Connie Willis (Remake) NOTKA DO POWIEŚCI Connie Willis, amerykańska laureatka nagród Hugo i Nebuli, jest dobrze znana czytelnikom "NF". Tym razem przedstawiamy jej powieść z przyszłego Hollywoodu, w którym produkcja filmów została całkowicie skomputeryzowana. Kto potrzebuje żywych aktorów, skoro ma do dyspozycji słynnych nieboszczyków? Ale jest ktoś, kto ma marzenie... Fredowi Astaire'owi Podziękowania Szczególne podziękowania należą się Scottowi Kippenowi i Sheryl Beck oraz pozostałym członkom Sigma Tau Delta z UNC oraz mojej córce Cordelii i jej wykładom ze statystyki oraz mojej sekretarce Laurze Norton. Wszyscy oni pomogli mi w scenach pościgów, płaczu, w szczęśliwych zakończeniach i innych odwołaniach filmowych. Niewiele jest niemożliwe Steve Williams Industrial Light and Magic Dziewczyna ma chyba talent, ale chłopak do niczego się nie nadaje Opinia agenta na temat Freda Astaire'a Gasną światła Czołówka Dzisiaj widziałem ją znowu. Nie szukałem jej. To był wczesny, aktorski film Spielberga "Indiana Jones i Światynia Zagłady", skrzyżowanie strzelaniny z przygodówką; ostatnie miejsce, gdzie człowiek oczekiwałby stepowania. Zresztą było już za późno. Musical kopnął w kalendarz, jak to elokwentnie określił Michael Caine w 1965. Ten film powstał w 1984, u samego zarania rewolucji w grafice komputerowej. Miał kilka fragmentów CG: digitizowani Thugowie zrzucani z urwiska i żałośnie kanciasty morfing wyrywanego serca. Był też trójsilnikowy samolot Forda, jakiego właśnie szukałem, kiedy zobaczyłem ją. Trójsilnikowiec był mi potrzebny do wielkiej pożegnalnej sceny na lotnisku, więc połączyłem się z Headą, która wie wszystko. Powiedziała, że chyba jest taki w którymś z aktorskich filmów Spielberga. Może w drugim "Indym". - Blisko końca. - Jak blisko? - Pięćdziesiąt klatek. A może w trzecim? Nie, to był sterowiec. W drugim. Jak ci idzie remake, Tom? Prawie gotowy, pomyślałem. Trzy lata bez SU i wciąż trzeźwy. - Remake utknął na wielkiej scenie pożegnalnej - wyjaśniłem. - Dlatego potrzebuję samolotu. Co jeszcze wiesz, Heada? Jakie są ostatnie plotki? Kto w tym miesiącu przejmuje ILMGM? - Fox-Mitsubishi - odparła natychmiast. - Mayer szaleje. Chodzą pogłoski, że główny szef Universalu wypada z gry. Zbyt wiele substancji uzależniających. - A co u ciebie? - spytałem. - Wciąż bez SU? I nadal jesteś asystentką producenta? - I gram Melanie Griffith - odparła. - Czy samolot musi być w kolorze? - Nie, mam program koloryzujący. - Bo chyba jest taki w "Casablance". - Nie. To był dwusilnikowy Lockheed. - Tom - powiedziała. - W zeszłym tygodniu rozmawiałam z dyrektorem planu. Wyjeżdżał do Chin kręcić krajobrazy. Wiedziałem, do czego zmierza. - Sprawdzę u Spielberga. - Rzuciłem tylko: - Dzięki. - I rozłączyłem się, zanim zdążyła powiedzieć coś jeszcze. Trójsilnikowiec Forda nie był pod koniec ani w środku, gdzie znalazłem jeden z najgorszych blueboxów, jakie w życiu widziałem. Cofałem się czterdzieści osiem na sekundę i myślałem już, że łatwiej by było zmontować konstrukt, gdy w końcu znalazłem samolot prawie na początku. Był całkiem dobry, ze zbliżeniami drzwi i kabiny oraz ładnym ujęciem startu. Cofnąłem się o kilka klatek, żeby sprawdzić, czy nie ma zbliżeń śmigieł. - Klatka 1-001 - poleciłem na wypadek, gdyby było coś jeszcze na samym starcie. Typowy spielbergowski morfing góry starego Paramountu w pierwszym ujęciu, tym razem wysokiego jak człowiek srebrnego gongu. Muzyka, czerwony dym, napisy; i tam ją zobaczyłem, w szeregu tancerek. Nosiła srebrne buty do stepowania, cylinder i frak ze srebrnymi cekinami. Twarz umalowała sobie w stylu lat trzydziestych: czerwone wargi, brwi jak Harlow i platynowe blond włosy. Zaskoczyła mnie. Przeszukałem już lata osiemdziesiąte, sprawdziłem wszystko od "Chorus Line" do "Footloose" i nie trafiłem na żaden jej ślad. - Stop - powiedziałem. - Powiększ prawą połowę. Pochyliłem się i spojrzałem na obraz, żeby się upewnić... jakbym nie był pewien od chwili, kiedy ją zobaczyłem. - Pełny ekran. Do przodu w czasie rzeczywistym. Nie było tego wiele. Cztery szeregi blondynek w wyszywanych cekinami cylindrach i butach do stepowania wykonywały proste kroki. Mogły pochodzić z "Czterdziestej Drugiej Ulicy", były mniej więcej tak samo dobre. W latach osiemdziesiątych też pewnie nie było nauczycieli tańca. Kroki były proste, głównie posuwiste; i przejścia. Pomyślałem, że to chyba pierwszy film, jaki zrobiła Alis. Tyle umiała, kiedy widziałem ją ćwiczącą w klasie historii filmu. Zbyt berkeleyowska w stylu. Pod koniec sceny kamera zdjęła ją pod kątem i przeszła w ujęcie czerwonych wstążek, wyciąganych z kieszeni fraków. I Alis zniknęła. Digimatte nie dałby rady dopasować tylu zmiennych ujęć i wątpiłem, czy Alis choćby próbowała. Nie miała cierpliwości do Busby'ego Berkeleya. - To nie jest taniec - powiedziała kiedyś, oglądając kalejdoskopową scenę w "Dames", tej pierwszej nocy w moim pokoju. - Sądziłem, że był sławny z powodu swojej choreografii - odpowiedziałem wtedy. - Owszem, ale nie powinien. To tylko zmienne ujęcia i dekoracje. Fred Astaire zawsze żądał, żeby jego tańce filmowano w pełnym planie z ciągłego ujęcia. - Klatka dziesiąta - poleciłem, żeby nie oglądać znowu tego morfingu góry, i przejechałem taniec raz jeszcze. - Stop. Ekran unieruchomił ją z nogą w przodzie. Stopa w srebrnym buciku wysunęła się dokładnie tak, jak nauczyła ją madame Dilyovska w Meadowville. Rozsunęła ręce. Powinna się uśmiechać, ale spoglądała skupiona i skoncentrowana pod szkarłatną szminką i wyrysowanymi brwiami. Taką minę miała tej pierwszej nocy, kiedy oglądała na ekranie Ginger Rogers i Freda Astaire'a. - Stop - powiedziałem znowu, chociaż obraz się nie poruszył. Siedziałem bardzo długo, myśląc o Astaire'ze, i patrzyłem na jej twarz. Twarz, którą widziałem pod niezliczonymi perukami, w nieskończonych makijażach. Twarz, którą poznałbym wszędzie. Tytuł Napisy początkowe Przejście do sceny przyjęcia w szerokim planie. KLISZA FILMOWA # 14: Przyjęcie. Urywane strzępy luźnych rozmów, nadmierna konsumpcja SU, rozmaite oburzające zachowania. PORÓWNAJ: "Osławiona", "Chciwość", "Absolwent", "Ryzykowny interes", "Śniadanie u Tiffany'ego", "Dance", "Fools", "Dance", "Przyjęcie". Urodziła się w roku, w którym zmarł Fred Astaire. Hedda powiedziała mi o tym, kiedy pierwszy raz spotkałem Alis. Było to na jednym z tych hotelowych przyjęć, jakie organizują wytwórnie filmowe. Co tydzień wydają jedno, żeby pochwalić się najnowszymi wynalazkami CG oraz kusić hakatów, absolwentów szkół filmowych, do służby i digitizowania dla nich. A tak naprawdę, żeby menedżerowie mogli dorwać trochę choocha (którego nigdy nie jest dość) i jakąś cizię (których jest mnóstwo, a wszystkie w białych sukniach bez pleców i z platynowymi włosami). Hollywood w najlepszym wydaniu. Właśnie dlatego starałem się trzymać od tego z daleka, ale to przyjęcie sponsorowała ILMGM i Mayer obiecał, że się zjawi. Robiłem dla niego wklejkę. Digitizowałem cizię jego szefa do filmu z Riverem Phoenixem. Chciałem oddać Mayerowi opdysk i wziąć forsę, zanim szef znajdzie sobie nową twarz. Już dwa razy powtarzałem to wklejanie i trzy razy musiałem wymieniać sprzężenia, ponieważ wymieniał dziewczyny. Ostatnim razem nowa twarz uparła się na scenę z Riverem Phoenixem, co oznaczało, że musiałem obejrzeć wszystkie filmy, w których występował, a było ich dużo. Był jednym z pierwszych aktorów, na którego kupiono prawa. Chciałem dostać forsę, zanim szef Mayera znowu zmieni partnerkę; pieniądze i trochę SU. Przyjęcie odbywało się w hallu, jak zawsze. Zjawili się nowicjusze, nowe twarze, hakaci i darmozjady. Pośrodku stał wielki światłowodowy ekran. Zerknąłem w tamtą stronę, prosząc Boga, żeby to nie był nowy film z Riverem Phoenixem. Ze zdziwieniem zobaczyłem tańczących na schodach Freda Astaire'a i Ginger Rogers. Fred miał na sobie frak, a Ginger białą suknię, przechodzącą u dołu w czerń. W gwarze przyjęcia nie słyszałem muzyki, ale wyglądało to na continental. Nie zauważyłem Mayera. Był tam facet w baseballowej czapce z logo ILMGM i z brodą - mundur hakatów. Stał przed ekranem z pilotem w ręku i tłumaczył coś dwóm absolwentom CG. Rozejrzałem się w tłumie, szukając garniturów i/lub kogoś, kogo znałem, od kogo dostałbym trochę choocha. - Cześć - tchnęła we mnie jedna z twarzy. Miała platynowe włosy, białą suknię bez pleców i pieprzyk na policzku. Była kompletnie naćpana. Nie mogła skupić wzroku. - Cześć - odparłem, wciąż rozglądając się w tłumie. - A kim ty niby jesteś? Jean Harlow? - Kim? - zdziwiła się. Chciałbym wierzyć, że to przez te wszystkie SU, które wzięła. Ale pewnie nie. Och, Hollywood, gdzie każdy chce trafić do filmu, a nikt nie zadaje sobie trudu, żeby któryś obejrzeć. - Jeanne Eagles? - pytałem. - Carole Lombard? Kim Basinger? - Nie - odpowiedziała, próbując skupić na mnie wzrok. - Marilyn Monroe. Pracujesz w wytwórni? - Zależy... A masz chooch? - Nie - odparła ze smutkiem. - Skończył się. - Więc nie pracuję w wytwórni. Zauważyłem kogoś z kierownictwa przy schodach. Rozmawiał z inną Marilyn. Miała na sobie białą suknię bez pleców, dokładnie taką, jak ta Marilyn, z którą ja rozmawiałem. Nigdy nie mogłem pojąć dlaczego twarze, które nie mają nic do sprzedania prócz oryginalnej osobowości i twarzy, zawsze próbują wyglądać jak ktoś inny. Ale to chyba ma sens. Dlaczego mają się wyróżniać w Hollywood, które zawsze kochało sequele, naśladownictwa i remake'i? - Jesteś w filmie? - nie ustępowała moja Marilyn. - Nikt nie jest w filmie - odpowiedziałem i ruszyłem przez tłum w stronę tego urzędasa. Była to praca trudniejsza niż przeciąganie przez trzciny "Afrykańskiej Królowej". Przecisnąłem się pomiędzy grupą twarzy plotkujących o tym, że Columbia Tri-Star szuka aktorów, a parą cyfratów w hełmach danych, tkwiących na zupełnie innym przyjęciu. I już byłem przy schodach. Nie wiedziałem, że to nie Mayer, dopóki nie podszedłem tak blisko, by usłyszeć jego głos. Urzędasy z wytwórni są równie marni jak wszystkie Marilyn. Wszyscy wyglądają podobnie. I wszyscy rzucają te same teksty. - ... szukam twarzy do mojego nowego projektu - mówił. Ten nowy projekt to remake "Powrotu do przyszłości", w którym główną rolę grał, kto by pomyślał, River Phoenix. - To idealny moment, żeby znów go pokazać - dodał, zaglądając Marilyn za dekolt. - Podobno jesteśmy już tak blisko... - Wyciągnął dłoń: kciuk i palec wskazujący niemal się stykały - ...aby osiągnąć to naprawdę. - Naprawdę? - zdziwiła się Marilyn niezłą imitacją zmysłowego głosu Marilyn Monroe. Była do niej bardziej podobna niż ta moja, choć miała trochę za dużo w biodrach. Ale twarze nie martwią się o to tak bardzo jak kiedyś. Kilka dodatkowych kilogramów zawsze można odjąć digitizacją. Albo dodać. - To znaczy podróże w czasie? - spytała. - Tak, podróże w czasie. Tylko że to nie będzie DeLorean. To będzie maszyna czasu, która wygląda jak sanie. Mamy już gotową grafikę. Jedyne, czego nam brakuje, to aktorki, która zagra z Riverem. Reżyser chciał Michelle Pfeiffer albo Lanę Turner, ale powiedziałem, że lepiej wziąć kogoś nieznanego, kogoś z nową twarzą, kogoś wyjątkowego. Chciałabyś zagrać w filmie? Słyszałem już ten tekst w "Drzwiach na scenę" z 1937. Zawróciłem w głąb przyjęcia i do ekranu, gdzie brodaty facet w baseballowej czapce tłumaczył coś jakimś nowym. - ...zaprogramowana na dowolne ujęcie. Z ruchomej kamery, z podziałem ekranu, z kamery śledzącej obiekt. Powiedzmy, że chcecie zbliżenie tego faceta - wskazał ekran pilotem. - Fred Astaire - powiedziałem. - Ten facet to Fred Astaire. - Wstukujecie zbliżenie... Uśmiechnięta twarz Freda Astaire'a wypełniła cały ekran. - To nowy program edycyjny ILMGM - powiedział do mnie facet w czapeczce. - Wybiera kąty, łączy ujęcia i tnie. Potrzebne jest tylko ujęcie podstawowe, pełne. Tak jak to. - Nacisnął guzik na pilocie i twarz Freda zastąpiło pełne ujęcie Freda i Ginger. - Trudno trafić na pełne ujęcia. Musiałem się cofnąć aż do czarno-białych, żeby znaleźć coś dostatecznie długiego. Ale pracujemy nad tym. Nacisnął inny guzik i zostaliśmy wynagrodzeni widokiem ust Freda, a potem jego dłoni. - Możesz wziąć dowolny program edycyjny - mówił dalej, patrząc na ekran. Znowu pojawiły się usta Freda, biały goździk w klapie, dłonie. - Ten wykorzystuje ujęcie podstawowe i edytuje je z użyciem sekwencji sceny otwierającej z "Obywatela Kane". Ginger do połowy, a potem znowu goździk. - Wszystko jest zaprogramowane - powiedział facet w czapeczce. - Nawet palcem nie musisz kiwnąć. System robi wszystko. - A wie, gdzie jest Mayer? - spytałem. - Był tutaj - odparł, rozglądając się obojętnie. A potem znów spojrzał na ekran, gdzie Fred wykonywał swoje kroki. - Możesz ekstrapolować dalekie ujęcia, zdjęcie od góry czy z ostrego kąta. - To niech ekstrapoluje kogoś, kto wie, gdzie jest Mayer - rzuciłem, a potem wróciłem nad sadzawkę. Na przyjęciu robiło się coraz bardziej tłoczno. Tylko Fred i Ginger mieli trochę miejsca, wirując w górę i w dół po schodach. Urzędas, którego widziałem pośrodku hallu, podrywał tę samą Marilyn; a może inną. Może on wie, gdzie jest Mayer. Ruszyłem w jego stronę, a potem zauważyłem Heddę w różowej obcisłej sukience bez ramiączek i w diamentowych bransoletkach. "Mężczyźni wolą blondynki". Hedda wie wszystko, zna wszystkie sensacje i wszystkie plotki. Jeżeli ktokolwiek wie, gdzie jest Mayer, to właśnie Hedda. Dobrnąłem do niej, mijając tego urzędasa, który wyjaśniał Marilyn, o co chodzi w podróżach w czasie. - Zasada jest taka sama jak przy saniach. Efekt Casimira. Stochastyczne elektrony w ścianach tworzą obszar materii negatywnej, co wytwarza fałdę czasową. Zanim przemorfował w urzędasa, musiał być hakatą. - Efekt Casimira pozwala przenosić się w przestrzeni od jednej stacji sań do drugiej. Jest również teoretycznie możliwe, by przebić się z jednego równoległego strumienia czasu do drugiego. Mam opdysk, który to wszystko wyjaśnia - dodał, gładząc dłonią jej szyję. - Może zajrzymy do twojego pokoju i obejrzymy go sobie? Przecisnąłem się obok niego z nadzieją, że nie wyjdę stąd oblepiony pijawkami. Dotarłem jakoś do Heddy. - Jest tu Mayer? - spytałem. - Nie - odparła, jej platynowowłosa głowa pochylała się nad stosikiem sześcianów i kapsułek na różowej rękawiczce. - Był parę minut, ale wyszedł z kimś z nowych. Na początku przyjęcia zjawił się facet z Disneya; rozglądał się. Podobno Disney przymierza się do przejęcia ILMGM. Kolejny powód, żeby teraz dostać forsę. - Mayer nie mówił, czy wróci? Pokręciła głową, wciąż pochłonięta studiowaniem farmaceutyków. - Masz tam choocha? - spytałem. - Myślę, że to te - odparła, wręczając mi dwie fioletowo-białe kapsułki. - Dał mi to wszystko taki jeden; powiedział co jest co, ale zapomniałam. Myślę jednak, że to jest chooch. Wzięłam trochę. Za chwilę będę wiedzieć. - Świetnie - mruknąłem, żałując, że nie mogę połknąć ich od razu. Mayer wyszedł z jakąś nową, czyli znowu gra alfonsa, a to oznaczało kolejne przeróbki. - Co słychać u szefa Mayera? Czy jego nowa dziewczyna już go rzuciła? Spojrzała nagle z zainteresowaniem. - Nic o tym nie wiem. Dlaczego pytasz? Słyszałeś coś? - Nie. A jeśli Hedda też nie słyszała, to się nie zdarzyło. Czyli Mayer zabrał nową do jej pokoju na szybki numer albo jeszcze szybszą linijkę lub dwie śniegu. Wróci za parę minut i rzeczywiście mogę dostać forsę. Zataczającej się Marilyn porwałem papierowy kubek i popiłem obie tabletki. - I jak tam, Hedda - spytałem, jako że rozmowa z nią była lepsza niż z facetem w czapeczce czy urzędasem od podróży w czasie. - Jakie jeszcze plotki umieścisz w tym tygodniu w swoim felietonie? - W felietonie? - Nie zrozumiała. - Zawsze nazywasz mnie Heddą. Dlaczego? Była gwiazdą filmową? - Pisała plotkarskie felietony - wyjaśniłem. - Wiedziała wszystko, co się działo w Hollywood. Jak ty. Więc co? Co się dzieje? - Viamount ma nowy automatyczny program do tła dźwiękowego - odparła natychmiast. - ILMGM szykuje się, żeby zarejestrować prawo do Freda Astaire'a i Seana Connery'ego, który w końcu umarł. Podobno Pinewood szuka aktorów do nowego sequela Batmana. A Warner... - Urwała w pół słowa i marszcząc brwi spojrzała na rękę. - O co chodzi? - To chyba nie był chooch. Czuję się dziwnie... - Przyjrzała się zawartości dłoni. - Może chooch to te żółte. - Pogrzebała palcem w tabletkach. - To wygląda raczej na lód. - Kto ci to dał? - spytałem. - Facet z Disneya? - Nie. Tego faceta znam. Jakaś twarz. - A jak wyglądał? - Głupie pytanie. Są tylko dwie odmiany: James Dean i River Phoenix. - Jest tutaj? Pokręciła głową. - Dał mi je, bo wychodził. Powiedział, że nie będą mu już potrzebne. Zresztą w Chinach by go zamknęli za samo posiadanie. - Chiny? - Mówił, że mają tam aktorskie studio. Wynajmują dublerów i aktorów do filmów propagandowych. A ja myślałem, że te wklejki dla Mayera to najgorsza robota na świecie. - Może to redline - powiedziała, wciąż przesuwając palcem kapsułki. - Mam nadzieję, że nie. Po redline zawsze paskudnie wyglądam na drugi dzień. - Zamiast jak Marilyn Monroe - dodałem, rozglądając się za Mayerem. Wciąż jeszcze nie wrócił. Urzędas od podróży w czasie przesuwał się z Marilyn w stronę drzwi. Cyfraci w hełmach danych śmiali się i machali rękami w powietrzu, najwyraźniej przebywając na przyjęciu o wiele lepszym od tego. Fred i Ginger demonstrowali kolejny program edycyjny. Błyskawiczne cięcia Ginger, kotary w sali balowej, usta Ginger, kotary. To pewnie scena pod prysznicem z "Psychozy". Program skończył się. Fred sięgnął po rękę partnerki, czarno-biała suknia rozłożyła się szeroko, a Ginger wsunęła się w jego ramiona. Krawędzie ekranu zaczęły tracić ostrość. Zerknąłem na schody. Też były zamglone. - Cholera, to nie jest redline - powiedziałem. - To klieg. - Naprawdę? - zdziwiła się i powąchała kapsułkę. Naprawdę, pomyślałem z niesmakiem. I co właściwie powinienem teraz zrobić? Rozbłysk na kliegu to nie jest stan, w którym można się spotykać z takim draniem jak Mayer, a to świństwo do niczego innego się nie nadaje. Żadnego pobudzenia, żadnych halucynacji, nawet oszołomienia. Tylko przymglony wzrok, a potem rozbłysk niekasowalnej rzeczywistości. - Cholera - powtórzyłem. - Jeśli to jest klieg - stwierdziła Hedda, popychając kapsułkę palcem w rękawiczce - może przynajmniej przeżyjemy niezły seks. - Do tego nie potrzebuję kliega - odparłem, ale już zacząłem się rozglądać za jakąś cizią. Hedda miała rację. Rozbłysk w czasie seksu dawał niezapomniany orgazm. Dosłownie. Obserwowałem wszystkie Marilyn. Mógłbym zaciągnąć do łóżka jakąś nową, zgodnie z tradycją obiecując jej rolę. Jednak trudno przewidzieć jak długo to potrwa, a czułem się tak, jakby zostało mi tylko parę minut. Marilyn, z którą poprzednio rozmawiałem, stała przy ekranie, słuchając tego przemówienia o podróżach w czasie. Spojrzałem na drzwi. Dziewczyna w progu rozglądała się czujnie, jakby kogoś szukała. Miała kręcone, jasnobrązowe włosy, ściągnięte do tyłu na skroniach. Korytarz za nią był ciemny, ale skądś musiało padać światło, gdyż jej włosy lśniły, jakby za sobą miała reflektor. - Spośród wszystkich knajp na świecie... - zacząłem. - Knajp? - podchwyciła Hedda klasyfikująca swoje pigułki. - Przecież powiedziałeś, że to klieg. - Powąchała go. Dziewczyna musiała być twarzą, była zbyt ładna, by nią nie być, ale włosy miała nieodpowiednie. Podobnie jak strój; nie była to suknia bez pleców i w dodatku nie biała. Była czarna z zielonym stanem. Dziewczyna miała też zielone rękawiczki. Deanna Durbin? Nie, włosy się nie zgadzały. W dodatku związała je z tyłu zieloną wstążką. Shirley Temple? - Kto to jest? - mruknąłem. - Kto? - Hedda polizała palec w rękawiczce i starła proszek, który pozostawiły na dłoni tabletki. - Ta twarz przy wejściu. - Wskazałem. Dziewczyna przeszła przez drzwi i stanęła przy ścianie, lecz włosy wciąż lśniły światłem tworzącym wokół głowy aureolę. Hedda wyssała proszek z palca rękawiczki. - Alice - powiedziała. Jaka Alice? Alice Faye? Nie, Alice Faye była platynową blondynką, jak wszyscy w Hollywood. Poza tym nie nosiła wstążek. Charlotte Henry z "Alicji w krainie czarów"? Kogokolwiek szukała ta dziewczyna - pewnie królika - teraz zrezygnowała z tego i patrzyła na ekran. Fred i Ginger, nie dotykając się, tańczyli dookoła siebie i patrzyli sobie w oczy. - Jaka Alice? - spytałem. Hedda skupiła wzrok na swoim palcu. - Co? - Kim ona niby ma być? - zapytałem. - Alice Faye? Alice Adams? "Alicja już tu nie mieszka"? Dziewczyna odsunęła się od ściany. Wciąż zapatrzona w ekran, zmierzała w stronę faceta w czapeczce baseballowej. Aż wyskoczył, zachwycony nową publicznością, i zaczął swoją przemowę. Ale ona go nie słuchała. Patrzyła na Freda i Ginger, pochylając głowę w stronę ekranu. Jej włosy chwytały blask ze światłowodu. - Nie wydaje mi się, żebym miała tu to, co mi mówił. - Hedda znów polizała palec. - Tak ma na imię. - Co? - Alice - odparła. - A,l,i,s. To jej imię. Jest nowa. Skończyła historię filmu. Jest z Illinois. No cóż, to wyjaśniałoby wstążkę we włosach, choć nie całą resztę stroju. Nie była Alice Adams. Rękawiczki pochodziły z lat pięćdziesiątych, nie trzydziestych. Twarz miała za mało kanciastą, by grać Katherine Hepburn. - Kim ona niby ma być? - Zastanawiam się, która z tych piguł jest lodem - rzuciła Hedda, znowu grzebiąc w kapsułkach. - Podobno po lodzie błysk szybciej mija. Chce tańczyć w filmach. - Chyba masz już dość tej pigułkowej loterii - stwierdziłem, chwytając ją za rękę. Zacisnęła palce, chroniąc kapsułki. - Nie, naprawdę. Jest tancerką. Spojrzałem na nią, zastanawiając się, ile nieoznaczonych pigułek wzięła, zanim się tu zjawiłem. - Urodziła się w roku, w którym zmarł Fred Astaire - powiedziała, gestykulując zaciśniętą pięścią. - Zobaczyła go na światłowodzie i postanowiła przyjechać do Hollywood, żeby tańczyć w filmach. - W jakich filmach? Wzruszyła ramionami, znowu zajęta dłonią. Spojrzałem na dziewczynę. Skupiona, wciąż patrzyła na ekran. - Ruby Keeler - powiedziałem. - Co? - spytała Hedda. - Taka dzielna tancereczka z "Czterdziestej Drugiej Ulicy", która chciała zostać gwiazdą. Tyle że ta spóźniła się o jakieś dwadzieścia lat. Ale zdążyła na szybki numer, bo jeśli była tak naiwna, by wierzyć, że uda jej się w filmie, to bez kłopotu powinienem ściągnąć ją do swojego pokoju. Nawet nie będę musiał opowiadać o podróżach w czasie, jak ten urzędas. Teraz mówił coś z zapałem do Marilyn w czarnej sukni z frędzlami, trzymającej ukulele. "Pół żartem, pół serio". - Popatrz, spławiasz mnie w tym strumieniu czasu - tłumaczył - lecz w równoległym strumieniu jesteśmy już w łóżku. - Pochylił się nad nią. - Istnieją setki tysięcy równoległych strumieni czasu. Kto wie, co wyczyniamy w niektórych? - A jeśli spławiam cię we wszystkich? - spytała Marilyn. Przecisnąłem się obok jej frędzli. Może z nią się coś uda, jeśli z Ruby nic nie wyjdzie, pomyślałem i ruszyłem w stronę ekranu. - Nie rób tego! - powiedziała głośno Hedda. Przynajmniej połowa sali zwróciła się w jej stronę. - Czego? - spytałem, wracając do niej. Patrzyła obok mnie na Alis. Jej twarz miała ten tępy, lekko oszołomiony wyraz, jaki daje klieg. - Właśnie błysnęłaś, prawda? Mówiłem ci, że to klieg. A to znaczy, że wkrótce ja to zrobię, więc jeśli pozwolisz... Chwyciła mnie za ramię. - Chyba nie powinieneś... - oznajmiła, wciąż patrząc na Alis. - Ona nie... - Była wyraźnie zmartwiona. Mildred Natwick w "Nosiła żółtą wstążkę", tłumacząca Johnowi Wayne, żeby był ostrożny. - Co nie? Nie zgodzi się na numer? Założymy się? - Nie - odparła i potrząsnęła głową, jakby chciała rozjaśnić myśli. - Ty... ona wie, czego chce. - Ja też. A dzięki twojemu podejściu do farmaceutyków, w stylu rosyjskiej ruletki, mam szansę na niezapomniane przeżycie. Jeśli sprowadzę tę Ruby do swojego pokoju w ciągu najbliższych dziesięciu minut. Więc teraz, jeśli nie masz dalszych pytań... - Próbowałem ją wyminąć. Wyciągnęła rękę, jakby chciała złapać mnie za rękaw, ale zrezygnowała. Urzędas mówił o obszarach ujemnej materii. Minąłem go i podszedłem do ekranu. Alis patrzyła na twarz Freda, schody, czarną u dołu suknię Ginger, dłoń Freda. Była równie śliczna w zbliżeniu jak w ujęciu początkowym. Ściągnięte w tył długie włosy chwytały migotliwe światło ekranu. Miała skupiony, skoncentrowany wyraz twarzy. - Nie powinni tego robić - powiedziała. - Czego? Pokazywać filmu? - zdziwiłem się. - Trzeba pokazać film na przyjęciu. To prawo Hollywoodu. Odwróciła się i uśmiechnęła z zachwytem. - Znam ten tekst. To z "Deszczowej piosenki" - powiedziała z zadowoleniem. - Nie chodziło mi o film. Ale o to, że tak go poprawiają. Spojrzał na ekran. Czyli w dół. Ekran ukazywał ujęcie z góry i widać było tylko czubki głów Freda i Ginger. - Rozumiem, że nie podoba ci się program edycyjny Vincenta. - Vincenta? Wskazałem brodą faceta w baseballowej czapeczce, który stał w rogu i nawijał swoje. - Nie przypomina ci Vincenta Price'a z "Muzeum figur woskowych"? Program edycyjny wrócił do szybkich cięć: schody, twarz Freda, zbliżenie stopnia. Jak w scenie z wózkiem z "Pancernika Patiomkina". - Przypomina go na wiele sposobów - zauważyłem. - Fred Astaire zawsze żądał, żeby jego taniec filmowano w pełnym planie z ciągłego ujęcia - powiedziała, nie odrywając oczu od ekranu. - Twierdził, że to jedyny sposób na filmowanie tańca. - Tak mówił? Nic dziwnego, że oryginał bardziej mi się podoba. - Spojrzałem na nią. - Mam go w swoim pokoju. Słysząc to, odwróciła się od cięć na stopy Ginger, jej ramiona, włosy. Skierowała na mnie to samo skoncentrowane spojrzenie, jak wtedy, gdy patrzyła na ekran. Poczułem, że brzegi pola widzenia zaczynają się rozmywać. - Żadnych cięć, żadnych kątów kamery - mówiłem szybko. - Żadnych przeprogramowań. Pełny plan, ciągłe ujęcie. Zajrzysz, żeby popatrzeć? Zerknęła na ekran. Pierś Freda, jego twarz, kolana. - Tak - powiedziała. - Masz prawdziwy film? Nie koloryzowany, i w ogóle? - Prawdziwy film - zapewniłem ją i poprowadziłem schodami na górę. RUBY KEELER: [Nerwowo] Nigdy jeszcze nie byłam w mieszkaniu mężczyzny. ADOLPHE MENJOU: [Nalewając szampana] Nigdy jeszcze nie byłaś w Hollywood. [Podając jej szklankę] Masz, moja droga, to cię odpręży. RUBY KEELER: [Cofając się do drzwi] Mówiłeś, że masz tu zgłoszenia na zdjęcia próbne. Powinnam wypełnić formularz. ADOLPHE MENJOU: [Przygaszając światła] Później, moja droga, kiedy poznamy się bliżej. - Mam wszystko, czego byś chciała - powiedziałem Alis po drodze. - Wszystkie biblioteki ILMGM, Warnera i Fox-Mitsubishi, przynajmniej wszystko, co było digitizowane. Czyli chyba wszystko, czego potrzebujesz. - Poprowadziłem ją korytarzem. - Filmy Freda Astaire'a i Ginger Rogers były Warnera, prawda? - RKO - odparła. - To to samo. - Odblokowałem zamek. - No, jesteśmy - powiedziałem i otworzyłem drzwi pokoju. Ufnie przestąpiła próg i zatrzymała się na widok macierzy pokrywających trzy ściany ekranów. - Mówiłeś chyba, że jesteś studentem - zauważyła. To nie była właściwa chwila, by jej tłumaczyć, że przez cały semestr nie chodziłem na wykłady. - Jestem - przyznałem, a gdy weszła głębiej do pokoju, pochyliłem się, by podnieść koszulę. - Ubrania na podłodze, nie zasłane łóżko. - Rzuciłem koszulę w kąt. - "Andy Hardy idzie do college'u". Patrzyła na digitizer i łącza światłowodowe. - Myślałam, że tylko wytwórnie mają Craye. - Pracuję dla nich, żeby opłacić studia - wyjaśniłem. I żeby mieć na chooch. - A co robisz? - spytała, patrząc na odbicie swojej twarzy w srebrzystych ekranach. Chwila nie była odpowiednia, by jej tłumaczyć, że przygotowuję też panienki dla urzędasów z wytwórni. - Remake'i - wyjaśniłem. Wygładziłem koce. - Siadaj. Przysiadła na brzegu łóżka, trzymając razem kolana. - No dobrze. - Usiadłem przy komputerze i wywołałem menu biblioteki Warnera. - Continental jest w "Cylindrze", prawda? - W "Wesołej rozwódce" - odparła. - Pod koniec. - Główny ekran, klatka końcowa, wstecz na dziewięćdziesiąt sześć - poleciłem. Fred i Ginger wskoczyli na ekran, a potem na stół. - Cofaj, dziewięćdziesiąt sześć klatek na sekundę. - Zeskoczyli ze stołu i dalej cofnęli się przez śniadanie do sali balowej. Cofnąłem do początku tańca i puściłem. - Chcesz dźwięk? - spytałem. Pokręciła głową, skupiona już na ekranie, więc może to nie był taki dobry pomysł. Pochyliła się do przodu i na jej twarzy pojawił się taki sam wyraz koncentracji, jak na dole: jakby próbowała zapamiętać kroki. Równie dobrze mogłoby mnie nie być, a przecież nie po to ją tu sprowadziłem. - Menu - poleciłem. - Filmy Freda Astaire'a i Ginger Rogers. - Spis pojawił się na ekranie. - Ekran pomocniczy pierwszy, "Czas swingu" - rzuciłem. W tych filmach zwykle jest wielki finał taneczny. - Klatka końcowa i wstecz na dziewięćdziesiąt sześć. I był. W górnym lewym ekranie Fred we fraku wirował z Ginger w srebrnej sukni. - Klatka 102 do 044 - powiedziałem, odczytując kod u dołu. - Do przodu w czasie rzeczywistym do końca i powtórzyć. Pętla ciągła. Ekran drugi "Ruszaj za flotą", ekran trzeci "Cylinder", ekran czwarty "Carefree". Klatka końcowa i wtecz na dziewięćdziesiąt sześć. Wywołałem ciągłe pętle i przejechałem całą resztę listy Freda i Ginger, wypełniając lewą macierz ich tańcem: obroty, stepowania, kroki, Fred we fraku, w mundurze marynarza, w kostiumie jeździeckim, Ginger w długich lejących sukniach, które rozszerzały się u dołu w pianę piór, futra i migotania. Tańczyli walca, stepowali, sunęli przez cariocę, yam i piccolino. I wszystko w pełnym planie. Wszystko bez żadnych cięć. Alis wpatrywała się w ekrany. Skupione spojrzenie zniknęło - uśmiechnęła się rozkosznie. - Jeszcze coś? - "Zatańczymy" - powiedziała. - Taniec tytułowy. Klatka 87 do 1309. Wyświetliłem to w dolnym rzędzie. Fred w nienagannym fraku tańczył z grupą blondynek w czarnych atłasach i woalkach. Wszystkie trzymały maski twarzy Ginger Rogers i zasłaniając się nimi uciekały przed Fredem. Te maski były tak nieruchome jak twarze na przyjęciu. - Jeszcze jakieś filmy? - spytałem, ponownie wywołując menu. - Zostało sporo ekranów. Może "Amerykanin w Paryżu"? - Nie lubię Gene'a Kelly'ego - odparła. - Dobrze - zgodziłem się zaskoczony. - A może "Spotkajmy się w St. Louis"? - Tam nie ma żadnych tańców z wyjątkiem "Pod drzewem figowym" z Margaret O'Brien. To przez Judy Garland. Fatalnie tańczyła. - No dobrze - powiedziałem jeszcze bardziej zaskoczony. - "Deszczowa piosenka"? Nie, czekaj, nie lubisz Gene'a Kelly'ego. - Taniec "Dzień dobry" jest całkiem w porządku. Znalazłem to: Gene Kelly, Debbie Reynolds i Donald O'Connor w szaleńczej zabawie stepowali po schodach i na meblach. W porządku. Sprawdziłem menu, szukając filmów bez Gene'a Kelly'ego i Judy Garland. - "Dobre wieści"? - "The Varsity Drag". - Pokiwała głową. - Na samym końcu. A masz "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci"? - Jasne. Który taniec? - Budowanie stodoły - odparła. - Klatki 27 do 986. Wywołałem to. Rozejrzałem się za czymś z Ruby Keeler. - "Czterdziesta Druga Ulica"? Pokręciła głową. - To Busby Berkeley. Nie ma tam tańca z wyjątkiem jednego ujęcia w tle i szesnastu linijek w "Pieszczotach w parku". U Busby'ego Berkeleya nigdy nie ma tańca. A masz "W mieście"? - Myślałem, że nie lubisz Gene'a Kelly'ego. - Ann Miller - wyjaśniła. - Taniec "Człowiek prehistoryczny". Klatka 28-650. Kiedy trzyma się stepowania, jest technicznie świetna. Nie wiem, dlaczego byłem tak zaskoczony albo czego oczekiwałem. Pewnie absolutnego zachwytu. Ruby Keeler wołającej "Ojej, panie Ziegfeld, rola w pańskim programie! To byłoby cudowne!" A może Judy Garland, spoglądającej tęsknie na fotografię Clarka Gable'a w "Melodii z Broadwayu" 1938. Ale nie lubiła Judy, a z Gene'a Kelly'ego zrezygnowała tak lekko, jakby był tancerką w grupie Busby'ego Berkeleya. Którego też nie lubiła. Wypełniłem macierz Fredem Astaire'em, którego lubiła, chociaż żaden z jego kolorowych filmów nie był tak dobry jak czarno-białe. Podobnie jak żadna z jego partnerek. Większość z nich trzymała się tylko, gdy nimi obracał, albo przyjmowała pozę i pozwalała, by tańczył w kółko, dosłownie wokół nich. Alis nie patrzyła na nie. Wróciła do środkowego ekranu i obserwowała Freda w pełnym planie, prowadzącego lekką Ginger po podłodze. - Więc to byś chciała robić - spytałem wskazując palcem. - Zatańczyć continental? Pokręciła głową. - Nie jestem jeszcze dość dobra. Znam tylko parę kroków. To potrafię - dodała, wskazując "Varsity Drag", a potem kowbojski taniec z "Zakochanego". - I może jeszcze to. Oczywiście w szeregu, nie solo. Tego też nie oczekiwałem. Pod pieprzykami Marilyn wszystkie twarze mają jedną wspólną cechę: niewzruszoną wiarę, że mają w sobie coś, co jest potrzebne, by zostać gwiazdą. Większość tego nie ma: nie umieją grać, nie umieją okazywać emocji, nie umieją nawet sensownie naśladować zmysłowego głosu i seksownej bezbronności Normy Jean. Ale wszystkie wierzą, że między nimi a sławą stoi jedynie pech, nie talent. Nigdy nie słyszałem, żeby któraś powiedziała "Nie jestem jeszcze dość dobra". - Muszę znaleźć nauczyciela tańca - mówiła Alis. - Może znasz jakiegoś? W Hollywood? Miała takie same szanse jak na spotkanie Freda Astaire'a. Nawet mniejsze. Zresztą co z tego, że była na tyle rozsądna, by wiedzieć, czego jej brakuje? Co z tego, że studiowała filmy i je krytykowała? Żadna z tych rzeczy nie ożywi musicali. I nic nie zmusi ILMGM, by znów kręciła aktorskie filmy. Spojrzałem na macierze. W dolnym rzędzie Fred usiłował odnaleźć wśród masek prawdziwą Ginger. Na trzecim ekranie u góry próbował namówić ją na numer. Odpływała od niego, on się zbliżał, ona wracała, pochylał się nad nią, odsuwała się wolno. Powinienem zaraz to wszystko załatwić, jeśli oczywiście chciałem mieć rozbłysk z Alis, która wciąż siedziała na brzegu łóżka, wciąż ubrana i z kolanami razem. Włączyłem dźwięk przy nagraniu trzecim i usiadłem przy Alis na łóżku. - Myślę, że jesteś dość dobra - powiedziałem. Spojrzała na mnie zaskoczona, a potem zrozumiała, że ją podrywam. - Nie jestem dość dobra - stwierdziła. - Nie widziałeś, jak tańczę. - Nie mówiłem o tańcu - zapewniłem i pochyliłem się, by ją pocałować. Centralny ekran błysnął bielą. - Wiadomość - oznajmił. - Od Heady Hopper. Hedda podpisywała się przez "a". Ciekawe, czy miała kolejny dobry pomysł i przerwała mi, żeby o nim opowiedzieć. - Zatrzymaj wiadomość - powiedziałem i wstałem, by oczyścić ekran, ale było za późno. Wiadomość już tam była. "Jest tu Mayer", głosiła. "Mam go wysłać na górę? Heada." Ostatnie, na co miałem ochotę, to mieć tu Mayera. Muszę zrobić kopię tej wklejki i zanieść mu na dół. - Plik Rivera Phoenixa - poleciłem komputerowi i wcisnąłem czysty opdysk. - "Gdzie są chłopcy". Nagranie remake'u. Ekran z tańcem zgasł, Alis wstała. - Czy mam wyjść? - spytała. - Nie! - zawołałem, szukając pilota. Komputer wypluł dysk; złapałem go. - Zostań tu. Zaraz wracam. Mam to oddać jednemu facetowi. - Wręczyłem jej pilota. - Trzymaj. Naciśnij M na menu i zamów sobie, co chcesz. Jeśli tego filmu nie ma w ILMGM, możesz wywołać inną bibliotekę, naciskając FILE. Wrócę, zanim się skończy continental. Obiecuję. Ruszyłem do drzwi. Chciałem je zamknąć, żeby zatrzymać ją w środku, ale chyba miałem większe szanse, że ją zastanę, jeśli zostawię drzwi otwarte. - Nie wychodź - rzuciłem i zbiegłem na dół. Heada czekała na mnie przy schodach. - Przepraszam - powiedziała. - Zacząłeś już numer? - Dzięki tobie nie - odparłem, szukając Mayera. Po naszym wyjściu z Alis sala zrobiła się jeszcze bardziej zatłoczona, podobnie jak ekran. Kilkunastu Fredów i Ginger tańczyło wokół siebie. - Nie przerywałabym ci - stwierdziła Heada - ale wcześniej pytałeś o Mayera. - Wszystko w porządku - uspokoiłem ją. - Gdzie on jest? - Tam - wskazała w kierunku Fredów i Ginger. Mayer stał pod nimi, słuchając, jak Vincent opowiada o swoim programie edycyjnym i trzęsie się z przedawkowania choocha. - Mówił, że chce porozmawiać z tobą o pracy. - Świetnie - odparłem. - To znaczy, że jego szef ma nową panienę, a ja mam wkleić nową twarz. Pokręciła głową. - Viamount przejmuje ILMGM i Arthurton będzie tam szefem działu rozwoju, co znaczy, że szef Mayera wypada, a Mayer walczy. Musi jakoś oderwać się od szefa i przekonać Arthurtona, że powinien go zatrzymać zamiast ściągać własny zespół. Ta praca jest pewnie próbą zrobienia wrażenia na Arthurtonie, co może oznaczać remake lub nowy projekt. W takim razie... Przestałem słuchać. Szef Mayera wypada, co oznaczało, że mój dysk był nic nie wart, a ta praca polegała na wklejeniu w coś dziewczyny Arthurtona. A może dziewczyn całej rady Viamountu. Tak czy siak nie dostanę forsy. - ...w takim razie - mówiła Heada - to, że się zgłosił do ciebie, jest dobrym znakiem. - O rany. - Klasnąłem w ręce. - To może być wielki dzień. - To możliwe - przyznała nieco zakłopotana. - Nawet remake byłby lepszy niż ta robota alfonsa, którą ci zleca. - Wszystkie roboty są dla alfonsów. Ruszyłem przez tłum w stronę Mayera. Heada przeciskała się za mną. - Jeśli to oficjalne zlecenie - poradziła - powiedz mu, że chcesz wystąpić w napisach. Mayer przesunął się na drugą stronę ekranu, prawdopodobnie, żeby urwać się Vincentowi, który sunął za nim i wciąż gadał. Nad nimi tłum na ekranie nadal wirował, ale wolniej i wolniej, a brzegi sali zaczęły się rozmywać. Mayer odwrócił się, zobaczył mnie i pomachał, wszystko w zwolnionym tempie. Zatrzymałem się, Heada wpadła na mnie. - Masz może slalom? - spytałem, a ona znów zaczęła grzebać w dłoni. - Albo lód? Cokolwiek, żeby zablokować rozbłysk kliega? Pokazała mi ten sam zbiór kapsułek i tabletek co poprzednio. Tyle że mniej liczny. - Chyba nie - powiedziała, przyglądając się im. - Znajdź mi coś, dobrze? - poprosiłem. Mocno zamknąłem oczy i otworzyłem je znowu. Zamglenie minęło. - Może znajdę ci trochę lude'a - obiecała. - Pamiętaj, jeśli to oficjalne, chcesz być w napisach. Ruszyła w stronę paru Jamesów Deanów, a ja podszedłem do Mayera. - Trzymaj - powiedziałem i spróbowałem wręczyć mu dysk. Nie zapłaci mi pewnie, ale warto przynajmniej próbować. - Tom! - zawołał Mayer. Nie wziął dysku. Heada miała rację. Jego szef wyleciał. - Właśnie ciebie szukałem - powiedział. - Co ostatnio porabiałeś? - Pracowałem dla ciebie - odparłem i jeszcze raz spróbowałem wręczyć mu dysk. - Zrobione. Tak, jak zamówiłeś. River Phoenix, zbliżenie, pocałunek. Nawet mówi cztery linijki. - Świetnie - stwierdził i schował dysk do kieszeni. Wyjął palmtopa i wklepał parę numerów. - Przelać ci na konto? - Tak - zgodziłem się. Nie byłem pewien, czy to nie jakiś dziwaczny syndrom przedrozbłyskowy: dostać to, czego się chce. Poszukałem wzrokiem Heady. Nie rozmawiała już z Jamesami Deanami. - Zawsze można na ciebie liczyć przy trudnym zadaniu - zauważył Mayer. - Mam nowy pomysł, który może cię zainteresować. - Objął mnie przyjaźnie ramieniem i odciągnął od Vincenta. - Nikt tego nie wie - powiedział - ale istnieje możliwość fuzji ILMGM i Viamount. Jeśli to przejdzie, mój szef i jego dziewczyny będą sprawą zamkniętą. Jak Heada to robi? - pomyślałem z zachwytem. - Na razie wciąż trwają rozmowy wstępne, ale wszyscy jesteśmy bardzo podnieceni perspektywą pracy dla takiej świetnej firmy jak Viamount. Co oznaczało: sprawa jest załatwiona i o walce nie ma już mowy. Spojrzałem na dłonie Mayera, niemal oczekując, że zobaczę krew pod jego paznokciami. - Viamount, tak samo jak ILMGM, pragnie tworzyć znakomite filmy, ale sam wiesz, jak amerykańska publiczność traktuje takie fuzje. Więc nasze pierwsze zadanie, gdy cała sprawa dojdzie do skutku, to przekonać ich, że nam na nich zależy. Znasz Austina Arthurtona? Wybacz, Heada, pomyślałem, to kolejna robota alfonsa. - Co to za zadanie? - spytałem. - Trzeba digitizować dziewczynę Arthurtona? Chłopaka? Owczarka niemieckiego? - Jezu, nie! - szepnął i rozejrzał się, czy nikt tego nie słyszał. - Arthurton jest przyzwoity, czysty, jest wegetarianinem, typ Gary'ego Coopera. Bardzo chciałby przekonać publiczność, że wytwórnia trafiła w godne ręce. I tu zaczyna się twoje zadanie. Dostarczymy ci rozszerzenie pamięci, automatyczny wydruk i wysyłkę, i będziesz opłacany na konto bieżące natychmiast po wykonaniu pracy. - Machnął dyskiem z dziewczyną jego dawnego szefa. - Nie będziesz już musiał ganiać za mną na przyjęciach. - Uśmiechnął się. - Co to za zadanie? Nie odpowiedział. Rozejrzał się po hallu i skrzywił się. - Widzę wiele nowych twarzy. - Uśmiechnął się do Marilyn w żółtych piórach. "Najlepszy biznes to show biznes". - Jest tu coś ciekawego? Tak, w moim pokoju, i chcę mieć rozbłysk na nią, a nie na ciebie, Mayer, więc przejdź do rzeczy. - ILMGM stawia nam ostatnio sporo zarzutów. Znasz ten styl: przemoc, SU, destrukcyjne wpływy. Nic poważnego, lecz Arthurton chce stworzyć pozytywny obraz... I jest w typie Gary'ego Coopera. Myliłem się; to nie robota alfonsa, Heado. To będzie cięcie i wypalanie. - Co chcesz usunąć? - spytałem. Znowu się skrzywił. - To nie jest cenzorska robota, tylko parę poprawek tu i tam. Przeciętnie zmiany nie będą przekraczać dziesięciu klatek. Każda z nich zajmie ci może piętnaście minut. Większość to zwykłe usunięcia. Komputer robi to automatycznie. - Co mam usunąć? Seks? Chooch? - SU. Dwadzieścia pięć od filmu i dostajesz forsę niezależnie od tego, czy coś zmienisz, czy nie. Nie braknie ci choocha przez rok. - Ile filmów? - Nie tak wiele. Dokładnie nie wiem. Sięgnął do kieszeni marynarki i wręczył mi opdysk, taki sam, jaki dałem mu przed chwilą. - Tu jest menu. - Wszystko? Papierosy? Alkohol? - Wszystkie substancje uzależniające - stwierdził. - Wizje, audio i odniesienia. Ale Liga Antynikotynowa usunęła już nikotynę, więc większość filmów z listy ma tylko parę scen, nad którymi trzeba popracować. Duża część jest czysta. Musisz tylko je obejrzeć, zrobić wydruk, przesłać i zebrać pieniądze. Zgadza się. I przez dwie godziny wprowadzać ich kody dostępu. Mazanie było łatwe, najwyżej pięć minut, nakładanie dziesięć, nawet pracując z widem. Ale dostępy były mordercze. Jak mój River Phoenix - maraton filmowy to nic, w porównaniu z godzinami, jakie zmarnowałem, sprawdzając kody dostępu, prześlizgując się obok systemów autoryzacji i identyfikacji tak, by źródła światłowodowe nie wypluły automatycznie wszystkich dokonanych zmian. - Nie, dzięki. - Próbowałem oddać mu dysk. - Nie robię tego bez pełnego dostępu. Mayer okazał cierpliwość. - Wiesz, dlaczego kody dostępu są konieczne. Jasne. Żeby nikt nie mógł zmienić nawet piksela w tych chronionych prawem autorskim filmach, żeby nawet włos nie spadł z głowy tym kupionym i opłaconym gwiazdom. Chyba że zrobi to ktoś z wytwórni. - Przykro mi, Mayer. Nie jestem zainteresowany - dodałem i odwróciłem się. - Dobrze, dobrze - zawołał i skrzywił się. - Pięćdziesiąt od sztuki i pełny dostęp. Nic nie poradzę na blokady identyfikacyjne i Rejestr Towarzystwa Ochrony Filmu. Ale możesz mieć pełną swobodę zmian. Żadnej wstępnej kontroli. Możesz być twórczy. - Tak - westchnąłem. - Twórczy. - Dogadaliśmy się? - spytał. Heada przesuwała się przed ekranem, zerkając na Freda i Ginger. Patrzyli sobie w oczy na zbliżeniu. Przynajmniej dostanę dość forsy na czesne i własne SU, zamiast brać je od Heady, zamiast omyłkowo łykać kliega i martwić się o rozbłysk na Mayera. Zamiast martwić się, że do końca życia będę nosił w głowie jego niezapomniany obraz. A wszystkie zlecenia nadają się dla alfonsów. Chyba że są oficjalne. - Czemu nie? - powiedziałem. Podeszła Heada, wzięła mnie za rękę i wcisnęła mi lude'a. - Świetnie - oznajmił Mayer. - Masz listę. Możesz je robić w dowolnym porządku. Minimum dwanaście na tydzień. Skinąłem głową. - Zaraz się za to wezmę - obiecałem i ruszyłem do schodów; po drodze łyknąłem lude'a. Heada ścigała mnie aż do wyjścia. - Dostałeś robotę? - Tak. - Czy to remake? Nie miałem czasu wysłuchiwać jej, kiedy się dowie, że to tylko cięcie i wypalanie. - Tak - rzuciłem i wbiegłem na schody. Nie było pośpiechu. Lude da mi co najmniej pół godziny, a Alis jest już na łóżku. Jeśli wciąż tam jest. Jeśli nie miała już dość Freda i Ginger i nie wyszła. Drzwi były wpół otwarte, tak jak je zostawiłem, co wróżyło dobrze albo źle. Zajrzałem. Widziałem najbliższą macierz. Ekrany były puste. Dzięki, Mayer. Poszła sobie, a w zamian mam tylko listę z Urzędu Haysa. Jeśli będę miał szczęście, błysnę na Waltera Brennana, który pociąga z butelki kiepską whisky. Pchnąłem drzwi i zatrzymałem się. A jednak była tam. Widziałem jej odbicie w srebrzystych ekranach. Siedziała na łóżku pochylona i coś oglądała. Pchnąłem drzwi dalej, by zobaczyć co to takiego. Zaskrobały lekko po dywanie, ale nie poruszyła się. Patrzyła na jedyny czynny, środkowy ekran. Pewnie z moich pospiesznych instrukcji nie zapamiętała, jak uruchomić inne, a może w Bedford Falls używała tylko jednego. Wpatrywała się z tym samym wyrazem skupienia jak na dole, lecz nie patrzyła na continental. To nie Ginger tańczyła obok Freda. Alis patrzyła na Eleanor Powell. Ona i Fred stepowali na ciemnej lśniącej podłodze. W tle paliły się lampy, mające wyglądać jak gwiazdy, a podłoga odbijała je długimi błyszczącymi smugami światła. Fred i Eleanor byli ubrani w biel: on w garniturze, tym razem nie we fraku i bez cylindra, a ona w białej sukni do kolan, która rozpościerała się, wirując w obrotach. Jasnokasztanowe włosy, tej samej długości co włosy Alis, ściągnęła do tyłu białą opaską, która migotała odbitym światłem. Fred i Eleanor tańczyli obok siebie, swobodnie, lekko tylko rozsuwając ręce dla zachowania równowagi. Ich dłonie nawet się nie stykały, ale tańczyli krok w krok. Alis wyłączyła dźwięk, lecz nie musiałem słyszeć stuknięć ani muzyki, by wiedzieć, co to jest. "Melodia z Broadwayu" z 1940, druga połówka "Zacznijmy beguine'a". Pierwsza połowa była tangiem - w eleganckiej marynarce i długiej białej sukni - taniec, który Fred wykonywał ze wszystkimi partnerkami, tylko że przy Eleanor Powell nie musiał wymyślać zabawnych kroczków dookoła. Tańczyła nie gorzej od niego. Druga połowa - to właśnie to: żadnych wydumanych sukni, żadnej pompy, oboje tańczyli obok siebie w pełnym planie, w jednym długim ujęciu. On stepował kombinacją, ona powtarzała, wykonując kroki w perfekcyjnym rytmie, on próbował innej, ona odpowiadała. Żadne z nich nie patrzyło na drugie, oboje byli skupieni na muzyce. Nie skupieni. To złe słowo. Nie było w nich żadnego skupienia, żadnego wysiłku, jakby wymyślali te wszystkie kroki właśnie teraz, w chwili, gdy weszli na lśniący parkiet, improwizując po drodze. Stałem w drzwiach i przyglądałem się, jak Alis patrzy na nich. Siedziała na brzegu łóżka i wyglądała tak, jakby seks był ostatnią myślą w jej głowie. Heada miała rację, to był kiepski pomysł. Powinienem wrócić na przyjęcie i znaleźć jakąś twarz, która nie miała zbyt ściągniętych kolan, której wielką ambicją była praca aktorki dla Columbia Tri-Star. Lude, którego wziąłem, zablokuje rozbłysk na dostatecznie długo, bym namówił jakąś Marilyn. A Ruby Keeler nie będzie za mną tęsknić; nie zwracała uwagi na nic prócz Freda Astaire'a i Eleanor Powell, wykonujących serię błyskawicznych kroków. Pewnie nawet nie zauważy, jeśli sprowadzę tu Marilyn i przelecę ją na łóżku. I właśnie to powinienem zrobić, póki jeszcze był czas. Ale nie zrobiłem. Oparłem się o drzwi, patrząc na Freda, Eleanor i Alis, obserwując odbicie Alis w czystych ekranach prawej macierzy. Fred i Eleanor też się w nich odbijali, a ich obraz nakładał się na skupioną twarz Alis w srebrnych ekranach. Zresztą dla niej skupienie też nie było właściwym słowem. Zniknął gdzieś ten czujny, skoncentrowany wyraz twarzy, z jakim obserwowała continental, kiedy liczyła kroki i próbowała zapamiętać kombinacje. Patrząc, jak Fred i Eleanor tańczą obok siebie, przeszła dalej. Ich dłonie się nie stykały; oni też nie liczyli, zagubieni w wykonywanych bez wysiłku krokach, łatwych obrotach, zagubieni w tańcu, tak jak Alis. Twarz miała absolutnie nieruchomą, jak na stop klatce, a Fred Astaire i Eleanor Powell też byli nieruchomi, chociaż tańczyli. Eleanor, stepując i obracając się, przemknęła z Fredem przez całą podłogę. Tańczyła twarzą do Freda, ale nadal na niego nie patrzyła; jej kroki były odbiciem jego kroków. A potem znów byli obok siebie, przeszli w kadencję stuknięć, stopy, wirująca suknia i fałszywe gwiazdy odbijały się w lśniącym parkiecie, w ekranach, w nieruchomej twarzy Alis. Eleanor zrobiła obrót, wciąż nie patrząc na Freda - nie musiała, jej obrót był idealnie zgrany z jego. I znowu byli razem, stepując, niemal dotykając się dłońmi. Twarz Eleanor była prawie tak nieruchoma jak twarz Alis, skupiona i zapatrzona. Fred wystepował rytm, Eleanor powtórzyła, spojrzała przez ramię i uśmiechnęła się do niego. Uśmiech ten był pełen zrozumienia, zgodności i radości. Błysnąłem. Klieg zwykle daje kilkusekundowe ostrzeżenie - wystarczy, żeby próbować go powstrzymać lub przynajmniej zamknąć oczy. Ale nie tym razem. Nie było ostrzeżenia, żadnego rozmycia wizji, nic. W jednej chwili opierałem się o framugę, obserwując, jak Alis patrzy na stepujących Freda i Eleanor, w następnej stop klatka, cięcie, wydruk - jakby żarówka rozpadła się przed oczami. Tyle że powidok jest równie wyraźny jak obraz i nie rozpływa się, nie znika. Zasłoniłem dłonią oczy, jak ktoś, kto próbuje osłonić się od wybuchu atomowego, ale było za późno. Obraz był już wypalony w mojej korze mózgowej. Musiałem zachwiać się, może też krzyknąć, bo kiedy otworzyłem oczy, patrzyła na mnie zaskoczona i zatroskana. - Coś się stało? - spytała, zeskakując z łóżka. Chwyciła mnie za rękę. - Dobrze się czujesz? - Świetnie - powiedziałem. - Świetnie. Trzymała w ręce pilota. Wziąłem go i wyłączyłem komputer. Ekran posrebrzał, czysty, ukazywał tylko odbicie nas dwojga stojących w drzwiach. I nałożone na to inne odbicie - skupionej twarzy Alis, zapatrzonej na Freda i Eleanor w bieli, tańczących na rozgwieżdżonym parkiecie. - Chodź - powiedziałem i złapałem Alis za rękę. - Gdzie idziemy? Gdzieś. Gdziekolwiek. Do kina, gdzie pokazują jakiś inny film. - Do Hollywood - odparłem, wyciągając ją na korytarz. - Tańczyć w filmach. Kamera przesuwa się do zbliżenia: znak stacji LAIT. Romboidalny ekran, "Los Angeles Instransit" dużymi różowymi literami, "Westwood Station" w jasnej zieleni. Pojechaliśmy saniami. Błąd. Zamknęli już tylną część, ale i tak były prawie puste - skupionych pośrodku parę grupek turatów w drodze z Universal Studios; dwójka narkatów śpiąca pod tylną ścianą, trójka innych rozkładająca karty na żółtej linii ostrzegawczej; jedna samotna Marilyn. Turaci spoglądali nerwowo na tablicę informacyjną, jakby się bali, że przegapią swój przystanek. Wykluczone. Przejazd między stacjami Intransitu jest natychmiastowy, ale sanie potrzebują dobrych dziesięciu minut, żeby wygenerować obszar materii negatywnej umożliwiający przeskok, a potem jeszcze pięć, zanim zapalą strzałki do wyjścia. W tym czasie nikt nie mógł się nigdzie ruszyć. Turaci mogli się spokojnie odprężyć i oglądać pokaz. Tyle, co z niego zostało. Działała tylko jedna boczna ściana; połowa przewijała w kółko reklamy ILMGM, która najwyraźniej nie wiedziała, że została już przejęta. Na samym środku digitizowany lew ryczał pod dewizą studia w złocie: "Wszystko jest możliwe". Mgła przesłoniła ekran, zawirowała i głos z offu powiedział: "ILMGM! Więcej gwiazd niż na niebie!". Potem anonsował nazwiska, a wymienione gwiazdy wynurzały się z mgły. Vivien Leigh potykała się o suknię z fiszbinami; Arnold Schwarzenegger pędził na motocyklu; Charlie Chaplin machał laseczką. "Nieustannie staramy się pokazać najjaśniejsze gwiazdy firmamentu" - oznajmił głos z offu, co oznaczało gwiazdy, o których prawa trwał proces. Marlene Dietrich, Macaulay Culkin w wieku dziesięciu lat, Fred Astaire w cylindrze i smokingu, idący swobodnie i lekko w naszą stronę. Wyciągnąłem Alis z pokoju, żeby oderwać się od luster, od beguina i Freda stepującego po moim płacie czołowym, żeby znaleźć coś innego do oglądania, gdybym znowu błysnął. Ale osiągnąłem tyle, że swój ekran zamieniłem na większy. Druga ściana była jeszcze gorsza. Zrobiło się później niż myślałem i wyłączyli na noc reklamy. Wyglądała jak szerokie zwierciadło, jak lśniący parkiet, na którym Fred Astaire i Eleanor Powell tańczyli obok siebie, ich dłonie niemal... Skupiłem się na odbiciach. Narkaci wyglądali jak trupy. Pewnie wzięli te kapsułki, o których Heada mówiła, że to chooch. Marilyn ćwiczyła przed lustrem wydęcie warg, potem otwierając usta pochylała się z wyrazem zaskoczenia i przyciskała rozłożonymi palcami sukienkę, żeby nie pofrunęła do góry. Scena z kratą wentylacyjną ze "Słomianego wdowca". Turaci wciąż oglądali tablicę, która informowała, że zbliżamy się do La Brea Tar Pits. Alis też patrzyła skupiona i nawet w blasku jarzeniówek i migotania trailerów zapowiadanych remake'ów ILMGM jej włosy wyglądały jak podświetlone. Rozsunęła stopy i wyciągnęła przed siebie ręce dla ochrony przed nagłym szarpnięciem. - Nie ma sań w Riverwood? - spytałem. Uśmiechnęła się. - Riverwood... To rodzinne miasto Mickeya Rooneya w "Niech zagra orkiestra". W Galesburgu mieliśmy sanie, na krótkiej trasie. I były w nich siedzenia. - Bez siedzeń w godzinie szczytu można tu wcisnąć więcej ludzi. Nie musisz tak stać. - Wiem. - Westchnęła i postawiła stopy razem. - Po prostu wciąż mi się wydaje, że ruszymy. - Już ruszyliśmy. - Zerknąłem na tablicę. Napis głosił: Pasadena. - Na mniej więcej nanosekundę. Od stacji do stacji, pomiędzy nie ma niczego. Używają do tego luster. Stanąłem na żółtej linii ostrzegawczej i wyciągnąłem rękę do ściany. - Ale to nie są lustra. To zasłony materii negatywnej i można przesunąć rękę na drugą stronę. Żeby to wytłumaczyć, potrzebny byłby awansujący urzędas ze studia. - Czy to niebezpieczne? - spytała, patrząc pod nogi, na żółtą linię. - Nie, dopóki nie spróbujesz przejść na drugą stronę. Czasami wściekli się starają. Kiedyś stały tu barierki, ale studia kazały je usunąć, bo zasłaniały reklamy. Odwróciła się i spojrzała na tylną ścianę. - Są takie wielkie. - Powinnaś to zobaczyć w dzień. Na noc zamykają tylną część, żeby narkaci nie sikali na podłogę. Z tyłu jest jeszcze jedna sala, dwa razy większa od tej. - To jak sala do prób - stwierdziła Alis. - Jak studio taneczne w "Czasie swingu". Tutaj też prawie można by tańczyć. - Nie tańczę - powiedziałem. - Nie proś. - To nie ten film. - Uśmiechnęła się. - To z "Roberty". Odwróciła się do lustrzanej bocznej ściany; sukienka rozkloszowała się, a odbicie Alis przywołało wizję Eleanor Powell obok Freda Astaire'a na ciemnym, lśniącym parkiecie, z dłońmi... Wypchnąłem obraz z myśli i rozpaczliwie odwróciłem się do przeciwnej ściany, gdzie leciał trailer nowego "Star Treka". Odczekałem, aż zgasł, i dopiero wtedy spojrzałem na Alis. Wpatrywała się w tablicę. Pasadena mrugała, a linia zielonych strzałek prowadziła do przodu. Turaci szli za nimi do wyjścia po lewej stronie, a potem dalej, do Disneylandu. - Gdzie jedziemy? - spytała Alis. - Pozwiedzać - wyjaśniłem. - Domy gwiazd. To znaczy, że na Forest Lawn, tyle że już ich tam nie ma. Wróciły na ekran i teraz grają za darmo. Skinąłem na ścianę, gdzie szedł trailer nowego remake'u "Pretty Woman" z - kto by pomyślał - Marilyn Monroe. Marilyn wkroczyła na ekran w czerwonej sukni, a Marilyn przestała ćwiczyć miny i podeszła, żeby popatrzeć. Marilyn rzuciła ślimakiem w kelnera, poszła na Rodeo Drive kupić białą suknię bez pleców, rozpłynęła się w długim pocałunku z Clarkiem Gable. - Wkrótce zobaczymy ją jako Lenę Lamont w "Deszczowej piosence" - powiedziałem. - Wytłumacz mi, dlaczego nienawidzisz Gene'a Kelly'ego? - Nie to, że nienawidzę - stwierdziła z namysłem. - "Amerykanin w Paryżu" jest okropny, i ta fantazja w "Deszczowej piosence" też, ale kiedy gra z Donaldem O'Connorem i Frankiem Sinatrą, jest całkiem dobrym tancerzem. Tylko u niego wszystko wydaje się takie trudne. - A nie jest? - Jest. Nie o to chodzi. - Zmarszczyła czoło. - Kiedy robi skoki albo jakiś skomplikowany krok, macha rękami, sapie i dyszy. Jakby chciał pokazać, że strasznie się męczy. Fred Astaire jest inny. Jego tańce są o wiele trudniejsze niż Gene'a Kelly'ego, kroki wręcz straszne, ale tego na ekranie nie widać. Kiedy tańczy, wcale nie wygląda, jakby pracował. Wygląda lekko, jakby wymyślił to wszystko przed chwilą... Wizja Freda i Eleanor pojawiła się znowu, oboje w bieli, tańczący lekko, bez wysiłku na rozgwieżdżonym parkiecie... - Wygląda to u niego tak łatwo, że postanowiłaś przyjechać do Hollywood i też spróbować - domyśliłem się. - Wiem, że to nie będzie proste - odparła cicho. - Wiem, że nie kręcą już prawie aktorskich... - Żadnych - poprawiłem ją. - Nie kręci się żadnych aktorskich filmów. Chyba że znajdziesz się w Bogocie. Albo w Pekinie. Tutaj jest tylko CG. Nie potrzebują aktorów. Ani tancerek, pomyślałem, ale nie powiedziałem tego głośno. Wciąż miałem nadzieję, że uda mi się zaciągnąć ją do łóżka, jeśli tylko wytrzymam przy niej do następnego rozbłysku. Jeśli będzie następny rozbłysk. Zaczynała mnie potwornie boleć głowa, co na ogół nie jest efektem ubocznym. - Ale skoro wszystko jest grafiką komputerową - przekonywała mnie Alis - to przecież mogą nakręcić, co tylko zechcą. W tym musicale. - A dlaczego sądzisz, że zechcą? Od 1996 nie powstał żaden musical. - Objęli prawem autorskim Freda Astaire'a. - Skinęła na ekran. - Po coś jest im potrzebny. Po coś, to prawda. Do kontynuacji "Płonącego wieżowca". Albo do pornosów. - Mówię przecież: wiem, że to trudne - oświadczyła zakłopotana. - Wiesz, co powiedzieli, kiedy Fred Astaire pierwszy raz przyjechał do Hollywood? Twierdzili, że jest bezbarwny, że to jego siostra ma talent, a on to marny wodewilowy tupacz, który nie ma szans w filmie. Po zdjęciach próbnych ktoś napisał "Trzydziestoletni, łysiejący, umie trochę tańczyć". Oni też nie wierzyli, że mu się uda. I sam wiesz, co się stało. Wtedy były filmy, w których mógł tańczyć. Nie powiedziałem tego, ale musiała dostrzec to na mojej twarzy, bo dodała: - Chciał ciężko pracować. Ja też chcę. Czy wiesz, że ćwiczył swoje kroki całymi tygodniami, zanim w ogóle zaczęli zdjęcia? Na próbach do "Carefree" zużył sześć par butów. Będę ćwiczyć tyle co on - zapewniła. - Wiem, że nie jestem dość dobra. Muszę nauczyć się podstaw baletu. Znam tylko jazz i stepowanie. Nie poznałam zbyt wielu kroków. Muszę znaleźć kogoś, kto nauczy mnie tańców balowych. Gdzie? - pomyślałem. Od dwudziestu lat w Hollywood nie było nauczyciela tańca ani choreografa. Ani musicalu. CG zabiła filmy aktorskie, lecz nie musicale. One padły same z siebie w latach sześćdziesiątych. - Muszę też znaleźć pracę, żeby płacić za lekcje - mówiła dalej. - Ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś na przyjęciu, ta, która wygląda jak Marilyn Monroe, powiedziała, że mogłabym pracować jako twarz. Co one robią? Chodzą na przyjęcia, starają się, żeby zauważył je ktoś, kto za szybki numer wklei je gdzieś do filmu. I ćpają, pomyślałem, żałując, że ja nie mam nic do ćpania. - Uśmiechają się, rozmawiają i udają smutne, kiedy jakiś hakata je skanuje - wyjaśniłem. - To tak jak próbne zdjęcia? - spytała Alis. - Jak próbne zdjęcia. Potem hakata digitizuje skan twojej twarzy i wkleja w remake "Narodzin gwiazdy", a później możesz być następną Judy Garland. Tylko po co, skoro wytwórnia ma już Judy Garland? I Barbrę Streisand. I Janet Gaynor. Wszystkie są chronione prawem, wszystkie są gwiazdami, więc po co wytwórnia ma szukać nowych twarzy? I po co ryzykować nowy film, skoro mogą zrobić sequel, powtórkę lub remake czegoś, co już mają? A skoro już o tym mowa, to czemu nie obsadzić innych gwiazd w remake'u? Hollywood, miejsce utylizacji odpadów! Skinąłem na ekran, gdzie ILMGM zapowiadał nowe atrakcje. - "Upiór w operze" - oznajmił głos spoza ekranu. - W rolach głównych Anthony Hopkins i Meg Ryan. - Spójrz tylko - powiedziałem. - Najnowszy produkt Hollywood: remake remake'u filmu niemego! Reklamówka skończyła się i pętla ruszyła od początku. Digitizowany lew wydał digitizowany ryk, a nad nim digitizowany laser wypalił w złocie napis "Wszystko Jest Możliwe". - Wszystko jest możliwe - stwierdziłem - jeśli masz digitizery, Craye, pamięć i światłowód, żeby to przesyłać. I prawa autorskie. Złote słowa rozpłynęły się we mgle, a z niej wybiegła w naszą stronę Scarlett, unosząc elegancko suknię. - Wszystko jest możliwe, ale tylko dla wytwórni. One posiadają wszystko, wszystko kontrolują... Przerwałem, myśląc, że nie ma już żadnych szans, by po tym wybuchu poszła ze mną do łóżka. Dlaczego nie powiedziałem wprost, że jej marzenie jest nierealne? Ale nie słuchała. Patrzyła na ekran, gdzie ukazywały się sprawy o prawa autorskie. Czekała, aż wynurzy się Fred Astaire. - Kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, od razu wiedziałam, czego chcę - odparła, nie odrywając wzroku od ściany. - Może "chcę" to nie jest odpowiednie słowo. To nie tak, jak chce się nowej sukienki. - Albo choocha - dodałem. - To nie tego typu chcenie. Wiesz... jest taka scena w "Cylindrze", gdzie Fred Astaire tańczy w swoim pokoju, a Ginger Rogers mieszka pod nim. Przychodzi poskarżyć się na hałas, a on tłumaczy, że czasem po prostu zaczyna tańczyć, a ona na to... - "Przypuszczam, że to rodzaj choroby" - dokończyłem. Spodziewałem się uśmiechu, tak jak przy innych cytatach z filmów, ale nie uśmiechnęła się. - Choroba - powiedziała z powagą. - Tylko że to też nie to, nie dokładnie. Widzisz... Kiedy on tańczy, rzecz nie w tym, że wygląda to na łatwe. Raczej jakby wszystkie kroki i muzyka były jedynie ćwiczeniem. A on robi to naprawdę, jakby przeszedł poza rytm, kroki i obroty w inne miejsce... Gdybym mogła tam trafić i zrobić to samo... Urwała. Fred Astaire w cylindrze i fraku wybiegał do nas z mgły, wesoło stukał w rondo końcem laski. Spojrzałem na Alis. Przyglądała mu się tym zagubionym, zachwyconym wzrokiem, jak w moim pokoju, kiedy patrzyła na Freda i Eleanor tańczących obok siebie w bieli, wirujących, a jednak nieruchomych, milczących, poza ruchem, poza... - Chodźmy - powiedziałem i pociągnąłem ją za rękę. - To nasz przystanek. - I podążyłem za zielonymi strzałkami do wyjścia. SCENA: Hollywoodzka premiera w Chińskim Teatrze Graumana. Reflektory omiatające nocne niebo, palmy, wrzeszczący fani, limuzyny, smokingi, futra, błyskające flesze. Wysiedliśmy przy Hollywood Boulevard, na rogu Chaosu i Przeciążenia Zmysłów, w najgorszym z możliwych miejsc do rozbłysku. Scena była jak z DeMille'a, jak zwykle. Twarze, turaci i niezależne dziewczyny, wściekli i tysiące statystów, sunących przez sale widzów i groty VR. A między nimi ekrany: zwijane, swobodne, romby i hologramy, wszystkie pokazujące reklamy montowane w stylu "Psychozy" i Vincenta. Chiński Teatr Trumpa miał dwa wiszące ekrany od frontu; na obu były fotosy z ostatniego remake'u "Ben Hura". Na jednym Sylvester Stallone w spiżowej spódniczce, zlany digitizowanym potem, wychylał się z rydwanu i smagał konie. Drugiego nie było widać. Przed nim płonął neon "Szczęśliwe zakończenia" i stał holoekran. Na nim, we mgle, Scarlett O'Hara mówiła: - Rhett, kocham cię. - Wyznam szczerze, moja droga: ja też cię kocham - odparł Clark Gable i zgniótł ją w ramionach. - Zawsze cię kochałem! - W cemencie są gwiazdy - poinformowałem Alis i wskazałem chodnik. Było zbyt tłoczno, żeby zobaczyć płyty, nie mówiąc już o gwiazdach. Pociągnąłem ją na jezdnię, gdzie ludzie tłoczyli się równie mocno, ale przynajmniej się przesuwali. Ruszyliśmy do widzów. Naganiacze z jaskiń VR wciskali nam w ręce ulotki, po dwa dolary za nierzeczywistość. River Phoenix handlował. - Skręta? Śnieg? Numerek? Kupiłem trochę choocha i połknąłem od razu. Miałem nadzieję, że zatrzyma rozbłysk do chwili, kiedy wrócimy do pokoju. Tłum przerzedził się nieco i pociągnąłem Alis na chodnik, obok plakatu groty VR. "Stuprocentowe podłączenie ciała. Stuprocentowo realistyczne". Stuprocentowo realistyczne, akurat. Według Heady, która wie wszystko, symseks wymaga więcej pamięci, niż groty mogą sobie pozwolić. Co druga pakuje klientowi hełm na głowę, dodaje trochę szumu, żeby wyglądało na VR, i sprowadza niezależną. Holowałem Alis obok groty VR, prosto w stado turatów przed stoiskiem "Narodziny gwiazdy". Turaci gapili się na reklamę: "Zrealizuj marzenia! Zostań gwiazdą filmową! 89,95 dolarów, w tym dysk. Studyjna licencja. Studyjna jakość digitizacji!" - Sama nie wiem... Jak myślisz, który powinnam wybrać? - pytała gruba turatka, przerzucając menu. Znudzony hakata w białym fartuchu i z czubem Jamesa Deana na głowie, zerknął na wybrany przez nią tytuł, wręczył plastykowe zawiniątko i wskazał osłoniętą budkę. Zatrzymała się. - Będę to mogła oglądać ze światłowodu? - Jasne - potwierdził James Dean i zaciągnął kotarę. - Macie jakieś musicale? - spytałem ciekaw, czy mnie też okłamie. Turatka nie znajdzie się w światłowodzie. Nic tam nie trafia z wyjątkiem zmian autoryzowanych przez wytwórnie. Wklejki oraz cięcia i wypalania. Dostanie nagranie tej sceny i polecenie, żeby nie robiła kopii. Spojrzał nie rozumiejąc. - Musicale? - No wiesz... Śpiew. Taniec - wyjaśniłem, ale turatka wyszła już, ubrana w za krótką białą szatę i kasztanową perukę z warkoczami zwiniętymi na uszach. - Proszę stanąć tutaj - James Dean wskazał jej plastykową skrzynkę. Na szerokiej talii zapiął jej cyfrową uprząż i włączył stary kompozer Digimatte. - Proszę patrzeć na ekran - polecił. Turaci przesunęli się, żeby też widzieć. Szturmowcy padli; w bramie nad przepaścią pojawił się Luke Skywalker, obejmując ramieniem pustą błękitną przestrzeń na ekranie. Zostawiłem Alis i przecisnąłem się do menu. "Dyliżans", "Ojciec chrzestny", "Buntownik bez powodu". - Teraz dobrze - zawołał James Dean i wystukał coś na klawiaturze. Turatka pojawiła się na ekranie obok Luke'a. - Proszę pocałować go w policzek i zejść z pudła. Nie musi pani skakać. Uprząż cyfrowa wszystkiego dopilnuje. - Nie będzie jej widać na filmie? - Maszyna ją wytnie. Nie mieli żadnych musicali. Nawet Ruby Keeler. Przecisnąłem się z powrotem do Alis. - Dobra, kręcimy - zawołał James Dean. Gruba turatka cmoknęła powietrze, zachichotała i zeskoczyła z pudła. Na ekranie pocałowała Luke'a w policzek i razem przelecieli nad technologiczną przepaścią. - Chodźmy - powiedziałem i pokierowałem Alis na drugą stronę ulicy, do Screen Test City. Mieli multiekran z twarzami gwiazd. Starszy gość z maleńkimi źrenicami redlinera nawoływał publiczność: - Zostań gwiazdą! Twoja twarz pojawi się na ekranie! Kim chciałabyś zostać, mała? - zapytał, szczerząc zęby do Alis. - Marilyn Monroe? Ginger Rogers i Fred Astaire byli w dolnym rzędzie, obok siebie. - Ci - powiedziałem. Zdjęcia powiększyły się i wypełniły cały ekran. - Macie szczęście, że dotarliście tu dzisiaj. On trafia do sądu. Co chcecie? Fotos czy scenę? - Scenę. I tylko ona. Ja nie. - Stań przed skanerem - polecił. - Zrobię zdjęcie twojego uśmiechu. - Nie, dziękuję. - Alis spojrzała na mnie. - Daj spokój. Mówiłaś, że chcesz tańczyć w filmach. Masz szansę. - Niczego nie musisz robić - zapewnił staruszek. - Potrzebny jest tylko obraz do digitizacji. Skaner załatwia resztę. Nie musisz się nawet uśmiechać. Wziął ją pod rękę. Myślałem, że mu się wyrwie, ale stała nieruchomo. - Chcę tańczyć w filmach - oznajmiła, patrząc mi w oczy. - A nie digitizować swoją twarz w ciało Ginger Rogers. Chcę tańczyć. - Będziesz tańczyć - obiecał staruszek. - Tam, na ekranie. Wszyscy zobaczą. - Machnął ręką na wielotysięczne tłumy, z których nikt nie patrzył na jego ekran. - I na opdysku. - Nie rozumiesz - zwróciła się do mnie ze łzami w oczach. - Rewolucja CG... - Masz ją przed sobą. - Nagle miałem tego dosyć. - Symseks, wklejki, remake "zrób to sam". Rozejrzyj się, Ruby. Chcesz tańczyć w filmach? Lepsza okazja już ci się nie trafi. - Myślałam, że zrozumiałeś - powiedziała ze smutkiem. Odwróciła się i zanim zdążyłem ją powstrzymać, zanurkowała w tłum. - Alis! Zaczekaj! - krzyknąłem i popędziłem za nią, ale była już za daleko. Zniknęła przy wejściu do sań. - Straciłeś dziewczynę? - zabrzmiał jakiś głos. Obejrzałem się gniewnie; stałem naprzeciw straganu ze szczęśliwymi zakończeniami. - Rzuciła cię? Zmień zakończenie. Niech Rhett wróci do Scarlett. Niech Lassie wróci do domu. Przeszedłem na drugą stronę. Były tu same salony symseksu, obiecujące numery z Melem Gibsonem, Sharon Stone i braćmi Marx. Stuprocentowy realizm. Pomyślałem, że może zaliczyłbym jakiś sym. Wsadziłem głowę w hełm reklamowy, ale żadne zamglenie nie nastąpiło. Na pewno chooch już działał. - Nie to powinieneś zrobić - odezwał się damski głos. Wyjąłem głowę z hełmu. Przede mną stała niezależna, blondynka w podartym obcisłym kombinezonie i z pieprzykiem na policzku. "Przystanek autobusowy". - Po co tracić czas na wirtualne imitacje, kiedy możesz to mieć naprawdę? - szepnęła. - To znaczy co? - spytałem. Uśmiech nie zniknął, ale od razu wydała się czujna. Mary Astor w "Sokole maltańskim". - Słucham? - Co naprawdę? O czym mowa? Seks? Miłość? Chooch? Podniosła ręce, jakbym chciał ją aresztować. - Jesteś z narkotykowego? Bo nie wiem, o czym mówisz. Wygłosiłam tylko uwagę, jasne? Sądzę, że ludzie nie powinni się zadowalać VR, jeśli mogą porozmawiać z kimś rzeczywistym. - Takim jak Marilyn Monroe? - rzuciłem i odszedłem, mijając jeszcze trzy niezależne. Marilyn w białej sukience bez pleców, Madonnę w mosiężnych stożkach i Marilyn w różowym atłasie. Kimś rzeczywistym... Dostałem jeszcze chooch i linijkę proszku od Jamesa Deana; był naćpany i nie pamiętał, że powinien to sprzedawać. Zjadłem i poszedłem dalej, obok pornosów. Gdzieś jednak musiałem zawrócić, bo znowu znalazłem się przy Szczęśliwych Zakończeniach. Patrzyłem na holoekran. Scarlett biegła we mgłę za Rhettem, Butch i Sundance pędzili w gradzie kul, Humphrey Bogart i Ingrid Bergman stali przed samolotem i patrzyli na siebie. - I znowu tutaj, co? - odezwał się naganiacz. - To najlepsze lekarstwo na złamane serce. Zabić drani. Zdobyć dziewczynę. Co zamawiamy? "Zagubiony horyzont"? "Terminator 9"? Ingrid mówiła Bogiemu, że chce zostać, a Bogie tłumaczył, że to niemożliwe. - Jakie szczęśliwe zakończenia wymyślają ludzie do tego? - spytałem. - "Casablanca"? - Wzruszył ramionami. - Wpadają Niemcy, zabijają męża, Ingrid i Bogart biorą ślub. - I jadą na miodowy miesiąc do Auschwitz? - Nie mówiłem, że te zakończenia są sensowne. Na ekranie Bogie i Ingrid patrzyli na siebie. Łzy wzbierały jej w oczach, a brzegi ekranu straciły ostrość. - Może "Cienista dolina"? - zaproponował facet. Ale ja przeciskałem się już między ludźmi, żeby dotrzeć do sań przed rozbłyskiem. Prawie mi się udało. Minąłem już wyścig rydwanów, kiedy nagle jakaś Marilyn zderzyła się ze mną i upadłem. Pomyślałem: niech to szlag, błysnę na cement. Ale nie. Chodnik rozmył się i zabłysnął oślepiająco; zalśniły na nim gwiazdy. Fred i Eleanor w bieli tańczyli swobodnie i elegancko wśród tłumu przechodniów, a nałożona na ich obraz Alis przyglądała się, zamyślona i smutna. Jak Ingrid. Wyciemnienie cdn. .N:54 POWIEŚĆ Connie Willis Remake (2) (Remake) przełożyła Elżbieta Gepfert MONTAŻ: Bez dźwięku; BOHATER siedzi przy komputerze, wciska klawisze i usuwa SU; sceny na ekranie zmieniają się. Westernowy saloon, elegancki klub nocny, sala korporacji, bar nad wodą. Nie wiem, jaki wpływ miał mój wykład sędziego Hardy'ego na Alis; w każdym razie nie skłonił jej do rezygnacji z marzeń i powrotu do Meadowville. Następnego tygodnia znowu zjawiła się na przyjęciu. Mnie tam nie było. Dostałem listę Mayera i zawiadomienie, że moje stypendium zostało wstrzymane z powodu "braku wyników". Pracowałem nad listą Mayera, żeby zachować mieszkanie. I chooch. Zresztą niczego nie straciłem. W połowie imprezy przyszła do mnie Heada, żeby przekazać wiadomości. - Przejęcie jest postanowione - oświadczyła. - Szef Mayera przeszedł do działu rozwoju, co oznacza, że jest na wylocie. Warner składa odwołanie w sprawie Freda Astaire'a. Jutro trafi do sądu. Alis powinna była wkleić swoją twarz w miejsce Ginger, póki jeszcze miała szansę. Teraz już nigdy z nim nie zatańczy. - Vincent jest na przyjęciu - dodała. - Ma nowy morfing rozkładowy. - Jaka szkoda, że nie mogę tego zobaczyć. - A co w ogóle tu robisz? - spytała sondująco. - Nigdy dotąd nie opuściłeś przyjęcia. Wszyscy są na dole. Mayer, Alis... - przerwała, obserwując moją twarz. - Mayer, co? - mruknąłem. - Muszę z nim pogadać o podwyżce. Wiesz, kto pije w filmach? Wszyscy. - Pociągnąłem szkockiej, żeby zilustrować problem. - Nawet Gary Cooper. - Musisz brać to świństwo? - Chyba żartujesz. Jest tanie, jest legalne, a przede wszystkim wiem, co to jest. I świetnie działa, chroniąc mnie od błysków. - Czy to bezpieczne? - Heada, której nie przeszkadzało wciąganie białego proszku znalezionego na podłodze, dokładnie obejrzała naklejkę. - Oczywiście, że bezpieczne. I reklamowane przez W.C. Fieldsa, Johna Barrymore'a, Bette Davis i E.T. Oraz słynne wytwórnie. Występuje w każdym filmie z listy Mayera. "Camille", "Sokół maltański", "Gunga Din". Nawet w "Deszczowej piosence": szampan na przyjęciu po premierze. To tam, gdzie Donald O'Connor mówi: "Trzeba pokazać film na przyjęciu. To prawo Hollywoodu". - Mayer podchodził do Alis na przyjęciu - powiedziała, wciąż mnie obserwując. No tak... To było nieuniknione. - Alis tłumaczyła mu, jak bardzo chce tańczyć w filmach. To też było nieuniknione. - Mam nadzieję, że będą bardzo szczęśliwi - stwierdziłem. - Chyba że chce ją przechować i oddać Gary'emu Cooperowi. - Nie mogła znaleźć nauczyciela tańca. - Z radością bym z tobą pogawędził - powiedziałem. - Ale muszę wracać do Urzędu Haysa. Wywołałem "Casablancę" i zacząłem usuwać butelki. - Pomyślałam, że powinieneś jej pomóc - stwierdziła Heada. - Przykro mi. Dla nikogo nie będę wkładał pętli na szyję. - To cytat z filmu, prawda? - Bingo. - Wyciąłem kryształową karafkę, z której Humphrey Bogart nalewał sobie drinka. - Pomyślałam, że powinieneś znaleźć jej nauczyciela tańca. Znasz wielu ludzi w biznesie. - W biznesie nie ma ludzi. Jest tylko CG, jedynki i zera, digitizowani aktorzy i programy edycyjne. Wytwórnie nie wynajmują już nawet aktorów. Jedyni ludzie w biznesie umarli razem z filmami aktorskimi. Razem z musicalem. Kaput. Po sprawie. "Koniec Rico". - To też cytat z filmu? - Tak. Który też umarł, gdybyś nie wywnioskowała tego z programu rozkładowego Vincenta. - Mógłbyś znaleźć jej robotę twarzy. - Jak ta, którą sama sobie znalazłaś? - No to pracę hakaty, edytora dźwięku, asystenta lokalizacji albo co. Dużo wie o filmach. - Nie chce robić w hakingu - odparłem. - A nawet gdyby, to jedyne filmy, na których się zna, to musicale. Asystent lokalizacji musi wiedzieć wszystko, typowe ujęcia, rekwizyty, numery klatek. Idealna robota dla ciebie, Heada. A teraz wracam do roli Lee Remick. Heada wyglądała, jakby znowu chciała spytać, co to za film. - "Na szlaku Alleluja" - wyjaśniłem. - Liderka ruchu abstynentów zwalczająca demona alkoholu. - Przechyliłem butelkę, próbując wyssać ostatnie krople. - Masz jakiś chooch? Jakby się zawstydziła. - Nie. - No to co masz? Byle nie klieg. Nie potrzebuję więcej dawek rzeczywistości. - Niczego nie mam. - Zarumieniła się. - Staram się trochę przypasować. - Ty?! - zdumiałem się. - Co się stało? Trafił cię morfing rozkładowy Vincenta? - Nie - odpowiedziała. - Zeszłej nocy, kiedy byłam na kliegu, słuchałam, jak Alis mówi, że chce być tancerką. I nagle uświadomiłam sobie, że ja właściwie niczego nie chcę. Tylko choocha i iść z kimś do łóżka. - Więc postanowiłaś wejść na drogę cnoty i teraz razem z Alis występujecie sobie drogę do sławy. Już widzę wasze nazwiska na neonach: Ruby Keeler i Una Merkel w "Poszukiwaczach złota" 2018. - Nie - oświadczyła. - Ale postanowiłam, że chcę być jak ona. Chcę też czegoś pragnąć. - Nawet jeśli to coś jest niemożliwe? Nie rozpoznałem wyrazu jej twarzy. - Tak. - Rezygnacja z choocha to nie metoda. Jeśli chcesz wykryć, czego pragniesz, powinnaś oglądać dużo filmów. Znowu się zawstydziła. - Jak myślisz, skąd Alis wzięła ten swój taniec? Z filmów. Ona nie chce po prostu tańczyć w filmach, ona chce być Ruby Keeler w "Czterdziestej Drugiej Ulicy", dzielną małą tancerką ze złotym sercem. Wszystko przemawia przeciw niej; ma tylko determinację i parę butów do stepowania, ale to nic. Musi tylko skakać i przytupywać, a nie tylko wygra, ale też uratuje przedstawienie i zdobędzie Dicka Powella. Wszystko jest w scenariuszu. Nie sądziłeś chyba, że Alis sama to wymyśliła? - Co wymyśliła? - Swoją rolę - odparłem. - To robią z nami filmy. Nie bawią, nie próbują pocieszać. Podpowiadają kwestie do wykorzystania, przypisują nam role: Johna Wayne'a, Thedy Bary, Shirley Temple... Do wyboru. Skinąłem na ekran, gdzie nazistowski komendant zamawiał butelkę Veuve Cliquot rocznik 26, której w końcu nie wypije. - A może Claude'a Rainsa, podlizującego się Niemcom? Nie, przepraszam, tę rolę gra już Mayer. Ale nie martw się, ról nie zabraknie. Każdy jakąś dostanie, nawet twarze. Wydaje im się, że grają Marilyn, ale nie. Grają Gretę Garbo jako Sadie Thompson. Jak myślisz, czemu urzędasy wciąż robią remake'i? Dlaczego ciągle biorą Humphreya Bogarta i Bette Davis? Dlatego, że wszystkie dobre role są już obsadzone, a my tylko robimy próbne zdjęcia do remake'u. Spojrzała na mnie z takim skupieniem, że zacząłem się zastanawiać, czy nie nakłamała z SU i czy nie jest na kliegu. - Alis miała rację - stwierdziła. - Naprawdę kochasz filmy. - Co? - Nigdy tego nie zauważyłam, choć tak długo już się znamy, ale miała rację. Znasz wszystkie kwestie i wszystkich aktorów. Stale ich cytujesz. Alis mówi, że zachowujesz się, jakby ci nie zależało, ale w głębi serca naprawdę ich kochasz. Inaczej nie uczyłbyś się ich na pamięć. Odpowiedziałem moim najlepszym Claude Rainsem: - "Ricky, wydaje mi się, że pod tą skorupą cynizmu jesteś sentymentalny". Ruby Keeler gra Ingrid Bergman w "Oczarowanej". Czy doktor Bergman zaobserwowała jeszcze jakieś objawy? - Powiedziała, że to dlatego bierzesz tyle SU: bo kochasz filmy i nie chcesz patrzeć, jak są zarzynane. - Błąd - oznajmiłem. - Nie wiesz wszystkiego, Heada. To dlatego, że pchnąłem Gregory'ego Pecka na parkan, kiedy obaj byliśmy dziećmi. - Widzisz? Nawet kiedy zaprzeczasz, też to robisz. - Wiesz, miło się rozmawiało, ale muszę wracać do pracy rzeźnika. A ty musisz się zastanowić, czy chcesz grać Sadie Thompson czy Unę Merkel. Odwróciłem się do ekranu. Peter Lorre trzymał Humphreya Bogarta za klapy i błagał o ratunek. - Mówiłeś, że każdy gra jakąś rolę, czy o tym wie, czy nie - odezwała się Heada. - Jaką gram ja? - W tej chwili? Thelmę Ritter w "Oknie od podwórza". Wścibską przyjaciółkę, która nie wie, kiedy nie należy się wtrącać w sprawy innych - odpowiedziałem. - Wychodząc zamknij drzwi. Zamknęła, a potem otworzyła znowu i stanęła w progu. - Tom... - Słucham. - Jeśli ja jestem Thelmą Ritter, a Alis jest Ruby Keeler, to jaką rolę ty grasz? - King Konga. Heada wyszła, a ja siedziałem przez chwilę i patrzyłem, jak Humphrey Bogart nie wtrąca się i pozwala, żeby aresztowali Petera Lorre. Potem sprawdziłem, czy w lokalu nie ma jakichś SU. W apteczce znalazłem kliega - akurat tego potrzebowałem, i butelkę szampana z czasów, kiedy Mayer przyprowadził tu twarz, żeby zobaczyła, jak wklejam ją w "Na wschód od Edenu". Łyknąłem. Był zwietrzały, ale lepszy niż nic. Nalałem sobie do szklanki i przewinąłem do sceny "Zagraj to jeszcze raz, Sam". Bogart wlał w siebie drinka, obraz się rozmył, a potem nalewał Ingrid Bergman szampana na tle ekranu, który miał udawać Paryż. Drzwi otworzyły się. - Zapomniałaś przekazać mi jakieś plotki, Heada? To była Alis. Ubrana w fartuszek i bufiaste rękawy. Włosy miała ciemniejsze, z wpiętym wielkim grzebieniem, ale wciąż wydawały się rozświetlone. Obramowywały jej twarz jasnością. Fred Astaire wystukał rytm na lśniącym parkiecie, a Eleanor Powell powtórzyła i spojrzała na niego z uśmiechem. Jednym łykiem dopiłem szampana i nalałem sobie jeszcze. - A niech mnie, jeśli to nie Ruby Keeler - powiedziałem. - Czego chcesz? Wciąż stała w drzwiach. - Te musicale, które mi wtedy pokazałeś... Heada mówi, że mógłbyś mi je pożyczyć na opdyskach. Wypiłem trochę szampana. - Nie są na dyskach. To bezpośrednie łącze światłowodowe. Wróciłem do komputera. - Więc tym się zajmujesz? - zapytała, zaglądając mi przez ramię na ekran. - Niszczysz filmy? - Tym się zajmuję - potwierdziłem. - Chronię filmową publiczność od groźnych demonów alkoholu i choocha. Głównie alkoholu. Filmów z narkotykami nie ma tak dużo. "Dolina lalek", "Pocztówki znad krawędzi", parę Cheechów i Chongów, "Złodziej z Bagdadu". Usuwam też nikotynę, jeśli Liga Antynikotynowa nie dorwała jej wcześniej. - Usunąłem kieliszek szampana, który Ingrid Bergman podnosiła do ust. - Jak myślisz? Kakao czy herbata? Nie odpowiedziała. - To poważna praca. Może ty mogłabyś się zająć musicalami? Chcesz? Zadzwonię do Mayera i spytam, czy cię zatrudni. Wyglądała na upartą. - Heada powiedziała, że możesz nagrać mi opdyski ze światłowodu - oświadczyła chłodno. - Potrzebne mi są do ćwiczeń. Dopóki nie znajdę nauczyciela tańca. Odwróciłem się na krześle. - A wtedy co? - Jeśli nie chcesz mi ich wypożyczyć, mogłabym oglądać tutaj i naśladować kroki. Kiedy nie używasz komputera. - A wtedy co? - powtórzyłem. - Nauczysz się naśladować kroki, przećwiczysz ruchy i co wtedy? Gene Kelly wyciągnie cię z baletu... Nie, przepraszam, zapomniałem, że go nie lubisz. Gene Nelson wyciągnie cię z baletu i da solówkę? Mickey Rooney postanowi cię wystawić? Co? - Nie wiem. Kiedy znajdę nauczyciela tańca... - Nie ma już nauczycieli tańca. Wrócili do Meadowville piętnaście lat temu, kiedy wytwórnie przerzuciły się na animację komputerową. Nie ma już scen, sal do prób ani studyjnych orkiestr. Została tylko banda cyfratów rąbiących na Crayach i banda korporacyjnych urzędasów, którzy mówią im, co robić. Coś ci pokażę. - Wróciłem do ekranu. - Menu - poleciłem. - "Cylinder". Klatka 97-265. Fred i Ginger pojawili się na ekranie, wirując w piccolino. - Chcesz, żeby wróciły musicale. Załatwimy to na miejscu. Naprzód na pięć. Ekran zwolnił do sekwencji klatek. Wykop i. Obrót i. Podniesienie. - Mówiłaś, że jak długo Fred ćwiczył ten numer? - Sześć tygodni - odpowiedziała bezbarwnym tonem. - Za długo. Pomyśl, ile kosztowało wynajęcie sali. I wszystkie te buty. Klatki 97-288 do 97-631, powtórzyć cztery razy, potem 99-006 do 99-115, pętla ciągła. Na dwadzieścia cztery. Ekran przeszedł w czas rzeczywisty, a Fred uniósł Ginger, uniósł znowu i znowu, bez wysiłku, lekko. Podniesienie, podniesienie, wykop i obrót. - Czy ten wykop jest dostatecznie wysoki? - spytałem, wskazując ekran. - Klatka 99-108 i stop. - Popracowałem nad obrazem, podnosząc nogę Freda, aż dotknął nią nosa. - Za wysoko? - Opuściłem trochę, wygładziłem cienie. - Naprzód na dwadzieścia cztery. Fred kopnął, noga poszybowała w górę. I podniesienie. I podniesienie. I podniesienie. I podniesienie. - Wystarczy - powiedziała Alis. - Zrozumiałam. - Już znudzona? Masz rację. To powinien być numer zbiorowy. - Wcisnąłem powielenie. - Jedenaście, obok siebie. - Dwunastu Fredów Astaire'ów z doskonałą synchronizacją uniosło nogi, podniesienie, i podniesienie, i podniesienie, i podniesienie. - Powiel rzędy - poleciłem i ekran zapełnił się Fredami, którzy podnosili, kopali i sięgali do cylindrów. Obejrzałem się na Alis. - Po co braliby ciebie, jeśli mogą mieć Freda Astaire'a? Stu Fredów Astaire'ów? Tysiąc? I żaden nie będzie się męczył, żeby opanować krok, żaden nie obetrze sobie stóp, nie obrazi się, nie weźmie honorarium, nie zestarzeje się ani... - Nie upije - dokończyła. - Chcesz pijanego Freda? To też mogę zrobić. Klatka 97-412 i stop. - Uśmiechnięty Fred Astaire znieruchomiał w półobrocie. - Klatka 97... - powiedziałem i ekran przeszedł w srebro, a potem wyświetlił prawniczy tekst. - "Osoba Freda Astaire'a jest chwilowo niedostępna w transmisji światłowodowej. Sprawa o prawo własności praw autorskich ILMGM przeciw RKO-Warner..." - Oj... Fred jest w sądzie. Fatalnie. Powinnaś zrobić to wklejenie, póki była okazja. Nie patrzyła na ekran. Patrzyła na mnie; wzrok miała czujny, skupiony, jak kiedy oglądała piccolino. - Jeśli jesteś taki pewny, że to, czego chcę, jest niemożliwe, to dlaczego tak bardzo się starasz mnie przekonać? Bo nie chcę cię spotkać na Bulwarze Hollywood w porwanym kombinezonie. Nie chcę wklejać twojej twarzy w film Rivera Phoenixa, żeby szef Mayera mógł cię przelecieć. - Masz rację - powiedziałem. - Po co, do diabła? - Zwróciłem się do komputera. - Drukuj dostęp, wszystkie pliki. - Wyrwałem z drukarki papier. - Trzymaj. To moje prawa dostępu do światłowodu. Zrób sobie tyle dysków, ile ci się podoba. I ćwicz, aż twoje małe stópki zaczną krwawić. Wyciągnąłem rękę. Nie wzięła. - No już. - Wcisnąłem jej wydruk w bezwładną dłoń. - Kim niby jestem, żeby stawać ci na drodze? Jak mówi nieśmiertelny Lew Leo, wszystko jest możliwe. Kogo obchodzi, że wytwórnie mają wszystkie prawa, wszystkie światłowodowe źródła, wszystkie digitizery i wszystkie prawa dostępu? Sami uszyjemy swoje kostiumy. Sami zbudujemy dekoracje. A potem, tuż przed premierą, Bebe Damniels złamie nogę i ty będziesz musiała ją zastąpić. Zgniotła wydruk. Miała minę, jakby chciała nim we mnie rzucić. - Skąd możesz wiedzieć, co jest możliwe, a co niemożliwe? Nawet nie próbujesz. Fred Astaire... - Jest uwiązany w sądzie, ale nie pozwól, żeby cię to powstrzymało. Jest przecież Ann Miller. "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci". I Gene Kelly. O przepraszam, zapomniałem, że dla Genego Kelly'ego jesteś za dobra. Tommy Tune. I nie zapominaj o Ruby Keeler. Rzuciła. Podniosłem wydruk. - Temperament Scarlett - zaciągnąłem, rozprostowując papier. Wcisnąłem w kieszonkę jej fartuszka i przyklepałem. - A teraz ruszaj na scenę! To przedstawienie! Cały zespół liczy na ciebie. Pamiętasz, idziesz jako debiutantka, ale wrócisz jako gwiazda. Zacisnęła palce, ale nie rzuciła we mnie wydrukiem po raz drugi. Odwróciła się na pięcie, a suknia zawirowała, jak ta biała Eleanor. Musiałem zamknąć oczy przed nagłym błyskiem obrazu Freda i Eleanor tańczących na lśniącym parkiecie, z fałszywymi gwiazdami migoczącymi w nieskończonych falach. I przegapiłem wyjście Alis. Trzasnęła za sobą drzwiami i obraz się rozpłynął. Otworzyłem je i wychyliłem się za próg. - Bądź tak dobra i spraw, żebym cię znienawidził! - krzyknąłem, ale już jej nie było. SCENA: Typowa dla Busby'ego Berkeleya. Gigantyczna obracająca się fontanna, na każdym poziomie tancerka w złocistej sukni, napełniająca z fontanny kieliszek szampana. Przejście w zbliżenia kieliszka, potem zbliżenie bąbelków, w każdym bąbelku tancerka w wyszywanych złotymi cekinami spodniach i bluzce, stepuje. Alis nie wróciła więcej. Heada wychodziła ze skóry, żeby mnie informować: nie znalazła nauczyciela tańca, przejęcie przez Viamount jest już pewne, Columbia Tri-Star robi remake "Zagubionych w czasie". - Na przyjęciu był taki urzędas z Columbii - powiedziała Heada, siedząc na moim łóżku. - Mówił, że robili eksperymenty w obrazami rzutowanymi w obszar materii negatywnej. Wystąpiło mierzalne opóźnienie. Twierdzi, że są tak blisko... - zademonstrowała numer z kciukiem i palcem wskazującym - do wynalezienia podróży w czasie. - Świetnie. Alis może wrócić w lata trzydzieste i brać lekcje tańca u samego Busby'ego Berkeleya. Tyle że nie lubiła Busby'ego Berkeleya, a ja też nie, po usunięciu wszystkich SU ze "Świateł sceny" i "Poszukiwaczy złota" 1933. Miała rację, że w jego filmach nie ma tańca. Był widok na stepujące nogi w "Czterdziestej Drugiej Ulicy", próba odbywająca się w tle sceny końcowej, kilka taktów w "Pieszczotach w parku" dla Ruby, która tańczyła równie dobrze jak Judy Garland. Poza tym tylko neonowe skrzypce, wirujące torty weselne, fontanny i upozowane platynowowłose tancerki, z których każda była pewnie panienką urzędasa z wytwórni. Kalejdoskopowe ujęcia z góry, szerokie plany i zdjęcia z niskiego kąta, spod rozsuniętych nóg tancerek - Urząd Haysa dostałby chyba ataku. Ale żadnego tańca. Za to dużo picia: nocne kluby, przyjęcia za sceną i srebrne flaszeczki za podwiązkami baletnic. Nawet scena w barze z Ruby Keeler jako Shanghai Lil, dziewczyna, która zaliczyła dużo choocha i wielu marynarzy. Hymn do co wspanialszych własności alkoholu. Miał ich sporo. Był tani, nie szkodził tak bardzo jak redline i jeśli nawet nie sprowadzał błogosławionego zapomnienia - jak chooch - to blokował rozbłyski i zasnuwał wszystko przyjemną mgiełką. Dzięki temu łatwiej było pracować nad listą Mayera. Pojawiał się także w różnych smakach: martini do "Deseru", wino z czarnego bzu do "Arszeniku i starych koronek", dobre chianti do "Milczenia owiec". Między nimi piłem szampana, który najwyraźniej występował w każdym filmie, jaki kiedykolwiek wyprodukowano. Przeklinałem Mayera i wycinałem dzbanki i retorty laboratoryjne ze sceny w kantynie z "Gwiezdnych wojen". Poszedłem na kolejne przyjęcie i na następne, ale Alis nie było. Vincent demonstrował inny program, a urzędas wciąż zachwalał Marilyn podróże w czasie. I była Heada. - To draństwo to jednak nie był klieg - powiedziała mi. - To jakiś specjalny chooch z Brazylii. - To wyjaśnia, dlaczego ciągle słyszę beguina. - Co? - Nic. - Rozejrzałem się. Program Vincenta musiał być symulatorem płaczu. Na ekranie Jackie Cooper w pogniecionym cylindrze i chustce w grochy pod szyją mazał się nad swoim martwym psem. - Nie ma jej tutaj - oznajmiła Heada. - Szukałem Mayera - wyjaśniłem. - Musi zapłacić mi podwójnie za "Opowieść z Filadelfii". Ten film jest pełen alkoholu. Sherry przed lunchem, martini przy basenie, szampan, koktajle, kac, lód na głowę... Cary Grant, Katharine Hepburn, Jimmy Stewart. Cała obsada cuchnie. - Łyknąłem creme de menthe, który został mi z "Dni róż i wina". - Sama wizja zajmie przynajmniej trzy tygodnie, i to nie licząc tekstów. "Mam czkawkę. Mogę sobie wziąć drinka?" - Była tu wcześniej - powiedziała Heada. - Jakiś urzędas do niej startował. - Nie, nie. Ja mówię: "Mogę sobie wziąć drinka", a ty na to "Oczywiście". Łyknąłem znowu. - Czy musisz pić tyle alkoholu? - spytała Heada, królowa choocha. - Muszę - zapewniłem. - To negatywny efekt oglądania tych wszystkich filmów. Dzięgi Bogu, że ILMGM je przerabia i nikogo już nie sprowadzą na złą drogę. Wypiłem jeszcze trochę creme de menthe. Heada spojrzała na mnie skupiona, jakby znów brała kliega. - ILMGM robi remake "Raz za razem". Urzędas mówił Alis, że może jej załatwić rolę. - Świetnie - mruknąłem i poszedłem obejrzeć program Vincenta. Na ekranie była teraz Audrey Hepburn: stała w deszczu i płakała po kocie. - To jest nasz nowy program symulacji łez - wyjaśnił Vincent. - Wciąż w stadium eksperymentalnym. Powiedział coś do pilota i ekran podzielił się. Komputerowy, digitizowany aktor szlochał teraz obok Audrey, ściskając coś, co przypominało żółty dywanik. Łzy nie były jedynym elementem w stadium eksperymentalnym. - Łzy to najtrudniejsza forma symulacji cieczy - oświadczył Vincent. Na ekranie Blaszany Drwal pokrywał rdzą swoje stawy. - To dlatego, że łzy nie są naprawdę wodą. Zawierają mykoproteiny i lizozymy oraz wysoki procent soli. Wpływa to na indeks załamania i komplikuje próby reprodukcji - powiedział, jakby się tłumaczył. Powinien. Łzy digitizowanego drwala przypominały wazelinę, ściekającą z digitizowanych oczu. - Programujesz czasem VR? - spytałem. - Powiedzmy, scenę z filmu, jak ta, na której jakiś czas temu demonstrowałeś program edycyjny? Z Fredem Astairem i Ginger Rogers? - Wirtuala? Jasne. Mogę zrobić hełm i pełne dane ciała. Czy nad tym pracujesz dla Mayera? - No - potwierdziłem. - Mógłbyś zrobić tak, żeby ktoś zajął miejsce, powiedzmy, Ginger Rogers, i tańczył z Fredem Astairem? - Pewno. Podpięcie stóp i kolan, stymulatory nerwowe. Będzie się czuła, jakby naprawdę tańczyła. - Nie czuła się. Możesz zrobić tak, żeby naprawdę tańczyła? Zastanawiał się, ze zmarszczonym czołem spoglądając na ekran. Blaszany Drwal zniknął. Ingrid Bergman i Humphrey Bogart żegnali się przy samolocie. - Możliwe - stwierdził Vincent. - Chyba tak. Moglibyśmy podłączyć czujniki do podeszew stóp i ustawić sprzężenie, żeby wzmocnić ruchy jej ciała. Mogłaby przesuwać nogi do przodu i do tyłu. Zerknąłem na ekran. Łzy wzbierały w oczach Ingrid, migocząc jak prawdziwe. Pewnie takie nie były. Pewnie był to już ósmy czy osiemnasty dubel i charakteryzatorka podbiegła z kroplami glicerynowymi albo sokiem z cebuli, żeby osiągnąć właściwy efekt. Ale to nie łzy robiły scenę. To twarz, jej słodka, smutna twarz, wiedząca, że nie może mieć tego, czego pragnie. - Może wzmacniacze potu - nie ustępował Vincent. - Pod pachami, na szyi. - Nie ma o czym gadać - odparłem. Wciąż patrzyłem na Ingrid. Ekran podzielił się i digitizowana aktorka stanęła przed digitizowanym samolotem, roniąc oliwkę dla niemowląt. - A co powiesz na kierunkowy system dźwięku dla stepowania i endorfiny? Przysięgnie, że naprawdę tańczyła z Genem Kellym. Wypiłem resztkę creme de menthe i wręczyłem mu pustą butelkę. Potem wróciłem do siebie i przez dwa dni rąbałem "Opowieść z Filadelfii". Próbowałem znaleźć jakiś rozsądny powód, dla którego Jimmy Stewart mógłby nieść Katharine Hepburn, śpiewając "Somewhere Over the Rainbow" na trzeźwo. I udawałem, że jest mi potrzebny. Mayera na pewno nie będzie to obchodziło, podobnie jak jego sztywniaka-szefa. A nikt więcej nie oglądał aktorskich. Jeśli fabuła nie miała sensu, martwili się tym hakaci montujący remake. I tak na pewno zrobią remake z remake'u. Zresztą on też był na mojej liście. Wywołałem go. "Wyższe sfery". Bing Crosby i Grace Kelly. Frank Sinatra jako Jimmy Stewart. Szukając natchnienia przewinąłem drugą połowę, ale jeszcze bardziej ociekała SU. I był to musical. Wróciłem do "Opowieści" i spróbowałem jeszcze raz. Nic z tego. Jimmy Stewart musiał być pijany w scenie na basenie, by powiedzieć Katharine Hepburn, że ją kocha. Katharine musiała być pijana, by narzeczony ją rzucił i by zrozumiała, że wciąż kocha Cary'ego Granta. Zostawiłem tę scenę i wróciłem do poprzedniej. Była równie fatalna: zbyt wiele ekspozycji, żeby je wyciąć, a większość z bełkotliwym głosem Jimmy'ego Stewarta. Cofnąłem do początku ujęcia i podbiłem dźwięk, żeby dostać wzór i potem zdubbingować jego kwestie. - Wciąż ją kochasz, co? - powiedział Jimmy Stewart, zbliżając się groźnie do Cary'ego Granta. - Cisza - poleciłem. Cary Grant odpowiedział coś spokojnie. Jego twarz nie zdradzała niczego. - Dane niewystarczające - oznajmił komputer. - Konieczne dodatkowe dane porównawcze. - Dobra. Znów podkręciłem dźwięk. - Liz mówi, że tak - powiedział Jimmy Stewart. Cofnąłem do początku i zastopowałem, żeby zapamiętać numer klatki. Potem znowu przeleciałem całą scenę. - Wciąż ją kochasz, co? - powiedział Jimmy Stewart. - Liz mówi, że tak. Wygasiłem ekran i połączyłem się z Headą. - Muszę wiedzieć, gdzie jest Alis. - Po co? - spytała podejrzliwie. - Chyba znalazłem nauczyciela tańca - wyjaśniłem. - Potrzebny mi jej plan wykładów. - Przykro mi. Nie mam pojęcia. - Daj spokój. Przecież wiesz wszystko. Co się stało z "powinieneś jej pomóc"? - A co się stało z "dla nikogo nie wkładam pętli na szyję"? - Mówię przecież. Znalazłem kogoś, kto mógłby ją uczyć tańca. Taka staruszka w Palo Alto. Była tancerka. W latach siedemdziesiątych występowała w "Tęczy Finiana" i w "Zabawnej dziewczynie". Nadal coś podejrzewała, ale powiedziała, co chciałem wiedzieć. Alis chodziła na Produkcję Filmową, kurs 101 - podstawowy grafiki komputerowej, i wykłady z historii filmu, Musical 1939-1980. Odbywały się w Burbank. Wsiadłem do sań z butelką dżinu z "Wroga publicznego" i wyruszyłem na poszukiwania. Wykłady odbywały się w dawnym budynku studia, wykupionym przez UCLA, kiedy powstały pierwsze sanie. Na piętrze. Uchyliłem drzwi i zajrzałem. Profesor, podobny do Michaela Caine'a w "Edukacji Rity" - filmie, w którym było o wiele za dużo SU - stał przed pustym, staromodnym monitorem i przemawiał do grupy studentów. Głównie hakatów, którzy wybrali ten wykład dla zawartości filmów. Poza tym kilka Marilyn. I Alis. - Wbrew powszechnemu przekonaniu rewolucja komputerowa nie zabiła musicalu - mówił profesor. - Musical kopnął w kalendarz... - Przerwał, żeby słuchacze mogli zachichotać. - ...w 1965. Odwrócił się do monitora, nie większego niż moje ekrany w macierzy, i pstryknął pilotem. Pojawili się kowboje podskakujący wokół stacji kolejowej. "Oklahoma". - Musicale z ich wymyślnymi fabułami, nierealistycznycmi scenami śpiewu i tańca, i prostymi szczęśliwymi zakończeniami nie były już odbiciem świata publiczności. Spojrzałem na Alis. Ciekawe, jak to przyjmowała... Wcale. Patrzyła na kowbojów tym skupionym, skoncentrowanym wzrokiem, i poruszała wargami, licząc takty i zapamiętując kroki. - ...co tłumaczy, dlaczego musical, w przeciwieństwie do film noir i horroru, nie został wznowiony, mimo posiadania takich gwiazd jak Judy Garland czy Gene Kelly. Musical jest nieistotny. Nie ma nic do powiedzenia współczesnemu widzowi. Na przykład "Melodia z Broadwayu" 1940... Cofnąłem się na nierówne schody i usiadłem. Zająłem się dżinem i oczekiwaniem na koniec wykładu. Wreszcie nastąpił i grupa opuściła salę. Trójka twarzy, rozmawiających o plotkach, że Disney chce użyć aktorów w "Grand Hotelu", para hakatów, profesor wdychający śnieg na schodach, jeszcze jeden hakata. Dopiłem dżin. Nikt więcej się nie pojawił i zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie przeoczyłem Alis. Poszedłem sprawdzić. Przez tę chwilę schody stały się bardziej strome i bardziej nierówne. Pośliznąłem się raz, złapałem poręcz i stałem tam dobrą minutę. W sali usłyszałem stukot, potem brzęk i dźwięki muzyki. Portier? Otworzyłem drzwi i oparłem się o nie. Alis w błękitnej sukni z tiurniurą i kwiecistym kapeluszu tańczyła na środku pokoju, z błękitną parasolką na ramieniu. Piosenka dobiegała z monitora, a Alis podskakiwała w rytmie z szeregiem dziewcząt z tiurniurami i parasolkami na ekranie. Nie rozpoznałem filmu. Może "Karuzela"? Albo "Dziewczęta Harveya"? Dziewczęta zastąpili chłopcy w pasiastych marynarkach i słomkowych kapeluszach. Alis zatrzymała się zdyszana. Z wysokiego, zapinanego bucika wyjęła pilota. Cofnęła, wcisnęła pilota na miejsce i oparła parasolkę na ramieniu. Dziewczęta pojawiły się znowu, a Alis wysunęła nogę i zrobiła obrót. Krzesła z pulpitami ustawiła w stosach pod ścianami, ale wciąż miała za mało miejsca. Kiedy zrobiła drugi obrót, zaczepiła o nie wyciągniętą ręką i niemal przewróciła. Znowu sięgnęła po pilota, cofnęła i zobaczyła mnie. Zgasiła ekran, cofnęła się o krok. - Czego chcesz? Pogroziłem jej palcem. - Udzielić ci dobrej rady. "Nie pragnij tego, czego nie możesz zdobyć". Michael J. Fox, "Z miłości do pieniędzy". Scena przy barze, przyjęcie, nocny klub, trzy butelki szampana. Tyle że już ich tam nie ma. Twój szczerze oddany zrobił swoje. Poszły do ścieków. Szeroko machnąłem ręką, żeby to zademonstrować, jak James Mason w "Narodzinach gwiazdy", i poleciały krzesła. - Jesteś naćpany - stwierdziła. - Nie. - Uśmiechnąłem się. - Gary Cooper w "Człowieku z równin". - Podszedłem bliżej. - Nie naćpany. Narąbany, zalany, zawiany, pod dobrą datą. Inaczej mówiąc, pijany jak bela. To hollywoodzka tradycja. Wiesz, w ilu filmach pokazują picie? We wszystkich. Z wyjątkiem tych, z których je usunąłem. "Trudne zwycięstwo", "Obywatel Kane", "Mała panna Marker". Westerny, filmy gangsterskie, melodramaty. Alkohol jest wszędzie. Nawet w "Melodii z Broadwayu" 1940. Wiesz, dlaczego Fred tańczył beguina z Eleanor? Ponieważ George Murphy za ostro tankował, żeby wystąpić. Zapomnij o tańcu. - Znowu machnąłem ręką i o mało co jej nie trafiłem. - Teraz potrzeba ci drinka. Usiłowałem wręczyć jej butelkę. Na wszelki wypadek cofnęła się jeszcze o krok. - Jesteś pijany. - Bingo. Bardzo pijany, jak by powiedziała Audrey Hepburn w "Śniadaniu u Tiffany'ego". Filmie ze szczęśliwym zakończeniem. - Po co tu przyszedłeś? Czego właściwie chcesz? Pociągnąłem z butelki, przypomniałem sobie, że jest pusta i przyjrzałem się jej ze smutkiem. - Przyszedłem ci powiedzieć, że filmy to nie życie. To, że czegoś chcesz, nie oznacza jeszcze, że możesz to zdobyć. Przyszedłem ci powiedzieć, żebyś wracała do domu, zanim cię przerobią. Audrey powinna wrócić do Tulip w Teksasie. Przyszedłem ci powiedzieć, żebyś wracała do domu, do Carval. Czekałem, chwiejąc się, aż zrozumie odniesienie. - "Andy Hardy wypił za dużo" - stwierdziła. - I to on powinien wracać do domu. Ekran pociemniał na kilka klatek, a potem siedziałem w połowie schodów, a Alis pochylała się nade mną. - Dobrze się czujesz? - zapytała, a łzy błyszczały w jej oczach jak gwiazdy. - Świetnie - zapewniłem. - "Alkohol wszystko wyrównu-nu-nuje", jak mawiał Jimmy Stewart. Trzeba by wylać trochę na schody. - Chyba nie powinieneś w tym stanie jechać saniami. - Wszyscy jesteśmy w saniach. To jedyne miejsce, jakie nam jeszcze zostało. - Tom - zaczęła, a potem znów było wyciemnienie, a Fred i Ginger znaleźli się na obu ścianach, popijając martini nad basenem. - To musi zniknąć - oznajmiłem. - Musimy im pokazać, że nam zależy. Muszę otrzeźwić Jimmy'ego Stewarta. Co z tego, że tylko po pijanemu może się zebrać na odwagę i powiedzieć jej, co naprawdę myśli? Widzisz, on wie, że ona jest dla niego za dobra. Wie, że nie może jej zdobyć. Musi się upić. Tylko tak potrafi jej wyznać, że ją kocha. Pogłaskałem jej włosy. - Jak ty to robisz? To podświetlenie? - Tom - powtórzyła. Opuściłem rękę. - To nieważne. I tak popsują wszystko w remake'u. Nierzeczywiste. Wskazałem ekran gestem Glorii Swanson z "Bulwaru Zachodzącego Słońca". - Wszystko to iluzja. Makijaże, peruki i podrabiane dekoracje. Nawet Tara. Fałszywy plan, efekty specjalne i dźwięk. - Lepiej usiądź. - Alis położyła mi rękę na ramieniu. Strząsnąłem ją. - Nawet Fred. Wcale nie był prawdziwy. Całe to stepowanie nagrywali później. I to wcale nie są gwiazdy. Na podłodze. Używają do tego luster. Zatoczyłem się do ściany. - A to nawet nie są lustra. Można przesunąć rękę na wylot. Potem rzeczywistość przeszła w szybki montaż. Pamiętam, że próbowałem wysiąść przy Forest Lawn, żeby zobaczyć, gdzie jest pochowana Holly Golightly, jak Alis szarpała mnie za rękę i roniła wielkie, błyszczące łzy, jak te z programu Vincenta. I jeszcze, że tablica informacyjna grała beguina, a potem byliśmy w moim pokoju, który dziwnie wyglądał, bo macierze znalazły się po niewłaściwej stronie, a wszystkie ekrany pokazywały Freda, jak niesie Eleanor do basenu. - Wiesz, czemu musical kopnął w kalendarz? - zawołałem. - Nie dość pijaństwa. Z wyjątkiem Judy Garland. A Alis zapytała: - Jest naćpany? I odpowiedziała sama sobie: - Nie, pijany. - Nie chcę, żebyś sądziła, że mam problemy z alkoholem - oznajmiłem. - W każdej chwili mogę przestać. Po prostu nie chcę. Czekałem szczerząc zęby, żeby obie złapały odniesienie, ale nie. - "Pół żartem, pół serio", Marilyn Monroe - wyjaśniłem i zapłakałem dużymi, oleistymi łzami. - Biedna Marilyn. A potem miałem Alis w łóżku i kochałem się z nią, i wpatrywałem w jej twarz, żeby ją widzieć, kiedy błysnę, ale rozbłysk nie przyszedł, a pokój rozmył się na krawędziach. Pompowałem mocniej, szybciej, żeby przygnieść ją do łóżka, żeby nie mogła uciec, ale jej już nie było i próbowałem iść za nią; wpadłem na macierze, Fred i Eleanor żegnali się na lotnisku, więc podniosłem rękę, a ona przeszła na wylot. Ale kiedy upadłem, to nie na macierz ani nie w ramiona Alis, tylko w obszar materii negatywnej sań. LEWIS STONE: [Surowo] Mam nadzieję, że zrozumiałeś lekcję, Andrew. Alkohol nie rozwiąże twoich problemów. Uczyni je tylko gorszymi. MICKEY ROONEY: [Zawstydzony] Teraz już wiem, tato. I nauczyłem się jeszcze czegoś. Nauczyłem się, że powinienem pilnować własnego nosa i nie mieszać się w sprawy innych. LEWIS STONE: [Z powątpiewaniem] Mam nadzieję, Andrew. Naprawdę mam nadzieję. W "Opowieści z Filadelfii" pijaństwo Katharine Hepburn rozwiązało wszystko: jej nadęty narzeczony zerwał zaręczyny, Jimmy Stewart rzucił posadę dziennikarza w brukowcu i zaczął poważną powieść, w którą zawsze wierzyła jego wierna dziewczyna, mama z tatą pogodzili się, a Katharine Hepburn w końcu zrozumiała, że przez cały czas kochała Cary'ego Granta. Szczęśliwe zakończenie na wszystkich frontach. Ale filmy, jak bez większych sukcesów usiłowałem wytłumaczyć Alis, nie są Prawdziwym Życiem. Ja przez pijaństwo osiągnąłem tylko przebudzenie w pokoju Heady z dwudniowym kacem i sześciotygodniowym zakazem wstępu do sań. Co prawda, nigdzie się nie wybierałem. Andy Hardy rozumie lekcję, zapomina o dziewczynach i bierze się do poważnych zajęć, czyli do Pilnowania Własnego Nosa. Było to tym łatwiejsze, że Heada nie chciała mi powiedzieć, gdzie jest Alis. W ogóle się do mnie nie odzywała. Heada (albo Alis) wylała całe moje zapasy do ścieku, jak Katharine Hepburn w "Afrykańskiej Królowej", a Mayer zablokował mi rachunek do czasu, kiedy oddam mu zeszłotygodniową dwunastkę. Zeszłotygodniowa dwunastka składała się z "Opowieści z Filadelfii", zrobionej dopiero do połowy. Czyli hej-ho, hej-ho, do pracy by się szło, żeby poszukać dwunastu czystych filmów, o których mógłbym powiedzieć, że je oczyściłem. A gdzie łatwiej takie znaleźć niż u Disneya? W samej "Królewnie Śnieżce" był domek pełen kufli do piwa i piwnica z dzbanami wina i śmiercionośnymi truciznami. "Śpiąca królewna" okazała się nie lepsza: miała zalanego lokaja, który upijał się dosłownie pod stołem. "Pinokio" nie tylko pił, ale też palił cygara, które Liga Antynikotynowa jakoś przeoczyła. Nawet "Dumbo" się upił. Ale kasowanie animacji jest dość łatwe, a "Alicja w Krainie Czarów" miała tylko parę kółek dymu, więc skończyłem swoją dwunastkę i mogłem uzupełnić zapas śmiercionośnych trucizn. Przynajmniej nie musiałem na trzeźwo oglądać "Fantazji". I bardzo dobrze. Sekwencja sielankowa była tak pełna wina, że czyściłem ją przez pięć dni, po czym wróciłem do "Opowieści z Filadelfii" i zająłem się Jimmym Stewartem. Szukałem jakiegoś sposobu, żeby go uratować, ale wreszcie zrezygnowałem i czekałem tylko, żeby skończył się mój zakaz wstępu do sań. Kiedy to nastąpiło, pojechałem do Burbank, żeby przeprosić Alis. Minęło jednak więcej czasu, niż mi się wydawało, bo na rozstawionych krzesłach znalazłem grupę CG. Kiedy spytałem któregoś z hakatów o Michaela Caine'a i historię filmu, odpowiedział: "To było w zeszłym semestrze". Nazbierałem choocha, poszedłem na następne przyjęcie i spytałem Headę o plan zajęć Alis. - Nie biorę już choocha - oświadczyła. Miała na sobie obcisły sweter, spódnicę i okulary w czarnych ramkach. "Jak poślubić milionera". - Dlaczego nie zostawisz jej w spokoju? Nikomu nie robi krzywdy. - Chcę... - zacząłem, ale nie wiedziałem, czego chcę. Nie, to nieprawda. Chciałem znaleźć film, w którym nie byłoby ani jednej SU. Ale takich nie ma. - "Dziesięć przykazań" - powiedziałem, znowu w swoim pokoju. Było pijaństwo w scenie ze złotym cielcem i różne odniesienia do "wina przemocy", ale lepsze to niż "Opowieść z Filadelfii". Kupiłem zapas grappy i wziąłem się do dzieła jak Charlton Heston: usuwałem winnice i przerywałem rzymskie orgie. Do mnie należy pomsta, mówi Pan. SCENA: Na zewnątrz domu Hardy'ego, latem. Płot, klony, kwiaty przy drzwiach. Wolne przenikanie jesieni. Zbliżenie liścia. Kamera podąża za nim na dół. La-La-Land bardzo przypomina sanie. Stajesz nieruchomo i patrzysz na ekran albo jeszcze gorzej, na własne odbicie, i po chwili znajdujesz się gdzie indziej. Przyjęcia trwały nadal, pełne Marilyn i urzędasów z wytwórni. Fred Astaire wciąż był w sądzie, Heada mnie unikała, a ja piłem. W świetnym towarzystwie. Pili gangsterzy, oficerowie marynarki, drobne staruszki, słodkie młode dziewczyny, lekarze, prawnicy, indiańscy wodzowie. Frederic March, Jean Arthur, Spencer Tracy, Susan Hayward, Jimmy Stewart. I nie tylko w "Opowieści z Filadelfii". Wzór Ameryki, prawomyślny chłopiec z sąsiedztwa, upijał się regularnie. Aquavit w "Człowieku, który zabił Liberty Valance'a", brandy w "Dzwon, księga i świeca", wodę ognistą prosto z butelki w "Jak zdobyto Dziki Zachód". W "Cudownym życiu" upił się tak, że wyrzucili go z baru i uderzył samochodem w drzewo. W "Harveyu" przez cały film był przyjemnie podchmielony, więc co właściwie miałem zrobić, gdy do tego dojdę? Co w ogóle, do diabła, miałem robić? Po jakimś czasie wpadła do mnie Heada. - Mam pytanie - powiedziała, stając w drzwiach. - Czy to znaczy, że przestałaś się na mnie wściekać? - spytałem. - Bo niemal połamałeś mi ręce? Bo przez cały czas, gdy ze mną spałeś, myślałeś, że jestem kimś innym? O co tu się wściekać? - Heada... - zacząłem. - W porządku. Ciągle mi się to zdarza. Powinnam otworzyć salon symseksu. - Weszła i usiadła na łóżku. - Mam pytanie. - Odpowiem na twoje, jeśli ty odpowiesz na moje. - Nie wiem, gdzie ona jest. - Wiesz wszystko. - Zniknęła. Podobno pracuje przy Bulwarze Hollywood. - I co robi? - Nie wiem. Prawdopodobnie nie tańczy w filmach, z czego powinieneś być zadowolony. Przez cały czas chciałeś, żeby zrezygnowała... - Jakie jest twoje pytanie? - przerwałem jej. - Obejrzałam ten film, w którym mówiłeś, że gram rolę. "Okno od podwórza", tak? Z Thelmą Ritter? I to, co mówiłeś: że ona stale się wtrąca, mówiąc, żeby pilnował własnego nosa, żeby się nie mieszał. To była dobra rada. Po prostu próbowała mu pomóc. - Jak brzmi pytanie? - Obejrzałam też ten drugi film. "Casablancę". O facecie, który ma knajpę gdzieś w Afryce, podczas drugiej wojny światowej, i o tym, jak zjawia się jego dawna dziewczyna, tylko że wyszła za innego... - Znam fabułę - zapewniłem. - Czego nie zrozumiałaś? - Wszystkiego - odparła. - Dlaczego ten facet z knajpy... - Humphrey Bogart - podpowiedziałem. - Dlaczego Humphrey Bogart cały czas pije, dlaczego nie chce jej pomóc, a potem pomaga, dlaczego mówi, że nie powinna zostać. Jeśli oboje mają takiego świra na swoim punkcie, to dlaczego ona nie może zostać? - Trwała wojna - wyjaśniłem. - Oboje mieli obowiązki do wypełnienia. - I te obowiązki były ważniejsze niż ich dwoje? - Tak - odparłem, ale nie wierzyłem w to, mimo całej przemowy Ricka. Moralne wspieranie męża czy walka Ricka w ruchu oporu nie były ważniejsze. Były substytutem. Były czymś, co się robi, gdy nie można mieć tego, czego się pragnie. - Dorwaliby ich hitlerowcy - dodałem. - No dobra - zgodziła się z powątpiewaniem. - Więc nie mogą zostać razem. Ale dlaczego nie mógł jej przelecieć przed wyjazdem? - Tam na lotnisku? - Nie - odpowiedziała bardzo poważnie. - Wcześniej. Na zapleczu knajpy. Ponieważ nie może jej mieć, pomyślałem. I wie o tym. - Z powodu Urzędu Haysa - stwierdziłem. - W prawdziwym życiu poszłaby z nim do łóżka. - To pocieszająca myśl - odparłem. - Ale filmy to nie prawdziwe życie. I nie mogą ci powiedzieć, co ludzie czują. Mogą pokazać. Przewracający oczami Valentino, Rhett obejmujący Scarlett, Lilian Gish chwytająca się za serce. Bogie kocha Ingrid, lecz nie może jej mieć. - Widziałem, że znów nie rozumie. - Właściciel knajpy kocha swoją dawną dziewczynę, więc muszą to pokazać, nie pozwalając mu nawet, żeby ją dotknął ani pocałował na pożegnanie. Musi tam stać i patrzeć na nią. - Tak jak ty musisz pić cały czas i wypadać z sań. Teraz ja nie zrozumiałem. - Tej nocy, kiedy Alis przyprowadziła cię do mojego pokoju, kiedy byłeś taki narąbany. Wciąż nie rozumiałem. - Pokazywałeś, co czujesz - wyjaśniła Heada. - Próbowałeś przejść przez ekran sań. Niemal zginąłeś, a Alis cię wyciągnęła. SCENA: Na zewnątrz domu Hardy'ego. Wiatr podrywa suche liście. Wolne przenikanie na nagie drzewo. Śnieg. Zima. Najwyraźniej była to niezła noc. Próbowałem przejść przez ścianę sań, jak narkata na wścieku, a potem przeleciałem niewłaściwą osobę. Cudowny pokaz, Andrew. A Alis mnie uratowała. Pojechałem saniami na Bulwar Hollywood, żeby jej poszukać, sprawdziłem w Mieście Próbnych Zdjęć, w Narodzinach Gwiazdy, gdzie pracował sobowtór Rivera Phoenixa. Szczęśliwe Zakończenia zmieniły nazwę na Długo i Szczęśliwie. Pokazywali "Doktora Żywago": na ukwieconym polu Omar Sharif i Julie Christie uśmiechali się i trzymali w rękach dziecko. Przyglądała się temu grupa zaciekawionych turatów. - Szukam twarzy - powiedziałem. - Wybierz sobie jakąś - odparł facet. - Lara, Scarlett, Marilyn... - Byliśmy tutaj parę miesięcy temu - rzuciłem, by pobudzić mu pamięć. - Rozmawialiśmy o "Casablance". - Mam "Casablancę" - powiedział. - Mam "Wichrowe Wzgórza", "Love Story"... - Ta twarz - przerwałem. - Była mniej więcej tego wzrostu, jasnobrązowe włosy... - Niezależna? - spytał. - Nie - odparłem. - Mniejsza z tym. Poszedłem dalej. Nie było tam nic więcej prócz wrót VR. Stanąłem i myślałem o nich, o salonach symseksu trochę dalej, i o łapiących klientów niezależnych w porwanych kombinezonach. Wróciłem do Długo i Szczęśliwie. - "Casablanca" - poleciłem, wciskając się przed turatów, którzy postanowili stanąć w kolejce. Rzuciłem na blat moją kartę. Facet wprowadził mnie do środka. - Masz dla nich szczęśliwe zakończenie? - zapytał. - Jasne. Posadził mnie przed komputerem, starożytnym z wyglądu Wangiem. - Trzeba tylko przycisnąć guzik, a na ekranie pokaże się, jaki masz wybór. Naciśnij wtedy, co chcesz. Powodzenia. Przekręciłem samolot o czterdzieści stopni, spłaszczyłem do dwóch wymiarów i nadałem mu wygląd kartonu, którym zresztą był. W życiu nie widziałem maszyny do robienia mgły, więc zdecydowałem się na silnik parowy, plujący wielkimi chmurami. A potem przewinąłem do ujęcia tułowia Bogiego, który mówił: "Zawsze będziemy mieli Paryż". - Rozszerzyć zakres klatki - poleciłem i zacząłem dorysowywać stopy: Ingrid na płaskim obcasie, Bogie na wysokim, z klockami drewna przymocowanymi do butów... - Co ty, do diabła, wyprawiasz? - krzyknął facet, wpadając do środka. - Próbuję wprowadzić trochę realizmu - odparłem. Zepchnął mnie z krzesła i zaczął naciskać klawisze. - Wynoś się. Turaci z kolejki ustawili się teraz przed ekranem. Wokół nich uformował się mały tłumek. - Samolot był z kartonu, a mechanicy byli karłami - powiedziałem. - Bogie miał metr sześćdziesiąt. Fred Astaire był synem imigranta, pracownika browaru; skończył tylko sześć klas. Facet wyszedł z budki. Dymił jak moja maszyna parowa. - To, co widzicie przed sobą, to siedemnasty dubel - oświadczyłem, ruszając w stronę sań. - Nic z tego nie jest prawdziwe. Robią to wszystko z lustrami. SCENA: Na zewnątrz domu Hardy'ego, zimą. Brudny śnieg na dachu i trawniku. Zaspy po obu stronach podjazdu. Wolne przenikanie w wiosnę. Nie pamiętam, czy wróciłem jeszcze na Bulwar Hollywood. Wiem, że bywałem na przyjęciach w nadziei, że Alis znowu stanie w drzwiach. Ale nie było nawet Heady. Tymczasem grabiłem i gwałciłem. Szukałem czegoś łatwego, ale nie znalazłem nic. Otrzeźwienie lekarza w "Dyliżansie" rujnowało scenę porodu, a "Papierowy człowiek" znikł zupełnie. Wywołałem menu, szukając czegoś bez SU, czegoś czystego i amerykańskiego. Jak musicale Alis. - Musicale - powiedziałem, a menu podzieliło się na kategorie i pojawiła się lista. Przesunąłem ją. Nie "Karuzela". Billy Bigelow był pijakiem. Tak jak Ava Gardner w "Showboat" i Van Johnson w "Brygadierze. Faceci i laleczki"? Nie, nic z tego. Marlon Brando spotkał misjonarza narąbanego rumem. "Gigi"? Pełno alkoholu i cygar, nie wspominając już o "Nocy, kiedy wynaleziono szampana". "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci"? Możliwe. Nie było tam scen w knajpie ani tańców "Chłopaki, chodźmy do baru". Może trochę jabłecznika przy stawianiu stodoły albo w chacie... Nic, czego by nie można usunąć prostym cięciem. - "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci" - poleciłem i nalałem sobie bourbona, którego kupiłem na "Olbrzyma". Howard Keel przyjechał do miasta, ożenił się z Jane Powell i ruszyli jego wozem w góry. Mogłem przewinąć całą tę scenę; mało prawdopodobne, by Howard wyciągnął butelkę i poczęstował Jane. Ale czekałem, aż obraz przesunie się z normalną prędkością. Tymczasem Jane paplała do Howarda o swoich nadziejach i planach, z których nic nie wyjdzie, kiedy się przekona, że ma gotować i prać dla jego sześciu nieokrzesanych braci. Howard krzyknął na sztuczne konie i wyglądał na zmieszanego. - Zgadza się, Howard. Nic jej nie mów - powiedziałem. - I tak nie będzie cię słuchać. Musi się sama przekonać. Dotarli do chaty. Sądziłem, że przynajmniej jeden z braci będzie miał fajkę z kukurydzy, ale nie. Było trochę przepychanek, jeszcze jedna piosenka, a potem długi fragment czystej przyzwoitości, aż do stawiania stodoły. Nalałem sobie jeszcze bourbona i pochyliłem się, szukając trucizn domowej produkcji. Jane Powell podawała z wozu kanapki i ciastka; owinięty słomą dzban będę musiał zmienić w garnek fasoli albo coś w tym rodzaju. A potem przeszli do tańca przy stawianiu stodoły - tańca, o który prosiła Alis tej nocy, kiedy ją spotkałem. - Przewiń do końca muzyki - poleciłem i nagle krzyknąłem: - Czekaj! - co nie było poleceniem, więc nadal galopowali przez taneczne figury, skończyli i zaczęli w rekordowym tempie stawiać stodołę. - Stop - poleciłem. - Wstecz na dziewięćdziesiąt sześć. - Cofnąłem do początku tańca. - Do przodu, w czasie rzeczywistym - powiedziałem. I zobaczyłem ją. Alis. W różowej kraciastej sukience, w białych pończochach i z rozświetlonymi włosami ściągniętymi w kok. - Stop. To alkohol, pomyślałem. Ray Milland w "Straconym weekendzie" widział różowe słonie. Albo jakiś efekt kliega, opóźniony błysk lub coś w tym rodzaju, nakładający twarz Alis na tancerzy, tak jak wtedy, gdy nakładała się na postacie Freda Astaire'a i Eleanor Powell, tańczących na lśniącym parkiecie. Jak często będzie się to zdarzać? Za każdym razem, gdy ktoś zacznie tańczyć? Za każdym razem, gdy twarz, wstążka do włosów albo szeroka spódnica przypomni mi o pierwszym błysku? Dezalkoholizacja filmów dla Mayera była dostatecznie okropna. Nie wytrzymałbym tego, gdybym musiał jeszcze patrzeć na Alis. Wyłączyłem i włączyłem ekran, jakbym próbował zresetować program, ale wciąż tam była. Znów obejrzałem taniec, obserwowałem jej twarz, a potem z potrójną szybkością przewinąłem do miejsca, gdzie porywają narzeczone. Tancerka z jasnokasztanowymi włosami pod czepkiem wyglądała trochę jak Alis, ale nie była podobna. Przesunąłem do następnego numeru tanecznego, gdzie dziewczęta wykonywały baletowe kroki w pantalonach i białych pończochach, bez czepków. Lecz cokolwiek to było, włosy, muzyka czy spódnica, minęło, znowu była to dziewczyna, która wyglądała jak Alis. Dziewczyna, która - w przeciwieństwie do Alis - mogła tańczyć w filmach. Przewinąłem resztę filmu, ale nie znalazłem już więcej tańców i ani śladu Alis. To była kolejna lekcja, żeby nie mieszać bourbona i tequili z "Rio Bravo". - Napisy początkowe - poleciłem, potem wymazałem butelkę z domu noclegowego, przewinąłem do sceny przy stodole, by zmienić dzbanek w tacę kukurydzianego chleba. A potem pomyślałem, że obejrzę jeszcze raz tę scenę i sprawdzę, czy nie widać dzbanka w innych ujęciach. - Zapamiętać - poleciłem - i do przodu w czasie rzeczywistym. I była tam znowu. Tańczyła w filmach. KLISZA FILMOWA #15: Kac (Zwykle następuje po #14: Przyjęcie.) Ból głowy, podskakiwanie przy głośnych dźwiękach. Osłanianie oczu przed światłem. PORÓWNAJ: "Papierowy Człowiek", "Pułapka miłości", "Za Papierowym Człowiekiem", "McLintock!", "Jeszcze jeden Papierowy Człowiek", "Opowieść z Filadelfii", "Pieśń Papierowego Człowieka". Połączyłem się z Headą, bez wizji. - Znasz coś, co może mnie otrzeźwić? - Szybko czy bezboleśnie? - Szybko. - Ridigaine - odparła natychmiast. - Co się dzieje? - Nic - odparłem. - Mayer naciska, żebym pracował szybciej nad jego filmami, a ja uznałem, że SU mnie spowalniają. Masz to u siebie? - Muszę popytać - stwierdziła. - Zdobędę trochę i przyniosę. Nie trzeba, chciałem odpowiedzieć, lecz stałaby się jeszcze bardziej podejrzliwa. - Dzięki - powiedziałem. Czekając na nią, wywołałem napisy. Nie pomogły mi specjalnie. W końcu było tam siedem narzeczonych, a znałem tylko Jane Powell i Rutę Lee, występujące w każdym filmie klasy B w latach pięćdziesiątych. Dorcas grała Julie Newmeyer, która zmieniła potem nazwisko na Julie Newmar. Kiedy cofnąłem się i jeszcze raz przejrzałem scenę budowy stodoły, wiedziałem już, która to z nich. Patrzyłem dalej, czekając na imiona innych postaci. Mała blondynka, w której kochał się Russ Tamblyn, miała na imię Alice; Dorcas była wysoką brunetką. Przewinąłem do sceny porwania i dopasowałem resztę dziewcząt do imion ich postaci. W różowej sukience była Virginia Gibson. Virginia Gibson. - "Aktorzy filmowi", przewodnik - poleciłem i podałem nazwisko. Virginia Gibson występowała w całej serii filmów, w tym w "Atenie" i czymś o tytule "Zabiłem Dzikiego Billa Hickoka". - Musicale - poleciłem i lista zmniejszyła się do pięciu punktów. Nie, czterech. W "Zabawnej buzi" występował Fred Astaire, co oznaczało, że film jest w sądzie. Ktoś zastukał do drzwi. Wygasiłem ekran, lecz potem uznałem, że to mnie zdradzi. - "Osławiona" - poleciłem i przestraszyłem się. A co będzie, jeśli Ingrid Bergman też ma twarz Alis? - Anuluj - rzuciłem i próbowałem wymyślić jakiś inny tytuł, jakikolwiek. Oprócz "Ateny". - Tom, dobrze się czujesz? - krzyknęła Heada zza drzwi. - Już idę - zawołałem. "Saratoga Trunk"? Nie, tam też była Ingrid, a zresztą jeśli to ma się powtarzać cały czas, to lepiej, żebym wiedział, zanim cokolwiek zrobię. - "Osławiona" - poleciłem cicho. - Klatka 54-119. - Poczekałem, aż ukaże się twarz Ingrid. - Tom! - krzyknęła Heada. - Co się stało? Cary Grant wyszedł z sali, a Ingrid patrzyła za nim zdenerwowana; wyglądała przy tym tak, jakby miała się rozpłakać. I wyglądała jak Ingrid, co przyjąłem z ulgą. - Tom! - zawołała Heada, a ja otworzyłem drzwi. Weszła i wręczyła mi kilka niebieskich kapsułek. - Weź dwie. Z wodą. Dlaczego nie otwierałeś? - Pozbywałem się dowodów - wyjaśniłem, wskazując na ekran. - Trzydzieści cztery butelki szampana. - Widziałam ten film - stwierdziła, podchodząc do ekranu. - Kręcili w Brazylii. Są tam szerokie ujęcia Rio de Janeiro i Sugar Loaf. - Jak zwykle masz rację - pochwaliłem, a potem dodałem obojętnie. - Nawiasem mówiąc, wiesz wszystko, Heado. Nie słyszałaś, czy ktoś ma już prawa do Freda Astaire'a? - Nie - odparła. - ILMGM złożyła apelację. - Jak długo muszę czekać, by to ridigaine podziałało? - zapytałem, zanim zdążyła spytać, czemu interesuje mnie Fred Astaire. - Zależy, ile masz tego w organizmie - wyjaśniła. - Sądząc po tym, jak piłeś, sześć tygodni. - Sześć tygodni? - Żartuję - uspokoiła mnie. - Cztery godziny, może mniej. Na pewno chcesz to zrobić? A jeśli znowu zaczną się rozbłyski? Nie pytałem, skąd wie, że mam rozbłyski. W końcu to była Heada. Podała mi szklankę. - Pij dużo wody. I siusiaj, jak często zdołasz - poradziła. - A tak naprawdę, to co się dzieje? - Cięcie i wypalanie - rzuciłem i spojrzałem na nieruchomy ekran. Wyciąłem kolejną butelkę szampana. Zajrzała mi przez ramię. - Czy to jest ta scena, gdzie kończy im się szampan, a Claude Rains schodzi do piwnicy i łapie Cary'ego Granta? - Nie, kiedy już z tym skończę - odparłem. - Szampan zmieni się w lody. Jak myślisz, czy uran powinien być schowany w termosie z lodami, czy w torbie soli kamiennej? Spojrzała na mnie z powagą. - Wydaje mi się, że coś jest nie tak. O co chodzi? - Mam cztery tygodnie spóźnienia z filmami Mayera, a on rzuca mi się do gardła. Jesteś pewna, że to ridigaine? - spytałem, spoglądając na kapsułki. - Nie są opisane. - Jestem pewna. - Spojrzała na mnie podejrzliwie. Wrzuciłem je do ust i sięgnąłem po butelkę bourbona. Heada wyrwała mi ją z ręki. - Popij wodą. Weszła do łazienki i usłyszałem bulgot bourbona wylewanego do umywalki. Wróciła i wręczyła mi szklankę wody. - Pij, ile możesz. To pomaga przepłukać organizm. Żadnego alkoholu. - Otworzyła szafę, pomacała wewnątrz i wyciągnęła butelkę wódki. - Żadnego alkoholu - powtórzyła, odkręciła i weszła do łazienki. - Masz jeszcze coś? - Dlaczego? - zapytałem, siadając na łóżku. - Postanowiłaś przerzucić się z choocha? - Powiedziałam ci, że skończyłam z tym - oznajmiła. - Wstawaj. Wstałem, a ona uklękła i sięgnęła pod łóżko. - Dlatego wiem, jak się będziesz czuł po ridigaine - wyjaśniła, wyciągając butelkę szampana. - Będziesz miał ochotę się napić. Ale nie rób tego. Wtedy wszystko przerżniesz. Naprawdę przerżniesz. - Chwyciła korek butelki. - Więc nie pij. I nie próbuj nic robić. Połóż się, gdy tylko coś poczujesz: ból głowy, dreszcze. I zostań w łóżku. Możesz mieć halucynacje. Węże, potwory... - Dwumetrowe króliki imieniem Harvey - dodałem. - Ja nie żartuję. Myślałam, że umrę, kiedy je wzięłam. A choocha dużo łatwiej rzucić niż alkohol. - Więc dlaczego rzuciłaś? Spojrzała na mnie krzywo i znowu zajęła się korkiem. - Myślałam, że dzięki temu ktoś mnie zauważy. - I zauważyli? - Nie - odparła. - Czemu zadzwoniłeś i poprosiłeś o ridigaine. - Mówiłem już. Mayer... Wyrwała korek. - Mayer jest w Nowym Jorku, szuka wsparcia dla swojego nowego szefa, który podobno jest na wylocie. Chodzą słuchy, że urzędasy z ILMGM nie lubią jego despotycznego moralizowania. Przynajmniej wtedy, gdy odnosi się do nich. - Wylała szampana i wróciła do pokoju. - Masz jeszcze szampana? - Mnóstwo - stwierdziłem i podszedłem do komputera. - Następna klatka - poleciłem, a na ekranie pojawiła się wanna butelek szampana. - To też chcesz wylać? - Odwróciłem się z uśmiechem. Patrzyła na mnie z powagą. - Co się dzieje? - Następna klatka - rzuciłem. Na ekranie pojawiła się wzburzona Ingrid, z aureolą włosów. Wyjąłem z jej dłoni kieliszek. - Znów ją widziałeś, tak? - spytała. No proszę. - Kogo? - zdziwiłem się, wiedząc, że to beznadziejne. - Tak - przyznałem. - Widziałem ją. - Wyłączyłem "Osławioną". - Chodź tu - poprosiłem. - Chcę, żebyś coś zobaczyła. - "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci" - rzuciłem do komputera. - Klatka 25-118. Na ekranie Jane Powell siedziała na wozie i trzymała kosz. - Do przodu w czasie rzeczywistym. Jane Powell podała kosz Julie Newmar. - Myślałam, że to poszło do sądu - odezwała się Heada. - A o kogo chodzi? O Jane Powell czy Howarda Keela? - Russa Tamblyna. - Wskazała go palcem. Wspiął się na wóz i patrzył ciepło na małą blondynkę, Alice. - Virtusonic wykorzystuje go do porno, a ILMGM to się nie podoba. Oskarżyli ich o naruszanie praw autorskich. Russ Tamblyn - młody i niewinny, o co pewnie chodziło - odszedł z Alice, a Howard Keel zdjął Jane Powell z kozła. - Stop - poleciłem komputerowi. - Przyjrzyj się uważnie następnej scenie - poprosiłem Headę. - Twarzom. Do przodu w czasie rzeczywistym. Tancerze utworzyli dwa rzędy, skłonili się sobie nawzajem. Nie wiem, czego spodziewałem się po Headzie. Że wstrzyma oddech i chwyci się za serce jak Lilian Gish? Albo odwróci się do mnie i zapyta: "A na co konkretnie mam patrzeć?" Nie zrobiła ani jednego, ani drugiego. Nieruchomo i w milczeniu obejrzała całą scenę, skupiona na ekranie, jak kiedyś Alis. Potem powiedziała cicho: - Nie sądziłam, że to zrobi. Przez chwilę nie bardzo zrozumiałem, co mówi, szumiało mi w głowie, a ten szum wołał "To ona. To nie błysk. To ona". - Całe to gadanie o nauczycielu tańca - mówiła Heada. - I o Fredzie Astaire'ze. Nie sądziłam... - Nie sądziłaś, że zrobi co? - spytałem tępo. - To. - Machnęła ręką w stronę ekranu, gdzie stawały już ściany stodoły. - Że skończy jako czyjaś paniena - odparła. - Że wejdzie w to wszystko. Zrezygnuje. Sprzeda się. - Znów wskazała na ekran. - Mayer mówił, dla kogo z wytwórni to robisz? - Ja tego nie zrobiłem. - Ale ktoś zrobił. Mayer musiał poprosić Vincenta albo kogoś innego. Mówiłeś chyba, że nie chciała wkleić swojej twarzy na czyjeś ciało. - Nie chciała. Nie zrobiła tego - powiedziałem. - To nie jest wklejka. To ona tańczy. Spojrzała na ekran. Kowboj uderzył młotkiem w palce Russa Tamblyna. - Nie sprzedałaby się - stwierdziłem. - Zacytuję jednego z moich przyjaciół: każdy się sprzedaje. - Nie - zaprzeczyłem. - Ludzie sprzedają się, żeby zdobyć to, czego pragną. Wklejenie swojej twarzy na inną nie jest tym, czego pragnęła. Chciała tańczyć w filmach. - Może potrzebowała pieniędzy. - Heada spojrzała na ekran. Ktoś przyłożył Howardowi deską, a Russ podskoczył do niego. - Może zrozumiała, że nie może dostać tego, czego pragnie. - Nie - odparłem, wspominając, jak ze skupioną twarzą stała na Bulwarze Hollywood. - Nie zrozumiesz tego. Na pewno nie. - W porządku - ustąpiła. - Nie sprzedała się. To nie jest wklejka. - Machnęła na ekran. - Więc co to jest? Skąd się tam wzięła, jeśli nikt jej nie wkleił? Howard Keel pchnął parę zabijaków do rogu i stodoła rozpadła się w stos desek. - Nie wiem - przyznałem. Przez chwilę staliśmy oboje, patrząc na ruinę. - Mogę jeszcze raz zobaczyć tę scenę? - spytała. - Klatka 25-200 w czasie rzeczywistym - rzuciłem, a Howard Keel znowu zdjął z kozła Jane Powell. Tancerze utworzyli dwa rzędy. I była tam Alis, tańcząca w filmach. - Może to nie ona - powiedziała Heada. - Dlatego chciałeś, żebym przyniosła ridigaine, tak? Myślałeś, że to przez alkohol? - Ale ty też ją widzisz. - Tak - odparła, marszcząc czoło. - Ale nie jestem pewna, czy pamiętam, jak wyglądała. Wiesz, byłam mocno naćpana, kiedy ją widziałam. Ty też zresztą. I spotkałam ją tylko kilka razy. Przyjęcie, potem gdy Heada przysłała ją, żeby poprosiła mnie o dostęp, następnie epizod w saniach. To wszystkie niezwykłe zdarzenia. - Rzeczywiście - przyznałem. - Więc to może być ktoś inny, kto jest tylko do niej podobny. Włosy ma chyba ciemniejsze. - To peruka - wyjaśniłem. - Peruka i charakteryzacja mogą całkiem zmienić wygląd. - Tak - stwierdziła Heada, jakby to czegoś dowodziło. - Albo do kogoś upodobnić. Może ta osoba nosi perukę i makijaż, w którym wygląda jak Alis. Zresztą kto to jest w tym filmie? - Virginia Gibson. - Może Virginia Gibson i Alis są podobne. Wystąpiła w czymś innym? Znaczy Virginia Gibson. Jeśli tak, to możemy obejrzeć i sprawdzić, jak wyglądała. I czy to ona, czy nie. - Spojrzała na mnie z troską. - Ale lepiej poczekaj, aż zadziała ridigaine. Czujesz coś? Ból głowy? - Nie - odparłem, patrząc na ekran. - To poczujesz za parę minut. - Zdjęła z łóżka koce. - Połóż się, przyniosę ci trochę wody. Ridigaine działa szybko, ale niezbyt delikatnie. Najlepiej gdybyś to... - Przespał - dokończyłem. Postawiła przy łóżku szklankę. - Połącz się ze mną, gdybyś dostał dreszczy albo zaczął widzieć różne rzeczy. - Według ciebie już widzę. - Tego nie powiedziałam. Sugeruję tylko, żebyś sprawdził tę Virginię Gibson, zanim zaczniesz wyciągać wnioski. Po tym, jak ridigaine zrobi swoje. - Chcesz powiedzieć, że kiedy wytrzeźwieję, to ona nie będzie już podobna. - Chcę powiedzieć, że jeśli wytrzeźwiejesz, to będziesz w stanie ją zobaczyć. - Popatrzyła na mnie spokojnie. - Chciałbyś, żeby to była ona? - Chyba się położę - oświadczyłem, żeby już sobie poszła. - Boli mnie głowa. - Usiadłem na łóżku. - Zaczyna działać - stwierdziła tryumfalnie. - Połącz się, gdybyś czegoś potrzebował. - Na pewno - obiecałem i położyłem się. Rozejrzała się po pokoju. - Nie masz tu więcej alkoholu, co? - Całe beczki - odparłem i skinąłem na ekran. - Butelki, manierki, antałki i karafki. Cokolwiek wymienisz, tam jest. - Będziesz się bardziej męczył, jeśli coś wypijesz. - Wiem. - Zasłoniłem dłonią oczy. - Drgawki, różowe słonie, dwumetrowe króliki i "jak się pan czuje, panie Wilson?" - Połącz się ze mną - rzuciła i w końcu wyszła. Odczekałem pięć minut, gdyby wróciła powiedzieć mi, żebym siusiał, i jeszcze pięć, gdyby zjawiły się węże, króliki albo - co gorsza - Fred i Eleanor w bieli, tańczący obok siebie. Myślałem o tym, co powiedziała Heada. Jeśli to nie wklejka, to co? A to nie może być wklejka. Heada nie słyszała, jak Alis mówiła o tym, że chce tańczyć w filmach. Nie widziała jej tamtej nocy na Bulwarze Hollywood, kiedy dałem jej szansę. Mogli ją digitizować, mogła być Ginger Rogers, Ann Miller, kimkolwiek chciała. Nawet Eleanor Powell. Dlaczego by nagle miała zmienić zdanie i zostać tancerką, o której nikt nigdy nie słyszał? Lub aktorką, która wystąpiła tylko w kilku filmach. W jednym z nich główną rolę grał Fred Astaire. "Jesteśmy tak blisko do podróży w czasie", powiedział wtedy urzędas, niemal stykając kciuk i palec wskazujący. A jeśli Alis, która zrobiłaby wszystko, żeby tańczyć w filmach, która ćwiczyła w maleńkiej klasie przed monitorem i pracowała nocami w pułapce dla turatów, zdołała namówić jakiegoś hakatę do podróży w czasie, żeby pozwolił jej zostać królikiem doświadczalnym? A jeśli go namówiła, by wysłał ją w przeszłość, do 1954, ubraną w zieloną kamizelkę i krótkie rękawiczki, a potem - zamiast wracać, jak powinna - zmieniła nazwisko na Virginia Gibson i poszła do MGM na próbne zdjęcia do " Siedmiu narzeczonych dla siedmiu braci"? Potem wystąpiła w sześciu kolejnych filmach. I jednym z nich była "Zabawna buzia". Z Fredem Astaire'em. Wstałem powoli, żeby bólu głowy nie zmienić w coś gorszego, podszedłem do terminala i wywołałem "Zabawną buzię". Heada mówiła, że Fred Astaire wciąż jest w sądzie, i rzeczywiście. Założyłem alarm na film i Freda, na wypadek gdyby sprawa się zakończyła. Jeśli Heada miała rację (a kiedy jej nie miała?), Warner natychmiast złoży apelację, ale istniała szansa, że prawnicy Warnera będą zajęci Russem Tamblynem i wtedy może być luka. Dlatego założyłem alarm: żeby mnie ostrzegł. Potem znów wywołałem listę musicali Virginii Gibson. "Starlift" okazał się wojennym filmem, w dodatku czarno-białym, co nie dawało tak wyraźnego obrazu jak kolor, a "Powrót na Broadway" też był w sądzie z powodu kogoś, o kim nigdy nie słyszałem. Pozostała więc "Atena", "Pomaluj chmury słońcem" i "Herbatka we dwoje", których chyba nigdy nie oglądałem. Kiedy wywołałem "Atenę", od razu zrozumiałem dlaczego. Była to krzyżówka "Dotknięcia Wenus" i "Nie zabierzesz tego ze sobą", zawierająca mnóstwo powiewnego szyfonu, dziwaków, zdrowej żywności i prawie żadnych tańców. Virginia Gibson w zielonym szyfonie miała być Niobe, boginią jazzu, stepowania i czegoś tam jeszcze. Kimkolwiek była, na pewno nie była Alis. Wyglądała podobnie, zwłaszcza z włosami ściągniętymi do tyłu w grecki kucyk. "I z jedną piątą bourbona w twoim brzuchu", jakby powiedziała Heada. I z podwójną dawką ridigaine. Nawet wtedy nie przypominała tancerki ze sceny budowania stodoły. Wywołałem "Siedem narzeczonych", ekran przez chwilę błyszczał srebrem, a potem przewinął się tekst: "Film jest przedmiotem procesu o prawa autorskie i w związku z tym jest niedostępny dla widzów". To kończyło sprawę. Zanim sąd pozwoli pociąć i pokawałkować Russa Tamblyna, będę już czysty od choocha i zobaczę, czy to był ktoś do niej podobny, czy to tylko złudzenie optyczne i charakteryzacja. Nie ma sensu męczyć się nad kolejnymi musicalami, żeby to zrozumieć. Wszelkie podobieństwo było czysto alkoholowe, więc powinienem zrobić to, co zaleciła doktor Heada: położyć się i poczekać, aż przejdzie. A potem zacznę ciąć i kawałkować. Powinienem wywołać "Osławioną" i załatwić tę sprawę od razu. - "Herbatka we dwoje" - rzuciłem. "Herbatka" okazała się filmem Doris Day i zastanawiałem się, czy Alis umieściła ją na swej liście złych tancerzy. Zasługiwała na to. Szczerzyła zęby podczas stepowania z Genem Nelsonem w sali prób, dla której Alis dałaby się zabić: parkiet, lustra i żadnych krzeseł. Była tam jakaś potworna latynoska wersja "Szalonego rytmu", Gordon McRae śpiewał "Widzę tylko ciebie", a potem nastąpił wielki numer Virginii Gibson. I absolutnie nie była to Alis. Z rozpuszczonymi włosami nawet nie była do niej podobna. Albo ridigaine zaczynał działać. Ten taniec to było hollywoodzkie wyobrażenie baletu: dużo szyfonu i mnóstwo piruetów. Alis by na to nie poszła, nawet gdyby w Meadowville miała lekcje baletu, a nie tylko jazz i stepowanie. Ale nie miała, w przeciwieństwie do Virginii, więc Alis nie była Virginią, a ja byłem trzeźwy i należało wracać do butelek. - Do przodu sześćdziesiąt cztery - poleciłem. Patrzyłem, jak Doris szczerzy zęby przez cały taniec tytułowy i zupełnie zbędny bis. Następna scena była zbiorowa, bez Virginii, więc zacząłem przewijanie i nagle zatrzymałem. - Cofnąć do muzyki - rzuciłem i obejrzałem tę zbiorówkę, odliczając klatki. Na środek wyszła blond para, wykonała serię kroków i wycofała się. Potem wyskoczył ciemnowłosy facet z rudą tancerką w białej sukni i razem odtańczyli charlestona. Miała kręcone włosy i wiązaną z przodu bluzkę, oboje oparli dłonie na kolanach i wykonali serię kroków. - Klatka 75-004, do przodu dwanaście - powiedziałem i obejrzałem wszystko w zwolnionym tempie. - Powiększyć kwadrant drugi. Patrzyłem, jak ekran wypełniają rude włosy... Tak naprawdę niczego nie musiałem powiększać ani zwalniać. Od razu poznałem, kto to jest. Wiedziałem od chwili, gdy ją zobaczyłem, tak samo jak w scenie budowy stodoły. I to nie przez alkohol (którego miałem w organizmie o piętnaście minut mniej) ani klieg, ani przypadkowe podobieństwo wzmocnione różem i kredką do brwi. To była Alis. A to niemożliwe. - Ostatnia klatka - poleciłem, ale film pochodził z dobrych starych czasów, kiedy tancerki z baletu nie mieściły się w napisach, a datę produkcji trzeba było odcyfrować. MCML. 1950. Przejrzałem film jeszcze raz, stopując przesuw i powiększając za każdym razem, kiedy zauważyłem rude włosy, ale już jej nie znalazłem. Przewinąłem do charlestona i obejrzałem to znowu, usiłując stworzyć jakąś teorię. No dobrze. Hakata wysłał ją do 1950 (nie, to była data wprowadzenia do kin - wysłał ją do 1949), odczekała cztery lata tańcząc w zespole, kręcąc się koło Virginii Gibson i czekając na okazję, by dać jej w łeb, wciągnąć za dekoracje i zająć jej miejsce w "Narzeczonych". Taniec Alis zrobił wrażenie na producencie "Zabawnej buzi", więc dał jej rolę i w końcu miała okazję zatańczyć z Fredem, przynajmniej w tej jednej scenie. Nawet naćpany po uszy nie mogłem w to uwierzyć. Ale to naprawdę była ona, więc musiało istnieć jakieś wyjaśnienie. Może pomiędzy tańcami Alis dostała pracę jako statystka. Wtedy jeszcze z nich korzystali. Może zastąpiła Virginię Gibson, bo była do niej podobna, a Alis przekupiła ją, by mogła choć na jeden taniec zająć jej miejsce. Albo jakoś tak zaplanowała, żeby Virginia spóźniła się na plan. Anne Baxter we "Wszystko o Ewie". A może Virginia miała problem z SU i kiedy zjawiła się pijana, Alis musiała ją zastąpić. Ta teoria nie była o wiele lepsza. Znów wywołałem menu. Jeśli Alis dostała jeden występ w balecie, to mogła dostać inny. Sprawdziłem musicale, próbując sobie przypomnieć, w których były sceny zbiorowe. W "Deszczowej piosence". Ta scena przyjęcia, z której wyciąłem całego szampana. Wywołałem rejestr zmian, żeby znaleźć numer klatki. Przewinąłem bezszampański kawałek aż do Donalda O'Connora, który mówi: "Trzeba pokazać film na przyjęciu. To prawo Hollywoodu", a potem przez wyżej wymieniony film, aż do początku sceny z baletem. Dziewczęta w skąpych różowych spódniczkach i kapelusikach w rytm "Jesteś moją szczęśliwą gwiazdą" wbiegły na scenę i w obiektyw kamery ustawionej pod złym kątem. Zamierzałem powiększyć obraz, by wyraźnie zobaczyć ich twarze. Ale nie musiałem. Znalazłem Alis. Owszem, mogła przekupić Virginię Gibson. Mogła nawet wepchnąć ją i tę rudą z "Herbatki we dwoje" za dekoracje. Ale Debbie Reynolds nie miała problemu z SU i gdyby Alis uwięziła ją za dekoracjami, ktoś by jednak zauważył. To nie były podróże w czasie. To było coś innego, komputerowo generowana iluzja, w której jakoś zdołała zatańczyć i wcisnąć ten taniec do filmu. W takim razie nie zniknęła na zawsze w przeszłości. Wciąż była w Hollywood. A ja zamierzałem ją odnaleźć. - Wyłącz - poleciłem komputerowi, złapałem kurtkę i wypadłem przez drzwi. KLISZA FILMOWA #419: Nieudana ucieczka. Bohater/bohaterka ucieka, źli faceci następują na pięty, lecz unika ich, ucieczka prawie się udaje, i nagle wynurza się negatywna postać i pyta: "Gdzie się wybierasz?" PORÓWNAJ: "Wielka ucieczka", "Imperium kontratakuje", "Północny zachód", "Trzydzieści dziewięć stopni". Heada stała przed drzwiami. Skrzyżowała ręce na piersi i stukała stopą o podłogę. Rosalind Russell jako przeorysza w "Kłopotach z aniołami". - Powinieneś leżeć - powiedziała. - Czuję się świetnie. - To dlatego, że jeszcze nie usunąłeś alkoholu z organizmu - odparła. - Czasem wymaga to więcej czasu. Siusiałeś? - Tak - zapewniłem. - Całe wiadra. A teraz proszę mi wybaczyć, siostro Ratchet... - Gdziekolwiek idziesz, może to poczekać, aż będziesz czysty. - Zastąpiła mi drogę. - Nie żartuję. Z ridigaine nie można żartować. - Skierowała mnie z powrotem do pokoju. - Musisz tu zostać i odpocząć. A zresztą gdzie się tak spieszyłeś? Zobaczyć Alis? Bo jeśli tak, to jej tam nie ma. Rzuciła wszystkie wykłady i wyprowadziła się z pokoju. Przeniosła się do szefa Mayera, chciała powiedzieć. - Nie chciałem szukać Alis. - Więc gdzie szedłeś? Nie warto było okłamywać Heady, ale spróbowałem. - Virginia Gibson grała w "Zabawnej buzi". Chciałem poszukać kopii. - A dlaczego nie możesz ściągnąć ze światłowodu? - Bo jest tam Fred Astaire. Dlatego pytałem cię, czy już wyszedł z sądu. - Odczekałem parę klatek. - Powiedziałaś, że to może tylko podobieństwo. Chciałem sprawdzić, czy to Alis, czy to ktoś, kto tylko wygląda jak ona. - Więc poszedłeś szukać pirackiej kopii? - powtórzyła Heada, jakby nie mogła uwierzyć. - Mówiłeś chyba, że była w sześciu musicalach. Nie wszystkie są w sądzie, prawda? - W "Atenie" nie ma żadnych zbliżeń - wyjaśniłem w nadziei, że nie spyta, czy nie mogę powiększyć. - A wiesz co myślała o Fredzie Astaire'ze. Jeśli w czymkolwiek wystąpi, to właśnie w "Zabawnej buzi". Nie miało to sensu, gdyż w teorii chodziło o znalezienie czegoś, w czym występuje Virginia Gibson, a nie Alis. Lecz Heada kiwnęła głową, kiedy wymieniłem Freda Astaire'a. - Znajdę ci kopię - obiecała. - Dzięki. Nie musi być nawet zdigitizowana. Wystarczy taśma. - Odprowadziłem ją do drzwi. - Zostanę tutaj i będę leżał, dopóki ridigaine nie skończy roboty. Znów skrzyżowała ręce na piersi. - Przysięgam - powiedziałem. - Oddam ci klucz. Możesz mnie zamknąć. - Będziesz leżał? - Obiecuję - skłamałem. - Nie będziesz - stwierdziła. - I pożałujesz tego. - Westchnęła. - Ale przynajmniej nie znajdziesz się w saniach. Dawaj klucz. Podałem jej kartę. - Oba. Dałem jej drugą. - A teraz się połóż - powiedziała i wyszła, zamykając mnie w środku. .N:108 KLISZA FILMOWA #86: Uwięziony. PORÓWNAJ: "Połamane kwiaty", "Wichrowe Wzgórza", "Wróg Fantoma", "Historia z Palm Beach", "Człowiek ze złotą ręką", "Kolekcjoner". Trudno. I tak potrzebowałem więcej dowodów, zanim stanę przed Alis. Poza tym zaczynałem odczuwać ten ból głowy, o którym nakłamałem Headzie, że już go mam. Poszedłem do łazienki, wykonałem jej polecenia, a potem położyłem się na łóżku i wywołałem "Deszczową piosenkę". Nie znalazłem żadnych linii tła ani pikselizacji cieni, a kiedy sprawdziłem szum, nie było żadnych śladów nierównego stopniowania. Co niczego nie dowodziło. Sam też potrafiłem zrobić niewykrywalną wklejkę, mając w sobie jedną piątą wódki Williama Powella z "Papierowego człowieka". Potrzebowałem więcej danych, najlepiej coś w pełnym planie i ciągłym ujęciu, ale Fred wciąż był w sądzie. Znowu wywołałem listę musicali. Alis nosiła tiurniurę, kiedy się z nią widziałem, czyli ubierała się w jakiś historyczny kostium. Nie "Spotkajmy się w St. Louis". Mówiła, że tam nie ma żadnych tańców. Może "Showboat". Albo "Gigi". Sprawdziłem oba, szukając parasolek i podświetlonych włosów. Trwało to całą wieczność, a od przewijania miałem zawroty głowy. - Przeszukiwania całkowite - rzuciłem, przyciskając dłonie do oczu. - Numery taneczne. - A potem kolejne dziesięć minut tłumaczyłem komputerowi, co to jest numer taneczny. - Do przodu, czterdzieści - poleciłem i sprawdziłem "Karuzelę". Program działał poprawnie, ale to też zajęło całą wieczność. Zastanawiałem się, czy nie wyeliminować baletu, ale uznałem, że komputer nie będzie wiedział, co to jest - podobnie jak całe Hollywood. Dodałem więc ręczny przesuw. - Na polecenie, przeskok do następnego numeru - powiedziałem. - Następny - rzuciłem i wywołałem "Księżycową Zatokę". "Zatoka" okazała się kolejnym festiwalem uśmiechów Doris Day, więc nawet z przeskokami trwało to zbyt długo. A gdy skończyłem, przekonałem się, że nie ma w nim żadnych tiurniur. - "Zamek Vernona i Irene" - poleciłem. Nie, tam był Fred Astaire. - "Dziewczęta Harveya". Znów prawniczy tekst. Czy wszyscy trafili do sądu? Wywołałem menu i poszukałem filmów z odpowiedniego okresu. - "Dobry, stary summertime" - poleciłem i natychmiast pożałowałem. Grała tam Judy Garland i Alis miała rację: w filmach z Judy Garland nie było żadnych tańców. Próbowałem sobie przypomnieć, co jeszcze mówiła tej nocy w moim pokoju, o jakie filmy prosiła. "W mieście". Nie był zablokowany, ale tańczył w nim Gene Kelly, skakał dookoła w białym marynarskim mundurze i wyglądał, jakby się męczył. - Następny - poleciłem i w głęboko wyciętej sukni pojawiła się Ann Miller z rumianymi policzkami i figurą Marilyn. Stepowała między szkieletami dinozaurów. Nawet w makijażu i z cyfrowym wypychaniem Alis nie mogła być do niej podobna, a miałem wrażenie, że jest to ważne. W głowie dudnił mi stukot butów Ann. - Następny. Numer z Meadowville, o którym Alis mówiła, że go lubi. Vera-Ellen i nadaktywny Gene Kelly bez stukania. Vera-Ellen była bardziej podobna do Alis, miała nawet wstążkę we włosach. Ale to też nie była ona. - Następny. Gene Kelly w jednym z tych swoich rozbuchanych numerów baletowych, Frank Sinatra i Betty Garrett tańczący przy teleskopie na Empire State Building, Ann Miller w jeszcze głębiej wyciętej sukni, a potem Vera-Ellen. Miała zieloną kamizelkę i czarną spódnicę, taką jak Alis na przyjęciu pierwszej nocy. Usiadłem. Vera-Ellen ujęła dłoń Gene'a Kelly'ego, zawirowali i odbiegli od kamery. - Stop klatka - poleciłem. - Powiększyć. Nie można było pomylić tych rozświetlonych włosów. I rzeczywiście, kiedy znów odwróciła się przodem, była Alis. Wyciągała rękę i uśmiechała się z zachwytem do Gene'a. Wywołałem menu filmów Very-Ellen. - "Piękność z Nowego Jorku" - poleciłem. W sądzie. Fred Astaire. Tak samo "Trzy magiczne słówka". W końcu dostałem "Chłopaka z Brooklynu" i sprawdziłem go numer po numerze, ale Alis tam nie było. Musi tu działać jakiś inny typ logiki. Ale co? Gene Kelly? Występował w "Deszczowej piosence" i "W mieście". - "Rzucić kotwicę" - poleciłem. Gene grał tam z Kathryn Grayson i Jose Iturbi, żadne z nich nie było znane ze swoich umiejętności tanecznych, więc nie spodziewałem się zbiorowych scen. I rzeczywiście: Gene Kelly tańczył z Frankiem Sinatrą i rysunkową myszą na tle szeregu marynarzy. Kolejny rozbuchany fantastyczny numer, tym razem z animowanym tłem, Tomem i Jerrym, oraz dużą liczbą przedkomputerowych efektów specjalnych. Ale Gene i Mysz Tom tańczyli miękko obok siebie, dłoń niemal dotykała łapy, i wyglądało to jak rzeczywistość. Pomyślałem o Vincencie, zdecydowałem, że nie chcę się z nim łączyć, więc wystukałem kod awaryjnego otwierania. Żałowałem, że nie ma sposobu, by bez otwierania drzwi sprawdzić, czy Heada stoi na straży. Nie było takiego sposobu, ale nie szkodzi. Nie stała. Zamknąłem drzwi na wypadek, gdyby wróciła i zszedłem na przyjęcie. Vincent demonstrował nowy program trzem zapatrzonym Marilyn. - Daj mu polecenie - powiedział, wskazując na ekran, gdzie Clint Eastwood w pasiastym poncho i szerokim kapeluszu siedział na krześle z rękami zwieszonymi po bokach jak marionetka. - No, dalej. Marilyn zachichotała. - Wstań - powiedziała śmiało jedna z nich. Clint powstał sztywno. - Dwa kroki do tyłu - poleciła druga. - O matko, mogę? - spytałem. - Vincent, muszę z tobą pogadać. - Stanąłem między nim a Marilyn. - Muszę blueboxować aktorski kawałek w scenę. Jak to zrobić? - Łatwiej zmontować konstrukt - odparł, zerkając na ekran, gdzie Clint stał nieruchomo, czekając na rozkazy. - Albo wklejkę. Co to za kawałek? Ludzie? - Tak, ludzie - potwierdziłem. - Ale wklejka tu na nic. Jak mogę to blueboxować? Wzruszył ramionami. - Ustaw pixara i kompozera. Może jakiś stary digimatte, jeśli zdołasz taki znaleźć. Używają ich czasem w pułapkach dla turatów. Najtrudniejszy jest montaż, światła, perspektywa, kąty kamery, krawędzie. Przestałem słuchać. Digimatte był na stoisku Narodziny Gwiazdy przy Bulwarze Hollywood. Heada mówiła, że Alis znalazła tam pracę. - Wciąż nie będzie to tak dobre jak grafika - mówił dalej. - Ale jeśli znajdziesz eksperta, to możliwe. I pixar, i program, i dostęp. Alis nie miała żadnej z tych rzeczy. - A jeśli nie masz dostępu? Powiedzmy, że chcesz to zrobić tak, by nikt się nie dowiedział. - Myślałem, że masz pełny dostęp studyjny? - odparł nagle zaciekawiony. - Mayer cię wyrzucił? - To dla Mayera. Wycinam SU z jednego filmu - wyjaśniłem płynnie. - "Wschód słońca". Jest zbyt wiele odniesień wizualnych, żeby to wymazać. Muszę zrobić pełną nową scenę i chcę, żeby to było autentyczne. Liczyłem na to, że nie widział filmu ani nie wiedział, że powstał przed dostępem. To pewny numer z kimś, kto zmienił Clinta Eastwooda w marionetkę. - Bohater nakłada fałszywy obraz na prawdziwy, żeby złapać przestępcę. Zastanawiał się, marszcząc brwi. - Czy ktoś w tym filmie włamuje się do źródła światłowodowego? - Owszem - potwierdziłem. - Więc jak to mam zrobić, żeby wyglądało na prawdziwe? - Piractwo źródła? To się nie da. Musisz mieć dostęp studyjny. Nie spieszyć się. - Nie muszę pokazywać niczego nielegalnego - powiedziałem. - Tylko powiedzieć o tym, jak znajduję obejście kodowania i przełamuję programy strażnicze. Ale on już kręcił głową. - To nie działa w ten sposób. Wytwórnie zbyt dużo zapłaciły za prawa i aktorów, żeby dopuścić do piractwa źródła. Kodowanie, programy strażnicze, navajo, wszystko to można ominąć. Dlatego przeszli do pętli światłowodowej. Co wychodzi na zewnątrz, wraca z powrotem. Clint na ekranie poruszył się. Chodził po ósemce ze spuszczoną głową i zwieszonymi rękami. W pętli. - Źródło wysyła sygnał na zewnątrz, a potem on wraca w ciągłej pętli. Pętla ma wbudowany identyfikator. Porównuje przychodzący sygnał z tym, który wyszedł. Jeżeli się nie pokrywają, odrzuca przychodzący i zastępuje poprzednim. - Każdą klatkę? - spytałem, myśląc, że może identyfikator sprawdza co pięć minut. To dość, żeby wcisnąć tam taniec. - Każdą klatkę. - To przecież wymaga całych ton pamięci. Porównuje każdy piksel? - Porównanie Brownowskie - wyjaśnił, ale to nie było lepsze. Identyfikator sprawdza losowe piksele i porównuje, czy do siebie pasują. Ale nie sposób z góry przewidzieć które. Obraz można wymienić jedynie na inny, identyczny. - A jeżeli masz dostęp? - pytałem patrząc, jak Clint krąży w koło. Boris Karloff we "Frankensteinie". - W takim razie identyfikator sprawdza zmieniony obraz, bada upoważnienie i przepuszcza. - Nie można sfałszować dostępu? Patrzył z irytacją na ekran, jakbym to ja uruchomił Frankensteina. - Siadaj - polecił. Clint usiadł. - To cześć - rzuciłem. Vincent spojrzał gniewnie. - Do jakiego filmu, mówiłeś, jest ci to potrzebne? - To remake. - Popatrzyłem na drzwi. Weszła Heada. - Chyba będę się trzymał kasowania - rzuciłem i ruszyłem w stronę schodów. - Wciąż nie rozumiem, dlaczego robisz to ręcznie - zawołał za mną. - To nie ma sensu. Mam program wyszukiwawczo-kasujący... Wbiegłem schodami na górę i przekręciłem zamek, przeklinając, że w ogóle zamykałem drzwi. Otworzyłem je, ruszyłem w stronę łóżka, przypomniałem sobie, że drzwi powinny być zamknięte, zamknąłem i rzuciłem się na pościel. Ten bieg nie był dobrym pomysłem. W głowie zaczęło mi dudnić - jak bębny w tym tańcu z "Herbatki we dwoje". Przymknąłem oczy i czekałem na Headę. Ale to pewnie nie była ona albo zatrzymał ją Vincent i jego tańczące kukiełki. Wywołałem "Trzech marynarzy i dziewczynę", ale wszystkie te "następny" doprowadziły mnie do lekkiej choroby morskiej. Zamknąłem oczy czekając, aż miną mdłości, potem otworzyłem je znowu i próbowałem wymyślić jakąś teorię, która nie pochodziła z filmu. Alis nie mogła się blueboxować, jak ta mysz Gene'a Kelly. Nie miała pojęcia o komputerach - chodziła na wykłady z podstaw grafiki komputerowej zeszłej jesieni, kiedy Heada podała mi jej rozkład zajęć. A nawet jeśli jakoś opanowała przenikanie, cienie i rotoskopię, wciąż nie miała dostępu. Może znalazła kogoś, kto jej pomógł? Ale kto? Hakaci też nie mieli dostępu, a Vincent by nie zrozumiał, dlaczego koniecznie chce to robić ręcznie. Więc to musi być wklejka. Dlaczego nie? Może Alis w końcu zrozumiała, że nie może tańczyć w filmach, a może Mayer obiecał, że znajdzie jej nauczyciela tańca, jeśli prześpi się z jego szefem. Nie byłaby pierwszą twarzą, która przyjeżdża do Hollywood i kończy na kanapie. Ale gdyby tak się stało, nie wyglądałaby tak, jak wyglądała. Ponownie wywołałem "W mieście" i obejrzałem, wpatrując się w ekran poprzez mgiełkę bólu głowy. Alis skakała lekko wokół Empire State Building, ożywiona i szczęśliwa. Wyłączyłem to i spróbowałem zasnąć. Gdyby to była wklejka, nie miałaby tego skoncentrowanego, skupionego spojrzenia. A Vincent i jego programy czy nie programy nie zdołałyby pochwycić jej uśmiechu. cdn. .N:116 +remake13-18+ POWIEŚĆ Connie Willis Remake (3) (Remake) przełożyła Elżbieta Gepfert Wolne przejście z ekranu komputera na zegar, wskazujący 11.05, potem znów na ekran. Ujęcie tańczących marynarzy. Wolny najazd na zegar wskazujący 3.45. Mniej więcej w środku nocy przyszedł mi do głowy jeszcze jeden powód, dla którego Mayer nie mógł załatwić wklejki Alis. I to najlepszy ze wszystkich: Heada nic o tym nie wiedziała. A wiedziała wszystko, znała każdą plotkę, każdy manewr wytwórni, wszystkie plany przejęcia. Nic nie mogło jej umknąć. Gdyby Alis zrezygnowała i poszła do Mayera, Heada wiedziałaby o tym, zanim by to nastąpiło. I przekazałaby mi, jakbym właśnie to chciał usłyszeć. A może chciałem? Powiedziałem Alis, że nie może mieć tego, czego pragnie, że nie może tańczyć w filmach, że to może być tylko wklejka. A przecież każdy lubi mieć rację, prawda? Zwłaszcza jeśli ma rację. Nie można tak zwyczajnie wejść na ekran filmowy, jak Mia Farrow w "Purpurowej róży z Kairu", i zająć miejsca Virginii Gibson. Nie można przejść przez lustro jak Charlotte Henry i stanąć u boku Freda Astaire'a. Nawet jeśli tak się wydaje, to tylko złudzenie optyczne i makijaż, za dużo alkoholu, za dużo kliega. Jedynym na to lekarstwem było wypełnienie instrukcji Heady: siusiać, pić dużo wody, próbować zasnąć. - "Trzej marynarze i dziewczyna" - poleciłem i czekałem aż sztuczka się wyjaśni. Wolne przejście z ekranu komputera na zegar, wskazujący 4.58. Powrót na ekran. Ujęcie tańczących marynarzy. Wolny najazd na zegar wskazujący 7.22. - Lepiej się czujesz? - spytała Heada. Siedziała na łóżku, trzymając szklankę wody. - Uprzedzałam, że ridigaine jest ostry. - Owszem - przyznałem, przymknąłem oczy, chroniąc je przed odblaskiem ze szklanki. - Wypij - poradziła, wsuwając mi w usta słomkę. - Jesteś na głodzie? Nie chciałem pić, nawet wody. - Nie. - Na pewno? - spytała podejrzliwie. - Na pewno. - Otworzyłem oczy, a kiedy mi się to udało, spróbowałem usiąść. - Co ci zajęło tyle czasu? - Kiedy znalazłam "Zabawną buzię", pogadałam jeszcze z takim jednym z ILMGM. Miałeś rację, to nie Mayer. Zupełnie zrezygnował z panienek. Próbuje przekonać Arthurtona, że jest porządny i przyzwoity. - Znów podsunęła mi słomkę pod nos. - Rozmawiałam też z jednym hakatą. Twierdzi, że bez studyjnego dostępu nie da się wstawić aktorów do źródła światłowodu. Mówił, że tam są wszystkie możliwe zabezpieczenia, szyfrowania i hasła. I że jest ich tam tyle, że nikt, nawet najlepsi hakaci nie mogą tego przejść. - Wiem - potwierdziłem, opierając głowę o ścianę. - To niemożliwe. - Czy czujesz się dość dobrze, żeby obejrzeć dysk? Nie czułem się, i zresztą to bez sensu, lecz Heada włożyła dysk i obejrzeliśmy, jak Fred tańczy wokół Audrey Hepburn i Paryża. Ridigaine przynajmniej do czegoś się przydał. Fred wykonywał serię obrotów, jego stopy stukały swobodnie i lekko, rozkładał ręce, ale nie widziałem drgania czy rozmycia obrazu. Wciąż bolała mnie głowa, lecz dudnienie zniknęło, zastąpione martwą ciszą, która wydawała się pozostałością po rozbłysku: miała jego ostrą wyrazistość, jego pewność. Byłem przekonany, że Alis nie tańczyłaby w filmie, w którym znalazły się współczesne tańce, duety i choreografia, opracowana starannie przez Freda, by Audrey Hepburn wyglądała na lepszą tancerkę niż była. Byłem pewien, że gdy tylko pojawi się Virginia Gibson, będzie Virginią Gibson, podobną do Alis. Równie pewien jak tego, że kiedy wywołam "W mieście", "Herbatkę we dwoje" i "Deszczową piosenkę", wciąż będzie tam Alis, nieważne jak zabezpieczone są światłowodowe pętle, nieważne, że to niemożliwe. Virginia Gibson pojawiła się ubrana w hollywoodzką wersję kreacji paryskich projektantów mody. - Nie widzisz jej, prawda? - spytała nerwowo Heada. - Nie - przyznałem, obserwując Astaire'a. - Ta Virginia Gibson naprawdę wygląda jak Alis - stwierdziła. - Może spróbujesz "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci", tak żeby się upewnić? - Jestem pewien. - To dobrze. - Wstała energicznie. - Jesteś już czysty i teraz najważniejsze to czymś cię zająć, żebyś nie myślał o głodzie. Zresztą i tak musisz dogonić listę Mayera, zanim wróci. Pomyślałam, że może mogłabym ci pomóc. Oglądałam mnóstwo filmów i wiem, w którym są SU i gdzie. "Kolor purpury" ma scenę w zajeździe... - Heada - przerwałem jej. - A kiedy skończysz tę listę, może zdołamy namówić Mayera, żeby dał nam prawdziwy remake. Rozumiesz, teraz, kiedy oboje jesteśmy czyści. Powiedziałeś kiedyś, że byłabym świetnym asystentem lokalizacji. Widziałam mnóstwo filmów. Bylibyśmy świetnym zespołem. Ty byś robił CG... - Czy możesz coś dla mnie zrobić? - poprosiłem. - Był taki urzędas w ILMGM, który przychodził na przyjęcia i podrywał na podróże w czasie. Znajdź mi jego nazwisko. - Podróże w czasie? - Nie zrozumiała. - Powiedział, że są bardzo blisko odkrycia podróży w czasie - wyjaśniłem. - Wciąż opowiadał o równoległych strumieniach. - Mówiłeś, że to nie jest ona w "Zabawnej buzi" - powiedziała wolno. - Opowiadał o remake'u "Raz za razem". - Myślisz, że Alis cofnęła się w czasie? - spytała obojętnie. - Nie wiem - odparłem, a ostatnie słowo było krzykiem. - Może znalazła parę czerwonych bucików, może weszła na ekran jak Buster Keaton w "Sherlocku Holmesie Jr." Nie wiem! Heada patrzyła na mnie oczyma pełnymi łez. - Ale wciąż będziesz jej szukał, prawda? Chociaż to niemożliwe - stwierdziła z goryczą. - Jak John Wayne w "Poszukiwaczach". - Przecież znalazł Natalie Wood, prawda? Prawda? - powtórzyłem, ale jej już nie było. MONTAŻ: Bez dźwięku. BOHATER siedzi przy komputerze, opiera brodę na dłoni i powtarza "Następny". Zmieniają się tańce na ekranie. Hula, tańce latynoskie, hollywoodzkie wyobrażenie baletu, hobo, balet wodny, taniec kukiełek. Nie usunąłem całego alkoholu z organizmu. Pół godziny po wyjściu Heady ból głowy wrócił na nowo. Wywołałem "Dwóch marynarzy i dziewczynę" (a może "Dwie dziewczyny i marynarza"?) i przespałem całe dwa dni. Kiedy wstałem, wysiusiałem kilka litrów, a potem sprawdziłem, czy Heada próbowała się ze mną połączyć. Nie, więc ja spróbowałem: najpierw z nią, potem z Vincentem, a potem znowu zacząłem przeszukiwać filmy. Alis była w "Kocham Melvina", grając - coś podobnego - dziewczynę z baletu, która chce się dostać do filmu. Była też w "Zatańczymy" i "Dwóch tygodniach z miłością". Znalazłem ją też w dwóch filmach Very-Ellen, które obejrzałem dwa razy, przekonany, że nie mogę dostrzec czegoś ważnego, i w "Pomaluj chmury słońcem", gdzie zajęła miejsce Virginii Gibson, stepując z Gene Nelsonem i Virginią Mayo. Połączyłem się z Vincentem i spytałem go o równoległe strumienie czasu. - To do "Wschodzącego słońca"? - spytał podejrzliwie. - Do "Wehikułu czasu" - odparłem. - Paul Newman i Julia Roberts. Co to jest równoległy strumień czasu? - spytałem i otrzymałem dawkę prawdopodobieństwa, przyczynowości i współistniejących wszechświatów. - Każde wydarzenie ma dziesięć, sto, tysiąc możliwych wyników - powiedział. - Teoria przewiduje, że każdy taki wynik istnieje w jakimś wszechświecie. Wszechświat, w którym Alis tańczy w filmach, pomyślałem. Wszechświat, w którym Fred Astaire wciąż żyje, a rewolucja w grafice komputerowej nie nastąpiła. Oglądałem wyłącznie musicale z lat pięćdziesiątych. Ale jeśli istniały równoległe strumienie czasu i Alis znalazła sposób, by przeskakiwać do innych wszechświatów i wracać, to mogła przecież wystąpić w filmach zrobionych później. Albo wcześniej. Najpierw przejrzałem Busby'ego Berkeleya, choć nie było tam wiele tańca. Znalazłem ją, jak stepowała bez muzyki w "Poszukiwaczach złota" z 1935 i w wielkim finale "Czterdziestej Drugiej Ulicy", ale to wszystko. Lepiej mi poszło (i jej chyba także) w innych filmach. "Kapelusze z głów", gdzie nosiła kapelusz, w "Przedstawieniu, jakiego nie było" i w "Zbyt wiele harmonii", w "Kołysząc się na wietrze" - numerze zaplanowanym dla Marilyn, gdzie nosiła podwiązki i białą spódnicę, która podwiewała wokół jej nóg. Była w "Urodzonym do tańca", ale w szeregu tancerek. Nie znalazłem jej w żadnym innym filmie Eleanory Powell. Minął tydzień, zanim skończyłem czarno-białe. W tym czasie nie mogłem połączyć się z Headą, a ona też się ze mną nie kontaktowała. Kiedy wreszcie zabuczał komputer, nie czekałem, aż się odezwie. - Znalazłaś coś? - spytałem. - Znalazłem, jeszcze jak! - Mayer aż trząsł się ze złości. - Od trzech tygodni nie przysłałeś mi filmu! Planowałem dać szefowi cały pakiet na spotkaniu w przyszłym tygodniu, a ty marnujesz czas na "Wschodzące słońce", którego nawet nie ma na liście! Co oznaczało, że Vincent grał rolę Joego Spinella, szpiega w "Ojcu chrzestnym II". - Musiałem zmienić kilka scen - wyjaśniłem. - Było zbyt wiele wizualnych odniesień do kasowania. Jedno z nich to numer taneczny. Nie znasz kogoś, kto umie tańczyć? Patrzyłem na niego, czekając na jakiś znak, wskazówkę, że pamięta Alis, że ją zna, że chciał ją przelecieć tak bardzo, aż zgodził się nakleić jej twarz na kilkunastu tancerkach. Nic. Nawet tik mu nie przeszedł. - Była taka twarz na kilku przyjęciach, jakiś czas temu. Ładna, jasnobrązowe włosy, chciała tańczyć w filmach. Nic. To nie Mayer. - Zapomnij o tancerkach - powiedział. - Zapomnij o "Wehikule czasu". Po prostu wywal ten przeklęty alkohol! Chcę mieć resztę listy na poniedziałek albo nigdy więcej nie będziesz pracował dla ILMGM! - Może pan na mnie liczyć, panie Potter - odparłem i pozwoliłem się poinformować, że ucina mi kredyt. - Masz być trzeźwy - rzucił. To dziwne, ale byłem. Wyciąłem "Księżycową kołysankę" z "Annie, chwyć za broń" i nargile z "Kismet", żeby mu pokazać, jak bardzo jestem posłuszny. A potem zacząłem lata czterdzieste, szukając alkoholu i Alis, dwie pieczenie za jednym przewijaniem. Była w "Yankee Doodle Dandy" i w "Dziewczynach z Broadwayu", gdzie miała na sobie ten sam fartuszek co tamtej nocy, kiedy przyszła poprosić mnie o dysk. Heada zjawiła się, kiedy oglądałem "Trzy dziewczynki w błękicie", gdzie było do wyboru tiurniur i grała Vera-Ellen, ale nie było Alis. * - Znalazłam tego faceta - powiedziała. - Teraz pracuje dla Warnera. Twierdzi, że patrzą na ILMGM jak na możliwą fuzję. - Jak się nazywa? - spytałem. - Nic mi nie chciał powiedzieć. Twierdzi, że nie zrobili drugi raz "Zagubionych w czasie", bo nie mogli zdecydować, czy obsadzić Vivien Leigh, czy Marilyn Monroe. - Chcę z nim pogadać. Jak się nazywa? Zawahała się. - Rozmawiałam też z hakatami. Mówili, że w zeszłym roku transmitowali obrazy przez obszar materii negatywnej, dostali jakąś interferencję i myśleli, że to odchylenie czasowe. Ale nie byli w stanie powtórzyć wyniku. Teraz sądzą, że była to transmisja z innego źródła. - Jak duże odchylenie czasowe? Była wyraźnie nieszczęśliwa. - Spytałam, czy gdyby potrafili powtórzyć wyniki, potrafiliby wysłać kogoś w przeszłość. Powiedzieli, że nawet gdyby to się udało, to chodziłoby nawet nie o atomy, a o elektrony. Nic nie może przeżyć w obszarze materii nagatywnej. Nie były to pomyślne wieści, ale zbliżało się jeszcze gorsze, bo Heada wciąż nie wychodziła; niczym Clara Bow w "Skrzydłach" nie chciała zdradzić mi najgorszych wiadomości. - Znalazłeś ją jeszcze w jakichś filmach? - spytała. - W sześciu - odparłem. - Jeśli to nie podróże w czasie, to musiała wejść na ekran jak Mia Farrow. Bo to nie jest wklejka. I to nie Mayer. - Jest jeszcze jedno wyjaśnienie - stwierdziła ze smutkiem. - Przez jakiś czas byłeś ostro narąbany. Widziałam kiedyś taki film o facecie, który był alkoholikiem. - "Stracony weekend" - powiedziałem. - Ray Milland. Już wiedziałem, do czego zmierza. - Kiedy pił, film mu się urywał. Robił różne rzeczy, a potem ich nie pamiętał. - Spojrzała na mnie. - Ty wiedziałeś, jak ona wygląda. I miałeś dostęp. DANA ANDREWS: [Stojąc przy biurku sierżanta policji] Mówię panu, że tego nie zrobiła. BRODERICK CRAWFORD: Naprawdę? Więc kto? DANA ANDREWS: Nie wiem, ale wiem, że to nie ona. To nie taka dziewczyna. BRODERICK CRAWFORD: Ale ktoś to zrobił. [Podejrzliwie mruży oczy] Może pan. Gdzie pan był, kiedy zabito Carsona? DANA ANDREWS: Wyszedłem na spacer. To było najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. Jestem w końcu ekspertem od wklejek, a jej twarz tkwiła w mojej głowie od chwili, kiedy błysnąłem. I miałem pełny dostęp studyjny. Motyw i możliwości. Chciałem jej, ona chciała tańczyć w filmach, a w cudownym świecie CG wszystko jest możliwe. Ale gdybym to zrobił, nie dałbym jej dwuminutowego występu w scenie zbiorowej. Usunąłbym Doris Day razem z jej zębami i pozwolił Alis tańczyć z Gene Nelsonem przed tymi lustrami w sali do ćwiczeń. Gdybym w ogóle wiedział o tej scenie, a nie wiedziałem. Nigdy nie oglądałem "Herbatki we dwoje". Albo zapomniałem, że oglądałem. Zaraz po wypadku w saniach Mayer przelał na moje konto honorarium za pół tuzina westernów, a nie pamiętałem, żebym się nimi zajmował. Ale gdybym wklejał Alis, nie ubierałbym jej w tiurniurę. Nie kazałbym jej tańczyć z Gene'em Kellym. Założyłem alarm na Freda Astaire'a i "Zabawną buzię". Potem zmieniłem na "Melodię z Broadwayu" i poprosiłem o akta sprawy. Zbliżała się do końca, lecz oczekiwano kolejnego wniosku, a TOF zastanawiało się nad złożeniem pozwu. Towarzystwo Ochrony Filmu. Każda zmiana była automatycznie zapisywana u nich, a wytwórnie nie miały nad nimi władzy. Mayer nie mógł obronić mnie przed dopisywaniem ich kodów, ponieważ były częścią systemu światłowodowego. Jeśli to była wklejka, na pewno jest wymieniona w ich rejestrach. Wywołałem TOF i poprosiłem o "Narzeczone". Prawniczy tekst. Zapomniałem, że jest w sądzie. - "Deszczowa piosenka" - poleciłem. Była wymieniona kasacja szampana, którą zrobiłem w scenie przyjęcia, a także jedna nie moja zmiana. "Klatka 9-106", brzmiał tekst, a poniżej współrzędne i dane. Cygarniczka Jean Hagen. To Liga Antynikotynowa. - "Herbatka we dwoje" - powiedziałem, usiłując przypomnieć sobie numery klatek sceny z charlestonem. Nie miały znaczenia. Ekran był pusty. Pozostawały podróże w czasie. Wróciłem do musicali, powtarzając "Następny" szeregom tancerek, męskim chórom i potwornej murzyńskiej charakteryzacji, zdumiony, że nikt tego dotąd nie wykasował. Była w "Kankanie" i w "Dzwonią dzwony", oba z 1960. Później nie spodziewałem się już zbyt wiele. W tym okresie musicale miały wielkie budżety, co oznaczało wykupywanie przedstawień z Broadwayu i obsadzanie w nich takich pewniaków jak Audrey Hepburn i Richard Harris. Nie potrafili śpiewać ani tańczyć, więc żeby to ukryć, trzeba było wyciąć wszystkie muzyczne numery. I w końcu musicale stały się społecznie nieistotne. Jak gdyby potrzebne były jeszcze dodatkowe gwoździe do trumny. W musicalach lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było mnóstwo alkoholu, nawet jeśli nie było wiele tańca. Nasączony dżinem ojciec w "My Fair Lady", nasiąknięta dżinem paniena w "Oliwierze", cały przesączony dżinem obóz górników w "Pomaluj swój wóz". A także saloony, whiskey, przekrwione oczy i pijany Lee Marvin (który nie umiał śpiewać ani tańczyć, ale tak samo nie umiał Clint Eastwood czy Jean Seberg, i kogo to obchodzi? Zawsze są dublerzy). Nasączone dżinem dwudziestolatki w "Mame" Lucille Ball (która nie umiała też grać, potrójna groźba). I Alis tańcząca w zespole w "Żegnaj, Mr. Chips" i "Boyfriend". Potem tapioca w "Nowoczesnej Millie" i "Włóż odświętny strój" w "Hello, Dolly!", gdzie nosiła niebieską bufiastą suknię i parasolkę. Pojechałem do Burbank. Może rzeczywiście podróż w czasie jest możliwa. Minęły przynajmniej dwa semestry, ale grupa wciąż tam była, a Michael Caine wciąż powtarzał ten sam wykład. - Wiele przyczyn złożyło się na zmierzch musicali - intonował. - Rosnące koszty produkcji, techniczne komplikacje szerokiego ekranu, brak wyobraźni przy realizacji. Ale prawdziwy powód leży głębiej. Stałem przy drzwiach i słuchałem, jak wygłasza swoje kazanie; cała grupa z szacunkiem notowała na palmtopach. - Śmierć musicali nastąpiła nie z powodu katastrof reżyserskich czy obsadowych, lecz z przyczyn naturalnych. Świat, jaki opisywały musicale, po prostu przestał istnieć. Monitor, którego Alis używała do ćwiczeń, wciąż tam stał, podobnie jak ustawione pod ścianą krzesła, tylko że teraz było ich o wiele więcej. Michael Caine z grupą mieścili się w przestrzeni zbyt wąskiej na taniec, a krzesła pod ścianą stały tam już dość długo. Pokrywał je kurz. - Musicale lat pięćdziesiątych opisywały świat niewinnych nadziei i nieszkodliwych pragnień. Mruknął coś do komputera i natychmiast pojawiła się Julie Andrews, siedząca na alpejskim zboczu z gitarą i grupą dzieci. Dziwny wybór jak na argument o "niewinnym świecie", jako że film powstał w roku 1965, kiedy narastała wojna w Wietnamie. Nie mówiąc już o tym, że akcja miała miejsce w 1939, w roku nazistów. - Były to bardziej słoneczne i mniej skomplikowane czasy - mówił. - Czasy, w których szczęśliwe zakończenia wciąż były wiarygodne. Na ekranie pojawiła się Vanessa Redgrave i Franco Nero w otoczeniu żołnierzy z pochodniami i mieczami. "Camelot". - Ten idylliczny świat zginął, a wraz z nim zginął hollywoodzki musical, by nigdy już nie zmartwychwstać. Odczekałem, aż klasa się rozejdzie, a on wciągnie swoje prochy, i spytałem, czy wie, co się dzieje z Alis. Domyślałem się, że nic z tego nie będzie. Nie mógł jej pomóc, a Alis na pewno nie potrzebowała jeszcze kogoś, kto by jej powtarzał, że musical nie żyje. Nie pamiętał jej, nawet gdy przekupiłem go choochem, i nie chciał mi pokazać listy studentów z jej grupy. Mogłem ją dostać od Heady, ale nie chciałem, by spoglądała na mnie ze współczuciem, myśląc, że straciłem rozum. Charles Boyer w "Gazowych lampach". Wróciłem do mojego pokoju, usunąłem pijaństwo Billy'ego Bigelowa i połowę fabuły "Karuzeli"; potem poszedłem spać. Godzinę później, z głębokiego snu obudził mnie komputer. Hałasował jak reaktor w "Chińskim syndromie". Potykając się, podszedłem i mrugając patrzyłem na niego przez pięć minut, zanim zrozumiałem, że to alarm, i że "Narzeczone" wyszły z sądu. A potem przez kolejną minutę zastanawiałem się, jakie mam wydać polecenie. To nie były "Narzeczone". To był Fred Astaire. Decyzja sądu przesuwała się na ekranie: "Wniosek o własność intelektualną, odrzucony, o niereprodukowalną formę sztuki, odrzucony, o wspólną własność, odrzucony". Co oznaczało, że spadkobiercy Freda, RKO-Warner, przegrali, a zwyciężyła ILMGM, gdzie Fred spędził tyle lat, kryjąc partnerki, które nie umiały tańczyć. - "Melodie z Broadwayu" - poleciłem i pojawił się beguine, tak, jak go pamiętałem, gwiazdy, błyszczący parkiet i Eleanor w bieli obok Freda. Nigdy nie widziałem tego na trzeźwo. Myślałem, że cisza, zachwycenie, jakość tego spokojnego piękna to efekt kliega... Ale nie. Stepowali spokojnie i swobodnie po ciemnym lśniącym parkiecie. Ich dłonie niemal się stykały. Byli tak nieruchomi, tak milczący jak tamtej nocy, gdy przyglądałem się, jak patrzy na nich Alis. Prawdziwy taniec. Nigdy nie istniał ten niewinny, nieszkodliwy świat. W 1940 roku Hitler bombardował Londyn i w bydlęcych wagonach wysyłał Żydów do obozów. Urzędasy z wytwórni gardłowali przeciw wojnie i podpisywali kontrakty. Prawdziwy Mayer kierował wytwórnią, a gwiazdki oddawały się reżyserom za pięciosekundową scenę w filmie. Fred i Eleanor mieli po pięćdziesiąt dubli, po sto, w gorącym dusznym studio, a potem wracali do domu, żeby namoczyć zakrwawione stopy. Nigdy nie istniał ten świat rozgwieżdżonych podłóg, rozświetlonych włosów, prostych, niedbałych obrotów, a publiczność w roku 1940 wiedziała, że takiego świata nie ma. Przemawiało do nich nie to, że film pokazywał "bardziej słoneczne i mniej skomplikowane czasy", ale fakt, że było to niemożliwe. Że jest to coś, czego chcą i nie mogą zdobyć. Na ekranie znów pojawił się prawniczy tekst, apelacja traweszła do sądu i nie zobaczyłem końca tańca, nie nagrałem go, nawet nie zrobiłem kopii. Nieważne. To była Eleanor, nie Alis, i cokolwiek myślała Heada, jakkolwiek było to logiczne, to nie ja ją wkleiłem. Ponieważ gdybym ja to zrobił, to sąd czy nie sąd, wstawiłbym ją właśnie w tym miejscu, tańczącą obok Freda, na wpół odwróconą, by mogła rzucić mu zachwycony uśmiech. MONTAŻ: Zbliżenie ekranu komputera. Tytuły zmieniają się, zlewając jeden w drugi: "Południowy Pacyfik", "Wstań i bij brawo", "Wystawa krajowa", "Niech gra orkiestra", "Summer Stock". W końcu brakło mi już miejsc, w których mogłem jej szukać. Znów pojechałem na Bulwar Hollywood, lecz nikt jej nie pamiętał. Nigdzie nie mieli digimatte'u z wyjątkiem Narodzin Gwiazdy, ale stoisko zamknięto na noc, a wejście osłaniała żelazna krata. Alis powinna jeszcze chodzić na zajęcia, na światłowodowe wykłady, ale jej koleżanka, bardzo pijana, miała wrażenie, że Alis wróciła do domu. - Spakowała wszystkie rzeczy - powiedziała. - A miała tego... Kostiumy, peruki i inne takie. I wyszła. - Dawno temu? - Nie wiem. Chyba w zeszłym tygodniu. Przed Bożym Narodzeniem. Rozmawiałem z tą dziewczyną w pięć tygodni po tym, jak zobaczyłem Alis w "Narzeczonych". Pod koniec szóstego tygodnia skończyły mi się musicale. Nie było ich aż tak wiele, więc zobaczyłem wszystkie, z wyjątkiem tych, które były w sądzie z powodu Freda i Raya Bolgera, którego Valmont próbowała zastrzec w dzień po mojej wizycie w Burbank. Sprawa Russa Tamblyna została zakończona, budząc mnie w środku nocy, żeby zawiadomić, że ktoś zdobył prawa do gwałcenia i dręczenia go na dużym ekranie. Skopiowałem scenę budowy stodoły, a potem skopiowałem "West Side Story", na wszelki wypadek. Alis tam nie było. Obejrzałem jeszcze raz taniec "W mieście", sprawdziłem "Pomaluj chmury słońcem", przekonany, że jest tam coś ważnego, co przeoczyłem. Był to remake "Poszukiwaczy złota" z 1933, ale nie to mnie niepokoiło. Wywołałem w macierzy wszystkie tańce, uporządkowane od najprostszych do najtrudniejszych, żebym mógł odgadnąć, co zrobi dalej. Ale nie pomogło. "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci" było jej najtrudniejszym występem, a zrobiła to sześć tygodni temu. Wypisałem je według daty, nazwisk producentów i tancerzy. Przeprowadziłem porównanie danych. A potem siedziałem i wpatrywałem się w brak rezultatów na ekranie. I w macierz. Ktoś zapukał do drzwi. Mayer. Rozjaśniłem ekran i próbowałem wymyślić jakiś nie musicalowy tytuł. Umysł miałem pusty. - "Opowieść z Filadelfii" - rzuciłem w końcu. - Klatka 115- 010. - I wrzasnąłem: - Wejść. To była Heada. - Przyszłam ci powiedzieć, że Mayer dostaje szału, bo nie przysłałeś mu żadnych filmów - oświadczyła, zerkając na ekran, gdzie trwało wesele. Wszyscy, Jimmy Stewart i Cary Grant, zebrali się wokół Katharine Hepburn, która miała wielki kapelusz i kaca. - Podobno Arthurton sprowadza nowego faceta. Ma kierować edycją, a tak naprawdę ma być jego asystentem, a w tym przypadku Mayer wypada. To dobrze, pomyślałem, wreszcie zakończę tę rzeźnię. Lecz jeśli Mayer wyleci, stracę dostęp i nigdy nie znajdę Alis. - Pracuję nad nimi w tej chwili - powiedziałem i zacząłem wyjaśniać, dlaczego wciąż jestem przy "Opowieści z Filadelfii". - Mayer zaproponował mi pracę - oznajmiła Heada. - Więc teraz, kiedy zatrudnił cię do filmu, zależy ci, żeby go nie wyrzucili i dlatego przyszłaś mi powiedzieć, żebym się brał do roboty? - Nie, to nie film. Asystent lokalizacji. Dziś po południu wyjeżdżam do Nowego Jorku. Tego się nie spodziewałem. Spojrzałem na nią i zauważyłem, że ma na sobie żakiet i spódnicę. Heada została urzędasem. - Wyjeżdżasz? - spytałem tępo. - Dziś po południu - potwierdziła. - Przyszłam dać ci mój numer dostępu. - Wyjęła wydruk. - To gwiazdka dziewięć dwa kropka osiem trzy trzy - wyjaśniła i wręczyła mi kawałek papieru. Spojrzałem na niego, oczekując numeru, ale była to lista filmów. - Nie ma w nich żadnych scen z alkoholem - powiedziała. - Robota warta trzy tygodnie, co powinno na jakiś czas uspokoić Mayera. - Dziękuję - odparłem zdziwiony. - Betsy Booth kontratakuje - rzuciła. Chyba zrobiłem głupią minę. - Judy Garland. "Andy Hardy zakochuje się" - wyjaśniła. - Mówiłam ci, że widziałam masę filmów. Dlatego dostałam tę pracę. Asystent lokalizacji musi znać wszystkie plany, dekoracje i rekwizyty. Musi znaleźć je dla hakaty, żeby tamten nie digitizował nowych. To oszczędza pamięć. Wskazała na ekran. - "Opowieść z Filadelfii" ma publiczną bibliotekę, redakcję gazety, basen i packarda z 1936. - Uśmiechnęła się. - Pamiętasz, mówiłeś, że filmy uczą nas, jak się zachowywać i podpowiadają teksty. Miałeś rację, lecz myliłeś się co do roli, jaką gram. Powiedziałeś, że to Thelma Ritter, ale nie. - Machnęła ręką w stronę ekranu, gdzie trwało weselne przyjęcie. - To Liz. Zmarszczyłem brwi, patrząc na ekran; przez chwilę nie pamiętałem, kto to jest Liz. Przedwcześnie rozwinięta młodsza siostra Katherine Hepburn? Nie, zaraz. Ta druga dziennikarka, cierpiąca dziewczyna Jimmy'ego Stewarta. - Grałam Joan Blondell - mówiła Heada. - Mary Stuart Masterson, Ann Sothern. Dziewczynę z sąsiedztwa, zakochaną w szefie sekretarkę, której on nigdy nie zauważa, traktując ją jak dziecko. On kocha Tracy Lord, ale Joan Blondell i tak mu pomaga. Zrobiłaby dla niego wszystko, nawet oglądała filmy. Wbiła ręce w kieszenie żakietu. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy przestała nosić suknię bez pleców i różowe atłasowe rękawiczki. - Sekretarka stoi zawsze przy nim - powiedziała Heada. - Sprząta po nim i udziela mu rad. Nawet pomaga mu w jego romansach, bo wie, że pod koniec filmu wreszcie ją zauważy, zrozumie, że nie może bez niej żyć, pojmie, że Katherine Hepburn nie jest dla niego odpowiednia i to właśnie sekretarkę kochał przez cały czas. - Spojrzała na mnie. - Ale to nie film, prawda? - zauważyła smutnie. Nie miała już platynowo-blond włosów, tylko jasnokasztanowe z jaśniejszymi pasemkami. - Heada - powiedziałem. - W porządku - przerwała mi. - Wszystko już zrozumiałam. Takie skutki przynosi zbyt wiele kliega. - Uśmiechnęła się. - W prawdziwym życiu Liz musiałaby zrezygnować ze Stewarta i zostałaby jej przyjaźń. I zdjęcia próbne do nowej roli. Może Joan Crawford? Pokręciłem głową. - Rosalind Russell. - A przynajmniej Melanie Griffith - dodała. - W każdym razie wyjeżdżam dziś po południu. Chciałam się tylko pożegnać i prosić, byś życzył mi powodzenia. - Będziesz świetna - powiedziałem. - Za sześć miesięcy zostaniesz właścicielką ILMGM. - Ucałowałem ją w policzek. - Wiesz wszystko. - Tak. - Podeszła do drzwi. - Świat patrzy na ciebie, mały. Patrzyłem, jak odchodzi korytarzem, a potem wróciłem do pokoju i obejrzałem listę, którą mi dała. Było tam więcej niż trzydzieści filmów. Prawie pięćdziesiąt. Do tych bliżej końca dopisała krótkie uwagi: "Klatka 14-1968, butelka na stole" albo "Klatka 102-166, odniesienie do piwa". Powinienem wprowadzić pierwsze dwanaście i wysłać je do Mayera, żeby go uspokoić, ale nie zrobiłem tego. Siedziałem na łóżku i patrzyłem na listę. Obok "Casablanki" wpisała "Beznadziejne". - Cześć - powiedziała Heada, stając w progu. - To znowu Tess Trueheart. - A potem czekała wyraźnie zakłopotana. - Co się stało? - spytałem wstając. - Wrócił Mayer? - Ona nie jest w 1950 - oświadczyła, nie patrząc mi w oczy. - Jest na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Widziałam ją. - Na Bulwarze Zachodzącego Słońca? - Nie, w saniach. Nie w równoległym strumieniu czasu, czy w jakimś Neverlandzie, gdzie ludzie wchodzą na ekran do filmów. Tutaj. W saniach. - Rozmawiałaś z nią? Pokręciła głową. - To było w porannej godzinie szczytu. Wracałam od Mayera. Wiesz, jak jest w godzinie szczytu. Próbowałam się do niej przecisnąć, ale zanim zdołałam to zrobić, ona wysiadła. - Dlaczego miałaby wysiadać przy Bulwarze Zachodzącego Słońca? Widziałaś, jak wysiada? - Powiedziałam ci, że tylko zauważyłam ją w tłumie. Ciągnęła cały ten sprzęt. Ale wysiadła przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. Tylko tę stację minęliśmy. - Mówisz, że miała sprzęt. Jaki sprzęt? - Nie wiem. Sprzęt. Mówiłam ci, że... - ...tylko ją zauważyłaś. Jesteś pewna, że to ona? Kiwnęła głową. - Nie chciałam ci tego mówić, lecz trudno zrzucić z siebie rolę Betsy Booth. I trudno nienawidzić Alis po tym wszystkim, co zrobiła. - Skinęła na swoje odbicia w macierzy. - Popatrz na mnie. Wolna od choocha i od kliega. - Odwróciła się. - Zawsze chciałam być w filmie i teraz jestem. Znowu ruszyła korytarzem. - Heada, poczekaj - krzyknąłem i zaraz tego pożałowałem. Bałem się, że kiedy obejrzy się, zobaczę na jej twarzy nadzieję, że w jej oczach ujrzę łzy. Ale to była Heada, która wiedziała wszystko. - Jak ci na imię? - spytałem. - Wszystko, co mam, to twój numer dostępu, a nigdy nie nazwałem cię inaczej niż Heada. Uśmiechnęła się do mnie smutno i ze zrozumieniem. Emma Thompson w "Okruchach dnia". - Podoba mi się Heada - odparła. Najazd kamery do ujęcia znaku stacji LAIT. Romboidalny ekran "Los Angeles Instransit" ostrymi różowymi literami, "Bulwar Zachodzącego Słońca" żółtymi. Wziąłem opdysk z tańcami Alis i zszedłem do sań. Nie było w nich nikogo prócz grupki turatów z uszami Myszki Mickey, bardzo naćpanej Marilyn, a także Elizabeth Taylor, Sidneya Poitier, Mary Pickford i Harrisona Forda wynurzających się kolejno ze złotej mgły ILMGM. Czekałem na Bulwar Zachodzącego Słońca i zastanawiałem się, co w takim miejscu robi Alis. Przecież tam jest tylko stara autostrada. Marilyn podeszła do mnie chwiejnie. Przy uchu miała czerwoną smugę szminki, a jej biała suknia bez pleców była poplamiona i zachlapana. - Masz ochotę na numer? - spytała, patrząc nie na mnie, lecz na Harrisona Forda na ekranie. - Nie, dziękuję. - Dobra - zgodziła się pokornie. - A co z tobą? - Nie czekała na odpowiedź, ani moją, ani Harrisona. Odeszła, a potem wróciła. - Jesteś z wytwórni? - spytała. - Nie, przykro mi - odparłem. - Chciałabym grać w filmie. - Znowu odeszła. Wpatrywałem się w ekran, który między reklamami zrobił się srebrny, i zobaczyłem swoje odbicie. Wyglądałem czysto, odpowiedzialnie i trzeźwo. Jimmy Stewart w "Mr. Smith jedzie do Waszyngtonu". Nic dziwnego, że wzięła mnie za urzędasa z wytwórni. Pojawił się znak stacji Bulwar Zachodzącego Słońca i wysiadłem. Teren się nie zmienił. Wciąż nie było tu nic, nawet latarni. Zapomniana autostrada rysowała się mrocznie w świetle gwiazd, a pod jednym z bezkolizyjnych skrzyżowań, daleko stąd, ujrzałem płonący ogień. Tu nie mogło być Alis. Pewnie zauważyła Headę i wysiadła, żeby nikt nie wiedział, dokąd naprawdę jedzie. To znaczy gdzie? Pojawiło się inne światło: wąski biały promień, sunący w moją stronę. Pewnie wściekli, szukający ofiar. Zawróciłem do sań. Marilyn wciąż tam była. Z rozsuniętymi nogami siedziała na środku podłogi i grzebała palcami w otwartej dłoni pełnej choocha, illy i kliega. To jedyny sprzęt, jakiego potrzebuje niezależna, pomyślałem. A to znaczy, że Alis na pewno nie tym się trudni. Zrozumiałem nagle, jaką poczułem ulgę, gdy Heada powiedziała, że Alis miała sprzęt. Choć nie wiedziałem, gdzie jest, to byłem pewien, że przynajmniej nie została jedną z niezależnych. Było wpół do trzeciej. Heada widziała ją w godzinie szczytu, czyli za cztery godziny, jeśli Alis jeździła wciąż w to samo miejsce. Chyba że przeprowadzała się wtedy gdzieś z bagażem. Lecz Heada nie mówiła o bagażu, tylko o sprzęcie. Nie mógł to być komputer z monitorem, bo Heada by go rozpoznała, zresztą komputery są lekkie. Heada powiedziała "ciągnęła". Więc co? Wehikuł czasu? Marilyn wstała, rozrzucając tabletki, i ruszyła w stronę żółtego ostrzegawczego pasa, aż do ściany, która wciąż ukazywała kawalkadę gwiazd ILMGM. - Stój! - krzyknąłem i chwyciłem ją trzydzieści centymetrów od ściany. Spojrzała na mnie. Oczy miała całkiem rozszerzone. - To mój przystanek. Muszę wysiąść. - Nie tą drogą, Corrigan - odparłem i odwróciłem ją twarzą do wyjścia. Znak na tablicy informował "Beverly Hills", co nie wydawało się prawdopodobne. - Gdzie chcesz wysiąść? Zrzuciła z ramienia moją dłoń i wróciła do ekranu. - Wyjście jest tam - oświadczyłem, wskazując drogę. Pokręciła głową i wskazała wychodzącego z mgły Freda Astaire'a. - Tędy - stwierdziła i opadła na podłogę, a biała suknia rozłożyła się wokół niej. Ekran stał się srebrny, ukazując jej odbicie. Szukała czegoś w pustej dłoni. A potem pojawiła się złocista mgła: początek reklamy ILMGM. Patrzyłem na ścianę, która wcale nie wyglądała jak ściana czy lustro. Wyglądała na to, czym była: mgłą elektronów, zasłoną nad pustką. Przez chwilę wszystko wydawało się możliwe. Przez chwilę myślałem, że Alis nie wysiadła przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. W ogóle nie wysiadła z sań. Przeszła przez ekran, jak Mia Farrow i Buster Keaton, w przeszłość. Niemal ją widziałem: w czarnej spódnicy i zielonych rękawiczkach, jak znika w złocistej mgle i wynurza się przy Bulwarze Hollywood pełnym samochodów, palm i lustrzanych sal do prób. - Wszystko jest możliwe - zahuczał głos. Marilyn wstała i zataczając się znowu ruszyła do ściany. - Nie tędy - powiedziałem i pobiegłem za nią. Dobrze, że tym razem nie ruszyła do ekranów, bo bym jej nie dogonił. Ale zanim ją złapałem, tłukała pięściami o ścianę i krzyczała: - Wypuśćcie mnie! To mój przystanek! - Wyjście jest tam - powtórzyłem i próbowałem ją odwrócić, ale chyba wzięła wściek. Rękę miała jak z żelaza. - Muszę tu wysiąść - powiedziała, stukając w ścianę rozłożoną dłonią. - Gdzie są drzwi? - Drzwi są tam. - Zastanawiałem się, czy taki byłem tamtej nocy, gdy Alis sprowadziła mnie z Burbank. - Tędy nie możesz wyjść. - Ona wyszła - oświadczyła. Spojrzałem na tylną ścianę, a potem znów na nią. - Kto? - Ona - powtórzyła. - Przeszła przez drzwi. Widziałam ją. Zwymiotowała mi na stopy. KLISZA FILMOWA #12: Morał. Postać stwierdza to, co oczywiste i wszyscy rozumieją pointę. PORÓWNAJ: "Czarnoksiężnik z krainy Oz", "Pole marzeń", "Love Story", "Co nowego, Kotku?" Wyprowadziłem Marilyn przy Wilshire i zaciągnąłem ją do szpitala. Przepompowała swój żołądek, a ja zaczekałem, aż ją przyjmą. - Na pewno masz czas, żeby się mną zajmować? - spytała, wyglądając mniej jak Marilyn, a bardziej jak Judy Foster w "Taksówkarzu". - Jestem pewien. Teraz, gdy wiedziałem, gdzie jest Alis, miałem mnóstwo czasu. Kiedy wypełniała formularze, połączyłem się z Vincentem. - Mam pytanie - powiedziałem bez wstępu. - Gdybyś jedną klatkę zastąpił identyczną klatką? Czy to by przeszło przez blokady światłowodu? - Identyczną klatką? Po co? - Przeszłoby? - Raczej tak - stwierdził. - To dla Mayera? - Owszem. A gdybyś zastąpił ją nowym obrazem, który pasowałby do oryginału? Czy zabezpieczenia odkryłyby różnicę? - Pasowałby do oryginału? - Inny obraz, który byłby taki sam. - Jesteś naćpany - stwierdził i rozłączył się. Nieważne. Wiedziałem już, że zabezpieczenia nie wykryją różnicy. Wymagałoby to zbyt dużej pamięci. I, jak powiedział Vincent, jaki jest sens zmieniać jeden obraz na drugi, który jest dokładnie taki sam? Odczekałem, aż Marilyn znajdzie się pod kroplówką z ridigaine, a potem wróciłem do sań. Za LaBrea nie było tam nikogo, ale dopiero o trzeciej trzydzieści znalazłem służbowe drzwi, prowadzące do odciętej części, a po piątej zdołałem je otworzyć. Przez jakiś czas martwiłem się, że Alis je zabarykadowała, co faktycznie zrobiła, choć nieświadomie. Blokował je jeden z kabli światłowodowych, lecz kiedy uchyliłem drzwi, wystarczyło popchnąć. Stała twarzą do przeciwległej ściany i patrzyła na ekran, który w tej odciętej części powinien być pusty. Ale nie był. Pośrodku Peter Lawford i June Allyson demonstrowali "Varsity Drag" w sali gimnastycznej pełnej studentów w balowych sukniach i smokingach. June miała różową sukienkę i różowe szpilki z pomponami, tak samo jak Alis. Obie wsunęły włosy pod blond peruki pazia. Alis ustawiła digimatte na skrzynce, a kompozer i pixar obok, na podłodze. Przeciągnęła kabel światłowodowy wzdłuż żółtego pasa bezpieczeństwa i przed drzwiami, do zasilania sań. Łagodnie, żeby nie przerwać obwodu, odepchnąłem kabel spod drzwi i otworzyłem je tak, by ją widzieć. Potem stałem na wpół ukryty i obserwowałem. - Na obcasy - instruował Peter Lawford. - Potem na palce. Zrobił potrójny krok. Alis z pilotem w ręku przewinęła piosenkę i zatrzymała, kiedy zaczął się taniec. Patrzyła skupiona i liczyła kroki. Cofnęła do końca piosenki. Nacisnęła guzik i wszyscy zamarli. W tych bezsensownych butach na wysokim obcasie przeszła szybko na tył sań, poza zasięg klatki, i przycisnęła guzik. Peter Lawford zaśpiewał "... i tak to biegnie". Alis uklękła i położyła pilota na podłodze, a jej szeroka suknia zaszeleściła. Potem szybko wróciła na swoje miejsce, zasłaniając June Allyson - całą z wyjątkiem jednej ręki i tyłu różowej spódnicy. Czekała na odpowiedni moment. Kiedy nadszedł, Alis stanęła na obcasach, potem na palcach i przeszła do charlestona. June za nią przypominała bliźniaczy cień. Przesunąłem się w miejsce, gdzie mogłem ją obserwować z tego samego kąta, co procesor digimatte'u. June Allyson zniknęła. Była już tylko Alis. Spodziewałem się, że June Allyson zostanie usunięta z ekranu jak księżniczka Leia dla turatów w Narodzinach Gwiazdy. Lecz Alis nie robiła filmu dla rodziny ani nawet nie próbowała poprawić swojego obrazu na ekranie. Po prostu ćwiczyła. Tyle że podłączyła digimatte, żeby przesyłał obraz ze światłowodu przez procesor, ponieważ tak nauczyła się używać go w pracy. Nawet stąd widziałem, że paliło się światło zapisu. Cofnąłem się do wpół otwartych drzwi. Była wyższa niż June Allyson, a sukienkę miała w jaśniejszym odcieniu różu, ale obraz, który digimatte przekazywał do światłowodu, był poprawiony, miał wyregulowany kolor, ogniskową i oświetlenie. Skorygowany obraz niektórych z tych tańców, ćwiczonych godzinami w odciętej części sań i powtarzanych po wielokroć, był tak bliski oryginału, że zabezpieczenia go nie wyłapywały. Tak bliski, że wizerunek Alis poprzez blokady trafiał do światłowodowego źródła. Alis dokonała niemożliwego. Pomyliła obrót, zatrzymała się i stukając szpilkami z pomponem przeszła do pilota. Cofnęła obraz do środkowego fragmentu, tuż przed pomyłką, i zastopowała. Zerknęła na zegar digimatte'u, wcisnęła guzik i wróciła na miejsce. Miała jeszcze tylko pół godziny albo i mniej. Potem będzie musiała zdemontować cały sprzęt, wrócić z nim na Bulwar Hollywood, ustawić i otworzyć stoisko. Powinienem jej na to pozwolić. Mogłem pokazać ten opdysk kiedy indziej, a dowiedziałem się już tego, na czym mi zależało. Powinienem zamknąć drzwi i zostawić ją, nie przeszkadzać w próbie. Ale nie zrobiłem tego. Oparłem się i stałem tam, patrząc, jak tańczy. Powtórzyła środkowy fragment jeszcze trzy razy, z wolna usuwając niezręczność obrotu. Potem cofnęła na koniec piosenki i wypróbowała całość. Twarz miała skupioną i czujną, jak tej nocy, kiedy patrzyła na continental. Lecz brakowało w tym zachwytu, tego oczarowania i zapomnienia beguine'a. Zastanawiałem się, czy to dlatego, że wciąż uczy się tańca i czy kiedyś w ogóle to osiągnie. Uśmiech, który June Allyson skierowała do Petera Lawforda, był pełen zadowolenia, nie radości, a taniec "Varsity Drag" zaledwie przeciętny. Marny Cole Porter. Patrzyłem, jak cierpliwie powtarza kroki, tak jak musiał to robić Fred w sali prób, zanim w ogóle zaczęli realizację filmu. I przyszło mi do głowy, że myliłem się co do niej. Myślałem, że wierzy, jak Ruby Keeler czy ILMGM, że wszystko jest możliwe. Próbowałem jej wytłumaczyć, że to nieprawda, to, że czegoś pragniemy, nie oznacza, że możemy to zdobyć. Ale ona wiedziała to, zanim ją poznałem, zanim w ogóle przyjechała do Hollywood. Fred Astaire zmarł w roku jej urodzin i nigdy, nigdy, mimo VR, grafiki komputerowej i praw autorskich, nie będzie mogła zatańczyć z nim beguine'a. Wszystko: kostiumy, wykłady i próby, były substytutem, czymś, co robiła zamiast. Jak walka w ruchu oporu. W porównaniu do niemożności tego, czego Alis pechowo pragnęła, dostanie się do Hollywoodu zaludnionego przez kukiełki i alfonsów musiało się wydać drobnostką. Peter Lawford ujął dłoń June Allyson, a Alis źle oceniła obrót i trafiła w pustkę. Podniosła pilota, by cofnąć film, zerknęła na tablicę informacyjną i zobaczyła mnie. Patrzyła przez dłuższy czas, a potem przeszła pod ścianę i wyłączyła digimatte. - Nie... - odezwałem się. - Co nie? - spytała, rozłączając kable. Na różową spódnicę narzuciła biały laboratoryjny fartuch. - Nie marnuj czasu na szukanie nauczyciela tańca, bo ich już nie ma? - Zapięła fartuch i wyłączyła światłowód. - Jak widzisz, sama do tego doszłam. Nikt w Hollywood nie wie, jak się tańczy. A jeśli nawet, to są naćpani choochem i próbują zapomnieć. - Zwinęła światłowód. - A ty? Zerknęła na tablicę informacyjną, odłożyła zwinięty światłowód na digimatte i przyklęknęła przy kompozerze. Suknia zaszeleściła. - Bo jeśli ty też, to nie mam czasu odprowadzać cię do domu, przytrzymywać, żebyś nie wypadł z sań i bronić się przed twoimi karesami. Muszę odnieść cały ten towar. - Wsunęła pixar do skrzyni i zatrzasnęła ją. - Nie jestem naćpany - oświadczyłem. - I nie jestem pijany. Szukam cię od sześciu tygodni. Podniosła digimatte, opuściła do skrzynki i zaczęła pakować kable. - Po co? Chcesz mnie przekonać, że nie jestem Ruby Keeler? Że cokolwiek potrafię, komputer zrobi to lepiej? Świetnie. Jestem przekonana. Usiadła na skrzyni i zdjęła szpilki. - Wygrałeś - powiedziała. - Nie mogę tańczyć w filmach. - Z butem w dłoni spojrzała na lustrzaną ścianę. - To niemożliwe. - Nie. Nie to chciałem ci powiedzieć. Wcisnęła szpilki do kieszeni fartucha. - Więc co? Żebym oddała ci listę dostępów? Świetnie. - Wsunęła stopy w parę klapek i wstała. - Nauczyłam się już wszystkiego o tańcach zbiorowych i solówkach. Ale to się nie przyda w tańcu z partnerem. Muszę wymyślić coś innego. - Nie chcę kodów dostępu. Zdjęła blond perukę i potrząsnęła tymi cudownymi, rozświetlonymi włosami. - Więc czego chcesz? Ciebie, pomyślałem. Ciebie. Wstała nagle i wcisnęła perukę do drugiej kieszeni. - Cokolwiek to jest, musi poczekać. - Zarzuciła na ramię zwój światłowodu. - Mam robotę. - Schyliła się i chwyciła skrzynki. - Pomogę ci. - Ruszyłem w jej stronę. - Nie, dzięki. - Zarzuciła pixar na ramię i podniosła digimatte. - Poradzę sobie. - Więc przytrzymam ci drzwi - odparłem i otworzyłem. Przecisnęła się. Godzina szczytu. Sanie zapakowane od lustra do lustra przez Rayów Millandów i Rosalindy Russell w drodze do pracy. Żadna z nich nie odwróciła się, by spojrzeć na Alis. Patrzyły na ściany, które pracowały pełną parą: "ILMGM - więcej praw niż jest w niebie". Trailer "Gliniarza z Beverly Hills 15", trailer remake'u "Trzech muszkieterów". Zamknąłem za sobą drzwi, a River Phoenix, który przykucnął na żółtym pasie ostrzegawczym, uniósł głowę znad żyletki i garści pełnej proszków. Był za bardzo naćpany, żeby zrozumieć, co widzi. Nawet nie zdołał zogniskować wzroku. Alis była już w połowie drogi do wyjścia. Spojrzała na tablicę informacyjną, na której zamrugał napis "Bulwar Hollywood", i przecisnęła się dalej. Wyszedłem za nią na bulwar. Wciąż panował mrok, ale wszystko było otwarte. I wciąż (a może już) byli tam turaci. Dwóch starszych w bermudach i z kamerami stało przy Długo i Szczęśliwie, patrząc jak Ryan O'Neal ratuje życie Ali MacGraw. Alis zatrzymała się przy kracie Narodzin Gwiazdy, znalazła klucz i nie odkładając skrzynki usiłowała wcisnąć kartę. Dwaj turaci podeszli bliżej. - Poczekaj. - Wziąłem klucz, otworzyłem kratę i odebrałem jej digimatte. - Macie Charlesa Bronsona? - spytał jeden ze staratów. - Jeszcze zamknięte - odparłem. - Muszę ci coś pokazać - zwróciłem się do Alis. - Co? Ostatni teatr kukiełek? Automatyczny program do prób? - Postawiła digimatte, podłączyła kable i światłowód, ustawiła wszystko na swoich miejscach. - Zawsze chciałem wystąpić w "Życzeniu śmierci" - powiedział starata. - Macie to? - Jest zamknięte - przypomniałem. - Tu ma pan menu. - Alis wręczyła staracie kartkę. - Nie mamy Charlesa Bronsona, ale mamy scenę z "Siedmiu wspaniałych". - Pokazała mu. - Musisz to zobaczyć, Alis - powtórzyłem i wcisnąłem opdysk. Byłem zadowolony, że ustawiłem go na start i nie muszę niczego wywoływać. Na ekranie pojawiło się "W mieście". - Mam klientów... - Alis urwała. Ustawiłem dysk na "Następny", co piętnaście sekund. Zniknęło "W mieście" i pojawiła się "Deszczowa piosenka". Alis spojrzała na mnie gniewnie. - Dlaczego... - Nic nie zrobiłem - przerwałem jej. - To ty. Wskazałem na ekran. Pokazywał "Herbatkę we dwoje"; Alis w rudych lokach przetańczyła charlestonem pod sam ekran. - To nie jest wklejka - zapewniłem. - Przyjrzyj się. To filmy, z których się uczyłaś, prawda? Prawda? Na ekranie Alis tańczyła z niebieską parasolką. - Mówiłaś o "Deszczowej piosence" tej nocy, kiedy się spotkaliśmy. Innych się domyśliłem. Wszystkie są w pełnym planie w ciągłym ujęciu. - Wskazałem na nią w błękitnej tiurniurze. - Ale nie wiedziałem nawet z jakiego to filmu. Pojawił się "Kapelusze z głów". - A niektórych w ogóle nie widziałem. - Ja nie... - zaczęła, patrząc na ekran. - Digimatte nakłada obraz na to, co dostaje ze światłowodu i przesyła na dysk - wyjaśniłem. - Ten obraz wraca przez pętlę do źródła, a zabezpieczenie losowo sprawdza wzorce pikseli i automatycznie wyrzuca każdy zmieniony obraz. Tylko że ty nie próbowałaś zmieniać obrazu, próbowałaś go powtórzyć. I udało ci się. Idealnie dopasowałaś ruchy, tak dokładnie, że zabezpieczenie tego nie odrzuciło, nie wykryło, i obraz trafił do źródła. - Skinąłem dłonią na ekran, gdzie tańczyła w "Czterdziestej Drugiej Ulicy". Za nami jeden ze staratów spytał: - Kto gra w tej scenie z "Siedmiu wspaniałych"? Alis nie odpowiedziała. Patrzyła w skupieniu na zmieniające się tańce. Mogłem czytać w jej myślach. - Ile ich jest? - spytała, patrząc wciąż na ekran. - Znalazłem czternaście - odparłem. - Próbowałaś więcej, prawda? Zabezpieczenia przepuściły wszystkie te, w których tancerki mają rysy twarzy i kształty podobne do twoich. Próbowałaś z Ann Millers? - "Pocałuj mnie Kasiu". - Tak myślałem. Miała zbyt okrągłą twarz. Twoje rysy nie pasowały tak dokładnie, żeby się przebić przez zabezpieczenia. To działa tylko wtedy, kiedy już wcześniej istnieje podobieństwo. - Wskazałem na ekran. - Są jeszcze dwa, które znalazłem, ale nie mam ich na dysku, bo są w sądzie. "Białe Boże Narodzenie" i "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci". Spojrzała na mnie. - "Siedem narzeczonych"? Jesteś pewien? - W scenie budowy stodoły - odparłem. - Dlaczego pytasz? Odwróciła się do ekranu i marszcząc brwi patrzyła na Shirley Temple, która tańczyła z Alis i Jackiem Haleyem w wojskowych mundurach. - Może... - powiedziała do siebie. - Mówiłem ci, że taniec w filmach jest niemożliwy. Myliłem się. Przecież tańczysz. Kiedy to powiedziałem, ekran zgasł, a starata zawołał głośno: - A co z tym facetem, który mówi "Make my day!". Macie go? Chciałem jeszcze raz uruchomić dysk, lecz Alis już się odwróciła. - Obawiam się, że Clinta Eastwooda też nie mamy. W scenie z "Siedmiu wspaniałych" występują Steve McQueen i Yul Brynner. Chcą panowie obejrzeć? - Zaczęła wybijać kod. - Będę musiał ogolić głowę? - spytał jego przyjaciel. - Nie. - Alis sięgnęła po czarną koszulę, czarne spodnie i czarny kapelusz. - Digimatte sam to załatwi. Zaczęła ustawiać nagranie. Pokazała staracie, gdzie ma stanąć i co robić. Nie zważała na tego drugiego, który wciąż opowiadał o Bronsonie. Nie zważała na mnie. A czego się spodziewałem? Że będzie zachwycona, widząc siebie w filmie, że rzuci mi się na szyję, jak Natalie Wood w "Poszukiwaczach"? Niczego nie zrobiłem. Powiedziałem tylko, że osiągnęła coś, czego nie starała się osiągnąć, coś, z czego zrezygnowała na tym właśnie bulwarze. - Yul Brynner - mruknął z niesmakiem przyjaciel staraty. - I nie mają Charlesa Bronsona. Na ekranie znów było "W mieście". Alis, nawet nie patrząc, wyłączyła obraz i wywołała "Siedmiu wspaniałych". - Chcesz Charlesa Bronsona, a dają ci Steve'a McQueena - burczał starata. - Zawsze trzeba się zgadzać na coś gorszego. To właśnie najbardziej kocham w filmach. Zawsze znajdzie się jakaś uboczna postać, która wyjaśni ci morał, na wypadek, gdybyś był zbyt tępy, żeby samemu go pojąć. - Nigdy nie dostajesz tego, czego chcesz - mruczał starata. - To prawda - przyznałem. - Nie ma to jak w domu. I ruszyłem do sań. VERA MILES: [Biegnąc do corralu, gdzie RANDOLPH SCOTT siodła konia] Chciałeś odjechać, tak po prostu? Bez pożegnania? RANDOLPH SCOTT: [Dociągając popręg] Muszę wyrównać rachunki. A ty masz zaopiekować się tym młodym człowiekiem. Wyciągnąłem mu kulę z ramienia, ale trzeba je zabandażować. [RANDOLPH SCOTT wkłada nogę w strzemię i wskakuje na siodło] VERA MILES: Czy zobaczę cię jeszcze? Skąd będę wiedzieć, że nic ci się nie stało? RANDOLPH SCOTT: Nic mi nie będzie. [Dotyka ronda kapelusza] Uważaj na siebie. [Zawraca konia i odjeżdża w zachodzące słońce] VERA MILES: [Wołając za nim] Nigdy nie zapomnę, co dla mnie zrobiłeś! Nigdy! Wróciłem do domu i wziąłem się do pracy. Najpierw zrobiłem to, co było ważne: przywróciłem podwójne zapalenie papierosa w "Teraz, Wędrowcze", z powrotem włożyłem uran do butelki wina w "Osławionej", upiłem konia Lee Marvina w "Kasi Ballou". Potem inne, które lubiłem: "Ninoczka", "Rio Bravo" i "Podwójna zapłata". I "Narzeczone", które wyszły z sądu dzień po moim spotkaniu z Alis. Brzęczały na mnie, kiedy się obudziłem. Wstawiłem drinka Howarda Keela i butelki whiskey w pierwszej scenie, a potem przewinąłem do budowy stodoły i zanim obejrzałem Alis, zmieniłem w dzbanek talerz kukurydzianego chleba. Szkoda, że nie mogłem jej tego pokazać. Wydawała się tak zaskoczona, że ten numer przeszedł do filmu. Pewnie miała z nim kłopoty. Nic dziwnego, wszystkie te podnoszenia bez partnera... Ciekawe, jaki sprzęt musiała przeciągnąć przez Bulwar Hollywood i do sań, żeby wyglądało, jakby unosiła się w tańcu. Pewnie byłoby jej przyjemnie, gdyby zobaczyła, jak szczęśliwa się wtedy wydawała. Zapisałem taniec przy stodole na dysk, razem z innymi, na wypadek, gdyby spadkobiercy Russa Tamblyna lub Warner wnieśli apelację. A potem usunąłem wszystkie rejestry moich transakcji, na wypadek gdyby Mayer zabrał mi Craya. Wyliczyłem sobie, że mam dwa tygodnie, może trzy, jeśli przejęcie przez Columbię naprawdę dojdzie do skutku. Mayer, zajęty decydowaniem, w którą stronę powinien skoczyć, nie będzie miał czasu martwić się o SU; podobnie jak Arthurton. Pomyślałem, czy nie zadzwonić do Heady - ona wiedziałaby, co się dzieje - ale potem uznałem, że to jednak kiepski pomysł. Zresztą i tak pewnie była zajęta walką o zachowanie posady. Przynajmniej tydzień. Dość czasu, by Myrnie Loy przywrócić kaca i obejrzeć resztę musicali. Znalazłem już większość, z wyjątkiem "Dobrych wieści" oraz "Ptaszków i pszczółek". Skoro już przy tym byłem, wstawiłem z powrotem dulce la leche w "Facetach i laleczkach" i brandy w "My Fair Lady". Znowu upiłem Franka Morgana w "Letnich wakacjach". Szło mi wolniej, niż bym chciał. Półtora tygodnia później przerwałem. Zapisałem na dyski i taśmę wszystko, co zrobiła Alis; obawiałem się, że Mayer lada chwila zapuka do drzwi. Potem zabrałem się za "Casablancę". Ktoś zapukał do drzwi. Przewinąłem do końca, gdzie bar Ricka wciąż był pełen lemoniady, dysk tańców Alis wsunąłem do buta i otworzyłem drzwi. To była Alis. Korytarz za nią wyglądał jak pogrążony w ciemności, ale upięte w kok włosy skądś chwytały światło. Wyglądała na zmęczoną, jakby wróciła z próby. Miała na sobie ten sam fartuch. Dostrzegłem białe pończochy, buty i parę centymetrów różowych falbanek. Zastanawiałem się, co teraz robi? "Abba-Dabba Honeymoon" z "Dwa tygodnie z miłością" czy coś z "Pod srebrnym księżycem"? Sięgnęła do kieszeni fartucha i wyciągnęła opdysk, który jej dałem. - Przyszłam ci oddać. - Zatrzymaj go. Przyglądała mu się przez chwilę, a potem znów wsunęła do kieszeni. - Dzięki - powiedziała i wyjęła go znowu. - Jestem zaskoczona, że przebiło się tak wiele tańców. Nie byłam za dobra, kiedy zaczynałam. - Obróciła dysk w dłoni. - Wciąż nie jestem dobra. - Jesteś równie dobra jak Ruby Keeler. Uśmiechnęła się. - Była czyjąś dziewczyną. - Jesteś dobra jak Vera-Ellen. I Debbie Reynolds. I Virginia Gibson. Zmarszczyła czoło, znów spojrzała na dysk, potem na mnie, jakby zastanawiała się, czy coś powiedzieć. - Heada mówiła mi o swojej pracy - rzuciła w końcu, ale to nie było to. - Asystent lokalizacji. Wspaniale. - Zerknęła na macierz, gdzie Bogart wznosił toast za Ingrid. - Mówiła, że przerabiasz filmy z powrotem na takie, jakie były. - Nie wszystkie filmy - odparłem, wskazując na dysk. - Niektóre remake'i są lepsze niż oryginały. - Nie wyrzucą cię? - spytała. - Za to, że znów wsadzasz SU? - Prawie na pewno - przyznałem. - Ale to o wiele, wiele lepsze od czegokolwiek, co do tej pory robiłem. To... - "Opowieść o dwóch miastach" Ronalda Colmana - przerwała mi i spojrzała na ekrany, gdzie Bogart żegnał się z Ingrid, potem na dysk, znów na ekrany. Próbowała wymyślić, co powinna powiedzieć. - Wyjeżdżasz - powiedziałem to za nią. Kiwnęła głową, wciąż na mnie nie patrząc. - Dokąd? Z powrotem do River City? - To z "Music Mana" - stwierdziła bez uśmiechu. - Sama nie pójdę do przodu. Potrzebuję kogoś, kto nauczy mnie tej pracy obcasem i czubkiem buta, jak robi to Eleanor Powell. I potrzebuję partnera. Przez jedną chwilę, nie, nawet nie chwilę, przez ułamek klatki myślałem, co mogłoby być, gdybym nie spędził tych długich naćpanych semestrów na usuwaniu kieliszków, a zamiast tego spędził je w Burbank, ćwicząc kroki i obroty. - Po tym, co mówiłeś tamtej nocy, pomyślałam, że mogłabym użyć jakiejś maszynerii pozycjonującej i cyfrowej uprzęży do podnoszeń. Spróbowałam. Chyba się udało. To znaczy... Przerwała nagle, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, a ja zastanawiałem się, co to było. I co takiego jej powiedziałem. Że Fred wyjdzie z sądu? - Jednak równowaga nie jest taka sama jak z rzeczywistym tancerzem - dokończyła. - Muszę nauczyć się tańczyć, a nie tylko kopiować tańce z ekranu. Więc jechała gdzieś, gdzie wciąż kręcą aktorskie filmy. - Gdzie? - spytałem. - Buenos Aires? - Nie - odparła. - Chiny. Chiny. - Robią tam dziesięć filmów rocznie - stwierdziła. I dwadzieścia czystek. Nie wspominając już o buntach prowincji. I rozruchach przeciwko cudzoziemcom. - Ich filmy nie są specjalnie dobre. Właściwie okropne. Większość to propaganda i sztuki walki. Ale w zeszłym roku zrobili parę musicali. - Uśmiechnęła się żałośnie. - Lubią Gene'a Kelly'ego. Gene Kelly. Ale to były prawdziwe tańce. Zamiast cyfrowej uprzęży męskie ramię wokół jej talii, męskie ręce unoszące ją w górę. Prawdziwy taniec. - Wyjeżdżam jutro rano - powiedziała. - Pakowałam się, gdy znalazłam ten dysk i pomyślałam, że może chcesz go z powrotem. - Nie - odparłem, a potem, żebym nie musiał mówić "do widzenia", spytałem: - Skąd odlatujesz? - Z San Francisco. Jadę tam dziś w nocy saniami, a wciąż nie jestem spakowana. - Spojrzała na mnie, czekając, aż powiem swoją kwestię. Miałem z czego wybierać. Jeżeli filmy są w czymś dobre, to w pożegnaniach. Od "Bądź ostrożna, skarbie!", "Nie proś o księżyc, kiedy mamy gwiazdy" do "Wróć, Shane!". A nawet ""Hasta la vista", baby". Nie powiedziałem tego. Stałem i patrzyłem na nią, na jej piękne rozświetlone włosy i niezapomnianą twarz. Patrzyłem na to, czego pragnąłem i nie mogłem zdobyć nawet na kilka minut. A gdybym powiedział "Zostań"? Gdybym obiecał, że znajdę jej nauczyciela, załatwię rolę, wprowadzę do filmu? Akurat. Z Crayem, który ma może dziesięć minut pamięci, którego stracę, gdy tylko Mayer odkryje, co robiłem? Za mną na ekranie Bogart mówił: "Nie tu jest twoje miejsce", patrzył na Ingrid i starał się sprawić, by ta chwila trwała wiecznie. W tle zawirowały śmigła samolotu, za moment pojawią się hitlerowcy. Stali tam, patrząc na siebie, łzy wzbierały w oczach Ingrid, a Vincent mógł się przez wieczność bawić swoim programem i nigdy nie zrobi tego porządnie. A może zrobi. W końcu "Casablancę" zrobili z suchego lodu i kartonu, a przecież była prawdziwa. - Muszę iść - powiedziała Alis. - Wiem. - Uśmiechnąłem się do niej. - Zawsze będziemy mieli Paryż. Zgodnie ze scenariuszem, powinna rzucić mi ostatnie tęskne spojrzenie, a potem wsiąść do samolotu z Paulem Henreidem. I dlaczego ciągle nie mogłem się nauczyć, że Heada zawsze ma rację? - Do widzenia - powiedziała Alis, a potem znalazła się w moich ramionach. Całowałem ją i całowałem, a ona rozpinała fartuch, rozpuszczała włosy, rozpinała różową kraciastą sukienkę. Jakaś część mnie myślała "To ważne", ale ona zdjęła suknię, pantalony i miałem ją w łóżku, nie rozpłynęła się, nie przemorfowała w Headę. Byłem na niej i w niej, poruszaliśmy się razem swobodnie i bez wysiłku, a nasze wyciągnięte ręce niemal się dotykały na splątanej pościeli. Patrzyłem na jej dłonie, zaciskające i prostujące się namiętnie. Wiedziałem, że jeśli spojrzę na jej twarz, zostanie w moim mózgu na zawsze - z kliegiem czy bez kliega. Bałem się, że może spoglądać na mnie z litością lub, co gorsza, w ogóle. Może patrzeć przeze mnie lub obok mnie na parę tancerzy na rozgwieżdżonym parkiecie. - Tom! - zawołała przed orgazmem, a ja spojrzałem na nią. Pełne światła, cudowne włosy leżały rozrzucone na poduszce; twarz miała piękną, smutną i skupioną, jak tej nocy na przyjęciu, gdy patrzyła na Freda i Ginger. Lecz wreszcie skupioną na mnie. KLISZA FILMOWA #1: Szczęśliwe zakończenie. Oczywiste. PORÓWNAJ: "Oficer i dżentelmen", "Pamiętny romans", "Bezsenność w Seattle", "Cud w Morgan's Creek", "Zatańczymy", "Wielkie nadzieje". Minęły trzy lata, podczas których Chiny przeszły trzy powstania na prowincjach i sześć studenckich rebelii, a Mayer przeszedł przez trzy przejęcia i ośmiu szefów, z których przedostatni awansował go na wiceprezesa. Mayer przez trzy miesiące nie wpadł na to, że z powrotem wstawiałem SU. W tym czasie skończyłem całą serię "Papierowego człowieka", całego "Sokoła maltańskiego", wszystkie westerny, a Arthurton znalazł się na wylocie. Heada, wciąż w roli Joan Blondell, namówiła Mayera, żeby mnie jednak nie mordował i wygłosił wzruszającą mowę o cenzurze oraz głębokiej miłości do filmu. Wylali go spektakularnie, akurat na czas, żeby nowy szef zatrudnił go znowu, jako "jedyną moralną osobę w całym tym pieprzonym towarzystwie". Heada dostała awans na kierownika planu, a potem (za przedostatniego szefa) na asystenta producenta kierującego nowymi projektami. Natychmiast zatrudniła mnie przy produkcji nowego remake'u. Wszędzie wokół szczęśliwe zakończenia. Tymczasem zaprogramowałem szczęśliwe zakończenia dla Długo i Szczęśliwie, skończyłem studia i szukałem Alis. Znalazłem ją w "Grosiku z nieba", w "Drodze do lasu", ostatnim musicalu w historii, i w "Dziewczynie z miasteczka". Myślałem, że znalazłem już wszystko. Aż do dzisiaj. Raz jeszcze obejrzałem scenę w Indym. Patrzyłem na srebrne buciki, platynową perukę i myślałem o musicalach. "Indiana Jones i Świątynia Zagłady" nie jest musicalem. "Wystarczy cokolwiek" to jedyny taniec i znalazł się tam tylko dlatego, że akcja dzieje się w nocnym klubie, a te dziewczyny tam występują. I może to jest właśnie sposób. Ten remake, nad którym właśnie pracuję, też nie jest musicalem; to melodramat o nieszczęśliwie zakochanych. Lecz mógłbym zmienić scenę w hotelowej restauracji na nocny klub. A potem kolejny szef zrobi remake ze sceną w nocnym klubie i wstawi Freda (który musi już wyjść z sądu) tylko do jednego numeru. Przecież właśnie tyle zrobił w "Locie do Rio", jeden taniec - trzydziestoletni, łysiejący, umie trochę tańczyć. I patrzcie, co się stało. Zanim ktokolwiek się obejrzy, Mayer będzie powtarzał, że musicale wracają, a ja dostanę remake "Czterdziestej Drugiej Ulicy". Dowiem się, gdzie jest Alis, zarezerwuję sanie i urządzimy pokaz. Wszystko jest możliwe. Nawet podróże w czasie. Przedwczoraj połączyłem się z Vincentem, żeby pożyczyć program edycyjny. Powiedział, że podróże w czasie to plotka. "Byliśmy tak blisko", stwierdził, a jego kciuk i palec wskazujący niemal się zetknęły. "Teoretycznie efekt Casimira powinien działać tak dla czasu, jak i dla przestrzeni. Ale posyłali w obszar materii negatywnej obraz za obrazem i nic. Żadnego nałożenia. Może istnieją rzeczy, które są zwyczajnie niemożliwe". Mylił się. Tego dnia, kiedy Alis wyjeżdżała, powiedziała: "Po tym, co mówiłeś tamtej nocy, pomyślałam, że może użyję cyfrowej uprzęży do podnoszeń", a ja zastanawiałem się, co takiego powiedziałem. A gdy pokazałem jej opdysk, spytała: ""Siedem narzeczonych dla siedmiu braci"? Jesteś pewien?" "Tego nie ma na dysku", odpowiedziałem wtedy. "Jest w sądzie". Był, do następnego dnia. Potem sprawdziłem i okazało się, że film był w sądzie przez cały czas, kiedy jej szukałem. I był w sądzie przez osiem miesięcy z pozwu wniesionego przez Towarzystwo Ochrony Filmu. Kiedy zobaczyłem "Narzeczone", wyszły z sądu dwie godziny wcześniej. I wróciły tam godzinę później. Alis pracowała w Narodzinach Gwiazdy przez sześć miesięcy. "Narzeczone" były w sądzie przez cały ten czas. Wyszły, kiedy już ją znalazłem, kiedy już powiedziałem, że ją tam widziałem. Wtedy spytała: ""Siedem narzeczonych dla siedmiu braci"? Jesteś pewien?" Myślałem, że była zaskoczona, bo skoki i podniesienia są bardzo trudne, zaskoczona, bo nie próbowała nałożyć swojego obrazu na ekran. "Narzeczone" nie wyszły z sądu aż do następnego dnia. A półtora tygodnia później przyszła do mnie Alis. Przyszła prosto z sań, prosto z ćwiczeń z uprzężą i maszynerią, ponieważ miała nadzieję, że zadziałają "po tym, co mówiłeś tamtej nocy". I zadziałały. "Może...", powiedziała wtedy. Przyszła prosto z ćwiczeń, ubrana w różową kraciastą suknię Virginii Gibson, w pantalonach Virginii Gibson, w jej kostiumie z tańca przy budowie stodoły - tańca, który właśnie skończyła. Tańca, który obejrzałem sześć tygodni wcześniej. Moja teoria, że jakoś cofnęła się w czasie, w końcu okazała się słuszna. Nawet jeśli to tylko jej obraz, tylko piksele na ekranie. Nie próbowała podróżować w czasie, chciała tylko nauczyć się tańczyć, ale ekran, przed którym ćwiczyła, nie był ekranem. To był obszar materii negatywnej, pełen stochastycznych elektronów i potencjalnych pętli. Pełen możliwości. Nic nie jest niemożliwe, Vincent, pomyślałem, patrząc, jak Alis tańczy w swoim cekinowym kostiumie. Nie wtedy, kiedy wiesz, czego chcesz. Dzwoni Heada. - Pomyliłam się. Trójsilnikowiec Forda jest na początku drugiej części. "Indiana Jones i Świątynia Zagłady". Zaczyna się od klatki... - Znalazłem - przerywam jej, patrząc na ekran, gdzie Alis w platynowej peruce wykonuje skomplikowane kroki. - Co się dzieje? - pyta Heada. - Nie będzie pasował? - Nie jestem pewien - stwierdzam. - Kiedy Fred Astaire wychodzi z sądu? - Za miesiąc - odpowiada natychmiast. - Ale zaraz tam wróci. Sofracima-Rizzoli skarżą o naruszenie praw. - Kim, do diabła, są Sofracima-Rizzoli? - Wytwórnia, która ma prawa do nakręconego w latach siedemdziesiątych filmu z Fredem Astaire'em. "Liliowa taksówka". Przypuszczam, że się dogadają. Trzy miesiące. Dlaczego pytasz? - rzuca dociekliwie. - Samolot w "Locie do Rio". Uznałem, że tego mi trzeba. - Dwupłatowiec? Na to nie musisz czekać. Są całe tony filmów z dwupłatowcami. "Błękitny Max", "Skrzydła", "Droga do Chin"... - przerywa; wygląda na nieszczęśliwą. - Czy w Chinach mają sanie? - pytam. - Chyba żartujesz. Są szczęśliwi, jeśli mają rowery. I coś do jedzenia. Czemu pytasz? - dziwi się, nagle zaciekawiona. - Dowiedziałeś się, gdzie jest Alis? - Nie. Heada milknie, zastanawia się, czy coś mi powiedzieć. - Asystent kierownika planu wrócił właśnie z Chin. Mówi, że chodzą plotki o trzeciej rewolucji kulturalnej. Palą książki, reedukują, zamknęli przynajmniej jedno studio i aresztowali całą ekipę. Powinienem się zmartwić, ale jakoś nie, a Heada, która wie wszystko, dopada mnie natychmiast. - Wróciła? - pyta. - Masz od niej jakieś wieści? - Nie - mówię, bo wreszcie nauczyłem się, jak okłamywać Headę i ponieważ to prawda. Nie wiem, gdzie jest i nie słyszałem od niej ani słowa. Ale otrzymałem wiadomość. Od wyjazdu Alis Fred Astaire dwa razy wyszedł z sądu: raz między sprawami o prawa autorskie na dokładnie osiem sekund, za drugim razem w zeszłym miesiącu, kiedy Stowarzyszenie Filmowe złożyło wniosek o uznanie Freda za postać historyczną kina. Tym razem byłem gotowy. Miałem beguine'a na opdysku, w pamięci i na taśmie. Zacząłem sprawdzać, zanim alarm przestał brzęczeć. Było to w środku nocy, jak zwykle, i w pierwszej chwili myślałem, że nie obudziłem się do końca, albo że mam ostatni rozbłysk. - Powiększyć górny lewy - poleciłem i spojrzałem znowu. I znowu. I rano. Za każdym razem wyglądało tak samo. Wiadomość była głośna i wyraźna: Alis czuła się dobrze, mimo powstań i rewolucji znalazła jakieś miejsce do ćwiczeń i kogoś, kto uczy ją stepowania w stylu Eleanor Powell. I wróci, bo w Chinach nie mają sań. A kiedy wróci, zatańczy beguine'a z Fredem Astaire'em. A może już zatańczyła. Widziałem ją w tańcu przy budowie stodoły w "Narzeczonych" sześć tygodni wcześniej, zanim tego spróbowała. Minęły cztery, odkąd widziałem ją w "Melodii". Może już wróciła. Może już to zrobiła. Ale nie sądzę. Aktualnemu Jamesowi Deanowi z Narodzin Gwiazdy obiecałem zapas choocha na całe życie, żeby tylko mnie uprzedził, gdyby ktoś dotknął digimatte'u. Fred wciąż jest w sądzie. Nie wiem, jak daleko w czasie sięga pętla. Minęło sześć tygodni, odkąd zobaczyłem ją w "Narzeczonych". Trudno powiedzieć, jak dawno ten obraz już tam był. Poniżej dwóch lat, gdyż nie było jej w "Czterdziestej Drugiej Ulicy", gdy oglądałem ją po raz pierwszy i kiedy zacząłem listę Mayera. Tak, wiem, byłem naćpany i mogłem ją przeoczyć. Ale nie. Jej twarz poznałbym wszędzie. Zatem poniżej dwóch lat. A Heada, która wie wszystko, mówi, że Fred wyjdzie z sądu za trzy miesiące. Tymczasem jestem zajęty, robię remake'i i staram się, by wyszły dobrze. Próbuję namówić Mayera, żeby przekonał ILMGM do objęcia prawem autorskim Ruby Keeler i Eleanor Powell, pracującą dla ruchu oporu. Wymyśliłem nawet szczęśliwe zakończenie dla "Casablanki". Jest już po wojnie. Rick wrócił do Casablanki po walce w ruchu oporu i kto wie po jakich jeszcze przeżyciach. Cafe Americain jest spalona, wszyscy zniknęli, nawet papuga, nawet Sam. Bogie przez długą chwilę stoi i patrzy na ruiny, potem zaczyna grzebać w szczątkach, szukając czegoś, co ocalało. Znajduje pianino, ale kiedy je ustawia, wypada połowa klawiszy. Wygrzebuje całą butelkę scotcha, stawia na pianinie i zaczyna szukać szklanki. I zjawia się ona, stając w tym, co zostało z drzwi. Wygląda inaczej, włosy ma ściągnięte do tyłu, jest szczuplejsza, zmęczona. Patrząc na nią od razu wiadomo, że Paul Henreid nie żyje, że wiele przeszła. Ale taką twarz można poznać wszędzie. Stoi w drzwiach, a Bogie, wciąż szukając szklanki, unosi głowę i widzi ją. Żadnego dialogu. Żadnej muzyki. Żadnego uścisku, mimo wszystkich rewelacyjnych pomysłów Heady. Tylko oni dwoje, którzy nigdy nie wierzyli, że znów się zobaczą. Stoją i patrzą na siebie. Kiedy skończę remake, wstawię zakończenie "Casablanki" do komputera w Długo i Szczęśliwie, dla turatów. Tymczasem muszę rozdzielić moich nieszczęśliwych kochanków i wysłać ich gdzieś daleko, żeby cierpieli na rozmaite sposoby i zapłacili za swoje grzechy. A do tego potrzebny mi jest samolot. Zapisuję "Wystarczy cokolwiek" na dysk i w pamięci, na wypadek gdyby Kate Capshaw trafiła do sądu. Potem przewijam do trójsilnikowego Forda i zapamiętuję go także, na wypadek gdyby dwupłatowiec się nie nadał. - "Droga do Chin" - mówię, a potem odwołuję, zanim się pojawia. - Pokaz równoczesny. Ekran jeden, "Świątynia Zagłady", dwa "Deszczowa piosenka", trzy, "Dobre wieści"... Recytuję całą litanię i Alis, jedna po drugiej, pojawia się na ekranach, w spodniach, tiurniurach, zielonych kamizelkach, z kucykiem, z rudymi lokami, z włosami na pazia. We wszystkich wersjach jej twarz jest taka sama, skupiona, czujna, skoncentrowana na krokach i muzyce, nieświadoma, że pokonuje kodowania, porównanie Brownowskie i czas. - Ekran osiemnaście - mówię. - "Siedem narzeczonych dla siedmiu braci". Wiruje po podłodze i wskakuje w ramiona Russa Tamblyna. On też pokonał czas. Oni wszyscy, Gene, Ruby i Fred, pomimo śmierci musicalu, pomimo urzędasów z wytwórni, hakatów i sądów, pokonują czas w obrocie, uśmiechu, podnoszeniu, chwytają w nieprzemijającą chwilę to, czego pragniemy i nie możemy zdobyć. Zbyt długo pracowałem nad melodramatami. Muszę się wziąć do roboty, wybrać samolot i zachować sentymenty na wielkie pożegnanie moich kochanków. - Wygasić wszystkie ekrany - polecam. - Główny ekran, "Droga do"... - przerywam i patrzę na srebrny ekran, jak Ray Milland tęskniący za drinkiem w "Straconym weekendzie". - Ekran główny - mówię. - Klatka 96-1100. Bez dźwięku. "Melodia z Broadwayu". - I siadam na łóżku. Stepują obok siebie, ubrani w biel, zatopieni w muzyce, której nie słyszę, w rytmicznych krokach, które ćwiczyli tygodniami; tańczą swobodnie, bez wysiłku. Jej jasnobrązowe włosy chwytają skądś światło. Alis wchodzi w obrót, a biała spódnica rozwiewa się tym samym łukiem, co u Eleanor - porównanie Brownowskie. Też musiało to zająć tygodnie. Obok niej, swobodny, elegancki, nie dbający o prawa autorskie i fuzje, Fred wystukuje szybki rytm. Alis odpowiada i odwraca się, by przez ramię rzucić mu zachwycony uśmiech. - Stop klatka - mówię i zatrzymuje się w obrocie, jej wyciągnięta dłoń niemal dotyka mojej. Pochylam się, patrząc na twarz, którą zobaczyłem w drzwiach tej pierwszej nocy, twarz, którą poznam wszędzie. Zawsze będziemy mieli Paryż. - Do przodu trzy klatki i stop - mówię, a ona błyska do mnie zachwyconym, nieskończenie obiecującym uśmiechem. - Do przodu w czasie rzeczywistym - rzucam i widzę Alis taką, jaka powinna być: tańczącą w filmach. KONIEC