ANDRZEJ WALIGORSKI Jeszcze Droga do domu Rozmowa ze Lwowem Bądź zdrowy, Lwowie! Chociaż z ostatnimi Opuszczam mury Twoje prawiekowe i chociaż biorę garść Twej świętej ziemi Na życie nowe — Czuję się zdrajcą, żem w ciężkiej potrzebie nie zginął raczej, zamiast rzucić Ciebie. Przebacz mi, Lwowie... W godziny wieczorne, gdy słucham, z sercem ciążącym jak otów, czy może dzwony usłyszę nieszporne Twoich kościołów — Modlitwy moje w Twoją lecą stronę — Grodzie mych ojców, Miasto wymarzone! W daleką stronę rzuciłeś nas Boże! Ludzie tu obcy — ich dusze jałowe nie rozumieją, jak tęsknić może serce kresowe... Nie mogą pojąć, że na śląskiej ziemi Lwów nam się marzy z kościoły swoimi. Bądź zdrowe, Miasto! Zanim noc nastanie, z duszą stęsknioną, ale nieugiętą, chcę Ci ślubować swe wierne oddanie przysięgą świętą: iż krwią wywalczę mury Twoje stare albo w popioły przemienię się szare! Modlitwa Fiat uoluntas Tua... sad za oknem plącze Za szatą złotych liści, za barwą przepychu... Do Ciebie serce moje stęsknione kołacze. Chce się skarżyć przez Tobą... Chce się żalić cicho... Fiat uoluntas Tua... zabrałeś mi wszystko, Ojczyznę, ziemię, mienie, radość i pogodę; Biedniejszy jestem dzisiaj od tych złotych listków, Które wiatr zimny unióst w brudną kałuż wodę. Fiat voluntas Tua... Bądź Twa wola. Panie, Niech mnie trawy przykryją i liście jesienne, Tylko niech z Twojej Łaski cud się przedtem stanie, Niech ujrzę moje Miasto, wolne i promienne... Droga do domu W mym starym domu, który dawno już spłonął, Do dziś na pewno nie zapomniał o mnie nikt. I jest w nim półmrok, a za oknem zielono, I jest w nim cisza, a za oknem ptasi krzyk. Zapewne rano ktoś rozsuwa kotary, Zapewne słychać w kuchni głosy i brzęk szkła, A co godzinę biją zegary, A co wieczora na pianinie ktoś tam gra. W tym moim domu, utraconym Bóg wie kiedy, Jest dla mnie miejsce na wprost drzwi. Kiedyś tam wejdę, aby nigdy więcej nie wyjść, I głos znajomy cicho spyta: — Czy to ty? Znowu się zwrócą ku mnie dobrze znane twarze, Znów ktoś jak dawniej powie: — Chodź... ...tylko ta droga, pod górę i w skwarze ...tylko tak trudno, bardzo trudno mi tam dojść. Gdzie jest mój ogród i czy są w nim georginie? Czy jeszcze stoi obrośnięty winem mur? Czy tak jak dawniej mgły się snują w dolinie, A za doliną błękitnieją szczyty gór? Wszystko to ujrzę, kiedy furtkę odnajdę I łąkę za nią, gdzie się pasie biały koń. Po cichu dom swój od ganku zajdę, Mosiężną klamkę jak przed laty wezmę w dłoń. ...bo w moim domu, utraconym Bóg wie kiedy, Jest dla mnie miejsce na wprost drzwi. Kiedyś tam wejdę, aby nigdy więcej nie wyjść, I głos znajomy cicho spyta: — Czy to ty? Znowu się zwrócą ku mnie dobrze znane twarze, Znów ktoś jak dawniej powie: — Chodź... ...tylko ta droga, pod górę i w skwarze ...tylko tak trudno, bardzo trudno mi tam dojść. Okręt Dobry dom musi być jak okręt, Dobry gospodarz — jak kapitan. Gdy płyniesz przez zamiecie mokre, Dom cię światłami z dala wita, Nadpływa i wskakujesz w biegu, I myślisz sobie: Dobrze jest! I otrzepujesz się ze śniegu Jak przemarznięty stary pies, I zapominasz, że za oknem Ulica lodem jest przykryta... Dobry dom musi być jak okręt, Dobry gospodarz — jak kapitan. Kapitan dba o urządzenia Dryfującego statku-trampa: Kiedy potrzeba, to wymienia Żarówki przepalone w lampach, Naprawia krany późną nocą, Poprawia nadwątlone schodki, Nikt nie wie na co, ani po co W piwnicy głośno stuka młotkiem Albo przychodzi po śrubokręt, Albo pilnikiem w kuchni zgrzyta... Dobry dom musi być jak okręt, Dobry gospodarz — jak kapitan. Kapitan lubi mieć wygodnie, Więc zżyma się i bardzo wzbrania, Gdy chcą mu zabrać stare spodnie, Żeby je wreszcie dać do prania. Aż żona musi po kryjomu Prać, gdy on idzie do roboty. Aha, i jeszcze w dobrym domu Muszą być dzieci, psy lub koty. A w zimie niech go zdobią sople, A w lecie słońcem niech zakwita... Dobry dom musi być jak okręt, Dobry gospodarz — jak kapitan. Noc. Zamiast syren huczy sowa. Po dachu czarny kot się pęta, Zasnęła już kapitanowa Uśpiwszy wprzód kapitanięta. W przyjaznym i przytulnym mroku Po uciszonym swym okręcie Krąży kapitan z psem u boku I sprawdza wszystko przed zaśnięciem. Podnosi misie i pantofle, Wygładza zmarszczki na chodnikach... Dobry dom musi być jak okręt, Dobry gospodarz — jak kapitan! Baza Jeszcze Wracam szczęśliwie do bazy, Wykonałem bojowe zadania. Baza to jest mój azyl, Podchodzę do lądowania. Lądować w bazie łatwo, Wiem to z doświadczeń wielu, Przyjazne i jasne światło Prowadzi mnie do celu Tak, jak już tyle razy. Tak,jak każdego dnia. Wracam szczęśliwie do bazy, Wracam szczęśliwie do bazy, Jak się masz, bazo, to ja! W bazie już szklanki dzwonią, Pachnie parzona kawa, Za chwilę popchnę dłonią Dzwi twoje, bazo łaskawa, Zobaczę znajome obrazy, Usłyszę znajomy głos, Wracam szczęśliwie do bazy Przez strefy wichrów i trosk. Są w świecie kraksy i burze, Jest nieszczęść i klęsk kołowrót; Nie zgadnę i nie wywróżę Czy to ostatni mój powrót... Nieważne. Grunt, że na razie Drzwi otwieram ostrożnie i miękko, I oto już jestem w bazie, I oto już jestem w bazie, Co się składa z dwóch pokoi. Z łazienką! ...więc jak się już ma psa i kota, i miłe mieszkanko spółdzielcze, I wszystko się w naszym życiu układa tak plus minus znośnie, I gdy się w tym życiu już miało tę — pewną ilość — dziewczyn, I właśnie jest popołudnie, i słońce świeci skośnie, To dobrze jest usiąść w fotelu, a kot niech się zwinie obok, I żeby w zasięgu ręki było koniecznie pół czarnej, A radio niech gra Gershwina, a my, kiwając nogą, W ten skośny promień puszczamy dym z papierosa carmen. Na półkach piętrzą się książki i pył z nich wiruje w słońcu, I wszystko jest złotobrunatne, a tylko rapsodia błękitna, I trochę smutno, że trzeba to będzie zostawić w końcu, I już się nie siądzie w fotelu, żeby Trzech Muszkieterów poczytać, Bo może się kiedyś tak zdarzyć, że patrzysz — a ciebie już nie ma, Chociaż jest kawa i fotel, i słońce na kociej sierści, I chociaż wciąż jeszcze w powietrzu snuje się dym z carmena, I równie jak dym błękitny wciąż snuje się ten Mister Gershwin. ...pies podniósł głowę i warknął, ale nikt jakoś nie wszedł, Choć ktoś stał jakby za drzwiami, i jakby zamykał parasol... Kot otwarł oko, popatrzył i mruknął: — Jesteś tu jeszcze? Jeszcze tu jestem, mój kocie. I jeszcze wciąż trzymam fason. Punkt widzenia Wciąż się wszystko powtarza — lato, jesień i zima, Ten lub tamten umiera, a ja myślę: — Kto wie? Jak tak dalej, to może jakoś wszystkich przetrzymam, No bo niby wciąż ktoś tam, a ja nie, nie i nie... Bardzo mnie to raduje, ale trochę też dziwi, Co to jest, że ci inni tak chorują i mrą, Że gdy żywi zasnęli, to się budzą nieżywi I że — sam to sprawdzałem — żaden z nich nie był mną... Dzięki temu mam umysł pełen cichej radości, Uśmiech stale na ustach i charakter jak miód, Kiedy ktoś mnie obrazi, to nie żywię doń złości, Bo wiem — prędzej czy później facet będzie kaput. Ot, drukują w gazetach tyle różnych dyrdymał, Że co bardziej nerwowi płacz podnoszą i wrzask, Jam autora niejednych już dyrdymał przetrzymał, Zobaczycie, rok jeszcze, dwa, trzy, cztery — i trzask! A to wszystko nie znaczy, żebym był nieśmiertelny, Gdzieżbym mógł tak pomyśleć, jakże marzyć bym śmiał! Tak jak inni jam członek rzędu ssaków naczelnych, W którym — oprócz nas, ludzi — wprost się roi od małp. A choć wizja śmiertelna i mnie czasem nachodzi, Lecz nie straszna mi ona, i me szczęście wciąż trwa, Bo gdy umrę, to wtedy nic mnie już nie obchodzi, A gdy umrze ktoś inny — cieszę się, że nią ja! O, rodacy, dlaczego ciągle czymś się martwicie, Czy musicie tak tracić nerwy, zdrowie i czas? Z mego punktu widzenia chciejcie spojrzeć na życie I spróbujcie przetrzymać innych. Tak jak ja — was! Apelacja Wysoki Sądzie, cóż mogę powiedzieć na temat rodziny? Nie wiem, jak ma wyglądać rodzina dziennikarza... Moja — o, tam, o — siedzi — i robi głupie miny. Ale ja też mam dość głupią, więc wcale się nie uskarżam. Jeżeli chodzi o żonę, to obrzuca mnie wyzwiskami Co trzy i pół tygodnia... jest wzorem regularności... A syn, jak ma się uczyć, to płacze rzewnymi łzami, A jak się cały ubrudzi, to wyłazi znienacka na gości. Jest także pewna kuzynka, dziewczyna raczej duża, Cokolwiek stuknięta na punkcie chłopców, filmów i samochodów. Jak czasem się zamyśli, to idąc — ściany wyburza, A jak raz klepnęła ciotkę, to ciotka zleciała ze schodów. W opowiadaniu kawałów jesteśmy raczej świntuchy, Niepotrzebnie gaz wypalamy i wyświecamy prąd, Lubimy się wszyscy przebierać w wygodne stare ciuchy I patrzeć, jak męczą się ludzie wystrojeni z okazji świąt. I co by tu jeszcze... a, jeszcze jest rudy pies, rasy kundel, Złodziej, karmiciel pięciuset — jak mówi sprzątaczka — pchłów. Jak lecę dokądś ze Staszkiem, to kręcimy nad domem rundę I myślę: — Dom, kurdebele, żeby tam być już znów... No bo co? Inni mają Bardotkę czy jakąś Dżinę, Samochody i tyle forsy, że nie wiedzą, gdzie ją położyć, A rodzina to tylko mnie ma, a ja mam tylko rodzinę, Więc bądź łaskaw, Wysoki Sądzie, i daj jeszcze trochę pożyć. Moja mata stabilizacja Grunt to stabilizacja! Nieraz myślę przed snem, Że inni guzik wiedzą, a ja co wiem — to wiem! Wiem, że mieszkam na Krzykach, Że mam spółdzielczy domek, Wiem, że mam satyryka Średniej klasy renomę, Wiem też, że życia większość Spędzę przy biurku siedząc, Wiem, że mam kilka dziewcząt, Co o sobie nie wiedzą, Wiem, że swą żonę kocham Od tamtych niezależnie, Że się mnie Lucjan Socha Nie boi (ja go też nie), Wiem że mnie militaria Złoszczą, a teatr nuży, Wiem, że latem Bułgaria, Że zimą Międzygórze, Wiem, że mnie po szwagierce Z USA nie czeka spadek, Wiem że umrę na serce Tak jak tata i dziadek, Wiem, że mnie mój redaktor Wezwie co dwa kwartały, I powie — Coś nie tak to, Audycje znów zjechały... Wiem, że zaraz poprawę Obiecam mu przytomnie, Wiem, że go inne sprawy Zaprzątną i zapomni, Wiem, że książek Leibniza Nie przeczytam i Gide'a, Ze na Osobowicach Spocznę lub na Bujwida, Że napiszą wspomnienie, Jaki to byłem zdolny, Że krótkie przemówienie Zasunie Józio Wolny, Wiem, że prędko szlochaniem Kres przyjdzie i prostracji... Zdolność przewidywania To atut stabilizacji!!! Stabilizacja ...a jak się już ma mieszkanie I mały ogródek za domem, I „Przekrój" się zawsze dostanie, Bo kioskarz to dobry znajomy, I gdy się kłania sąsiadom, Pożycza się od nich masło I w zamian służy się radą, Jak dobrać kolory zasłon, I kiedy się jest szanowanym, I ma się trzy garnitury, I mleczarz przynosi co rano Mleko, płacone z góry, I chodzi się do dentysty, I w czwartek ogląda się „Kobrę", I nosi koszule czyste, I buty wygodne, i dobre, I wie się bez apelacji, Że ciocia na święta przyjedzie, I gdy się jeździ do pracy Codziennie z wyjątkiem niedziel, I wiadomo, co będzie potem, I jakie lato, i jesień, To czuje się dziwną ochotę, Żeby się wziąć i powiesić. Tylko że, po pierwsze, to jest źle widziane, a po drugie, hak może wylecieć i porysuje mi ścianę. Rozmowa z ptaszkiem Zawierucha wyje jak suka, Mróz tak szczypie jak Dreptak dziewuchy, A do mego okna ptaszek puka, Żebym dał mu jakieś okruchy. Stuka, puka ptaszę wynędzniałe, Piszczy, prosi: — Tyś dobre dziecię, Daj mi pojeść! A ja na to: — A chałę, Trzeba było nazbierać w lecie! Chciałbyś draniu, żebym zrobił daszek, I bym sypał pszenicy lub żyta? A gdzie całe łatko był pan ptaszek? Czemu wtedy mi nie śpiewał, pytam? Gdym nocami bezsennymi czuwał, Zmartwieniami, kłopotami struty, To gdzie wówczas pan ptaszek fruwał? Przypuszczalnie na jakieś ksiuty! A gdy przyszła do mnie jedna Walerka I gdy krew zaczęła we mnie tętnić, Czemu wtedy ptaszek nie zaćwierkał, Żeby tę Walerkę roznamiętnić? Był wszak nastrój, adapter i flaszka, Księżyc miasto swym blaskiem pobielił, Lecz zabrakło śpiewu pana ptaszka, I nic, guzik, jak psu w ucho strzelił... Nie tak łatwo w mym wieku o babki, Swą absencją ptaszek wszystko zniszczył. Teraz ptaszek niech chucha w łapki, Teraz ptaszek niech sobie piszczy! Życie, ptaszku, nie czytanka ze szkółki, Trzeba przez nie się pchać przebojem! Że co, proszę? Kawałeczek bułki? A kaktusa! Sam sobie pojem! Zresztą, co tam, nie jestem zwierzę, Chodź pan tutaj, panie wróbelek, Na, masz trochę, ty, kopany w pierze, Ale latem to odćwierkasz, kuchnia Felek!!! Rozmowa intelektualna Ty nie mów do mnie darling, honey, Ty nie porównuj mnie z ruczajem, Ty mnie fasolki zrób duszonej, Niechże się raz do syta najem! Drugiego dna ty mi na siłę Nie wmawiaj, bo dostaję kolki. Już tyle razy cię prosiłem, Ty mnie duszonej zrób fasolki. Tak, kocham Kafkę i Riikego, I owszem, Joyce'a też doceniam, Ale ty powiedz mi, dlaczego Się nie zabierasz do pichcenia? Owszem, Karpowicz się zazębia Z Goethem, Bizetem i Petrarką, Ale już przestań mnie pogłębiać, Ożeż ty jakaś pogłębiarko! Że co? Wyrażam się niejasno? Nie czytaj mi fragmentów Manna! Ty mi fasolki zrób na kwaśno, Czy mam cię błagać na kolanach??? Przestań mi tu wyjeżdżać z Griegiem, Czniam wszystkie gamy i bemole. I owszem, jestem inteligent, Lecz mam apetyt na fasolę!!! Patrz, ja całuję ciebie w czółko, Ba, nawet ci całuję ręce, Mów ty o Griegu z przyjaciółką, A mnie fasolkę zrób naprędce. Ja wiem, że w tobie uczuć gamy Dźwięczą jak w każdej dobrej Polce, Więc się umówmy: Pogadamy, Ale dopiero po fasolce!!! Dwie opinie O, dylemacie wielki, O, sceno z kiepskiego kina — Za komisarza jaczejki Uważa mnie moja rodzina Głęboko przekonana, 2e gdy idę do pracy — Czeka tam na mnie nagan I brodaci kozacy. Że wkładam strój kałmucki, I że spędzam wieczory Mordując Dzieduszyckich, I podpalając dwory. Zaś mój szef — wprost przeciwnie Niejednokrotnie gdera: — Rozumujecie dziwnie, Jak, powiedzmy, liberał Lub socjaldemokrata Czy jakiś takiś podobny. Czyście wy — dajmy na to — Mieszczanin średniodrobny? Takie poglądy macie, Że aż coś we mnie skuczy. A tam, u siebie w chacie, Toście pewnie piłsudczyk? I tak jakoś dryfuję Pośród tych Scyll i Charybd. Tutaj gwałcę, tam knuję, Tu ruble, tam dolary, I tu, i tam opinia Dość zgodna co do brzmienia, Że jeżelim nie świnia, To mętniak bez wątpienia. Cóż... wiem, co piszczy w trawie I skąd takie mniemanie: Ot, czasem w jakiejś sprawie Usiłuję mieć własne zdanie... Potencjalna szuja Taka mnie smutna myśl gryzie I taka wewnętrzna opinia, Że kiedyś ze mnie wylizie Paskudna i wredna świnia. Zszargam nazwisko i duszę, Stracę posadę w biurze, Ale ześwinić się muszę, To tkwi już w mojej naturze. Ach, bić mnie, walić do świtu, Pałką, gazrurką, pocięglem: Nie budzą we mnie zachwytu Rysunki Piórkiem i Węglem. Podziwia Zina rodzina: Babcia, i szwagier, i wujo. Ja — nie podziwiam Zina, Więc chyba muszę być szują? Sąsiadka z zachwytu się zwija, Gucio przestaje pić czystą, A mnie to jakoś omija... Czyżbym był syjonistą? Znajomi stukają się w czoła, Opuszcza mnie resztka ferajny... Jakże wyjaśnić im zdołam, Że Zin jest dla mnie zbyt fajny? Ze każdy rysunek śliczny, Że tempo roboty obłędne, Sam autor — patriotyczny, A to, co mówi — bezbłędne. Ja jestem człowiek przeciętny, Mam sferę marzeń osobną — Jakieś tęsknoty mętne, Żeby mistrz kiedyś się rąbnął... Ach, padłbym z radości trupem, Gdybyż się kiedyś ciut ciachnął I zamiast starą chałupę — Do rymu niechcący coś machnął. A potem w telewizorze By zaklął lub kopnął co w złości... Ach, panie profesorze! Taż ja bym dał na mszę z radości! ...dziś mnie rzuciła dziewczyna, A wczoraj pies uciekł ode mnie... Hej, chciałbym pokochać Zina — Nie mogę... Ech, bydlę ze mnie... Czyściec i piekło Tak sobie czasami myślę Po zatargu z żoną lub z władzą: Jak będzie wyglądał czyściec, Do którego mnie kiedyś wsadzą? Tradycyjny kocioł ze smołą, Diabły szopkowe i śmieszne, I przypiekane na goło Członki najbardziej grzeszne? A może zszarpią mi nerwy W sposób i nowszy, i lepszy — Na przykład sto lat bez przerwy Transmisji z hodowli wieprzy, Czyli kompletna klapa. A w górze gdzieś śmiech wesoły — To sobie Flipa i Flapa Oglądają w niebiesiech anioły! Zaś jeszcze bardziej bezdennie Wykoleiłby mnie system fatalny, Gdybym musiał przez wieki, codziennie, Udowadniać, że jestem lojalny. I męczyłbym się straszliwie W piekielnej tej atmosferze, A diabeł by podejrzliwie Patrzył na mnie i mruczał: — Ejże? I głosy brzmiałyby w mroku, Od których bym cierpiał i cierpiał: — A coście robili w roku Pięćdziesiątym, ósmego sierpnia, Między szesnastą dziewięć A osiemnastą czternaście? Ja na to pokornie, że nie wiem, A głosy: Ha ha! A, no właśnie: Ha, lepiej niech mnie już spalą Albo nadzieją na drążek. ...a może czyściec jest salą Pełną tapczanów i książek, Z lampką przy każdym tapczanie, Więc czego mi więcej trzeba? Widocznie przez zamieszanie Trafiłem przypadkiem do nieba! Ale daremnie się korce, Wnet wpadam w depresję wściekłą: — Tapczany fakt, stoją, lecz sztorcem, A książki są moje... To piekło. Oko w oko Potęga statystyki Jeśli mnie coś oddziela I różni od innych osób, To jest tym czymś niedziela Spędzana w inny sposób. Niedziela — z racji wekendów, Nabożeństw, randek i widzeń, I jeszcze z tysiąca względów Wyczekiwana przez tydzień. A dla mnie niedziela to pora Spotkania, którego ciężar Od poniedziałku jak zmora Cień swój nade mną stęża. I wiem, że nie ma ucieczki, Że wszystko jest przewidziane, Że inni na wycieczki Pojadą, a ja zostanę, Że zostaniemy we dwoje, Że zegar wskazówki przesunie I że przez puste pokoje Będę musiał wreszcie pójść ku niej. Ku czarnej, najmilszej, najdroższej, O białych, najbielszych zębach, Ku bezlitosnej, najsroższej, I serce mi stanie dęba, Ale wyciągnę ręce I do żarłocznej gęby Arkusz papieru jej wkręcę, I zacznę ją stukać w te zęby, A ona wrzaśnie i trzaśnie, I przerwie brutalnie ciszę, I takie wierszyki właśnie Jak ten dzisiejszy napisze. Mnie nie bawi nowela ni poemat liryczny, Polska Szkoła Filmowa to jest dla mnie wprost szyfr, Ale za to studiuję Rocznik nasz Statystyczny, Gdyż uwielbiam wymowę różnych tabel i cyfr. Moi kumple gdzieś jeżdżą, piją wódkę lub krzyczą, Forsę ciuła w PKO familijny mój klan, A ja zgłębiam pozycje, co Wrocławia dotyczą, I zestawiam z danymi innych miast — jego stan. Wszystko mam jak na dłoni: siarkę, rzepak i mocznik, Rozwój żłobków, rąjtszuli, kiosków Ruchu i hut. Radio gra po cichutku, a ja biorę ten Rocznik, Kładę się na tapczanie i już czytam jak z nut! Cyfry nigdy nie kłamią, nie tumanią, nie mylą — Każdy z nas choćby nie chciał, choćby stękał i wył, Mięsa w ubiegłym roku zżarł pięćdziesiąt sześć kilo, Kilo cholesterolu wprowadzając do żył. Wrocław nie jest w najgorszej sytuacji w ogóle, Bo wnioskuję — w Rocznika zagłębiwszy się treść — Żem ja płacił sześć złotych koma cztery cebulę, A nieszczęsny warszawiak płacił sześć koma sześć! Lecz przy dalszych pozycjach już mi nie jest tak hardo, I niedrogiej cebuli zaraz brzydnie mi smak: Inwestycje — Warszawa jedenaście miliardów, Wrocław — trzy koma cztery... Krasnoludek czy jak? Zagęszczenie ludności większą radość mi sprawia, Miejsca u nas jest sporo, kto przeczyta, ten wie: Dwa tysiące przypada na kilometr wrocławian, Łodzian trzy! I to wszystko przy Piotrkowskiej, hę hę! Więc nie biadam nadmiernie ani się też nie żalę, Skarg nie piszę, niczego nie zazdroszczę też wam, Jedną całą sześć setnych mam kobiety w przydziale, Spirytusu czystego trzy i pół litra mam... Obserwując sąsiadki statystyczną urodę, Statystycznie raz w roku statystyczną mam chęć, By z nią przeżyć liryczną, statystyczną przygodę I mieć śliczne dziateczki... Tak ze trzy... Koma pięć.. Marzenie o córce majora Ach, chciałbym się, chciałbym ożenić z córką starego majora I żeby miała na imię Eulalia, Rozalia lub Flora, I żebyśmy mogli we trójkę siadać wieczorem przy świecach, A major by gadał kawały i czasem mnie klepał po plecach, Wybuchałby dziarskim śmiechem i wołał: — Dobre, co, synku? ...aha, i jeszcze koniecznie musi być w stanie spoczynku, Ten major, nie jego córka, bo córka powinna być krwista, Przy kości, zdrowa, różowa i do przesady czysta, I umieć dobrze gotować, i smażyć sznycle, kotlety, Grochówki, sosy, bigosy i inne żołnierskie konkrety. Zjadając je słuchałbym gadek o różnych podchodach, atakach, Rąbaniu szablami po palcach, ciąganiu za uszy po krzakach, Troczeniu jeńców do siodeł, dawaniu ognia z armat Przez figle, właśnie w momencie, gdy w lufę zaglądał kamrat, O licznych wojennych romansach, które się w marszu wiodło Przy wtórze wytwornych zaproszeń: — Maryśka, wskocz mi na siodło! Skończywszy opowiadanie, mój teść by sięgał na półkę Po pistolety, by zagrać — jak co wieczora — w kukułkę, I dom by trząsł się od śmiechu, od huku aż do rozpuku, Przy wtórze dziarskich okrzyków: — Tu jestem, teściuniu, a kuku! Następnie, sprzątnąwszy gruzy i połamane krzesła, Wszyscy przyjemnie zmęczeni poszliby trochę się przespać, I leżąc przy swojej żonie ubranej w koszulę do kostek Radowałbym się, że życie mam zdrowe, miłe i proste, A potem wstałbym i poszedł do izby, gdzie na kanapie Czerstwy i dzielny teść — major — głośno i pięknie chrapie, I podziękowałbym Bogu za znak łaski całkiem oczywisty, Że nie jestem wynędzniałym zięciem nerwowego intelektualisty. Wariacje folklorystyczne Nie podobam się już kobietom I moja twórczość nie w modzie, Zostanę więc chyba poetą Ludowym, na zagrodzie. I będę chodził w czamarze (czy jakiejś tam innej jupce), I zacznę pisać w gwarze, Na to zawsze się znajdą kupce. Życie popłynie mi gładko, Nie zleją mnie ćpuny i skiny, Nie będą płacił podatków, Stanę się chlubą gminy I zacznę pociąg niezdrowy Wywoływać w przystojnych turystkach: — Popatrzcie, to wieszcz ludowy, Jurny prymitywista! A ja, zadbany, rumiany, Bez zgryzot i bez choróbska, Jak którąś gdzie dorwę! O rany! Wnet jej wygarnę z kaszubska: — Hej, Kaszebe, Kaszebe, Rychtuj checze i rebe. Hej, węgorze, węgorze, Piecze, ciecze, nie może. Cheba dyćwa szczeżuja, Dydko wszyćko burżuja, ahoj! ...że nic to nie znaczy — tym lepiej, Bo mnie z ambony nie oklną I nikt się nie przyczepi, I dostanę nagrodę za folklor. A wtedy, dla odmiany, Na jakiś szczyt wlizę dziarsko I w serdeczek ubrany Odezwę się po góralska: — Hej, wirsycek, wirsycek, Hań na grani skopek, Przisel śwarny Janicek, Zaćpał nam syropek! Bać baco na bacę, Bo baca ma kaca, Hej, juhas się z juhasem Po Krupówkach maca, heej!!!! A potem (tak sobie myślę) Zwyczajem wędrownych ptaków Osiądę gdzieś, hen, pod Przemyślem, Gdzie jest pełno Iwowiaków, Kupię chałupę niską, Z Ustrzyk se żonę wezmę I z bieszczadzka, przemyską Gwarą, tak się odezwę: — Ja ci, braci, powi tad, Ży pu chaci si rzucaci! Ani mąci, ani gaci, Tyłku graci jak wariaci! Ni tu Hrycia, ni tu kicia, Ni tu życia mołodycia, Jak si w kasi pókiłbasi, Tu si da si w swoim czasi! Nu i bedzi. Lew i koza To mnie trochę, proszę państwa, deprymuje, Trochę czuję się jak jakiś stary dziad, Siostrzeniczka, proszę państwa, mi per wujek, A ja ledwie mam pięćdziesiąt parę lat. Jeszcze nie jest ze mnie przecież hipopotam, Jeszcze ja bym, proszę państwa, pokaz dał, Jeszcze jak mi czasem, proszę? Zresztą co tam, W każdym razie jeszcze jestem chłop na schwał! O, a propos, proszę państwa, siostrzeniczka; Wyobraża sobie koza bóg wie co, Głaszcze, klepie mnie jak dziadka po policzkach, A ja myślę: — Ja bym klepnął cię w te... no... Zresztą mniejsza, ale fakt, że to szelmutka, Skąd ta młodzież, proszę państwa, wzięła się? Jaki biuścik, proszę państwa, co za udka, Że aż zęby... pardon, że aż oczy rwie! Lecz nie czas zawracać głowy byle kozą, W moim wieku jest problemów innych dość, Spójrzmy na nią chłodno, trzeźwo, jak filozof, Beznamiętnie, po ojcowsku... Uuuuu, psiakość... Jakie toto ma cholernie długie nogi, Jaki, panie, że tak, prawda, tego, pąk, A tak, panie, nie tak dawno... od podłogi... Jezus Maria, nie utrzymam w miejscu rąk... Aniołowie... święci pańscy mnie ratujcie... Siostrzeniczka... prawie córka... własna krew... Nie nazywaj mnie, cholero, swoim wujciem!!! Odejdź, kozo, niech spoczywa stary lew... Ja mam czas... Po ulicach Wrocławia chodzą śliczne dziewczyny, Moim zdaniem w trzech czwartych składające się z nóg. Człowiek patrzy i wzdycha, w gardle braknie mu śliny, I rozmyśla, że dużo później na świat przyjść mógł... A dziewczęta przechodzą postrojone w sweterki Czarne, złote, brunatne albo rude jak lis, By się spotkać z chłopcami, którzy noszą farmerki, I wystarczy im skuter, bułka z masłem i twist. To nic, poczekam trzydzieści lat, Mnie, kochanki, nigdzie nie spieszno... Siedemdziesięcioletni będę dziad, A wy będziecie mieć po pięćdziesiąt... Inaczej będziecie patrzeć na świat, Piękne dziewczęta, jakby zdjęte z reklam... Do widzenia za trzydzieści lat, Ja mam czas, ja poczekam! Znów was spotkam w kawiarni, u znajomych, w teatrze, W takich miejscach, gdzie spokój bardziej cenią niż ruch. Z biegiem czasu różnica między nami się zatrze, Henio wioski pogubi, Kazio będzie miał brzuch... Zosia będzie się brzydko sztuczną szczęką uśmiechać, Basia będzie się krzywić, bo uwiera ją pas, To jest moja malutka, bardzo smutna pociecha, Nie mam na co już liczyć, a więc liczę na czas... Cóż, trzeba czekać trzydzieści lat, Mnie po prawdzie nigdzie nie spieszno... Siedemdziesięcioletni będę dziad, A wy będziecie mieć po pięćdziesiąt... Lecz nowa młodzież przyjdzie na świat Z jakimś nowym skuterem i twistem, A następnych trzydziestu lat Nie wytrzyma mój słabiutki system... Ze wspomnień staruszka To nieprawda, co się mówi w różnych wierszach, Co w powieściach i posenkach nieraz było, Że najlepsza jest przeważnie miłość pierwsza... Ja tam wolę swą czterdziestą ósmą miłość. Przy czterdziestej ósmej bowiem właśnie Całą gamę się radości ma najszczerszej, Zwłaszcza, że się ma już tych lat osiemnaście I że jest się już dojrzalszym niż przy pierwszej. Pierwsza miłość... wtedy mówi się o kwiatkach I na kwiatki się prowadzi swoje dziewczę... Pierwsza miłość, przy dwunastu wątłych latkach, To nie to jest proszę panów, nie to jeszcze. Słuchać hadko i roztkliwiać się nie warto, Zresztą trudno sięgać w taką dal pamięcią... To już wolę swoją miłość sześćset czwartą, Przeżywaną w wieku lat dwudziestu pięciu. Cóż to była, proszę panów, za niewiasta, Jaka buzia, proszę panów, jaka poza... Albo miłość tysiąc sześćset osiemnasta: Ona bomba, jej mąż trąba, a ja kozak! Przy niej właśnie upłynęła mi czterdziestka, Pierwszy siwy włos dojrzałem patrząc w lustro, Lecz to była, proszę panów, jeszcze pestka W zestawieniu z trzechtysięczną dwieście szóstą! Ileż ona miała nóżek, piersi, rączek, Jakiż z niej był smaczny kąsek amatorski! Co tam kąsek! Pączek, bączek i zajączek, I koszulkę bez ramiączek... (telefon) Tu Sokorski! Biuro Spraw Beznadziejnych Posłuchaj, o nocy blada I zwierzu ukryty wśród traw: Oto jest smętna ballada O Biurze Beznadziejnych Spraw! Niewielkie to biuro się mieści We wnętrzu mego mieszkania Przy Beznadziejnej Czterdzieści, Parter, wstęp bez pukania. Przychodzą tam po kolei Albo po kilka osób, Ci co nie mają nadziei Na polepszenie losu, Na przykład nieuleczalnie Chorzy, co muszą skonać, Albo ci, co fatalnie Kochają się w cudzych żonach, A zwłaszcza w żonach ministrów, Które się nie chcą rozwieść, I mnóstwo niedoszłych artystów, I takich, co piszą powieść Skazaną na niewydanie Już w embrionalnym stanie, I śliczne, choć smutne, panie, Więc pełne jest moje mieszkanie... Posłuchaj, o nocy blada, Ty, zwierzu, posłuchaj ballady, Jak z tymi ludźmi gadam, Jakie im daję rady... Lecz najpierw herbatkę im daję, Która jest słodka i czarna, I mówię z udanym żalem, Że muszę wyjść na kwadrans, Że chwilę zostaną sami, Więc niech się nie gniewają... A potem schowany za drzwiami Słucham jak rozmawiają... A w ich rozmowach jest smutek I żal, i ból, i łzy, Ale tych rozmów skutek Nie jest bynajmniej zły, Bo sobie mnóstwo pocieszeń Mówią, podają sposoby: A to na pustą kieszeń, A to na wszystkie choroby. I mogą się wygadać, Ponarzekać, pobiadać I sprawdzić wielokrotnie, Że nie cierpią samotnie. O, zwierzu, który nocą Błądzisz, wyjąc ponuro, Posłuchaj teraz, po co Prowadzę to całe biuro? Po to, że moje prywatne Zmartwienia i rozpacze Wyglądają przy tamtych Całkiem, całkiem inaczej. O, takie są malutkie, O, takie są niewielkie, Już po prostu nie smutki Tylko komary lub pchełki Rozpatrywania nie warte... Dlatego otwieram w kolejny Każdy (z wyjątkiem świąt) czwartek Swe Biuro Spraw Beznadziejnych. Więc — żebyś w trosce nie żył — Więc — żebyś nie żyła w płaczu — Przyjdź do mnie, ponury zwierzu, Przyjdź, nocy, targana rozpaczą... Biały najemnik Dziwne marzenie często mnie przenika, Nie żebym chciał się wkraść do wyższych sfer, Lecz chciałbym mieć białego najemnika, Co by najemny i biały był jak ser. Koledzy by powywalali gały, W ich wzroku podziw błyszczałby i hołd — Na przedzie ja, za mną najemnik biały, I ja chwilami mu wypłacam żołd. Powiedzmy, w knajpie siadam przy stoliku I wykonuję dłonią władczy gest: — Kelnera sprowadź, biały najemniku! A on z angielska mówi krótko — Yes\ I już mi go dostarcza szybkościowo. A kelner — lufę kolta czując tuż Oraz trzymając ręce ponad głową — Co podać? — pyta. — Kaszanka! Ale już!!! Lub weźmy wiec. Zebrali się faceci, Ktoś rezolucję swą na siłę pcha, A potem groźnie pyta: — Kto jest przeciw? A wówczas w ciszy mówię głośno: — Ja...! A gdy mnie nazwać chcą degeneratem, To chwytam gwizdek, gwiżdżę fiu fiu fiu I wchodzi mój najemnik z taaakim gnatem, I z białoruska pyta krótko: — Nu? Ach, ten najemnik, jakież daje szansę, Z jakąż pewnością mogę liczyć nań, Jakież finezje stwarza i niuanse Odnośnie pensji, strojów — ba! — i pań! Więc najemnika chyba sprawię sobie, To jest marzeniem moim skrytym, lecz. Uprzednio sobie na ten szpas zarobię, Bo ten najemnik to kosztowna rzecz. Napiszę o Panamie, Zanzibarze, Że tu jest dobry rząd, a tam jest zły, Względnie przeciwnie, tak jak szef mi każe, Szef mnie wynajął... płaci... C'est la vie\ Trudny tor Na moim torze niełatwo, Inni — łatwiejsze wybrali, Na moim — czerwone światło Na zmianę z zielonym się pali. Ja muszę pisać co dzień Malutkie komedie i dramy, A przy tym — muszę być w zgodzie Po pierwsze — ze sobą samym, Po drugie, z szefem, po trzecie, Z szefem szefa i z jego szefami. A to nie koniec przecie, Jak przekonacie się sami, Bo muszą mi przy okazji Udzielić swej zgody po drodze: Pradziadek-powstaniec, co w Azji Przebywał na katordze, I cała wiedza nabyta, I życiorysu manowce, I ojciec — AK kapitan, I że byłem kiedyś zetempowcem, I moda aktualna, I aktualne potrzeby, I że woda — proszę pana — fatalna, I że cholernie mnie nudzi system wapnowania gleby, Że natomiast cieszę się z miedzi, Cośmy to ją w Polkowicach, I wszystko, co we mnie siedzi, I wszystko, co mnie zachwyca, I wszystko, co mnie boli. I sprawa, której służę, I muszę to poddać kontroli, I musi to spłynąć po piórze, A gdy spłynie — wtedy czasem bywa dobre, Ktoś, kto słucha — śmieje się lub płacze... ...lżejsze życie miał Bolesław Chrobry _ Nic nie pisał, a lał Niemca. Cwaniaczek! Kuchnia polska Kuchnia polska Bekwarku, z zazdrości spuchnij I nogi za pas weź — Oto jest pieśń o kuchni, Wysokich lotów pieśń! Nad sadybami Słowian W dorzeczu Odry i Brdy Wicher historii, gdy powiał — Zapachy kuchenne z nim szły. Piekły się w skalnych bratrurach Jesiotry, niedźwiedzie lub Udźce z łosia i tura, Jak również żubr, względnie bóbr. Wrzucano do owej dziczyzny To brukiew, to pencak, to groch, A później — pęczki włoszczyzny (gdy Bona przywiozła ją z Włoch). Pan Kolumb odkrył ziemniaczki, Car Iwan kabaczki nam dał, Gdy Henryk Walezjusz zjadł flaczki, To zaraz do Francji zwiał. Batory się otruł rzodkiewką, Król Staś wydawał obiady, Horeszko czarną polewką Nakłonił Soplicę do zdrady. Przez Polskę, gdy jechał, Suworow Do adiutantów rzekł swych: Ech, skolko zdzieś pomidorów, A skolko witamin w nich! Stek, zrazy, pierogi, kołduny, Wędzonych kiełbas dym... Ułani jak jasne pieruny Walczyli po wikcie tym! Nasz rodak popuszczał szelek (gdy nie stać go było na pas) I mawiał: — O, kuchnia Felek, To kuchnia w sam raz dla mas! Dziś w kuchni też nie jest pusto, Lecz nudno, że niech ja zdechnę: — Poproszę schabowy z kapustą, Pól litra i „Słowo Powszechne"! Prawda i racja Mój pra-pra-pra pod Somosierrą Zdobywał wąwóz, a z nim sławę. Wtedy wygraliśmy dwa:zero, A może i trzy:zero nawet? Pra-pradziad w sześćdziesiątym trzecim Na patrol się kozacki nadział, Więc pra-prababcia wzięła dzieci, Żeby pozbierać pra-pradziadzia... Mój tata w dziewięćset szesnastym, Kiedy w okopach tkwił z kolegą, Zobaczył dwóch aniołów jasnych, A między nimi Piłsudskiego. Ja się bawiłem w konspirację, Dali mi kolta, sto nabojów, A jak wracałem na kolację — Mama płakała w przedpokoju. Teraz mam syna, siedzę w chacie Lub słucham mów na akademiach: — Polska powstała w rezultacie O wiele poważniejszych przemian! Bardzo mnie cieszy, że nauka Wniosek wysnuła już prawdziwy: — Zaważył tu ogólny układ, Nie żadne romantyczne zrywy! Wtedy zazwyczaj za mną staje Tłum przodków, już nie tak dostojny: Pra-pra-pra wariat, pra-pra frajer, Tatko-histeryk z pierwszej wojny... Mundury na nich postrzelano, Nikt im medali nie zawiesił, A wstyd im przy tem, że o rany, Bo mogli przecież żyć jak Czesi... Słuchamy razem, jak pan docent Przerabia nas w swej publikacji, A jest w niej prawdy na sto procent, A za grosz nie ma zwykłej racji. Przemiany Czas nad głowami nam leci, Życie się do nas uśmiecha, Prostują się nasze dzieci Po naszych prastarych grzechach. Nie chcą nosić bagażu w swych workach, Otrząsają z siebie cały nadmiar Jak mój pies, co wylazłszy z bajorka Wszystkim wokół piegi dorabia. Rosną dzieci coraz owocniej, Coraz jaśniej, smukłej i szczupłej, Choć rodzice (przepraszam najmocniej) Byli raczej — spójrzmy w lustro — kurduple... Zacna Zuzia miała nogi jak łuki, Dobra była do ćwiczeń w nawiasach, A jej córka Kasia ma długie I prościutkie... Gdzieś plus minus do pasa. Pan profesor kiedyś na Tolu Referował teorię Darwina, I ten Tolo, typowy małpolud, Teraz syna ma cherubina. Wszystko wokół w pastelowych tonach, Zacierają się pozostałości Po tatarskich i kozackich zagonach, Fabrykantach policzkowych kości. Różnych epok miesza się scheda I typ bardzo udany wytwarza Z tych blond włosów po przystojnych Szwedach I z wigoru (Mamelucy Cesarza!). Jest w tym wszystkim jakiś optymizm, Że ci młodzi są ładni i zdrowi... Jeszcze trochę pokotłuje się, podymi I już wszyscy będą jednakowi. Wszyscy w dżinsach, w twarzowych swetrach... ...i tu mi się żal zrobiło raptem: Pokrak wprawdzie mieliśmy od metra, Ale za to co pokraka — to charakter! Dyskretny Urok Burżuazji Coraz w nas mniej klimatu Azji, Surowych, zdrowych obyczajów. Dyskretny Urok Burżuazji Powoli wkrada się do kraju. Polaryzują się maniery, Estetyzuje się ubranie, Jadamy sery i desery Jak zniewieściali paryżanie: Więcej koniaków, mniej malmazji Z czerwoną, tradycyjną kartką... Dyskretny Urok Burżuazji Wciąga nas miękko, ale wartko. Wyposażamy się na raty, Posługujemy obcą mową, Miewamy fiaty i SEAT-y I telewizję kolorową. I nawet problem eutanazji Dyskutujemy w swym salonie: Dyskretny Urok Burżuazji W najlepszym, postępowym tonie! Już więcej biżuterii, futer I narkotyków na receptę, I już wymawia się „kompjuter", Nie zaś „komputer", tak jak przedtem. I dobrze nie mieć jest fantazji, By nie wyróżniać się w swej klasie... Dyskretny Urok Burżuazji Niezwykle dobrze u nas ma się! Adresujemy listy kodem, Łączymy automatem Szczecin, I pederastia wchodzi w modę, I zmniejsza się pogłowie dzieci, Trwa dwutorowość apostazji: Krzyżyk na szyi towarzyszki... Dyskretny Urok Burżuazji, Gdy już nie grają marsza kiszki... A jeśli grają to nie marsza, A jeśli marsza — to nie kichy. I coraz bardziej wszystkim starcza Na doktoraty i zagrychy, I to w zasadzie jest w porządku, Cały świat bardziej dba o schedę, Nie można ciągle od początku Miast sekretarki — klepać biedę. Lecz chociaż to uczucie głupie, Mój ciągły stan idiosynkrazji, Co ja poradzę, że mam w dupie Dyskretny Urok Burżuazji? Jeżeli cię przygnębi... ...jeżeli cię przygnębi troska, Gdy oczy twe zalewa pot, Gdy jęczysz w bólu „Matko Boska"! A serce wali ci jak młot, Stosuj się ściśle do apelu, Który ze strony naszej padł — Podkręcaj wąs obywatelu, Tak jak podkręcał go twój dziad! ...a jeśli dusza twa się szasta, Gdy cię miłosny dręczy szał, Gdy odepchnęła cię niewiasta, Którejś przychylić nieba chciał, Gdy widzisz, że chybiłeś celu, To także nie niszcz w męce szat, Lecz podkręć wąs, obywatelu, Tak jak podkręcał go twój dziad! ...zdarzają ci się niewypały, Różne humory miewa szef, Czasami nastrój ma wspaniały, Czasem — bez racji wpada w gniew, Więc — kiedy siedząc w swym fotelu Rzuca na ciebie obelg grad — Ty podkręć wąs, obywatelu, Tak jak podkręcał go twój dziad! Podkręcał wąsa król Sobieski, Swej Marysieńki gdy się bał, Podkręcał także pan Walewski (bo co biedaczek robić miał?) I Piast, objąwszy po Popielu Etat na parę ładnych lat... Ty podkręć też, obywatelu, T Tak jak podkręcał go twój dziad! Podkręcaj w deszcze i zamiecie, I w mrozy, gdy zamarza rtęć, Wiosną podkręcaj go i w lecie, W tramwaju go i w domu kręć! Wy kręćcie też, obywatele, W kręceniu jakaś mądrość jest! ...wprawdzie pomaga to niewiele, Lecz jakiż piękny polski gest!!! Zamach W zdarzeń i wydarzeń tłoku, W wirze pokut i spowiedzi, Jeden Fredro na swym stołku Od lat wielu twardo siedzi. Siedzi sobie w Rynku krzepko, Oko lekko ma przymknięte, Uśmiechnięty jakby zdziebko, Jakby znaleźć chciał pointę. Duma Fredro pod Ratuszem Na swym stołku siedząc kołkiem: — Nikt ze stołka mnie nie ruszy, Bom zrobiony wraz ze stołkiem! A tu wielkie zmiany wszędzie, A tu wypowiedzi w prasie: — Panie Fredro, tak nie będzie, Pana także ruszyć da się! Nazbyt długo pan nam wadzi, Wstań pan, nie bądź taki cysarz, Tu Dreptaka się usadzi, Bo to jeszcze lepszy pisarz! Względnie pomnik Syrokomli, Co też duże miał wyniki... Próżno hrabia Fredro skomli, Zaraz pójdą w ruch pilniki. Zresztą, może sam powstanie, Wkurzy się na swym cokole: — Znaj proporcję mociumpanie, Bo cię wnet otentegolę! Wiatr historii dmie wspaniały, Walą się zbyteczne płoty, Lecz szanujmy piedestały, Nie wpuszczajmy tam miernoty, Niech na cokół się nie wedrą, Niech nie brudzą złotej liry! Trzymam z panem, panie Fredro, Bom Polonus! ...i satyryk... „Żywi i martwi" Nasi koledzy z konspiracji, Pogromcy „Panter" i „Tygrysów", Leżą przeważnie wśród akacji, A dużo rzadziej wśród cyprysów. Zginęli mając lat dwadzieścia, A i piętnaście też czasami... Wtedy z nich żaden ginąć nie chciał, Lecz dzisiaj — wygrywają z nami. Zostali już na zawsze młodzi, Szlachetni z czynów i postaci, Już nic im dzisiaj nie zaszkodzi, Już nikt ich dzisiaj nie zeszmaci. Sztandary na ich grobach wieją, Warty w rocznice się ustawia... Oni się już nie zestarzeją Na swoich starych fotografiach. Palą się znicze, snują dymy. Przybywa nam na twarzach zmarszczek, Wciąż młode są ich pseudonimy, Nasze są martwe i wciąż starsze. ...a kiedy już poumieramy I gdy się już znajdziemy w raju, Wtedy natychmiast ich poznamy, Lecz oni nas — już nie poznają. I może któryś nawet powie, Widząc nas w rajskim przedpokoju: — Nie wiecie, biedni staruszkowie, Gdzie są koledzy z tamtych bojów? Wtedy zapewne zapłaczemy, Sięgniemy dłonią do orderów, Ale im prawdy nie powiemy... Po co rozśmieszać bohaterów? Nadejście wiosny Kajakowcy Wiosna idzie, będą zmiany duże, Wkrótce ptaszki zaćwierkają na sosnach, Nawet w szarym zadymionym biurze, Domyślono się, iż idzie wiosna. Wprawdzie w biurze nie widać słońca, Wprawdzie wszyscy toną w drukach i w druczkach, Ale wczoraj obsypało gońca, Ale dzisiaj odmarzła spłuczka I bluznęła z szumem jak kaskada, Aż naczelnik wyleciał z zebrania. A w tym samym czasie w szufladach Jęły cicho zakwitać podania Jak murawa górska, na zielono, Ze starości, bo je dawno złożono! A na widok tej namiastki trawki Ciepło w sercach zrobiło się wszystkim. Urzędnicy zdjęli zarękawki I spojrzeli na maszynistki. : Maszynistki się okryły rumieńcem I zepsuły w roztargnieniu maszyny, A głównemu księgowemu tak zadrżały ręce, Że przekroczył fundusz na nadgodziny, Ale zaraz podjął decyzję męską, Nie pozwolił, by przygniotła go troska, I w piśmie do centrali wytłumaczył ten cały bałagan żywiołową klęską, Której na imię „Wiosna". Lśnią promienie słoneczka, Kajakowa wycieczka Już za chwilę wyruszy daleko! Personalny załogę Błogosławi na drogę, A na pierwszym kajaku — dyrektor! A na drugim naczelnik, A na trzecim — dwaj dzielni Kierownicy ubrani we slipy, A na czwartym referent Siedzi wraz z buchalterem, A za nimi cała reszta ekipy! Już zabrzmiały sygnały, Wiosła już zapluskały, Ruszył w drogę stubarwny peleton. Tylko w oczach się migli I znikają wśród figli, Chlapiąc wodą w dekolty kobietom... Skrzypią mięśnie sprężane Gładkie i prążkowane, Ciut zwiotczałe od pracy przy biurkach, A gdy łódź się przechyli, Zaraz słychać w tej chwili Trwożny okrzyk: Ojej! Wodna kurka!!! Mkną po gładkiej powierzchni I podwładni, i zwierzchni, Już ogromnie daleko są stąd. A wtem referent Dreptak Zbladł i cicho wyszeptał: — Jezu, taż my płyniemy pod prąd! Tu wybuchła panika, Dyrektor przewodnika Sklął za taki niepoważny stosunek; Nawet zażądał fuzji, I krzyczał: — Ja aluzji Sobie nie życzą, proszę zmienić kierunek!!! — Dobrze! — przewodnik odrzekł. — Z prądem także być może, Droga równie ciekawa i prosta, Ale jestem zmuszony Ostrzec, że z tamtej strony Jest ogromny i rwący wodospad... Lecz d go nie słuchają, Kajaki zawracają, Dwoją ilość wioślarskich uderzeń I znikają w otchłani Mocno uradowani, Że nikt mieć już nie będzie zastrzeżeń... Jakoż nikt nie narzeka, A już szczególnie rzeka, Która takie zasady ma mądre, Że obchodzi ją mało, Czy jakaś garść cymbałów Pod prąd płynie, czy zgodnie z jej prądem... Duch ateisty ...a w każdy wieczór mglisty Coś u mnie w domu zgrzyta, A jest to duch ateisty, Więc się zazwyczaj go pytam: Duszo, duszo pokutna! Co tak siedzisz i jęczysz? Czemu żeś taka smutna, Zez czemu tak się męczysz? Na to mi z narożnika Tak odpowiada dusza: Jam jest duch bezbożnika, Czyli że ateusza, Jeśli mam mówić szczerze, Faktycznie nie ma tu mnie, Bo sam w siebie nie wierzę... Pan szanowny rozumie? Tutaj piszczelem skinął, Wypuścił z gęby dyma, W powietrzu się rozpłynął I faktycznie go ni ma... Tyle że smród zostawił I kawałek zasłony... Oko lśni jak latarnia, Błyszczy łańcuch ze srebra... Panie, cóż za męczarnia! — jęknął, drapiąc się w żebra. Ot, niesmaczne kawały. Czy zemsta? Diabli wiedzą! Nie ma mnie przez dzień cały Zgodnie ze ścisłą wiedzą, Aż tu na pół minuty Zjawiam się jako strzyga... Duch ze mnie psu na buty, Skąd więc cała intryga? Tu znów cieniutko kwiknął, Siadł przed telewizorem, Chciał popatrzeć, lecz zniknął, Cuchnąc siarkowodorem... Myślę, że facet taki, Co zjawia się i znika, Musiał mieć jakieś braki W wykształceniu laika... Mógł dźwigać sentymenty Z czasów, gdy był malutki, Może nie wierzył w świętych, Lecz wierzył w krasnoludki? O... znowu z jakiejś szpary Wyłazi na podłogę... Cześć! No, co powiesz, stary? Panie! Ja już nie mogę!!! Raj ateistów Lecą z drzew ostatnie liście, Wichry wyją ponad ziemią, Oj, niełatwo ateiście U nas żyć, zwłaszcza jesienią... Sam zwyciężać musi troski, Żreć się z żoną i z rebiatą, A wierzący Rosołowski Ma aniołka stróża na to! Idą święta i choinka, Skąd wziąć grosz na tę imprezę? Ateista sam dla synka Musi kupić w mieście prezent. Musi szukać, żeby tanio, Penetrować każdy bazar, A u Rosołowskich — anioł Targa paczki w te i nazad! On zamawia piękne drzewko, On za opłatkami chodzi, Poczem z tradycyjną śpiewką Występuje — Bóg się rodzi... Rosołowscy przy wigilii, Śpiew anielski z nieba płynie... ...ateista swej familii Opowiada o Darwinie... Nie ma śpiewów w jego domu, Przeto ateista myśli: — U nas, prawdę mówiąc, komu Są potrzebni ateiści? Lecz pomimo kiepskiej doli, Wątpliwości i subiekcji, Nie nawraca się, bo woli Pchać się w życiu bez protekcji! ...za to, kiedy życie minie, Nagrodzone będzie wszystko, Bo gdzieś przecież być powinien Raj Zmęczonych Ateistów. Odejśeis Mikotajów Kiedy zima nastaje, To z przeróżnych zaułków Wyłażą Mikołaje W liczbie plus imnU§ pułku. W miasto jak rzeka płyną Tych Mikołajów tłumy I pachną naftaliną Ich tandetne kostiumy. Trzęsą się siwe brody, Sto wielkich nosów świeci, Przystają samochody, Uśmiechają się dzieci, Promienieje ulica, Bo każdy dobry święty W domach, sklepach, świetlicach Będzie wręczał prezenty. Mikołajowe żniwa, Zawód, nie żadne hobbi — I dziatwa jest szczęśliwa, I Mikołaj zarobi. Czasem taki staruszek, W cywilu zwany Mięciem, Urżnie się jak świntuszek Z pierwszym przydrożnym cieciem I ogarnięty szałem, Ze aż mu drży fufajka, Gwiźnie swym pastorałem Innego Mikołajka Lub dłonią, którą czule Głaskał właśnie maluchów, Grzmotnie go po infule I dołoży po uchu. I oto na rozstaju W samym środku miasta Kłąb świętych Mikołajów Z każdą chwilą narasta, By ruszyć pośród huku, Przekleństw i strzępków waty, I toczyć się po bruku Niczym kula z armaty, Przewracając tramwaje I niknąc pośród mroku, A wraz z nim — Mikołaje Nikną na przeciąg roku... A choć są źli i brudni, Łza mi się w oku kręci, Bo nie są tacy nudni Jak inni polscy święci Kościelni i ci bez wyznań, Którymi kwitnie Ojczyzna... Zmiana warty Mruga w górze gwiazda przyjazna, Pucha puchacz w głębi ogrodu, Stary błazen — młodego błazna Chce zniechęcić do swego zawodu. Stary błazen ma włosy białe, Na ubraniu łatę i cerę: — Znajdziesz lżejszy chleba kawałek, Mógłbyś, synu, być inżynierem... Młody błazen ma buzię gładką, Kolorowe, nowe ubranie: — Lecz ja błaznom pragnę być, dziadku, Czuję w sobie to powołanie! — Synku, w pracy dadzą ci pensję, Dadzą premię, orderami obwieszą, A do błaznów wciąż tylko pretensje, Tylko różne przykrości zewsząd! Nie mnie dziadku się bawić kreślarką, Nie mnie suwak, rajzbret i grafion, Ja chcę mówić prawdę monarchom Tak, jak tylko błazny potrafią! Ja chcę robić takie śmieszności w odpustowej, cyrkowej budzie, Żeby wyli i ryli z radości Wszyscy smutni, zmęczeni ludzie! — Ano dobrze — rzekł starzec łagodnie - Teraz widzę, że celu dopniesz. Tylko wsadź ty poduszkę w spodnie, Żebyś nie czuł, gdy cię kto kopnie; Tylko wzorcom błazeńskim bądź wierny, Przeto zamiast koncerza weź szpadę I nie padaj jak rycerz pancerny, Lecz tak padaj, jak pada kaskaderl Ucałował stary młodego, Własną czapkę Z dzwonkami mu wręczył, _ Daj ci Boże — powiedział — kolego! — Cześć! — rzekł młody i zjechał z poręczy. Stary westchnął: No, mam następcę, Teraz zadbam o własne kości! I układać zaczął naprędce Panegiryk na Cześć Ich Królewskieh Mola; Raj oportunistów W miłym parku, wśród szmeru liści Gwarzą sobie dwaj oportuniści. Ruch Oporu jakoś im się wyśliznął, Więc się bawią w Ruch Oportunizmu. Pachnie lipa i grządka petunii, Dziatwa wraca od pierwszej komunii, Obu panom się ten nastrój udziela: — Ta ze świeczką to moja Hela! Mają drogę otwartą do nieba, Bo i składki popłacone, gdzie trzeba, I życzliwy stosunek do świata, I nadzieję na małego fiata, I nie lubią dżezu i perkusji, I głos zawsze zabierają w dyskusji, I chadzają na czyny społeczne, I zerkają na dziewczyny wszeteczne, I ich droga jest taka wygodna, Że pożyją sobie dużo dłużej od nas. Zaś gdy umrą — ksiądz przemówi i dyrektor, Ktoś powoła ich w najwyższy sektor. Ni to Darwin, ni to znów Bóg-Ojciec Powie do nich: — Jedźcie i się pójcie! Wina będą tam gruzińsko-szampańside, A zakąski amerykańskie, Kraby chińskie, cytryny greckie, A kelnerki absolutnie szwedzkie. I odbędzie się cyrkowy program, I grać będzie odpowiedni organ, I zazdrościć będą ci z prawicy, Bo w ich raju nudno jak w świetlicy. Tych z lewicy też to rozsierdzi, Bo nie mają życia po śmierci. Zaś oportunistom zagra cytra I dostaną na twarz po pól litra, Ale wkrótce kombinować zaczną oba, Że znów trzeba by się komuś przypodobać. W związku z czym już wkrótce dookoła Zabrzmi ryk bolesny archanioła, Ryk straszliwy jak łoskot lawiny: - Łoiaboga!!!!! Bez wazeliny?????!!!!! Gdyby. Gdyby mój jeden znajomy, niesamowity cwaniak, Hasłami i sloganami naładowany jak bania, Demagog o moralności gdaczący jak pozytywka, A nieprzytomny z wrażenia, gdy mija go ładna dziwka, Cyniczny niuchacz wiatrów, gość z niezawodną sondą, Która go ochroniła od stawania na poprzek prądom, Kosmiczny asekurant, co nigdy się nie wychylił, Nigdy pierwszy nie zabrał głosu, więc nigdy się nie omylił, Który innym, mądrzejszym od siebie, tak umiał zawrócić w głowie, Że patrzą na niego z dumą i mówią o nim „nasz człowiek", Więc gdyby ten mój znajomy kiedyś się zdrowo upił, I wylazłby na mównicę, i by się kompletnie wygłupił, Pomieszał Engelsa z Andersem, miast Homera cytował Hemara, A kończąc swą mowę-trawę wzniósł okrzyk na cześć nieboszczyka Salazara, I zacząłby rzucać na salę popielniczki, jak również butelki, I gdyby mu wreszcie pękły sfatygowane szelki, I gdyby mu portki spadły, gorsząc zebranych gości I demaskując legendę o jego rzekomej męskości, I gdyby do dyrektora zawołał: — Już ja cię stłamszę!!! To, jak jestem niewierzący, tak dałbym natychmiast na mszę...! Na skrzyżowaniu Zamiast psioczyć, narzekać od wieków, Trwonić życie na mętnym gadaniu, Opatrzności podziękuj, człowieku, Że stoimy na skrzyżowaniu! Przecież mogliśmy gdzieś na Bałkanach Lub w Australii, za setną rubieżą, A tu u nas przeciągi od rana, A tu u nas ciekawie i świeżo. A tu u nas i sztormy, i prądy, Wichry dują i z prawa, i z lewa, Wszystkie smrody, fetory i swądy Momentalnie od nas wywiewa! My średniaki — ni mali, ni duzi — Patrzą na nas badawczo sąsiedzi: Co za naród? Jak gdyby Francuzi I jak gdyby ciut Samojedzi...? Czasem kły na się szczerzą i warczą, Czasem sobie w objęcia padają, Czasem hasła bez masła im starczą, Czasem masła bez hasła żądają, Raz ponurzy, raz znowu w euforii, To pariasów udają, to ziemian... — Bośmy, bracia, w przedsionku historii, W poprzek trasy wydarzeń i przemian, W szarżach, marżach i święconych jajach, Gdzie na przemian to bodźce, to cuda... Fajnie, żeśmy me gdzieś na Hawajach... Szwagier Henia tam był: straszna nuda! Sierpień 1980 W czasach, kiedy staniały łzy, Bo nas byle kto na siłę rozczulał, Nowym blaskiem zalśniło spod rdzy Wyświechtane ongiś słowo „postulat". I już nie brzmi dla młodych jak szyfr Stary wiersz o współczesnej nam treści: „Są w ojczyźnie rachunki krzywd, Obca dłoń ich też nie przekreśli". Pamiętajmy więc to noce nie przespane I te bramy fabryczne wśród kwiatów, Gdy przestała naraz być sloganem Dyktatura Proletariatu, I gdy słuchał w napięciu kto żyw Niespokojnych, niepewnych wieści, Bo w ojczyźnie są rachunki krzywd, Ale obca dłoń ich nie przekreśli. Będą z togo legendy i sagi, Będą wiedzieć przyszłe pokolenia, Że raz kiedyś narodowe flagi Wywieszono bez rozporządzenia, Że się zdarzył piękny, mądry zryw, Że Polacy rzekli, gdy się zeszli: — Są w ojczyźnie rachunki krzywd, Lecz nie obca dłoń je przekreśli. Wierzę w każdy przyszły rok i dzień, i miesiąc Pracowitszy, obfitszy, łaskawszy, Wierzę bowiem w sierpień '80, Co — strzeżony — pozostanie w nas na zawsze Jak stalowy dokerski nit, Jak ten wiersz, co powiada, że jeśli Są w ojczyźnie rachunki krzywd, To ich obca dłoń nie przekreśli. Marsz sytych kobiet według Kanta 1 Wędrując nocką ciemną Czuję się bardzo przyjemnie. Bo niebo gwiaździste nade mną A prawo moralne we mnie! 2 Ja też to czuję czasami! 1 Więc zaśpiewajmy wraz! razem Niebo gwiaździste nad nami, Prawo moralne w nas! 2 Maszerujemy sobie, Krok nasz jest równy i dziarski, Żaden głodowy marsz kobiet, Czyli Korcza z Młynarskim! l My rozstajami, polami, Przez zioła, sioła i las — razem Niebo gwiaździste nad nami, Prawo moralne w nas! 1 Śmieje się do nas fasola, Tyka w patykach patyczak, . Nie dla nas wizyty Kohia, Nie dla nas Płócienniczak! 2 Ruszaj no Mańka nogami, Byle na biwak i w gaz! razem Niebo gwiaździste nad nami, Prawo moralne w nas! 2 Wisi nam Wschodnia Europa, I całe Er-Wu-Pe-Gie! 1 Małorolnego chłopa Kopniemy z radością w de! 2 A co z zachodnimi krajami? l Zachodnie też mogą nas! razem Niebo gwiaździste nad nami, Prawo moralne w nas! 1 Łączą się proletariusze... 2 Proszę zaczekać, już łączę! 1 Na chwilę w krzaki muszę... 2 Uważaj, nie siądź na kłącze! l Zresztą niech łączą się sami, Nie dla nas walka klas! razem Niebo gwiaździste nad nami, Prawo moralne Prawo moralne Prawo moralne w nas! Raz... Raz... Raz... Raz... Noc grudniowa nad Polską Noc zimowa nad Polską, Ciemna nocka grudniowa. Od Szczecina po Krosno Wszystko w lodu okowach. Śnieg zasypał nam okna, Dźwięczą dzwonki u sanek, Noc nad Polską głęboka I daleko poranek. Wicher w pustych kominkach, Sad skostniały od mrozu, Nasza biedna choinka Tak niewiele ma ozdób — Kilka słodkich okruchów, Kilka świeczek, co kopcą, I blask zimny łańcuchów Pod tą gwiazdą tak obcą. Noc grudniowa nad krajem, Ale bliski kres cierpień. Wrócą kwietnie i maje, Wróci lipiec i sierpień. Wyplenimy nienawiść, Broń zamkniemy w kaburach, Usiądziemy na ławie Razem z braćmi w mundurach. Członkostwo Polska jest krajem wierzb, skowronków, Kuronia, Tatr, Czerwonej Łodzi, Lecz przede wszystkim krajem członków, Co obrodziły nam nad podziw. Dymią fabryki i kombajny, Wszędzie wysiłek twórczy furczy, Tu stoi Członek Nadzwyczajny, A ówdzie się Zwyczajny kurczy. Najczęstszy z polskich członków listy (jak głosi nam społeczna sonda) Jest szary Członek Rzeczywisty (bo rzeczywiście tak wygląda), Tuż za nim dublet (pozytywny, bo oba członki — luminarze!): To Honorowy Członek sztywny Z Członkiem Korespondentem w parze. Obok, romantyk i marzyciel, Wierzący w dobro i w człowieka, Pręży się Członek Założyciel — Stanął, założył, teraz czeka. Bokami, niby to niechcący, Ni to pociotek, ni pomagier, Skrada się Członek Wspierający, Czyli tak zwany Członek-Szwagier. A po wertepach, gdzieś się błąka Żałosny, skompleksiały maluch, Nie Członek, lecz Zastępca Członka, Smutny jak mops towarzysz Paluch... Lecz ponad wszystkie sterczy głowy Twór z wazeliny i z papieru, Potężny buc, Członek Zbiorowy Trzon PRON-u i TPPR-u. Tak dzionek mija im za dzionkiem I pożytecznie, i rozumnie, Śpiewają Gdyby rannym członkiem, Wołają „Członek — to brzmi dumnie!" Zaś w czasie buntów i sprzeczności, Co atakują ich bezwzględnie, Lubią się odciąć od przeszłości, Z tym, że odcięty członek więdnie, Więc potem napis lśni, wyrżnięty Tam, gdzie on żył lub był na żołdzie: TU BYŁY CZŁONEK ŚPI, ODCIĘTY! PRZECHODNIU! WYSTAW SWEGO W HOŁDZIE! Toast kisielem Zaniechanie O, długo modłom naszym będący na celu, Rzadko nas galicyjski odwiedzasz Kisielu. Posiedź dłużej tą rażą, bowiem bez wątpienia Zacny kisiel smakuje się w miarę jedzenia. My wielbimy Cię wiernie i o każdej dobie — I gdy dziesiątą wodę spuszczasz sam po sobie, I gdy się z Dobraczyńskim ścierasz lub z Urbanem W rozprawie między PRON-em, Żydem i plebanem. Tyś godzien swych Pradziadów! ...tfu, a cóż ja gadam? Niegodzien Ciebie był Twój pradziad, Kisiel Adam, Wojewoda bracławski, co ku zgrozie szlachty Z kacapami w tajemne wdawał się konszachty. A Ty ueto! krzyknąłeś w natchnieniu poselskim, Więc wyleciałeś z sejmu, lecz lotem anielskim, Albowiem w Twym rubasznym sarmackim czerepie Anielska — choć rogata — dusza się telepie. I oby telepała się jeszcze lat wiele! Wiwat! Zdrowie Kisiela wypijmy kisielem! Człowieku stojący na straży Nad naszą Nysą lub Odrą Z męskim uśmiechem na twarzy, Z bronią opartą o biodro, Ty, politycznie pewny, Spośród tysiąca jedyny, Sprawdzony przez wszystkie przesiewy, Ankiety i egzaminy, Gdy czujnie rozwierasz powieki W godziny ciemne i ciche I nagle gdzieś w nurcie rzeki Usłyszysz błagalny głos: —• Hilfe! Zapomnij raz o szkoleniu, Nie machaj pepeszą czy visem, Dopomóż biednemu stworzeniu, Co się gramoli przez Nysę, Wyciągnij biedaka za kołnierz, Pociesz kilkoma słowami... Czasem to nawet i żołnierz Może mieć gdzieś regulamin. Co będziesz sumienie obarczał, Gdy gość w kryminale skiśnie? Pokaż mu Richtung nach Warschau, On szepnie: — Danke... — i pryśnie. Przecież to takie proste, Tak łatwo tu o receptę... Obecny Drang nach Osten Jest lepszy niż wszystkie przedtem. Więc możesz być dumny, człowieku, Że miałeś dziś wartę u brodu, Bo dziś, pierwszy raz od pół wieku, Ktoś do nas uciekł z zachodu. Fuzja Leci listek z drzewa, na ziemię opada, Noc nabiera czerni, dnie jesienne bledną, My się pałujemy, Rosja się rozpada, Dwa niemieckie państwa robią fuzję w jedno. Idzie, idzie zima, chcemy czy nie chcemy, Czas opatrzyć okna, zapuścić żaluzje... Rosja się rozpada, my się pałujemy, Zjednoczeni Niemcy robią wielką fuzję. Na bezlistnym drzewie kracze czarna wrona, Nad rozbitą Rosją wiatr chmury przegania, Fuzja zmontowana, dobrze wymierzona, My się pałujemy na temat skrobania. Wyśniona Europa, mityczna kochanka, Wyprzedza nas w biegu jak gazela glizdę, My o prezydencie albo o skrobankach Wpatrzeni w Belweder i w Wysoką Izbę. Nad rozbitą Rosją wiatr północny gwizda, Ginekolog w masce skrada się wzdłuż alej, Pośrodku Europy monstrualna Izba. Fuzja wymierzona. Pałujmy się dalej. Spis wierszy Droga do domu Rozmowa ze Lwowem Modlitwa Droga do domu Okręt Baza Jeszcze Punkt widzenia Apelacja Moja mała stabilizacja Stabilizacja Rozmowa z ptaszkiem Rozmowa intelektualna Dwie opinie Potencjalna szuja Czyściec i piekło Oko w oko Potęga statystyki Marzenie o córce majora Wariacje folklorystyczne Lew i koza Ja mam czas... Ze wspomnień staruszka Biuro Spraw Beznadziejnych Biały najemnik Trudny tor Kuchnia polska Kuchnia polska Prawda i racja 7 8 9 10 12 13 14 15 16 18 19 21 22 24 26 28 29 31 33 35 36 37 38 40 42 Przemiany Dyskretny Urok Burżuazji Jeżeli cię przygnębi... Zamach „Żywi i martwi" Nadejście wiosny Kajakowcy Duch ateisty Raj ateistów Odejście Mikołajów Zmiana warty Raj oportunistów Gdyby... Na skrzyżowaniu Sierpień 1980 Marsz sytych kobiet według Kanta Noc grudniowa nad Polską Członkostwo Toast kisielem Zaniechanie Fuzja 47 49 Być może zaskoczą Czytelników sentymentalne wiersze otwierające ten tomik: Rozmowa ze Lwowem, Modlitwa. Pisane były przed półwieczem, przez dwudziestolatka, w sytuacji szczególnej. Jest w nich ważny rys charakterystyczny - przywiązanie do miasta i domu. Waligórski był człowiekiem „udomowionym". Ale też był wyczulony na sprawy publiczne. Instynkt liryczny miał równie silny jak skłonność satyryczną, co wyraźne jest w obu częściach książki. * Pomieściliśmy tutaj utwory nie publikowane dotąd w książkach Autora.