrowie węża. Czeka go ciężka robota. 102 ••••••••• „Co się stało z moimi oczami? Gdzie się podziały kolory? Co to za miejsce?" - rozgląda się, ale nie może zrozumieć, gdzie jest ani jak się tu znalazł. Czuje gorąco, słońce zasłaniają grube, ciężkie, burzowe chmury. Oddycha z trudem. Nie widzi żadnych ludzi, tylko jak okiem sięgnąć wraki samochodów. Wszystkie w różnych odcieniach szarości: od prawie białych do niemalże czarnych. „Gdzie są niebieskie? Zielone? Czerwone?" - myśli przerażony. Spogląda na dłonie. Są szare. Ubrany jest w szare spodnie. „Nie mam szarych spodni! - przekonuje sam siebie. - Co się dzieje? jak się tu znalazłem?" - nie może sobie przypomnieć. Nagle widzi, że z góry spada na niego ogromna szara masa żelastwa. Ucieka, szukając schronienia, ale nigdzie nie ma bezpiecznego miejsca. Wraki wciąż się osuwają. Głośny łoskot przeraża go nie mniej niż świadomość, że nie widzi nigdzie wyjścia, że nie ma nikogo, kto mógłby pokazać mu drogę ucieczki. Zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że zaraz zostanie pogrzebany żywcem. Potwornie się boi. Uchyla się, ale lecący z wielkiej metalowej szczęki złom, uderza go boleśnie w głowę. „Nie mogę teraz zemdleć! - krzyczy do siebie w myślach. - Muszę się wdrapać na górę! Stamtąd na pewno zobaczę, którędy się można wydostać!" Próbuje się wspinać, аГе nogi mu się ślizgają po gładkich powierzchniach. Za chwilę kolejna partia wraków przysypie go i już nie uda mu się uratować. Zostanie tu na zawsze. jeszcze nigdy nie czuł takiego przerażenia. Nawet wtedy, gdy niby w zwolnionym tempie, widział ogromną pięść ojca sunącą wprost ku jego twarzy, by zadać cios. Nagle samochody zaczynają się poruszać. Niebotyczna rzeka wraków płynie wprost ku olbrzymiemu kafarowi, który ostatecznie pozbawia je kształtów. Sprasowane w regularne prostopadłościany, stoją groźne, niczym mur z wielkich, metalowych cegieł. Musi się stąd wydostać! Wie, że musi. Za wszelką cenę. Nie jest przecież śmieciem! Nie jest wyrzuconym na wysypisko wrakiem! Nie da się unicestwić! Nie da się zabić! jego nogi są ciężkie i sztywne, niczym odlane z metalu. Ledwo je unosi, ale zaczyna uciekać w przeciwnym do kafara kierunku. 103 Próbuje wyobrazić sobie kolory. „Nie dadzą mi prawa jazdy, jeśli nie odróżniam kolorów!" - myśli z rozpaczą, jest już w połowie wzgórza z usypanych aut. jeszcze trochę, jeszcze kilkaset kroków. Czuje straszliwe zmęczenie i idzie coraz wolniej, teraz już pełznie, drapie się bezsilnie pod górę. „jeśli mi się nie uda, zginę i nikt mnie tu nie znajdzie" - ociera pot z czoła i robi kolejny krok. - Zobacz, jak on intensywnie rusza oczami! - mówi do koleżanki pielęgniarka, zmieniająca Grześkowi kroplówkę. - No, chłopak! Budźże się! Dość się już naspałeś! Wracaj! Twoja dziewczyna na ciebie czeka. Jezus Maria! Magda! On otworzył oczy! Sprzątnięcie gruzu zajmuje Joannie i Lince cały wieczór. Pokój na razie ч jednak nie nadaje się do użytku. W powietrzu wciąż unosi się białawy pył, wywołując kaszel, a sufit też może się jeszcze osypywać. Dobrze, że Linka, chcąc zachować jak najwięcej ciepła w środku, miała zwyczaj zamykać drzwi na korytarz, bo cały dom byłby jak wyjęty z horroru. Tadeusz Wójcik obiecuje pomoc, ale musi to potrwać kilka dni, zwłaszcza że wcześniej należy dobrze obejrzeć dach i strych. Joanna ustala więc z Bunią, że na razie Linka przeniesie się do pokoju Musi, na parterze. Ma to ten plus, że odpada jeden piec do rozpalania. Teraz całe piętro stoi już puste. jest tak strasznie zmęczony. Chce mu się spać. jakaś potężna siła ciągnie go w otchłań. Wie, że gdy tylko zamknie oczy, pogrąży się znów we śnie, mięśnie, napięte do granic możliwości, zwiotczeją, wszystko ogarnie ciepła ciemność. Dlaczego więc nie daje swemu ciału odpocząć? Nie pozwala opaść powiekom? Ze spojrzeniem wbitym w sufit, bez najmniejszego ruchu, nie widząc niczego poza zamazującą się bielą, czuwa? Bo boi się, że sen całkiem go zagarnie, że wchłonie go na zawsze ta przepaść, że się przed nią nie obroni. Bo czuje, że jeśli teraz zaśnie, nie obudzi się już nigdy. Że właśnie powoli umiera. 104 Krzyczałby, gdyby mógł. Uciekałby, jeśliby tylko miał władzę nad swoim ciałem. Ale może jedynie tępo patrzeć przed siebie, skupiając wszystkie siły na zmaganiu z wołaniem nicości. Grzesiek nie słyszy ruchu, jaki się nagle wokół niego zrobił. Nie widzi pochylających się nad nim pielęgniarek i lekarza. Skoncentrowany na nierównej walce ze swym znużonym ciałem, walczy o życie. - Nie jedziesz dziś do szpitala? - dziwi się Linka, widząc matkę spokojnie jedzącą śniadanie. - już wpół do ósmej. - Pojadę później. - Wyspałaś się przynajmniej? - jeśli nie liczyć kilkunastu razy, kiedy się budziłam, myśląc, że mi coś spada na głowę, to tak. A ty? - Rano co prawda nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem, ale w końcu sobie przypomniałam, jakie zadania na dziś? - Masz dwie chore w domu. Belka musi dużo pić, pamiętaj, żeby miała przez cały czas wodę w misce. - Woda w misce - stara się zapamiętać Linka. - Koło południa pójdziesz z nią do lecznicy. - Południe: lecznica. - Nie dawaj jej jeszcze nic do jedzenia. - Nic do jedzenia. Ciekawe, jak to zrobić? - Linka patrzy na Bellę, która siedzi w wyczekującej pozie przy nodze matki i prowokacyjnie przełyka ślinę. - Nic! Zrozumiano?! - Joanna nachyla się nad psem. - Dostaniesz jeszcze dziś kroplówkę i zastrzyk. - Bella przekrzywia łebek, przysłuchując się z zainteresowaniem. -1, Linka, nie wypuszczaj jej już samej na dwór... - Przecież nie jestem dzieckiem! - Wszystko inne, jak co dzień. Musimy też zacząć myśleć o świętach... -dodaje na końcu, a Linka nie domyśla się, ile matkę kosztuje to z pozoru niewinne zdanie. 105 ••••••••• Ostatnio Joanna nie sprawdza już poczty, nie spodziewa się żadnych wiadomości. Czekając na pacjentkę, odruchowo loguje się jednak na stronie Wirtualnej Polski. Przez chwilę widzi tylko wszechobecną różowość, ale jej uwagę przykuwa natychmiast wytłuszczony, znajomy adres. Joanna trochę boi się otworzyć wiadomość. Próbuje wyobrazić sobie, co może zawierać. Po jej obcesowym, niegrzecznym w gruncie rzeczy mailu, odpowiedź może być równie niegrzeczna. Ale ciekawość w końcu zwycięża. od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: bez tematu data: 16 grudnia 2002 00:32 Szanowna Pani! Pochlebia mi uvaga, jaką zaszczyciła Pani moją książkę. Kiedy ktoś debiutuje tak późno jak ja i z tak nieliterackich pobudek, nie da się uniknąć pytania: „Czy to miało sens?". Odpowiedź jest trudna, bo każdy przykłada inną miarę do swej pracy. Stała obecność przy powolnym umieraniu żony kazała mi przewartościować wiele z moich priorytetów. To Basia namawiała mnie, bym zapisywał ten proces. JeszcZe chociaż tak chciała się przydać innym. Było to podwójnie trudne, a całe zamieszanie, jakie później powstało, i fakt, iż wielu ludzi na wyrost uznało mnie za medycznego cudotwórcę, powoduje, że nie mogę znaleźć tak potrzebnego mi teraz spokoju. Jestem więc już ukarany za swoją pychę, kreowanie się na bohatera i chęć zdobycia popularności. Mam nadzieję, że mi Pani wybaczy te niezawinione grzechy? Łączę wyrazy szacunku, Marek Śliwińsk-j „Tylko tyle?" - myśli zawiedziona. Czyta maila po raz drugi i trzeci. Przypomina sobie mężczyznę, który wczoraj, zniecierpliwiony jej natarczywością, minął ją obojętnie na korytarzu. Dociera do niej powoli, 106 dlaczego przeczytawszy książkę, zareagowała tak ostro, niewspółmiernie do wagi sprawy: „Ona nie żyje, a ja jej zazdroszczę! To idiotyczne! Takie rzeczy się przecież ciągle ludziom zdarzają. Miłość kończy się, jak wszystko inne. Dlaczego właściwie akurat mnie miało to ominąć? Obraziłam Bogu ducha winnego człowieka, bo mój mąż przestał mnie kochać". Wzdycha głęboko i wreszcie klika „Odpowiedz": data: czwartek 19 grudnia 2002 09:45 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: wstyd Szanowny Panie! Jak mam Pana przeprosić? Pisałam swój list pod wpływem wzburzenia, którego nie Pan był powodem, a którego stał się Pan jedynie mimowolnym celem. Jest mi wstyd, że dałam się ponieść emocjom. Winić za to mogę jedynie sytuację, w jakiej się znalazłam, oraz fakt, że żyję w ciągłej dyshar-monii z samą sobą. Choć wiem, że to z pewnością nie złagodzi Pana złej opinii o mnie -usilnie proszę o wybaczenie. Zawstydzona Zastanawia się przez moment, czy to wystarczy. Chciałaby coś dodać, coś bardziej osobistego, ale rezygnuje i, pocierając w zadumie czoło, wysyła wiadomość. • •#••••• *•£ Szymon i Hanka idą Kościuszki w kierunku Warszawskiej. On z daleka poznaje Linkę, jej krótką czarną kurtkę i czapkę z wełny. Linka prowadzi na smyczy śmiesznego, kudłatego psa. Przechodzi przez ulicę, nie widząc ich. - Hrabianka Malicka we własnej osobie! - mówi do Hanki i dopiero ona woła Linkę. - Ej, bumelantka! Sprzedaj swój patent! 107 - Na со? Linkę trochę ściska w dołku, ale postanawia niczego nie pokazać. Uśmiecha się pod przymusem. - Nauczyłaś się podrabiać autograf starej? - Już dawno. - Serio? - Hanka nie zna cynicznej Linki, patrzy na nią wzrokiem, w którym zdumienie miesza się z podziwem. - No co ty! - Szymon studzi Hankę, wie, że to nieprawda. - Pewnie, że nie. Wyjeżdżamy wieczorem na Mauritius. Boże Narodzenie pod palmami, taki kaprys... - Linka patrzy na Szymona, który tymczasem kucnął i zaczął zaprzyjaźniać się z Belką. - Twój pies? - pyta, drapiąc Bellę za uchem. - Mój - Linka odpowiada bez wahania. - Sorry, ale trochę nam się śpieszy. Trzeba zaszczepić psa przed wycieczką. Pozdrówcie ode mnie Norberta! - odwraca się, nie czekając na odpowiedź, z sercem walącym, jakby właśnie pobiegła po rekord na sześćdziesiątkę, a oni zostają, każde ze swoimi myślami. - Właściwie dlaczego ona przestała chodzić do szkoły? - zastanawia się Szymon, nie wstając. ••••••••• - Proszę do niego mówić. Wydaje nam się, że on wszystko słyszy. - Jeśli słyszy i ma otwarte oczy, to czemu tak leży bez słowa? - myśli na głos Teresa Walczak. - Przyjdzie i na to czas - uspokaja ją pielęgniarka. - jeszcze zatańczy pani na jego weselu. - Czy... czy coś go boli? - Chyba nie, ale nie da się tego wykluczyć. Matka pochyla się nad Grześkiem. Z miłością i troską głaszcze go po policzku: - )uż dobrze, synku, już dobrze... Musia po raz pierwszy nie uśmiecha się na widok Joanny, wygląda też gorzej niż wczoraj. 108 - Co się dzieje? - Joanna stara się nie nadawać swemu głosowi zbyt poważnego tonu. - Znów bardzo mnie bolało. Jeśli umrę... - A co też ty za głupstwa opowiadasz, mamo! - Musisz mi coś obiecać. - Tylko już nie chcę słyszeć ani słowa o śmierci, zgoda? Musie męczy ta rozmowa, ale na wykrzywionej bólem twarzy rysuje się taka determinacja, że Joanna wie, iż jej nie unikną. - Wiem, że nie lubisz pałacu. Zawsze był ci obcy. Wolałaś mieszkać z teściową w bloku niż z nami... - Miałyście lokatorów! - Ja wiem, że nie dlatego. - Mamo, to nie miejsce na takie rozmowy - Joanna rozgląda się niepewnie po sali. - Obiecaj mi tylko, że gdybym... że nie zabierzesz Buni do bloku. - Co ty mówisz! - Potem zrobisz, co zechcesz, ale daj jej w spokoju dożyć... - Musia nie ma siły dokończyć, zaczyna kaszleć, kardiomonitor wskazuje chyba coś niepokojącego, bo zaczyna piszczeć, zaraz pojawia się też pielęgniarka, a w chwilę po niej do sali wchodzi lekarz. - Co pani tu robi?! - pyta Joannę nieprzyjemnie. - Ja? - Kto panią wpuścił? - Śliwiński bierze rękę Musi, badając tętno. - Sama weszłam. - Więc proszę wyjść! - Ale... f - Jest.tu pani zbędna! - mówi twardo, nie patrząc na nią. Joanna czuje się niczym skarcona uczennica. Posłusznie zbiera swoje rzeczy, całuje Musie w czoło: - Obiecuję! - mówi i wychodzi na korytarz. Niespo1'jjna o stan matki, postanawia jednak zaczekać na Śliwińskiego, nawet gdyby to miało trwać do końca dyżuru. Doktor wychodzi z OIOM-u po kwadransie. Widząc ją, krzywi się nieomal niezauważalnie. 109 - Znajdzie pan dla mnie teraz chwilę? - Proszę - niezadowolony, otwiera przed nią drzwi do pokoju lekarskiego i wpuszcza do środka. - Moja matka... - Pani matka jest w ciężkim stanie. Dziś w nocy przeszła kolejny zawał. - Na oddziale?! - jest bardzo osłabiona i przydałoby jej się trochę spokoju. Zresztą, może pani nie zauważyła, ale tam są jeszcze inni pacjenci. - jeśli dobrze rozumiem, panie doktorze, rodziny chorych przeszkadzają wam w leczeniu?! > - Dobrze pani rozumie. OIOM to nie kawiarnia. Chorym potrzebny jest czas, spokój, a wy przynosicie im z miasta jakieś rewelacje, jakieś problemy, plotki. Zupełnie niepotrzebnie ich stresujecie. To zamieszanie niczemu dobremu nie służy. - A może po prostu nie chce pan, żebyśmy patrzyli wam na ręce? - Cóż to za insynuacje?! - Też jestem lekarzem. - Więc mnie pani zrozumie - Śliwiński mówi oschłym tonem, jakby chciał uciąć temat. - Robimy, co w naszej mocy. - Nie neguję pana kompetencji, ale zawał na OIOM-ie to chyba nie jest powód do dumy, prawda? Zresztą dopóki tam byłam, nic się nie działo. Przyszedł pan i zrobił awanturę. - Nic się nie działo! Tylko skali zabrakło na kardiomonitorze! Pani ją czymś zdenerwowała! - Ona się sama zdenerwowała. Chciała mi coś ważnego powiedzieć. Myśli, że niedługo umrze. - W tej chwili nie ma bezpośredniego zagrożenia życia. - A co będzie jutro? Pojutrze? - Chciałaby pani, abym udzielił jakichś gwarancji? Może jeszcze na piśmie?! Dobrze pani wie, że to niemożliwe, ja tylko eliminuję elementy ryzyka. Dlatego, póki chora jest pod moją opieką, nie chcę tu pani więcej widzieć. - Pan żartuje! - Wcale. I radzę się zastosować. 110 Wściekłość, urażona ambicja i duma nie pozwalają jej odpowiedzieć, jako lekarz mogłaby może negocjować dla siebie specjalne warunki, Śliwiński ugiąłby się pewnie w końcu, gdyby nalegała na wizyty. Ale jego obcesowe, niesympatyczne zachowanie, uznanie jej winną całego zajścia, nie pozwoliło Joannie zniżyć się do prośby. Oburzona, wyszła z pokoju lekarskiego. Ze złości i dla większego efektu, chętnie trzasnęłaby drzwiami, ale powstrzymała ją bliskość chorych. Teraz, idąc ulicą Alpejską, próbuje zebrać myśli. Czuje się jak zbity pies. Przecież nie jest laikiem! Wie, jak postępować z chorym. Nie potrafi sobie wyobrazić, że przed samymi świętami, nie będzie mogła odwiedzać matki. Wstrętny służbista! To chyba normalne, że ludzie chcą przed śmiercią pozałatwiać swoje sprawy? „Boże, co mi przychodzi do głowy? Przed jaką śmiercią?! Ona jest silna, właściwie na nic wcześniej nie chorowała. Tylko to nadciśnienie... Wyjdzie z tego. Na pewno. Musi wyjść" - Joanna powtarza jak zaklęcie. jednak po chwili ze wstydem przyłapuje się na tym, że dopuszcza myśl o śmierci Musi. Wyobraźnia podsuwa jej obrazy pogrzebu: widzi siebie w czerni, stojącą nad świeżym grobem, obok Buni i Linki. Mimowolnie zastanawia się, kto jeszcze przyszedłby pożegnać Musie? Miała tylu uczniów, była tak lubiana.....Jak to była? jest! Ona ciągle żyje!" - Joanna odgania złe myśli, stara się skoncentrować na czymś innym: na remoncie sufitu, przedświątecznym sprzątaniu, ubieraniu choinki i Wigilii. Ale złe przeczucia, mimo wysiłków, mimo cudownej zimy za oknem autobusu, niczym obojętne sępy, krążą wciąż wokół, nie odstępując jej aż do samego Mińska. ••••••••• - Nie ma sensu, żebyś tu siedziała - mówi ruda, uśmiechając się do Linki. - To trochę potrwa. - Jak długo? - Z godzinę. Kroplówka musi wchodzić wolno. Nie masz nic innego do roboty? Linka zastanawia się przez chwilę, na co mogłaby poświęcić tę godzinę. Patrzy pytająco na Belkę, ale ta, widać już zaprzyjaźniona z rudą, nie zwraca na nią uwagi. 111 - Parę sucharków czyni cuda - żartuje lekarka, głaszcząc psa. - Będzie ją pani usypiać? - niepokoi się Linka. - Skąd! Nie ma powodu. To drobny zabieg, sama mogłabyś to zrobić. - Eee, chyba nie... - Nauczę cię, jeśli chcesz. - jeszcze bym tu pani zemdlała... To będę za godzinę. Lecznica znajduje się obok supermarketu „Topaz". Linka ma więc dwa kroki do gabinetu matki, który sąsiaduje z „Topazem" od drugiej strony. Wie, że teraz nie zastanie tam loanny, i na tym właśnie polega jej plan. od: m.siiwinski@ikard.waw.pl do: linka_ma@op.pl temat: życie data: 16 grudnia 2002 00:55 Droga Linko! Pozwolisz, że i ja będę Cię tak nazywał? Przykro mi, że już w tak młodym wieku doświadczyłaś tego, co najbardziej bolesne. Nie obwiniaj się i nie walcz ze swymi uczuciami. Kiedyś na pewno wybaczysz tacie i jeszcze będzie między wami przyjaźń. Bowiem póki żyjemy, możemy naprawiać nasze błędy. Jedynie śmierć jest nieodwracalna. Dlatego spróbuj puścić w niepamięć swą krzywdę i czekaj na moment, kiedy on zrozumie, że popełnił błąd. „Człowiek, który przestaje kochać, jest martwy bardziej, niż ten, który umarł kochany". Wiesz, skąd wziąłem ten cytat? Żałuję, że nie znałem go wcześniej, użyłbym go jako motta do mojej książki. Jesteś mądrą dziewczyną, dlatego wierzę, że wkrótce los się do Ciebie uśmiechnie, a ty zechcesz mnie o tym poinformować. Pozdrawiam, Marek. - Nie! To niemożliwe! - mówi, śmiejąc się w głos. - Co się stało? - pyta z niepokojem Zosia. - Proszę? Nie, nic... - Nie zepsujesz tam czego? Pani doktor by mnie potem zrugała. 112 V - Nie ma obawy- odpowiada Linka, nie patrząc w jej kierunku i przebiegając raz po raz wzrokiem treść listu, który jest jak świąteczny prezent w ten ponury, zimowy dzień. od: linka_ma@op.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: [Brak tematu] data: 19 grudnia 2002 13:32 Marku! Ciągle nie mogę uwierzyć, że mi odpisałeś! Miałeś rację! Jest trochę lepiej. Nie z ojcem. Nie wiem, czy potrafię mu kiedykolwiek wybaczyć. Ale mam przecież jeszcze matkę. Ostatnio chyba o tym zapomniałam. Jak dużo w naszym życiu zależy od innych ludzi! Czasami mi się wydaje, że zbyt wiele... Piszesz jakąś nową.książkę? linka ••••••••• - Niech mi pan znajdzie najdroższego wykonawcę w mieście. - Najdroższego? Czemu? - Chyba nie chcariy, żeby pałac został wyremontowany byle jak, prawda? - mówi Tadeusz Wójcik z naciskiem. Do Pacholca dopiero teraz dociera, o co mu chodzi. Uśmiecha się znacząco: - W żadnym wypadku. Najlepszy musi być najdroższy. - I niech będzie bardzo zajęty. - Eeee... Nie rozumiem. - Bo to znaczy, że jest wiarygodny. Pacholec uderza się dłonią w czoło, teraz dopiero stało się to dla niego oczywiste. - No, przed samymi świętami, to wszyscy by chcieli na gwałt! -podejmuje grę. - Najlepiej na wczoraj. A to się tak nie da. Napięte terminy, ludzie poumawiani na pół roku naprzód... - Niech jednak przyjdzie i zrobi solidny kosztorys - kontynuuje Wójcik. - Tylko kosztorys. Rozumiemy się? 113 - W całej rozciągłości. - Co zaś do tego domu na Zachodniej... Gdyby przypadkiem znalazł się kupiec... - Taaak? - Chwilowo wstrzymujemy sprzedaż. - Ależ... - Póki co i tak nie ma pan chętnego. - A jak się ktoś trafi? - To go pan przyblokuje na tydzień, dwa. Przez ten czas dużo się może zdarzyć. ' Joanna wysiada z autobusu przy Kościuszki i mimo że Zosia do niej nie dzwoniła, jak się wcześniej umawiały, idzie prosto do gabinetu. Choć nie ma jeszcze trzeciej, zmierzcha już. W gęstniejącej mgle opadających wolno grubych płatków śniegu, trudno odnaleźć drogę. Na szczęście Joanna ma do przejścia jedynie skrzyżowanie i kilkadziesiąt metrów ulicą Konstytucji 3 Maja. - Pani doktor? - dziwi się Zosia. - A ja nie dzwoniłam... - Tak, wiem. Wpadłam tylko zobaczyć, co słychać. - Ano nic. Święta za pasem, to i ludziska oszczędzają. Linka tu była... -Zosia zaczyna, ale nie kończy, widząc, że szefową coś bardzo absorbuje. Zupełnie tak samo, jak wcześniej Linka, Joanna siada w płaszczu przy komputerze i w napięciu wpatruje się w ekran. - No i...? - odpowiada nieuważnie. - Co chciała? - Ja tam nie wiem. Coś sprawdzała w komputerze. - W komputerze? - A potem poszła - Zosia mówi jeszcze z rozpędu, choć ta rozmowa jest całkowicie jednostronna. - Poszła? - automatycznie powtarza za nią Joanna. Przez chwilę stuka jeszcze w klawisze i patrzy w ekran, ale nie tak jak Linka, z radością, jest raczej rozczarowana, kręci głową z niezadowoleniem. W końcu odwraca wzrok od monitora: - Co mówiłaś, Zosiu? - Pani Natalia czuje się lepiej? 114 - Gorzej. Joanna uświadamia sobie ze wstydem, że właśnie przez chwilę o tym zapomniała. ••••••••• Wciąż czuje to dygotanie, jakby się właśnie dowiedziała, jakby już nie żył. Nawet wtedy, gdy wydaje się jej, że jest całkiem spokojna, wszystko wewnątrz niej drży, szamoce się, trzęsie. Środki uspokajające nie działają. I nawet myśl, że już otworzył oczy, że próbował coś powiedzieć, wycharczeć raczej, nie daje jej spokoju. Bezsilna rozpacz z powodu Grześka, strach przed każdym powrotem do domu, niepokój o pozostawianą u sąsiadów Marysię sprawiają, że nie może sobie nigdzie znaleźć miejsca. Teresa Walczak wychodzi ze szpitala i staje na ulicy, oszołomiona, niczym przybysz w obcym mieście. Przejrzyście granatowa noc błyszczy białym śniegiem, jarzy się gwiazdami, chrzęści mroźnie. Choć do Wigilii pozostał jeszcze prawie tydzień, gdzieniegdzie w oknach pobliskich domów już radośnie płoną lampki choinkowe. Na myśl o świętach z Щ piersi wyrywa się zduszony szloch. Rusza powoli ulicą, patrząc wprost w światła nadjeżdżającego samochodu. - Przecież to mama Grzesia! Proszę pani! Proszę pani! - młoda kobieta klepie ją lekko po policzku. - Daj mi trochę śniegu! - woła do kogoś stojącego w cień.'1'. Zimny okład na twarzy przywraca Teresie Walczak poczucie rzeczywistości. - Ale jestem niezgrabna! - mówi z trudem, siląc się na żart, i próbuje wstać. - Ślisko tu! - chwieje się jednak, z trudem utrzymując równowagę, jakiś mężczyzna pomaga jej stanąć: - Posadźmy panią w samochodzie! - decyduje. - To ja, Ewa Szostak - przedstawia się kobieta. - Grześ ma u mnie praktyki. Poznaje mnie pani? - Poznaję. - A to jest Tadeusz Wójcik. - Dobry wieczór. 115 - Wraca pani ze szpitala? - Tak. - Możemy panią odwieźć do domu? - Nie, dziękuję - Teresa Walczak oponuje słabo. - Pojadę autobusem. - Nie ma mowy! - Ewa siada na tylnym siedzeniu, a mężczyzna zapuszcza silnik. - Dokąd jedziemy? - Daszyńskiego 4. - Koło stacji - precyzuje Ewa. - Tadeusz dawno nie był w kraju, nie wszystko pamięta. A co u Grzesia? Czy wciąż?... - pyta z niepokojem. - Nie. |uż nie. Próbował nawet coś mówić. - Naprawdę?! - szczerze cieszy się Ewa. - I co powiedział? - interesuje się Wójcik. - Sama nie wiem. Może to głupie, ale brzmiało jak: „linka". Gestem dumnego czyściciela ulic, Linka odstawia przy drzwiach plastikową łopatę, wchodzi do domu i, otrzepując buty w sieni, oznajmia na cały głos: - jeżeli już mam wybierać, to wolałabym świeży śnieg od tej szarej brei! W salonie Bunia i Joanna jedzą śniadanie. Bunia patrzy porozumiewawczo na wnuczkę, ale Joanna nie okazuje należytej radości. - No to masz, co chciałaś! - woła Bunia i szeptem już dodaje: - Fajna jest! - Co tam knujecie, staruszki? - dobiega z kuchni. - Że ci do twarzy z łopatą. - jak tak dalej pójdzie, będę miała mięśnie jak Schwartzenegger i wezmę udział w mistrzostwach świata w kulturystyce! No, wtedy to dopiero Norbert by się zdziwił! Ciekawe, czy by mu to wystarczyło na troję? - cicho mówi do siebie. - Oczywiście nikt mi nie zrobił kakao?! -krzyczy tak, żeby ją usłyszały. - jasne, klasa robotnicza idzie w odstawkę! 116 |ak zastrajkuję, będziecie się miały z pyszna! - coś tam jeszcze mamrocze pod nosem, stuka drzwiczkami szafek, lodówki, zapala gaz, podśpiewuje. - Zmieniła się! - kontynuuje Bunia cicho. - Jestem z nią całymi dniami. Widzę to przecież... - Może... - Joanna odpowiada sceptycznie. - Siemano, hrabianki! - Linka wchodzi do salonu z kubkiem kakao. Ma mnóstwo mokrych kosmyków wokół twarzy, zaróżowione policzki i podejrzanie dobry humor. - Z szlachtą polską, polski lud! - śmieje się Bunia. - Otóż to! - Linka nie wie, z czego pochodzi ten cytat, ale niewątpliwie pasuje do sytuacji. - Co tu macie? - lustruje sery, wędlinę, sięga po bułkę, smaruje ją masłem, gryzie i mówi z pełnymi ustami: - Lud zamierza posprzątać dzisiaj w salonie, więc potrzebowałby trochę kasy na różne takie: do szyb, do mebli, do podłogi... - W tej chwili mam tylko pięćdziesiąt złotych - niecierpliwie przerywa jej Joanna. - No dobra, posiadam w skarpecie około stu dolarów. Sama się dziwię, że ich do tej pory nie upłynąiłam. Więc jakby co... - Nie ma mowy! - obrusza się Bunia. - „Różne takie" ja funduję! Wszak bogatej hrabiance wszystko wolno, n"est-ce pas? Joanna nie uśmiecha się, wciąż jakh, nieobecna myślami. Lince to nie na rękę, chciałaby porozmawiać, odchrząkuje więc znacząco. - Mamo... Nie jesteś przypadkiem umówiona z Mikołajem? - A gdybym była? - To powiedz mu, proszę, że tu nie ma sieci. - Lud nie chce już ryby? Ani nawet wędki? Teraz żąda się całych sieci? Świat jednak idzie z postępem! - żartuje Bunia. - Czy zdajesz sobie sprawę...?! - Joanna zaczyna, ale nie wie, co ma właściwie powiedzieć. Nie chce jej się kłócić, tłumaczyć, apelować do rozsądku córki, nie kończy, zagryza tylko wargi. - O co chodzi z tymi sieciami? - dopytuje się Bunia. - To jest taka jakby prywatna poczta - tłumaczy niezdarnie Linka. -I jednocześnie duża biblioteka. - Nie masz przypadkiem na myśli Internetu? 117 - No właśnie - Linka rzuca Buni spojrzenie pełne szacunku. Joanna nie wytrzymuje i wybucha: - Nie uważasz, że w tej chwili to całkowicie zbędny wydatek?! A Linka, zupełnie nieoczekiwanie, patrząc matce twardo w oczy, mówi: - Nie dla kogoś, kto chce się zakorzenić. Jakby to było już dawno postanowione. ••••••••• od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joamal0wp.pl temat: zawód data: 20 grudnia 2002 01:05 Droga Pani! Strasznie mnie Pani zawiodła! Jedyna czytelniczka, która uczciwie napisała cała. prawdę o mojej książce! Jedyna, z którą mógłbym porozmawiać szczerze o JeJ wątpliwej wartości! Ale nic co piękne nie trwa wiecznie... Już w drugi- liście poddaje się Pani, wypiera własnych przekonań i staje grzecznie °bok tTu™ fanek, powiększając zupełnie niepotrzebnie ich szeregi! Bardzo proszę wrócić na dawne bezkompromisowe moralnie pozycje i dalej obrzucać mnie błotem! Z niczego bowiem nie czerpałem od dawna takiej satysfakcji! • Rozczarowany PS. Chwilowo wybaczam. PS 2. Czy posiada Pani jakieś ludzkie imię? Przepraszam za skojarzenie, ale „joamal" brzmi trochę jak nazwa przedpotopowego jaszczura. Joanna nie wierzy, że napisał to ten sam człowiek, który zaledwie wczoraj tak nieuprzejmie zabronił jej widywać się z matką. Ten nadużywający władzy służbista, ten typ podnoszący głos z byle powodu, miałby być czarującym- nieco ironicznym, kpiącym ze swej sławy Markiem Śliwińskim? Z pewnością nie! Na czym więc polega tajemnica? Za dnia odrażający Mr Hyde, nocą zmienia się w przemiłego doktora lekylla? Po co? Który z nich dwóch jest prawdziwy? 118 Najbardziej jednak boli ją to, że nie może przecież zdradzić, iż odkryła tajemnicę doktora, musi dalej robić dobrą minę do złej gry, udawać, że połknęła haczyk, lub nie odpowiadać w ogóle. Jedyne wyjście to każdego z nich traktować tak, jak na to zasłużył. data: piątek 20 grudnia 2002 09:30 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: nomen omen Szanowny Rozczarowany, Z dużym trudem przychodzi mi uwierzyć, że moje inwektywy przypadły Panu do gustu. Musiałby Pan być doprawdy wyjątkowym człowiekiem, ale na to, proszę wybaczyć mi szczerość, jak na razie mam chyba zbyt mało dowodów. Naturalną Pańską reakcją powinno być raczej wyniosłe milczenie. Jeśli mogę coś radzić na przyszłość czytelniczki-hi steryczki, można by odsyłać do jednego z wieszczów. Niech sobie piszą na niebieski Berdyczów. Podaję jeden z możliwych adresów: a.mickiewicz@sky.univ PS. Wdzięczna za wielkoduszność, polecę Pana, komu trzeba, w mych modlitwach. PS 2. Mam na imię Janina i wszelkie dociekania na nic się nie zdadzą, bo powyższy adres nie należy do mnie, tylko do mojej wnuczki. Przekażę jej zresztą Pańskie enuncjacje. Marudna Około południa pojawił się Tadeusz Wójcik. Był w towarzystwie niewysokiego, krępego mężczyzny w skórze, dresie i adidasach, którego przedstawił jako Janusza Goździka, właściciela firmy budowlanej. Od razu weszli na górę, do pokoju Linki i na strych. Gdy skończyli, Bunia przyjęła ich w salonie, częstując herbatą: - Jak pan znalazł nasz sufit? - zwróciła się bezpośrednio do Goździka. 119 - No, kiepsko to wygląda - zaczął, patrząc pytająco na Wójcika. -Duża robota się szykuje. W ogóle to trzeba by zacząć od dachu, bo tam gdzieś przecieka. Potem dopiero można w środku. - Ile by pan sobie życzył za cały remont? Mam na myśli dach i sufit. - Czy ja wiem? Musiałoby się zrobić dokładną kalkulację... Ale pewnie wyszłoby ze trzydzieści kawałków... - Kawałków czego? Bo nie zrozumiałam. - Chodzi o trzydzieści tysięcy - tłumaczy Wójcik. - Ale, wie pani... W takiej robocie, to nigdy nie wiadomo, co jeszcze nagle wyskoczy. To stary dom, wszystko się może zdarzyć... - mówi » Goździk, patrząc w podłogę. - Nie przeczę. Ma swoje lata. Więc mówi pan: trzydzieści kawałków? - Mniej więcej. - Dobrze więc. Proszę zrobić dokładną kalkulację, bo nie lubię kupować kota w worku, i przynieść mi wraz z pańskimi referencjami. - Z czym? - Z referencjami. Chyba ma pan jakieś referencje? - Nie, no pewnie, jakieś się zawsze znajdą... - Goździk szuka pomocy u Wójcika. - Pan Goździk prowadzi najlepszą firmę w mieście, (ego nazwisko jest gwarancją solidności. - Pan wybaczy, drogi panie - Bunia zwraca się do Wójcika - mieszkam w tym mieście ponad sześćdziesiąt lat, ale mnie nazwisko pana Goździka nic nie mówi. To duża kwota, chyba nie sądzi pan, że wydamy ją bez zastanowienia? - Raczej nie... - Musimy mieć pewność, że wybrałyśmy właściwego człowieka i właściwą firmę. - ja zresztą jestem zawalony robotą! - przypomina sobie nagle Goździk. - Kiepsko u mnie z terminami... - No cóż, w takim razie nie zatrzymuję. Gdyby pan jednak zmienił zdanie, poproszę o dokładną kalkulację i referencje, tak jak się umawialiśmy, dobrze? - Bunia wstaje od stołu, mocno opierając się na lasce. -Linka panów odprowadzi. 120 Po chwili Linka wraca do salonu, gdzie Bunia stoi wciąż w tym samym miejscu, patrząc w okno, za którym znów pada śnieg. - Co o nim myślisz, moje dziecko? - O kim? - O panu Wójciku, oczywiście. Linka podąża za jej wzrokiem. Przy bramie obaj mężczyźni zatrzymali się jeszcze na chwilę i rozmawiają. W końcu podają sobie ręce, odchodząc każdy do swojego samochodu. - Że nas lubi? - pyta nieśmiało Linka. - Skąd to przekonanie? - Bunia siada z głębokim westchnieniem w swym ulubionym fotelu. - No bo... Pomaga nam? - Co takiego zrobił? - Przyprowadził tego... ' - Nawet nie wiemy, kim jest pan Goździk! - obrusza się Bunia. - W sumie, chyba nie. O panu Wójciku też niewiele wiemy. - Brawo! Pierwsze rozsądne zdanie! Przyjrzałaś mu się? - Nie, a powinnam? - Kiedy z kimś rozmawiasz, przyglądaj mu się uważnie. Często jego zachowanie powie ci więcej niż słowa, które zwykle służą do ukrywania myśli. - A co ty zauważyłaś, Buniu? - Ze nie patrzy w oczy. - Może go peszysz? - Bzdury! Nie peszyłam go nawet wtedy, kiedy miał siedem lat! Nie, nie dlatego nie wytrzymał mojego spojrzenia. - A dlaczego? - Bo nie jest szczery. - Myślisz, że nas wkręca? - W coś nas wkręca z pewnością, nie wiem tylko jeszcze, w co. A ten jego Goździk, to dopiero pocieszna figura! Nie umiał biedaczysko dobrze zagrać swojej roli. Prawdopodobnie nie ma zielonego pojęcia o budownictwie. Widziałaś jego buty?! Cóż to było?! - Shoxy. 121 - Bardzo adekwatna nazwa! - Są na takich specjalnych sprężynach. - Żeby łagodzić wstrząsy, zapewne? - Chyba tak. - Ale jakiż to wstrząs dla postronnego obserwatora: czerwone sprężyny do czarnych butów! - Taka moda. - Mój Boże! Miałam wrażenie, że za chwilę odbije się na nich i odleci, robiąc nam kolejną dziurę w suficie i ciągnąc za sobą ognisty ogon, niczym Gwiazda Betlejemska! - O której kończysz? - pyta Tadeusz, wyciągając zza pleców piękny bukiet herbacianych róż. Joanna podnosi do góry wzrok i mruży oczy, jakby chciała się przekonać, czy kwiaty są prawdziwe. Nie podchodzi jednak, bo właśnie osusza choremu plombę światłoutwardzalną. - jakie piękne! To dla mnie? - Nie, dla Zosi. - O! Dziękuję! - Zosia zabiera z rąk Tadeusza kwiaty. - Nie pachną! -mówi zawiedziona. - Nie można mieć wszystkiego - śmieje się Joanna. - Więc o której? - niecierpliwi się Wójcik. - Mam jeszcze dwie pacjentki: o czwartej i wpół do piątej. - To do piątej. Zabieram cię na kolację. - Ale, Tadziu, nie mogę... Nie jestem odpowiednio ubrana... - Masz bardzo twarzowy kitelek. Zresztą - Wójcik robi tajemniczą minę - pojedziemy gdzieś, gdzie będzie i tak dość ciemno. - Ale nie jestem w nastroju - Joanna próbuje go zniechęcić. - Nie przyjmuję żadnej odmowy! Ten wieczór należy do mnie! - Musiałabym się przebrać - ona oponuje coraz słabiej. - A cóż to za fochy! - wtrąca się Zosia. - Pan porywa panią doktor i w ogóle się nie pyta! jakby mnie tak ktoś chciał gdzieś porwać... Ale nie mój stary, tylko jaki adorator, to bym się w ogóle nie zastanawiała. - Czyżby? - śmieje się Joanna. 122 - No bo, myślę, że coraz więcej za nami, a tak już niewiele przed nami! - mówiąc to, Zosia wzdycha głęboko. - Zosiu! Nie poznaję cię! Muszę chyba porozmawiać z twoim mężem! - A bo to on nie wie? Ciągle mu mówię, chodź do kina, chodź na spacer! A on tylko aby się uwalić na wersalce albo jakiś mecz włączyć! To ma być życie?! - Skoro tak, to chyba nie mam innego wyjścia... Dobrze - Joanna czuje się pokonana - przyjdź o piątej. Wójcik obejmuje Zosię i okręca ją dookoła siebie, całując siarczyście w policzek. - Świetny z pani negocjator! Mijają właśnie wiadukt pod Stojadłami i jest już oczywiste, że jadą do Warszawy. - Dokąd mnie porywasz? - pyta Joanna. - Gdzieś, gdzie dają bardzo dobrze zjeść, ale nie powinno być tłoku ani zbyt ostrego światła. - Żebym się nie musiała wstydzić mojego skromnego odzienia? Pomyślałeś o wszystkim! Tylko mi nie mów, proszę, że zamówiłeś też skrzypka, który będzie nam rzewnie przygrywał do kotleta. - Nie wpadłem na to! - jaka szkoda! - Joanna czuje się odprężona. Dobrze jej w towarzystwie Tadeusza. Będzie smutno, jak wyjedzie do Stanów. - Kiedy zamierzasz wracać? - Przed północą na pewno. Odstawię cię całą i zdrową pod dom. - Myślę o Ameryce. - Czy ja wiem? To nie tylko ode mnie zależy. Restauracja jest rzeczywiście przytulna i zaciszna, choć w samym centrum. Kelnerka prowadzi ich do ustronnej salki w piwnicy, gdzie oprócz nich nikogo nie ma. - Co za cudne miejsce! - mówi Joanna. - Skąd o nim wiedziałeś? - Znajoma mi je pokazała. Nie znam zbyt wielu restauracji w Warszawie. - Z pewnością i tak więcej niż ja! - Joanna rozgląda się po sali: niewysokie stoliki, miękkie, wykładane poduszkami kanapy, płyty i pamiątki 123 z Francji. Przypomina sobie winobrania, na które jeździli z Pawłem podczas studenckich wakacji, wspomina ostatnie dni września w Paryżu i szczęście, jakie ją wtedy rozpierało. Czuje się, jakby specjalnie dla niej Tadeusz cofnął czas. Karta dań jest niezbyt długa, ale zapowiada się interesująco. Joanna zamawia „filet mignon" myśląc, że zupełnie bez powodu je kolację w restauracji dopiero drugi raz w życiu. I drugi raz z Tadeuszem! jest mu wdzięczna za bezinteresowną opiekę, jaką ją otoczył. Za kwiaty, ciepło i żarty właśnie wtedy, gdy ich najbardziej potrzebuje. Zamyśla się. Oparłszy głowę na dłoniach, patrzy na dno kieliszka z czerwonym winem. - O czym myślisz? - Chyba nie mogę ci powiedzieć - odpowiada, uśmiechając się smutno. - Ależ ja świetnie dotrzymuję tajemnic! - Nie wątpię. - Więc? - No cóż, w takich chwilach myśli się o tym, co nas ominęło. O naszych wyborach i cenie, jaką za nie zapłaciliśmy. Myślę też o mojej matce. Lekarz, zasłaniając się jakimś idiotycznym przepisem, zabronił mi ją odwiedzać, póki będzie leżała na erce. Boję się, że może umrzeć i już nigdy się nie zobaczymy, a są jeszcze między nami niezałatwione sprawy. Myślę o moim nowym życiu. Zastanawiam się, czy sobie poradzę jako głowa rodziny? Wśród tych wszystkich smutnych myśli jest tylko jedna jasna. I jest to myśl o tobie. Joanna milknie, przestraszona własną odwagą. On bierze jej dłoń, pochyla się i całuje w skupieniu. - Mam dla ciebie niespodziankę - mówi cicho. - Zamówiłem nawet na to konto szampana. Joannie robi się gorąco. - Ale ja... Chyba nie jestem jeszcze... Tadeusz, nie zwracając uwagi na jej słowa, wyjmuje ze skórzanej teczki jakieś papiery. Ona patrzy, nie rozumiejąc. - Co to jest? - pyta. Przemyka jej przez myśl, że może on chce zostać w Polsce na stałe, dla niej. Ale jest na to przecież zbyt wcześnie, zbyt mało sobie jeszcze 124 powiedzieli. Właściwie niczego sobie nie powiedzieli. „Przecież wcale go nie znam! W co ja się pakuję?" - myśli przerażona. Patrzy na niego z przestrachem, a on, uśmiechając się zwycięsko, kładzie przed nią umowę: - Po świętach zaczynamy remont! Wystarczy, żebyś podpisała. ••••••••• - Linka? Jak leci? Słysząc w słuchawce głos ojca, Linka martwieje: - W porządku - prawie krztusi się własnymi słowami. - Idą święta. I wiesz, pomyślałem sobie... Może byś do nas przyjechała? - To chyba nie jest dobry pomysł. - Poszlibyśmy do kina, na lody, pogadali trochę. Stęskniłem się za tobą, córeczko. - W święta raczej nie znajdę czasu. - To może w ferie? Kieoy masz ferie? Kilka dni na nartach w Austrii, co? Mogłoby być fajnie. - Zależy dla kogo. Mimo swego prawniczego doświadczenia, Paweł Malicki nie przewidywał chyba takiego obrotu sprawy. Na chwilę między nim a córką zalega niezręczne milczenie. - Dla mnie na pewno - zapewnia ją żarliwie. - Zawsze myślisz tylko o sobie? - pyta Linka, choć przecież zna odpowiedź. - Lubiliśmy się kiedyś... - To było bardzo dawno temu. - Matka cię przeciwko mnie nastawiła? - Nie sądzisz, że sama też potrafię zliczyć do trzech? Przepraszam, ale jestem zajęta. - Zaczekaj chwilę! - z lekką nutką żalu prosi ojciec. - A co z listem do świętego Mikołaja? Napisałaś już? - Inni niech piszą, ja mam wszystko, czego mi potrzeba! - mówi i odkłada słuchawkę. - Nie pożegnałaś się? - pyta znad książki Bunia, gdy czarna ebonitowa słuchawka spoczęła na widełkach. 125 - Proszę? - Niegrzecznie tak kończyć rozmowę. - Powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia. - jednak obowiązują nas pewne formy. - A wiesz, kto dzwonił? - Nie. Nie podsłuchuję cudzych rozmów telefonicznych, nawet jeśli odbywają się w mojej obecności. - To był ojciec. - Tym bardziej powinnaś zachować się uprzejmie. - Chyba wobec niego nie umiem. - Co za bzdura! Ciągle go kochasz. Walczysz ze sobą, bo wiele cię , kosztowało jego odejście. Chcesz mu pokazać swą obojętność, żeby też cierpiał. Ale on cierpi i bez tego. - Skąd ta pewność?! - Znam go zbyt długo, by bez względu na to, co o nim myślę, wiedzieć, że nie jest człowiekiem pozbawionym uczuć. - Bronisz go?! Ty?! - Ani mi w głowie. Choć całkiem niechcący zrobił mi prezent swoim odejściem. - )ak to? - Podarował mi ciebie, moje dziecko. 1 twoją matkę. Kiedy przyszła tu we wrześniu, spłakana, z prośbą o lokum na jakiś czas, poczułam się, jakbym ozdrawiała z nieuleczalnej choroby. Przez te wszystkie lata, kiedy byliście szczęśliwą rodziną, widywaliśmy się tak rzadko... Gdy Paweł pojawił się u nas po raz pierwszy, myślałyśmy z Natką, że oto znalazł się ktoś, kto, być może, z czasem stanie się głową tej rodziny. Twoi rodzice zamieszkali jednak z panią Malicką. To był ich wybór, dla nas dość bolesny, bo zostawałyśmy tu same. Nie całkiem, oczywiście, z naszymi lokatorami. Wiele spraw jednak przestawało mieć sens. Nie zrozum mnie źle, życzę im, żeby się pogodzili, wrócili do siebie, może wszystko da się jeszcze uratować? Ale nawet gdyby tak się stało, tych kilku miesięcy nikt mi nie zabierze! Rozumiesz? Linka patrzy na Bunię zdumiona. - Ciągle mi się wydawało, że wam tu przeszkadzamy. Buniu! Ty płaczesz?! 126 - Od razu płaczesz! - Bunia wyciera nos chusteczką. - To tylko katar, nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. A jak następnym razem odłożysz słuchawkę, nie żegnając się, to dostaniesz tą oto laską po pupie, comprenez? « ■ # # • ■ • a a Linka wyprowadza psa. Z nosem wciśniętym w szalik, wzrokiem tuż przy ziemi i rękami w kieszeniach, zgarbiona, by tracić jak najmniej ciepła. Ustaliły z lekarką, że Bella powinna jednak wychodzić tylko na smyczy. Nie można przewidzieć, co się znowu stanie, jeśli wciąż będzie wałęsała się po podwórkach. W zależności od humoru i pogody Linka robi większą albo mniejszą trasę. Ta mniejsza to spacer do kościoła i z powrotem, większa to jakiś kwartał ulic, na przykład j Okrzei, Kopernika, Konstytucji 3 Maja, Kościuszki. Na ogół jednak pogoda jest paskudna i Linka nie ma najmniejszej ochoty poświęcać się dla Belki. Na dodatek dziś, po całodziennym sprzątaniu, czuje się wykończona. Nigdy nie miała tyle na głowie. Najchętniej zaraz po powrocie rzuciłaby się w ubraniu na łóżko. Albo wzięła długą kąpiel i położyła z jakąś fajną książką. Na przykład ze „Ściętymi kwiatami". Przeczytałaby sobie swój ulubiony fragment, kiedy Basia i Marek się poznali. Po trzech stronach i tak by przecież usnęła. Linka nie może sobie przypomnieć, gdzie jest książka. Czy nie ucierpiała podczas wypadku? Postanawia, że mimo stanowczego sprzeciwu Wójcika, wejdzie do pokoju i poszuka jej w tym bałaganie. Zatrzymuje się w progu, próbując wypatrzyć charakterystyczną okładkę. Widzi ją z progu. Trochę przykurzone, „Ścięte kwiaty" leżą na biurku, jakby na nią czekały. Wchodzi do pokoju, stąpając ostrożnie i kuląc się mimo woli. Wyciąga rękę i chwyta książkę. Nie wychodzi jednak od razu, długo patrzy na fotografię autora. Czyta notatkę pod zdjęciem i uśmiecha się do swych myśli. 127 - Śliwiński? Nie wiem. Czemu pytasz? - kłamie, nie zdążywszy sobie nawet zdać z tego sprawy. _ Właściwie bez powodu - zajęta wymyślaniem prawdopodobnej odpowiedzi, Linka nie spostrzega skrępowania matki. - Na okładce książki była informacja, że on pracuje w Instytucie Kardiologii. Babcia też leży w Instytucie Kardiologii, prawda? Więc pomyślałam... _ Nie mam głowy, żeby się tym teraz zajmować! To duży szpital! -Joanna przerywa córce ostro. - Zresztą co miałabym jeszcze zrobić? (ego autograf już mamy. jak sobie to wyobrażasz? _ Tak tylko pytałam... A jak się czuje Musia? Joanna pąsowieje, jakby Linka przyłapała ją na gorącym uczynku. _ Bez zmian. _ Mogłabym ją kiedyś odwiedzić? - Szczerze mówiąc, wolałabym, aby każda z nas zajmowała się dalej swoją działką. Dobrze nam to wychodzi, nie widzę powodu, żeby wprowadzać jakieś zmiany. Tam jest bardzo kiepski dojazd, a nie wyobrażam sobie, żeby Bunia miała zostać sama na kilka godzin. - Д cóż to, moja droga, czyżbym potrzebowała niańki? - nieco spóźniona, Bunia wchodzi do salonu i słyszy jedynie ostatnie słowa. - Niech sobie idzie, dokąd chce, przecież ona tu siedzi jak w więzieniu! _ To nie tak! - zaperza się Linka. - Chciałam tylko odwiedzić Musie- _ I w czym problem? - dziwi się Bunia. - W tym, że już we wtorek Wigilia, a my ciągle jesteśmy w lesie! -złości się loanna. - Ty też mogłabyś czasem coś zrobić! - Linka nie wytrzymuje i wyrzuca z siebie tłumioną dotąd frustrację. _ Moja panno! - strofuje ją Bunia. - Nie podoba mi się ten ton! Panuj nad sobą trochę. _ Zresztą dopóki babcia jest na intensywnej terapii i tak nie można się z nią zobaczyć - Joanna zamyka sprawę szpitala. _ Sama widzisz, moja mała. Sprzątanie to twoje przeznaczenie. Ale nie martw się, nie będziemy z tym przesadzać. Podmieciemy śmieci pod 128 dywan i zajmiemy się przyjemniejszymi rzeczami, zgoda? Natomiast ciebie, Isiu - Bunia zwraca się do )oanny - chciałabym prosić, byś nie podejmowała żadnych pochopnych kroków w sprawie remontu domu. - A jakie to są „pochopne kroki"?! Mam pozwolić, żeby zmurszałe belki w dachu zawaliły się, grzebiąc nas wszystkie żywcem?! - Ale mamo... - Linka stara się wejść jej w słowo. - Spokojnie, moje dziecko - Bunia ucisza Linkę, zwracając się do Joanny. - Nie widziałaś się przypadkiem wczoraj ze swym cudownie odnalezionym przyjacielem z dzieciństwa? - Gdyby nawet, co w tym zł go? - To, że jego dobre inter!?Je są towarem niewartym złamanego grosza. Rozważ to w wolnej chwili. Najlepiej zanim będzie za późno. ••••••••• - jesteś wspaniały! - uśmiecha się promiennie i pocałunkiem zamyka mu usta. Czyżby się domyślała? Ale przecież nie może wiedzieć, że to prezent pożegnalny! jej wargi smakują wiśniowo, są miękkie i wilgotne. Szymon chciałby nie czuć tej przyjemności, chciałby nie poddawać się rozkoszy całowania Hanki, ale nie umie. Jego ręce, bez udziału woli, wędrują wzdłuż jej ciała, wślizgują się pod bluzkę, rozpinają stanik. Gdy nie napotykają sprzeciwu, gładzą pieszczotliwie aksamit skóry. Zsuwają się ku spodniom, wraz z nimi zjeżdżają w dół. Wspinają się znów ku górze, rozpinają bluzkę, guzik za guzikiem i oto zatrzymują się na chwilę, zdumione tym, co zrobiły. Wahają się przez moment, przez jedną krótką chwilę, lecz, zniewolone, ulegają presji, całkowicie bezsilne wobec instynktu, który przemocą prowadzi je wprost do celu. Hanka mięknie, biernie poddając się pieszczotom: - Kocham cię! - mówi jeszcze. Potem już tylko dyszy ciężko. Gdy zupełnie bez skrępowania idzie później do łazienki, Szymon nie może zrozumieć, dlaczego znów jej nie powiedział. ••••••••• 129 - Chciałabym trochę posprzątać w pokoju Musi, ale nie wiem, czy powinnam? - A jakież my, w naszym wieku, możemy mieć jeszcze tajemnice, drogi Kopciuszku? Oczywiście, że możesz. Nie wolałabyś jednak gdzieś sobie pójść? Spotkać się z chłopakiem? Odwiedzić przyjaciół? Złapać w płuca trochę świeżego powietrza? - Pewnie, że bym wolała. Ale nie mam z kim, dokąd ani po co. - To niedobrze. Przyjaciele, oczywiście bezinteresowni przyjaciele -mówi Bunia z naciskiem - mają większą wartość niż wszystkie skarby świata. Ale, z drugiej strony, ich brak nie umniejsza przecież twojej wartości. - Mam tylko koleżankę. Nazywa się Hanka, siedzimy w jednej ławce. Była tu nawet... - To dobry początek. - Nie, niedobry. - Dlaczego? - Bo ja jej chyba nie lubię. - Uuu - Bunia przesadnie krzywi nos - to trochę komplikuje sprawę. - W dodatku podoba mi się jej chłopak. - To bardzo komplikuje sprawę! - mówi Bunia, ciężko westchnąwszy przy „bardzo". - Sama widzisz. Beznadziejna sytuacja. - Od razu „beznadziejna"! Zostaw mocne słowa na czas, kiedy będą ci naprawdę potrzebne. Siedzenie z kimś w jednej ławce ogranicza jednak nieco twoje pole manewru. Wszak ta osoba spodziewa się po tobie lojalności. - No raczej. - A wzmiankowany młodzieniec... jak mu na imię? - Szymon. - Nie jest chyba jedynym mężczyzną na świecie? Linka nie wytrzymuje spojrzenia Buni. - Naturalnie... Teraz jest jedyny... - Bunia zamyśla się, jej wzrok lekko mętnieje, ale nie trwa to długo, bo natarczywy dzwonek do drzwi przerywa tę refleksję. Porusza głową, jakby chciała strząsnąć niechciane myśli. - Kogóż tam niesie po nocy? Zobaczysz, moja droga? 130 Linka otwiera drzwi i widzi jedynie mnóstwo zielonych gałązek. - Buniu!-woła w głąb domu.-Chyba Las Birnamski nas zaatakował! - Proś! Proś do środka! Las Birnamski okazuje się w rzeczywistości ogromną choinką niesioną z trudem przez młodego mężczyznę. - Dobry wieczór! - przemawia, stropiwszy się nieco na widok Linki. -Gdzie to postawić? - Buniu! - Linka nie wie, co zrobić, alt Bunia już śpieszy na pomoc. - jakie piękne drzewko! - Dobry wieczór, pani hrabino! - mówi zupełnie poważnie młody człowiek. - Dobry wieczór, panie Andrzeju. Bardzo pan zmężniał od ostatniego razu. Jak się panu podobało w wojsku? - Powiem jedno: dobrze, że mam to już za sobą! - Rozumiem. Cieszę się, że znów pana widzę. Nie zna pan chyba jeszcze mojej prawnuczki? - Nie miałem przyjemności, pani hrabino. Starsza pani dokonuje prezentacji: - Panna Paulina Malicka. - Pan Andrzej Zawadzki. Linka dyga jakoś z rozpędu, on kiwa głową. - Śliczna panienka - mówi z uśmiechem. - Choinka, jak zwykle, do salonu? - A gdzieżby indziej? Znów ojciec wyciął dla mnie najładniejszą? - Tym razem, to ja sam wybierałem! - mężczyzna mówi z dumą. -Potrzebny będzie tylko stojak. - Znajdzie go pan tam, gdzie zawsze, tylko proszę poruszać się po strychu bardzo ostrożnie. Miałyśmy tu ostatnio małe trzęsienie ziemi -śmieje się Bunia. Po godzinie salon wypełnia żywiczny zapach świeżego igliwia. Linka z przyjemnością wciąga go głęboko w płuca. - Prawdziwa choinka! - mówi z zachwytem, jakby znów miała pięć lat. - U nas zawsze była sztuczna. 131 - Fuj! Szkaradzieństwo! - krzywi się Bunia. - Mama uważa, że tak jest ekologicznie. No i nie ma tyle do sprzątania, kiedy szpilki opadają. - Zawsze była okropnie racjonalna! Za grosz szaleństwa. A skąd ona wie, że choinki tego nie lubią? - Czego? - Świąt, prezentów, karnawału... - No właśnie. Nie zapłaciłaś mu? - Nigdy nie płacę. - jak to? - Rodzina Zawadzkich co roku dostarcza mi najładniejsze, mogę się założyć, drzewko ze swojej plantacji. Najpierw robił to Wojciech, pradziad Andrzeja, potem jego dziadek, Ignacy, wreszcie ojciec, Franciszek. Trwa to od czasów okupacji i najbardziej prawdopodobne jest to, że zapomnieli już, skąd wziął się ten zwyczaj - śmieje się Bunia. - Ale powiem ci w zaufaniu, że gdyby któregoś roku przestali, byłby to dla mnie prawdziwy koniec świata. - Bo musiałabyś kupić choinkę? - To też, oczywiście. Przecież nie mam pojęcia, gdzie się kupuje choinki! Ważniejsze jednak jest coś zupełnie innego: raz do roku, ci w gruncie rzeczy całkowicie obcy ludzie, przypominają mi, kim byłam i kim dla nich, mimo upływu lat, wciąż jestem. Ta choinka uratowała mnie przed utratą tożsamości, co w tamtych czasach było raczej regułą niż wyjątkiem. No, co tak stoisz jak słup soli? Otwieraj pudełka! Linka delikatnie rozcina nożem sznurki na kartonowych pudłach, przyniesionych ze strychu przez Andrzeja Zawadzkiego. - Jakie piękne bombki! - Niektóre pamiętają jeszcze lata trzydzieste. I pomyśleć, że przetrwały wojnę, okupację i realny socjalizm tylko po to, żebyś ty miała okazję potłuc je w nowym tysiącleciu! - Mówię i mówię, a ty i tak nie słuchasz! Monika jest zawiedziona. Wyrzuciła z siebie wszystko, co działo się w szkole przez ten czas. Dodała kilka informacji wciąż jeszcze poufnych, 132 trochę żartów i plotek, ale i tak go nie rozśmieszyła. Nie wzbudziła nawet śladu zainteresowania. Czuje się głupio. Milknie i czeka. Wpółsiedząc na szpitalnym łóżku, Grzesiek obojętnie patrzy w okno, za którym bezsilne wrony przegrywają z grudniową śnieżycą. - Słucham, słucham... - odwraca ki|niej twarz. - Zamyśliłem się tylko, jaki dzisiaj dzień? - Sobota. - Sobota... - powtarza jak echo, a jego wzrok znów wędruje ku zamieci. - We wtorek Wigilia. - We wtorek... - Grzesiek marszczy brwi, usiłując sobie przypomnieć. -Od kiedy tu jestem? Wiesz może? - Od niedzieli. - To znaczy już tydzień... - Prawie. - Dużo śniegu spadło? Monika patrzy na Grześka bez słowa. Nie rozumie. Nie widzi związku. - Dużo?! - Właściwie przez cały czas pada. Będzie pięknie na święta - mówi z rozpędu, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. ••••••••• Wychodzi z Duodentalu trochę później, lecz z nieodwołalnym postanowieniem odwiedzenia Musi. Trudno, najwyżej zajrzy na OIOM tylko przez przeszklone drzwi, porozmawia z pielęgniarką, przecież jej nie wygonią! W końcu to jej matka! Może się uda? Żeby tylko nie spotkać Śliwińskiego! Joanna obawia się przyznać nawet w myśli, że chciałaby obarczyć Musie decyzją dotyczącą remontu. |ej zdanie liczy się co najmniej tak samo, jak zdanie Buni. Że remont to rzecz najpilniejsza, Joanna jest przekonana. Boi się, iż czekanie z reperacją do wiosny przyniesie tylko szkody, a przede wszystkim zagrozi domownikom. Ale nie dysponuje potrzebną sumą. Gdyby Musia miała jakieś zasoby, można by rzecz załatwić jeszcze przed jej powrotem ze szpitala. Tylko jak o tym rozmawiać z chorą? 133 Pierwszą reakcją jest szok. Przez oszklone drzwi OlOM-u widzi łóżko Musi, na którym leży jakaś obca kobieta. Nogi uginają się pod Joanną, a język w jednej chwili staje się such_y jak bibuła. A więc to już? Właśnie wtedy, gdy była zupełnie sama? Bez pożegnania? Bez tego najważniejszego, ostatniego słowa? Dlaczego tak? - Źle się pani czuje? - słyszy. To pielęgniarka, widząc Joannę opierającą się o ścianę korytarza, podchodzi, by pomóc. - Moja matka... Nie ma jej... - Joanna mówi z trudem. - Pani matka? |ak nazwisko? - Natalia jakubowska. - Została przeniesiona. Na trójce proszę szukać. Już dobrze? - Tak, dziękuję - Joanna charczy przez zaschnięte gardło. - Dziękuję bardzo. Pielęgniarka odchodzi, a ona potrzebuje kilku minut, by uspokoić oddech. Musia ma dobry humor i wygląda dużo lepiej. - )uż się bałam, że nie przyjdziesz! - mówi. - No bo skąd miałaś wiedzieć, że mnie przenieśli? - Nie wiedziałam, ale bardzo chciałam cię zobaczyć - pochyla się i całuje matkę w policzek. - Dobrze wyglądasz. - Ale nie wypiszą mnie na święta, wiesz? Doktor się uparł. Mówi, że za wcześnie. - Szkoda. - A tak się cieszyłam! Zrobiłabym wreszcie prawdziwą Wigilię, jak kiedyś. Dla czterech osób już warto. - Nie martw się, jeszcze będzie dużo świąt. - Wybacz mi, Isiu... - Musia z lękiem patrzy córce w oczy. - Nie ma o czym mówić - odpowiada Joanna. - Czy kiedyś mi wybaczysz tamto? Patrzę na Linkę i widzę, jak bardzo cię skrzywdziłam. Joanna spogląda na matkę z niepokojem. Boi się, że silne wzruszenia mogą być dla niej niebezpieczne. - Nic nas nie chroni przed popełnianiem błędów. Zwłaszcza w młodości. 134 - Chciałabym ci wytłumaczyć... - Porozmawiamy, kiedy wrócisz do domu, dobrze? Będziemy miały na to bardzo dużo czasu. | ••••••••• Po całodziennej śnieżycy wieczór jest niespodziewanie księżycowy i rozgwieżdżony. Choć wcześniej żartowała z Bunią podczas ubierania choinki, opowiadając najróżniejsze wesołe historie, na wspomnienie Wigilii nagle zrobiła się smutna. Pomyślała o domu, który stoi samotnie, zaledwie kilka przecznic stąd, który już powoli zapominała, gdzie nie była od tak dawna... Zabiera więc Belkę i idzie na Zachodnią. Widok domu, z ciemnymi prostokątami okien, przygnębia Linkę. Wchodzi do środka i już od progu czuje lekki chłód. Nie jest jednak zimno, ogrzewanie, choć przykręcone do minimum, przecież wciąż działa. Belka, ślizgając się na drewnianej podłodze, biega po pustych pomieszczeniach, obwąchując wszystkie kąty. „Matka by mi dała!" - myśli Linka, ale ślady na lakierowanych deskach mógł przecież zostawić każdy. Siada na schodkach prowadzących z salonu w głąb domu i siedzi po ciemku, wpatrzona w okno, za którym granatowe cienie rozdygotanych świerków tworzą tajemnicze widowisko, pełne dramatu i pasji. Obecność psa wpływa na Linkę kojąco. Zresztą dziś nie przyszła się tu żalić. Raczej wpadła w odwiedziny, jak idzie się do kogoś, kto nie ma bliskich i może czuć się samotny w te pełne rodzinnej krzątaniny, przedświąteczne dni. Usłyszawszy zgrzyt klucza w zamku, trochę się zlękła. Wchodzący ma za plecami światło lampy ulicznej, co czyni zeń dużą czarną plamę. Linka szybko wstaje i szuka kontaktu. Belka, z przeraźliwym jazgotem, rzuca się ku drzwiom, dodając jej nieco otuchy. Światło rozbłyska. W drzwiach wejściowych stoi Szymon. - Co ty tu robisz?! - Linka mówi ostro, by nie wyszło na jaw, jak wielką odczuwa ulgę. - A co ty tu robisz? Zdaje się, już tu nie mieszkasz, hrabianko? -Szymon uśmiecha się złośliwie. - Rozumiem! „Agencja Pacholec"! Przyszedłeś posprzątać? - pyta z przekąsem. - Że też wcześniej na to nie wpadłam! 135 - Właśnie. Nie wszyscy mogą spędzać święta na Malediwach. Zaraz, zaraz... A może to był Mauritius? Albo Mrozy? |akoś nie mogę sobie przypomnieć. - Nie twoja sprawa! - |asne. )a tu tylko sprzątam. Bez odpowiedzi natomiast wciąż pozostaje pytanie, co ty tu robisz? - Szukałam czegoś. - Po ciemku? Może by tak jakieś bardziej prawdopodobne kłamstwo? - Dlaczego właściwie miałabym ci się spowiadać? To mój dom i mogę tu robić, co mi się podoba! - No, nie wiem... - mówi Szymon, podchodzi do przeszklonych drzwi prowadzących na taras i teatralnym gestem zrywa z szyby kartkę „Posesja do sprzedania". - Nie! - Linka nie wierzy. - Nieprawda! Nie wierzę! Oszukujesz! Oddaj to! - podbiega i wyrywa mu z ręki kawałek ogłoszenia. - Sprzedany?! -szepce do siebie. - Boże, nie! - rozgląda się po domu, jakby szukała pomocy. - Chciałam jeszcze... Chciałam... - opada na schodki, zdruzgotana, a on nie wie, co powiedzieć, przykuca więc tylko obok. Do Linki dociera nagle, że nie będzie już mogła przychodzić tu, by posiedzieć w pustych ścianach domu, gdzie kiedyś była szczęśliwa. Że nie ma powrotu na Zachodnią. Próbuje sobie wyobrazić, że nie ma już tego miejsca, i czuje się rozpaczliwie. Płacząc jak dziecko, nie zastanawia się, co on sobie pomyśli, jest jej wszystko jedno. - To koniec? - mówi cicho. - To naprawdę koniec? Reakcja Linki kompletnie zaskakuje Szymona. Nie rozumie, co się stało. Dziwi go jej płacz. Wolałby raczej, by rzuciła się na niego z pięściami albo kazała znów wynosić się do diabła. Chciałby dać jej do zrozumienia, że może na niego liczyć. Odruchowo wyciąga rękę i przytula ją, pozwalając się wypłakać. Linka nie protestuje, chlipie bezradnie, wtulona w sztywny ortalion jego kurtki. Zastygają w ciszy, uświadamiając sobie, że właśnie stał się cud. Wstrzymują ze strachem oddech, bo nie spojrzawszy sobie w oczy, nie mają jeszcze pewności, czy to dzieje się naprawdę, czy też może za chwilę znów będzie jak dawniej. 136 Siedzą więc bez ruchu, by nie spłoszyć marzenia .Iktóre tak niespodziewanie im się ofiarowało. ••••••••• od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joama1@wp.pl temat: kuracja data: 21 grudnia 2002 00:29 Droga Marudna! Jako lekarz z ponaddwudziestoletnim stażem mogę Panią zapewnić, iż od czasów Pani mTodości medycyna poczyniła dość znaczne postępy i pewne choroby, uznawane być może w średniowieczu za nieuleczalne, obecnie już takimi nie są. Z negatywnego stosunku do świata leczymy (i to leczymy skutecznie) na wiele różnych sposobów: od tradycyjnego, stąd może najbardziej odpowiedniego dla ludzi zaawansowanych wiekiem, to jest ziołolecznictwa, poprzez operacyjne usuwanie pewnych zdegenerowanych fragmentów podwzgórza (po uprzednim wykonaniu tomografii komputerowej i dokładnym ich zlokalizowaniu), aż do fizykoterapii (tu najskuteczniejsze są skoki spadochronowe z opóźnionym otwarciem czaszy). Pacjentom w wieku emerytalnym zalecam zwykle preparaty ziołowe, jak na przykład piołun. Co prawda mają one nieco spowolnione działanie, ale są wystarczająco radykalne, gdyż wyzwalają w organizmie reakcję wiązania nadmiaru żółci i przetwarzania jej w obojętne dla metabolizmu triacyloglicerole. Należy przy tym zwrócić uwagę, iż im bardziej gorzki jest spożywany napar, tym kuracja wydaje się być skuteczniejsza. Tak więc - zalecenia na dziś - trzy szklanki piołunu dziennie! Mam nadzieję, że to wystarczy na początek. Życzę szybkiego powrotu do zdrowia, Serdeczności, Znachor Nadworny PS. A wnuczka już pełnoletnia? 137 data: sobota 21 grudnia 2002 21:13 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: goryczy aż nadto Szanowny Doktorze, Po przeczytaniu Twych zaleceń ciśnie mi się na usta jedna tylko odpowiedź: „Medice, cura te ipsum!" Wiem, że znów jestem niesympatyczna, i nie doceniam faktu, że poświęcasz mi tyle czasu. Ale piołunu ci u nas dostatek, nadmiar nawet. Piję go całymi pucharami, marząc, by wreszcie ktoś podał" mi jakiś obrzydliwie słodki deser. I kiedy, niemal jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, deser staje na stole, już po zjedzeniu pierwszej łyżeczki zastanawiam się, co mam z nim zrobić? Czy to aby nie pomyłka? Podejrzewam spisek, bo przecież nikt nie może mnie chcieć dla mnie samej... Janina nfedpet* Niedziela handlowa. Ostatni dzwonek, by kupić prezenty. Od rana ostre słońce i mróz. To wszystko, co w zimie Linka lubi najbardziej. Po tylu ponurych, beznadziejnych, pełnych zmartwień dniach, jest wreszcie szczęśliwa. Naprawdę, bezgranicznie, nie do opowiedzenia szczęśliwa. Czas przestał być jej wrogiem, nie boi się już tego, co ma nadejść. Spokojnie czeka. Wie, że zawsze tak będzie. W galerii handlowej tłumy klientów. Linka nie zdecydowała jeszcze, co kupić. Dla matki pewnie książkę, dla Buni może jakąś ładną ramkę, w którą oprawi swoje zdjęcie. A jaki prezent wybrać dla Musi? Przechodzi między stoiskami, myśląc z żalem, że przez te miesiące nie poświęciła babce nawet tyle uwagi, by wiedzieć, jaki drobiazg mógłby jej sprawić przyjemność. - Linka? To naprawdę ty? Więc nie wyjechałaś? 138 - Nie tym razem - odpowiada chłodno, bo Hanka jest ostatnią osobą, z jaką chciałaby się dzisiaj spotkać. - A wiesz, że to się nawet dobrze składa?! Ty masz taki świetny gust. Pomożesz mi, co? Bo nie chciałabym przeholować. - Nie bardzo mogę. Jestem... to znaczy, mam teraz obowiązki... - Tylko pięć minut! Właściwie już wybrałam, ale trochę się waham, wiesz to dla mnie strasznie ważne - mówi Hanka i ciągnie ją do stoiska z bielizną. - Bądźże raz prawdziwą kumpelą! Zrezygnowana, Linka idzie za nią. Hanka nie odpuści, lepiej mieć to już za sobą! - O co chodzi? - Może pani jeszcze raz pokazać? - Hanka zwraca się do ekspedientki, która z głośnym westchnieniem wstaje i sięga po trzy komplety bielizny. - Który wybrać? - pyta Hanka, patrząc na Linkę. Lince podoba się sportowy, w kolorze granatowym, jest prosty, wygodny, bez szwów. Ale wie, że nie takiego wyboru Hanka oczekuje. - Kupujesz to dla siebie? - A dla kogo! - Hanka czuje się oburzona. - jak błyśniesz czymś takim na wuefie, Norbert chyba zemdleje! -śmieje się Linka. Sięgając po komplet z bordowej elastycznej koronki, widzi już, że zrobiła dobry wybór. - Mam zupełnie inne plany - skromnie prostuje Hanka, a Linka czuje, że nie chce już wiedzieć nic więcej. - Ten bordowy poproszę - Hanka zwraca się do ekspedientki i trajkoce, nie patrząc na Linkę. - To było takie! O matko! Sama nie wiem. Ostatnio trochę się między nami nie układało. Szymon ciągle był jakiś dziwny... Nawet miałam wrażenie, że chce zerwać. Dziękuję - odbiera resztę i goni za Linką, która tymczasem oddaliła się kilka kroków. - Poczekaj! Dokąd tak lecisz?! I wiesz? Nie miałam pojęcia, że może być tak wspaniale! Boże! Taka jestem szczęśliwa! On wczoraj... To strasznie intymne, ale muszę to komuś powiedzieć... Bo wczoraj... Od wczoraj... - Słuchaj, naprawdę się śpieszę! Zadzwonię do ciebie i wszystko mi opowiesz, zgoda? - Linka wije się, chce uciec, przeraża ją to, co Hanka zaraz może jej wyznać, nie chce żadnych zwierzeń. 139 - Muszę to z siebie wyrzucić, bo inaczej chyba pęknę! My wczoraj... -nachyla się do ucha Linki i wlewa tam płynny ołów, który natychmiast tężeje w bryłę lodu. Linka kiwa głową bez uśmiechu. - Więc mamy to już z głowy! - mówi sarkastycznie i odchodzi, jak zwykle bez pożegnania. O trzeciej, jak się wcześniej umówili, Szymon stoi przed bramą pałacu. Kiedy kwadrans później Linki wciąż nie widać, postanawia wejść do środka, by sprawdzić, czy czegoś nie pokręcił. - Nie, nie ma. Wyszła - odpowiada na jego pytanie kobieta w średnim wieku, być może matka. - Powiedziała, że idzie się spotkać z jakimś Markiem. - Musieliśmy się minąć! - Szymon ucina wszelkie domysły. - Pójdę jej poszukać. Do widzenia! - Do widzenia - odpowiada Joanna, lekko zmarszczywszy brwi. jedyne, co mu przychodzi do głowy, to pobiec na Zachodnią. Światło w oknach oczywiście się nie pali, choć już zmierzcha, nikt też, pomimo długotrwałego dzwonienia, nie otwiera drzwi. Szymon żałuje, że oddał ojcu klucze, byłby przynajmniej pewien, że Linki nie ma w środku. Ale przecież mieli się spotkać przed bramą pałacu, więc co się stało? I skąd się wziął ten Marek? Szymon nie zna żadnego Marka. Co ona chciała mu dać do zrozumienia? ••••••••• od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: linka_ma@op.pl temat: trochę lepiej to już dobrze data: 20 grudnia 2002 01:09 Droga Linko! W beznadziejnych przypadkach „trochę lepiej" to już „dobrze", a gdy rokowania są pomyślne, należy się tylko cieszyć. Wspaniale, że zauważyłaś istnienie swojej mamy. 140 W obecnej sytuacji ona również potrzebuje zainteresowania i ciepłego słowa córki. Nie odmawiaj jej tego. Najbliżsi, choć czasami trudno się z nimi dogadać, nigdy nie przestają być kimś w rodzaju przedniej straży. Zwłaszcza matka. Musiało ją bardzo boleć, że ostatnio się od siebie oddaliłyście. W życiu rzeczywiście bardzo wiele zależy od innych ludzi. Gdy dzielą się z nami radością, chcielibyśmy, by nie miała ona końca, gdy zaś przynoszą nam troski, skłonni jesteśmy wyrzec się wszystkich przyjemności w zamian za odrobinę ulgi w cierpieniu. Ale przecież kontakty z innymi ludźmi owocują nie tylko bólem? Na święta życzę Ci, byś na swej drodze spotykała jedynie przyjaciół. Pamiętaj jednak, że dużo zależy także od Ciebie samej. Wesołych Świąt! Marek Nowej książki na razie nie piszę. od: linka_ma@op.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: dobre i złe zmiany data: 22 grudnia 2002 15:04 Marku! Znów pogorszenie. Nie wiem, jak to zniosę. Znów kopniak od kogoś, na kim mi zależało. Nie rozumiem. Udawać przyjaźń, tylko po to, żeby mocniej uderzyć? Żeby bardziej bolało? Lubiłam go kiedyś. Teraz nie czuję już nic. Szok. W jednej chwili wszystko się skończyło. Tylko jak długo będę pamiętać? Zawsze? Ale jest też ktoś, kogo polubiłam. Jakoś się może pozbieram. Wciąż pracujesz w Instytucie Kardiologii? Moja babcia tam leży. Miała zawał. Chyba nie zdążyła przeczytać Twojej książki. Spokojnych Świąt... linka 141 ##ф®#*### Wchodzi do domu i, zdjąwszy jedynie buty, zamyka się w pokoju Musi. Wciąż w kurtce, czapce i szaliku, nie zapalając światła, rzuca się na łóżko. Nie odpowiada na wołanie, nie odbiera dzwoniącej komórki, chce, żeby wszyscy dali jej spokój. Bunia, czeka pół godziny, po czym idzie sprawdzić, co się stało. Puka cicho do drzwi, ale Linka się nie odzywa. - jesteś już? - pyta, wchodząc do środka i siadając w ciemności obok niej. Linka milczy. - Kłopoty? - domyśla się Bunia, słysząc jedynie zduszony bełkot, wydobywający się z głębi poduszki. - Był tu ten Marek -mówi, bo może to ważne. - jaki Marek? - Linka odwraca głowę. - Chyba ten, z którym byłaś umówiona? - Bunia uśmiecha się lekko, by nadać swojemu głosowi uspokajający ton. - Powiedział, że ma na imię Marek?! - Linka odpowiada napastliwie. - Co w tym złego? - starszą panią zaczyna ciekawić ta rozmowa. - Bo to nie mógł być on! - A kto? - Szymon. Odpowiedź jest zaskakująca. Znając wagę tego imienia, obie milkną. - Pofatygował się tu z własnej woli?! - pada wreszcie pytanie. - Nikt mu raczej nie przykładał pistoletu do głowy. - Wobec tego: gdzie ty wtedy byłaś? - Tam, gdzie nie mógł mnie znaleźć. - Hm... Czyżbym nic nie rozumiała? - Bunia ryzykuje żart. - Tego nie da się zrozumieć. Chyba że... - Chyba że? - Założymy, że to wstrętny kłamca! - Linka wyrzuca wreszcie z siebie, ale nie doznaje ulgi. Czuje się upokorzona i chce jej się płakać. Siada obok babki, zwiesiwszy głowę. - To poważne oskarżenie, kwiatku. Zdajesz sobie chyba z tego sprawę? - Aż za dobrze, Buniu. Możesz odłożyć laskę. • • І' t * » • • » Pacholca trochę niepokoi fakt, że Szymon już drugą godzinę nie wychodzi z piwnicy. Idzie więc na dół, by sprawdzić, co się za tym kryje. 142 Ze słuchawkami na uszach, oddany bez reszty wybijanemu rytmowi, Szymon siedzi przy perkusji. Jak zwykle ma zamknięte oczy, energicznie uderza w talerze. Robi to z zacięciem i pasją, która wywołuje uśmiech dumy na twarzy ojca. T-shirt z krótkimi rękawami lepi mu się do pleców mokrą plamą potu. - Masz jeszcze jakiś koncert przed świętami? Szymon powoli wraca do rzeczywistości. Odkłada pałki, wyłącza odtwarzacz, zdejmuje słuchawki. Patrzy na ojca wyczekująco, widać, że nie usłyszał. - Ćwiczysz przed występem? - Nie. Skończyłem z tym. - Jak to? - na twarzy ojca rysuje się niekłamane rozczarowanie. - Na razie. W końcu za pół roku matura. Damian Pacholec kiwa głową ze zrozumieniem, ale ta odpowiedź, tak przecież rozsądna, rodzi tylko nowe pytania. ••••••••• Nie wie, kiedy zasnęła. Chciała tylko przez chwilę pomyśleć, zrozumieć, co się stało, znaleźć sobie jakieś miejsce w tym nowym-starym świecie. Świecie bez Szymona. Zwinąć się w kłębek, by nie być. I przyszedł do niej ten sen. jeździła na łyżwach. Bez wysiłku sunęła po żółtej tafli. Był wieczór, pomarańczowe, sodowe światło zalewało lodowisko, wyrywając brunatnej nocy mały skrawek przestrzeni. Odwróciła się i znów zobaczyła tamtego chłopaka. Uśmiechał się, zbliżając do niej. Pomyślała: „Zaraz się przewrócę! Przecież ja nie umiem...". Ale on był tuż obok. Objął ją wpół. Znów poczuła się bezpieczna. Gdy Linka wchodzi do salonu, Bunia, tyłem do niej, siedzi przy stole, wypisując kartki świąteczne. Drżącą ręką, uważnie jak pierwszoklasistka, stawia literę za literą, zastanawiając się nad każdym słowem. - Zupełnie odzwyczaiłam się od pisania - mówi, choć Linka dałaby głowę, że Bunia nie mogła jej słyszeć. - Moje litery wyglądają jak porażone prądem - żartuje. - Usiądziesz przy mnie? Linka ziewa przeciągle za jej plecami. Wie, że to by się starszej pani nie podobało. 143 - Pewnie. Która godzina? - Wpół do dziesiątej. - Mamy nie ma? - Nie wróciła jeszcze. - Ktoś kupił nasz dom - rzuca ponuro i ciężko siada na krześle. - Tak myślisz? Twoja mama nic by nam nie powiedziała? - odpowiada Bunia, nie podnosząc głowy znad wypisywanych pocztówek. - Może czeka na specjalną okazję. - Czy to jest wiadomość na specjalną okazję? Wątpię. - W każdym razie zdjęli kartkę z okna. - Nie odkleiła się przypadkiem? - Zdjęli, widziałam. - To jeszcze nie przesądza sprawy. - Gdybyśmy tam zamieszkały... We cztery... - Linka sugeruje nieśmiało, ale boi się dokończyć zdanie. - Zmiany są przykre - mówi Bunia, jakby znała każdą jej myśl. - Nawet nie wiesz jak! Przecież dopóki nie zapłacą, wszystko jeszcze można cofnąć! Bunia patrzy na nią ze smutkiem i Lince robi się głupio. - Konieczność wyboru przytłacza, bo podejmując decyzję zawsze coś tracimy. - Tak się właśnie czuję, jakbym straciła wszystko! Po raz pierwszy Linka ma wrażenie, że ktoś ją wreszcie akceptuje z całym jej poplątaniem. Nie prawi kazań, nie neguje jej uczuć. Stara się zrozumieć. Patrzy z wdzięcznością na prababkę, która odłożywszy kolejną wypisaną kartkę, rozważa coś w myślach. - Na gruzach też można budować - mówi Bunia po dłuższej chwili. Linka nie tego oczekiwała. ••••••••• od: m.s1iwinski@ikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: desery i dusery data: 21 grudnia 2002 22:55 144 Droga J.! Może on po prostu leci na Twój majątek?! Bo chyba się nie zakocha?? Pewnie tylko udaje. Albo - choć trudno w to uwierzyć - robisz najlepsze na świecie placki ziemniaczane? Jest też inna możliwość - w wyniku przepisanej przeze mnie kuracji -stałaś się najsłodszą babcią w okolicy i magnetycznie ściągasz wszystkich wolnych mężczyzn. Ale strzeż się! W Twoim wieku desery są zdradliwe! Wcześniej czy później skoczy Ci cholesterol, przyplącze się wieńcówka i - chcąc nie chcąc - wylądujesz u mnie na kardiologii. Co wtedy? Zamiast nowego olśnienia - jeden stary, nudny doktor i kupa gorzkich pigułek. Dobrze Ci radzę - powiedz „nie" temu zwyrodniakowi! W Twoim wieku wypadałoby się przecież trochę szanować! Marek Rozbawił ją. Wciąż z trudem akceptowała Śliwińskiego, ale ten drugi -Marek - stawał się powoli częścią jej życia. Starała się nie myśleć o tym, że są przecież jedną i tą samą osobą. Dziwne było, że zasadniczo nie lubiąc go, nie wyobrażała sobie już dnia bez listu od Śliwińskiego. Choć w mailach pod zasłoną szorstkości skrywała swoje zmartwienia, jednak brała pod uwagę i to, że kiedyś przestanie udawać kogoś, kim nie jest. jej komórka zadzwoniła akurat w chwili, gdy Joanna zamierzała wpisać temat. Wyświetlacz zaanonsował Tadeusza. - To o której mam przyjechać? - O dziesiątej? - zastanawia się na głos. - Nie, może lepiej o wpół do jedenastej. Na pewno nie sprawi ci to kłopotu? - Żadnego. - Dziękuję - Joanna uśmiecha się do niewidocznego Wójcika, by okazać mu swą wdzięczność za to, że bez wahania zgodził się zawieźć ją, Bunię i Linkę jutro do Anina. data: niedziela 22 grudnia 2002 16:38 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: [Brak tematu] 145 Niedowiarku! Oczywiście, że robię najlepsze placki ziemniaczane w tej części Europy! Jak mógł Pan w to choć przez chwilę wątpić?! Jutro będę też miała okazję przećwiczyć potrawy wigilijne. Od kilku lat tego dnia bywałam jedynie gościem, więc nie wiem, czy osiągnę sukces. Cóż, tempora mutantur... Kolacja nie będzie wystawna, bo do stołu usiądą tylko trzy osoby. A Pan jak sobie poradzi? Rozumiem, że ta chwila będzie szczególnie bolesna. Proszę więc przyjąć moje najszczersze życzenia: dużo zdrowia, wiele radości z wykonywanej pracy i spokoju wewnętrznego, J. PS. By uniknąć najgorszego, spróbuję obyć się bez deserów... - Mamo, masz chwilę? - Linka pyta nieśmiało. Joanna odkłada na bok porządkowane papiery i spogląda na córkę z uwagą. - Naturalnie. Jakiś problem? - Pomyślałam... To by wszystko uprościło... - Słucham. Linka trochę obawia się reakcji matki. Ale jej pomysł ma same plusy. Właściwie dlaczego do tej pory nikt na to nie wpadł? - Nie uważasz, że... No nie wiem... Mieszkamy w ogromnym prawie pustym domu, gdzie jest nam ciągle zimno, musimy palić w piecach i odśnieżać pół ulicy. Dlaczego nie przeniesiemy się na Zachodnią? - Bo Zachodnia jest na sprzedaż. - Nie potrzebujemy tylu pokoi! Nigdy nie będziemy potrzebowały! Joannie wydawało się, że Linka już zrozumiała i nie wróci do tematu, zwłaszcza że jesienią samo wspomnienie o przeprowadzce rozpalało ją do białości. Teraz, po kilkumiesięcznej przerwie, całkiem niespodziewanie, znów zaczyna się próba sił. - Rozmawiałyśmy już wielokrotnie na ten temat. Chyba wtedy cię przekonałam? - Mówiłaś, że kupimy sobie małe mieszkanko w bloku. - Kiedy sprzedamy Zachodnią. 146 - Minęło trzy miesiące i nic się nie zmieniło. - Bo nie mamy kupca. - Tam przynajmniej byłoby nam ciepło! - Gdzie? - Na Zachodniej. - Nie mogłam przewidzieć, że to tyle potrwa. - A gdybyśmy tak... Gdybyśmy sprzedały pałac? - Linka wyrzuca z siebie resztką sił. - To niemożliwe. - Dlaczego? - Nie można sprzedać czegoś, co należy do kogoś innego. - A jeśli udałoby się przekonać Musie i Bunię? - Wiem, że się nie zgodzą. Zresztą namawianie ich do tego byłoby z naszej strony nietaktem. - Czemu?! - Linka, widząc nieugięte stanowisko matki, popada w irytację. - Dlaczego to ja ciągle się muszę poświęcać?! - Miałam wrażenie, że już pogodziłaś się z tym stanem rzeczy. Mówiłaś nawet coś o zapuszczaniu korzeni? - Nigdy się nie pogodzę! Mój dom zawsze będzie na Zachodniej! -krzyczy Linka i z płaczem wybiega z pokoju. - Sprzedany? - w głosie właściciela agencji nieruchomości słychać z trudem ukrywaną nutę niepokoju. - Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. - Tak czy nie?! - naciska Joanna. - Pani dowiedziałaby się pierwsza. - Więc nie sprzedał pan? - Na razie nie. - Ale kartka z okna znikła? - Bo wydaje się, że mam klienta. - Znam go? - Raczej nie. To ktoś z Warszawy. 147 - Chyba nie mój mąż?! - Joanna pyta ze strachem. - Zadzwoniła kobieta. Nie przedstawiła się, rozmawialiśmy tylko telefonicznie, ale jest zainteresowana. Potrzebuje jednak trochę czasu do namysłu. Zresztą, sama pani rozumie, zaraz święta, to nie jest dobry czas na dużą transakcję. Choć nie może spojrzeć mu w oczy, Joanna ma nieodparte wrażenie, że Pacholec coś kręci. Korytarz jest wygięty łukowato i niewiarygodnie długi. Monika podtrzymuje Grześka, który z trudem sunie krok za krokiem. Kręci mu się w głowie, ma wrażenie, że idzie po rozhuśtanym sznurowym moście, którego koniec, zamiast przybliżać się, z każdą chwilą jest coraz dalej. - Widzę, że rozpocząłeś już swój wielki marsz! - klepie go po plecach doktor Kaczmarski. - Dobrze, dobrze! )ak się czujesz? - Podłoga strasznie huśta i trochę mnie mdli. - No! To masz dodatkową atrakcję: darmową karuzelę w szpitalu! Ale nie odstawiaj bohatera, tylko jedno przejście tam i z powrotem, tak, jak się umawialiśmy, zgoda? A potem do łóżka! Grzesiek jest zbyt zmęczony, by mógł go rozbawić żart doktora. Kiwa głową z ponurą miną, wypatrując końca korytarza. ######### - Słucham? - Joanna nie może zrozumieć, ale Bunia jest nieugięta. - Nigdzie nie jadę. - Dlaczego? - Po pierwsze: nie mogę. Po drugie: nie chcę. - Nie chcesz? - Nie. - Ależ Buniu! To jedyna okazja! jutro Wigilia - Joanna próbuje wobec babki łagodnej perswazji. - Więc pojadę jutro. - Nie mogę zawracać Tadeuszowi głowy w Wigilię! To nie wypada! - Dziś nie mogę. 148 - |ak sobie życzysz - odpowiada zimno. Ten ton pojawia się zawsze, gdy jest zła lub zawiedziona. - Wydawało mi się, że to byłby najlepszy prezent dla Musi. - 1 oczywiście masz rację. Joanna jest niezadowolona. Pieściła w myślach ten plan. Cieszyła się, wyobrażając sobie, jak bardzo Musie uraduje ich przyjazd. Dzięki Bogu przynajmniej Linka nie marudzi. Stoi już przy bramie, trzymając w dłoniach jakieś zawiniątko. Samochód sunie wolno w kierunku Warszawy. Warunki są fatalne: gęsty śnieg i duży ruch na drodze. Linka patrzy na przesuwające się za oknem znajome krajobrazy. Znów pada. Znów zrobiło się biało i uroczyście. Będą prawdziwe święta. Gdyby to wszystko się nie stało, byliby już z ojcem w Karpaczu lub Szczyrku. Zawsze na Boże Narodzenie jeździli w góry. Wracali przed sylwestrem. Taką mieli rodzinną tradycję. Nie ma już rodziny i nie ma tradycji. Nic nie ma. Przez chwilę myślała, że może coś się zaczyna, ale to też okazało się fikcją. Tym gorszą, że już prawie w nią uwierzyła. Szymon. Więc jednak nie myliła się co do niego. Ależ ma tupet! Tego samego dnia z Hanką i z nią! Co on sobie myśli?! Boże, jakie to wstrętne! jakie podłe! Biedna Hanka! Taka była szczęśliwa w tym sklepie. Pomyśleć, że wystarczyło jedno słowo, jedno zdanie i byłoby po sprawie. Miałby wreszcie za swoje. A ta się jeszcze cieszy! jakby było z czego. Obnosi się z tym. Kupuje dla niego bordową bieliznę. Idiotka. Obie jesteśmy idiotki. Czy oni wszyscy są tacy? Marek też? Nie. Na pewno nie. On nie. On jest inny. On musi być inny. Ktoś na tym świecie zasługuje chyba na miłość? Inaczej życie byłoby całkowicie pozbawione sensu. Joanna milczy. Wyniosłą ciszę, panującą na tylnym siedzeniu, interpretuje przeciwko sobie. Ta wczorajsza rozmowa była zupełnie niepotrzebna. Nic nie załatwiły i znów zrobiło się lodowato. Na dodatek Linka nie przepada za Tadeuszem. Nie ma powodu go lubić. W tej sytuacji każdy mężczyzna będzie nieuchronnie porównywany do Pawła. I każdy przegra w tej konfrontacji. Pewnie przyjacielską przysługę Tadeusza Linka też odczytuje nie tak, jak powinna. Musia będzie zawiedziona, 149 nie zobaczywszy Buni. „Nic mi ostatnio nie wychodzi. Czy warto było w ogóle aranżować tę catą wyprawę?" Wójcik wyczuwa dziwne napięcie między |oanną a Linką. Zastanawia się, na ile może być jego sprawcą? Usiłuje więc nawiązać rozmowę, żartuje niezręcznie. Ale obydwie odpowiadają tylko monosylabami. W końcu i on daje za wygraną. Po kolejnym żarcie milknie i nie odzywa się aż do samego szpitala. Ifllllttl To był impuls. Coś kazało mu nałożyć kurtkę i pójść do niej. Tyle pytań domagało się odpowiedzi, a ona nie odbierała telefonu! Koło południa Szymon ma dosyć, jutro Wigilia, nie powinien przeszkadzać, ale przecież to nie potrwa długo. Musi ją zobaczyć. Musi dowiedzieć się, na czym stoi, inaczej zwariuje. Czuje się oszukany, wywiedziony w pole, zdradzony. W chwili, kiedy już prawie gotów był powiedzieć jej wszystko -ona znów odwraca się plecami. Przecież należy mu się chyba jakieś wyjaśnienie? Z Kazikowskiego na Okrzei jest zbyt blisko, żeby wymyślić jakąś rozsądną taktykę. W dodatku biegnąc. Stoi przed bramą pałacu zziajany, z kompletną pustką w głowie, licząc jedynie na to, że gdy ją zobaczy, znajdzie odpowiednie słowa. Niska, siwowłosa staruszka mierzy go bystrym spojrzeniem. - Do Internetu? - pyta. Stoi przed nią sympatyczny młodzieniec o błękitnych oczach. - Nie. Szukam Linki. - Pan zapewne jest Marek? - Bunia już się domyśla, że nie ma żadnego Marka, ale chce zyskać na czasie i choć trochę poznać Szymona. - Nie. Szymon. Zastałem ją? - Niestety nie. Pojechała do szpitala. - Coś się stało? - on niepokoi się, chyba szczerze. - )ej samej nic. Zaprosiłabym pana, ale obawiam się, że nieprędko wróci. 150 - Wobec tego nie będę przeszkadzał. Mam jednak prośbę. Zechciałaby pani jej to oddać? - Szymon wyjmuje z wewnętrznej kieszeni kurtki małą paczuszkę, zawiniętą w kolorowy papier. - A nie wolałby pan sam tego zrobić? Musia, wzruszona, trzyma w dłoniach niewielką akwarelę przedstawiającą ośnieżony pałac, którą Linka oprawiła w delikatną ramkę. - Piękny. Naprawdę sama to namalowałaś? - mówi. - Sama - Linka odpowiada skrępowana. Nie zasługuje na tyle pochwał. Zwłaszcza że jechała tu nie dla chorej babki. Wczoraj, gdy dowiedziała się, że pojedzie do Anina, omal nie podskoczyła z radości. Matka spojrzała na nią ze zdziwieniem, bo dotychczas stosunki między nią a Musią dalekie były od wylewności. Teraz więc Linka milczy, bojąc się, że okazywana zbyt intensywnie radość może ją zdradzić, naprowadzić matkę na ukrywany skrzętnie wątek. Ma nadzieję, że Joanna zapomniała już ich rozmowę o Śliwińskim i że w szpitalu uda się go jakimś cudem spotkać. Radość Musi z jej przyjazdu, wyrażona tak spontanicznie, uświadamia Lince, że mieszkając od kilku miesięcy pod jednym dachem, wciąż nie zdążyły się poznać. - U Buni wszystko w porządku. Ubrałyśmy już choinkę - dodaje i milknie z braku wspólnych tematów. Ożywia się jeszcze po chwili na wspomnienie psa. - Bella jest teraz pod moją opieką. Nawet się polubiłyśmy- cichnie, zmieszana, rozglądając się po sali i niecierpliwie czekając na powrót matki. Patrząc w stronę drzwi, Musia wyjmuje spod poduszki lekko zgnieciony list, podpisany tylko imieniem i nazwiskiem i podaje go Lince. - Mój znajomy leży w szpitalu w Mińsku, zechciałabyś mu to oddać? - Dobrze - mówi niepewnie Linka, patrząc na kopertę. - Grzegorz Walczak? - nazwisko wydaje się jej znajome. - Na jakim jest oddziale? - Kiedy go ostatnim razem widziałam, był na erce. Zrobisz to dla mnie? - Oczywiście. - Tylko proszę... Niech to zostanie między nami. 151 Linka patrzy na list zaintrygowana. Babcia Musia i tajemniczy wielbiciel? W jej wieku? Nieźle, jak na początek. Kiedy Joanna wraca po kilku minutach z butelką wody mineralnej, Linka spogląda na Musie porozumiewawczo. W porządku. Wszyscy mamy swoje sekrety. - Zaraz wracam - mówi i wychodzi na korytarz. Wygląda to całkiem naturalnie. I jest właściwie dość łatwe. Dopiero w holu dopada ją zwątpienie i strach. Nawet jeśli go jakimś cudem odnajdzie, co mu powie: „Witaj! To ja, Linka. Znamy się z Internetu". _ Akurat będzie ją pamiętał! Pomyśli, że jest jakąś wariatką. Za nic nie chciałaby usłyszeć: „Nie przypominam sobie, pani wybaczy!". Zabiłaby się chyba ze wstydu. Załóżmy, że on nawet gdzieś tu jest, że przyszedł dziś do pracy, siedzi za którymiś z tych drzwi, stoi przy którymś z pacjentów, jest na wyciągnięcie ręki. I co z tego? - Głupia jestem! To nie ma sensu! - krzywi się i nagle odwraca, wpadając na kogoś idącego za nią. - Strasznie przepraszam! - bąka i przez ułamek sekundy patrzy, potwornie zmieszana, w zmęczone, szare oczy Marka Śliwińskiego. ••••••••• - Jak to - pan nie wypisze?! - ojciec Grześka sapie, z trudem rozumiejąc sytuację. - Nie wypiszę, bo syn nie jest jeszcze w pełni sprawny. - A co on będzie w domu robił? Węgiel nosił? - Tylko że tutaj nikt go znów nie pobije. Walczak robi się pąsowy na twarzy. - Co?! Co mi pan tu intu... inptu... tuje! - plącze mu się język, a myśli galopują jak oszalałe. - Absolutnie nic - lekarz jest całkowicie opanowany, co jeszcze bardziej drażni Walczaka. - To dla jego dobra. - Dla jego dobra?! Tak?! Ciekawe! Ma spędzić święta w tej... umieralni?! - Proszę pana! 152 - To się zobaczy! Są jeszcze instancje, ordynator i te rzeczy! Na własną prośbę go wypiszę i tyle! - Radzę go jednak zostawić.Powinien być jeszcze rehabilitowany. - O tym, co jest dobre dla mojego syna, ja będę decydował! ja i nikt inny! Zrozumiano?! - Walczak uderza dłonią w biurko doktora Kaczmarskiego, twardo patrząc mu w oczy. - Na jutro ma być wypis! Dzieciak spędzi święta w domu! ••••••••• Kiedy przyszedł po raz trzeci, nie miała siły znów go odesłać. - Nie ma pan nic do roboty w domu? - zapytała. - Mycie okien? Trzepanie dywanów? Zakupy? - Mam. Robię to w przerwach - odparł Szymon z uśmiechem. - Dzieciaki... -westchnęła Bunia. - Linki jeszcze nie ma, ale zadzwonię do wnuczki. Może dowiem się, kiedy wrócą. Pod warunkiem jednak, że w tym czasie pan wyprowadzi psa. Słysząc słowo „psa", Belka natychmiast melduje się przy drzwiach, wykonuje siad i donośnie wyszczekuje gotowość odbycia spaceru. Widząc niepewną minę Szymona, Bunia nie może powstrzymać się od dodania: - Proszę się nie bać, jest szczepiony. Szymon idzie ulicą Okrzei, rozglądając się z nadzieją, że przypadkiem natknie się na Linkę i będzie miał okazję dać jej prezent. Bez świadków, bez świdrującego spojrzenia starszej pani. Ale coś ciągnie go z powrotem, bo wciąż ma wrażenie, że ona właśnie przed chwilą wróciła. Po kwadransie Bunia rozwiewa jednak jego nadzieje. - jest już w Mińsku, ale gdzieś poszła. |ej matka nie wie dokąd. Nie wie też dokładnie, kiedy Linka wróci. Przykro mi, że tak niewiele mogłam pomóc... Co pan zrobi z prezentem? - Domyśliła się pani? - Nie było to łatwe, zważywszy na rozmiar. No i kolorowy papier też stanowił nie lada utrudnienie - żartuje Bunia. - Zresztą, proszę to nazwać kobiecym wścibstwem. Więc jak, czeka pan czy wraca do dywanów? 153 - Pójdę już chyba - decyduje nagle Szymon. - Późno się zrobiło. Czy... jak pani myśli... Mógłbym? - Myślę, że tak. Wigilia jest dopiero jutro, jest jeszcze mnóstwo *r czasu. Szymon uśmiecha się z ulgą. - Racja! Dziękuję! Wesołych świąt! Doktor Kaczmarski potrzebuje kilku minut, by ochłonąć, po czym wychodzi na oddział. Z daleka widzi granatowy szlafrok. Chwilę przygląda się chłopakowi, z trudem posuwającemu nogi po śliskiej posadzce. Podziwia jego determinację i upór. Grzesiek jest sam, ale jego ręce mimowolnie szukają dziewczyny, na której ramieniu mógł się wczoraj oprzeć. - Zdejmij, bracie, te narty! - śmieje się doktor. - Twoja dyscyplina to chód, już zapomniałeś? Grzesiek patrzy na niego, nie rozumiejąc. - Żartowałem! Świetnie ci idzie! Ale grunt to konsekwencja. Codziennie po trochu. Pamiętaj o tym i nie spędź całych świąt przed telewizorem! - Nie da rady, w naszej sali nie ma telewizora. - Nie, nie, to już koniec wakacji! Wracasz do domu! Pora się zmierzyć z prawdziwym życiem - mówi Kaczmarski, nie wiedząc, jak bardzo zbliżył się do sedna sprawy. - Co? Nie cieszysz się? - Cieszę - mówi niepewnie Grzesiek, ale jego entuzjazm jest jak radość doktora: brzmi kompletnie nieprzekonywająco. - No! I nie daj się więcej pobić. - Żeby to było takie proste. - Nie bój się uciekać. Przed silniejszym można. Powodzenia! -doktor klepie go przyjacielsko po ramieniu i odchodzi, a Grzesiek znów rusza korytarzem. Linka wchodzi na chirurgię. W pokoju pielęgniarek pyta o Grzegorza Walczaka i zostaje skierowana do sali numer czternaście. Trochę się boi konfrontacji, u starszego pana może być przecież rodzina. Trzeba to 154 jakoś mądrze rozegrać. Ale u żadnego z czterech pacjentów nie ma akurat odwiedzających, a piąte łóżko jest puste. - Dzień dobry. Szukam pana Walczaka - mówi w drzwiach. - Pana Walczaka nie ma - odpowiada z lekkim przekąsem pacjent spod okna. - Nie chcę pani martwić, ale pewnie znów spaceruje po korytarzach z tą swoją Moniką. Serce nie sługa. Linka czuje się trochę zawiedziona. Więc go nie pozna? Szkoda. Nie będzie mu przecież wciskać listu Musi przy tej Monice... Ale dzięki temu nawet ona nie dowie się, kim jest przyjaciel Musi. Tajemnica zostanie zachowana. - Czy mogłabym zostawić dla niego list? - Pani położy na łóżku. Na pewno nie zginie. Linka kładzie list na poduszce. - Patrz pan! Cicha woda z tego Grześka, co? - podśmiewa się pacjent spod okna do swego sąsiada. - Kobiety, kobiety! Kręcą nami, jak chcą! - wzdycha inny pacjent, odprowadzając Linkę wzrokiem. Siedząc na podłodze w najdalszym kącie korytarza, obok nieczynnego o tej porze rentgena, Grzesiek znów otwiera list: Anin, 23 grudnia 2002 Drogi Grzesiu! Jak Twoje samopoczucie? Wiem, że odzyskałeś już przytomność i bardzo się z tego cieszę! Przypadek sprawił, że znaleźliśmy się niemal jednocześnie w szpitalach, dlatego też nie mogłam Cię wcześniej odwiedzić. Mam nadzieję, że święta spędzisz już w domu i gdy poczujesz się lepiej, znajdziesz czas, żeby do nas wpaść na herbatę? Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Ci dużo zdrowia i wszystkiego najlepszego! Natalia Jakubowska Litery tańczą mu przed oczyma. Grzesiek szybko porusza nosem. Potem, choć nikt nie może go tu widzieć, ukradkiem ociera łzę. Nie wie, 155 skąd się wzięła. Nie przyznaje się sam przed sobą, że czyta ten list tak, jakby to ona, Linka, go napisała, jakby ona leżała w szpitalu, potrzebując jego pomoce I znów nic nie jest ważniejsze. Grzesiek nie boi się już powrotu do domu, nie lituje się nad sobą. Wstaje i, energicznie unosząc nogi, kontynuuje naukę chodzenia. Nie wsiada do autobusu, choć przystanek jest prawie na wprost bramy szpitala. Wraca na piechotę. Znów pada śnieg, grubymi, mokrymi płatkami. Linka wlecze się noga za nogą. Nic jej się nie chce, czuje się wyzuta ze swego życia, wyrzucona poza nawias, pozbawiona praw do jakiegokolwiek miejsca, samotna. Wie, że na ulicy nie znajdzie tego, co jest jej najbardziej potrzebne, niemal jak słońce i powietrze, ale nie śpieszy się do domu. Skręca jeszcze do kafejki internetowej przy Kazikowskiego, by sprawdzić pocztę. Nie zdejmując kurtki, siada przy stanowisku. Czego oczekuje? Że on będzie wiedział wszystko? Że weźmie ją za rękę i wyprowadzi z labiryntu? Absurdalne marzenia. Nie jest przecież jasnowidzem. od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: linka_ma@op.pl temat: świąteczne moraTy data: 22 grudnia 2002 23:31 Linko! Myśl najpierw o rzeczach dobrych i kochających Cię ludziach, wtedy nie będzie już czasu na tych, którzy Cię krzywdzą. Skup się na dawaniu, a otrzymasz więcej. Wybaczaj ludziom ich winy - poczujesz się bogatsza, nawet jeśli oni nie odpowiedzą tym samym. Pamięć ludzka jest miłosierna - wymazuje to, czego nie chcemy parni ętać. Nic nie boli wiecznie. Tak z czystej ciekawości: jak nazywa się Twoja Babcia? Marek 156 Chciałaby napisać mu o tym, jak go szukała, jak przestraszyła się i uciekła, jak się potem fatalnie czuła, o tym, że chyba nigdy nie będzie taka, jak powinna, jaka chciałaby być, że pewnie do samej śmierci będzie nosić w sobie to poczucie nigdy niezaspokojonego głodu, o tym, jak strasznie trudne jest życie, jak okropna samotność. Ale, zupełnie tak samo, jak na szpitalnym korytarzu - brakuje jej odwagi. Boi się, że nie zostanie zrozumiana, że się ośmieszy, powie coś, czego potem będzie żałować. Czyta list raz jeszcze. Przy „nic nie boli...", krzywi się z powątpiewaniem. Wreszcie klika „Wyloguj". Odpowiedzi nie będzie. W szpitalu Musia wciąż budzi się przed piątą. Za oknem trwa głęboka noc i nic jeszcze nie zapowiada świtu, jest niewyspana, ale nie stara się już zasnąć. Zaraz na oddziale zacznie się ruch: głośne rozmowy w korytarzu, stukanie drzwiami, szpitalna codzienność. I tak by się obudziła. Dopóki nie przyniosą śniadania, leży jednak bez ruchu i myśli o domu. Będzie to pierwsza, od kiedy pamięta, Wigilia, podczas której nie usiądzie z Bunią przy owalnym stole salonu. Stara się nie użalać przesadnie nad sobą, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że tak wygląda odchodzenie. Całe życie spędziła w tym domu. Może je nawet dla niego poświęciła? Żyła pamięcią ludzi, których nigdy nie znała. Ona, mała dziewczynka, miała zastąpić matce całą, utraconą podczas wojny rodzinę. Ich związek był tak silny, że Musia broniła go instynktownie przed innymi ludźmi, a zwłaszcza przed mężczyznami. Widząc matkę trwającą w niby-wdo-wieństwie po żyjącym wciąż mężu, sama nie potrafiła i nie chciała z nikim związać się na stałe. Właściwie nigdy o tym nie myślała, dopiero teraz, kiedy ma tak dużo czasu i zobaczyła pałac widziany innymi oczyma. Ta miniatura nie tylko trafnie oddaje proporcje domu, kolorystykę otoczenia i jego specyficzny nastrój. Starsza pani widzi w niej coś, czego być może wcale tam nie ma: 157 rodzące się, choć chyba jeszcze nieuświadomione przywiązanie wnuczki. Cieszy ją to, lecz jednocześnie napawa lękiem. Służenie pamięci zmarłych nie powinno Lince zastąpić własnego życia. Natalia jakubowska wzdycha głęboko i zaczyna poranny pacierz. - No, jak tam, dziewczyny? Wytrzymacie do piątku bez swego ulubionego doktora? - mówi, kończąc obchód. - Niech chociaż pan ma miłe święta... - Musia wzdycha ze smutkiem i sięga do szuflady stojącego przy łóżku stolika. - Tylko proszę bez samobójstw przez te kilka dni! Bądźcie grzeczne, to może i do was przyjdzie Mikołaj. Musia wyciąga w jego stronę dłoń z wyjętym z szuflady obrazkiem. - Do mnie już przyszedł. Śliwiński podchodzi bliżej i bierze do ręki miniaturę. - A więc to pani była najgrzeczniejsza? Kto by się spodziewał? Śliczne. Co to? - Mój dom. - Piękny, jakiś impresjonista go uwiecznił? - Nie, to moja wnuczka. Ma na imię Linka. To znaczy Paulina. - Piękny dom i zdolna wnuczka, ma pani już wszystko. - Tak... - uśmiecha się Musia, do swych myśli. Po chwili jednak mówi już innym, poważnym tonem. - To znaczy nie. Nie mam wszystkiego. - Gdybyśmy mieli wszystko, o czym marzylibyśmy w bezsenne noce? -odpowiada doktor i znów patrzy na miniaturę. - Linka? Ładne imię. Najchętniej wziąłby dziś dyżur. Odpowiedział na pocztę i gdzieś koło drugiej zasnął na służbowej kanapce. Boi się tych świąt. Ale po południu ma przylecieć Jasiek, tylko na kilka dni. Studiując za granicą, rzadko bywa w kraju. Marek obawia się, że kolejna Wigilia bez Basi znów może przerodzić się w kilkugodzinną stypę, że obaj z synem upiją się, a potem będą płakać. - Przecież zrobiłaś wczoraj zakupy! - Linka nie może uwierzyć. - Zrobiłam. - )uż trzeci raz coś ci się przypomina! Wiesz, jakie kolejki są w sklepach?! 158 - Nie przesadzaj! - denerwuje się Joanna. - Co ty możesz wiedzieć o kolejkach?! - Jest Wigilia! Ludzie się nagle rozmnożyli. Wszędzie ich pełno. Zastanów się raz a dobrze i nie każ mi co chwilę po coś latać! - To już ostatni raz, obiecuję! - Poprzedni był ostatni! - wścieka się Linka. - Czego tym razem zabrakło? - mówi zrezygnowana, zakładając buty. Przed bramą stoi Szymon. Skąd się tam wziął, akurat w tej chwili? Początkowo Linka ma ochotę cofnąć się do domu, ale to by nic nie dało. Idzie więc przed siebie, nie patrząc mu w oczy. - Cześć. - Cześć. - Unikasz mnie ostatnio? - Szymon zaczyna po dłuższej chwili. - Kiedyś było inaczej? - Było. Nie udawaj. Wiesz, że było. - Każdy może się pomylić - Linka jest zimna jak sztylet, choć głos jej drży, a serce rwie się jak oszalałe. - Więc to było przez pomyłkę? - Właśnie. - Coś się stało? - Nic, zupełnie nic... - Więc nie rozumiem. - Nie?! Naprawdę nie rozumiesz?! - Wydawało mi się... Umówiliśmy się. Nie przyszłaś. - Czego ty się właściwie spodziewałeś?! Że założysz sobie harem?! Po co wtedy przyszedłeś na Zachodnią?! Prosił cię ktoś?! - Ojciec. - O Boże! I przez cały czas udawałeś! - Niczego nie udawałem. - Nie kłam! - Nie kłamię. - Kłamiesz! Wiem o wszystkim! Rano zaliczasz Hankę, a wieczorem dobierasz się do mnie? Coś tu jest nie tak! - Wszystko ci wytłumaczę. 159 ■', - Ale ja nie chcę tego słuchać! - Linka, proszę... - I nie licz, że będę dla ciebie nosić seksowną bieliznę! Nie w tym życiu, Pacholec! - krzyczy i ucieka, bo za nic w świecie nie chce się teraz przed nim rozpłakać. Bunia widzi Linkę biegnącą do domu i wie już, że stało się coś niedobrego. Mija jednak dłuższa chwila, a Linka nie wchodzi. Wreszcie z sieni dobiega jej głos, jakby lekko zakatarzony: - To co mam kupić? ••••••••• - W hali przylotów jak zwykle panuje tłok. jest trochę opóźnień, ale samolot z Frankfurtu ląduje punktualnie. Między pasażerami odbierającymi bagaże, Śliwiński wypatruje syna. Już jest, wesoło macha mu ręką. jak dobrze! jasiek wychodzi w towarzystwie niewysokiej blondynki o miłej powierzchowności, która nie wygląda na znajomą z samolotu. Śliwiński rejestruje przelotne uczucie przykrości, ale uśmiecha się do syna, który zobaczywszy go, woła radośnie. - Tato! Padają sobie w ramiona i trwają w uścisku bez słowa. Wreszcie jasiek mówi cicho: - Tato... Pozwól, że ci przedstawię... To jest Kerstin - i, zwracając się do dziewczyny - And this is my famous dad, sweety. - Wygląda na to, że dostałem swój prezent jeszcze przed kolacją, prawda synku? To właśnie jest ta niespodzianka, o której wspominałeś? ••••••••• Ściemnia się. Choć przez chmury nie widać gwiazd, pora zaczynać przygotowania do kolacji. Linka prasuje piękny haftowany obrus i zastanawia się, jak bardzo trzeba będzie uważać podczas jedzenia. Z radia płynie nieprzerwany ciąg kolęd i czas się na chwilę zatrzymuje. - To resztki mojego ślubnego serwisu - mówi Bunia, stawiając na stole wspaniałe nakrycia z angielskiej porcelany. - Nie szkoda ci? - zastanawia się Linka. - Przecież będziemy tylko we trzy, możemy zjeść na zwykłych talerzach. 160 - Piękne chwile wymagają szczególnej oprawy. Cóż by to była za Wigilia na fajansie?! - obrusza się. - Tu są sztućce. I jeszcze świeczniki. Poradzisz sobie? - Oczywiście. - Pójdę zobaczyć, co tam w kuchni. - Buniu! Poczekaj chwilę... Powiedz mi, proszę... Nie uważasz, że ja jestem jakaś dziwna? - Dziwna? Dlaczego? - Bo widzisz, czuję się strasznie samotna. A przecież jesteście wy i jest też ojciec. Mam wprawdzie do niego żal, ale w końcu on nie umarł. Mogę w każdej chwili pojechać do Warszawy i się z nim spotkać. - Nie tylko możesz, nawet powinnaś. - A jednak wciąż coś się we mnie szarpie. Nie umiem tego nazwać. Czuję jakiś straszny brak czegoś... - Albo kogoś? - Może kogoś. Mam wrażenie, jakbym była zamrożona w bryle lodu. Wszystko widzę i słyszę, ale nie mogę się z niej wyrwać. Czasem myślę, że zwariowałam, ale jak się nad tym zastanawiam, widzę, że wy też żyjecie samotnie. Czy to nie jest przypadkiem zaraźliwe? - próbuje wszystko obrócić w żart. - Raczej nie, chociaż wykluczyć się tego nie da. W twoim przypadku, to raczej choroba wieku dziecięcego, która dość szybko mija, nie pozostawiwszy większych śladów. - jaka? - Ma wiele imion, ale chcąc ją nazwać najprostszym, należałoby powiedzieć: dorastanie. Kiedyś będziesz musiała stąd odejść. Nikt cię oczywiście nigdzie nie wygania. To metafora. Dojrzewając, odchodzimy od naszych rodzin, zakładając własne. Prawdopodobnie czujesz ten zew, jesteś gotowa na niego odpowiedzieć. - Jak to? Przecież nie mam nawet siedemnastu lat! - To rozwój kultury i cywilizacja przytrzymują ludzi w domu, bo chcąc sprostać wyzwaniom współczesnego życia, trzeba się o wiele więcej uczyć. Lecz w sensie fizycznym jesteś dojrzała. Mogłabyś już zostać matką. - ja?! - Linka parska z niedowierzaniem. 161 - Ta tęsknota, to wołanie, które cię tak absorbuje, ułatwiłoby ci założenie własnej rodziny. Znieczuliło podczas odchodzenia. - Nie wiem, czy to kiedykolwiek nastąpi. Wy przecież... Wy też... Ty i Musia... - No cóż, o mnie już wiesz, powiedziałam ci wszystko. Zaś dla Natalii, twojej babci, ojcowska odmowa powrotu była największym chyba szokiem. Długie lata nie mogła się z tym pogodzić. Kto wie, może właśnie ten szok wpłynął decydująco na jej późniejsze życie? - )ak to? - Nigdy nie powiedziała tego wprost, ale była ładną dziewczyną, chłopców kręciło się dookoła niej wielu. Lecz byli zawsze tylko kolegami. Podczas wakacji, po zdaniu matury, Natalia spotkała jednak kogoś... - Kogo? - Nikomu nie powiedziała. Dowiedziałam się, że był ktoś taki, kiedy kilka miesięcy później urodziła się twoja mama. - Dlatego nigdy o nim nie wspominacie? - Nie wiemy nawet, kogo wspominać. Zresztą Natka pewnie też go już nie pamięta... Isia była uroczym dzieckiem. Wniosła tyle radości w nasze życie! Gdy tylko zaczęła mówić, nazwała swoją matkę Musią, a mnie Bunią. Te przezwiska tak do nas przylgnęły, że nawet my same już z trudem przypominamy sobie nasze prawdziwe imiona. - Więc tak to rozegrała? - mówi Linka zamyślona. - Nie wiem, czy to była jakaś zamierzona rozgrywka, czy tylko reakcja na wezwanie natury. Wszyscy musimy nauczyć się rozpoznawać ten głos wewnętrzny i znajdować nań właściwą odpowiedź. Choć czasem to trochę boli, prawda? - Nie bałaś się, że moja mama... Rozumiesz, że ona też mogła... - Trochę tak. Wychowywała się przecież bez ojca. Prawie jak sierota. Ale twoja mama miała zawsze bardzo dużo zdrowego rozsądku i, na szczęście, poszła swoją drogą. Od tej pory mieszkamy tu same. - jednak wróciła. I teraz są tu cztery baby i ani jednego faceta. Nawet nasz pies jest suką - ironizuje Linka. - Sama widzisz, czyż to nie fatalizm? Może tak po prostu musiało być? - I Musia nikogo już potem nie pokochała? 162 - A co to znaczy? - śmieje się Bunia. - Nie mów. Wiem przecież. Żartuję. No cóż... Chyba powinnaś sama ją zapytać. Może jestem tak stara, że po prostu nie pamiętam? Może nie było odpowiedniego mężczyzny? Może tak naprawdę kocha się tylko raz? - Ale jak poznać, czy to jest ten właściwy? - Tego się nigdy nie wie. Chyba, że po latach. Miłość jest długofalową inwestycją. - Więc nie ma sposobu? - Właściwie... - Bunia zamyśla się - Można by zaryzykować pewną teorię. - jaką? - jeżeli jesteś w stanie zrobić dla kogoś więcej niż dla siebie samej, to pewnie właśnie jest miłość. Ale nadal nie wiesz, czy on jest tym kimś, w kim warto się zakochać. Na ogół zresztą zakochujemy się w nieodpowiednich osobach. I to jest chyba najpiękniejsze. - Czemu? - Bo tak się dziwnie składa, że nie upragnione przez nas, szczęśliwe miłości, opiewają poeci. - Takie też. Chyba? - Gdyby Capuletti i Monteki nie nienawidzili się nawzajem, nie byłoby Romea i Julii. Bo sztuka karmi się konfliktem. - Życie też. Niestety. - Więc o tym już wiesz, dziecko? Linka uśmiecha się tylko, gdy do pokoju wchodzi Joanna. - Wy tu sobie urządzacie pogaduszki, a ja w kuchni już padam z nóg! ••••••••• Marek próbuje dokonać przeglądu posiadanych wiktuałów. Obecność Kerstin całkowicie zmienia jego koncepcję Wigilii. Barszczyk z torebki i odgrzewane pierogi zbyt trącą obozem harcerskim. Dziewczyna zawiodła własnych rodziców, zdecydowała się spędzić święta z jaśkiem, a tu żadnych delicji, nic z polskich specjałów, typowa kuchnia kawalerska. Dobrze, że jest choć trochę posprzątane. - Pomóc ci? — pyta Jasiek, stając w drzwiach. 163 - Nie wiem, czy w tej sytuacji powinniśmy się upierać przy kolacji w domu. Nie jesteśmy dość dobrze przygotowani. • - Zrobiłem ci kłopot? - Skąd! jak możesz tak myśleć! Bardzo się cieszę. Tylko widzisz, nie chcę wobec Kerstin uchodzić za jakiegoś abnegata. - Którym w rzeczywistości jesteś. - No może i tak. Do tej pory o takich sprawach zawsze myślała mama. Nie wiem, jak się przygotowuje Wigilię. - Nie szkodzi. Ona też nie wie. - Ale to nie wypada. A gdybyśmy tak zjedli kolację w restauracji? Wszystkie są już przy stole. Elegancko ubrane, jakby do stołu zasiadało nie trzy, lecz trzydzieści osób. Porcelanowa zastawa, srebrne sztućce i świeczniki. Linka czuje się niczym aktorka w przedwojennym filmie. - Moje drogie - Bunia trzyma w palcach kawałek opłatka - życzę wam obu spokoju i wytrwałości w realizacji waszych zamierzeń, dużo miłości i zdrowia. Joanna i Linka łamią się z Bunią opłatkiem. Potem stają naprzeciwko siebie i bez wielkich słów, w poczuciu więzi, która się między nimi na nowo rodzi, składają sobie życzenia. Wszystko jest inne niż zwykle. Uroczyste i podniosłe. Choć na stole nie ma dwunastu dań, jest barszczyk i kapusta z grzybami, sałatka śledziowa i karp w jarzynach, kutia i kompot z suszu. - Smacznego! - mówi Joanna, dumna ze swego dzieła. -1 jeśli mogę coś powiedzieć, to chciałabym, żeby wszystko zostało zjedzone przed Nowym Rokiem! - Będzie, będzie! - śmieje się Linka, nakładając sobie dużą porcję sałatki. - Widzę zbawienne skutki pracy na świeżym powietrzu. Wreszcie używasz sztućców tak, jak potrzeba, a nie tylko dziubiesz w talerz. Mogłabyś się tylko jeszcze nie garbić przy stole, moja panno. Linka nie obrusza się na zrzędzenie Buni. Czuje się kochana i takie uwagi już jej nie ranią. Natychmiast się prostuje, oczekując pochwały. 164 - Tak dobrze? - Lepiej. Kiedyś dziewczęta chodziły prosto, co wam w tym przeszkadza? - )ak się nie ma innych atutów, to trzeba się przynajmniej trzymać prosto. - Nie mówiły też nigdy z pełnymi ustami - niby oburza się Bunia. -Chciałabym wam teraz wręczyć prezenty. Choć nie wiem, czy „wręczyć" jest najodpowiedniejszym słowem. Ty.lsiu, otwórz proszę górną szufladę kredensu. - Ależ, Buniu... - Powstrzymajże się choć raz od tych swoich wiecznych komentarzy! - Bunia karci Joannę, ucinając wszelkie dyskusje. (oanna wstaje od stołu i podchodzi do kredensu. Wysuwa górną szufladę. - Czerwone pudełko jest dla ciebie. Przepraszam, że go odpowiednio nie zapakowałam - usprawiedliwia się Bunia. (oanna wie, co zawiera czerwone pudełko. Od kiedy pamięta, było tam zawsze to samo: złota, wysadzana rubinami broszka prababci Marii Jakubowskiej i złoty zegarek na rękę, tak zwany „Portugalczyk" Schaff-hausena, prezent ślubny pradziadka Piotra jakubowskiego, dla męża Buni, |ana. - Nie mogę... - mówi przerażona. - To twoje jedyne pamiątki... - Możesz, możesz. Nam się już na nic nie przydadzą. Te rzeczy mają pewnie jakąś wartość. Dla mnie głównie sentymentalną, tobie pomogą wystartować w nowym życiu. Joanna patrzy na drogocenne przedmioty. - Nie wiem, co powiedzieć... - szepce. - Na przykład: „dziękuję"? - odpowiada Bunia. - Co zaś do ciebie, moje dziecko. No cóż, twój prezent, też, niestety, nie jest zapakowany. Ale to już nie moja wina, za chwilę zrozumiesz dlaczego. Zajrzyj proszę za choinkę. Linka wstaje od stołu i odchyla gałązki drzewka, ale nic nie widzi. - Tu nic nie ma... - O! - dziwi się Bunia - Czyżbym zapomniała? A gdybyś tak popatrzyła na ścianę? 165 - Boże! Buniu! Przecież to jest... - Może jeszcze nie sieć, ale na pewno już wędka. - Mamo! Bunia zainstalowała Internet! - krzyczy uradowana Linka. -jak to zrobiłaś?! - pyta zdumiona. - Krasnoludki mi pomogły. - Dziękuję! - Linka rzuca się, by ucałować Bunię. - jesteś... jesteś... -szuka odpowiedniego słowa. - jestem szczęśliwa. Przy kolacji Grzesiek wydaje się nieobecny. Nie słyszy, co do niego mówią, reaguje z opóźnieniem. - Może nie powinniśmy go jeszcze zabierać ze szpitala? - zastanawia się Teresa Walczak, zmywając naczynia po Wigilii. - Dlaczego? Lepiej by mu było na.oddziale? - ojciec Grześka nie ma wątpliwości. - Parę dni i dojdzie do siebie. - Ale on jest taki jakiś... - jaki? - Inny. Widziałeś, żeby kiedyś tak stał przy oknie i patrzył na śnieg? - Dawno na dworze nie był, to się i stęsknił. Przejdzie mu. Śniegu akurat w tym roku nie zabraknie. Wracając Nowym Światem, rozmawiają o wszystkim. O książce, pacjentach, planach na przyszłość. Raz po raz przechodzą z angielskiego na polski i znów wracają do angielskiego, przypomniawszy sobie o Kerstin. - Kiedy ją zobaczyłem, byłem trochę zły - mówi Marek do syna. - Widziałem. Chciałeś sobie dziś pocierpieć, prawda? - Miałem taki zamiar - śmieje się Śliwiński. - Co więcej - dodaje -myślałem, że będziesz mi towarzyszył, że z przyzwyczajenia upijemy się na smutno. - I myśmy ci popsuli te piękne plany? - Nie wy, synku, ona. - Przecież nic takiego nie zrobiła? 166 - Kobiety to dziwne istoty. Niby nic nie robią, a dzięki nim wszystko się zmienia. Fakt, że jest tu dziś z nami, że musieliśmy wyjść, żeby się nie skompromitować, to już wystarczy. Patrząc na nią, myślałem o mamie bez smutku. Przywoływałem tylko najpiękniejsze momenty naszego życia. - What did he say? - pyta Kerstin. - He said, that he was happy. We did well, darling. You were right, thanks! - odpowiada jasiek, całując ją w policzek. Budzi się rano i nie ma żalu do śniegu, że znów spadł, nie obraża sie na psa, że trzeba go wyprowadzić, nie wścieka się na piece, że przez noc wystygły. Co się takiego wczoraj stało? Bunia założyła Internet. To wszystko? Nic więcej? Teraz trzeba by pomyśleć o tym, kto zniesie z góry komputer i podłączy to wszystko tak, żeby działało. Może Wójcik by się na tym znał? - zastanawia się Linka i, szczękając zębami, ubiera się, aby przynieść węgiel. Dziś nic jej nie nuży, nie złości, nie gniewa. W takim nastroju wychodzi z psem, prawie biegnie do kościoła i z powrotem, a kiedy Belka zostaje zamknięta w sieni, bierze łopatę i już bez wstydu, nie bojąc się, że wszyscy stoją w oknach i na nią patrzą, odrzuca śnieg z chodnika. „Co mnie tak nakręciło?" - myśli, lecz nie znajduje odpowiedzi. Ale podoba jej się ten stan. Ulica jest pusta i gdyby nie lęk, że jednak jakiś ranny ptaszek obserwuje ją, schowany za firanką, Linka pewnie zatańczyłaby z łopatą zamiast partnera. Na szczęście jednak tego nie robi, bo na końcu całkiem pustej ulicy ktoś się pojawia. Idzie od strony Kościuszki, dziwnie powłócząc nogami. Linka udaje, że na niego nie patrzy, ale kontynuując odśnieżanie, czeka, aż on ją minie. Chłopak jednak, jak na złość, idzie strasznie wolno. Wreszcie, tuż przy niej, przechodzi na drugą stronę ulicy. Kogoś jej przypomina. Wbrew oczekiwaniom, z piwnicy nie dochodzą żadne dźwięki. Mija pięć, dziesięć, piętnaście minut. Wciąż cisza. A może Szymon gdzieś 167 wyszedł, nic nie mówiąc? Pacholec ogląda film i czeka. Wreszcie, zaintrygowany, schodzi na dół. Szymon leży na starej kanapie, chyba drzemie, zasłoniwszy twarz zgiętą ręką. Teraz, gdy zapaliło się światło, patrzy na niego zmrużonymi oczyma. - Spałeś? - ojciec pyta zdziwiony. - Sam nie wiem. Chyba nie. Może. - Masz jakiś problem? - Nic takiego. Po prostu chciałem przemyśleć parę spraw - chcąc przerwać rozmowę, Szymon energicznie wstaje z kanapy. - I jak? Udało się? - Nie dowiem się, póki nie sprawdzę! - woła w drzwiach, i już tylko słychać jego kroki na schodach, a potem mocne trzaśniecie furtki. - jestem sama - mówi do siebie. - Sama. Nikogo nie ma w całym domu. Ani na dole, ani na górze. Linka czuje się trochę dziwnie. Kiedy godzinę temu Bunia i matka wychodziły, zostanie w domu było dla niej czymś zwyczajnym, oczywistym i nie budzącym obaw. Rozłożyła farby, przyniosła z góry sztalugi i wzięła się do „Samotności". Wypadałoby kiedyś skończyć ten obraz. W domu panuje osobliwy spokój. Nie gra telewizor ani radio. Wszelkie dźwięki jakby zastygły. Po dłuższej chwili jednak, nieco nieśmiało, z odległych zakątków domu zaczynają powoli wydobywać się jakieś niesłyszane wcześniej odgłosy. Niby wciąż jest cicho, ale to dziwna cisza, pełna skrzypnięć, stuknięć, dochodzących skądś jęków, szelestów, pomruków i szeptów. Z pędzlem uniesionym do góry, truchlejąc ze strachu, Linka nasłuchuje. Za oknem zapadł już zmierzch i trzeba by wreszcie włączyć światło, ale ona trwa w bezruchu. Nie chce spłoszyć wynurzających się zewsząd dźwięków. Zafascynowana, z lękiem, wsłuchuje się w tajemne życie domu. Odkłada pędzelek, sięga po węgiel i pośpiesznie zaczyna rysować. Głosy nasilają się, jest ich coraz więcej, napierają na nią, jakby chciały wyzwolić się przez obraz. Linka czuje gorącą falę nieznanej energii, która zmusza jej rękę do poruszania się po papierze bez udziału woli. Rysuje 168 coraz szybciej, odrzucając na podłogę kolejne zapełnione kartki. Chciałaby już skończyć, włączyć jakąś muzykę, zapalić lampę, światła na choince. Ale nie ma dość siły, by stawić opór, zrobić samodzielny ruch. Wpada w panikę, boi się podnieść wzrok, pewna, że za chwilę ktoś dotknie jej ramienia. Ostry dzwonek do drzwi wejściowych wyrywa ją z transu, jest już całkiem ciemno. Kuląc się podświadomie, by uniknąć grożącego zewsząd niebezpieczeństwa, Linka biegnie do sieni. Ten ktoś za drzwiami przywróci ją rzeczywistości. Myśli, że to matka i Bunia, wracają ze szpitala, otwiera zamek, nie zastanowiwszy się, kto stoi po drugiej stronie. Chłopak jest przynajmniej realny. Linka wie, że skądś zna tę twarz, nie może jednak sobie przypomnieć, skąd. Przez chwilę milczą obydwoje. - Nie paliło się. Myślałem... Że nikogo nie ma... - Ale ktoś jest - odpowiada sucho. - Słucham. - Czy... jest pani Natalia? Linka zastanawia się, co za interes ten chłopak mógłby mieć do Musi? - Leży w szpitalu. - Tak, wiem - on opuszcza wzrok, jakby się wstydził. - Wiesz? - Z listu. Nazywam się Grzegorz Walczak. Ostatnie zdanie robi na Lince pewne wrażenie. - Grzegorz Walczak? - powtarza jak echo. - To chyba niemożliwe? - Dlaczego? - Bo Grzegorz Walczak... też leży w szpitalu? - Wczoraj mnie wypisali. - Wczoraj? - Linka wciąż nie może przywyknąć do myśli, że ma przed sobą Grzegorza Walczaka, przyjaciela Musi. I ciągle nic nie rozumie. -Więc to ty? Dostałeś list? - Tak. Przyniosłem odpowiedź - Grzesiek przypomina sobie i sięga do kieszeni. - Szkoda, że dopiero teraz... Mama i Bunia pojechały już do Anina. - Nie pali się. Nic tam takiego nie ma. Po prostu życzenia zdrowia. Mogę zostawić? 169 - Myślałam, że jesteś trochę starszy. - Trochę? - Mmm... Tak z pięćdziesiąt lat? Grzesiek uśmiecha się lekko. - Zaprosiłabym cię do środka, ale... -Linka odwraca się i patrzy w głąb domu, za nic nie wróciłaby teraz do salonu. - ...muszę wyprowadzić psa. - Nie szkodzi. I tak miałem zamiar tylko wrzucić list do skrzynki. Linka zakłada w pośpiechu kozaki i kurtkę. Belka waruje przy drzwiach, merdając ogonem i odwracając łebek, by uniknąć założenia obroży. Linka podaje Grześkowi smycz. Zamyka drzwi. Zbiega ze schodków. Ruszają w kierunku bramy. Widząc charakterystyczny chód Grześka, przypomina sobie wreszcie, skąd go zna: - |uż wiem! jasne! Przecież to ty byłeś! Prawda? - Gdzie? - Rano. Przechodziłeś tędy, kiedy odśnieżałam. Tak czy nie? Chyba nie mam jeszcze sklerozy? Grześkowi trudno się skupić. Chciałby jej od razu powiedzieć całą prawdę, zrzucić na nią ciężar tych lat. Ale boi się, że ją przestraszy, że będzie to ich ostatnie spotkanie i wszystko pójdzie na marne, fest zawiedziony, że Linka go nie pamięta, nie poznaje, nie domyśla się nawet, kim jest. Miało być inaczej, choć właściwie nie wie jak. - Szedłem tędy. - No pewnie! - woła uradowana. - Wiedziałam! Powiedz mi... Skąd znasz babcię? Byłeś jej uczniem? - Znamy się z kościoła - rzuca Grzesiek. Czas absolutnej szczerości jeszcze nie nadszedł. - Aha. - Linka nie zna tej sfery życia Musi i wersja Grześka na razie ją satysfakcjonuje. - Przepraszam, że pytam, jeśli to tajemnica, nie odpowiadaj. Miałeś jakiś wypadek? - Byłem w śpiączce. - O Boże! - szepce Linka. - Nie miałam pojęcia. Wybacz mi. - Lekarz mówi, że będę normalnie chodził, ale to trochę potrwa. Dlatego teraz staram się jak najwięcej ćwiczyć. - Co? - Chodzenie. 170 - No tak... Chodzenie. Właściwie to logiczne. Dlaczego się śmiejesz? Powiedziałam coś śmiesznego? - Tu mieszkaliśmy, zanim tata... - rozpędza się i milknie. - Zanim odszedł. Znaczy, zanim się wyprowadził. To był nasz dom. - Linka nie rozumie, dlaczego przyszła z nim na Zachodnią. - Ładny. Twój pokój był pewnie na górze? - pyta Grzesiek. Linka milczy. Dlaczego on budzi w niej takie zaufanie? Dlaczego zaproponowała mu spacer po dwóch minutach rozmowy? Dlaczego przyprowadziła go tu i teraz zdradza największe tajemnice? - jest na sprzedaż - mówi ze smutkiem. - Niestety, nie kupię, jak dla mnie, zbyt mały. No i pewnie bez basenu, co? - Grzesiek odpowiada obojętnie. - Muszę mieć basen. Linka patrzy na niego pytająco, potem, śmiejąc się, zgniata w dłoniach kulkę śniegu i uderza nią Grześka z całej siły. - Za co?! Dobra już! Poddaję się! -woła Grzesiek, lepi pigułę i celuje w Linkę. ••••••••• - Nie! Błagam cię! Zrobię, co zechcesz, proszę! - Hanka trzyma go mocno za rękę, oczy ma pełne łez, które płyną wartkim strumieniem, jej broda śmiesznie drży. - Powiedz, że to nieprawda! Że to żart! Zgrywasz się, co? Przecież się kochamy! Boże, ja oszaleję! Szymon, powiedz coś! Nic nie rozumiem! Dlaczego mi to robisz?! Teraz? W głosie Hanki cierpienie miesza się z niedowierzaniem. Potrząsa mocno jego dłonią, chce skupić na sobie uwagę Szymona, ale on nie wytrzymuje spojrzenia, ucieka ze wzrokiem, a jego oczy pozostają martwe, jakby już dawno zgasła w nich ostatnia iskierka uczucia. Chciałby coś powiedzieć. Przynajmniej: „Wybacz mi!", jemu też nie jest łatwo. Czuje, że błędem było zwodzić ją tyle czasu. Gdyby umiał załatwić to wcześniej, wszystko wyglądałoby inaczej. Źle się stało, przestraszył się i teraz wszyscy cierpią. - Ale co się właściwie wydarzyło? - Hanka wciąż nie może uwierzyć. -Co ja takiego zrobiłam? Wyjaśnij mi. Może da się to jeszcze naprawić? Powiedz coś! Poznałeś kogoś? 171 _ To nie twoja wina. |a... Już dawno... - milknie. Przecież nie może jej wyznać prawdy. - Daj mi chociaż szansę! To chyba nie tak wiele... Nie zostawiaj mnie tak... - Przepraszam - on mówi ledwie dosłyszalnym szeptem, odwraca się i ucieka, nie mogąc znieść jej spojrzenia. |ak tchórz. Biegnie, choć nikt go nie goni. Hanka woła coś jeszcze, ale on nic już nie słyszy. Czuje straszliwą ulgę. Wreszcie jest wolny. Uderza się dłonią po kieszeni, gdzie od kilku dni drobne zawiniątko w kolorowym, nieco pogniecionym już papierze, czeka na swą wielką chwilę. - Teraz albo nigdy! - mówi do siebie. Czuje się lekki i silny. Przenosiłby góry, jeśli byłoby trzeba. Niczego się już nie boi. Idzie szybkim krokiem, uśmiechając się do siebie. Skręca w ulicę Okrzei. Przy schodach prowadzących do sądu zatrzymuje się jednak. Widzi, że przyszedł za późno. Linka i Grzesiek stoją pod bramą. Czas się rozstać. W oknach pałacu świecą się światła, znak, że matka i Bunia wróciły. - Ona chyba musi codziennie wychodzić na spacer, co? - myśląc o Belce, Grzesiek pyta z nadzieją. - Niestety! - wzdycha Linka. Po raz pierwszy naprawdę tego nie żałuje. - Ale rano, czy... -zaczyna i zaraz milknie, speszony. - Rano też. To znaczy rano. Tak. Rano - plącze się Linka. Grzesiek patrzy na nią w poczuciu absolutnego szczęścia. Wzrok mu mętnieje, najchętniej zamknąłby oczy i tylko słuchał jej głosu. - Źle się czujesz? - Nie, nie... - odpowiada, jakby wrócił z zaświatów. - Dasz radę dojść do domu? - Pewnie. - Więc rano? Na przykład o dziewiątej? - ona pyta i nim się odwróci i wejdzie do ogrodu, doda jeszcze, zmarszczywszy brwi - To dziwne, wiesz? Wydaje mi się, jakbym cię znała od dawna... „Bo znasz. Naprawdę mnie znasz" - chciałby powiedzieć, ale w ostatniej chwili znów zrezygnuje. 172 - Gdzieś ty była?! - krzyczy od progu Joanna. - Tadeusz przychodził już dwa razy! - Wyszłam z psem... - Na półtorej godziny?! - Przepraszam, nie wiedziałam, że jest tak późno... - W dodatku zostawiłaś tu wszystko, jakby cię ktoś gonił! Stało się coś? - Nie, nic. Zaraz posprzątam. Salon znów wygląda całkiem zwyczajnie: migają zapalone światła na choince, gra radio, Bunia w swoim ulubionym fotelu, z odchyloną głową i zamkniętymi oczyma, słucha jakiegoś koncertu fortepianowego. Ma na kolanach jej szkice. Wydaje się nieobecna myślami, więc Linka, by nie przeszkadzać, stąpa wokół stołu na palcach. Już prawie wychodzi z pokoju, gdy w drzwiach zatrzymuje ją niepokojące pytanie: - Ci ludzie... Skąd ich znasz? - jacy? - Ci ze szkiców. - Nie znam ich. Często rysuję twarze - odpowiada z rozpędu, przekonana, że nie powinna wyznawać prawdy. Bunia otwiera oczy i patrzy na nią z powagą, która daje Lince pewność, że można jej zaufać. Czeka. - To głupie! - miota się Linka. - Będziesz się śmiała! Sama w to nie wierzę! Ale... Chyba tu byli...? - ryzykuje w końcu. Nie pada żadna złośliwa uwaga. Żadne: „Zwariowałaś!" albo: „Powinnaś chyba się leczyć, moje dziecko". Bunia podnosi do oczu zawieszone na łańcuszku okulary i uważnie ogląda szkic po szkicu. -J To chyba mój ojciec - mówi poważnie. - Miał wysokie czoło i mocno zarysowaną szczękę. To najstarszy brat, był bardzo podobny do ojca. Mama... jak żywa... Spójrz na te zdjęcia. Linka patrzy na zdjęcia, wiszące na kilimie. Przeszywa ją dreszcz. Bunia ma rację. - To oni? Ale dlaczego? - nie może zrozumieć. - Dlaczego tu przyszli? Czułam ich obecność, słyszałam jakieś głosy. Potwornie się bałam. - Niepotrzebnie. Na pewno nie zrobiliby ci krzywdy. 173 ••••••••• od: linka_ma@op.pl do: m.sliwinskiiaikard.waw.pl temat: czas prezentów data: 25 grudnia 2002 21:04 Marku! Wreszcie mam w domu Internet! Babcia zrobiła mi prezent pod choinkę. Właściwie prababcia. Moja babcia, a Twoja pacjentka to Natalia Jakubowska. Wiesz, że widziałam Cię w szpitalu? Dziękuję za ostatniego maila. Potrzebowałam czasu, żeby go zrozumieć, ale dziś mogę Ci już napisać: MIAŁEŚ RACJĘ! Trochę to trwało, mam nadzieję, że się nie pogniewałeś? linka drmf? dpm ftffĄt Wyskakuje z łóżka, robi kilka przysiadów i już gotowa jest rozpocząć dzień. Trzeba się szybko ze wszystkim uwinąć. Rozsuwa zasłony, wygląda przez okno i widzi świat jak z bajki: mgła i szron na drzewach. Wszędzie nieskazitelnie biało. Uśmiecha się do siebie. „Rano" - jakie piękne słowo! Dzwonek do drzwi o tej porze budzi jedynie zdziwienie. Ani Bunia, ani tym bardziej Joanna nie spodziewają się gości tak wcześnie. - Otworzę! - krzyczy, choć nikt się przecież z nią nie ściga. Linka wygląda przez wizjer. - Idę z psem! - woła, ubiera się pośpiesznie, chwyta za smycz i wychodzi. Bunia, nie podnosząc głowy znad książki, uśmiecha się do siebie, ale po raz pierwszy zupełnie nie orientuje się w sytuacji. od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: udało się? data: 26 grudnia 2002 01:55 174 Rodzina usatysfakcjonowana? Mam nadzieję, że wszyscy przeżyli po zjedzeniu zupy grzybowej? No i chyba nie zmuszała Pani nikogo do skosztowania placków?! Wszak to Wigilia! Kim był ten ktoś trzeci przy kolacji? Mąż? Syn? Dostawca deserów? Inne opcje? Dziękuję za życzenia. Też było nas troje. Poszedłem na łatwiznę -kolację zjedliśmy w restauracji. Taki surogat domu. Całkiem przyjemnie. Może też niedługo zostanę dziadkiem? A gdybyśmy tak pożenili kiedyś nasze wnuki? Byłaby okazja spróbować placków... Marek data: czwartek 26 grudnia 2002 09:47 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: inne opcje To raczej niemożliwe. Moja wnuczka nie zechce czekać na Pańskiego wnuka. Już teraz różni tacy się tu kręcą... A jeśli to na dodatek będzie dziewczynka? Musi Pan szukać lepszego powodu, by spróbować moich placków. „Inną opcją" - była moja babcia. Oddała mi swoje najcenniejsze rodowe pamiątki. Nie zapomnę tych świąt. Cieszę się, że nie był Pan sam... J. - Temu psu trzeba będzie kupić buty! - krzywi się Joanna. - Jeszcze parę takich wypraw, a biedaczka odmrozi sobie łapy! Gdzie ty chodzisz tyle czasu?! Linka! Kiedyś nie można się było ciebie doprosić o wyjście z Belką, teraz nie wiadomo, czy z jednego spaceru zdążysz wrócić na następny! - Przepraszam! - mówi dla świętego spokoju Linka, ale nie czuje się ani trochę winna. - Co można zjeść? jestem strasznie głodna. Nie potrafi znaleźć sobie miejsca. Bierze książkę i odkłada ją, znudziwszy się po kilku zaledwie stronach. Rozkłada farby, ale czuje taki mętlik 175 w głowie, że i malowanie jej nie wychodzi. Siada przed telewizorem. Po chwili zrywa się jednak. Idzie do kuchni, robi herbatę, wraca, znów siada, wstaje, podchodzi do okna. Niebo na wschodzie jest ołowiane i ciężkie, ku południu robi się jaśniejsze, jakby rozświetlone, dalej zaś na zachód, różowieje. Gęste chmury suną nisko, pewnie znów spadnie śnieg. Odwraca się od okna i patrzy na komputer, ale tuż obok, na kanapie, siedzi matka. Linka wolałaby nie wprowadzać jej w szczegóły swojej przyjaźni ze Śliwińskim. - Zagrałabyś ze mną w scrabble? - pyta Bunia, doskonale zdając sobie sprawę ze stanu Linki. - No. Mogę. Byle jakoś dotrwać do piątej. Grzesiek już nie dzwoni. Czeka przed bramą. Umówiła się z nimi Znów się z nim umówiła! Pewnie, że nudno jest samemu wychodzić z psem, ale Grzesiek ma nadzieję, że nie tylko o psa chodzi. Minęła piąta i dawno już zapadł zmierzch. Wieczór jest cichy i spokojny. Niewielu ludzi na ulicy, wszyscy szybko wracają do domów, choć przecież nie ma mrozu i można by długo spacerować, ciesząc się świętami. Radosne ujadanie Belli to znak, że Linka już wyszła. Grzesiek patrzy w jej kierunku i miłość w nim bulgoce gorącymi bąbelkami. Chciałby zrobić coś głupiego: stanąć na rękach, zanurkować w zaspę, przekoziołkować w poprzek ulicy. Ma w sobie mnóstwo energii, która rozsadza go od wewnątrz. Machałby rękami, dokądś biegł, mówił za szybko, chichotał jak wariat. Gdy Linka podchodzi, bierze od niej smycz i ruszają bez słowa. Znów czuje to skrępowanie. Ona też milczy. Wolno idą opustoszałymi ulicami. Coś chcieliby powiedzieć, ale nie to, co w końcu mówią. Minęli Urząd Miasta i Centrum Handlowe. Grześkowi serce zaczyna bić coraz mocniej. Może teraz? Może właśnie teraz?! Za chwilę przejdą na drugą stronę Kazikowskiego i zaczną schodzić w dół, w kierunku Piłsudskiego. Grzesiek postanawia powiedzieć jej wszystko, kiedy będą mijali przedszkole. Ich przedszkole. To niemożliwe, żeby niczego nie pamiętała! 176 - Moje przedszkole... - wzdycha Linka, a jemu robi się sucho w ustach. -Wyobrażasz sobie, że kiedyś miałam pięć lat? Grzesiek wciąż czeka. Niech powie choć jedno słowo, niech da mu szansę. - Nie będziesz się ze mnie śmiał? - No co ty? - To chodźmy do parku! - proponuje nagle Linka. - Do parku? - pyta zawiedziony. - Mam ochotę na coś strasznie dziecinnego. - Czyli? - Kiedy ostatnio lepiłeś bałwana? - woła, bierze go znienacka za rękę i zbiegają niezgrabnie w dół ulicy. Śnieg jest zbyt suchy i sypki, by utoczyć kulę. Po kilku nieudanych próbach Linka podrzuca do góry naręcze białych płatków i ze śmiechem staje w tej zamieci. Belka, spuszczona ze smyczy, goniąc za Grześkiem, szczeka wniebogłosy. On też się śmieje, ucieka jej, na swych wciąż jeszcze nie całkiem sprawnych nogach, a potem ląduje w zaspie. Linka naciera mu twarz śniegiem i pada, zmęczona, obok niego. Poruszając rękoma i nogami, robi na śniegu orzełka. Patrzy w niebo i widzi, że znów spadają gwiazdy. Otwiera usta, łapiąc je na język. - Dziwnie się czuję - mówi, wzdychając głęboko. - Zupełnie tak, jakby to wszystko już kiedyś się zdarzyło - milknie, przestraszona własnymi słowami. - Co? - pyta Grzesiek z nadzieją. - Ten wieczór i śnieg, i ty... jakbyśmy już to wszystko przeżyli. Teraz powie! Teraz na pewno mu powie! I on wszystko jej wyzna. I nie będzie już między nimi żadnych sekretów... Ale znów zalega cisza, z której trudno wybrnąć. - O Boże! Tak! Już wiem, skąd cię znam! To niesamowite! - Linka śmieje się z niedowierzaniem. Grześkowi strach i radość nie dają wykrztusić słowa. Milczy i czeka. - Nie uwierzysz! Mnie się to wszystko przyśniło! - Co? - Wszystko. Znam cię ze snu! 177 •••••••в* od: m.sliwinski@ikard.waw.pl > do: linka_ma@op.pl temat: do sławnej artystki data: 26 grudnia 2002 01:37 Czy ja jestem strasznym smokiem, do którego mogą podejść tylko nieustraszeni rycerze, zakuci w zbroję? Zapewniam Cię, że jeszcze nikogo nie zjadłem, nie zieję ogniem i nie należy na mój widok uciekać. Babcia pokazała mi Twój prezent. Jestem pod wrażeniem! Czy gdybym się powołał na baaaardzo długą znajomość, artystka zechciałaby namalować również coś dla mnie, biednego zapracowanego doktora? Byłbym zaszczycony. Twoja babcia ma się coraz lepiej, już niedługo chyba będę musiał wypisać ją do domu. Myślę, że się nią dobrze zaopiekujesz? Marek Nie widząc Buni w salonie, Linka zagląda do jej pokoju. Ze spuszczoną głową, Bunia siedzi na łóżku, opierając się na lasce. - Wszystko w porządku? - Od pół godziny próbuję wstać, ale jakoś nie bardzo mi się udaje -mówi z trudem, usiłując żartować. - Co się dzieje? - Zdaje się, że mam gorączkę. - Nie wstawaj, zaraz zrobię herbaty i przyniosę ci śniadanie do łóżka -zarządza Linka. - Nie cierpię jeść w łóżku! - sarka Bunia. - Ty? Hrabianka? Nie cierpisz jeść w łóżku? - Wszędzie wala się potem tyle okruchów! - To będziesz się musiała przyzwyczaić. Pójdę po mamę. Nie ruszaj się stąd! 178 Joanna patrzy na termometr i kręci głową, niezadowolona. - Niepotrzebnie ciągnęłam cię do szpitala. To pewnie dlatego się przeziębiłaś. Mam nadzieję, że to nic poważniejszego. Zaraz wezwę lekarza. Linka wygląda przez okno i widzi, że Grzesiek już przyszedł. Wybiega do niego pośpiesznie. - Bunia jest chora. Muszę szybko wracać, bo mamy nie ma, a czekamy na lekarza. - Idź do domu - Grzesiek sięga bezceremonialnie po smycz. -1 chodnik też odśnieżę. Łopata jest tam, gdzie zwykle? - Tak. - O nic się nie martw. Poradzę sobie. ••••••••• od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: jesteście Gruzinkami? data: 26 grudnia 2002 23:55 Co za długowieczna rodzina! Jeżeli Pani ma, powiedzmy, pod sześćdziesiątkę (patrz: wnuczka z rzeszą adoratorów), pani matka mniej więcej około osiemdziesiątki, babcia musi powoli zbliżać się do setki! Chyba nie zrobiłem jakiegoś karygodnego błędu w rachunkach? A ja tu śmiem Panią odganiać od deserów! Może jesteście góralkami i wypasacie owce na nieskazitelnie czystych kaukaskich łąkach? Bo że nie jecie zbyt zdrowo, już się orientuję. Te placki! Nie mogę przestać o nich myśleć. A rodowe pamiątki to zapewne ręcznie pisana książka kucharska z początku wieku? Ubiegłego, oczywiście. Pełna przepisów na ciężkostrawne, ale pyszne dania? Marek - Masz chwilę? - Tadeusz zagląda do gabinetu, przerywając jej pisanie odpowiedzi. - Czekam na pacjenta. Ale wejdź, proszę. 179 Wójcik jest w doskonałym nastroju. Siada wygodnie po drugiej stronie biurka i stuka palcami w blat, jakby chciał zagarnąć dla siebie całą uwagę Joanny. - Święta, święta i po świętach, co? - wzdycha. - Właśnie. I po świętach. Zadowolony jesteś, że przyjechałeś? - Bardzo - mówi Wójcik. - Wyobraź sobie, że tam, gdzie mieszkam, nigdy nie pada śnieg! Nie wiem, jak mogłem wytrzymać tam tyle lat. Nie ma to jak nasze, polskie święta. Joanna nie rozumie, co on ma na myśli. - Przemyślałaś sprawę? Mieliśmy porozmawiać. - Tak, ale nie sądziłam, że już dziś... - Posłuchaj, Isiu. Nie mamy za dużo czasu. Mogę odrobinę przedłużyć pobyt, chyba nawet będę musiał z powodów osobistych. Ale muszę przyznać, że już się nudzę, jestem przyzwyczajony do pracy po szesł naście godzin na dobę. To przymusowe lenistwo źle na mnie działa. Więc trochę popracowałem wieczorami. Zobacz - Wójcik rozsuwa zamek teczki, wyjmuje laptopa, otwiera dokument i zwraca monitor w kierunku Joanny. - Tu masz wszystko. Zakres prac, koszt materiałów, robocizny, czas trwania poszczególnych robót. - jestem pod wrażeniem! Musiałeś się strasznie napracować! - Nie lubię bezczynności. Mógłbym ci pomóc, póki tu jestem. Dopilnowałbym wszystkiego, potem będziesz musiała radzić sobie sama. - Ale czy mogę żądać od ciebie aż takiego poświęcenia? - Niczym się nie przejmuj, ja to lubię. Zajmę się remontem, jakbym to robił dla siebie. Ten dworek to dopiero będzie cacko! - Tylko widzisz, Tadziu... - Joanna zbiera w sobie odwagę, by przejść do realiów - problem w tym, że nie mam jeszcze ostatecznej zgody mamy i babci... - Chyba każdy chciałby mieć wyremontowany dom? Zwłaszcza gdy kto inny miałby być sponsorem? - Tak, ale... Sprzedaż Zachodniej też jakoś utknęła w martwym punkcie. Właściwie nie mam w tej chwili środków... - O to się nie martw. Kiedyś wreszcie sprzedasz ten dom. To bardzo ładny obiekt, w dobrej lokalizacji. 180 - Tylko że wciąż nie ma konkretnego nabywcy, a u mnie krucho z gotówką. - Hmmm, to jest jakiś problem - Wójcik zastanawia się przez chwilę. -Ale i na to znajdzie się rada. Myślę, że mógłbym ci pomóc. - Nie zawstydzaj mnie! - Poważnie. U was banki nie lubią dawać kredytów, prawda? - Nie wiem, dotychczas wszystkie takie sprawy załatwiał Paweł. - Więc możesz mi uwierzyć na słowo. Zrobimy tak: pożyczę ci trochę gotówki... Na początek. Po sprzedaży domu mi oddasz. - Nie! Nie mogę się na to zgodzić! W żadnym wypadku! - A gdybym pożyczył ci na procent? Tak, jakby to z mojej strony była zwyczajna lokata? - Tylko pod warunkiem, że nie straciłbyś na tym ani grosza. To znaczy ani centa. - Wiesz, że się nudzę. A tak miałbym jakieś zajęcie... Rozpoznałbym rynek, może warto by tu kiedyś wrócić? Człowiek nie robi się coraz młodszy... Matka by się ucieszyła... - Skoro tak... Oczywiście podpiszemy stosowną umowę? Nie chcę cię na nic naciągać. Na interes mogę się zgodzić. Przyjacielskich przysług wyświadczyłeś mi aż nadto. Ciągle ci zawracam głowę! - Daj spokój! To była przyjemność. Posłuchaj - Wójcik staje za Joanną i, pochylając się nad laptopem, lekko ją obejmuje. - Orientowałem się w cenach. Za swój dom powinnaś dostać jakieś trzysta--czterysta tysięcy. Za takie pieniądze sporo można zrobić. - Połowę muszę oddać Pawłowi. - I tak jeszcze niemało zostanie. - Gdyby mi ktoś pół roku temu powiedział, że za wszystkie pieniądze będę remontować pałac, nie uwierzyłabym! - kręci głową Joanna. - Dziedziczka wraca do gniazda - śmieje się Wójcik. - Lepiej późno niż wcale! data: piątek 27 grudnia 2002 11:47 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: trudna decyzja 181 \ Rodowe pamiątki to drobne rzeczy osobiste mojej prababki i męża mojej babki, pewnie niepozbawione wartości materialnej, ale nie to ma znaczenie. Długo żyłam dniem dzisiejszym, bez kontaktu z przeszłością. Aż nagle zrozumiałam, że mam jakieś korzenie, że jestem coś winna moim przodkom. Nie byłam na to przygotowana, zwłaszcza że w moim życiu osobistym też nastąpiły duże zmiany. Zaczynać wszystko od nowa nie jest łatwo. Ale chyba niepotrzebnie to mówi ę? J. - Buniu, zjesz coś? A może zrobić coś do picia? - pyta Linka z troską, pochylając się nad chorą. - Nie, nic mi nie trzeba. Zdrzemnę się trochę. - Zaraz będą lekarstwa. - Dziękuję. - Gdybyś czegoś potrzebowała, uderz łyżeczką w szklankę, będę w salonie. - Masz gościa? - Bunia, mimo złego samopoczucia nie traci kontroli. - Mhm - Linka marzy, by Bunia już o nic więcej nie pytała. - Poszedł wykupić receptę. - To dobrze, dziecko, to dobrze... - Komputer tu nie stał! - wyrywa się Grześkowi niechcący. - No nie. Był u mnie, na górze, ale od kiedy urwał się sufit... - Linka odpowiada z rozpędu. -Zaraz, zaraz... Skąd to wszystko wiesz? Najpierw łopata, potem komputer - patrzy na niego ze wzrastającym zainteresowaniem. - Tajna korespondencja z Musią... Co to wszystko znaczy?! Czy ty przypadkiem nie chcesz mi czegoś powiedzieć? - śmieje się. - Chcę - on odpowiada tak poważnie, że Linkę przechodzi dreszcz. - Nie... ja tylko żartowałam. Naprawdę. Nic nie mów, proszę, jeszcze nie teraz. Tak mam przynajmniej jakąś frajdę. Kiedy mi powiesz, nie będzie się nad czym zastanawiać i przestanie być tajemniczo. A jest może coś, czego nie wiesz? - Kiedy wróci twoja mama? 182 - Moja mama? Wieczorem, czemu? - Bo ona mnie nie lubi. - Ona też jest w to zamieszana?!!! Tylko ja jedna nic nie wiem?! Szok! Pomyślmy... Moja mama cię nie lubi? Dlaczego? Musia pisze do ciebie listy? Dlaczego? A co z Bunią? Po której jest stronie? - Powiedzmy, że mnie toleruje - Grześkowi zaczyna się podobać ta zabawa. - |a zwariuję! Znasz wszystkie trzy?! - Cztery. - Cztery?! Kto jest czwarty? -Ty. - No tak. |a. Więc brakowało ci mnie do kompletu? Grzesiek czuje, że czas nadszedł. Może ryzykuje, może nie. Przeczucie mówi mu, że właśnie teraz powinien jej powiedzieć. - Nie. Chodziło tylko o ciebie. Zawsze. Tylko o ciebie. ••••••••• " 1 - Doktor sądzi, że może po Nowym Roku będę mogła wrócić do domu. - Tak? To wspaniale. - Strasznie się stęskniłam. - My też. Nie możemy się już doczekać. Posłuchaj, mamo... Podjęłam pewne decyzje, o których ciebie pierwszą chciałabym poinformować. Musia patrzy na Joannę uważnie, czekając na złe wiadomości. - Sprzedałaś dom? Wyprowadzacie się? - próbuje uprzedzać fakty. - Nie. Domu wciąż nie sprzedałam. - Bogu dzięki! - wyrywa się Musi. - Przepraszam - natychmiast się kaja. - Wiem, jak ci na tym zależy, ale... Kiedy się wyprowadzicie... - |ak mogłabym się teraz wyprowadzić?! Przecież musisz mieć opiekę! - A ty musisz mieć swoje życie. - Mam tyle życia, ile mi potrzeba, jak możesz mnie tak traktować? Wiem, kiedyś byłam samolubna, ale moje okrucieństwo wynikało z młodzieńczego upraszczania faktów. Wybacz mi. 183 : - Ja?! Tobie?! Ależ Isiu, przecież to ja świadomie skazałam cię na los sieroty. - Nie szukajmy teraz bardziej winnego, proszę. Mam taki pomysł: zostajemy z Linką u was, a za pieniądze przeznaczone na mieszkanie robimy remont. Co ty na to? - Naprawdę? Miejsca jest dosyć. Możecie przecież zająć całą górę. - Zniesiecie jakoś tę rewolucję? - Nie wiem, co powiedzieć. Chyba się rozpłaczę. ••••••••• Temperatura trochę spadła po lekach, ale Bunia wciąż źle się czuje. - Szymon już poszedł? - pyta. - Szymon? - dziwi się Linka. - Nie było tu Szymona. - A kto? Słyszałam męski głos, czy mi się wydawało? - Chyba ci się wydawało, Buniu. W tym domu ciągle dzieją się dziwne rzeczy. ••••••••• - Gdzieś ty się znowu włóczył tyle czasu?! - od progu drze się ojciec. - Moja sprawa - mamrocze pod nosem Grzesiek. - Dajże mu spokój, Tomasz, jeszcze nie ma siódmej - próbuje łagodnej mediacji matka. - To się zawsze tak zaczyna: dzieciaki przepadają na całe dnie, rodzice nie wiedzą, co się z nimi dzieje, a potem je odnajdują w młodocianym gangu, gdzie kradną samochody albo ludzi napadają na ulicy! Chcę wiedzieć, gdzie łazisz po całych dniach, zrozumiano?! - Gdzieś! - W gangu? Nasz Grześ? No co też ty! - Masz mi się spowiadać z każdego wyjścia, zrozumiano?! Z każdego! Bo inaczej... Grzesiek nie odpowiada. Patrzy na ojca twardym, całkowicie pozbawionym lęku, pogardliwym wzrokiem. Matka obawia się, że jeśli nikt nie ustąpi, rozmowa źle się skończy. - Odpowiedz, kiedy ojciec do ciebie mówi. Chcemy wiedzieć, dokąd wychodzisz na cały dzień. 184 - Po co? - Bo mogłoby ci się coś stać. - Właśnie! Po co mam szukać na ulicy tego, cc> j ta|< mam całkiem legalnie we własnym domu? I tak już żyję na kredyt. •••••••• od: linka_ma@op.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: żałuję data: 27 grudnia 2002 21:50 Marku! Strasznie żałuję, że nie zdobyłam się w-te(jy na odwagę. Ale uwierz mi, narysować coś jest znacznie łatwiej, ni£ powiedzieć. Obrazy nie domagają się natychmiastowej odpowiedzi, kiedy m^sz aDsolutną pustkę w głowie. Ostatnio zresztą dzieje się zbyt wiele. |\)ie ^gę nadążyć za wydarzeniami. Wieczorem próbuję sobie wszystko иро^д^доас, а kiedy rano się budzę, widzę, że to na nic, bo znów co§ S1ę stało i cała konstrukcja leży w gruzach. Jaki mamy wpływ na to, co sie z nami dzieje? linka Szymon nie wchodził na gadu-gadu, nie odpowja_af na maile, nie odbierał telefonów. Gdy dzwoniła na domowy, wciąż p0 nje było. Zostawiała wiadomości na sekretarce: nie oddzwaniał. Kiedy przychodziła, akurat wyszedł, wyjechał, poszedł do babci. Hanka byta b|jska załamania. Rozpaczliwie próbowała go odzyskać. Ale jak ma t0 zrobić, kiedy on wciąż jej unika? ••••••••• - Nie kręć się! Słyszysz?! Bo wszystko popsujesz! - Litości! Ile czasu można robić mądre miny! Grzesiek udaje znudzonego, ale strasznie mu imponuje, że Linka postanowiła namalować jego portret. Korci go, żeby wstać, spojrzeć 185 i wreszcie przekonać się, czy jest choć trochę do siebie podobny. Patrzy na nią. Ma nieodparte wrażenie, że to, co się stało w ciągu ostatnich dni jest tylko dalszym ciągiem śnionego w szpitalu snu. Tylko że tam to był upiorny, zły sen. Na każdym kroku czaiła się śmierć, a on mógł tylko uciekać. Ten sen jest inny, nieprawdopodobnie, niewiarygodnie wręcz szczęśliwy. Więc sen jest śmiercią czy życiem? jakie to zresztą ma znaczenie? jeśli tak wygląda śmierć, to on zrzeka się swego przedziału życia. - Uwaga! Wstaję! - ostrzega lojalnie i podchodzi do Linki, nie tyle, by rzucić okiem na portret, ile objąć ją, poczuć zapach jej włosów, nacieszyć się jej obecnością. - Idź, wariacie! - droczy się Linka. - Natychmiast wracaj na miejsce! Ale właśnie wtedy on odwraca ją ku sobie i zaczyna całować. Najpierw delikatnie, ledwie muskając ustami włosy, czoło, brwi i policzki. Potem coraz mocniej, zachłanniej, żarłoczniej, jej usta są miękkie, świeże i zimne. Pachną miętą, skoszoną trawą, wilgotnym chłodem poranka. Chciałby upaść z nią na podłogę, zerwać z niej ubranie i już nigdy nie wstać. Całuje ją nieprzytomnie, z zapamiętaniem, jakby pragnął nadrobić cały stracony czas, jakby mu tego czasu ubywało z każdą spędzoną wspólnie chwilą. Przytula ją mocniej i mocniej, choć ona przecież nigdzie nie odchodzi, nie wyrywa mu się, nie ucieka. Ale oddaje jego pocałunki w jakimś roztargnieniu, zamyśleniu, jakby nieobecna, bez jego pasji, bez żaru. Nie skacze w przepaść, nie błaga o natychmiastową śmierć. - O czym myślisz? - pyta ją wreszcie, zawiedziony. - )a? - Linka, oszołomiona jeszcze, próbuje zebrać myśli. - Nie wiem. O niczym. Wracasz na miejsce czy kończymy na dziś? Grzesiek potulnie siada przy stole i opiera głowę na dłoni, jest zły na siebie, że się pośpieszył, nie zaczekał, że chciał ją natychmiast zarazić całą swą, skrywaną przez lata, namiętnością, że ją przestraszył. - Opowiedz mi swój sen - uśmiecha się, chcąc zatrzeć złe wrażenie. - Który? - ona mówi nieuważnie, patrząc na rysunek. - Każdy. Chcę znać każdy. Dzwonek do drzwi. Linka i Grzesiek patrzą na siebie. Ona parska, widząc przerażenie, które maluje się w jego wzroku. Ale to przecież nie może jeszcze być matka? 186 - A żebyś wiedziała! Właśnie, że otworzę! - Grzesiek wstaje i odważnie idzie do sieni. Hanka nie daje po sobie poznać zdziwienia obecnością zupełnie obcego chłopaka: - Cześć, jest Linka? - Cześć - on wpuszcza ją do środka i zamyka drzwi. - Wezmę twoją kurtkę. Tylko proszę, bądź cicho. Pani hrabina chyba zasnęła - mówi zupełnie poważnie. Linka siedzi w salonie i maluje jego portret! Hanka myśli przelotnie, że chyba bardzo dawno tu nie była. - Cześć, hrabianko! Przyniosłam ci zeszyty. - Dzięki. Poznajcie się: Grześ, Hanka - Linka czyni honory domu, nie odwracając się od sztalug, Hanka przygląda się portretowi, stając za jej plecami. - Nawet niezły. - Zrobię herbaty - rzuca Grzesiek i wychodzi do kuchni. - Kto to jest? - szepce Hanka, nie mogąc pohamować wścibstwa. - Ktoś - Linka nie ma zamiaru plotkować. Nie z Hanką. - Skąd go wytrzasnęłaś?! - Przyśnił mi się - odpowiada po prostu. - A co u ciebie? - pyta chłodno. - W porządku. Próby, koncerty, na nic nie mam czasu. - To fajnie. Zaprosisz kiedyś? Chętnie przyjdziemy - Linka kładzie nacisk na liczbę mnogą. - Ale to jeszcze nic pewnego... Wiesz, na razie tylko ćwiczymy, muszę wejść w repertuar... - plącze się Hanka. - Podobał się twój bordowy komplet? - Linka zmienia temat, ale imię Szymona nie może przejść jej przez gardło. - jakoś jeszcze nie było okazji... Święta i w ogóle - głos Hanki nie jest już tak irytująco zwycięski. Ku swemu zdumieniu, po raz pierwszy od wieków, Linka słyszy w nim delikatną nutę cierpienia. Odwraca się od sztalug i patrzy na koleżankę. - No ale... Przecież już po świętach? Hanka nie stara się więcej panować nad emocjami. Musi to wreszcie z siebie wyrzucić. Po to tu przyszła. 187 - On... zerwał! - Jak to? - Linka próbuje odnaleźć się w tej całkiem nowej sytuacji. -Zerwał? Z tobą? Kiedy? - W pierwszy dzień świąt. - W pierwszy dzień świąt... - powtarza jak echo - Boże! Hanka widzi, że Linka jest wstrząśnięta tym, co usłyszała, utwierdza się w przekonaniu, że mimo humorów, jakie czasem pokazuje, to jej jedyna prawdziwa przyjaciółka. Kuje żelazo, póki gorące: - Proszę cię, idź do niego! On mnie unika. Nie odbiera telefonów, udaje, że go nie ma w domu. Ciebie zawsze lubił. Dogadywaliście się. Pogadaj z nim. Zobacz, co się stało. - Ale... )a? - jesteś moją jedyną kumpelą. Ty go znasz najlepiej. - )a?! Nie. Nie mogę.-- - broni się Linka. - Sama masz chłopaka. Wiesz, jak to jest... Zrób to dla mnie, błagam! - Co niby mam zrobić? - Spotkaj się z nim i powiedz mu... - Hanka szuka odpowiedniego słowa - Powiedz, żeby do mnie wrócił... Joanna kończy dyżur. Znów czeka ją spacer Tamką w górę, a potem jedyna przyjemność tego dnia - kawa i ciastko u Bliklego, rzadka okazja, by przez chwilę porozmawiać o niczym z kimś, kto nigdy nie miał problemów - z Mirką. Ta praca w Warszawie ma więc też pewne plusy. Ale podjąwszy ważne decyzje, Joanna nie stoi już na zakręcie, widzi przed sobą spory kawałek prostej drogi. Czas zakasać rękawy: wyremontować i urządzić pałac, zagospodarować na nowo ogród, przebudować ogrodzenie. A przede wszystkim - zbliżyć się z matką i córką. Czuje, że życiowa zmiana, jaką zafundował jej Paweł, nie musi wcale oznaczać jej końca jako wartościowego człowieka. Choć stawia przed nią wyzwania, którym trzeba sprostać - po raz pierwszy od dawna Joanna jest przekonana, że wszystko się uda. - Długo czekasz? - Mirka nigdy się nie zmieni. - Nie dłużej niż zwykle. 188 - To dobrze. Co tam u ciebie? Jak święta? - Wspaniale - Joanna odpowiada zgodnie z prawdą. - Bogu dzięki! - prawie wykrzykuje Mirka. - Tak się bałam, że znowu będę musiała ci tłumaczyć, że świat nie jest w gruncie rzeczy taki zły. -Więc jednak Paweł wrócił? - Nie, to nie to. Raczej przywykłam do myśli, że nigdy nie wróci. - To też jest jakieś wyjście. - Natomiast z tobą chcę porozmawiać o czymś całkiem innym. - Masz już kogoś? - po minie Mirki widać, że oczekuje pikantnych ploteczek. - Może tak, może nie... Sama jeszcze nie wiem. - To się dowiedz jak najszybciej, bo za parę dni sylwester i chcę żebyście się zameldowali u mnie na przyjęciu. Będzie parę bardzo interesujących osób. Nawet takich, które zawsze chcieliście poznać, tylko nie mieliście odwagi. Na razie to niespodzianka, ale zobaczysz, że cię zamuruje! - Bardzo chętnie przyjadę. Mam nadzieję, że mój dostawca deserów nie ma jeszcze innych planów. - Tak go nazywasz? „Dostawca deserów"? Świetne! Muszę to zapamiętać! A co to za sprawa? - Będę remontować pałac. Chciałabym, żebyś jako architekt była moim doradcą. - Rzuciłaś światu niezłe wyzwanie! No, no! Witamy w zwariowanym świecie inwestorów! Linka nie ma już ochoty malować. Chciałaby powiedzieć Grześkowi, żeby sobie poszedł, zostawił ją samą. Składa farby, jakby mu dawała do zrozumienia, że to koniec na dziś. Ale Grzesiek nigdzie się nie wybiera. Rozparty wygodnie na kanapie, trzymanym w dłoni pilotem, skacze po kanałach. Bez dźwięku też da się oglądać. W pokoju robi się ciemno. Linka siada obok niego i patrzy na migające bez sensu obrazy. Głowę ma pełną tłukących się, oszalałych myśli. Musi sobie wszystko poukładać, zastanowić się, rozważyć. Grzesiek jakby to rozumiał. Obejmuje ją i przytula, czekając bez słowa. Linka milczy. 189 Patrzy w ekran i wydaje się całkowicie nieobecna, a on łagodnie głaszcze jej dłoń. Nie będzie się nigdzie śpieszył. Ma wprawę w czekaniu. Najważniejsze, że jest tu, przy niej. Bawi się jej rękoma, wodząc delikatnie opuszkami po gładkiej skórze. Kiedy w nocy, nie mogąc zasnąć, będzie się przekręcał z boku na bok, przypomni sobie tę cudowną miękkość, w wyobraźni wtuli się w subtelny zapach lawendy i będzie marzył, że znów jest dzień. Po dłuższej chwili, nie zdając sobie z tego sprawy, zbyt pochłonięta swymi myślami, Linka zaczyna jednak oddawać pieszczoty. Nie mówi ani słowa, nie zwraca ku niemu oczu. Głaszcze tylko jego ręce, tuli je jak małe zwierzątka. Ale ten dotyk, ten niewinny powolny ruch, ma jakieś tajemnicze działanie, bo jej oddech z wolna przyśpiesza, usta wysychają, a powieki stają się zbyt ciężkie, jakby chciały opaść. To sygnał przyzwolenia, zgody, może nawet prośby. Grzesiek przygląda się jej uważnie. Skoncentrowana na zabawie dłońmi, zamknęła oczy. jednak on wciąż czeka. 1 dopiero gdy Linka bezwiednie podnosi twarz w jego kierunku, niespiesznie, bojąc się utracić cokolwiek z tej chwili, delikatnie muska ustami jej rozchylone wargi. Bunia czuje się już trochę lepiej. Gorączka najwyraźniej spadła, starsza pani postanawia więc wstać i rozprostować kości. Linka pewnie zasnęła, bo w całym domu jest bardzo cicho i ciemno. Idąc po omacku do łazienki, Bunia mija salon, rozjaśniony jedynie światłem włączonego telewizora. Na kanapie spostrzega dwie splecione w uścisku postaci. Przez chwilę przypatruje się, zdumiona, tej niespodziewanej scenie, po czym głośno chrząka. - Hm! Skłębione ciała natychmiast odrywają się od siebie. Ktoś sięga ręką do lampki nocnej i zapala światło, jakby sam fakt nie był już dość szokujący, Bunia widzi teraz, kim byli uczestnicy tej sceny, co wprawia ją w kolejne osłupienie. - Pan Walczak?! - wykrzykuje, nie wierząc własnym oczom. Ale natychmiast zmienia ton na bardziej comme ii faut: - Widzę, że zawarł już pan znajomość z moją wnuczką? 190 - Tak, pani hrabino - odpowiada całkiem poważnie Grzesiek poprawiając zmierzwione włosy, gotów ponieść najsurowsze konsekwencje ze ścięciem włącznie. Linka czuje się strasznie głupio, patrzy zawstydzona w podłogę i nic nie mówi - No cóż, skoro więc nie muszę was sobie przedstawiać pozwolicie że wrócę na moje łoże boleści? - ni to pyta, ni stwierdza Bunia i odchodzi' lekko postukując laską. - Pójdę już - mówi Grzesiek. - Przejdziesz się? - pyta z nadzieja - Mhm. ,4' Wychodzą z domu i dłuższą chwilę idą w milczeniu, jest pięknie, ale stało się zbyt wiele, by mogli to zauważyć. - Będziesz miała awanturę z mojego powodu?- martwi się Grzesiek - Nie, chyba nie. Bunia była zszokowana, bo pewnie nigdy tu czegoś podobnego nie widziała. W każdym razie bardzo dawno - No i nie miała pojęcia, że my... - on nie wie, jakiego określenia użyć Zna swoje uczucia i wydaje mu się, że po tym, co wydarzyło się w salonie zna też uczucia Linki, obawia się jednak, że powie coś nie tak i ona znów mu ucieknie. Nie rozumie i boi się tych jej niespodziewanych zamilknięć niewidzącego wzroku, nagłych, niewytłumaczalnych zmian nastroju. Nie wie, co ma wtedy zrobić, jak się zachować. - Właśnie - Linka też nie wie, jak nazwać to, co ich łączy - Ale wygląda na równą. I chyba ma do ciebie zaufanie. Nie zostawiłaby nas tak przecież. - Posłuchaj, jutro... - Wiem, twoja mama... Może kiedyś mnie polubi? - Może. Nie wraca od razu do domu. Chce pobyć zupełnie sama. Zastanawia się, jak wytłumaczyć Buni niespodziewaną scenę w salonie, jak wywiązać się z danej Hance obietnicy, nie robiąc nic, co by przywróciło dawny stan rzeczy i - to najważniejsze - jaką rolę dać w swym życiu Grześkowi Rozumie, że tak wiele zależy teraz od tego, co i komu powie. Ma w rękach życie czterech, a może nawet pięciu osób, bo przecież jest jeszcze ta Monika ze szpitala, o której Linka również stara się nie myśleć. Ale czy nie myśląc o kimś, umniejsza się jego znaczenie? A myśląc bez przerwy, czy rozwiązuje się jakąkolwiek skomplikowaną sprawę? 191 - Buniu, czas na lekarstwa. - Dziękuję, moja droga. Zaczynałam podejrzewać, że o mnie zapomniałaś. _ jak możesz?! - oburza się Linka. - Długo żyję na tym świecie, ale muszę przyznać, że zgotowałaś mi nie lada niespodziankę. - Sobie też - mówi Linka ponuro. _ Na szczęście serce mam wciąż dosyć mocne. - Sama nie wiem, jak to się mogło stać. - Rozumiem, że w twoim wieku ma się skłonności do gaszenia światła. Naturalna jest też potrzeba bliskości z osobnikiem przeciwnej płci, martwiłabym się, gdyby nikt cię nie odwiedzał. Ale, no muszę to chyba wreszcie powiedzieć - nie tego konia obstawiałam! Skąd się tu' naraz wziął pan Walczak? - Ma na imię Grzesiek. _ jesteście, zdaje się, dość mocno zaprzyjaźnieni? - )a sama nie wiem. - A Szymon? Miałam wrażenie, że to nim jesteś zainteresowana? - Bo jestem. Ale on jest z Hanką. To znaczy był, bo już zerwali. I Hanka przyszła do mnie, żebym prosiła Szymona, by do niej wrócił. I wtedy przyszedł Grzesiek zostawić list. On jest taki... Nie wiem, ale czuję, że mu na mnie zależy. No i siedzieliśmy na kanapie, on tylko trzymał mnie za rękę. Nie mam pojęcia, kiedy to się stało. Wtedy ty weszłaś. Teraz wiesz już wszystko. Linka nie ma śmiałości spojrzeć na Bunię. Z lękiem czeka na jej reakcję. - Wiedzieć, to może i wiem, ale dalej nic nie rozumiem. ##•••••• od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: uszy do góry! data: 28 grudnia 2002 00:13 192 Pewnie, że niełatwo zaczynać wszystko od początku, zwłaszcza że przeszłość zagarnia tak dużą część naszej uwagi. Dlatego czasem zazdroszczę młodym - patrzą tylko w jednym kierunku. Nieobciążeni zbędnym balastem, łatwiej się regenerują. Jednak proszę nie upadać na duchu! Zaczynanie wszystkiego od nowa ma wiele uroku. Niektóre sprawy można zobaczyć z właściwej perspektywy. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo odmładza, co dla kobiety w pani wieku, nie może być przecież bez znaczenia? Inaczej dostawca deserów czmychnąłby, gdzie pieprz rośnie, i nigdy już byśmy się nie spotkali, bo obyłaby się pani bez fachowej pomocy kardiologicznej. Z nadzieją, że on jednak właściwie pojmie swą rolę, kreślę się jako sługa i podnóżek M.Ś. data: sobota 28 grudnia 2002 22:27 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: a co, jeśli... ... już mi jej Pan właśnie udziela? Może jestem jedną z Pańskich byłych pacjentek? Może leżę w tej chwili w którejś z sal, a pan codziennie bada mój puls i nie czuje, że ciśnienie mi rośnie na myśl o dostawcy deserów? Może mój cholesterol przekroczył wszelkie dopuszczalne normy? Może jestem „ciekawym przypadkiem"? Może dziś pan na mnie nakrzyczał? J. ••••••••• Obraz stoi oparty o ścianę, a Linka, siedząc w kucki, przygląda się kompozycji. Środek płótna nadal czeka na centralną postać. Właściwie dlaczego ciągle nie ma tam Grześka? Dlaczego, nawet w najdalszym kąciku nie znalazło się miejsce dla Marka? Który z nich dwóch powinien zająć środek? A może Szymon? Linka wstaje i odwraca obraz. Nie jest 193 w nastroju, by dzisiaj rozstrzygnąć te wątpliwości. Dlaczego teraz, kiedy sytuacja zupełnie się zmieniła, ona czuje się tak samo źle, jak miesiąc temu? jak w andrzejki? Wtedy przynajmniej wszystko wydawało się proste: była sama i to był jej problem. Nikt się nią nie interesował, choć tak bardzo o to zabiegała. Teraz ma wszystkiego w nadmiarze i to jest jeszcze gorsze. Co się właściwie wydarzyło? Czyżby nagle stała się kimś innym? Kimś, kto pociąga za sznurki? Kto decyduje? Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego akurat ona? Linka zastanawia się, co bardziej ją przeraża: konieczność wyboru, odpowiedzialność za cudze życie, czy brak możliwości przewidzenia konsekwencji podjętych działań? Dość ma już samotnych powrotów ze szkoły. Patrzenia z zazdrością na pary. Czuje się godna miłości, już wie, że można ją kochać. Ale rozumie też, że czasami miłość przychodzi nie w porę. Chciałaby jakoś nazwać swoje uczucia, ale nie potrafi tego zrobić. Z przerażeniem stwierdza, że są one dla niej samej największą tajemnicą. „jakie to straszne! - myśli. - Więc mogę być szczęśliwa tylko kosztem innych? Krzywdząc Hankę? Albo Monikę? Zupełnie tak samo, jak ojciec? Nie mogę po prostu, zwyczajnie kochać i być kochana? Być tylko we dwoje, bez tej straszliwej szarpaniny? Czy szczęście w ogóle istnieje? Może to tylko nasze przywidzenie?" - sięga do nocnej lampki i gasi światło. Przytłoczona nadmiarem wrażeń minionego dnia, niecierpliwie czeka na sen. Krzyżując ręce na piersiach i zaciskając mocno pięści, walczy resztkami sił z niebieskimi nitkami smutku, które oplatają ją coraz ciaśniej. nfećtzfefo Budzi ją ciche stukanie w okno. Odchyla zasłonę i widzi Grześka, fest ósma trzydzieści. - Daj psa! W domu panuje jeszcze całkowita cisza. Linka rozgląda się za Belką, woła szeptem, wreszcie znajduje ją na posłaniu w korytarzu, zapina smycz i podaje Grześkowi, który już czeka przed drzwiami. 194 - Wracaj do łóżka. Będę za pół godziny, jeszcze pół godziny snu! Co za rozkoszny ranek! od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: zagadka data: 29 grudnia 2002 02:02 Szanowna Tajemnicza! Ależ Pani ma wspaniały dar komplikowania spraw! W chwili, kiedy już mi się wydawaTo, że cokolwiek wiem, Pani wywraca kota ogonem i znów pochylam się nad Pani mailem jak ogłupiały. Może to kwestia późnej (wczesnej) pory? A może ja jestem nieinteligentny? W jedno tylko nie uwierzę: że była tu Pani. Nie mógłbym minąć Pani, nie zwróciwszy na nią uwagi. A ostatnie zdanie jest zupełnie pozbawione sensu. Jako wcielenie spokoju, nigdy na nikogo nie nakrzyczałem, więc może Pani mnie z kimś pomyliła? Mam propozycję na wypadek, gdybyśmy mieli się kiedykolwiek spotkać: proszę wtedy zamrugać znacząco, żebym wiedział, że Pani to właśnie Pani. Swoją drogą dobrze, że nie jestem okulistą! Pozdrowienia, Marek data: niedziela 29 grudnia 2002 10:15 od: joamal@wp.pl do: mirkaz@tlen.pl temat: trochę informacji załączniki: fotol, foto2 Primo: w załącznikach znajdziesz wszystkie zdjęcia pałacu, jakimi dysponujemy w tej chwi1 i; plany zeskanuję w najbliższym czasie i prześlę Ci osobno; Secundo: 195 Chyba nie przyjadę do Ciebie na sylwestra, bo mój dostawca deserów tymczasowo zwiną? kramik, to znaczy jest już z kimś umówiony. Posiedzę więc grzecznie z Bunią i po toaście pójdę spać. v Tobie życzę szampańskiej zabawy i nie wątpię, że taka będzie. Jo data: niedziela 29 Grudnia 2002 10:27 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: a jednak! Oczywiście, że Pan mnie zna, mijał wielokrotnie i nawet potraktował pewnego razu dość obcesowo. Proszę tylko nie pomyśleć, że dlatego napisałam tak kąśliwie o książce! To było, ZANIM się poznaliśmy. Wtedy mogłam pozwolić sobie na uczciwość. Zresztą już za to przeprosiłam, a Pan mi wybaczył. Prawda? Na pewno nie będę mrugać znacząco, jeśli spotkalibyśmy się znowu. Nigdy się na to nie zdobędę. Jak każdy przedpotopowy jaszczur, jestem dość płochliwa i wolę obserwować świat z bezpiecznego cienia, który zapewnia mi ta skrzynka. Pozdrawiam, jaszczur Joamal ••••••••• - Co takiego siedzi w tym Internecie? - Czemu pytasz, Buniu? Linka gotowa jest wyjaśnić starszej pani kwestie techniczne, może nawet, gdyby ta wyraziła życzenie, nauczyć ją surfowania w sieci. To przecież nic trudnego. - Bo widzisz, patrzę na twoją matkę i nic nie pojmuję. Tam jest coś, co ją szalenie absorbuje. Mniej więcej co pół godziny podchodzi do komputera. Za każdym razem jest tak przejęta, jakby od tego, co tam zobaczy, zależały losy całego świata albo przynajmniej naszej części Europy. Gdyby grała na giełdzie, może bym zrozumiała, nie wydaje mi się 196 również, żeby sprawdzała wyniki skoków narciarskich czy głosowań sejmowych. Zresztą dziś niedziela i najbardziej pracowici posłowie odpoczywają. O co więc chodzi? - Czeka na pocztę? - Linka podrzuca kolejną możliwość. - A wiesz, że chyba tak? - zastanawia się Bunia. - Tak to właśnie wygląda, jakby czekała na pocztę. I to na bardzo ważną pocztę. Bardzo osobistą pocztę. - Mama? Eeee... - Linka raczej nie wierzy w takie tłumaczenie. - Nie mówię, że tak jest - natychmiast wycofuje się Bunia. - Albo po prostu sprawdza swój post na forum? Napisała coś i teraz czeka, jak inni na to zareagują? - Kto wie? Może masz rację? )a się przecież zupełnie na tych waszych sieciach nie znam. - Buniu, zagramy w scrabble? - A co się stało, dziecinko? - Nic... Wiem, że lubisz. - Dobry uczynek? Bez żadnych podtekstów? - stara się dociec Bunia. - Bez. - To grajmy! Wygrywanie zawsze wprawia mnie we wspaniały nastrój! -cieszy się starsza pani, choć widzi przecież, że Linkę coś gryzie. -Zechcesz prowadzić księgowość? Linka otwiera pudełko z grą, rozkłada planszę, wyjmuje notes i długopis, rozchyla woreczek z literami. Bunia bierze jedną. Oczywiście jest to „A", jakżeby inaczej? - No, no! Dobra wróżba! - cieszy się trochę na pokaz, z ukosa obserwując wnuczkę. Linka z całkowicie obojętnym wyrazem twarzy przygląda się Buni, gdy ta wybiera z woreczka pozostałe kostki i układa z nich pierwszy wyraz. Zapisuje w notesie wynik i próbuje zrobić to samo, ale jej litery nie składają się w żadną sensowną całość. - Właściwie tak powinno być - podsumowuje Bunia, gdy Linka z trudem uzyskuje dziesięć punktów. - jak? - |a już nie mam większych szans na miłosne podboje, dlatego pewnie zawsze ze wszystkimi wygrywam- 197 - A ja mam?! - sarkastycznie śmieje się Linka. - No myślę. - Akurat! - Proszę mi tu tylko nie robić płaczliwej miny, bo w nią nie wierzę! Najpierw jeden przychodzi trzy razy, żeby ci zostawić prezent pod choinkę. Nawiasem mówiąc - udało mu się? Linka zdaje się nie rozumieć. - |aki prezent? - A skąd ja mogę wiedzieć? - Zresztą nieważne. - Nieważne? A mnie się zdaje, że ważne, bo widzę, może jestem stara, ale przecież nie ślepa, dokładnie widzę, jak cię coś zżera, jeszcze trochę i pożre całkiem. - On mnie strasznie zawiódł. Strasznie. - Zawiódł, nie zawiódł, twój ruch. Nie myśląc zbyt długo, Linka układa znów słowo najprostsze z możliwych. - jeżeli kiedyś chcesz być szczęśliwa, już teraz musisz nauczyć się wybaczać - komentuje Bunia. - Ktoś mi to niedawno mówił. Ale nie wszystko można wybaczyć. - Zapewne, jednak to nie jest zły chłopak. - Kiedyś mi się wydawało, że jest najwspanialszy. - Przeszłość jest znana, a przyszłość niepewna. Z czasem wszyscy tracimy. To prawo przyrody, nie ma co z nim walczyć. - Z drugiej strony, ja przecież też... - zawstydzona, Linka nie kończy zdania. - Mogłabyś wyrażać się jaśniej? jak mam ci pomóc, jeśli wszystkiego ciągle muszę się domyślać? - Ty tego nie zrozumiesz, Buniu. - Czyżby? Wydaje ci się, że świat powstał trzy dni temu? Tylko na twój i tych dwóch młodzieńców użytek? Przykro mi to stwierdzić, ale istnieje już co najmniej osiemdziesiąt cztery lata. I przez cały czas ludzie cierpią z miłości. Niby trywialne, a ciągle równie piękne. - Co jest pięknego w cierpieniu? - Że czyni nas szlachetniejszymi? 198 - Nie zauważyłam. - Przyjdzie i na to czas. Więc co się stało? - On... On zrobił „to" z Hanką. - On, to znaczy kto? - No, Szymon. Bunia potrzebuje trochę czasu, żeby ochłonąć. - Zrobił „to" z Hanką... No tak. Masz prawo czuć się zawiedziona. - Właściwie nawet nie wiem, o co mi chodzi. Bo najpierw myślałam, że to jest straszne, że on jest wstrętny i w ogóle. A potem coś zrozumiałam. Wczoraj do mnie dotarło, że może przyjść taki moment, kiedy już się o niczym nie myśli, kiedy traci się nad sobą kontrolę. - To się nazywa zapomnienie. Boję się, że jesteś trochę za młoda, żeby o tym wiedzieć. - Ale przecież do niczego nie doszło! ja tylko staram się to jakoś pojąć: całowałam się z tym drugim, mimo że wcale tego nie chciałam. Może on też? - Zrobił to, choć nie chciał? Wybacz, ale dość trudno w to uwierzyć. Taaak - zamyśla się na chwilę Bunia - ten świat pełen jest pokus, które czynią nas nieszczęśliwymi. Linka nie czuje się na siłach, by skomentować złotą myśl Buni. - Człowiek powinien czerpać siłę z wyrzeczeń, na które się zdobył, a nie z pokus, którym uległ. - Buniu, zlituj się! - nie wytrzymuje. - Ale, z drugiej strony, gdybyśmy opierali się wszystkim pokusom, jakież życie byłoby nudne. - Dzięki! Bardzo mi pomogłaś! - krzywi się z niechęcią. - Idź, zobacz się z nim, nie ma lepszego sposobu na zrozumienie własnych uczuć. Miłość to jedna z tych chorób, w których leczeniu trucizna pomaga. - Ciekawa teoria - mówi pośpiesznie Linka, jakby na te właśnie słowa czekała. - Ale jak mam to zrobić? - Nie oczekuj, że udzielę ci wszystkich odpowiedzi. Część spraw powinnaś rozstrzygnąć sama. Na przykład: kwestię pana Walczaka. - Myślisz, że musisz mi o tym ciągle przypominać?! 199 , - Niezależnie od tego, co o nim myślę, pragnę ci uświadomić, że nie powinno się dawać obietnic, których nie ma się zamiaru dotrzymać. - Niczego nikomu nie obiecywałam! - Obietnica to nie tylko słowa. To gesty, spojrzenia, przyzwolenie na bliskość. Nie baw się kosztem tego chłopaka. - Nie widzisz, że to ja tu jestem najbardziej poszkodowana?! - Linka krzyczy, jak przeszyta nożem, i wybiega z pokoju. Joanna przyzwyczaiła się już do swych codziennych wizyt w szpitalu. ,Z dnia na dzień widzi też poprawę stanu Musi, więc to i tak długo nie potrwa. Trzeba będzie przygotować dla Linki jakiś bezpieczny pokój na piętrze. Joanna nie pozwala sobie na ani jedną myśl żalu, że wkrótce Musia wróci do domu. Nie dopuszcza do siebie niezadowolenia z faktu, że to koniec kontaktów z jej lekarzem, jeszcze tydzień, góra dziesięć dni. Zresztą ma teraz ważniejsze sprawy na głowie. Po Nowym Roku, kiedy Paweł wróci z nart, zaczną się znowu rozwodowe korowody, Tadeusz wejdzie z ekipą. Kto wie? Może rzeczywiście trzeba będzie przeprowadzić się na kilka tygodni na Zachodnią? Musia i Bunia powinny mieć trochę spokoju. Z zamyślenia wyrywa ją dzwonek komórki. Joanna nie lubi odbierać w autobusie. Widzi, że to telefon od Mirki, postanawia oddzwonić, kiedy dojedzie do Anina. Po chwili jednak słyszy, że dostała wiadomość, sprawdza więc jej treść: ŻADNYCH ODMÓW! W NASZYM WIEKU MOŻNA SIĘ BAWIĆ 1 BEZ PARTNERA. MELDUJESZ SIĘ U MNIE W SYLWESTRA O 20. INACZEJ SAMA PO CIEBIE PRZYJADĘ. joanna wie, że Mirka nie zwykła rzucać słów na wiatr. Mroźne powietrze chłodzi jej rozpaloną twarz. Linka biegnie bez celu. Ucieka przed swoimi niewesołymi myślami, przed decyzją, wymagającą 200 podjęcia, przed wyrzutami sumienia, które pojawią się w ślad za jakimkolwiek ruchem. Znów chciałaby być sama. Gdy żyła w świecie wyobraźni, wszystko było znacznie łatwiejsze. Wtedy mógł ziścić się każdy cud, wystarczyło trochę cierpliwości. Kto powiedział: „Uważajcie na marzenia, niespodziewanie mogą się spełnić!". Ktokolwiek to był, miał rację. Linka nie ma już siły, idzie szybkim, równym marszem, jak osoba zdecydowana, której nie trawią żadne obiekcje, skrupuły czy pytania. Aż trudno uwierzyć, że tak wygląda ktoś, kto nie ma pojęcia, co ze sobą począć. - Dokąd tak pędzisz? - podnosi głowę i widzi przed sobą Grześka. - Do... Bo... Właściwie nie wiem - odpowiada zgodnie z prawdą. -A ty? - Byłem tu niedaleko. - U Moniki? - pyta, jakby chciała potwierdzenia. - Skąd?... Skąd wiesz?! - Grzesiek jest zaskoczony. - Nieważne. Wiem - mówi zdenerwowana. „Dlaczego nie zaprzeczył? Dlaczego jest tak cholernie prawdomówny? Po co to powiedział?!" - Wydawało mi się, że ty... że jesteś inny, ale to wszystko jest jednym wielkim oszustwem! - wścieka się na niego, znalazłszy nagle ujście dla swych uczuć. - Nie mów tak! Wszystko ci wyjaśnię. - Co tu wyjaśniać? - krzyczy, prawie płacząc. - Widać coś ze mną jest nie tak. Czy zawsze muszę być tą trzecią?! Dlaczego to ja mam się ciągle poświęcać?! - Tamta sprawa jest już skończona, rozumiesz? Nie jesteś - Grzesiek mówi wolno, dobitnie, trzyma ją za ręce i uważnie patrzy jej w oczy. Widać, że i dla niego nie było to łatwe. - już nie. - Teraz to nie ma żadnego znaczenia! Możesz sobie do niej wrócić, jeśli chcesz! Mnie to nie obchodzi! - odwraca się i ucieka, a on nawet nie próbuje jej gonić. od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: linka_ma@wp.pl temat:[Brak tematu] data: 27 grudnia 2002 23:26 201 Linko! Zadajesz mi bardzo trudne pytania. Wydaje Ci się, że jako dorosły powinienem już znać wszystkie odpowiedzi? Przykro mi, ale tak niestety nie jest. Zawsze uważałem, że mamy duży, nawet decydujący wpływ na to, co się z nami dzieje. Teraz już tak nie uważam. Przecież są jeszcze inni ludzie, są sytuacje trudne do przewidzenia, są tak zwane przypadki, czasem zdarzają się też prawdziwe złośliwości losu. Co z tym wszystkim począć, kiedy nie chce się od razu rozstrzygać? Można poprosić o trzy dni do namysłu. Czasami to pomaga. Życie to stwarzająca się w każdej chwili od nowa mozaika z tysięcy okruchów. Nigdy nie trzymasz wszystkich w dłoni. 0 większości nie masz nawet pojęcia. Najważniejsze, żeby te najbliższe jakoś do siebie pasowały. Marek Właśnie. Żeby pasowały. A tu nic do niczego nie pasuje! Zabłąkany promień słońca, przedarłszy się przez szczelnie zaciągnięte zasłony, delikatnie muska jej policzek. Linka odwraca się na drugi bok i przykrywa twarz poduszką. Kurczowo przytrzymuje mrok nocy. Rozpamiętuje niedzielny wieczór. Pragnie na nowo odnaleźć przygnębienie, które wczoraj utuliło ją do snu. Ale w pokoju jest widno, jakby ktoś skierował w okno filmowe reflektory, więc choćby starała się ze wszystkich sił - i tak już nie uśnie. Głupia radość poranka drażni ją. Dlaczego życie znów udaje, że jest wspaniałe? Dlaczego nagle zrobiła się piękna pogoda, kiedy ona, akurat dziś, ma ochotę na cierpienie? Siada na łóżku, nie do końca przebudzona. Przeciąga się, wstaje, podchodzi do okna. Rozsuwa kotary i pozwala światłu wedrzeć się do sypialni. Oślepiająca jasność wprawia ją w zachwyt. Linka chłonie blask, bijący od śniegu, jakby to był życiodajny eliksir. 202 „Więc radość jest tylko wypadkową oświetlenia? - myśli - Niemożliwe, to jakiś nonsens! Szczęściem nie da się sterować, włączając i wyłączając żarówki!" Ale nie wraca do chmurnego nastroju i ponurych myśli. Nieoczekiwanie dla siebie samej wybucha śmiechem. Tuż przy niewysokich świerkach, rosnących na klombie pośrodku ogrodu, zwrócony ku jej oknu, stoi ogromny bałwan. Zamiast miotły ma drewnianą łopatę, a do niej przypiętą kartkę papieru z cyfrą „ 14" i znakiem zapytania. Linka patrzy na zegar, jest dziewiąta trzydzieści. Bunia siedzi przy stole w salonie i ogląda stary album z fotografiami, jest już po śniadaniu. Linka ma wyrzuty sumienia. - Przepraszam! Strasznie zaspałam. Dlaczego mnie nie obudziłyście? - Nie było potrzeby. Twoja mama rozpaliła w piecach, a pan Walczak wyprowadził Bellę. - Dlaczego ciągle mówisz o nim „pan Walczak"? Przecież on ma imię! - złości się Linka. - Doprawdy? - mówi Bunia z głębokim westchnieniem - Postaram się zapamiętać. A jak ci się udał wczorajszy spacer? Jakieś przemyślenia? Decyzje? - Chyba żadnych. - Spotkałaś Szymona? - Nie. Nawet nie wiem, czy jeszcze chcę. - To jest, oczywiście, kwestia zasadnicza - zgadza się starsza pani obojętnie i, odwracając kolejną kartkę albumu, zamyka temat. Ostatnie zdanie Buni utwierdza Linkę w podjętej wcześniej decyzji. Czegoś trzeba się przecież trzymać. Nie można iść jednocześnie dwiema ścieżkami. Linka stara się zapanować nad skomplikowaną układanką swego życia, wprowadzić do niej jakiś porządek, dopasować poszczególne puzzle. Nie będzie negocjować z Szymonem, Hanka powinna sama uporządkować swoje sprawy. Podbudowana własną stanowczością postanawia wykorzystać dobry nastrój, który nagle na nią spłynął i zabrać się do lekcji. Ale myślenie 203 o powrocie do szkoły jest potwornie stresujące. Przez te dwa tygodnie odwykła od codziennej rutyny, od nudy, od Norberta, jego drwiących uśmiechów i szyderczych uwag. A teraz problem wraca do niej z siłą bumerangu. On jej nie odpuści. Chyba to nawet lubi? Co za sztuka być kiepskim z matmy czy chemii? To banalne. Ale dobra, nawet bardzo dobra uczennica ze wszystkich innych przedmiotów, a kompletne zero z wuefu? To nobilituje. Przecież każdy potrafi zaserwować, skoczyć przez kozła, zrobić przewrót do tyłu. Lepiej, gorzej, ale każdy. Żadna filozofia. Najgorszy tuman kiedyś to pojmie. Co innego równania reakcji chemicznych albo prawo de Morgana. Ale stanie na rękach? Czym tu imponować? A ona nie potrafi i już pewnie nigdy się nie nauczy. I Linka znów czuje, jak na myśl o Norbercie wraca do niej znajomy ból brzucha, jak pojawiają się lekkie mdłości i ten niewyraźny, chroniczny lęk, który odbiera życiu całą przyjemność. ••••••••• Rozmowa toczy się wokół Musi i jej choroby, ale Joanna czuje się dziwnie. Śliwiński patrzy na nią jak na intrygujący przypadek medyczny. W jego wzroku jest jakieś niezwykłe skupienie. Mruży oczy, jakby walczył z ogarniająca go sennością, jednocześnie wpatruje się w nią intensywnie. Przez chwilę Joannie wydaje się, że jest u dermatologa. Ale kiedy tylko on dostrzega w jej oczach ten wyraz niepewności, natychmiast wraca do swego oschłego, urzędowego sposobu komunikowania. Joanna ma wrażenie, jakby tamten drugi próbował się uwolnić z ciała, do którego wszedł przez pomyłkę, jakby Marek chciał zostawić Śliwińskiego jego bardzo ważnym sprawom, rozległym zawałom, przewlekłym schorzeniom, jego sławie i powadze obnoszonej po szpitalnych korytarzach. - Zaraz po Nowym Roku? - cieszy się Musia. - To dobrze. To bardzo dobrze. Doktor Śliwiński to uroczy człowiek. I taki wspaniały lekarz. Prawda? - Czy ja wiem? - Przywieziesz mi jego książkę? - Niewarta czytania. 204 - A co też ty, Isiu! Wszystkie panie tu czytały i wszystkim bardzo się podobała. - Przywiozę ci, sama ocenisz. ••••••••• Grzesiek wyskakuje ku niej nagle zza bałwana. - Nie gniewasz się? - pyta radośnie. Oczy mu się śmieją, jakby była Hondą S2000, którą właśnie dostał na urodziny. Linka tylko kręci głową. Ale uśmiecha się i na pierwszy rzut oka widać, że ma lepszy humor. - Jaki piękny dzień! - mówi. - Niebo jest tak niedorzecznie błękitne, prawda? Ma taki czysty kolor. )ak na tandetnej pocztówce. Wszystko jest do bólu kiczowate, ale tak niewiarygodnie wspaniałe! Aż się kręci w głowie! Grześkowi pogoda też się podoba, ale jeszcze bardziej ta nowa, wesoła Linka. - Dokąd pójdziemy? - pyta. - Może do parku? A potem wrócimy i skończę twój portret. Ten dzień ma w sobie magię, tajemniczą moc. Niby wszystko jest tak samo: domy, ulice i śnieg, mijani po drodze ludzie, oni są przecież też ci sami, i nie padło ani jedno ważne słowo. A jednak wszystko jest zupełnie inne, niecodzienne, wyjątkowe. To jeden z tych niewielu dni, których się nie zapomina. I nie trzeba się specjalnie starać: cokolwiek się stanie, dokądkolwiek pójdą, gdziekolwiek się znajdą - ten dzień zostanie w nich na zawsze. - )uż lepiej chodzisz. - Naprawdę? - Prawie nic nie widać. - Dużo ćwiczę. - Chciałabym mieć twój zapał. Gdyby mnie coś takiego spotkało, pewnie nigdy nie wstałabym z łóżka. - E tam. - Wiesz, że ani razu nie zrobiłam przewrotu do tyłu? - Serio? 205 - Nie zaliczyłam za pierwszym razem żadnego ćwiczenia. Biegam najwolniej, skaczę najbliżej, na każdej wysokości strącam poprzeczkę. Kiedy trzeba pokazać, jak czegoś nie robić, zawsze mogę być przykładem. - Nie można być dobrym ze wszystkiego. Wtedy inni popadliby w kompleksy. - A tak ja popadam. Dzięki, miły jesteś. Słońce zachodzi różowo i pomarańczowo. Lince trudno nazwać ten kolor. W dodatku trwa to jedną krótką chwilę. Idzie, wpatrując się w krwawą łunę, której zabiegani przechodnie nawet nie zauważają. A jej aż zatyka dech w piersiach. Nie może oderwać wzroku od ogromnej tarczy słonecznej, która powoli tonie za horyzontem. Prawie natychmiast wszystko zaczyna szarzeć. Nieoświetlone kolory blakną, kurczą się, jakby zapadały w sen. - I skończył się piękny dzień - mówi, wzdychając. - To jeszcze nie koniec - przekonuje ją Grzesiek. - Wracajmy. Po powrocie Grzesiek, zbierając punkty, daje się Buni ograć w scrabble, co nikogo specjalnie nie dziwi. Potem długo pozuje Lince. Prawie nie rozmawiają, ale tak jest dobrze. Lubi na nią patrzeć, kiedy koniuszkiem języka pomaga sobie w rysowaniu, odgarnia złośliwy kosmyk włosów, który wciąż wpada jej do oczu, marszczy nos, niezadowolona z tego, co narysowała. Odważnie czeka na pierwsze spotkanie z jej matką, biegając do sieni, kiedy tylko zabrzmi dzwonek. Ten akurat nie zapowiada niczego specjalnego: krótkie, ostre dźgnięcie w ciszę, a za drzwiami chłopak ze śmiesznym blond jeżykiem. - Zastałem Linkę? - Proszę - Grzesiek wpuszcza go do środka, zadowolony, że to jeszcze nie pani Malicka. Wchodzą do pokoju Linki. Grzesiek widzi, jak bardzo peszy ją ta wizyta. - Zobaczę, czy pani hrabinie czegoś nie trzeba - mówi i wychodzi z pokoju. - Cześć - szepce Szymon. 206 - Cześć - Linka ledwie ma siłę odpowiedzieć. - Hanka mi powiedziała... - on próbuje jakoś zacząć. Ona nie rozumie. - Co? - Że ty... Że chcesz się ze mną spotkać? - Tak powiedziała?! - Linka nie kryje zdumienia. - Myślałem... Więc to nieprawda? - widząc jej reakcję, Szymon znów pozbywa się złudzeń. Niepotrzebnie tu przyszedł. - Co myślałeś?- „Powiedz! Powiedz! Mów! Proszę! Błagam!" - Nic. Przepraszam. To bez sensu. „Co jest bez sensu? Wyduśże to wreszcie! Zaraz przyjdzie Grzesiek i nic już nie powiesz!" - Wydawało mi się... Miałem nadzieję... „O Boże! Tak! Tak! Możesz mieć nadzieję! Możesz! Możesz!" - Że chcesz się ze mną spotkać. - Hanka ci tak powiedziała?! - Zadzwoniła dziś i zapytała, czy już się widzieliśmy. To znaczy ty i ja. Bo z nią już koniec. Wiesz o tym? Zerwaliśmy. Więc myślałem... - Hanka chciała, żebym się z tobą spotkała tylko w jednej sprawie: miałam cię przekonać, żebyś do niej wrócił. - Więc to nie było... No tak, teraz już wszystko rozumiem. „Nic nie rozumiesz, idioto! Nic! Spójrz mi w oczy! Pomyśl trochę! Przecież byłeś tam ze mną! Chyba jeszcze nie zapomniałeś?! Obudźże się!" - Pójdę już. Cześć. - Cześć - ona odpowiada, nie patrząc mu w oczy. Zaraz się rozpłacze. - To dla ciebie - mówi Szymon, wyjmując z kieszeni kurtki małą paczuszkę, owiniętą w kolorowy papier. - Przepraszam, że się trochę pogniotło - kładzie zawiniątko na biurku i wychodzi. - Nie ma tu Grześka? - w salonie Linka zastaje tylko Bunię, oglądającą „Wiadomości". - Poszedł do domu. - Dlaczego? 207 - Nikt nie lubi takich scen, powinnaś to zrozumieć. - jakich scen? - Poczuł się zbędny. To zresztą chyba najlepsze wyjście z sytuacji. - Z jakiej sytuacji?! - Zrozumiał, że nie pasujecie do siebie. On i ty to dwa różne światy. - Słucham?! Co mu powiedziałaś?! - Nic. Ale myślę, że to rozsądny dzieciak. Na dłuższą metę to nie miało sensu. - Skąd możesz wiedzieć, jakie jest najlepsze wyjście z sytuacji?! I co ma sens, a co nie?! jak możesz decydować za mnie?! - krzyczy na Bunię i wybiega, zrozpaczona, do swojego pokoju, gdzie długo płacze, obficie mocząc poduszkę i doznając nieoczekiwanej ulgi. od: linka_ma@op.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: jestem gTupia!!!!! data: 31 grudnia 2002 00:12 Nie jestem w stanie załatwić najprostszej sprawy. Ciągle krzyczę. Ranie ludzi, którzy mnie kochają. Zawsze coś mi przeszkadza. Dlaczego nic nie może być proste? Nie umiem zachować się w sytuacji, gdy coś ode mnie zależy. Chcę być kochana, a sama nie potrafię kochać. Mam do wszystkich pretensje o wszystko. Jedną ręką ukTadam, a drugą psuję moją układankę. Jestem do niczego! linka cyttfecter Znów jest ciemno i fatalnie. Chciałaby nie wstawać. Przykryć się wraz z głową i zapaść w długi, zimowy sen. Nikogo nie oglądać, z nikim nie rozmawiać. Ostatni dzień roku i żadnej nadziei na zmianę. Na stałą zmianę. W dodatku Bunia się nie odzywa, a Linka nie ma śmiałości jej 208 przeprosić, choć to przecież nie jest aż tak trudne. Ale nie może przecież przyznać Buni racji. Ona od początku nie lubiła Grześka! Teraz po prostu wyszło to na jaw. Paradoksalnie, gotowa zmienić zdanie w tej kwestii, gdy tylko usłyszała, co Bunia ma na temat Grześka do powiedzenia, Linka znów stanęła po jego stronie. A to oznacza pożegnanie marzeń o Szymonie. Raz jeszcze Linka utwierdza się w przekonaniu, że sytuacja ją przerosła. Słuchając ciągle od nowa kasety, którą dostała od Szymona, modli się w duchu, żeby ktoś wyprowadził ją z tego życiowego labiryntu. ••••••••• Mirka ma sympatyczny domek w niewielkim kompleksie w Wawrze. Joanna jest zadowolona, że przyjaciółka wyciągnęła ją z domu. Od niepamiętnych czasów nie spotykała się z ludźmi. Trzeba wreszcie wyjść z ukrycia. Nowy Rok to dobra data na ponowny start. Nie uda się jej zapomnieć. Gdy Joanna pojawia się u Mirki, jest tam już kilkanaście osób. Niektóre zna z widzenia, inne dopiero poznaje. Prawdziwym szokiem jest dla niej jednak obecność Śliwińskiego. - To jest właśnie moja przyjaciółka, Joanna Malicka. Czytała twoją książkę i uważa, że jesteś cynicznym draniem. Urocze, prawda? - Mirka śmieje się, myśląc, że jest szalenie dowcipna. - No, jak moja niespodzianka? Podoba ci się? - mówi do Joanny. Joanna i Śliwiński, chłodno skinąwszy głowami, podają sobie ręce. Marek nie wspomina, że znają się przecież ze szpitala. - Mirka, jak zwykle, przesadza - nieco drżącym głosem, Joanna próbuje ratować sytuację. - Będziesz musiał robić strasznie groźne miny, żeby nie zmieniła zdania. - Uczynię wszystko, aby pani nie zawieść - Śliwiński patrzy Joannie mocno w oczy, jakby chciał powiedzieć coś więcej, uśmiecha się przy tym filuternie, jak ten drugi, znany jej z listów. Słysząc dzwonek do drzwi, Mirka idzie otworzyć. - Poradzicie sobie, prawda? - pyta, odchodząc. - Zapewne - mówi Joanna, rozglądając się po domu i unikając wzroku Śliwińskiego. On też nie kwapi się zbytnio do nawiązywania 209 rozmowy, co nie jest niczym dziwnym, zważywszy ich wcześniejsze, niezbyt udane kontakty. - Rzeczywiście aż tak bardzo nie podobała się pani moja książka? -mówi wreszcie. - Proszę mnie nie zawstydzać. - A wie pani, że jest wyjątkiem? - W jakim sensie? - Na ogół wszystkim się podobała. Nie, przepraszam - Śliwiński, mówiąc to, uważnie przypatruje się jej twarzy - jest was dwie. Ta druga też nie zostawiła na mnie suchej nitki. Strasznie ortodoksyjna. - Sam pan widzi. Kto wie, może to my mamy rację? - Może... Śliwiński nie kończy zdania, bo Mirka już prowadzi w ich kierunku nowego gościa. - Pozwólcie że wam przedstawię: mój kuzyn, Zbyszek. Też jest sam, Isiu, więc mam nadzieję, że przy nim nie będziesz miała ani chwili na myślenie o swym wiarołomnym dostawcy słodyczy. „Deserów" - odruchowo chce ją poprawić Joanna, ale w ostatniej chwili zdaje sobie sprawę, że przecież w ten sposób niechybnie by się zdradziła. Nie mówi więc nic, udając, że jest bardzo zaabsorbowana nowo przybyłym. Rozmawiając, odchodzą na bok. Joanna trzyma się go, jakby był ostatnią deską ratunku, której ani na chwilę nie wolno jej puścić. Próbuje nie myśleć o niczym - czeka. Skupia uwagę na rzeczach nieistotnych i naiwnie wierzy, że nagle pojawi się ktoś, kto zadecyduje za nią, powie jej, kim jest i jak ma się zachować, weźmie na siebie odpowiedzialność, wyrzuty sumienia i żal tego, co się już nigdy nie stanie. Ale mijają długie godziny i nikt nie przychodzi. Linka kręci się po domu, niczym pokutująca dusza w poszukiwaniu rozgrzeszenia, i czuje się coraz bardziej winna. Nie potrafi zrozumieć, dlaczego Grzesiek i Szymon zrośli się w jej umyśle prawie w jedną osobę, dlaczego w towarzystwie jednego myśli natychmiast o drugim. Wciąż nie może pojąć, czemu tak ostro zareagowała na słowa Buni, skoro minutę wcześniej gotowa była powie- 210 dzieć wszystko Szymonowi: o tym, co zawsze Сги{я, jak cudownie było wtedy na Zachodniej, jak bardzo chciałaby ^nóW siedzieć z nim na schodkach i wciskać nos w rękaw jego kurtki. Wie jednak również, że choć nieobecny i milczący, Grzesiek towarzyszyłby ця na każdym kroku. Szedłby za nimi jak cień, jak niemy wyrzut sumienia- Największy jednak żal ma do siebie samej, bo wciąż nie umie ro^strWgnąć, który z nich dwóch jest dla niej ważniejszy. Dzwonek telefonu wyrywa ją z zadumy i Linka ^e Z(j?iwieniem stwierdza, że film, który oglądała, dawno się skończył. Ko|e;ny dzwonek uświadamia jej, że trzeba by podnieść słuchawkę. Ale Wstaje dopiero po trzecim i wołaniu Buni: - Linka, jesteś tam? - już odbieram! Halo? - Linka? To ty, córeczko? - Tata?! - jest zaskoczona, ale naprawdę Sje cieszy, słysząc głos ojca. - Dobrze, że dzwonisz! - No, jak tam? Zdrowa jesteś? U mamy wszyto w porządku? - Tak, dziękuję - mówi, wkładając w to maksymalnie dużo ciepła. -Fajnie było na nartach? - Nie tak, jak zawsze - mówi ze smutkiem Pavveł Malicki. Może kiedy indziej byłoby inaczej. Może nie r0^umiałaby ojca tak dobrze. Gniewać się jest tak łatwo! Ale miotając Sjc ^motnie w strasznie zawiłej sytuacji, Linka desperacko szuka sprzymierzeńców. Przypomina sobie słowa Buni i próbuje na nowo zaprzyjaźnić Sje £ ojcem: - Tatusiu, chciałabym cię przeprosić. To Wszy5tko jest dla mnie strasznie trudne. - Ty? Mnie? Przeprosić? - Wybacz mi. Przez moment po drugiej stronie zalega milczenie- Pawet Malicki nie wie, co wywołało takie słowa córki, ale czuje ogromną ulgę i wdzięczność. - Linka... - nie wie, co powiedzieć. - Dziękuję Linkę też już coś łaskocze w gardle, więc w 0st3tniej chwili, zanim rozbeczy się na dobre, próbuje jeszcze wykrztusić- - A te lody, ciągle aktualne? - Kiedy tylko zechcesz. 211 ••••••••• - Spodobał ci się mój kuzyn? - pyta zadowolona Mirka. - jest miły. - Widzisz! Miałam nosa! Pasujecie do siebie, jest świetny, zobaczysz. Rzucaj tego dostawcę słodyczy. To jakiś nieodpowiedzialny typ. Żeby zostawić kobietę samą w sylwestra? Nie rozumiem. Joanna nie odpowiada. Znów czuje na sobie przelotne muśnięcie spojrzenia Śliwińskiego, jedząc kolację, tańcząc, pijąc drinka, raz po raz ma wrażenie, że przepływa obok niej delikatna fala, która na moment podnosi jej ciśnienie. Potem wzrok Joanny szuka jego oczu, by, jak spłoszony ptak, uciec w popłochu. ••••••••• Około dziesiątej zaczyna żałować. Potem jest już tylko gorzej. Teraz, kiedy wszyscy się bawią, świętując nadejście Nowego Roku, ona wciąż jest sama. Nikt nie próbuje szturmować bramy jej serca. Nikt nie ginie w beznadziejnej walce. Nikt nie dzwoni z życzeniami. Znów jej nie ma. Samotna, zapomniana księżniczka. Ukarana za to, że chciała za dużo. Kto chce za dużo, nie dostaje nic. Owinięta kocem, Linka ogląda telewizję, czekając nie wiadomo na co. Ale ciągle jeszcze wierzy w tajemnicę tej nocy, w dobrą wróżbę, która właśnie dziś mogłaby się spełnić, jeśli ona sama nie potrafi, niech los za nią rozstrzygnie. I niech da jej znak. Wreszcie, zmęczona udręką daremnego oczekiwania, usypia. Budzi ją dźwięk wybuchających na ekranie telewizora sztucznych ogni. Zbliża się północ. Dyżurni spikerzy już trzymają kieliszki z szampanem. Po chwili dociera do niej, że coś dzieje się w ogrodzie. Wygląda przez okno. Obok stojącego wciąż bałwana, widzi czarnoksiężnika, wysypującego z rękawów snopy roziskrzonych pomarańczowo, niebiesko i fioletowo gwiazd. „A więc to jest moja wróżba? Tego chce dla mnie przeznaczenie?" - myśli Linka, patrząc jak Grzesiek, z zapalonymi zimnymi ogniami w obu dłoniach, macha, by do niego wyszła. „Tak go namaluję! Na samym środku" -postanawia, biegnie do sieni i ubiera się, czując wdzięczność do losu. - Przejdziesz się? - on pyta z nadzieją. 212 - Długo tak stoisz? - Może kwadrans. Nie poszłaś nigdzie? - Nie. Na ulicach jest dużo ludzi. Raz po raz ktoś odpala petardy. Minęła północ i wszyscy cieszą się, jakby ubiegły rok był najgorszym rokiem ich życia. Linka nie wie, co powiedzieć. Chciałaby, żeby to on zaczął. Ale on milczy. Czeka. - Grzesiu, ja... - To koniec? Tak? - pyta, chcąc to już mieć za sobą. - Nie! Czemu tak myślisz?! - Bo wtedy... - Wyszedłeś i nie dałeś sobie niczego wytłumaczyć. - Więc ty i ja? - mówi z nadzieją. - Tak - odpowiada Linka, nie patrząc mu w oczy, a on ściska jej dłoń, jakby od tej pory wszystko już brał na siebie. # # # * # » # # t O wpół do drugiej, kuzyn Mirki żegna się i wychodzi. - Umówiliście się chyba? - interesuje się Mirka. - Nie - Joanna odpowiada zgodnie z prawdą. - No, ale dałaś mu swój numer telefonu? - Nie prosił. - Ale czemu? - Chyba nie było między nami iskrzenia. loanna szuka w towarzystwie kogoś, kogo mogłaby teraz obdarzyć zainteresowaniem. Ale nikogo nie znajduje. Siada na kanapie i po raz pierwszy żałuje, że tu w ogóle przyszła. - Czy Linka to pani córka? - pyta niespodziewanie Śliwiński, siadając obok niej. - Skąd pan zna Linkę? - Trudno powiedzieć, że znam. Pani matka pokazała mi jej akwarelę, jest bardzo dumna z wnuczki. - Rzeczywiście. Zwłaszcza że do tej pory nie miała zbyt wielu okazji, by się nią nacieszyć. Nie ma też innych wnuków. Wszystkie trzy jesteśmy jedynaczkami. 213 - I mieszkacie panie we trzy w tym bajkowym dworku? Niczym bohaterki Nurowskiej? - Właśnie. Tylko od środka, to jest znacznie mniej romantyczne, niż się wydaje. - A mężczyźni? - Nie ma ich szczególnie dużo w naszej okolicy. - Jest wszak dostawca słodyczy? Ale zdaje się jego marketing nie stoi na najwyższym poziomie? - Chyba nie. - Czyżby zrezygnował z tego segmentu rynku? - Poza szpitalem potrafi pan być naprawdę zabawny - przyznaje Joanna z lekkim uśmiechem. - Pani również. - Nie wydaje mi się. jestem strasznie... - waha się, szukając odpowiedniego słowa - Ponura? - Jaszczury nie mają zbyt lekkiego życia. Joannie na chwilę odbiera mowę. Już wie, jak musi czuć się zdemaskowany przestępca - tak jak ona w tej chwili. Postanawia jednak robić dobrą minę do złej gry i, mimo zdenerwowania, mówi jednak dość spokojnie: - Jaszczury? - Jeśli dobrze pamiętam, „joamal" jest jaszczurem? - Nie rozumiem... - udaje niezdarnie. - Mirka przesłała mi mailem zdjęcia dworku, które dostała od pani. Bardzo się cieszy na ten remont. fwCnYłf r^JL/fC. - Kiedy nie chcesz, żeby twój samochód był jak każdy inny na ulicy, to go tuningujesz - mówi z przejęciem Grzesiek. Jest ósma piętnaście, Lince oczy się jeszcze kleją, wydaje się jej, że vv ogóle nie kładła się do łóżka, ale by zrobić mu przyjemność, stara się sprawiać wrażenie zasłuchanej. - Co robię? - pyta, choć nic ją to nie obchodzi. 214 - Na przykład zmieniasz mu felgi na aluminiowe, dodajesz spojler, zderzak albo nakładki na progi. I już wyróżnia się z tłumu. - Aha. - Nawet z malucha można zrobić niezłe cacko. Tylko trzeba uważać, bo łatwo jest przeholować. Za dużo oryginalności i zamiast superwozu masz agrotuning - zapala się Grzesiek. - Czyli? - Linka nie rozumie. - Kompletną wiochę. Na przykład: wlot powietrza na masce malucha. - To źle? - A po co chłodzić bagażnik? Chłodzi się silnik, a maluch ma silnik z tyłu. - Tobie nie chce się spać? - Co? Nie. Ale wiesz, najbardziej lubię peugeoty. Szczególnie model 306. - Peugeoty? - Bordowy metalik, obniżony, szprychowe felgi i 8". Kompletny odlot! Widzisz go? - Gdzie? - Linka rozgląda się po ulicy, ale nigdzie nie ma bordowego peugeota. - W wyobraźni. - Staram się. - Nie można jednak poprzestać na samym stylingu. Nie chodzi przecież tylko o wygląd auta. - Nie? - Linka ma już dosyć, a on ciągnie, jakby się nakręcił. - Przede wszystkim tuning wymyślono po to, żeby zwiększać moc wozu. - Po co zwiększać moc? - Żeby szybciej jeździć. - Ale przecież wszędzie są zakazy. I tak prawie nigdzie nie możesz przekroczyć setki. - Co to jest setka! Takie wozy osiągają setkę w dziesięć sekund! - I co potem? Hamują? - Nie, jadą dalej. - Coraz szybciej? 215 - To zależy od drogi. Czasami musisz zahamować. Ale ja cię chyba nudzę? - Nie! Nie! Skąd! To jest naprawdę bardzo ciekawe! Tylko chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do łóżka. ••••••••• Około dziewiątej rano Joanna zaczyna myśleć o powrocie. O tej porze na pewno złapie jakiś autobus do Mińska, najwyżej trzeba będzie trochę poczekać na przystanku, jest zmęczona. Nie tylko tym naturalnym zmęczeniem nieprzespanej nocy. Stara się sama przed sobą do tego nie przyznawać, ale dużo ją kosztowała zabawa w towarzystwie Śliwińskiego, odkrycie przez niego jej tajemnicy, a zwłaszcza świadomość, jak blisko Mirka i Marek są ze sobą. Nie ma prawa do zazdrości, ale intensywna i dość zażyła korespondencja ze Śliwińskim spowodowała, że Joanna poczuła się przez związek przyjaciółki z doktorem w jakiś sposób ograbiona. Teraz żałuje nawet, że rozpoczęła z nią rozmowy na temat remontu. Będą musiały się dość często spotykać, a ona - wysłuchiwać szczegółowych raportów o sytuacji na froncie. „Przejdzie mi" - mówi do siebie. „Nawet jeśli teraz jestem nim w jakiś sposób zainteresowana, kiedy zabiorę Musie za kilka dni ze szpitala, wszystko wróci na swoje miejsce". Joanna bardzo wolno poprawia makijaż w łazience. Trzeba się zbierać. Gdy wraca, w kuchni spotyka jednak już tylko Śliwińskiego. - Kawy? - Chętnie, choć muszę się pośpieszyć. - jak pani wraca do domu? - Mam autobus. - Odwiozę panią na przystanek. - Nie, nie! Dziękuję! Poradzę sobie! - Joanna reaguje zbyt gwałtownie, co nie uchodzi jego uwagi. - To już postanowione. Mirka by mi nie darowała. - A gdzie ona się podziała? - Poszła się wykąpać. Ile mamy czasu? - Kwadrans? - Joanna zastanawia się na głos. - A więc za kwadrans ruszamy! - Śliwiński uśmiecha się i nalewa jej kawy. 216 % Do przystanku jest boleśnie blisko. Pięć minut jazdy, może cztery- lęgnie ma ochoty na rozmowę o pogodzie. Milczy, w ciszy РЦиі' jutrzejsze zajęcia. By uniknąć rozczarowania, koncentruje uwagj czymś konkretnym, uchwytnym, obojętnym. „Trzeba zadzwonić Koło południa dokręca ostatnią śrubkę. Monika patrzy z żalem, jak składa narzędzia i myje ręce. - Do kiedy masz zwolnienie? - Do poniedziałku. - Dzięki, że mi pomogłeś. 234 - Od czego są przyjaciele? Słysząc to, Monika uśmiecha się słabo. Rozmowa się nie klei, bo stało się zbyt wiele i żadne z nich nie wie, co powinno teraz nastąpić. Stoją skrępowani, jakby się przed chwilą poznali i gdyby sytuacja nie była tak niezręczna, może dostrzegliby w niej jakiś urok. Monika pragnie spojrzeniem powiedzieć mu to, co krzyczy teraz w jej duszy: żeby zobaczył, że błaga go, by został jeszcze choć trochę. Nie domyśla się, że Grzesiek czeka na słowa, których ona nie ma śmiałości powiedzieć. - To cześć. - Cześć. - Trzymaj się. -I ty. - Idę. - No. Posprzątam tu trochę. Monika odwraca się, żeby nie pokazywać łez, on jednak rozumie to jak pożegnanie. Nie śpieszy mu się aż tak bardzo. Miałby ochotę jeszcze trochę pogadać, ale ona nic nie mówi, zajęta sprzątaniem. A kiedy odwróci się, otarłszy łzę, jego już nie będzie. ••••••••• Linka włóczy się po mieście w poszukiwaniu pomysłu na prezent dla Szymona. Z domu wygania ją niecierpliwe oczekiwanie ósmej wieczorem i strach, że świat skończy się, zanim ona nadejdzie. Chodzi po sklepach, niezdecydowana. Ogląda książki, płyty, maskotki, porcelanowe kubki, koszulki sportowe, środki na porost włosów, żywe zwierzęta, sprzęt ogrodniczy, zabawki militarne, odzież ochronną i tablice ostrzegawcze. Długie poszukiwania uwieńczone zostają wreszcie kupieniem „U Guci" krawata z motywem niebieskich nitek, który wygląda tak, jakby go sama zaprojektowała, i Linka, zadowolona, wraca do pałacu, choć nie ma jeszcze drugiej. Co będzie robiła przez następnych sześć godzin? Joanna pnie się Tamką pod górę. Rozmawiając z Mirką, skłamie, że zrezygnowała z remontu. Tak będzie najlepiej. Zresztą to przecież 235 prawda, a one i tak muszą na jakiś czas rozluźnić kontakty. Za dużo tego wszystkiego naraz: Wójcik i remont, choroba Musi, Śliwiński i Mirka. W tym zamęcie czekający ją rozwód z Pawłem jawi się jako jedyny pewny element jej rozchwianego życia! Znów pada śnieg. Joanna ma już dość zimy. Chciałaby wreszcie zobaczyć liście i trawę, jak powietrza potrzebuje słońca i zachwytu dla świata. Bez tego nie da się normalnie żyć. Mirka już jest. Srebrną łyżeczką grzebie niezdecydowanie w szarlotce pływającej w rozpuszczających się z wolna lodach waniliowych. - Kłopoty? - Joanna rozumie ją aż nazbyt dobrze. - Co? Nie. Sama nie wiem, czy mam na nią ochotę. Przyniosłaś te plany? - Przepraszam cię, ale najpierw muszę sprzedać Zachodnią. Bez tego nie ruszę. - Może to i lepiej? - mówi nieoczekiwanie Mirka. - Mam propozycję półrocznego wyjazdu do Włoch. - I co? - Chyba ją wezmę. Nic mnie tu nie trzyma. - Nic? - głos Joanny więźnie w gardle. - To nie był ten facet, Isiu. Znów nie ten! - Spotkasz go jeszcze. - W Domu Spokojnej Starości! - ironizuje Mirka i obie wybuchają śmiechem. „Wystroił się jak stróż w Boże Ciało!" - Linka myśli z niechęcią. Gdyby wiedziała, ile kosztuje go dotrzymanie danego jej słowa, pewnie powstrzymałaby się od złośliwości. Ale ona nie spostrzega jego zamyślenia, jego uciekającego wzroku. Skoncentrowana na Szymonie, nie zauważa Grześka. - Szalenie elegancko pan dziś wygląda - komplementuje go Bunia. - Dziękuję, pani hrabino. - O której wrócicie? 236 - Nie mam pojęcia! - odpowiada z niechęcią Linka. -Ale to przecież jest tak blisko, Buniu. - Niech się pan nią dobrze opiekuje. - Postaram się. Buni podoba się powaga Grześka. Patrzy na niego z sympatią: „To dobry dzieciak. Szkoda go trochę". ••••••••• Żaden autobus do Mińska nie jechał jeszcze tak wolno. Joanna w głębi swojej dorosłej, racjonalnej do szpiku kości duszy, czuje się jak nie-potrafiąca panować nad emocjami nastolatka. Chciałaby już, najlepiej w tej chwili, uruchomić komputer, przeczytać maile od Marka (Microsofcie! Bądź błogosławiony za kosz!) i dać się ponieść najgłupszemu od dwudziestu lat uczuciu. Trochę się wstydzi sama przed sobą, ale nie mogła przecież przewidzieć, że jeszcze kiedyś zdarzy się jej ten cud. Czy to wypada? Ma przecież dorastającą córkę. I choć skrupuły oraz wyrzuty sumienia są niczym kamień u szyi, Joanna czuje podniecenie, jakiego nie doznawała od lat. od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: stanowczo odmawiam data: 01 stycznia 2003 13:40 Droga Pani! Z przykrością zawiadamiam, że nie mam najmniejszego zamiaru uszanować Pani decyzji. To klasyczne działanie w afekcie, które nie może być brane poważnie. Pani ma rozchwiane emocje, dlatego muszę traktować Pani prośbę tak, jak każde życzenie osoby, która nie wie, co czyni. Zalecałbym wizytę u lekarza. Mam jeszcze wolne terminy na przyszły tydzień... dr n. med. M. Ś. 237 od: m.sliwinski@ikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: prośba data: 02 stycznia 2003 00:18 Joanno, Wiem, że Pani to przeczytała. Inaczej - nie tyle wiem, co mam nadzieję. Pani lojalność mija się z celem. Z przyjaciółką Pani nie łączy mnie nic szczególnie bliskiego. Może to sprawia takie wrażenie, może ona tak twierdzi. Wyjaśnijmy sobie wszystko, kiedy Pani przyjedzie dziś do szpitala, proszę... Marek od: rn.sliwinskiiaikard.waw.pl do: joamal@wp.pl temat: nie rozumiem data: 02 stycznia 2003 22:02 No cóż, marnie to wygląda. Lodowate milczenie... Nie bardzo wiem, jak się wobec Pani zachować. Zaczynam się chyba narzucać? To moja ostatnia próba. Jeśli Pani nie odpowie, strzelę sobie w łeb i z pewnością już nigdy nie napiszę. Pani wreszcie odetchnie, czy jednak będzie to dobre dla pozostałej w nieutulonym żalu ludzkości? Boję się, że może Pani nie czyta moich listów? Co wtedy? kandydat na nieboszczyka data: sobota 04 stycznia 2003 20:30 od: joamal@wp.pl do: m.sliwinski@ikard.waw.pl temat: lepszy wariant Czy Pan jeszcze żyje? Bo nie widziałam Pana dziś w szpitalu. Jeżeli tak i jeżeli miałoby to tylko ode mnie zależeć, proponuję, by planując 238 przyszłość, wybrał Pan raczej wariant odpowiadający ludzkości. Potrafię zadowolić się resztkami z pańskiego stołu, nie wiem natomiast, czy ludzkość opanowała tę umiejętność. I jeszcze jedno - gdyby rozwój sytuacji był po pańskiej myśli, czy zwolni Pan wreszcie z aresztu tymczasowego moją Matkę? jaszczur joamal ••••••••• Tadeusz Wójcik wolno jedzie zaśnieżonymi ulicami. Przygląda się miastu, jakby zobaczył je po raz pierwszy. Ból odrzucenia wgniata go w fotel. Nie brał tego pod uwagę. Choć od spotkania minęła już prawie godzina, wciąż ma przed oczami twarz Ewy, zdumionej jego pytaniem: - Bardzo cię lubię, naprawdę. Ale to za mało. Wybacz. ••••••••• Linka idzie obok niego, szczebiocząc. Wygląda dziś jak ktoś, kogo on zupełnie nie zna. Nawet by mu się to podobało, gdyby choć przez chwilę mógł być pewien, że jego towarzystwo tak na nią działa. Ale Grzesiek nie ma złudzeń. Jego rola staje się coraz bardziej podrzędna. W marynarce pożyczonej od ojca i zbyt ciasno zawiązanym krawacie, czuje się jak głupek. Na dodatek nie zna tych ludzi z liceum przy Pięknej. Szykuje się superzabawa! - Czemu jesteś taki ponury? - Linka zauważa go wreszcie. - ja? Nie, wydaje ci się. - Przecież widzę. - Głowa mnie boli - odpowiada, a ona nie docieka przyczyny, rozgląda się ciekawie po sali, raz po raz kiwając komuś głową i uśmiechając się promiennie. Grzesiek poznaje tego chłopaka od razu. To ten sam, który wtedy przyszedł do pałacu, z tymi włosami trudno by go było zresztą pomylić. To jego osiemnastka. Gdyby mu o tym powiedziała wcześniej, jakoś by się wykręcił. Patrząc na Linkę, składającą życzenia, Grzesiek widzi, jak bardzo jest tu zbędny. Nie rozumie tylko, po co ona ciągnęła go do „Galaktyki"? Żeby się pośmiać? Wzbudzić w tamtym zazdrość? 239 - Zatańczymy? - Linka kontynuuje swoją grę, a Grzesiek bezwiednie jej ulega. - Dlaczego to robisz? - pyta ją wreszcie. - Co? - Zastanawiam się, jaki miałaś cel, zapraszając mnie tutaj. Linkę mrożą jego słowa. Nie spodziewała się tego. Niczego nie zauważyła i jest kompletnie zszokowana. - Nigdzie razem nie chodzimy, myślałam, że spędzimy miło parę godzin - stara się wytłumaczyć. - I jest miło?! Linka nie odpowiada. - Czemu milczysz?! jest?!!! - Nie wiem. Nie? - patrzy na niego z wyrazem winy w oczach. -Wolałbyś siedzieć w domu? - A jakie to ma znaczenie? Tu czy tam, przy mnie zawsze jesteś zasępiona, myślisz o czymś albo o kimś innym. - Przestań! Wiesz, że to nieprawda! - oburza się Linka, ale musi przyznać mu rację. Z kłopotliwej sytuacji wybawia ją pisk mikrofonu i następująca po nim zapowiedź Konrada: - A teraz gość specjalny dzisiejszej imprezy. Domyślcie się kto. Na scenę wychodzi Hanka. Ma na głowie blond perukę i białą suknię wieczorową. Wygląda świetnie. - Dobry wieczór - mówi zmysłowo, wzbudzając aplauz części zebranych. - Dedykuję Szymonowi. I z towarzyszeniem zespołu, już bez Szymona przy perkusji, śpiewa „Happy birthday" w stylu, który Marylin Monroe przyprawiłby o rumieńce zazdrości. Po wykonaniu piosenki, całuje jubilata długo w usta, na co Linka nie może patrzeć obojętnie. Trochę ją to nawet dołuje, bo choć ona i Szymon są tylko przyjaciółmi i tak jest dobrze, Hanka sprawia wrażenie, że wciąż bardzo jej na nim zależy. Linka odwraca się więc, żeby znów zawisnąć na ramieniu Grześka, ale widzi, że nie ma go tam, gdzie stał jeszcze przed chwilą. Następuje chóralne „Sto lat" i robi się niezłe zamieszanie. Ale ona stoi z boku i nie ma ochoty na zbiorowe wygłupy. 240 „Dlaczego nie umiem się bawić tak jak inni?" - myśli. W tej chwili Szymon wyrasta przed nią jak spod ziemi i wyciąga do niej rękę- Patrząc w jego zmrużone, kocie oczy, Linka zapomina o całym świecie, jeden, drugi, trzeci taniec. Nie mówią ani słowa. Nie muszą. Wreszcie przypomina sobie o Grześku. Widzi go kątem oka: stoi w kącie, popijając coś z plastikowego kubka. Identyczny kubek trzyma w drugiej dłoni. Nie rozmawia z nikim, tylko patrzy na nich. Gdy taniec si? kończy, Linka wraca do niego. - Coś do picia? - Grzesiek mówi obojętnie, podając jej szklankę z zimną colą. Nie komentuje tego, co zobaczył. Nie robi awantury, zachowuje się tak, jakby to było coś najbardziej oczywistego. Linka wypija swoją colę i, wiedziona wyrzutami sumienia, znów ciągnie go do tańca. Grzesiek milczy. Melodia jest wolna, taka dla zakochanych. Ludzie łączą si? w РггУ-by choć na moment, bezkarnie do siebie przywrzeć. Grzesiek tuli lekko drobne ciało Linki, myśląc z żalem, że to koniec. Dotyka jeszcze ustami jej włosów, czuje delikatny zapach dezodorantu, ale powoli coś w nim umiera. Zrobiłby dla niej wszystko, ale ona niczego już od niego nie chce. Nigdy nie chciała. Pragnął wierzyć, że miłością, którą przez tyle lat nosił w sercu, jak największą świętość, uda mu si? jeszcze kiedyś rozpalić jej uczucia. Ale Linka nie jest już tamtą dziewczynką. Ten wieczór w pałacu, kiedy go rysowała, kilka spacerów z psem, jeden zachód słońca i dwa ślady orła, które zrobili na śniegu. Wszystkie wspomnienia oddałby za to, żeby patrząc na niego, jej oczy świeciły tym blaskiem, żeby, nawet tego nie wiedząc, uśmiechała się, podnosząc ku niemu twarz. W głowie tłucze mu się wiersz Szymborskiej, który czytał niedawno. „Nic dwa razy się nie zdarza - myśli. - Chciałem, żeby coś się zdarzyło po raz drugi. Nie wyszło". ••••••••• - Pani Malicka? - głos Pacholca w telefonie brzmi nadzwyczaj oficjalnie. - Tak, słucham. - Mam dla pani dobrą wiadomość. Klientka z Warszawy, o Której pani mówiłem... 241 - Pamiętam. - Właśnie umówiła się na poniedziałek. Może wreszcie sfinalizujemy sprawę Zachodniej? - Naprawdę? Byłoby wspaniale! - Poznałem pani córkę. - Tak? - Dzieciaki bawią się dziś w „Galaktyce". - Słyszałam. - Miła dziewczyna. Taka subtelna uroda. - Dziękuję. - To do poniedziałku. Będzie pani w gabinecie? - Oczywiście. - Przyjdę powiedzieć, czy coś wyszło. - Byłabym zobowiązana. - Nie widziałaś Grześka? - A co, zginął twój książę? - śmieje się Hanka. - Przestań! Widziałaś go czy nie? - No proszę, jaka zakochana! Nie możesz bez niego wytrzymać nawet pięciu minut? Może po prostu poszedł do klopa? „Chyba nie wyszedłby bez pożegnania? - denerwuje się Linka - Nie on". - Hrabianka chwilowo wolna? - pyta z uśmiechem Szymon. - Możemy zatańczyć, czy trzeba się najpierw zapisać na listę oczekujących? - Możemy- Linka odpowiada niechętnie, rozglądając się po sali. - Szukasz swojego rycerza? - Właśnie. Nie widziałeś go? - Odbyliśmy akurat małą męską rozmowę. - Co ty pleciesz?! - Prosił, żebym cię odprowadził do domu. - Co?! Dlaczego ty? - Bo on zrezygnował. - Nie wierzę. Gdzie on jest?! - Poszedł sobie. 242 - Dokąd? - Czy to ważne? Linka?! Poczekaj! Dokąd biegniesz?! Na Warszawskiej nie widzi Grześka, skręca więc w Kościuszki i tam zauważa zgarbioną sylwetkę chłopaka z rękami w kieszeniach. Biegnie, krzycząc, gubi gdzieś szalik, ale dogania go w końcu. - Co się stało? - pyta zdyszana. - Nic. - Dokąd idziesz? - Do domu. - Dlaczego? Zrobiłam coś nie tak? Wie, że zasłużyła, miała jedynie nadzieję, że on nic nie zauważy. Ale stało się. Trudno, czeka na wyrzuty. Grześka coś chwyta za gardło. Podjął już decyzję. To najlepsze wyjście. Dlaczego ona patrzy teraz tak, jak jeszcze nigdy? Dlaczego wszystko się w nim łamie? - Wracaj do nich - mówi zbyt ostro. - Bez ciebie nie wrócę. - Gdzie twój szalik? - Nie wiem. Dlaczego wyszedłeś? Obraziłeś się? - Nie. Muszę iść do domu. On cię odprowadzi. Obiecał mi. - Dlaczego on? - A kto? - Myślisz, że ja i on?! Nie! My tylko... - Wszystko jest jasne. Wracaj, ja mam coś ważnego do załatwienia. - Co? - Linka boi się, że Grzesiek postanowił zrobić jakieś głupstwo. -Co masz do załatwienia o tej porze? - To nie ma nic wspólnego z tobą. - Nie wierzę. - Muszę szukać ojca - on odpowiada niechętnie. - Gdzie? - Po melinach. - Po jakich melinach? - Linka nie rozumie. - Są takie miejsca, gdzie źli faceci zalewają się w trupa. Linka nie wie, co powiedzieć. 243 - Sama widzisz. - Idę z tobą! - postanawia nagle. - Nie ma mowy! - Nie możesz mi zabronić! - Mogę. Nie zgadzam się. - I tak pójdę. ••••••••• Widząc Tadeusza w drzwiach, Joanna ma ochotę rzucić się na niego z pięściami. Ale przecież nie ma podstaw. Oficjalnie są wciąż przyjaciółmi i wspólnikami. - Można? - inaczej niż to ostatnio bywało, Wójcik nie trzyma za plecami ogromnego bukietu róż. - Proszę - Joanna mówi niechętnie. Trzeba będzie wreszcie wszystko sobie wyjaśnić, a ona nie jest jeszcze przygotowana do tej rozmowy. - Isiu... Nie wiem, jak to powiedzieć... - Mów, nie krępuj się! - Joanna rzuca nieco histerycznie, oczekując najgorszego. Zdenerwowana, myśli tylko o swojej wcześniejszej naiwności, nie zauważa też, że on jest jakiś inny niż zawsze. - Isiu, nie przerywaj panu Wójcikowi. Idź nam zrobić herbaty! -włącza się do rozmowy Bunia, która obserwuje całą scenę z uwagą. - No co tam u pana, panie Tadeuszu? - pyta z całym ciepłem i zainteresowaniem, jakie w tej chwili jest w stanie z siebie wykrzesać, ukrywając dręczące ją zakłopotanie i strach. Wójcik coś tłamsi w sobie. Znów nie patrzy jej w oczy, zaciera w zmieszaniu dłonie, jakby czuł się winny, chciał przeprosić i nie potrafił znaleźć słów. Albo jakby chciał zadać cios i szukał siły na pokonanie ostatnich skrupułów. - Nic ciekawego, pani hrabino. Chyba się będę zbierał... - to nie jest głos triumfującego krętacza, który właśnie doprowadził kogoś do ruiny, a sam zarobił fortunę. To raczej jęk zawodu człowieka, który bardzo na coś liczył. Bunia udaje, że nie wie, o co mu chodzi. - Już? Przecież dopiero pan przyszedł! Proszę się chociaż napić herbaty. - Nie, herbatę jeszcze wypiję, oczywiście. 244 Bunia nie rozumie, do czego on zmierza. Czeka więc, w napięciu obserwując malujące się na twarzy Wójcika cierpienie. „Może pozostały mu jeszcze jakieś resztki sumienia?" - myśli z nadzieją. Joanna wchodzi, niosąc herbatę. Sytuacja jest niezręczna. Wszyscy troje milczą, nie wiedząc, co powiedzieć. - Przykro mi - zaczyna wreszcie Wójcik - ale nie będę mógł wam pomóc. Wygląda naprawdę na zmartwionego. Nie triumfuje, nie zaciera rąk, nie rozgląda się po ścianach, jakby już wieszał na nich swoje pamiątki rodzinne. - Ależ, naprawdę nie musisz! Poradzimy sobie jakoś! Może wreszcie sprzedam Zachodnią? - Joanna chwyta okazję, żeby odkręcić to, na co tak bezmyślnie się zgodziła. Wójcik kiwa tylko głową do swych myśli. - W przyszłym tygodniu wracam do Stanów - mówi ze smutkiem. -Już zarezerwowałem bilet. Około jedenastej znajdują wreszcie ojca Grześka. Idą z nim wolno, ciągnąc pijanego przez wyludnione miasto. Potem Grzesiek odprowadza ją do domu. Długo stoją pod bramą, nic nie mówiąc. Patrzą na siebie, jakby w tej chwili dopiero zobaczyli to, co najistotniejsze. Trzymają się za ręce i żadne nie umie odejść pierwsze. - Chyba mu na tobie zależy. - Pocałuj mnie - prosi Linka ze łzami w oczach. Ulica jest pusta o tej porze, a gdyby nawet nie była, co z tego? Grzesiek całuje ją przeciągle, usiłując wyrazić całą swą rozpaczliwą miłość. - Będę cię kochał zawsze - mówi, i ona wie, że to prawda. - Ja ciebie też - po raz pierwszy Linka przytula się do niego, nie myśląc o tamtym. - Jeżeli kiedykolwiek... - Wiesz, że zawsze możesz mnie tu znaleźć. Tu jest teraz mój dom. - Chciałbym odwiedzić kiedyś panią Natalię. 245 - Muszę wreszcie skończyć twój portret. - Przeziębisz się. - Nieważne. - Idź już. Spływające po mokrych policzkach wspomnienia niedawnego szczęścia, mają gorzki smak pożegnania. - Dobranoc. - Dobranoc. Rozluźnia uścisk dłoni i on natychmiast puszcza jej ręce. Linka robi pierwsze dwa, trzy kroki, ciągle patrząc na niego. Potem odwraca się, mija furtkę i, ścieżką okrążającą klomb, idzie szybko do drzwi. Zanim dotknie klamki, spojrzy jeszcze na bramę. On wciąż będzie tam stał, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na metalowych prętach. Budzi się i myśli, że to był tylko sen. Ale czuje przecież ten nieznośny, szarpiący ból. jest zmęczona i smutna. Więc to jednak prawda? To koniec? Nadal trwa noc. jedna noc, a tyle zmian. Wygląda przez okno. Znów pada śnieg. Czwarta rano. Zauważa palące się światło w kuchni. Bunia z głową opartą na dłoni, siedzi nad filiżanką herbaty. - Coś się stało, Buniu? - pyta zaniepokojona. - Może ty mi powiesz? - Innym razem, dobrze? Wraca do łóżka. Chce jeszcze we śnie, choć przez chwilę, potrzymać go za ręce. O dziesiątej ubiera się leniwie. Trzeba wstać i odśnieżyć chodnik. Wciąż ma zamęt w głowie. Wychodzi na ulicę. Rozgląda się. Tak chciałaby go znów zobaczyć! Ale Grześka nigdzie nie ma. - Linka? - ktoś za nią woła niepewnie. Odwraca się i widzi mężczyznę, który właśnie wysiadł z parkującego obok samochodu. „Znam go - myśli, marszcząc brwi. - Na pewno go znam. Ale kto to jest? Kto to jest?!" I już wie, ale jeszcze nie wierzy. - To... naprawdę... pan?! - pyta zdumiona. Śliwiński uśmiecha się niepewnie. - Nie wiesz, gdzie tu jest najbliższa kwiaciarnia? 246 Nad Mińskiem Mazowieckim zapada zimowy zmierzch, jeśli przechodząc ulicą Okrzei, przypadkiem spojrzycie w okna pałacu, zobaczycie Linkę, jak, wodząc językiem po górnej wardze, z przejęciem rysuje portret Szymona. Chyba właśnie przerwała, by z bliska sprawdzić dokładnie kształt jego ust. Skończy się to długim, gorącym pocałunkiem, wzmagającym jeszcze jej pragnienie i zainteresowanie dla ich niezwykłego smaku. Zawstydzeni, odwrócicie wzrok, uśmiechając się do swych myśli, by kilka przecznic dalej zajrzeć przez małe okienko do garażu przy Florencji. Tam Grzesiek, zamykając maskę samochodu, wyciera ręce w roboczy fartuch. Monika dostrzega w jego oczach radość, coś mówi, lecz jej słowa wtapiają się w warkot silnika. Pełnym czułości gestem wyciera spoconą, umorusaną twarz Grześka. Wreszcie wszystko jest na swoim miejscu. Zostawmy ich samym sobie, jeszcze do wielu okien trzeba zajrzeć. 247 druk i oparawa Pabianickie Zakłady Graficzne SA Pasjonująca opowieść o miłości, trudnych wyborach, odrzuceniu i potrzebie przyjaźni. Bezpieczn świat szesnastoletniej Linki rozpada się z chwilą rozwodu rodziców. Zdradzona przez ojca dziewczyna z trudem znajduje wspólny język z matką. Izoluje się nawet od najbliższych przyjaciół, uciekając w świat sztuki. Dodatkowym stresem jest dla Linki emocjonalne rozdarcie i skrywana miłość do chłopaka przyjaciółki. Nieoczekiwanym wsparciem okaże się mailowa korespondencja z autorem kultowej książki, lekarzem, będącym zarazem powiernikiem jej matki, z którą prowadzi wirtualny flirt. Czy Linka zdradzi przyjaciółkę? Czy jej matka pozna swojego wielbiciela w realu? Aby się przekonać warto przeczytać 248 stron tej ekscytującej powieści.