Herman Wouk Wichry wojny Część druga. Pamela 27 Gdy Francja chyliła się ku upadkowi ludzie po raz pierwszy zrozumieli, że ich los zaczął zależeć od samolotów. A tych na całym świecie było raptem kilka tysięcy. Maszyny śmigłowe z roku tysiąc dziewięćset czterdziestego miały ograniczoną zdolność rażenia, porównywalną z samolotami budowanymi wcześniej. Mogły jednak zestrzeliwać się w powietrzu i wzniecać pożogi w miejscach bardzo odległych od linii frontu. Po pierwszej wojnie światowej zmasowane bombardowania miast uznane zostały za największe i niedopuszczalne okrucieństwo. Lecz do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego Niemcy nie tylko zaakceptowali je, lecz także dwukrotnie przeprowadzili: najpierw w czasie hiszpańskiej wojny domowej, a potem w Polsce. Także Japończycy bombardowali z powietrza chińskie miasta. Najwidoczniej to najwyższe okrucieństwo stawało się coraz bardziej dopuszczalne, chociaż nowoczesne jego określenie, bombardowanie strategiczne, nie weszło jeszcze w modę. W tej sytuacji przywódcy Anglii musieli dokonać kłopotliwego wyboru: wysyłać nad Francję swe nieliczne, cenne samoloty, czy też zatrzymać je dla obrony ojczystego wybrzeża i miast. Francja dysponowała jeszcze mniejszą liczbą samolotów. Przed wojną, zamiast tworzyć flotę powietrzną, Francuzi woleli budować linię Maginota. Ich stratedzy określali samoloty mianem skautów bądź moskitów współczesnej wojny, pożytecznych, natrętnych i nękających, lecz niezdolnych do przełomowych rozstrzygnięć. Dopiero gdy państwo francuskie waliło się w gruzy, jak trafiona pociskiem porcelanowa waza, jego premier wystosował do prezydenta Roosevelta gorączkowy, pospieszny apel o nadesłanie "chmur samolotów". Lecz chmury, których oczekiwano, nie istniały. Być może premier francuski nie wiedział, jak nędznym lotnictwem dysponowała Ameryka, ani że wówczas żaden myśliwiec nie był w stanie przelecieć więcej niż kilkaset mil. Zasób wiedzy polityków francuskich nie był w tych czasach duży. Tymczasem, nad równinami Belgii i Francji, brytyjscy piloci dowiedzieli się ważnej rzeczy. Okazało się, że potrafią strącać niemieckie maszyny. Zestrzelili ich wiele, lecz samoloty brytyjskie także spadały na ziemię. W miarę, jak wojska alianckie cofały się, Francuzi zwracali się do swych sojuszników z błaganiem o wprowadzenie do akcji całych ich sił powietrznych. Brytyjczycy nie uczynili tego. Dowding, dowódca lotnictwa, przekonał Winstona Churchilla, że dla ratowania Anglii należy zachować dwadzieścia pięć nietkniętych dywizjonów. W tym momencie, o ile kiedykolwiek było inaczej, upadek Francji został przesądzony. Podczas gdy specjaliści winili Churchilla za nieprzestrzeganie pierwszej zasady sztuki wojennej, to znaczy koncentracji wszystkich sił w decydującym momencie, on sam wskazywał, że spośród dwóch stron dysponujących lotnictwem o niewielkim zasięgu, przewagę osiąga ta, która walczy bliżej swoich lotnisk. Dziewiątego lipca, gdy klęska sięgała zenitu, Winston Churchill tłumaczył się w liście do generała Smutsa: "Klasyczne prawa walki są w tej sytuacji przekształcane przez aktualne dane ilościowe. Obecnie, jak sądzę, istnieje tylko jedno wyjście: Hitler powinien zaatakować nasz kraj, aby można było złamać jego lotniczą potęgę. Jeżeli tak się stanie, będzie zmuszony stawić czoła zimie z cierpiącą Europą u swych stóp i Stanami Zjednoczonymi gotowymi do wojny prawdopodobnie tuż po wyborach prezydenckich". Winston Churchill, idealizowany obecnie bohater historii, był w swych czasach różnie określany. Twierdzono, że jest napuszonym nieudacznikiem, natchnionym lecz kapryśnym mówcą, chwiejnym politykiem, lekkomyślnym samolubem, płodnym, lecz staromodnym pisarzem i wreszcie nałogowym podżegaczem wojennym. Przez większość swego długiego życia stanowił błyskotliwą, błazeńską i szaloną osobowość brytyjskiej dyplomacji. Zaufanie narodu uzyskał dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, w wieku sześćdziesięciu sześciu lat, a utracił je, zanim wojna dobiegła końca. Lecz gdy wybiła jego godzina pojął fenomen Hitlera i wyczuł, jak można go pokonać: jednocząc się szybko i wymuszając tym samym zamach na cały świat, jak w patologicznym germańskim śnie - władza lub zniszczenie, panowanie lub Götterdämerung. Rozumiał swój naród, rozumiał strategiczne uwarunkowania, a dzięki mocy własnych słów zdołał do tej wizji przekonać całą Wielką Brytanię. Wycofując z przegranej już bitwy o Francję dwadzieścia pięć dywizjonów postąpił odważnie, mądrze i bezwzględnie; dzięki temu pchnął wojnę na nowe tory, które po pięciu długich latach doprowadziły do jej końca, kiedy to Hitler popełnił samobójstwo, a Niemcy hitlerowskie rozsypały się w gruzy. Ten czyn postawił Winstona Churchilla w gronie nielicznych zbawców narodów, a kto wie, może nawet całej cywilizacji. Wraz z zajęciem Francji i Beneluksu, z oddziałami Wehrmachtu u brzegów kanału La Manche, Anglia znajdowała się w zasięgu niemieckich bombowców. Stanom Zjednoczonym w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku nie groził atak powietrzny, niemniej nieprzerwany podbój Europy przez Niemców, połączony z rosnącym zagrożeniem ze strony Japonii postawił USA wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa. Nabrzmiewało pytanie: jeżeli sprzedanie samolotów bojowych Brytyjczykom pozwoli im na strącanie niemieckich maszyn, zabijanie niemieckich pilotów i pustoszenie niemieckich zakładów lotniczych; to czy będzie to, dla dobra Ameryki, najlepsze możliwe spożytkowanie starzejącego się sprzętu, podczas gdy nowe, większe i silniejsze maszyny byłyby budowane w niedostępnym sanktuarium po drugiej stronie oceanu. Odpowiedzią ze strony Amerykańskiej Marynarki Wojennej, Armii, Departamentu Obrony, Kongresu, prasy i amerykańskiej opinii publicznej było zgodne, grzmiące "nie!". Franklin Roosevelt pragnął wesprzeć Brytyjczyków, lecz musiał brać pod uwagę to wielkie, ogólnoamerykańskie "nie!". Churchill, jako szef obrony kraju, nie wysłał samolotów do Francji w imię przetrwania Anglii, Roosevelt rządzący bogatym, potężnym, zaznającym pokoju krajem nie mógł nawet sprzedać samolotów Anglikom nie narażając się na powszechne potępienie. Widok Franklina Roosevelta na wózku inwalidzkim zaskoczył Victora Henry'ego. Siedzący w samej koszuli prezydent, do pasa wyglądał na masywnie zbudowanego, potężnego mężczyznę; niżej jednak, cienkie, lniane spodnie beznadziejnie zwisały, wybrzuszone i luźne, wzdłuż kościstych, pozbawionych ciała nóg. Sparaliżowany mężczyzna spoglądał na oparte o krzesło malowidło. Obok stał dobrze znany Henry'emu zastępca szefa Lotniczych Sił Wsparcia Marynarki; jeden z ostatnich pionierów, mały, szczupły, zasuszony lotnik morski, o pooranej bliznami twarzy, bezwargich ustach i dzikich, poszarpanych, białych brwiach. - Aaa, jesteś - prezydent obdarzył Victora serdecznym uściskiem swej ciepłej wilgotnej dłoni. Dzień był parny i choć okna w owalnym studio otwarto na oścież, wewnątrz panowało nieznośne gorąco. - Naturalnie zna pan kapitana Henry'ego, admirale? Jego chłopak właśnie zdobył licencję w Pensacola. Co powiesz o tym obrazie, Pug? Jak ci się podoba? W grubo rzeźbionej, złoconej ramie, na tle wzburzonego morza i rozświetlonego księżycem, sztormowego nieba, widniał stary, brytyjski okręt wojenny w pełnym ożaglowaniu. - Jest niezły, panie prezydencie, choć prawdę mówiąc nie jestem znawcą malarstwa marynistycznego. - Ja również, ale czy nie widzisz, że on ma sknocone olinowanie? - Prezydent skrupulatnie wskazywał palcem usterki, lubując się własną wiedzą. - No i co teraz o tym powiesz, Pug? Człowiek ma namalować żaglowiec - tylko tyle - a on nie wie nawet, jak wygląda olinowanie. To wprost nie do wiary, że ludzie, którym dano nieco swobody nie potrafią uniknąć błędów. Cóż, to nie może tu zawisnąć. Podczas całej tej rozmowy admirał celował w Victora Henry'ego wzrokiem niczym z działka przeciwlotniczego. Wiele lat temu, pracując w Wydziale Uzbrojenia, starli się gwałtownie na temat nowych pancerzy pokładowych dla lotniskowców. Będąc dopiero stażystą, dzięki znajomości metalurgii, Henry zdołał przeforsować swoje rozwiązanie. Prezydent porzucił malunek i obrócił się na wózku, rzucając okiem na stojący na biurku srebrny zegar w formie koła sterowego. - Admirale, może pozwolimy Pugowi popracować trochę nad tym obrazkiem? Sądzi pan, że da sobie radę? - Cóż, jeśli zleci pan, panie prezydencie, przemalowanie żaglowca kapitanowi Henry'emu - odrzekł admirał nosowo, nie zaszczycając Puga spojrzeniem - zapewne pan go w ogóle nie rozpozna, choć niewątpliwie całe olinowanie będzie w porządku. Według mnie lepiej powierzyć to komuś z lotnictwa morskiego, sir, lecz... - admirał bezradnym gestem uniósł dłoń w górę. - Zostawmy to. Mam nadzieję, że ktoś godny zaufania dba o twoje interesy w Berlinie, Pug? - Tak, sir. Prezydent spojrzał wymownie na admirała, który podniósł swoją białą czapkę z kanapy i zbierając się do wyjścia, rzucił: - Henry, jutro o ósmej czekam na pana w moim gabinecie. - Aye, aye, sir. Victor został sam na sam z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Roosevelt westchnął, przygładził swe rzadkie, potargane, szare włosy i skierował wózek w stronę biurka. Henry spostrzegł teraz, że prezydent nie korzysta ze zwykłego wózka inwalidzkiego, lecz z dziwacznego urządzenia, w rodzaju stołka kuchennego na kółkach, który łatwo było zająć bądź opuścić. - Niesamowite, słońce już zachodzi, a tu wciąż upał nie do wytrzymania. - Głos Roosevelta wpatrującego się w rozsypane na biurku papiery, zabrzmiał nagle głucho i posępnie. - Czy nie czas na drinka? Co powiesz na martini? Podobno udaje mi się całkiem niezłe. - Trudno o lepszy pomysł, sir. Prezydent nacisnął dzwonek. W drzwiach stanął wysoki, posiwiały Murzyn w szarym, gabardynowym ubraniu i bezgłośnie zebrał porozkładane wszędzie papiery i teczki, podczas gdy Roosevelt wyciągał z obu kieszeni pogniecione kartki, notował coś na nich szybko ołówkiem i odkładał bądź wyrzucał do kosza. - Chodźmy - rzekł do służącego. - Ty też, Pug. Przez całą drogę, w windzie i w długich korytarzach, prezydent przeglądał papiery i gryzmolił notatki, dmuchając w ustnik cygarniczki. Jego zamiłowanie do pracy rzucało się w oczy, mimo wstrząsającego piersią kaszlu i ciężkich, purpurowych plam pod oczyma. Dotarli do małego, przytulnego pokoju obwieszonego marynistycznymi obrazami. - Tamta rzecz i tutaj nie znajdzie miejsca - powiedział prezydent - powędruje do piwnicy. - Przekazał wszystkie papiery służącemu, który podtoczył jeszcze pod krzesło chromowany barek i wyszedł. - No dobrze, powiedz jak udało się wesele, Pug? Czy twój chłopak trafił na piękną dziewczynę? - rzekł prezydent ciepłym i przyjacielskim, choć nieco wyniosłym tonem, dozując gin i wermut niczym aptekarz. Victor Henry pomyślał, że przez wystudiowaną wymowę zabrzmiało to dużo bardziej protekcjonalnie niż było zamierzone. Roosevelt dopytywał się o Lacouture'a, z satysfakcją śmiał się na wieść o sporze Henry'ego z kongresmenem. - Tak, oto z czym musimy tu walczyć, a Ike Lacouture to inteligentny przeciwnik. Inni to uparci głupcy. Jeśli on wejdzie do senatu, zaczną się kłopoty. Do pokoju wkroczyła bardzo wysoka kobieta w biało-błękitnej sukni, a za nią wpadł mały, czarny piesek. - W samą porę! Witaj pieseczku! - wykrzyknął prezydent, drapiąc głowę Scottiego, który przydreptał do niego i wsparł łapami o krzesło. - Oto sławny Pug Henry, kochanie. - Ach, bardzo mi miło. - Pani Roosevelt wyglądała na zniszczoną choć pełną życia; rosła, raczej brzydka kobieta w średnim wieku, z niezłą cerą, bujnymi, puszystymi włosami, o miłym, ujmującym uśmiechu, którego nie były w stanie zepsuć wystające zęby, wykorzystywane namiętnie na wszystkich karykaturach. Pewnie potrząsnęła ręką Puga lustrując go przenikliwym, chłodnym spojrzeniem oficera wachtowego. - Secret Service brzydko przezywa mojego psa - rzekł Roosevelt, wręczając żonie martini - nazywają go "Informator". Twierdzą, że zdradza miejsce mego pobytu. Tak jakby na świecie był tylko jeden mały, czarny Scottie. Czyż nie mam racji, Fala? - Co pan sądzi o przebiegu wojny, kapitanie - spytała nagle pani Roosevelt, siedząc w fotelu ze szklanką na kolanach. - Jest bardzo źle, proszę pani, to nie ulega wątpliwości. Roosevelt wtrącił się: - Czy to cię dziwi? Pug zastanawiał się przez chwilę. - W Berlinie, panie prezydencie, byli święcie przekonani, że kampania zachodnia nie potrwa długo. Rządowe zamówienia wojenne, gdy je podpisywano w styczniu, obejmowały okres zaledwie do pierwszego lipca. Oni naprawdę sądzili, że do tego czasu wszystko będzie skończone i rozpocznie się demobilizacja. Spojrzenie Roosevelta wyrażało zdziwienie. - Nigdy na to nie zwróciłem uwagi. To wyjątkowo interesujące. - Czy wojna daje im się teraz we znaki? - spytała pani Roosevelt. Victor Henry opowiedział o "urodzinowym prezencie dla Führera", czyli zbiórce żelaznych, miedzianych i mosiężnych naczyń kuchennych, o kronice filmowej, na której Göring dorzucał do stosu kubków, patelni, żelazek i misek popiersia własne i Hitlera, karze śmierci grożącej tym, którzy spróbują zachować coś na własny użytek, o sloganie "Jedna patelnia dla rodziny, dziesięć tysięcy ton dla Hitlera". Mówił o Berlinie przysypanym śniegiem, braku opału, racjonowaniu żywności, i o tym, jak do każdego zakupowanego ziemniaka dodawano obowiązkowo drugi zepsuty. Korzystanie z taksówek w Berlinie było zakazane dla wszystkich, oprócz chorych i cudzoziemców. Rosyjskie dostawy żywności nadchodziły z wielkim opóźnieniem, tak że naziści, chcąc wywołać wrażenie ciągłości sowieckiej pomocy, pakowali masło sprowadzane z Czechosłowacji w opakowania z rosyjskim nadrukiem. "Wojenne piwo" o uproszczonej recepturze i ograniczonej zawartości chmielu oraz alkoholu nie nadawało się do picia, niemniej Berlińczycy pili je... - Mają też wojenne mydło "Einheitsseife" - dodał Pug - wystarczy wsiąść do zatłoczonego niemieckiego pociągu, by zrozumieć o co chodzi. Roosevelt wybuchnął śmiechem. - Ha, więc i Niemcom też się dostaje. Einheitsseife! To mi się podoba! Pug opowiedział dowcipy krążące po Berlinie. W ramach wzmożonego wysiłku wojennego Führer ogłosił, że odtąd okres ciąży ma wynosić trzy miesiące. Hitler i Göring przejeżdżając przez podbite ziemie polskie stanęli obok przydrożnej kapliczki. Wskazując na ukrzyżowanego Chrystusa Hitler spytał Göringa czy nie myśli, że i im przypadnie podobny los. "Mein Führer - odparł zapytany - jesteśmy całkiem bezpieczni. Gdy przyjdzie co do czego, w Niemczech nie pozostanie ani kawałka drewna i stali". Roosevelt śmiał się hałaśliwie i dodał, że dużo gorsze kawały krążą na jego temat. Potem żywo wypytywał o zachowanie Hitlera podczas spotkania w Karinhall. Jego żona przerwała mu ostro, pytając poważnym tonem: - Kapitanie, czy według pana Hitler jest szalony? - Proszę pani, dokonał on najbardziej przekonującego podboju Europy Środkowej o jakim kiedykolwiek słyszałem. Dokonał tego bez niczyjej pomocy, jakby od niechcenia. Może pani uznać jego koncepcje za szalone, lecz wszystko w nich działało jak w zegarku. - Albo w bombie zegarowej - dorzucił Roosevelt. Pug uśmiechnął się na ten ponury dowcip i pokiwał głową. - Pańskie martini jest znakomite, panie prezydencie, o nieuchwytnym smaku, po prostu chłodna mgła. Z dumy i zadowolenia Roosevelt aż uniósł brwi. - Pug, opisałeś idealne martini! Dziękuję. - Osłodził mu pan dzisiejszy wieczór - stwierdziła jego żona. - Nawet republikanie zgodziliby się, że jestem niezłym barmanem. Był to kiepski dowcip, niemniej prezydencki, więc Pug Henry roześmiał się. Alkohol, przytulne wnętrze, obecność żony i psa i dziecinna radość prezydenta z tak banalnej sprawności sprawiły, że poczuł się jak w domu. Najwięcej domowego ciepła wnosił mały czarny piesek. Siedział nieruchomo, poddańczo wlepiając ślepia w niedołężnego prezydenta, czasem tylko oblizując się, bądź rzucając na Puga badawcze spojrzenie. - Jak myślisz Pug, czy Brytyjczycy zdołają wytrwać, gdy upadnie Francja? - w głosie prezydenta, sączącego martini i nadal rozpartego wygodnie w swym fotelu, zamiast ojcowskiego tonu, zabrzmiał teraz twardy ton biznesmena. - Nie znam ich na tyle dobrze, sir. - A więc może dla odmiany chciałbyś pojechać tam, powiedzmy jako nasz obserwator z ramienia marynarki? Do Berlina wróciłbyś może tylko na jakiś miesiąc. W nadziei, że dobry humor prezydenta to nie pozór Victor zaryzykował pytanie. - Panie prezydencie, czy jest szansa, bym już nie wracał do Berlina? Przez kilka długich sekund Roosevelt spoglądał na kapitana, ciężko pokasłując. Jego twarz, nagle zmęczona i ciężka, upodobniła się do portretów zapełniających ściany urzędów pocztowych i portów. - Wracasz tam, Pug. - Aye, aye, sir. - Wiem, że rwiesz się na morze; niebawem znajdziemy dla ciebie okręt. - Tak, panie prezydencie. - Tymczasem z ciekawością oczekuję twoich wrażeń z Londynu. - Pojadę tam, jeśli tylko taka będzie pańska wola. - Co powiesz na jeszcze jedno martini. - Dziękuję, już wystarczy. - Cały problem w tym, czy powinniśmy pomóc Brytyjczykom. - Prezydent potrząsnął oszronionym szejkerem i nalał żonie i sobie. - Nie ma sensu wysyłać im niszczycieli i samolotów, jeśli w efekcie Niemcy mieliby użyć ich przeciwko nam. Pani Roosevelt odezwała się ostro: - Franklin, przecież wiesz, że zamierzasz pomóc Brytyjczykom. Prezydent wyszczerzył zęby i poklepał Scottiego po łbie. Na twarzy odbiło się zadowolenie i przebiegłość, ta sama, która towarzyszyła zakupom alianckich transatlantyków - podniesione brwi, wydęte kąciki ust, wzrok z ukosa lustrujący Puga. - A obecny tu kapitan Henry nie wie jeszcze, że to on zajmie się upchnięciem tych starych, bezużytecznych bombowców nurkujących, zbywających marynarce wojennej. Trzeba z nimi wreszcie zrobić porządek. Zapychanie naszych lotnisk tyloma nadliczbowymi samolotami nie ma sensu, co kapitanie? Nie ma to jak porządek na pokładzie. - Czy to nareszcie przesądzone? - spytała pani Roosevelt. - To cudownie. - Tak. Naturalnie żaden z pilotów nie zgłosi się, by się tym zająć, bo zaraz okrzyknięto by go "czarną owcą" - prezydent użył tego potocznego zwrotu z niejaką satysfakcją. - Sam więc wybrałem ofiarę. Piloci trzymają się razem i niechętnie rozstają się z samolotami. Pug będzie więc dyskretnie doglądał wycofywania maszyn. Oczywiście to pozostanie między nami - inaczej byłbym skończony. Rozwiązałoby to problem trzeciej kadencji! Hę? Jak ci się zdaje, Pug? Pewnie myślisz, że ten facet z Białego Domu złamie prawo George'a Washingtona i połakomi się po raz trzeci na prezydenturę? Podejrzewam, że oprócz mnie każdy zna na to odpowiedź. - Sir, jedno co wiem, to to, że ten kraj potrzebuje silnego dowódcy na najbliższe cztery lata - odrzekł Victor Henry. Rumiana, żywa twarz Roosevelta ponownie zmartwiała i zbladła. Zakasłał spoglądając w stronę żony, po czym nacisnął przycisk dzwonka. - Raczej kogoś, kim nie będą znudzeni. Politycy szybko tracą poparcie, tak jak aktorzy zbyt długo obecni na scenie. Dobra wola już nie wystarcza i publiczność odsuwa się. W drzwiach stanął porucznik marynarki w błękitnym uniformie ze złotymi epoletami. Roosevelt wyciągnął dłoń na pożegnanie: - Ślad, który nam wskazał Sumner Welles, prowadził donikąd, ale wiemy teraz nieco więcej. Przynajmniej próbowaliśmy. A ty byłeś bardzo pomocny. - Tak jest, sir. - Na Wellesie Hitler nie zrobił takiego wrażenia. - On cały czas obraca się wśród wielkich ludzi, sir. W zmęczonych oczach prezydenta zapalił się i zgasł osobliwy, nie całkiem przyjazny błysk. - Do zobaczenia, Pug. Victor Henry nie wyszedł z Białego Domu, bowiem z poczerniałego jak noc nieba runęły z szumem strugi ulewnego deszczu. Jak wielu innych zatrzymał się w zatłoczonym nagle wejściu z napisem "Dla prasy", które chłodny wilgotny powiew napełniał burzowym zapachem trawy i kwiatów. Prawie natychmiast poczuł na ramieniu czyjąś ciężką dłoń. - Widzę Henry, że przybywa ci belek! - Alistair Tudsbury, jeszcze grubszy niż dotąd, w zielonym gabardynowym ubraniu, wsparty na lasce, czerwony na policzkach i nosie, wbijał w niego wzrok poprzez grube szkła okularów. - Jak się masz, Tudsbury! - Dlaczego nie jesteś w Berlinie, stary pryku? I co tam słychać u twej cudownej żony? - Podczas gdy mówił, przed wejście nadjechał mały, czarny, angielski samochód i stając w strugach deszczu zatrąbił. - To Pamela. Co chcesz teraz robić? Może wybierzesz się z nami? W ambasadzie brytyjskiej urządzają małe spotkanie, jakiś koktajl czy coś takiego. Spotkasz tam kilku facetów, których powinieneś poznać. - Nie jestem zaproszony. - Właśnie zostałeś zaproszony. Co za problem? Przecież lubisz Pam, ona tam siedzi. No chodź. - I Tudsbury pociągnął Henry'ego za łokieć w sam środek ulewy. - Oczywiście, że lubię - zdążył jeszcze powiedzieć Henry, zanim został wepchnięty przez otwarte drzwi do samochodu. - Pamela, spójrz, kogo przyłapałem w holu prasowym. - Jak cudownie - Pamela zdjęła rękę z kierownicy i otoczyła nią Puga, uśmiechając się przyjaźnie choć od ich rozstania w Berlinie nie minął jeszcze tydzień. Na jej lewej dłoni, dotąd wolnej od ozdób, połyskiwał mały diament. - Opowiadaj o swojej rodzinie - rzekła podnosząc głos, by przebić się przez bębnienie deszczu i klaskanie wycieraczek, kiedy opuszczali tereny Białego Domu. - Jak się miewa twoja żona? I co z tym twoim chłopakiem, którego pojmali gdzieś w Polsce? Czy jest już bezpieczny? - Żona ma się dobrze, tak jak i Byron. Czy wspominałem ci, jakie imię nosi dziewczyna, z którą wyjechał do Polski? - Nie sądzę, byś to zrobił. - To Natalia Jastrow. - Natalia! Natalia Jastrow? Naprawdę? - Ona twierdzi, że się znacie. Pamela rzuciła Henry'emu figlarne spojrzenie. - Och, tak. Odwiedzała jednego gościa w waszej ambasadzie w Warszawie. Zdaje się, że Lesliego Slote'a. - Dokładnie tak. Pojechała zobaczyć się z tym Slotem. A teraz ona i mój syn zamierzają się pobrać. Albo przynajmniej tak utrzymują. - Coś takiego! Cóż, Natalia to niezła dziewczyna - powiedziała Pamela patrząc prosto przed siebie. - Co to znaczy według ciebie? - To znaczy, że jest nadzwyczajna. Inteligencja, prezencja - Pamela zrobiła pauzę - siła woli. - Masz na myśli nieokiełznanie - rzekł Pug, przypominając sobie, że tym słowem Tudsbury określił kiedyś Pamelę. - Ona jest po prostu urocza. I dziesięciokrotnie bardziej zorganizowana niż ja kiedykolwiek będę. - Leslie Slote też ma przyjść na to przyjęcie - odezwał się Tudsbury. - Wiem - odrzekła Pamela. - Powiedział mi Phil Rule. Rozmowa zgasła nagle i zapanowała kłopotliwa cisza. Dopiero gdy stali na kolejnych światłach, Pamela wyciągnęła nieśmiało dwa palce, by dotknąć naramiennika białego munduru Henry'ego. - Jak cię teraz tytułować? Komandorze? - Kapitanie, kapitanie! - zahuczał Tudsbury z tylnego siedzenia - cztery amerykańskie belki. Każde dziecko to wie. I uważaj co mówisz. Ten człowiek staje się szarą eminencją tej wojny. - O, tak - rzekł Pug. - A raczej konsularnym lawirantem. Najniższą formą zwierzęcego istnienia. Pamela prowadziła pewnie przez zatłoczone Connecticut i Massachusetts Avenues. Kiedy podjechali pod ambasadę, deszcz zelżał. Przez ciemne chmury przebijało się popołudniowe słońce, rozświetlając zarośla rododendronów, rzędy zmokniętych samochodów oraz strumień gości wstępujących po schodach. Pamela zajechała zamaszyście i zahamowała z piskiem opon, co zwróciło uwagę jedynie kilku waszyngtońskich policjantów. - No, no, słoneczko po burzy - rzekł Tudsbury. - Dobry omen dla biednej, starej Anglii, co? Jakie nowiny przynosisz, Henry? Czy usłyszałeś coś niezwykłego w Białym Domu? Szkopy naprawdę wyłażą ze skóry, aby dotrzeć do morza, czyż nie? Telegraf donosi, że rozbili francuską dziewiątą armię w drobiazgi. Jestem przekonany, że przetną linie alianckie dokładnie na pół. Mówiłem ci w Berlinie, że Francuzi nie będą walczyć. - Mają kontratakować w okolicach Soisons - odparł Pug. Tudsbury skrzywił się sceptycznie. Kiedy weszli do środka i włączyli w długi rząd wstępujących na reprezentacyjne schody ludzi, odezwał się ponownie: - Co najbardziej mnie dziwi, to całkowity brak reakcji na niemiecką inwazję na Belgię i Holandię. Świat po prostu ziewnął. To wskazuje, jak bardzo cofnęliśmy się w rozwoju przez te dwadzieścia pięć lat. Przecież w czasie ostatniej wojny pogwałcenie granicy belgijskiej przyjęto jako wstrząs równy trzęsieniu ziemi. Obecnie z góry zakłada się absolutną nikczemność i barbarzyństwo hitlerowców. Co, jak wiesz, pozwala im na każdą skrajność. Nasza strona nie ma choćby części tej swobody działania. Obok ambasadora, u szczytu pokrytych czerwonym suknem schodów, pod wielkim portretem króla i królowej, stał szczupły, rumiany mężczyzna około pięćdziesiątki, w nienagannie skrojonym, czarnym, dwurzędowym garniturze o wydatnych klapach, i jako gość honorowy podawał rękę każdemu z przybyłych, dotykając raz po raz swych bujnych blond włosów. - Jak się masz, Pam? Czołem Talky - powitał ich. - Lord Duncan Burne-Wilke, kapitan Victor Henry. - Tudsbury dokonał prezentacji, a Pamela nie zatrzymawszy się, zniknęła w tłumie. Lord wyciągnął w stronę Puga wypielęgnowaną lecz mocną dłoń, drugą przygładzając włosy. - Burne-Wilke przybył, by pozbierać wszelkie stare, niepotrzebne samoloty, które mogłyby się tu gdzieś poniewierać - rzekł Tudsbury. - Tak, u mnie najwyższe ceny - potwierdził Anglik uśmiechając się do Amerykanina zdawkowo, po czym podał rękę kolejnemu gościowi. Tudsbury przecisnął się wraz z Pugiem przez dwie zadymione sale recepcyjne przedstawiając go wielu osobom. W ostatnim pomieszczeniu trio muzyków przygrywało cicho do tańca kilku kołyszącym się w kącie parom. Wszystkie kobiety na przyjęciu były elegancko ubrane, niektóre z nich były piękne. Victora Henry uderzyło, że wszyscy, i mężczyźni, i kobiety wyglądali na zadowolonych. Jakby nie docierały tu wojenne komunikaty. Powiedział o tym Tudsbury'emu. - Cóż, Henry, grobowe miny nie uśmiercą żadnego Niemca. Przyjaźń z Ameryką może do tego doprowadzić. Gdzie podziewa się Pam? Usiądźmy na chwilę. Jestem na nogach od wielu godzin. Na Pamelę natknęli się przy wielkim, okrągłym stole, gdzie popijała razem z Leslie Slotem i Natalią Jastrow. Natalia była ubrana w tę samą czarną sukienkę; o ile Pug się orientował, była to jedyna rzecz, jaką zabrała ze sobą do Waszyngtonu oprócz błękitnej, skórzanej torebki. Obdarzyła go niepewnym uśmiechem jakby chciała powiedzieć: - Świat jest mały. Pamela zwróciła się do ojca: - Tato, to jest Natalia Jastrow. Dziewczyna, która razem z synem kapitana Henry'ego przeżyła tę niesłychaną tułaczkę po Polsce. Slote powstając i potrząsając ręką Tudsbury'ego zagadnął: - Talky, pewnie mógłbyś rozsądzić nasz spór. Jakie widzisz szanse, by Włochy przystąpiły teraz do wojny? - Jeszcze jest za wcześnie. Mussolini zaczeka, aż Francja wyda ostatnie tchnienie. Dlaczego was to interesuje? - Mam w Sienie dość wiekowego wuja, którego należałoby sprowadzić tutaj. Zapewne ja będę musiała to zrobić - odparła Natalia. - Powtarzam ci, że Aaron Jastrow sam może się stamtąd wydostać - powiedział Slote. - Aaron Jastrow? - wykrzyknął Tudsbury z emocją w głosie. - Żydowski Jezus? To on jest pani wujem? Proszę mi opowiedzieć całą historię. - Zatańczysz ze mną? - rzuciła Pamela w stronę Puga podnosząc się nagle z miejsca. - Czemu nie - Pug był zaskoczony wiedząc, jak Pamela bardzo nie lubi tańczyć, niemniej ujął jej dłoń i zaczęli przeciskać się w stronę parkietu. Kiedy otoczył jej talię ramieniem powiedziała: - Dzięki. Phil Rule zbliżał się do stołu, a ja mam go powyżej uszu. - Kto to taki Phil Rule? - Och, bardzo długo był mężczyzną mojego życia. O wiele za długo. Spotkaliśmy się w Paryżu. Mieszkał tam razem z Leslie Slotem. Obaj wtedy studiowali, jeden w Oksfordzie, drugi w Rhodes. To wyśmienity korespondent, ale potwór. Są podobni do siebie ze Slotem jak dwie krople wody, autentyczne skurczybyki. - Czyżby? Myślałem, że Slote to typ spokojnego mózgowca. Pamela skrzywiła cienkie wargi. - Nie wiesz, że tacy potrafią być najgorsi? To faceci z duszą zamkniętą na trzy spusty. - Przez chwilę tańczyli w milczeniu. Jak zwykle jej nie szło. Odezwała się już innym tonem. - Zaręczyłam się, chyba już na dobre. - Zauważyłem pierścionek. - Taak, chyba dobrze zrobiłam nie czekając na twojego latającego syna, prawda? - Nie robiłaś żadnych nadziei, inaczej zadziałałbym coś w tej sprawie. Pamela zaśmiała się. - Diabelnie dużo by to zmieniło. A skoro Natalia już na dobre usidliła twego drugiego chłopaka i wolne partie wśród Henrych już się skończyły, to myślę, że podjęłam decyzję w najlepszym momencie. - Któż to taki, Pamelo? - No cóż. Teda raczej trudno opisać. Teddy Gallard. Pochodzi z wiekowej rodziny z Northamptonshire. Jest całkiem przystojny i nieco ospały, czasem też szalony. Startował jako aktor, kiedy poszedł do RAF-u. Ma dopiero dwadzieścia osiem lat; to i tak bardzo dużo jak na pilota. Jest teraz we Francji ze swym dywizjonem hurricane'ów. Po chwili milczenia Pug odezwał się: - Myślałem, że nie lubisz tańczyć. Tym bardziej z Amerykanami. - Nie lubię. Lecz ty wspaniale prowadzisz i jesteś taki wyrozumiały. Bo ci młodzi wyprawiają teraz zwariowane rzeczy, nazywają to shag. Raz czy dwa dałam się na to namówić, a potem prawie zbierałam zęby z parkietu. - No tak, mój styl sięga tysiąc dziewięćset czternastego roku. - Niewykluczone, że to był mój rok. Przynajmniej powinien nim być. O rety - urwała, gdy muzyka zmieniła tempo, a część młodszych par zaczęła podskakiwać - to jest właśnie shag. Zeszli z parkietu w stronę foyer, gdzie usiedli na czerwonej, pluszowej kanapie pod nieudanym portretem królowej Marii. Pamela poprosiła o papierosa i zaciągnęła się kilka razy opierając zgięty łokieć na kolanie. Jej kusa sukienka z rdzawej lamy rozchyliła się nieco, odsłaniając drobne, jędrne, białe piersi. Jej włosy, które na "Bremen" były upięte do tyłu w gruby warkocz, teraz spływały połyskliwą, brązową falą na ramiona. - Powinnam wracać do domu i wstąpić do WAAF. - Nic nie odpowiedział. Zwróciła do niego głowę. - Co o tym myślisz? - Ja? Popieram. - Naprawdę? A dla mnie to niewybaczalny brak lojalności. Przecież sprawy, którymi tutaj zajmuje się Talky, to życie lub śmierć Anglii. - On może postarać się o inną sekretarkę. A twój szczęściarz z RAF-u czeka tam na ciebie. Zarumieniła się, gdy nazwał Gallarda szczęściarzem. - To wszystko nie jest takie proste. Oczy Talky'ego naprawdę odmawiają posłuszeństwa. On lubi dyktować i chce, by mu wszystko czytano na głos. Jest nieco ekscentryczny, pracuje podczas kąpieli i tak dalej. - A więc będzie musiał poskromić nieco swoje kaprysy. - Ale to nie w porządku, tak po prostu go opuścić. - On jest twoim ojcem Pamelo, nie twoim synem. Oczy Pameli zaszkliły się. - Cóż, jeżeli naprawdę to zrobię, Tudsbury, na tydzień lub dwa, przedzierzgnie się w Króla Leara, twierdząc wszem i wobec że: "gorsze od jadu węża jest niewdzięczne dziecko!" Myślę, że ojciec nieźle wczułby się w tę kwestię. Przypuszczam, że pora już do niego wracać kapitanie Henry. - Dlaczego nie mówisz mi Pug? Każdy znajomy tak się do mnie zwraca. - To prawda, słyszałam, jak żona tak cię nazywała. Co to znaczy? - Otóż w szkole marynarki, każdego o nazwisku Henry zwykle przezywają Patrick, a na przykład w Rhodes, Dusty. Tylko, że w wyższej klasie był już jeden "Patrick" Henry, a poza tym byłem bokserskim żółtodziobem, a więc dla mnie został "Pug". - Trenowałeś boks? - Przesunęła spojrzeniem po jego karku i ramionach. - I nadal to robisz? Skrzywił się. - To zbyt wyczerpujące. Mój sport to tenis; gram jak tylko nadarzy się okazja. - Och? Ja też nieźle gram w tenisa. - A więc dobrze. Jeśli w końcu wyślą mnie do tego Londynu, może zagramy kilka gemów. - A więc... - zawahała się. - Czy są szanse, abyś przyjechał do Londynu? - Nie jest to wykluczone. O są wreszcie, tam dalej - rzekł Pug. - U diaska, ależ tu ścisk. - Natalia wygląda na wymęczoną - stwierdziła Pamela. - Właśnie straciła ojca - rzekł Pug. - Och! Nic o tym nie wiedziałam. Jedno jest pewne, staje się coraz bardziej powabna. I co, definitywnie wychodzi za twojego chłopca? - Na to wygląda. Może byś mi coś poradziła w tej sprawie. Bo ja czuję, że ona jest zbyt dojrzała i zbyt błyskotliwa jak dla niego i że to wszystko razem jest na opak, poza jednym: oni szaleją za sobą. A to znaczy wiele, lecz nie wszystko. - Może nie będzie tak źle. Tak łatwo się pomylić - powiedziała Pamela. - Nigdy nie poznałaś Byrona. Od razu zrozumiałabyś, co mam na myśli. To naprawdę jeszcze dzieciak. Spojrzała nań z wyrzutem i poklepała po ramieniu. - To zabrzmiało strasznie po ojcowsku. Pomiędzy Tudsburym i Slotem trwała ożywiona dyskusja, której niechętnie przysłuchiwała się Natalia zwracając głowę to ku jednemu, to ku drugiemu. - Nie twierdzę, że on jest Anglii cokolwiek winien. Co za pomysły - mówił właśnie Tudsbury, stawiając z hukiem pustą szklankę na stole. - Jest tylko jego powinnością wobec narodu amerykańskiego, by jako jego przywódca, uderzyć na alarm i postawić wszystkich w stan gotowości, jeśli w ogóle chcą wyjść z tego cało. - No, a co z chicagowską przemową na temat kwarantanny? - zapytał Slote. - Mijają już dwa lata, a on ciągle nie jest w stanie zmienić panującej o sobie opinii "podżegacza wojennego". Szef państwa nie może pochopnie i na oślep rzucać się do przodu. Wśród ludzi nie wygasła jeszcze niechęć po pierwszej wojnie światowej, a tu już zjawia się następna, sprowokowana przez głupią politykę Francji i Anglii. Teraz nie da się po prostu zawołać "hop, hop, tutaj!" Talky. To już nie działa. - A kiedy Roosevelt będzie z wyczuciem kontrolował sytuację - rzekł Tudsbury - Hitler zagarnie połowę świata. Pamelo, kochanie, bądź tak dobra i przynieś mi nowego drinka. Noga zaraz mi odpadnie. - W porządku - Pamela ruszyła lekko w stronę baru. Tudsbury odwrócił się do Henry'ego. - Ty znasz Niemców. Czy Roosevelt może pozwolić sobie na zwłokę? - A czy ma jakiś wybór? Przed kilku miesiącami Kongres zwalczał go za projekt sprzedania wam kilku karabinów. - Przed kilku miesiącami Hitlera nie było jeszcze w Belgii, Holandii i Francji, a teraz już tylko morze oddziela go od was. - To całkiem spore morze - rzekł Pug. Slote, niczym profesor, zaczął wyliczać na palcach. - Talky, zreasumujmy fakty. Stare monarchie nie przystają do ery przemysłowej. Są jak rozpadające się manuskrypty lub wyleniała skóra. Aby je usunąć, Europa, swoim starym zwyczajem, rozpoczęła od masowych rzezi, z czego wynikła pierwsza wojna światowa, a zakończyła uformowaniem kolekcji lewicowych i prawicowych tyranii. Francja popadła w stagnację i rozkład. Anglia nadal grała odwieczną farsę ze świata wyższych sfer, łagodząc nastroje wśród klasy robotniczej za pomocą zasiłków i ginu. W tym samym czasie Roosevelt wykorzystał ogólnoświatową rewoltę do reformy systemu prawnego. Uczynił Amerykę jedynym nowoczesnym, wolnym, samowystarczalnym krajem. Było to niezwykłe osiągnięcie, rodzaj pokojowej rewolucji, która do góry nogami wywróciła teorie Marksa. Nikt jeszcze tego w pełni nie pojmuje. W roku dwutysięcznym będzie się o tym pisało książki. I dlatego Ameryka jest potężną rezerwą całej demokratycznej ludzkości. Roosevelt rozumie to i postępuje ostrożnie. Bo to już ostatnia dostępna rezerwa, "last, best hope". Grubo ciosana twarz Tudsbury'ego tężała w wyrazie sprzeciwu. - Zaraz, zaraz, zaraz. Przede wszystkim nic co dotyczyło Nowego Ładu, nie pochodzi od tego błyskotliwego rewolucjonisty. Nowe idee napłynęły do Waszyngtonu po zmianie administracji, wraz z nowymi ludźmi. Były to zresztą dosyć wtórne idee, w większości zapożyczone od nas, dekadenckich komediantów. W dziedzinie prawa społecznego wyprzedziliśmy was bez porównania. A, dziękuję ci Pam. Niespieszne posunięcia mogą być podłożem mądrej polityki, lecz podczas wojny ta taktyka doprowadzi do katastrofy. Walcząc z Niemcami pojedynczo, po prostu zginiemy, też pojedynczo. Głupi byłby to koniec dla anglosaskiej nacji. - Mamy bilety do teatru. Chodźcie zjemy razem kolację - Slote uciął dyskusję, unosząc się i podając ramię Natalii, która też wstała. - Idziemy do L'Escargot. - Dzięki. My jemy kolację z Lordem Burne-Wilke. I mam nadzieję, że Pug Henry dołączy do nas. Slote postawił Natalii kolację z szampanem, najlepszą na jaką pozwalały restauracje Waszyngtonu, zabrał ją na musical do Teatru Narodowego i przyprowadził z powrotem do swego mieszkania licząc, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Był przekonany w dość typowy dla mężczyzn sposób, że zdoła odzyskać ją w ciągu jednej nocy. Skoro już raz była jego niewolnicą, to czy takie uczucie mogło zaniknąć? Na początku wyglądało to po prostu na kolejny podryw. Zabawił się, a potem długo snuł plany, by po trzydziestce zawrzeć jakiś rozsądny związek z dziewczyną z bogatej lub dobrze ustosunkowanej rodziny. Obecnie jednak Natalia Jastrow doprowadziła go do takiej gorączki, która doszczętnie spaliła wszystkie jego wyrachowane kalkulacje. Tak jak teraz Natalii, Leslie Slote nie pragnął w swym życiu niczego; jej oszałamiająco szczupła figura osobliwie podziałała na jego zmysły. Gotów był poślubić ją lub zrobić cokolwiek innego, by znowu ją posiąść. Otworzył drzwi do swojego mieszkania i zapalił światło. - Mój Boże, za kwadrans pierwsza. Długie przedstawienie. Masz ochotę na drinka? - Sama nie wiem. Jeżeli jutro mam szukać w sądzie, w Nowym Jorku, dokumentów Aarona, to lepiej pójdę do łóżka. - Pozwól, że spojrzę ponownie na jego list, Natalio. Daj nam jeszcze parę chwil. - W porządku. Ściągnąwszy buty, marynarkę i krawat, Slote zagłębił się w fotelu, założył okulary w czarnej oprawce i zaczął studiować list. Brał, jedną po drugiej, książki z półki - ciężkie, zielone rządowe księgi - pił i czytał. Tylko kostki lodu w obu szklankach rozbijały ciszę. - Podejdź tu - odezwał się w końcu. Natalia usiadła pod lampą, na poręczy fotela. Slote pokazał jej, w księdze, przepisy Departamentu Stanu dotyczące naturalizowanych obywateli amerykańskich żyjących za granicą dłużej niż pięć lat. Tracili oni swe obywatelstwo, jednak tekst informował o siedmiu wyjątkach od tej zasady. Wydawało się, że niektóre odpowiadają sytuacji Aarona - kiedy powodem pozostania za granicą były kłopoty ze zdrowiem lub kiedy człowiek po sześćdziesiątce, emeryt, zdecydowanie podtrzymywał swe więzy ze Stanami Zjednoczonymi. - Aaron dwoma nogami utknął w bagnie. Najpierw ta heca z naturalizacją jego ojca. Jeżeli nawet Aaron przekroczył sześćdziesiątkę, w dalszym ciągu nie jest i nigdy nie był Amerykaninem. Nawet gdyby nim był, to ciągle pozostaje problem pięciu lat. Wiesz, że wspomniałem mu kiedyś o tym. Mówiłem, że powinien wrócić do Stanów Zjednoczonych i zostać tu przez kilka miesięcy. Od czasu, kiedy hitleryzm opanował całe Niemcy, zetknąłem się ze zbyt wieloma tego typu komplikacjami paszportowymi. - Slote zebrał szklanki, wszedł do kuchni i mówiąc dalej przygotował nowe drinki. - Aaron jest głupcem. Lecz nie tylko on jeden. To nie do wiary, jak nierozważnie i głupio postępują Amerykanie ze swoim obywatelstwem. W Warszawie, co tydzień zjawiał się tuzin takich nieszczęśników. Najlepszą rzeczą, jaką na razie możemy zrobić, to prosić Sekretarza Stanu, by nadał kilka słów do Rzymu. Gdy te słowa dotrą na miejsce, Aaron uwolni się od wszystkich trosk. - Bosy, podszedł do fotela, wręczył jej drinka i usiadł obok. - Przeraża mnie jednak, konieczność rozwiązania jakiegokolwiek technicznego problemu, nawet małego, poprzez znajomości. Mamy teraz wielki natłok spraw z Europy. To może Aaronowi zająć osiemnaście miesięcy. Dlatego też myślę, że przekopywanie kartotek sądu w Bronxie w poszukiwaniu jego cudzoziemskiego rejestru oraz świadectwa naturalizacji jego ojca, nie ma większego sensu. Nie teraz. Poza tym Aaron jest znanym człowiekiem pióra. Mam nadzieję, że sekretarz pokiwa z ubawieniem głową nad kaprysami roztargnionych profesorów i pospieszy nadać list do Rzymu. Zajmę się tym z samego rana. On jest dżentelmenem w każdym calu. To powinno wystarczyć. Natalia utkwiła w nim wzrok. - O co chodzi? - zapytał. - Och, nic. - Dziewczyna jednym haustem opróżniła połowę szklanki. - Z pewnością dobrze jest znać właściwego człowieka, nieprawdaż? Cóż! Jeżeli mam do końca tygodnia wałęsać się po Waszyngtonie, musimy wynająć mi jakiś pokój w hotelu, Leslie. W żadnym wypadku nie zostanę tutaj więcej niż tę jedną noc. Czuję się diabelnie głupio nawet z powodu tej jednej. Ciągle jeszcze mogę spróbować coś znaleźć. - Rób jak uważasz. Godzinę siedziałem przy telefonie. Waszyngton w maju jest nie do zniesienia. Mamy teraz w mieście cztery konwenty. - Jeżeli Byron się dowie, Boże pomóż mi. - Nie uwierzy, że spałem na fotelu? - Będzie musiał uwierzyć, jeżeli się dowie. Leslie, czy załatwisz mi zezwolenie na wyjazd do Włoch? Zacisnął usta i potrząsnął głową. - Mówiłem ci, że Departament doradza wszystkim Amerykanom opuszczenie Włoch. - Jeżeli nie pojadę, Aaron nie wróci do domu. - Dlaczego? Stłuczona kostka nie stanowi przeszkody. - On nigdy nie weźmie się w garść i nie wyjedzie. Wiesz o tym. Będzie się włóczył i ociągał, mając nadzieję na najlepsze. Wzruszając ramionami Slote powiedział: - Natalio, myślę, że powód twojego wyjazdu jest zupełnie inny. Nie jedziesz tam, by pomóc Aaronowi. Ty uciekasz, uciekasz przed swoim marynarzem, przed wstrząsem z powodu utraty ojca, i tak naprawdę nie wiesz, co masz dalej ze sobą zrobić. - Aleś ty mądry! - Natalia z brzękiem odstawiła na stół opróżnioną do połowy szklankę. - Jeżeli pozostaną mi tylko schroniska YMCA, to wyjeżdżam jutro rano, Slote. Ale najpierw przyrządzę tobie śniadanie. Ciągle jadasz jajka podsmażane z dwóch stron? - Zmieniłem się bardzo mało, i nie chodzi tu tylko o śniadania, kochanie. - Dobranoc. - Zamknęła z trzaskiem drzwi od sypialni. Pół godziny później Slote, ubrany w pidżamę oraz szlafrok zapukał do jej drzwi. - Tak? - Głos Natalii zabrzmiał zachęcająco. - Otwórz. Jej nieśmiało uśmiechnięta twarz była zaróżowiona i tłusta od kremu, na koszulę nocną, którą kupiła tego popołudnia zarzuciła jego miękki, niebieski szlafrok. - Cześć, coś cię gnębi? - Co powiesz na późnego drinka. Zawahała się: - Och, dlaczego nie? Zupełnie nie chce mi się spać. Nucąc wesoło, Leslie Slote poszedł do kuchni i wynurzył się prawie natychmiast z dwiema ciemnymi szklankami. Natalia siadła na fotelu, złożyła ręce, a jej twarz połyskiwała w świetle lampy. - Dzięki. Przestań łazić, Leslie. Usiądź wreszcie. To z Byronem to był kiepski dowcip. - Czy jednak nie mam racji, Natalio? - A więc dobrze. Jeżeli gramy w otwarte karty, czy nie sądzisz, że pracownikowi MSZ-u jakoś łatwiej pojąć za żonę Żydówkę od czasu gdy Niemcy pokazali swe prawdziwe oblicze? Wesołość Slota nagle zgasła. - Nigdy tak nie myślałem. - Nie było powodu byś tak myślał. Teraz słuchaj mój drogi. Możesz stawiać mi drinki, możesz puścić z płyty "This Can't Be Love", i tak dalej, ale czy ty naprawdę chcesz, bym zaprosiła cię do sypialni? Szczerze mówiąc paskudnie to wymyśliłeś. Nie mam na to ochoty. Jestem zakochana w kimś innym. Westchnął i pokręcił głową. - Jesteś cholernie szczera, Natalio. Zawsze taka byłaś. Dziewczynie to nie przystoi. - To samo mi powiedziałeś, gdy na początku pierwsza zaproponowałam ci łóżko, złotko. - Natalia wstała, sięgając po drinka. - O matko, jakie to mocne. Naprawdę zaczynam wierzyć, że siedzi w tobie zwierzę. - Zaczęła przeglądać książki. - Co tu przeczytać? O, Graham Wallas. Prawdziwy mężczyzna. Za pół godziny będę już spała. Podniósł się i ujął ją za ramiona. - Kocham cię, zawsze będę cię kochał i będę próbował każdego sposobu, by cię odzyskać. - Nareszcie grasz uczciwie, Leslie. Ja muszę jechać do Włoch, by wydostać Aarona. Naprawdę! Potwornie mi przykro z powodu mojego ojca. Do ostatnich swych dni bardzo martwił się o Aarona. Może to irracjonalne, ale właśnie dlatego muszę mu zapewnić bezpieczeństwo. - Zaaranżuję to, jeżeli to się da zaaranżować. - Teraz mówisz z sensem. Dziękuję i dobranoc. - Pocałowała go delikatnie, weszła do sypialni i zamknęła drzwi. Nie próbował niepokoić jej więcej, chociaż jeszcze długo czytał popijając whisky. 28 Zastępca szefa Wsparcia Powietrznego Operacji Morskich popijał kawę z blondynem w błękitnym mundurze RAF-u. Był to lord Burne-Wilke; skinął na Victora Henry z nieśmiałym uśmiechem. Podczas długiej kolacji z rodziną Tudsburych, Burne-Wilke nie wspominał Pugowi ani słowem o tym spotkaniu. - Witaj, Henry. Widzę, że znasz pana komandora. - Admirał wycelował w Puga swe spojrzenie. - Tak, sir. - W porządku. Weź sobie kawy. - Postawny starszy mężczyzna odszedł od stołu ku wiszącej na ścianie mapie Stanów Zjednoczonych. - Teraz popatrzcie na to. Tutaj i tutaj - jego kościsty palec wskazywał po kolei Pensacola, St. Louis i Chicago - mamy pięćdziesiąt trzy bombowce rozpoznawcze starego typu, SBU-1 i 2, które uznano za zbędne. Chcemy, by trafiły z powrotem do Chance-vought, do Strattford, w Connecticut - to ich producent - aby usunęli wszystkie oznakowania Amerykańskiej Marynarki Wojennej oraz cały osprzęt specjalny. Wtedy przejmą je nasi brytyjscy przyjaciele i przelecą do Halifaxu, gdzie czeka na nie lotniskowiec. Tak to wygląda. Z oczywistych powodów - admirał ściągnął brwi i spojrzał wymownie na Puga - w tym także Aktu o Neutralności, jest to bardzo delikatne przedsięwzięcie. Istotą sprawy jest więc, by załatwić to bez zostawiania widocznych śladów. Dostaniesz samolot, którym wszędzie dolecisz i już dzisiaj powinieneś z niego skorzystać. - Aye, aye, sir. - Mamy pod ręką sześćdziesięciu wolnych pilotów - rzekł lord Burne-Wilke. - Jak prędko spodziewa się pan przygotować te samoloty, kapitanie Henry? Victor Henry przestudiował mapę, po czym odwrócił się do Anglika: - Pojutrze sir, późnym popołudniem? Czy to pana zadowala? Usunięcie oznakowania zajmie trochę czasu. Wyspiarz popatrzył na niego, a następnie uśmiechnął się do wiceszefa. Admirał pozostał niewzruszony. - Pojutrze? - powtórzył lord Burne-Wilke. - Tak, sir. Jeżeli zdarzą się maruderzy, mogą zabrać się następnym wolnym frachtowcem. - Właściwie, myśleliśmy raczej o terminie w granicach jednego tygodnia - oznajmił lord Burne-Wilke. - Kilku pilotów dostało przepustki. Trzeba by było robić małą obławę. Co pan powie na środę rano. To daje i panu, i nam cztery dni. - Świetnie, sir. Burne-Wilke zwrócił się do admirała: - Czy sądzi pan, że to wykonalne? - Skoro on tak mówi... - A więc dobrze, najlepiej zajmę się tym od razu. Gdy drzwi się zamknęły, admirał spojrzał na Puga nie próbując ukryć wściekłości. - Pojutrze, hę? - Admirale, od razu podejrzewałem, że ci piloci nie są tak naprawdę pod ręką. Dwaj mężczyźni wymienili rozbawione, konspiracyjne spojrzenia. Cudzoziemiec oczekiwał szybkiego działania; marynarka Usa zaoferowała mu działanie szybsze niż mógł oczekiwać; było to bardzo satysfakcjonujące i nie wymagające więcej słów. - No cóż, środa to i tak wystarczająco blisko. Napijmy się świeżej kawy, hę? A więc cała ta sprawa to jeden wielki podstęp. - Admirał wcisnął guzik interkomu. - Widzę, że w lot chwytasz o co chodzi. Szef tak chce, więc tak musi być. Jest jednak kilka rzeczy, o których lepiej abyś wiedział. - Admirał zwracając się z niejaką serdecznością do Victora Henry wyjaśnił, że prezydent wydobył od Prokuratora Generalnego - zapewne cholernie mocno wykręcając mu rękę - schemat i prawne zasady sprzedaży tych samolotów do Anglii, wbrew Aktowi o Neutralności. Po pierwsze marynarka deklaruje nadwyżki samolotów. Po drugie Chance-Vought zgadza się przeznaczyć je na wymianę na nowe F4-U za dobrą dopłatą. Może pozwolić sobie na ten manewr, ponieważ stawiając wszystko na głowie zapewnia on sprzedaż starych maszyn Anglii z doskonałym zyskiem. Haczyk tkwi w tym, że dostawa F4-U planowana była w odległej przyszłości. Bez wątpienia prezydent Roosevelt wymykał się zarówno prawu o neutralności, jak i woli Kongresu, pozwalając, by te samoloty wydostały się z kraju. W szczególności armia podniosłaby krzyk. Ciągle brakowało jej samolotów i nieustannie zwracała się do marynarki o zbywające jej maszyny lotnicze wszelkiego typu. A teraz Henry, żadnych więcej pytań i nie miej żadnej nadziei, że nie wyjdzie to w ogóle na jaw. Jeśli jednak wydałoby się za wcześnie, byłby to niezły kąsek dla pierwszych stron gazet. Wtedy wszystko mogłoby się zawalić, a to byłoby straszne. Wszyscy Niemcy, których wyspiarze strącą na tych starych SBU nie będą już nigdy z nami walczyć. Przecież nie będziemy trzymać się cały czas z boku tej afery. Ideą szefa jest, by zadanie wykonać, a następnie stawić czoła konsekwencjom. Doniesienia wojenne mają taką siłę, że po fakcie nikt nawet nie szepnie. Mam nadzieję, że nie. Jednakże - admirał przerwał, rzucając na Victora Henry ukradkowe spojrzenie znad brzegu swej filiżanki - to pociąga za sobą możliwość dochodzenia w Kongresie. Ktoś taki jak ty może stać się kozłem ofiarnym. Prezydent myśli, że potrafisz wykonać tę robotę, i ja uważam podobnie, ale musisz sam zadecydować, bo to zadanie dla ochotnika. Tylko dla ochotnika. - Aye, aye, sir - odpowiedział Pug. - Lepiej będzie, jak się już za to wezmę. Briny, mój kochany - trzymaj się dzielnie. Gdy otrzymasz ten list powinnam już być w Lizbonie. Lecę do Włoch, by sprowadzić stamtąd wuja Aarona. Przy odrobinie szczęścia będę z powrotem za dwa miesiące lub nawet szybciej. To zależy od tego, jak szybko zdobędę bilety dla nas, dla tej cholernej biblioteki i dla wszystkich jego rękopisów. Najmilszy, nie złość się. Rozstanie to dobrze zrobi nam obojgu. Twoje podwodne szkolenie i kłopoty wuja Aarona wydają się być zrządzeniem opatrzności. Wizyta twojego ojca w Miami była dzwonkiem alarmowym, który odezwał się w najlepszym momencie. Od czasu gdy wstąpiłam do Studenckiego Komitetu Antywojennego myślę już inaczej niż w Radcliff. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że istnieją ludzie tacy jak ty, Warren i wasz ojciec. Byłam pewna, że typowy wojskowy żyje w gromadzie takich samych, zapitych, ograniczonych i sfanatyzowanych głupców. Spotkałam wielu takich. Wy jesteście czymś nowym. Jak na warunki amerykańskie macie w sobie tyle skromności. Nie wiem tylko dlaczego, ale dzięki Bogu, że jesteście właśnie tacy! Kochanie, czy podczas wesela Warrena nie myślałeś o mnie inaczej, bardziej na trzeźwo? Dostrzegłam wtedy punkt widzenia twojej matki i zupełnie się z nim zgadzam, mówię uczciwie. Dlaczego na miły Bóg, jej mały chłopiec Briny, chce żenić się z tą śniadą, starą Żydówką, kiedy w Stanach Zjednoczonych jest tyle pięknych panien jak choćby Janice Lacouture? Mówiąc to nie mam najmniejszego poczucia niższości. Oceniam wartość swojej inteligencji oraz wiem, że jestem zadawalająco atrakcyjną Czarną Damą. To przypadek, że jestem Żydówką. Pozostawiło to jednak małe piętno na mym zachowaniu i sposobie myślenia. Zbyt małe jak przypuszczam; żyjemy w świeckich czasach, a ja jestem ich wytworem. Pozostaje pytanie, czy z powodu przypadkowego spotkania i fantastycznej, cielesnej fascynacji powinniśmy, ty i ja, próbować pokonać ten konflikt pochodzenia i interesów? Ja nie wycofuję się Byronie, kocham cię. Ale te kilka miesięcy na przemyślenie wszystkiego od nowa to nie przeciwieństwo losu, ale wybawienie. A teraz pozwól, że krótko opiszę, co się wydarzyło. Załączam list, który przysłał mi Aaron, a którego ty nie chciałeś oglądać. Możesz zignorować jego głupie uwagi na nasz temat. Natomiast obraz jego problemów jest tam przedstawiony bardzo czytelnie. Leslie okazał się absolutnie zdumiewający. Nie powinieneś, Briny, być o niego zazdrosny. Twoje zachowanie, gdy opuszczałam Pensacolę bardzo mnie zaniepokoiło. Odrzuciłam powtórną, prawie lizusowską propozycję małżeńską złożoną przez tego człowieka. Powiedziałam mu, że kocham ciebie, że za ciebie obiecałam wyjść za mąż, i że on jest za burtą. Teraz o tym wie. Pomimo to poczynił starania, by rozwiązać głupie problemy. Aarona. Nie zapominaj o tym. Z biura Sekretarza Stanu powędrowały do Rzymu słowa mające przyspieszyć powrót Aarona! Zostały mi niecałe dwie godziny do odlotu. Pospiesznie piszę te słowa na lotnisku. Nie byłam w domu. Zatrzymałam się na dzień w Nowym Jorku i zakupiłam tylko tyle rzeczy, by dać sobie radę w drodze. Lekko mi się podróżuje - z jedną walizeczką! Na pewno zostaniesz przyjęty na to szkolenie na okrętach podwodnych, jestem o tym przekonana. Wiem, że twój ojciec pragnie tego bardzo, i myślę, że to samo pragnienie tkwi głęboko w tobie. Teraz to najlepsze dla ciebie rozwiązanie. Gdy wrócę, będę twoja, jeżeli nadal mnie zechcesz. Czy to wystarczająco jasne? A więc odwagi i życz mi szczęścia. Odlatuję. Kocham cię, Natalia Trzy dni przed rozpoczęciem kursu podwodniackiego, Byron siedział w nędznie umeblowanym pokoju nad chińską pralnią w New London przeglądając przytłaczający spis lektur, gdy do drzwi zadzwonił listonosz. Wielki napis, Special Deliveus na szarej grubej kopercie, nagryzmolony w pośpiechu przez Natalię nie wróżył nic dobrego. Zagłębiony w postrzępionym fotelu, wśród dochodzących z sutereny zapachów mydła i krochmalu, Byron kilkakrotnie odczytał jej zaskakujący list. Później, kiedy przebiegał wzrokiem nieśmiałe pismo Aarona otrzeźwił go zgrzytliwy dzwonek telefonu. - Elew Henry? Tu Schmidt, biuro komendanta. Jest tutaj wasz ojciec. Właśnie wyszedł z kapitanem Tullym wizytować "Tambor". Jeżeli chcesz się do nich dołączyć znajdziesz ich, jak mówi komendant, na szóstym nabrzeżu. - Dziękuję. Próbując przezwyciężyć złość i rozgoryczenie z powodu ojca nawet tu nie dającego mu spokoju, Byron ubrał się i wyszedł w ciągu dziesięciu minut. Tymczasem Victor Henry we wspaniałym nastroju choć z oczami czerwonymi z niewyspania, przechadzał się po nowym okręcie podwodnym wraz z byłym kumplem klasowym. Podchody z bombowcami zostały zakończone. Wymagały mnóstwa pracy i podróżowania. Tuzin samolotów znajdował się w warsztatach, piloci rozproszeni byli po całym kraju i nie było potrzeby dalszego pośpiechu. Przygotowanie nocnych napraw niesprawnych samolotów oraz wyrwanie owych pilotów z ramion ich żon lub zawracanie ich z wędkarskich eskapad było prawdziwą walką. Do tego wszystkiego dowódcy zadawali niewygodne pytania. Jiggs Parker, inny szkolny kolega Puga, obecnie dowódca Bazy Lotniczej Wielkich Jezior, wszczął walkę, by uzyskać nakazy przeniesienia na piśmie, dopóki Pug nie posłużył się bezczelnym kłamstwem o objętym tajemnicą, nowym dopiero testowanym wyposażeniu samolotów, które dopiero w przyszłości będzie ujawnione. Jiggs przyglądał mu się przez długą, milczącą minutę, po czym poddał się. Cóż, blaga była częścią systemu bezpieczeństwa, pomyślał Pug, a Jiggs o tym wiedział. Byron dopadł ojca i komendanta w przedniej komorze torpedowej "Tamboru", kiedy oglądali nowe wyrzutnie. - Cześć tato, co cię tu przyniosło? Szorstki ton pytania i spojrzenie na twarz syna podpowiedziały Pugowi, że stało się coś niedobrego. - Byłem tu niedaleko i pomyślałem sobie, że wpadnę. Red czy spotkałeś już Byrona? - Nie. Jeszcze nie. Wiem tylko, że zdał część praktyczną i jest w nowej klasie. - Kapitan Tully wyciągnął rękę. - Witam na pokładzie, Byron. Będziesz z nami tu przez parę niełatwych miesięcy. - Spróbuję przetrwać, sir. Po tej prawie pogardliwej odpowiedzi Red Tully z dezaprobatą przeniósł wzrok na ojca. Byron tłumiąc w sobie złość podążył bez słowa za nimi. - Powiedz, co za diabeł w ciebie wstąpił - wyrzucił z siebie Pug, gdy wyszli z kiosku na wietrzny, śliski, czarny pokład zostawiając na dole kapitana rozmawiającego z szyprem. - Lepiej byś zrobił panując nad sobą, gdy zwracasz się do przełożonych. Jesteś teraz w wojsku. - Wiem, że jestem w wojsku, czytaj. Na kopercie podsuniętej przez syna Pug dojrzał imię Natalii. - Czy to nie coś osobistego? Byron nadal trzymał list. Victor Henry ujął powiewające kartki w obie ręce i odczytał je zaraz, na pokładzie okrętu. Kiedy oddawał list synowi jego twarz była zaczerwieniona. - Dziewczyna z charakterem. Już wcześniej to mówiłem, widać było po niej od początku. - Jeżeli cokolwiek jej się tam przydarzy, będzie to twoja wina tato, nigdy ci tego nie zapomnę. Pug zmarszczył brwi. - To bezpodstawne oskarżenie. Ona pojechała do Włoch z powodu swego wuja. - Nie. To ty ją przestraszyłeś mówiąc, że nie przyjęliby mnie tutaj, gdybym był żonaty. To nieprawda. Wielu studentów ma żony. Gdyby nie twój przyjazd do Miami, byłbym teraz jednym z nich. - Dobrze, jeżeli wprowadziłem ją w błąd, to bardzo mi przykro. nie znałem dokładnie kryteriów tu panujących, ale wydawało mi się, że do tak ryzykownej służby wolą kawalerów i, o ile wiem, tak jest, ale było zbyt mało chętnych. Tak czy inaczej to jest twoje powołanie. Ja jej tylko o wszystkim powiedziałem. Wybór należał do niej. Postąpiła cholernie mądrze, być może nie powinienem się wtrącać, ale wiem, że decyzje, które teraz podejmiesz, będą miały wielki wpływ na dalsze twoje życie i chciałem ci tylko pomóc, po prostu pomóc. Jak na Victora Henry'ego była to bardzo rozwlekła przemowa, której, z powodu wrogiego nastawienia syna, zabrakło zwykłej pewności siebie. Opanowało go nieznośne poczucie winy: winy za wmieszanie się w tę sprawę, a może również za wyjazd dziewczyny. Jeżeli nawet wydawało mu się, że Natalia nie była najlepszą partnerką dla jego syna, to jej nagły wyjazd spowodował, że czuł prawie to samo co Byron. Czyżby ona miała okazać się najlepszą w świecie rzeczą, która mogła spotkać tego zabłąkanego młodzieńca? Czyżby to, że była Żydówką, mogło stawiać sprawy w innym świetle, niezależnie od najlepszych ojcowskich intencji? Odpowiedź Byrona była tak krótka i ostra, jak długa i pokorna była przemowa ojca. - O tak, pomogłeś mi. Ona odeszła. Nigdy ci tego nie zapomnę, tato. Red Tully wynurzył się z kiosku, rozejrzał wokół i zamachał ręką. - Hej, Pug? Gotowy do zejścia na ląd? Victor Henry rzekł szybko do syna: - Teraz jesteś tutaj, Briny. Trudno o lepszą szkołę w marynarce. Co było, minęło. - Zostawmy ten temat - rzekł Byron i ruszył w kierunku trapu. Tego ciepłego, pięknego, czerwcowego wieczoru, gdy nagłówki gazet grzmiały o brytyjskiej ewakuacji spod Dunkierki, a Churchill, przez radio obiecywał walkę do końca, na plażach, wzgórzach i ulicach, Victor Henry udawał się do Europy. Z powodu pogarszającej się sytuacji Rhoda nie jechała z nim, pozostała, by przygotować mieszkanie dla Madeline w Nowym Jorku. Pug sam zaproponował takie rozwiązanie, a żona dosyć chętnie się zgodziła. Madeline zaaferowana, zajęta i szczęśliwa młoda kobieta, nie miała zastrzeżeń. Zarówno Pug, jak i Natalia zadziwiająco łatwo dostali bilety lotnicze pozwalające dostać się na objęty wojną kontynent. Rzeczą naprawdę trudną było wydostanie się stamtąd. 29 Przez pięć dni Natalia próbowała dostać się na samolot z Lizbony do Rzymu. Bilet, który w końcu dostała, chwilę przed odlotem został zablokowany, kiedy duża grupa hałaśliwie roześmianych oficerów armii niemieckiej, zapewne po obiedzie i winie, przetoczyła się przez wrota, pozostawiając dwudziestu niedoszłych pasażerów, spoglądających jeden na drugiego. Po tym zdarzeniu miała dość linii lotniczych. Jazda pociągiem przez Francję była zbyt ryzykowna. Zdecydowała się więc na grecki frachtowiec płynący do Neapolu. Wątpliwej przyjemności podróż zabrała jej cały tydzień. Gorącą, wąską kabinę dzieliła z hordą czarnych karaluchów i pachnącą maścią wychudzoną Greczynką. Pomimo oczywistej ohydy tego miejsca, wolała tu pozostać, ponieważ na pokładzie i w przejściach była niepokojona przez załogę statku. Z trudnością przełykała też posiłki. Ciągłe kołysanie nie pozwalało jej spać w nocy. Jej małe, skrzeczące radio wyrzucało z siebie opowieści BBC, to o powietrznej ucieczce francuskiego rządu z Paryża, to o przystąpieniu Włoch do wojny, to znów słowa Roosevelta: "ręka dzierżąca sztylet zadała cios w plecy sąsiada". Natalia przybyła do Włoch wycieńczona i podenerwowana, przekonana, że najlepiej zrobi natychmiast zabierając wuja Aarona z Sieny. Nie bacząc na książki, ubrania i meble - pamiętając tylko o rękopisie. Potem jednak na lądzie, po godnym posiłku dopełnionym dobrym winem, po długiej nocy przespanej w wielkim, miękkim, hotelowym łóżku, zdumiała się swoją paniką. I w Neapolu, i w Rzymie nic nie wskazywało, że Włochy przystąpiły do wojny. W słonecznym świetle letnie kwiaty rozlewały się purpurą i czerwienią na pokrytych sztukaterią ścianach. Po zatłoczonych ulicach wędrowali ożywieni jak zwykle Włosi. W pociągach i kafejkach zawsze przeważali pełni humoru, opaleni młodzi żołnierze. Wyglądali na spokojnych i rozluźnionych jak zawsze. Po długiej podróży w dusznym, zatłoczonym pociągu dotarła do Sieny, a pierwszy widok miasta wynurzającego się zza pokrytych winoroślą krągłych wzgórz przypomniał jej widoki, oglądane do znudzenia na ulicach Miami. - Boże, któż mógł przewidzieć, że powrócę tu znowu? - powiedziała do siebie. Wzgórza wokół miasta zieleniły się przyćmioną już barwą pełnego lata. W Sienie wszystko było bez zmian, południowa senność objęła miasto. Czasem tylko pies przemknął w słońcu po pustej, rudej ulicy. Półtorej godziny zajęło jej znalezienie taksówki. Aaron ubrany w żółty letni garnitur z Palm Beach, ukryty pod rozłożystym białym kapeluszem siedział na swym starym miejscu w cieniu wielkiego wiązu zatopiony w lekturze. Poza nim biało-czarna katedra królowała swymi wieżami nad czerwonymi dachami miasta. - Natalia! A jednak przyjechałaś! Wspaniale. - Podszedł sztywno w jej kierunku, wsparty na lasce z jedną nogą umocowaną w metalowej szynie. - Dzwoniłem i dzwoniłem po taksówkę, ale kiedy przyszła pora na moją drzemkę, żadna nie przyjechała. Uciąłem sobie naprawdę wspaniałą drzemkę. Wejdź do środka moje dziecko, na pewno chcesz się odświeżyć. Giuseppe zajmie się twoim bagażem. Dom nic się nie zmienił, chociaż ciężkie meble w foyer były teraz przykryte zielonymi, kretonowymi pokrowcami. W jego pracowni sterty manuskryptów i notatek, rozkład podręcznej biblioteki, wszystko to zachowało swój zwykły porządek. Do tekturowej podkładki leżącej na biurku, przypięte były żółte kartki wypełnione całodziennym pisaniem, czekające na poranną korektę. - Ależ Aaron, ty nawet nie zacząłeś się pakować! - Porozmawiamy o tym przy herbacie - odpowiedział z zakłopotanym uśmiechem. - Przypuszczam, że najpierw chciałabyś wziąć prysznic? - Ale cóż za sytuacja, wujku Aaronie. Nie było żadnych wiadomości z Rzymu? Czyżby nie doszła depesza z Waszyngtonu? - Była depesza z Waszyngtonu. To bardzo miło ze strony Lesliego. - Zagłębił się w fotelu. - Nie mogę jeszcze ustać na tej nodze dłużej niż kilka minut. Kiedy już prawie się zagoiła, wywróciłem się znowu w idiotyczny sposób. Skończona ze mnie oferma! Ale w każdym razie dobrnąłem do dziewięćset sześćdziesiątej siódmej strony i myślę, że to nieźle. A teraz weź prysznic Natalio, jesteś po prostu wzburzona, a do tego oblepiona kurzem. Młody konsul we Florencji przyjął ją uprzejmie, wstając zza ciężkiego, rzeźbionego, czarnego biurka, by doprowadzić ją do krzesła. W pokoju unosił się rumowy zapach tytoniu, którym była napełniona chropowata, wygięta fajka wykonana z korzenia wrzośca. Symbol Sherlocka Holmesa wyglądał dziwnie w jego małej ręce. Miał białoróżową twarz, łagodne, jasnoniebieskie oczy i dziecinne, wąskie usta, z opuszczoną dolną wargą, na których wypisana była stała skarga. Jego jasne włosy były mocne, krótkie i proste. Był gustownie i elegancko ubrany w szary jedwabny garnitur, białą koszulę i błękitny krawat. Na jego wizytówce stojącej na biurku widniał napis: August Van Winaker II. Odezwał się drżącym, zachrypniętym głosem, który krzepł w miarę jak mówił: - Wspaniale, bratanica sławnego pisarza, hę? Cóż za przyjemność. Przykro mi, że nie mogłem pani przyjąć dzisiejszego ranka, ale byłem zagłębiony po uszy w robocie. - Wszystko w porządku - odpowiedziała Natalia. Zamachał swą ręką. - Widzi pani, ludzie w pośpiechu uciekają do domów i wszystko zrzucają na konsulat. Ciągle jeszcze strasznie dużo się handluje, a ja zostałem wetknięty w papierkową robotę. Staję się pewnego rodzaju pośrednikiem i agentem handlowym dla wszystkich amerykańskich firm, oczywiście bezpłatnym. Dziś mam za sobą najbardziej nieprawdopodobny kocioł - sprawy wszelkiego rodzaju - mieszanka owadobójcza! Czy zniosłaby pani to wszystko? I oczywiście we Florencji ciągle pełno Amerykanów. Im bardziej są zwariowani, tym dłużej tutaj siedzą. - Zachichotał i pogładził włosy z tyłu głowy. - Co za utrapienie miałem z tymi dwiema współlokatorkami, dziewczynami z Kalifornii! Nie mogę przypomnieć sobie nazwisk, ale jedna z nich pochodziła z bardzo bogatej rodziny zajmującej się handlem oliwą. Zaręczyła się z takim małym chudym florentyńskim szejkiem, który kazał nazywać siebie aktorem będąc w rzeczywistości przerośniętym chłopcem na posyłki. No i ten wazeliniarz odszedł zostawiając w ciąży jej koleżankę z pokoju. Całymi nocami kłócili się wszyscy we troje, aż policja musiała interweniować. O Boże! Siedząc tu nigdy się nie wzbogacisz, ale też nigdy nie będziesz się nudził. - Z wysokiej butelki nalał wody do ciężkiego kryształowego pucharu i wypił. - Przepraszam, może napiłaby się pani wody Evian? - Nie, dziękuję. - Ja muszę pić tego strasznie dużo, jakieś głupie problemy z nerkami. Pogarsza mi się zawsze na wiosnę, uważam, że pogoda we Włoszech pozostawia wiele do życzenia, nie myśli pani? No tak! - Jego ironiczny, badawczy wzrok zdawał się dopowiadać: "Co mogę dla pani zrobić?" Natalia opowiedziała mu o nowej komplikacji dotyczącej wuja. W dniu kiedy Włochy przystąpiły do wojny, odwiedził Jastrowa przedstawiciel miejscowej tajnej służby i ostrzegł go, że w związku z brakiem przynależności państwowej i polskim pochodzeniem nie wolno mu opuszczać Sieny do czasu dalszych instrukcji. Starając się go nie urazić wspomniała, że OVRA znała te fakty z przechwyconego listu Van Winakera. - Och, mój Boże, to jest okropne - wykrztusił konsul ciężko łapiąc powietrze. - Czy to możliwe? Ma pani zupełną rację, gdzie podziała się moja głowa, gdy pisałem ten list? Szczerze mówiąc, Natalio, jeśli mogę panią tak nazywać, załamałem się, gdy usłyszałem dziś pani nazwisko. Zdawało mi się, że już dawno zabrała pani swego kłopotliwego wuja do domu. Wie pani, on jest nieznośny. Ładna historia. Myślałem, że wiza wszystko rozwiązała i że sprawa Jastrowa jest dla mnie zakończona. - Co mamy teraz robić? - spytała Natalia. - Byłbym szczęśliwy mogąc odpowiedzieć od razu na to pytanie - odrzekł Van Winaker, zaczesując palcami włosy na karku. - Czy mogę coś zaproponować? - miękko i słodko spytała Natalia. - Niech pan po prostu odnowi jego paszport. To rozwiąże problem przynależności państwowej. Wtedy nie będą mogli go zatrzymać. Van Winaker znowu popił wody mineralnej. - Och, Natalio, to tak łatwo powiedzieć. Ludzie nie dostrzegają tych krzykliwych instrukcji ostrzegających nas przed paszportowymi nadużyciami. Ludzie nie widzą okólników, które przychodzą z departamentu, odwołując konsuli i przekreślając kariery z powodu lekkomyślności w tych sprawach. Kongres ustala prawa o imigracji, nie służba konsularna, Natalio. My przyrzekaliśmy ich przestrzegać. - Panie Winaker, Sekretarz Stanu pragnie oczyszczenia Aarona, wie pan o tym. - Postawmy jedną sprawę otwarcie. - Van Winaker uniósł sztywno palec, a jego okrągłe, błękitne oczy stały się zimne. Dmuchnął w fajkę i machnął nią w jej kierunku. - Nie mam żadnych instrukcji od Sekretarza Stanu. Jestem bardzo zadowolony, że zamiast na piśmie załatwiamy tę sprawę spotykając się twarzą w twarz, Natalio. - Wzrok jego chytrze zamigotał. - Biuro Sekretarza Stanu prosiło nas o szybkie załatwienie wyjazdu twojego wuja. Miałem wiadomości z Rzymu, chciałbym jednak, by zostały one między nami. Powiedziane to było między wierszami przy okazji dania wizy, zrobiłem co mogłem załatwiając jego sprawę przed setkami innych czekających w kolejce. - Van Winaker puknął fajką w miedzianą tackę i nie przerywając sobie słodko-plotkarskim tonem dodał: - Myślę, że czas rozwiąże problemy twojego wuja. Francuzi już proszą o zawieszenie broni, Brytyjczycy nie powalczą długo, byliby szaleni próbując. Jeżeli to zrobią, Luftwaffe w krótkim czasie zrobi z nich galaretę. Niestety, obawiam się, że ta runda należy do Niemców. Bez wątpienia będą mieli coś do powiedzenia przez dwadzieścia lat, gdy ja będę już na zielonej trawce. - Ale nie możemy czekać na koniec wojny - z wymówką w głosie powiedziała Natalia. - Och, myślę, że możecie. Spodziewam się zawarcia pokoju na początku lipca, może nawet wcześniej. Ten gorący czas sam uformuje wyjście. Wszystko ulegnie przedawnieniu. Twój wuj może spokojnie siedzieć w domu. To daje mu jak gdyby wolny czas na dalsze pisanie. A z tego, co słyszałem bardzo mu na tym zależy. - Chcę zabrać wuja Aarona do domu, zostawiając książki i wszystko. Proszę niech mi pan wyda jego paszport. - Moja droga, sprzeczności w jego życiorysie są teraz oczywiste. To jest nieprawdopodobne jak te rzeczy prześlizgują się, byłem świadkiem setek podobnych sytuacji, ludzie bywają wielce nieostrożni. Teraz, kiedy wszystko jest odkryte i zanotowane, on ma tyle szans na uzyskanie obywatelstwa amerykańskiego co, mówiąc obrazowo, Hitler. Bardzo mi przykro, ale moim obowiązkiem jest powiedzieć ci, jak sytuacja ta wygląda wobec prawa. Człowiek ten powoli doprowadzał Natalię do szału. Nazwisko Führera wzbudziło w niej wstręt. - Uderzająca jest sprzeczność między tym co pan powinien robić i tym co pan robi, a właściwie czego pan nie robi. Obowiązkiem pana jest pomóc nam. Konsul otworzył szeroko oczy, zamrugał, wypił więcej wody Evian i zaczął powoli mówić napychając fajkę. - Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, całkowicie nieoficjalny, ale skuteczny. - Proszę powiedzieć jaki - utkwiła w nim nieruchomo wzrok. - Myślę tak, on ma wizę, ty masz paszport. Pociągiem, autobusem lub wynajętym samochodem zwiejecie do Neapolu. Włosi bardzo łatwo zaniedbują swoje obowiązki. Tam załadujecie się. na pierwszy napotkany statek i nie będzie was. Nie będziecie zatrzymywani. Nikt nie rozpozna twojego wuja. - A jak będą prosili o pozwolenie wyjazdu? - To zwykła formalność moja droga, powiesz im, że zapomniałaś, celnicy zaczną grzebać w twojej torebce, wydobędą kilka tysięcy lirów i... - zamrugał porozumiewawczo. Natalia czuła, że tylko wielkie opanowanie daje jej jakąś szansę. Teraz ten człowiek oficjalnie radził jej dać łapówkę, ryzykując aresztowaniem i więzieniem w faszystowskim kraju. Jej głos stał się ostry: - Myślę, że pojadę do Rzymu, porozmawiam z konsulem generalnym, powiem, że pan stara się pokrzyżować plany Sekretarza Stanu. Konsul wyciągnął w górę obie ręce, pogładził nimi włosy i położył je znowu na biurku. Powoli pouczającym tonem powiedział: - To jest oczywiście twój przywilej, ja przygotuję się na poniesienie konsekwencji związanych z moim zachowaniem. Mimo wszystko nie będę łamał prawa. Jeżeli to wszystko... jestem wyjątkowo zajęty. Wiele ludzi czeka na mnie za drzwiami, więc... Natalia zrozumiała nagle jak jej wuj fatalnie wpadł, trafiając na tego człowieka. Zmieniając taktykę powiedziała z miłym i łagodnym uśmiechem: - Przepraszam, podróżowałam przez dwa okropne tygodnie; kalectwo mojego wuja sprawia, że martwię się o niego. Konsul wyczuł od razu nowy manewr Natalii. - Całkowicie rozumiem. Powiedz wujowi, że przeczeszę jego kartotekę powtórnie, może będę mógł coś zrobić w jego sprawie. Wierz mi. Chcę, by znalazł się tam, gdzie tego pragnie. - Spróbuje pan znaleźć możliwość wydania mu paszportu? - Lub możliwość wysiedlenia go z Włoch, to jest to na czym wam zależy, tak? - Tak. - Zwrócę na tę sprawę szczególną uwagę, obiecuję. Proszę, wróć tu za tydzień. 30 Orzeł i Lew Morski (z książki: "Utrata światowego imperium") Fałszywa legenda Anglicy zawsze słynęli z propagandy wojennej, zaś największym ich triumfem jest ich obraz bitwy o Anglię, który zna świat. Dla ludzi niezorientowanych propaganda stała się historią. Poważne wojskowe dyskusje muszą jednakże zacząć się od faktów nie od mitów. Po upadku Francji Niemcy były bez porównania silniejsze na lądzie niż Anglia, równie silne w powietrzu i znacznie słabsze na morzu - nasza flota nawodna była słaba i nieliczna i tylko u-booty reprezentowały jako taką siłę. Problemem w roku 1940 było tylko to, jak przeprawić wojsko na drugą stronę Kanału. Rozdzielająca nas woda była jedyną przewagą Anglii. Uważam, jak napisałem w podsumowaniu omówienia Fall Gelb, że gdybyśmy zaimprowizowali przeprawę w lipcu, gdy wojska lądowe przeciwnika były praktycznie bez ciężkiego sprzętu, a flota silnie przetrzebiona i rozciągnięta na znacznym obszarze, to po zaciętej lecz krótkiej walce podbilibyśmy Anglię. Niestety, Hitler nie wykorzystał tej szansy co dało przeciwnikowi możliwość złapania oddechu, pozwoliło wybudować umocnienia antyinwazyjne i zgromadzić flotę tak, by uniemożliwić przejście Kanału. W tej sytuacji pozostał nam jedynie atak z powietrza mający na celu albo wymuszanie kapitulacji, albo utorowanie drogi inwazji. Na początku należy porównać siły - dziewięćdziesiąt dziewięć osób na sto łącznie z Niemcami nadal wierzy, iż potężna i silniejsza niepomiernie Luftwaffe została pokonana przez dzielną garść termopilańczyków w mundurach RAF-u, albo inaczej mówiąc: Nigdy w dziejach ludzkich konfliktów tak wielu nie zawdzięcza tak wiele tak nielicznym. Prawda natomiast jest taka, że obie strony w chwili rozpoczęcia konfliktu miały po około tysiąc maszyn myśliwskich. Naszych bombowców było więcej, natomiast angielskie, szczególnie te nowsze, były cięższe, silniej uzbrojone i o większym zasięgu. Hitler i Göring naturalnie głosili niestworzone bzdury o potędze Luftwaffe, by nakłonić przeciwnika do zawarcia pokoju, a Churchill idealnie to wykorzystał tworząc legendę samotnej i znacznie słabszej Anglii, by wciągnąć do wojny Roosevelta. W rezultacie bitwa ta przeszła do historii jako spotkanie Dawida z Goliatem. Przewagi Anglii Potoczne wyobrażenie jest nieścisłe nie tylko co do układu sił, ale także nie uwzględnia niekorzystnego dla Luftwaffe sposobu, w jaki sama walka była prowadzona. Większość walki miała miejsce nad lotniskami angielskimi; każdy zestrzelony pilot niemiecki nad lądem brytyjskim był stracony: albo martwy, albo w niewoli, podczas gdy zestrzelony Anglik, jeśli nie odniósł obrażeń, wsiadał w nowy samolot i dalej brał udział w walce. Piloci niemieccy mogli stracić na samą walkę niewielką część czasu jaki spędzali w powietrzu, gdyż nasze myśliwce mogły zabrać paliwa na dziewięćdziesiąt minut lotu, z czego większość zajmowało dotarcie do celu i powrót do bazy. Pilot angielski mógł całe paliwo poświęcić na walkę powietrzną. Z uwagi na mały zasięg naszych myśliwców byliśmy w stanie dotrzeć jedynie nad południowo-wschodnie części Anglii i Luftwaffe przypominała sokoła na smyczy, która sięga najdalej nad Londyn. Reszta ich obszaru była praktycznie bezpieczna przed naszymi samolotami, gdyż bombowce bez osłony myśliwskiej były skazane na prawie pewną śmierć. RAF mógł wycofać poza nasz zasięg pilotów na wypoczynek czy też uszkodzone samoloty do naprawy nie mówiąc już o tym, że trzymał tam rezerwy i fabryki budujące nowy sprzęt. Ponadto nasze myśliwce uwiązane były rozkazami do ścisłej ochrony bombowców niczym niszczyciele chroniące pancernik, co z pewnością zmniejszało straty bombowców i podnosiło morale ich załóg, ale znacznie utrudniało życie myśliwcom. W walce powietrznej bowiem zasada: kto pierwszy ten lepszy, jest najważniejsza, a największą przewagą jest swoboda manewru. Dywizjony myśliwskie winny patrolować niebo i atakować, gdy tylko spostrzegą przeciwnika - tego nigdy nie rozumiał Göring, choć sam był pilotem myśliwca w poprzedniej wojnie i choć jego największe sławy ciągle go o tym przekonywały. W miarę wzrostu strat wśród maszyn bombowych kazał myśliwcom coraz ciaśniej je otaczać, nieomalże skrzydło w skrzydło. Obniżało to znacznie morale pilotów i tak nadszarpnięte przeciągającą się walką i śmiercią wielu kolegów. I w końcu Anglicy mieli nad nami szczęśliwie dla siebie istotną przewagę techniczną - byli pierwsi, jeżeli chodzi o posiadanie radaru nadającego się do użytku w warunkach bojowych, co niepomiernie zwiększało skuteczność ich myśliwców. Mogli śledzić nasze zbliżanie się i wysyłać myśliwce na bezpośredni kurs przechwytujący. Nie tracili czasu i paliwa na poszukiwania i nie musieli rozdrabniać w tym celu swych sił. Gdyby nie to, moglibyśmy wygrać tę bitwę, gdyż Luftwaffe zrobiła wszystko co do niej należało, poza zestrzeleniem wszystkich maszyn RAF-u. Sam Churchill - a trudno go podejrzewać o wyolbrzymianie naszych osiągnięć - przyznał, iż we wrześniu szala zaczęła przechylać się na naszą stronę. Nasza taktyka jednakże w tym momencie zmieniła się na strategiczne bombardowanie Londynu, co było fatalną pomyłką Göringa. Tak twierdził Churchill, zaś prawda jest taka, że wraz ze zbliżającą się złą pogodą, prowokacyjnymi bombardowaniami naszych miast i bezspornym faktem, że inwazja albo nastąpi przed pierwszym październikiem, albo wcale była to konieczność nie do uniknięcia. Omówiłem tę sprawę dokładnie w szczegółowych analizach tej kampanii. Powody "Ataku Orła" Adlerangriff Luftwaffe na Anglię w lecie 1940 roku był w rzeczy samej gestem pokojowym. Był to dość ograniczony wysiłek, mający przekonać Anglików, że dalszy opór niczemu nie służy który musiał być podjęty przed atakiem na Rosję, by ochronić nasze tyły. Fakt iż zawiódł, był tragedią dla Niemiec, gdyż oznaczał prowadzenie wojny na dwa fronty, zaś historycy są dziwnie powolni w zrozumieniu faktu, iż był jeszcze tragiczniejszy dla Anglii. Niemcy wkroczyły w wojnę mając niewiele do stracenia natomiast Anglia w 1939 roku była największym mocarstwem świata. W rezultacie zaś wojny będąc jej zwycięzcą straciła swe imperium i skurczyła się do rozmiarów jednej ledwie wyspy. Gdyby w 1940 roku zawarła z nami pokój jej imperium prawie w całości należałoby nadal do niej. Dlatego trudno jest zrozumieć, dlaczego nadal uważa się bitwę o Anglię za jej największy sukces. Piloci angielscy, podobnie jak ich kuzyni z Niemiec, walczyli dzielnie i z poświęceniem, ale Anglia odrzuciła wówczas swą ostatnią szansę na panowanie nad imperium. Krótko potem zresztą związała się z bolszewizmem, co było jeszcze większym błędem, gdyż dopomogło mu skruszyć ostatni bastion Europy przed zalewem Azji jakim były Niemcy. Samą zaś Anglię sprowadziło do roli słabego sojusznika Stanów Zjednoczonych. Wszystko to było dziełem awanturniczego wizjonera, jakim był Churchill, dla którego była to jedyna możliwość dojścia i utrzymania się przy władzy. Narzucił on sobie rolę świętego Jerzego zbawiającego świat przed niemieckim smokiem. Sam w to wierzył, a dzięki darowi wymowy przekonał też o tym świat. Anglicy wierzyli wystarczająco długo by stracić imperium, a gdy się obudzili mogli jedynie wykopać go ze stołka, co zresztą niezwłocznie uczynili. Hitler i Anglia Mogę osobiście zaświadczyć, że Hitler autentycznie nie chciał wojny z Anglią. Zresztą nie ma takiej potrzeby, gdyż jest to wyraźnie napisane w Mein Kampf. Widziałem jego twarz na konferencji, w dniu, w którym Anglia dała strategicznie bezsensowne gwarancje Polsce, i przypadkiem w korytarzu Kancelarii 3 września, gdy wbrew zapewnieniom Ribbentropa wypowiedziała nam wojnę. Była to twarz załamanego człowieka. Niemożliwe jest do zrozumienia, co stało się w 1940 roku bez wzięcia tego pod uwagę, gdyż od początku do końca wojny taktyka, strategia i polityka zagraniczna Niemiec były niczym innym jak wolą tego człowieka. Gdy wchodził na scenę nigdy nie ukrywał, nie będąc dyplomatą, swych celów ani swego programu. W porównaniu z nim Aleksander Wielki czy Napoleon byli improwizatorami wykorzystującymi sprzyjające okazje. W Mein Kampf Hitler opisał językiem ulicznego agitatora, jakim wówczas był, w jaki sposób zamierza przejąć władzę i przez dwanaście lat konsekwentnie to realizował. Napisał tam, że celem Niemiec jest zdobycie terenów kosztem Rosji i to było jedynym celem drugiej wojny. Napisał też, iż zanim zacznie go realizować musi wyeliminować z gry odwiecznego wroga Niemiec, jakim jest Francja. Napisał też wyraźnie, że celem Niemiec winien być sojusz z Anglią, której walory, historię i doskonałą administrację zawsze podziwiał. Przymierze oparte na panowaniu Anglii na morzach i w koloniach, a Niemiec w Europie. Nigdy też nie odstąpił od tej koncepcji, a kiedy Churchill odrzucił wielokrotne oferty pokoju, swą furię wyładował na Żydach będąc przekonanym, iż wpływ angielskiego żydostwa dyktuje politykę tego kraju. Prawie w godzinie śmierci miał jeszcze nadzieję, iż Anglia oprzytomnieje i zawrze jedyny sensowny dla świata układ poza oddaniem połowy kuli ziemskiej pod panowanie bolszewizmu, a drugiej pod panowanie opętanej dolarem Ameryki. Czyli stan w jakim żyjemy obecnie. Tu właśnie leży powód klęski Adlerangriff, faktu iż znaleźliśmy się nad Kanałem bez planu ataku, nierealności samej inwazji, która nigdy nie wyszła poza stadium planowania. Według ostatnich analiz nie doszło do niej, gdyż Hitler nie miał serca podbijać Anglii i w jakiś sposób nasze siły zbrojne to wyczuły. Bitwa powietrzna Bitwa ta miała parę faz: w pierwszej nasze lotnictwo próbowało skłonić Anglików do walki nad Kanałem. RAF nie bronił zatapianych statków, rozpoczęto więc bombardowanie jego lotnisk, co zmusiło go do wyjścia w powietrze. Po zdrowym laniu, jakie tu dostali, Göring, zmuszony przez Hitlera i bombardowanie naszych miast, wysyłał bombowce nad Londyn i inne większe miasta mając nadzieję, że spowoduje usunięcie Churchilla ze stanowiska przez rozwścieczoną ludność. Mowa Hitlera z dziewiętnastego lipca choć szorstka w słowach dawała Anglii naprawdę wspaniałomyślne warunki. Wszystko jednak na próżno, a październikowa mgła i deszcze przykryły pole bitwy kończąc tzw. Bitwę o Anglię remisem. Większość pisarzy wojennych obarcza Göringa winą za naszą "klęskę" nad Anglią wpadając w pułapkę brytyjskiej propagandy głoszącej, iż Luftwaffe została pokonana. Prawdą jest to, że z jego tylko winy nasze lotnictwo nie mogło uzyskać wyniku lepszego niż remis - tu podobnie jak w przypadku Fall Gelb winne było amatorstwo w dowodzeniu. Hermann Göring był skomplikowaną mieszanką dobrych i złych możliwości: był sprytny i szybki, a zanim nie popadł w odrętwienie wywołane luksusem miał siłę, by przeforsować najtrudniejszą nawet decyzję. Natomiast jego ignorancja, upór i chciwość spowodowały poważne błędy w wykorzystaniu konstrukcji i produkcji samolotów. Przed wrześniem Luftwaffe ponosiła większe straty przez braki w zaopatrzeniu i złe dowodzenie niż w walce (włączając w to RAF w 1940 roku). Sprzeciw Göringa spowodował, że zaniechano produkcji doskonałych konstrukcji ciężkich bombowców, gdyż uważał, że lotnictwo jest narzędziem wsparcia na bliską odległość wojsk lądowych. W 1940 roku rzucił lekkie i krótkodystansowe maszyny w operację strategiczną, która przekraczała znacznie ich możliwości, a która mimo to prawie się powiodła. Jako wsparcie wojsk nasze lotnictwo pokazało co potrafi w Polsce, we Francji i podczas ataku na Rosję. Osłabło w miarę jak front odsuwał się coraz dalej od baz lotniczych, ale jego osiągnięć jako wsparcie jak dotąd nikt jeszcze nie pobił. W popularnej historii (która jest niczym więcej jak kłamliwą retoryką Churchilla zamrożoną w tzw. "fakty") Hitler jest żądnym krwi szaleńcem, który wpierw napadł na Polskę, potem rozszarpał Francję i sięgnął po Anglię, gdzie dostał po łapach i cofnął się warcząc wściekle, po czym zawrócił jak niepyszny na wschód rzucając się nieprzytomnie na Rosję, co dopełniło jego klęski. Prawda jest taka, że Hitler przez cały czas zimno i spokojnie realizował krok po kroku to, co napisał w Mein Kampf, choć przez swe amatorstwo popełniał liczne pomyłki. Przez cały czas także dążył do pokoju z Anglią - żaden zwycięski wódz nie próbował bardziej zawrzeć pokoju niż on. To że mu się nie udało, było ogromnym rozczarowaniem, gdyż między innymi oznaczało otwarcie naszych tyłów na atak w czasie, gdy główne zmagania toczyły się na wschodzie. Oznaczało to także zwiększenie produkcji u-bootów kosztem naszych niewielkich zapasów strategicznych, a nade wszystko oznaczało zwiększenie prawdopodobieństwa interwencji Ameryki kierowanej przez Roosevelta. Ostateczna tragedia Najtragiczniejsze było to, że wynikiem brytyjskiego uporu było załamanie się ducha w Hitlerze, co odbiło się na losie Żydów, których nigdy specjalnie nie lubił, ale których jak dotąd także specjalnie nie prześladował. Godny pożałowania stan, w jakim się potem znaleźli, był bezpośrednim wynikiem jego frustracji. Niemcy sprzymierzone z Anglią lub mające do czynienia z neutralną Anglią nigdy by czegoś takiego nie zrobiły, natomiast nasz naród był sam, odcięty od cywilizacji i w śmiertelnej walce z prymitywnym bolszewickim gigantem. Zasady humanitaryzmu poszły w tej sytuacji w kąt, a neurotyczne elementy w partii miały pełną swobodę, by dać upust swym zboczonym skłonnościom zwłaszcza w Polsce i w Rosji. Hitler, rozwścieczony opozycją Churchilla, nie był w nastroju, by ich powstrzymać, co mógł zrobić jednym słowem, któremu nikt nie śmiałby się sprzeciwić. I to właśnie jest najważniejszy rezultat Bitwy o Anglię. Komentarz tłumacza: Ocena Roona Bitwy o Anglię jest nie do zaakceptowania - teutońskim zwyczajem jest nieprzyznawanie się do porażek lecz szukanie "obiektywnych" wytłumaczeń. Czytałem większość niemieckich opracowań militarnych na temat ostatniej wojny i zaledwie kilku autorów było w stanie przełknąć gorzką pigułkę klęski bez bzdurnych tłumaczeń, natomiast jego teza, że powodem eksterminacji Żydów był upór trwania w walce Winstona Churchilla jest bezsprzecznie najbardziej bezsensowna ze wszystkich z jakimi się zetknąłem w tej literaturze samousprawiedliwienia. Jego dane, dotyczące liczby samolotów biorących udział w walce, absolutnie nie zasługują na wiarę. Faktem jest, iż niewiele ze statystyk wojennych jest trudniejszych do dokładnego stwierdzenia, gdyż w zależności od dnia i strat oryginalne dane stale ulegają zmianie. Obaj dowódcy zresztą w trakcie bitwy dysponowali jedynie przybliżonymi danymi tak o swoich siłach, jak tym bardziej o przeciwniku. Natomiast żadne z opracowań ani z tego okresu ani z czasów powojennych, z którymi się zetknąłem nie próbuje nazwać tego spotkania równym, co spokojnie czyni Roon. Jego opinia, iż atak był "pokojowym gestem" jest równie nie do przyjęcia, jak twierdzenie o remisowym wyniku. Gdyby kiedykolwiek doszło do kolejnej wojny globalnej mam nadzieję, że wojska Stanów Zjednoczonych nie uzyskają nigdy takiego "remisu". Natomiast rację ma "popularna historia": Niemcy starali się zapanować w powietrzu za dnia, co im uniemożliwili myśliwcy angielscy, zaczęli więc bombardować ludność cywilną wpierw w dzień potem w nocy, ale także musieli się wycofać z uwagi na straty. Słabsi liczebnie Anglicy zmusili ich do odwrotu i uratowali świat przed hitleryzmem. Do inwazji nigdy nie doszło, ponieważ admirałom i generałom udało się przekonać Hitlera, że Anglicy potopiliby zbyt wielu żołnierzy przy próbie przekroczenia Kanału, a ci którzy dotarliby do Anglii byliby praktycznie niezdolni do walki. Marynarka jest jak widać pożyteczną rzeczą, gdy jest w pobliżu, co mam nadzieję będą pamiętać moi rodacy. Praktycznie nie ma dokładnej daty zwycięstwa Anglii w tej bitwie - wygrała naprawdę, gdy odwołano operację Lew Morski, ale było to przez Niemców utrzymywane w tajemnicy. Luftwaffe nadal bombardowała w nocy, a u-booty zwiększały zatopiony przez siebie tonaż z każdym miesiącem, co rysowało przyszłość wyspy w coraz czarniejszych barwach, dopóki Hitler nie zaatakował Rosji. Luftwaffe nigdy też nie podniosła się po klęsce i po stratach wśród doświadczonych pilotów, co było jednym z powodów, dzięki którym Niemcy nie zdobyli Moskwy w 1941 roku. Blitzkrieg stracił blitz, gdyż zbyt wiele maszyn i pilotów pozostało na polach Surrey i Kentu oraz na ulicach Londynu. (V.H.) 31 Srebrzyste brzuchate balony zaporowe, które wyrosły przed samolotem, zanim jeszcze ukazał się ląd, połyskiwały nad Wyspami Brytyjskimi niczym karnawałowa dekoracja. W ten bezchmurny, sierpniowy dzień ziemia zdawała się być pogrążona w spokoju. Poprzez falujące, żółto-zielone pola, pocięte w szachownicę liniami żywopłotów, pełzły wąskimi drogami samochody i ciężarówki. Małe punkciki owiec pasły się na łąkach, a koszący kukurydzę farmerzy wyglądali jak mechaniczne laleczki. Samolot mijał miasta ściśnięte wokół szarych, strzelistych katedr, lasy, wrzosowiska, potoki i znów zielone okolone żywopłotem pola. Anglia była urocza niczym na pejzażach, w wierszach i książkach z obrazkami. Dla Puga był to koniec nudnej, trwającej cały tydzień podróży przez Zurich, Madryt, Lizbonę i Dublin. Wszystko zaczęło się od szarej, zalakowanej koperty ręcznie zaadresowanej czerwonym atramentem. "Ściśle tajne - kapitan Victor Henry do rąk własnych", która przybyła do Berlina z Waszyngtonu. W środku znajdował się zapieczętowany list następującej treści: Pug, mój drogi: Wiceszef lotnictwa morskiego powiada, że od długiego czasu interesujesz się "radarem". Brytyjczycy tajnymi kanałami powiadomili nas o wielkich sukcesach, jakie odnieśli w walkach powietrznych, przy użyciu czegoś co nazywają "RDF". Czy nie pojechałbyś tam zgodnie z naszą umową? Otrzymasz stosowne rozkazy, a nasi przyjaciele będą oczekiwać na ciebie. W Londynie powinno być teraz ciekawie, choć może nieco gorąco. Daj mi znać, jeżeli uznasz, że jest za gorąco na wysłanie tam pięćdziesięciu niszczycieli. FDR Czytając te rozwlekłe instrukcje, Pug popadł w rozterkę. Każdy pretekst do wyjazdu z Berlina był mile widziany. Napuszone i krzykliwe nagłówki brukowej prasy stawały się coraz bardziej nieznośne podobnie jak zadowoleni, triumfujący Niemcy z rządzącej administracji, dowcipkujący na temat wygody powojennego życia, które zacząć się miało lada dzień; i podobnie jak przechadzające się bulwarami kobiety obnoszące bezwstydnie francuskie jedwabie i pachnące perfumami. Pug czuł się winny nawet jedząc w restauracjach, gdyż wzbogaciły one swe jadłospisy o produkty zrabowane w podbitych krajach: polską szynkę, duńskie masło, francuskie wina oraz cielęcinę. Kiedy siadywał samotnie w Grünewaldzie, niegdyś rezydencji Żyda, jego nerwy drażnił radosny głos spikerów radiowych obwieszczających kolejne zdumiewające sukcesy Luftwaffe, niszczącej brytyjskie samoloty prawie bez strat własnych. Rozkaz, który pozwalał mu porzucić to wszystko wyglądał na dobrodziejstwo. Lecz list napełnił go również obawą, albowiem już cztery lata mijały od czasu, gdy po raz ostatni stąpał po pokładzie okrętu i ten przedłużający się pobyt na lądzie męczył go coraz bardziej. Tego popołudnia, idąc do domu, mijał pomalowane na oliwkowo, pordzewiałe stanowisko obrony przeciwlotniczej. Dopiero ten widok sprawił, że poczuł jak bardzo byłby szczęśliwy, wydostając się z Berlina. Ludzie nie gapili się już tak na tę wysoką najeżoną działkami wieżę, jak bywało to na początku, kiedy w górę wędrowały ramy nośne i płyty pancerne. Domysły i plotki krążyły na jej temat tygodniami. Teraz emocje już opadły. Wszyscy wiedzieli, że to wieża flak, platforma ogniowa przeciw nisko lecącym bombowcom. Żaden wysoki budynek nie przeszkadzał jej w prowadzeniu ostrzału, gdyż wznosiła się wysoko ponad dachami Berlina, kłując w oczy swą szpetotą. Dotychczas te nieliczne angielskie bombowce, które tu dotarły trzymały się maksymalnego pułapu, ale Niemcy pomyśleli o wszystkim. Ta bura, żelazna budowla, gigantyczna i wyniosła, górująca nad pięknym Tiergarten, pełnym spacerowiczów i rozbawionych dzieci, była dla Victora Henry'ego uosobieniem hitlerowskiego reżimu. Owego wieczoru, gdy jego usłużny lokaj, konfident gestapo, postawił przed nim na końcu długiego, opustoszałego stołu, kotlety z duńskiej wieprzowiny, poczuł jak bardzo działa mu na nerwy to przepastne i bezludne domostwo. Zdecydował, że jeżeli będzie musiał tu wrócić, wynajmie pokój u Adlona. Spakował swoje ubrania i mundury, ten uprzykrzony balast każdego attache: porannik, mundur błękitny; mundur biały, strój wieczorowy, cywilne rzeczy na co dzień i strój popołudniowy. Napisał kilka słów do Rhody, Warrena i Byrona po czym położył się spać myśląc o swej żonie, a także o tym, że w Londynie spotka zapewne Pamelę Tudsbury. Nazajutrz asystent Puga, przystojny porucznik, płynnie władający niemieckim, oznajmił mu, że z przyjemnością przejmie jego obowiązki i zobowiązania. Tak się składało, że był krewnym Wendella Willkie i od czasu konwentu republikanów, zyskiwał coraz większą popularność wśród Niemców. - Jak się domyślam, będę musiał pozostać tu przez cały weekend? - powiedział. - Wielka szkoda, bo Wolf Stöller miał mnie zabrać do Abendruh. Ostatnio byli dla mnie wyjątkowo mili. Powiadają, że sam Göring ma się tam zjawić. - Jedź więc za wszelką cenę - rzekł Pug - może zdołasz dowiedzieć się, jak naprawdę radzi sobie Luftwaffe. Powiedz żonie, by ubrała grube majtki. Poczuł satysfakcję zostawiając nowego attache patrzącego za nim osłupiałym wzrokiem, nie wiedzącego czy przypadkiem nie powinien się obrazić. W ten sposób Pug rozstał się z Berlinem. - Jak ty u diabła utrzymujesz się w takiej formie? - powitał Blinkera Vance'a, który jako attache marynarki wyjechał po niego na londyńskie lotnisko. Vance mówiąc mrugał powiekami, zupełnie jak wtedy przed ćwierćwieczem, gdy Victora Henry'ego stawiał do raportu z powodu plamki na białych butach. Miał na sobie skrojoną według londyńskiej mody, płową, sportową marynarkę i szare spodnie. Jego twarz była wysuszona i poorana bruzdami, lecz zachował płaski brzuch świetnego zawodnika. - No cóż Pug, mamy tu niezłą tenisową pogodę. Poświęcam grze kilka godzin dziennie. - Mówisz poważnie? To nieźle tu wojujesz. - Ach tak, wojna ciągle gdzieś tam trwa, przede wszystkim jednak na południu. - Vance machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. - Oczywiście mamy tu czasem alarmy przeciwlotnicze, ale jak dotąd Niemcy nie zrzucili niczego na Londyn. Zdarza się, że widać na niebie samoloty, ale myśliwce szybko biorą się do dzieła. Potem tylko słuchasz w BBC raportów o codziennych strąceniach. Cholernie dziwna ta wojna, jak jakaś gra liczbowa na temat lotnictwa. Mając świeżo za sobą obrazy zbombardowanych rejonów Francji i Beneluksu, Henry został zaskoczony widokiem Londynu spokojnego i zupełnie niezniszczonego, pełnego samochodów i radosnych, ożywionych ludzi zapełniających chodniki barwnym tłumem. Zdziwiły go, ciągnące się bez końca, wystawy sklepowe zapchane towarami dobrej jakości. Berlin nawet ze swymi wojennymi łupami, wyglądał jak ponury obszar zmilitaryzowany. Vance zawiózł Victora Henry'ego do znajdującego się opodal Grosvenor Square apartamentu, który Marynarka Wojenna wynajmowała dla odwiedzających Londyn wyższych oficerów; było to ciemne mieszkanie od podwórza, z kuchnią pełną pustych butelek po whisky i piwie, jadalnią, niewielkim salonem, trzema sypialniami sąsiadującymi z holem. - Przypuszczam, że może ci być tutaj trochę ciasno - rzekł Vance spoglądając na bagaże i rozrzuconą wokół odzież dwu pozostałych lokatorów. - Nie mam nic przeciwko towarzystwu. Blinker uśmiechnął się szeroko, zamrugał i rzucił niepewnie: - Pug, nie przypuszczałem, że zostaniesz jednym z tych zakulisowców. - Zakulisowców? - Naukowych supertajniaków. Tak ich tutaj nazywają. Przecież zjawiłeś się tu, by pooglądać ich najnowszą zabawkę, która z samej góry dostaje zielone światło. Odpinając walizki Victor Henry odpowiedział: - Naprawdę? Attache wyszczerzył zęby na ten unik. - Reszty dowiesz się od herbaciarzy. Moja rola tu się kończy, do czasu aż znów będę ci potrzebny w taki czy inny sposób. Głośny dzwonek londyńskiego telefonu, tak różny w brzmieniu i rutynie od berlińskiego, podwójnego bzzz, wyrwał Puga z popołudniowej drzemki. Pomiędzy zasuniętymi storami migotała świetlna pręga. - Kapitan Henry? Tu generał Tillet z Biura Historii Wojskowości. - Głos w telefonie był wysoki, rześki i bardzo brytyjski. - Jadę jutro do Portsmouth. Pewnie wpadnę też na stację Chain Home. Nie wybrałby się pan ze mną? Pug nigdy nie słyszał nazwy "Chain Home". - Zgoda, generale. Dziękuję. - Och, naprawdę? To wspaniale! - Tillet był tak zadowolony, jakby Pug zaskakująco łaskawie przyjął jakąś nudną propozycję. - Gdybym tak przyjechał po pana o piątej, uniknęlibyśmy porannych korków? Mógłby pan zabrać ze sobą przybory do golenia i koszulę. Victor przez ścianę usłyszał pijacki śmiech, a potem grzmiący głos sąsiada oraz szczebiot młodej kobiety. Była szósta wieczorem. Pug włączył radio i zaczął się ubierać. Właśnie cichło subtelne trio Schuberta, to samo, które często słyszał na berlińskiej fali, a potem podano wiadomości. Spokojnym, prawie obojętnym głosem spiker poinformował o ogromnej bitwie powietrznej, która toczyła się przez całe popołudnie. RAF zdołał zestrzelić ponad sto niemieckich samolotów tracąc zaledwie dwadzieścia pięć. Połowa brytyjskich pilotów uratowała się na spadochronach. Walka, jak podał głos, trwała nadal. Jeżeli w tym niedorzecznie skromnym komunikacie była choć odrobina prawdy, pomyślał Pug, to tam z dala od oczu zajętych swymi sprawami londyńczyków, wykluwało się zadziwiające zwycięstwo. W książce telefonicznej znalazł numer Pameli Tudsbury i zaraz do niej zadzwonił. Odezwała się jakaś inna dziewczyna o miłym głosie, który stał się jeszcze milszy, kiedy Victor Henry przedstawił się. Pamela miała służbę w dowództwie, gdzieś poza Londynem. Rozmówczyni podała mu numer, pod którym miał ją zastać. Wykręcił go i usłyszał głos Pameli. - Kapitan Henry! A więc jesteś tutaj! To cudownie wybrałeś właściwy dzień na przyjazd, nie myślisz? - Czy naprawdę idzie dobrze, Pam? - To nie słyszałeś wieczornych wiadomości? - Nauczyłem się nie ufać radiowym komunikatom. Wybuchnęła radosnym śmiechem. - Rozgłośnia berlińska. Mogłam się domyśleć. Mój Boże, jak to miło znowu cię usłyszeć. Tak więc wszystko co usłyszałeś, to szczera prawda. Spraliśmy ich dzisiaj solidnie, choć ciągle nie dają za wygraną. Teraz mam przerwę, przegryzam co nieco, a potem jeszcze godzina służby. Słyszałam, jak jeden z oficerów mówił, że to punkt zwrotny tej wojny. Tak na marginesie. - Jak tam twój narzeczony? - Ach, Ted? Czuje się jak ryba w wodzie. W tej chwili pracuje na ziemi. Miał dziś urwanie głowy! Biedny chłopak, stuknęło mu dwadzieścia dziewięć lat i jest ojczulkiem dla całego dywizjonu. Posłuchaj, czy możemy cię kiedyś zobaczyć? Ted wylatuje na akcję dopiero w przyszłym tygodniu. Z pewnością przyjedziemy razem do Londynu. Jak długo tu zostajesz? - Och, w przyszłym tygodniu powinienem się tu jeszcze kręcić. - To pięknie. Podaj mi więc swój numer telefonu, a ja zadzwonię do ciebie. Tak się cieszę, że jesteś. Tego wieczoru Londyn strojny był złotym blaskiem, blaskiem zstępującego w czystym powietrzu słońca. Pug wyszedł na spacer. Wałęsał się na chybił trafił: po krętych ulicach między rzędami ceglanych domów, przez wezbrany zielenią park, gdzie po cichej wodzie krążyły łabędzie, aż dotarł do Trafalgar Square. Ruszył dalej obok budynków rządowych Whitehall, wzdłuż Tamizy, w stronę mostu Westminster. Przemierzył go do połowy i zatrzymał się spoglądając na nietknięte sławne, stare miasto, rozciągające się po obu stronach rzeki. Czerwone londyńskie piętrusy i małe, zwinne, czarne taksówki sunęły przez most pośród wezbranej fali prywatnych samochodów. Na opustoszałych berlińskich ulicach pojawiały się głównie limuzyny rządowe lub pojazdy wojskowe. Londyn był ciągle cywilnym miastem pomimo wszystkich tych mundurów. Nie zbudowano tu wieży przeciwlotniczej, wyglądało na to, że Brytyjczycy wytwarzali uzbrojenie dla swego RAF-u i marynarki z odpadków kuchennych panującego wokoło dobrobytu. Obecnie te odpadkowe siły zbrojne musiały zewrzeć szyki. Jego zadaniem było odgadnąć, czy zdołają tego dokonać; a także sprawdzić, czy ich nowe elektroniczne urządzenie było rzeczywiście tak doskonałe. Spoglądając na tę pełną spokoju i przepychu scenerię powątpiewał w to. Samotnie zjadł kolację w niewielkiej restauracji; znakomity krwisty befsztyk, o jakim można było tylko pomarzyć w Berlinie. Gdy wrócił, w mieszkaniu było cicho i mrocznie. Zanim się położył wysłuchał jeszcze wiadomości. Głos z drewnianej skrzynki utrzymywał, że doliczono się stu trzydziestu strąconych samolotów niemieckich i czterdziestu dziewięciu brytyjskich, ale czy to mogła być prawda? Niewysoki, łysy i wąsaty generał w nienagannie uszytym mundurze, prowadził samochód z zaciętym wyrazem pomarszczonej twarzy, paląc krótką fajeczkę. Dopiero odkładając słuchawkę Victor Henry uświadomił sobie, że mógł to być sam E. J. Tillet, autor monografii wojskowych, którego książki niezmiennie podziwiał i wielce poważał. Nie mylił się. Tillet wyglądał z grubsza jak na swych okładkowych portretach, choć był na nich o dwadzieścia lat młodszy. Pug nie poczuwał się do rozpoczęcia konwersacji z tym posępnym luminarzem. Generał prawie nie odzywał się, prowadząc swego malutkiego vauxhalla najpierw autostradą, a potem bocznymi drogami. Po słońcu Pug poznał, że kierują się wprost na południe. Im dalej się zapuszczali, tym więcej można było dostrzec wojny, tym mocniej rzucało się w oczy wojenne oblicze kraju. Zniknęły drogowskazy, nazwy miejscowości zostały zamalowane, a niektóre osady wyglądały na wyludnione. Wielkie pętle drutu kolczastego zagradzały bezimienne drogi. Tillet wskazując na nie wyjaśnił: - To przeciw desantom szybowcowym - po czym znowu zamilkł. W końcu Victor Henry poczuł się znużony tym milczeniem oraz zmieniającą się wciąż malowniczą scenerią. Odezwał się: - Zdaje się, że Niemcy dostali wczoraj niezłe lanie. Tillet pociągnął z fajki aż ta zatrzeszczała. Victor Henry pomyślał, że nie ma zamiaru w ogóle odpowiadać. Lecz właśnie wtedy on wybuchnął: - Mówiłem Hitlerowi, że zasięg messerschmittów 109 jest o wiele za mały. Zgodził się ze mną i miał to podnieść w rozmowie z Göringiem. A jednak cała sprawa utknęła gdzieś wśród biurokratów Luftwaffe. Wielki to błąd mniemać, iż dyktatorzy są wszechwładni! Różni mali intryganci rzucają im kłody pod nogi. Tak samo jak innym politykom. A kto wie, czy nie bardziej. Wszyscy ich okłamują, bądź to ze strachu, bądź z chęci przypochlebienia się. Adolf Hitler obraca się wśród oszustów i lizusów. Dokonuje przy tym zadziwiających rzeczy. Wyczuwa istotę zjawisk. To oznaka jego geniuszu. Pan naturalnie spotkał go? - Raz czy dwa. - Ja przeprowadziłem z nim kilka dłuższych rozmów. Bardzo mnie cenił, a przynajmniej tak utrzymywał. Błyskawicznie i dogłębnie pojmuje każdą sprawę. Tak to zwykle bywa z uzdolnionymi amatorami. Tłumaczyłem mu, że myśląc o samolotach li tylko jako o sprzęcie wspierającym piechotę, Göring powtarza ten sam błąd, jaki Francuzi popełnili ze swoimi czołgami. W przypadku sprzętu wspierającego nie zakłada się maksymalizacji jego zasięgu, ponieważ zawsze towarzyszą mu cysterny z paliwem. Francuskie czołgi nie miały sobie równych i były ich tysiące, lecz te nieszczęsne maszyny rozkraczały się po przejechaniu pięćdziesięciu, sześćdziesięciu mil. A Guderian pokonywał dziennie dwieście. Niezła różnica! Francuzom nigdy nie wpadło do głowy, że czołgi mogą grupować się i działać niezależnie. Jeden Bóg wie jak bardzo Fuller, de Gaulle i ja próbowaliśmy im to wytłumaczyć. Samochód kołysał się właśnie na błotnistym objeździe, omijając kamienny mur, okręcony drutem kolczastym i betonowe pachołki, które tarasowały autostradę. Zakapturzeni robotnicy pracując świdrami i młotami pneumatycznymi wznosili wokół chmary szarego pyłu. - Niech pan spojrzy na to kretyństwo. - Tillet wskazał fajką na zaporę przeciwczołgową. - Miała zatrzymać inwazję. A tak naprawdę ten bałagan ogranicza do zera możliwości manewrowe naszej rezerwy. Na szczęście teraz dowództwo objął Brooke! Zaraz zabrał się za porządki. Pug wtrącił: - Ma pan na myśli generała Alana Brooke'a? - Tak, to nasz najlepszy człowiek, geniusz pola walki. To on przeprowadził ewakuację Dunkierki. To znaczy cały jego sztab. Tylko raz widziałem go, jak podupadł na duchu. Dowództwo przenosiło się właśnie z Armentieres do Lille. - Tillet postukał fajką, wypróżniając ją do samochodowej popielniczki i zwrócił na Puga swe zimne szare oczy. - Drogi zapchane były uciekinierami. Nasze wozy sztabowe z trudem mogły się posuwać. W Armentieres zbombardowano zakład dla obłąkanych i wszystkie czubki wyległy za miasto; było ich prawie dwa tysiące na szosie, otępiałych, zaślinionych, chichoczących, w za dużych brązowych piżamach ze sztruksu. Otoczyli nasz samochód i zaglądali przez szyby, kapiąc śliną, robiąc głupie miny, kiwając rękami. Alan odwrócił się do mnie. "To koniec Ted - powiedział. - Koniec z nami, koniec z całą armią brytyjską, wiesz? Przegraliśmy tę cholerną wojnę". Odezwałem się wtedy: "Nie przejmuj się Alan. Po drugiej stronie wzgórza u Niemców jest dużo więcej wariatów włączając w to szefa". No i roześmiał się, po raz pierwszy od wielu dni. A potem był już znowu sobą. Właściwe słowo we właściwym miejscu, jak mówią mądre księgi. - Czy nie myśli pan, że Hitler jest szalony? - zapytał Henry. Tillet gryzł ustnik fajki, wpatrując się w drogę: - Ma rozszczepioną osobowość. W połowie jest rzeczowym, wnikliwym politykiem, lecz, gdy tylko próbuje iść dalej, popada w mistycyzm, fanfaronadę i błazeństwo. Oznajmił mi kiedyś, że kanał La Manche jest jak kolejna rzeczna przeszkoda i jeśli będzie pragnął go przekroczyć użyje Luftwaffe jako artylerii, a marynarki jako wojsk inżynieryjnych. Dziecinada. Tak czy owak ten człowiek mi się podoba. Tkwi w nim osobliwy patos. Wydaje się być szczery i samotny. Oczywiście to nie stoi na przeszkodzie, aby go wykończyć. Hola, o mało minęlibyśmy ten rozjazd, rzucimy sobie okiem na lotnisko. Pug po raz pierwszy zobaczył w Anglii scenerię, która przypominała obrazy z pokonanej Polski i Francji. Pogięte, sczerniałe dźwigary i resztki samolotów wyglądały z hangarów. Wypalone maszyny, okopcone szkielety stały w rzędach na polu, a buldożery wykopywały dokoła stosy gruzu i zasypywały dziury w pasach startowych. - Szkopy napracowały się tutaj - rzucił beztrosko Tillet. - Przyłapali nas na drzemce. Zrujnowane lotnisko rozciągało się pośród trawiastych upstrzonych dzikim kwieciem łąk, na których pasły się stada brązowych krów. Minąwszy wypalone budynki, poczuli w powietrzu zapach ogrodu. Kiedy odjeżdżali, Tillet powiedział: - Göring nareszcie zabiera się sensownie do rzeczy, mierząc w lotniska i fabryki samolotów. Zmarnował cały cholerny miesiąc bombardując porty i szwendając się za konwojami. A przecież musi zdążyć przed zrównaniem dnia z nocą, skończony idiota, od połowy września Kanał staje się nie do przebycia. Jego zadaniem jest opanowanie przestworzy, a nie blokada. Należy sprecyzować swe obowiązki! - Wykrzyknął do Victora Henry'ego niczym szkolny belfer. - Sprecyzować obowiązki i trzymać się ich do końca. - Podał przykład bitwy pod Waterloo, przegranej z powodu braku skrzynki gwoździ i paru młotków, ponieważ generał zapomniał o swych obowiązkach. Wstępna szarża kawalerii marszałka Neya wpadła w sam środek oddziału Wellingtona, zaskoczyła i rozbiła stanowiska brytyjskiej artylerii, dając niebywałą szansę zagwożdżenia armat. Nikt jednak nie pomyślał, by nieść ze sobą gwoździe i młotki. - Gdyby zagwoździli działa - rzekł Tillet przez zęby gniewnie pykając swą wygiętą fajką i stukając pięścią w kierownicę, cały przejęty i poczerwieniony - gdyby marszałek Ney pamiętał po cholerę szarżuje, gdyby choć jeden z tych pięciu tysięcy Francuzów pomyślał o swym obowiązku, żylibyśmy teraz w zupełnie innym świecie. Z zamilkłą artylerią Wellington przepadłby przy następnej szarży. Mielibyśmy Europę zdominowaną na sto pięćdziesiąt lat przez Francuzów, zamiast tej pustki, w którą niepohamowanie pchają się teraz Niemcy. W tysiąc dziewięćset czternastym roku walczyliśmy z Kajzerem, a dziś walczymy z Adolfem tylko dlatego, że ten dupek Ney zapomniał pod Waterloo o swych obowiązkach. O ile kiedykolwiek o nich pamiętał! - Gdybyż tylko o tym mógł wiedzieć, że z powodu gwoździa przepadło królestwo - rzekł Pug. - Niewiele wiem o Waterloo, ale takiej wersji nigdy nie słyszałem. Pamiętam tylko, że to Blücher i jego Prusacy wkroczyli o zachodzie słońca do akcji ratując ten dzień dla Anglików. - Czyż nie byłoby to wszystko jedno, gdyby Ney zabrał ze sobą młotek i gwoździe. O zachodzie Wellington miałby resztki rozbitej armii. A Napoleon pobił Blüchera trzy dni wcześniej i dokonałby tego z łatwością powtórnie. Samochód osiągnął szczyt wzgórza. Przed nimi, ponad zieloną pustką pastwisk rozbłysły w słońcu błękitne wody Kanału, za którym wzdłuż całego horyzontu ciągnęła się cienka linia francuskiego wybrzeża. Wysiedli z auta i stanęli pośród wysokiej trawy i czerwonych maków kołyszących się w chłodnych podmuchach morskiej bryzy. Przez chwilę trwali wśród ciszy, zakłócanej jedynie świergotem ptaków, po czym Tillet odezwał się: - A więc tak to wygląda. Patrzy pan na Francję Adolfa Hitlera. Przez lornetkę, którą Tillet wydobył z bagażnika, zlustrowali dokładnie obce wybrzeże. W oddali drgały niewielkie sylwetki zabudowań i okrętów. - Tak blisko Niemcy jeszcze nigdy nie podeszli. To wystarczająco blisko jak sądzę. - Nie tak dawno Niemcy zaprosili przedstawicieli wszystkich neutralnych państw na przejażdżkę po Francji - rzekł Pug - zawieźli nas na samo wybrzeże. Tam także rosną maki. Zobaczyliśmy wtedy wasze kredowe klify i wycelowane w was działa przeniesione z Linii Maginota. Odnoszę teraz wrażenie, że zaglądam im do luf ze złej strony. - One nie stanowią żadnego zagrożenia - odparł Tillet. - Ostrzelali nas kilkoma pociskami dla strachu, ale trafiali w pola. Nikt się jakoś nie przestraszył. Jadąc wzdłuż brzegu w kierunku zachodnim mijali zabite deskami, milczące wsie, gęsto opasane zasiekami z drutu kolczastego, zamaskowane schrony ciężko wbijały się w ziemię w miasteczkach oraz pośród wzgórz. Pug dojrzał dziecięcą karuzelę, spod której, między malowanymi konikami, wyzierała lufa haubicy. Płaskie kamieniste plaże, ponabijane były wystrzępionymi, żelaznymi palami spiętymi drutem. Gdy fale opadały, powierzchnię wody mąciła dziwacznie ukształtowana plątanina rur. Pug stwierdził: - No, nie jesteście tak całkiem nieprzygotowani. - Racja. Adolf zachował się dosyć przyzwoicie i dał nam odetchnąć, a my nie zmarnowaliśmy czasu. Te rury sterczące w wodzie poza linią przyboju to stary grecki patent ogniowy. Za pomocą ropy stawiamy morze w płomieniach i smażymy Niemców, którzy nie zdążyli się potopić. Od zachodu ponad wzgórzem pokazały się balony zaporowe. - Tu będzie dobrze! - Tillet zatrzymał się pod wyniosłym, starym drzewem. - W Portsmouth są dwie możliwe restauracje. Ale dostali tam ostatnio łupnia. Mogą mieć kłopoty z zastawą. Mam w bagażniku kawę i trochę kanapek. - Doskonale. Pug potruchtał tam i z powrotem po drodze, aby przywrócić krążenie w zdrętwiałych nogach, po czym siadł pod drzewem obok Tilleta. Jedli lunch w milczeniu. Generał okazał się człowiekiem nieskorym do pogaduszek. Pug nie miał nic przeciwko temu. Sam był w pewnym stopniu podobny. - Niech pan patrzy - odezwał się Tillet wskazując niebo resztką sandwicza. Na błękicie nad miastem rozkwitła pomarańczowa plama, płonący balon zaporowy. - A więc wracają dzisiaj mimo wszystko. Jeszcze kawy? - Nie, dziękuję. - I co ten cholerny głupek wyprawia, bombardując znów biedne Portsmouth? Wczoraj latał w głąb kraju, czyli tam, gdzie powinien. - Tillet zręcznie uprzątnął resztki po lunchu i wydobył lornetkę. Powietrze wibrowało od dalekiego lotu samolotów i kanonady artylerii przeciwlotniczej. - Jedziemy dalej? Myślę, że to ma tylko odciągnąć uwagę. Nie wygląda to na główną część widowiska. - Ma pan rację. Kiedy mieli wsiąść do auta, Pug przystanął i popatrzył na niebo, daleko na wschodzie. - Niech pan spojrzy tam generale. Tillet obejrzał się i nic nie widząc użył swej lornetki. Otworzył szeroko oczy. - Tak, o tym właśnie myślałem. Przekazał szkła Victorowi Henry. Mała, ruchoma plamka zmieniła się w lornetce w mrowie samolotów, które w ciasnych kluczach mknęły przez bezchmurny błękit, kierując się prosto na północ. - Heinkle, dużo sto dziewiątek, parę sto dziesiątek - stwierdził Pug. - Będzie ich ponad setka. - Żadnych stukasów? Wyglądają jak przycupnięte ptaki. Nasi piloci powiadają, że walcząc z nimi czują się jak na polowaniu. - Nie widzę tam żadnych zagiętych skrzydeł. Są jednak ciągle bardzo daleko. - Miałby pan ochotę odwiedzić nasz Korpus Obserwacyjny, kapitanie Henry? - Głos Tilleta zwracającego się ku niemu zabrzmiał jakby nieco przyjaźniej. Coraz więcej balonów nad Portsmouth stawało w płomieniach i skręcając się leniwie opadało w kłębach czarnego dymu. W rejonie doków wybuchły pożary; smugi białych oparów pokreśliły niebo. Ich samochód minął płonący, czarny kadłub samolotu wbity nosem w zieloną łąkę. Jego znaki rozpoznawcze zginęły wśród płomieni. Kiedy dojechali do Portsmouth strażacy lali już wodę w płomienie, na ulice wyległo pełno gapiów. Pomimo że budynki były zrujnowane i wypalone, a zwały gruzów blokowały wiele ulic, miasto w niczym nie przypominało Rotterdamu, albo nawet niektórych ciężej doświadczonych miast francuskich. - Czy ma pan ochotę przyjrzeć się zniszczeniu? Jeśli tak to proszę bardzo, chociaż to ponury widok. Myślę jednak, że moglibyśmy udać się do stacji "Chain Home". Może być tam znacznie ciekawiej, zwłaszcza, że Szkopy dziś znowu nadlatują. - Jasna sprawa. Na miejsce popłynęli promem. Stara, drewniana łódź obrzydliwie kołysała się na niewielkim odcinku otwartego morza, który oddzielał ich od wyspy Wight. - Ludzie zapominają jak wzburzona jest woda w tym kanale - odezwał się Tillet przywierając do przypory, przekrzykując wiatr oraz hałas silnika. - Jeżeli Niemcy naprawdę się przeprawią mogą wylądować nazbyt chorzy, by walczyć. Nie żartuję. Przy nabrzeżu oczekiwał na nich oliwkowy, sztabowy samochód. Ruszyli poprzez sielski, wyspiarski krajobraz. Mijali jedno po drugim zamknięte wymarłe domostwa wtulone w pofalowane rozległe łąki oraz bujnie kiełkujące i rozkwitające zagajniki. Dotarli, nie mijając po drodze innych samochodów, do skupiska drewnianych baraków otaczających stalową wbitą w niebo wieżę, która niczym chorobliwa krosta wyrastała w samym środku tej beztroskiej wyspy. Baryłkowaty mężczyzna o czerwonej twarzy, kapitan dowodzący stacją, zaproponował im w swym biurze herbatę, zagadując na temat dzisiejszego nalotu na Portsmouth. Nie omieszkał także, z niejaką dumą, wspomnieć o wielkim, morskim okoniu, którego wyciągnął dziś o świcie z przybrzeżnych fal. - No dobrze, to może zerkniemy jak tam się sprawy mają. Podejrzewam, że wyznaczono na dzisiaj całkiem potężny atak. Victor Henry przeżył głęboki szok, kiedy w małym, zadymionym i pełnym obsługi pokoju, w świetle samotnej, czerwonej żarówki ujrzał w Ventor po raz pierwszy ekrany brytyjskich radarów. Z przejęciem wsłuchiwał się w uwagi szczupłego, wybladłego człowieka w szarych tweedach, którego nazywali tu doktor Cantwell, gdy ten dokonywał przeglądu monitorów. Sam jednak widok wyraźnych zielonych plamek stanowił wystarczającą nowość. Brytyjczycy wyprzedzili Stany Zjednoczone o głowę. Opanowali technikę na poziomie, który, jak powiadamiali Puga amerykańscy eksperci, miał być osiągnięty za dwadzieścia lat. RAF mógł określić położenie okrętu z dokładnością do co najmniej dwustu jardów oraz odczytywać te dane na ekranie. Tak samo mogli rozpoznać pojedynczy nadlatujący samolot bądź policzyć maszyny w dużej grupie, a także określić ich pułap. Urządzenia te były znakomite, szczególnie w porównaniu do tych, które w zeszłym roku obserwował na testach na USS "New York" i które marynarka zamówiła w dużych ilościach. Dwie sprawy od razu stały się dla Puga jasne: że Stany Zjednoczone muszą wejść w posiadanie tego urządzenia oraz że Brytyjczycy są o wiele lepiej przygotowani do wojny niż świat mógłby przypuszczać. Podziwiał subtelne wyczucie dramaturgii, z którym poprowadził go generał Tillet. To była dobra robota. Tyle że wszystko opierało się na posiadanych przez nich tych niewiarygodnych radarach. W tej niezobowiązującej atmosferze, w zadymionym, ciemnym pokoiku pełnym woni urządzeń elektrycznych; na wyspie opuszczonej przez potentatów, rozłożonej tuż pod lufami dział z Linii Maginota, zbliżał się maskowany przypadkowym charakterem wizyty moment konfrontacji między Anglią i Ameryką. - Nie mamy czegoś takiego - powiedział Pug. - Mm? - doktor Cantwell zapalił papierosa. - Jest pan pewien? Wydaje mi się, że Massachusetts Institute of Technology jest bardzo zaawansowany w pracach nad czymś w tym rodzaju. - Wiem, czym dysponujemy. - Na twarzy generała Tilleta w czerwonym świetle lamp, Pug dostrzegł przytłumiony blask jak po dobrym rozdaniu kart: pogłębienie rysów, rozjaśnienie źrenic, nic więcej. - Jak u diabła dostajecie tak ostry promień? Domagałem się tego od naszych chłopców. Odpowiedzieli, że to sprawa schodzenia do coraz krótszych długości fal. Jednak od pewnego poziomu stawało się to niemożliwe, przy utrzymaniu mocy wysłania sygnału na jakąś względną odległość. Uczony pokiwał głową, jego oczy były prawie przymknięte, a twarz starannie wyzuta z wszelkiego wyrazu. On także, pomyślał Pug, był dziś szczęśliwym człowiekiem. - Mm, tak, to jest problem, nieprawdaż? - wymamrotał. - Ale z pewnością odkryją odpowiedź. To kwestia zaprojektowania emitera, jego obwodu i tak dalej. Nasz pochłaniacz niskich częstotliwości nieźle tu się spisuje. Nie powiem, byśmy byli z niego niezadowoleni. - Pochłaniacz częstotliwości? - Tak. Wytrącamy napięcie w rurze próżniowej, widzi pan, a ciągły przepływ kontrolujemy za pomocą zewnętrznego pola magnetycznego. Pozwala to na potężniejsze impulsy, i wymaga nieco pomyślunku, ale pańscy ludzie we właściwym czasie dojdą do tego. - Bez wątpienia. Macie może jakieś pochłaniacze do sprzedania? Tillet i doktor Cantwell wybuchnęli śmiechem i nawet żołnierze pełniący służbę przy ekranach odwrócili się z uśmiechem. Czerwonolicy kapitan spojrzał na ekran, przy którym operator o chłopięcym wyglądzie, świergotał coś do mikrofonu. - Hola, wygląda na to, że tu się szykuje kolejny cyrk. Znów zbierają się ponad Havrem. Będzie ich kilka tuzinów, co powiesz Stebbins? - Trzydzieści siedem, sir. Emocje w ciemnym pokoju wzbierały w miarę jak z monitorów napływały kolejne raporty. Młody oficer dyżurny ze słuchawkami na uszach przenosił się od jednego ekranu do drugiego, notując coś na sztabówce i wymieniając uwagi z operatorami. W oczach Puga Henry'ego była to doskonała, fachowa robota, przypominająca nieco pozorny tumult w kiosku okrętu podwodnego w trakcie ataku. Generał Tillet odezwał się: - Rozumiem, że spodobał się panu nasz pochłaniacz częstotliwości. - To jest zasadniczy przełom, generale. - Hm. Taak. To dziwne, nieprawdaż, że wojna staje się szermierką na pewne skomplikowane zabawki, które tylko grono wybranych specjalistów może wykonać lub zrozumieć. - Całkiem użyteczne są te zabawki - rzekł Pug - obserwując oficera dyżurnego, który notował wypisywane przez operatorów dane. - Dokładny przegląd nieprzyjacielskich pozycji i posunięć, bez ujawniania swoich własnych. - Cóż, z pewnością. Jesteśmy cholernie wdzięczni naszym jajogłowym. Kilku Anglików pozostało czujnych, podczas gdy nasi politycy zapomnieli o równowadze sił powietrznych i całej reszcie naszej militarnej kondycji. No a teraz, kiedy przyjrzał się pan co nieco, może skoczylibyśmy z powrotem do Londynu? Przypuszczałem najpierw, że pozostaniemy tu dzień albo dwa w oczekiwaniu na jakąś sensację, ale Szkopi okazali się uprzejmi. Możemy zrobić sobie przerwę w jakimś przyzwoitym hotelu i potem sunąć dalej. W Londynie szereg osób pragnie zamienić z panem słowo czy dwa. Obok numeru dziesiątego na Downing Street, stał w porannym słońcu samotny Bobby, lustrowany z przeciwległego chodnika przez grupkę zagranicznych turystów. Pamiętając ponure szeregi esesmanów przed marmurową kancelarią Hitlera, Victor Henry uśmiechnął się w stronę tego nieuzbrojonego Anglika, strzegącego starej kamieniczki zamieszkałej przez premiera. Tillet wprowadził go do środka, przedstawił odzianemu w porannik sekretarzowi, po czym wyszedł. Sekretarz powiódł go w górę, po szerokich schodach obwieszonych portretami - Pug rozpoznał Disraeliego, Gladstone'a, Ramsaya, Mac Donalda - i kazał czekać w rozległym pokoju pełnym przepięknych, starych mebli i znakomitych malowideł. Usadowiwszy się na stylowej sofie Pug miał dosyć czasu, by zdenerwować się, zanim sekretarz wrócił, by go zawołać. Mały, duszny zagracony pokój pachniał starymi książkami i niedopałkami cygar, a nie opodal okna stał z ręką na biodrze pierwszy minister przeglądający rozłożone na biurku fotografie. Był korpulentny, niski i przygarbiony, o delikatnych małych dłoniach i stopach; ciało miał wydęte pośrodku, zwężające się ku górze i dołowi, przez co wyglądał jak wrzeciono. Gdy odwrócił się i ruszył na spotkanie Victora Henry'ego stąpał powoli i ociężale. Wypowiadając słowa powitania uścisnął rękę Puga i popchnął go w stronę fotela. Sekretarz wyszedł. Churchill usiadł w swym fotelu, objął ręką ramię i rozparty w fotelu wpatrywał się w amerykańskiego kapitana swymi przejrzystymi oczyma. Wielka, rumiana twarz, pełna starczych plam spoglądała surowo i nieufnie. Zaciągnął się niedopałkiem cygara i powoli wyhuczał: - My wygramy. Pan wie o tym. - Coraz bardziej się o tym przekonuję, panie premierze - rzekł Victor Henry starając się przezwyciężyć ucisk w gardle i mówić normalnym tonem. Churchill nałożył okulary do czytania, ujął zapisany arkusz, spojrzał nań, a następnie ponad brzegiem papieru popatrzył na Henry'ego. - Pańskie stanowisko to attache marynarki USA w Berlinie. Wasz prezydent przysyła pana biorąc pod uwagę pańską znajomość tematu, by ocenił pan nasz RDF. Pokłada wielkie zaufanie w pańskiej ocenie. Churchill wypowiedział to lekko sarkastycznym tonem dającym do zrozumienia iż wie, że Pug jest kolejną parą oczu wysłaną przez Roosevelta, by podglądać brytyjskie poczynania wobec zmasowanego niemieckiego ataku powietrznego; a także, że w najmniejszym stopniu tym się nie przejmuje. - Tak jest, sir. My nazywamy to radarem. - Co myśli pan o moim aparacie teraz, kiedy już pan go widział. - Stany Zjednoczone mogłyby go wykorzystać. Churchill sapnął z zadowoleniem: - Naprawdę? Żaden z Amerykanów nie wyrażał dotąd wobec mnie takiej opinii. A kilku waszych najlepszych ludzi odwiedzało już stację Chain Home. - Być może nie orientowali się, czym my naprawdę dysponujemy. Ja to wiem. - Dobrze więc, proponuję, by zameldował pan swemu prezydentowi, że my, prości Anglicy, jakimś cudem zdobyliśmy coś, czego mu potrzeba. - Już to zrobiłem. - Wspaniale! Teraz proszę spojrzeć na to. Premier wydobył spod stosu złożonych fotografii kilka plansz i podał Amerykaninowi. Wyrzucił pogryziony niedopałek do połyskującego mosiężnego pojemnika z piaskiem i zapalił świeże cygaro, które zadrgało w jego ustach. Kolorowe wykresy i kolumny na planszach pokazywały straty wśród niszczycieli i statków handlowych, stosunek ilościowy starych i nowych konstrukcji, wzrost długości wybrzeża europejskiego opanowanego przez hitlerowców oraz wzrastającą krzywą zatopień przez u-booty. Obraz był alarmujący. Wydmuchując kłęby błękitno-szarego dymu, Churchill wyjaśnił, że pięćdziesiąt starych niszczycieli to jedyne okręty wojenne, o które zamierza prosić prezydenta. Ich własne jednostki nowej konstrukcji zapełniłyby lukę do końca marca. Tylko, że w ciągu tych ośmiu miesięcy, musi utrzymać linie konwojowe i odeprzeć groźbę inwazji. - Każdego dnia - stwierdził - niebezpieczeństwo rosło, a interesy grzęzły w błocie. Roosevelt jako zapłaty za niszczyciele oczekiwał wydzierżawienia należącej do Wielkiej Brytanii bazy marynarki na Wyspach Karaibskich. Jednak parlament byłby bardzo niechętny wymianie brytyjskiej ziemi na okręty. Co więcej, prezydent żądał pisemnej gwarancji, że jeżeli hitlerowcy przeprowadzą inwazję i zwyciężą, to flota brytyjska nie podda się Niemcom, lecz podąży do portów amerykańskich. To ewentualność, której nie będę dyskutował - warknął Churchill. - Flota niemiecka ma sporą praktykę w poddawaniu się, my nie mamy żadnej. Churchill z przebiegłym szerokim uśmiechem, który nieco przypomniał Pugowi Roosevelta, dodał, że ofiarowanie pięćdziesięciu okrętów jednej z wojujących stron, byłoby przypuszczalnie niezbyt przyjaznym posunięciem wobec drugiej. Niektórzy z doradców prezydenta obawiali się, że Hitler mógłby wypowiedzieć Stanom Zjednoczonym wojnę. To było następne utrudnienie. - Nie ma w tym wiele niebezpieczeństwa - wtrącił Victor Henry. - Nie, niewielka nadzieja - odrzekł Churchill - zgadzam się w zupełności. Jego oczy poniżej pokręconych brązowych brwi spoglądały figlarnie niczym u komedianta. Victor Henry czuł, że premier zawarł w tym jednym, ciętym dowcipie komplement za posiadanie własnego zdania na temat polityki wojennej. - A oto jest flota inwazyjna tego niegodziwca. Mam to z sekcji desantowej - kontynuował Churchill podając wygrzebany ze stosu plik zdjęć ukazujących różne, o dziwacznych kształtach łodzie, niektóre w grupach widziane z powietrza, inne sfotografowane z bliska. - Ciągle zbiera ten swój groch z kapustą. To w większości płaskodenne łodzie stosowane na wodach śródlądowych. Takie skorupy tylko ułatwią nam potopienie wielu Niemców, na co mamy niewątpliwie ochotę. Chciałbym, aby poinformował pan swego prezydenta, że nadszedł czas, by zabrać się za prace nad sprzętem desantowym. Będziemy musieli wrócić do Francji i wtedy sporo tego będzie potrzebne. Mamy nieźle zaawansowane prace nad kilkoma typami na podstawie projektów, które robiłem jeszcze w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku. Niech pan się im przyjrzy w trakcie swego pobytu. Oczekiwalibyśmy produkcji w stylu Henry Forda. Victor Henry nie mógł opanować pełnego zdumienia wpatrywania się w tego zagubionego, starego człowieka, przesiąkniętego dymem, bawiącego się bezmyślnie złotym łańcuszkiem na swym czarno okrytym brzuchu. Mając po Dunkierce do dyspozycji trzy lub cztery dywizje piechoty oraz resztki dział i czołgów, przyparty do muru przez groźbę szturmu stu dwudziestu dywizji Hitlera rozprawiał o inwazji na Europę. Churchill odwzajemnił spojrzenie, a jego mięsista dolna warga odchyliła się. - Och, przekonam pana, że to wykonalne. Lotnictwo bombowe rozwija się w wielkim tempie. Pewnego dnia zbombardujemy ich i obrócimy w rumowisko, a inwazja ustanowi akt łaski. Będziemy jednak potrzebowali tego sprzętu desantowego. - Przerwał, odrzucił głowę do tyłu i wbił wzrok w Henry'ego. - Prawdę mówiąc, to gdyby odważyli się zbombardować Londyn, już teraz jesteśmy przygotowani do zmasowanego ataku na Berlin. Mogłoby to wydarzyć się podczas pańskiego pobytu i jeżeli nie uznałby pan za nonsensowne szaleństwo to, zabierając się z nami na miejsce, zobaczyłby pan, jak to się robi. - Jego wojowniczy wygląd gdzieś zniknął, a otoczone zmarszczkami oczy błysnęły komicznie spod okularów, gdy odezwał się żartobliwym nieco sepleniącym tonem. - I proszę być spokojnym, nie sugeruję, by wrócił pan na swą posadę na spadochronie. To oszczędziłoby nieco czasu, ale mogłoby zostać odebrane przez Niemców jako niezgodne z protokołem. A oni są maniakami ceremoniału. Pug oczywiście pomyślał, że to nonsensowne szaleństwo niemniej odparł momentalnie: - Naturalnie będę zaszczycony. - Dobrze, dobrze. Sprawa i tak jest przypuszczalnie nierealna. Ale to byłoby zabawne, nieprawdaż? - Churchill wydźwignął się z krzesła z grymasem bólu, a Pug poderwał się. - Wierzę, że generał Tillet dobrze się panem opiekuje. Ma pan tu obejrzeć wszystko, co tylko pan zamierza, jakiekolwiek byłyby intencje. - On jest nieoceniony, sir. - Tillet jest bardzo dobrym fachowcem. Uważam, że jego ocena Gallipoliego jest nieco ryzykowna, bo robi ze mnie równocześnie bałwana, tchórza i Cyrano. - Wyprostował rękę. - Przypuszczam, że miał pan okazję widzieć Hitlera. Co pan o nim myśli? - Bardzo zdolny, niestety. - To najbardziej nikczemny człowiek. Niemiec nie może żyć bez tradycji i autorytetu, bo inaczej natychmiast wyziera ta ciemna, dzika twarz człowieka z puszczy. Gdybyśmy w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku restytuowali Hohenzollernów, Hitler mógłby być teraz obdartusem mamroczącym do siebie w jakimś plugawym wiedeńskim przytułku. A tak musimy tyle się męczyć, by go załatwić. I zrobimy to. - Churchill uderzył dłońmi w biurko. - Pan już kiedyś zajmował się planowaniem wojennym i może pan do tego wrócić. Namawiam, by zapoznał się pan z naszym najnowszym sprzętem desantowym. Proszę zwrócić się do Tilleta. - Tak, sir. - Będziemy potrzebować całego mrowia tych rzeczy. Całego mrowia! Churchill szeroko rozpostarł ramiona, a Victor oczyma duszy ujrzał tysiące barek desantowych płynących w kierunku plaż, w szarym świetle poranka. - Dziękuję, panie premierze. Generał Tillet oczekiwał w swoim samochodzie. Udali się do jednego z biur Admiralicji, gdzie olbrzymie plansze ścienne pokazywały pozycje jednostek floty. Na błękitnych przestrzeniach Morza Śródziemnego, Zatoki Perskiej i Oceanu Indyjskiego małe kolorowe szpilki wyglądały samotnie i niepozornie, za to rozsiane wokół ojczystych wysp jeżyły się gęsto. Cienka linia barwnych punkcików oznaczała szlak wielkich konwojów atlantyckich. Tillet wskazał tę linię ustnikiem fajki. - Oto nasz problem. To rurka, przez którą oddychamy. Jeżeli Szkopy zdołają ją przeciąć, ciężko to okupimy. Oczywiście, moglibyśmy użyć tych kilku waszych, starych niszczycieli, które walają się tu i ówdzie od czasów ostatniej wojny nie robiąc nic pożytecznego. - Tak, to samo powiedział premier. Ale problem jest natury politycznej generale. Albo Hitler zagraża Stanom Zjednoczonym i wtedy potrzebne nam wszystko co posiadamy a nawet więcej, albo nie zagraża, i wtedy dlaczegóż mielibyśmy użyczać wam do walki z nimi części naszej floty? Podaję panu po prostu argumenty izolacjonistów. - Hm, taak. My naturalnie spodziewamy się, że pomyśleliście też o wspólnej tradycji oraz o pewnych zaletach utrzymania nas przy życiu, bowiem możliwość i niemieckiej, i japońskiej dominacji w Europie, Azji i na oceanach, mogłaby się okazać dużo bardziej nieznośna niż dotychczas nasza. I nadal chcę pokazać panu ten sprzęt desantowy, który powstaje w Bristolu, Dowództwo Myśliwskie w Stanmore... - Jeżeli to możliwe, chciałbym też odwiedzić Jedenastą Operacyjną Grupę Myśliwską. Tillet łypnął na niego. - Jedenastą? Zabawny pomysł, to wymaga nieco przygotowań, ale sądzę, że możemy to zaplanować. 32 Victor Henry siedział w holu hotelu Savoy, czekając na Pamelę i jej pilota. Wokół pełno było mundurów, czasem tylko błysnął wieczorowy strój jakiegoś siwego bądź łysego mężczyzny. Młode kobiety w cienkich i barwnych strojach przypominały korowód kochliwych podekscytowanych aniołków. Stojąca na krawędzi najazdu hitlerowskich hord Anglia, była najweselszym miejscem, jakie kiedykolwiek widział. Nie miało to w sobie nic z posępnego hedonizmu Francuzów ginących w maju z nożami i widelcami w rękach. Gdziekolwiek zjawiał się podczas tego pracowitego miesiąca - a był już dotąd w stoczniach, bazach morskich i lotniczych, fabrykach, biurach rządowych i na wojskowych manewrach - dostrzegał stanowczy, radosny nastrój zrodzony w zapale produkcji. Brytyjczycy zaczynali wytwarzać czołgi, samoloty, działa i okręty w ilościach dotąd nieznanych. Utrzymywali, że produkują samoloty szybciej niż je strącają Niemcy. Problemem stawali się nowi piloci myśliwców. Jeżeli dane, które mu udostępniano były prawdziwe, zaczynali wojnę z kadrą nieco ponad tysiąca doświadczonych ludzi. Walka jednak zabrała zbyt wielu, a wysyłanie w powietrze nowicjuszy było bezowocne. Nie byli w stanie strącać Niemców, za to Niemcy mogli ich łatwo zabijać. Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty Anglia musiała przetrzymać z pilotami, którzy byli pod ręką. Lecz jak szybko Luftwaffe traciła wyćwiczonych pilotów? To był klucz do sprawy, jak mówił Tillet. Całą nadzieję pokładano w tym, że Göring rzucał obecnie do walki ostatnie odwody. Jeżeli tak było, i jeżeli Brytyjczycy mogliby wytrzymać jeszcze trochę, niedługo popisy Luftwaffe załamałyby się. Sygnałem mogło być, twierdził Tillet, przesunięcie wysiłków na demonstracyjne bombardowania miast. - Jesteśmy wreszcie, spóźnieni jak diabli - zaszczebiotała Pamela płynąc ku niemu w fiołkoworóżowej jedwabnej sukience. Jej lotnik był niski, śniady, szerokonosy i raczej korpulentny, a jego gęste faliste loki domagały się nożyczek. Gdyby nie odprasowany błękitny uniform, porucznik lotnictwa Gallard wyglądałby o wiele bardziej na młodego prawnika bądź biznesmena niż na aktora, chociaż jego błyszczące, niebieskie oczy ukrywały dramatyczne błyski. W uszach Pameli lśniły diamenty. Jej włosy upięte były niedbale. Pug pomyślał, że wygląda raczej jakby wyszła z łóżka niż z salonu piękności; byłby jednak nieuczciwy, gdyby twierdził, że nie wygląda idealnie, tu i teraz. To spostrzeżenie sprawiło, że nagle boleśnie zapragnął być znowu młodym żołnierzem. W zatłoczonej restauracji czekał na nich stolik. Zamówili napoje. - Sok pomarańczowy - rzekł porucznik Gallard. - Dwa wytrawne martini, jeden sok pomarańczowy, bardzo dobrze proszę pana - zamruczał srebrzystowłosy kelner, kłaniając się nisko. Gallard obdarzył Victora Henry'ego zniewalającym uśmiechem prezentując doskonałe uzębienie; teraz bardziej wyglądał na aktora. Palcami lewej ręki wystukiwał energicznie capstrzyk na wykrochmalonym mankiecie munduru. - To zamówienie było w sam raz na Savoy, nie sądzi pan? Pamela zwróciła się do Puga. - Dowiedziałam się, że on pił jak gąbka, ale od wybuchu wojny przeszedł na sok pomarańczowy. - Mój syn jest lotnikiem, w marynarce. Pragnąłbym, aby i on przestawił się na soki - odpowiedział Pug. - To nie taki zły pomysł. Tam w górze - Gallard uniósł kciuk w stronę sufitu - sprawy dzieją się szybko. Musisz mieć bystry wzrok, by dostrzec tamtego kolesia, zanim on dojrzy ciebie. Kiedy już go zauważysz, musisz działać szybko, a potem jedna szybka decyzja goni drugą. Wszystko miesza się i zmienia z każdą sekundą. Trzeba prowadzić samolot tak, aby przeżyć. Niektórzy z naszych popijają na całego i mówią, że to pozwala im popuścić wentyle. Ja przy tej robocie potrzebuję całej mojej pary. - O wiele spraw chciałbym pana wypytać - rzekł Victor Henry. - Ale to pewnie jedyna noc, kiedy może pan zapomnieć o wojnie. - O? - Gallard posłał Pugowi zaintrygowane spojrzenie, po czym zerknął na Pamelę. - Nic podobnego. Niech pan wali. - Czy oni są dobrzy? - Szkopy to nieźli piloci, całkiem dobrze strzelają. To nasze gazety wypisują, jak to denerwują naszych dając się łatwo zestrzeliwać. - A ich samoloty? - Sto dziewiątka jest niezła, ale spitfire jest na nią w sam raz. Hurricane jest o wiele wolniejszy, ale na szczęście bardzo zwrotny. Ich dwusilnikowy 110 jest gorszą maszyną, wygląda na znacznie mniej zwrotny. Naturalnie bombowce, jeśli tylko uda się do nich dostać, dają się ubijać jak kaczki. - Jak wygląda morale w RAF-ie? Gallard wetknął papierosa w usta i zapalił szybkim ruchem ręki. - Powiedziałbym, że jest bardzo wysokie, ale nie w sposób, jaki podają gazety. To nie jest taki zuchowaty patriotyczny interes... Pamiętam, jak pierwszy raz walczyłem nad Anglią i kiedy te plamki pojawiły się dokładnie tam, gdzie zapowiadało Fighter Command miałem tego rodzaju odczucia. Myślałem, niech będą przeklęci, dlaczego naprawdę próbują to zrobić, po jaką cholerę pchają się na mój kraj? Trzeba strącić tych wszystkich drani na ziemię. Ale już za chwilą myślałem tylko o tym, by nie dać się samemu strącić. I tak to odtąd wygląda. - Palił w milczeniu z szeroko otwartymi, niewidzącymi oczyma, a jego palce nie ustępowały w tańcu. Uniósł się w krześle, jakby nagle zrobiło się twarde. - To nasza praca i staramy się ją wykonać jak najlepiej. Trzeba walczyć dużo więcej niż to było nad Francją. Może pan powiedzieć synowi, kapitanie, że strach to ważna rzecz, tym ważniejsza im dłużej jest się w akcji. Najistotniejsze to nauczyć się z tym żyć. Niektórzy faceci po prostu nie potrafią. Nazywamy to BSM, brak struny moralnej. To bezwzględne, ale celność wzrasta, gdy zmniejsza się odległość. My musimy dążyć do bliskiego kontaktu. Na tę starą prawdę sztuki wojennej nic nie można poradzić. Ale zawsze znajdzie się gość, który się wychyla, wie pan, i zwiewa przed kulami do domciu. I zawsze będzie taki, co to nieustannie gubi swego ptaszka gdzieś w chmurach, lub nie może znaleźć wroga i rezygnuje z akcji. Bardzo szybko wiadomo, którzy to są. Nikt ich nie obwinia. Tylko po jakimś czasie dostają przeniesienia. - Znów zamilkł spoglądając w dół na papierosa zaciśniętego w dłoni, z pewnością zatopiony we wspomnieniach. Ponownie poprawił się na krześle i przesunął wzrok z Victora Henry'ego na Pamelę, która z napięciem wpatrywała się w jego twarz. - No cóż, można o tym długo i krótko, tak czy inaczej to nasza walka ze Szkopem, kapitanie Henry, i to jest ekscytujące. Latamy na naszych maszynach, które mogą przelecieć w poprzek Anglii w ciągu pół godziny. Mamy wyśmienite działka pokładowe. Najlepsze na świecie. Dokonujemy rzeczy, których niewielu lub nikt nie zdołałby dokonać. I może już nie dokona nigdy więcej. - Rozejrzał się po eleganckim wnętrzu pełnym dobrze ubranych kobiet oraz umundurowanych mężczyzn i rzekł z niewybrednym uśmiechem, błyskając białkami oczu. - Jeżeli interesuje pana doskonałość, niech pan jej szuka tam - wykonał gest kciukiem - w górze. - Pański sok, sir - powiedział kelner skłoniwszy się. - W samą porę - rzekł Gallard - za dużo gadam. Pug uniósł swą szklankę w stronę porucznika. - Dziękuję. Życzę szczęścia i pomyślnych łowów. Gallard uśmiechnął się, wypił i niespokojnie poruszył się na krześle. - Wie pan byłem, w jakimś sensie, aktorem. Wystarczy dać sygnał a ja już recytuję. Na czym lata pański syn? - Na SBD, douglas dauntles - odparł Pug. - Jest pilotem na lotniskowcu. Gallard skinął powoli głową przyspieszając wystukiwaną palcami melodię. - Bombowiec nurkujący. - Tak. - My ciągle dyskutujemy na ten temat. Szkopy skopiowały go od waszej marynarki. Nasze dowództwo ich jednak nie chce. A z punktu widzenia pilotów sprawa nie jest taka prosta. Nasi chłopcy odnieśli wiele zwycięstw w walce ze stukasami. Ale z kolei gdy one już zejdą na dół, zrzucają swe bomby dokładnie nad celem. Tak czy inaczej chylę czoła przed tymi facetami z lotniskowców, lądującymi na wąskim, chwiejnym pasie pośród fal. Ja wracam do domu na szeroką, niewzruszoną matkę ziemię, dla której zacząłem odczuwać szczególny rodzaj miłości. - Ach, mam rywalkę - odezwała się Pamela. - Cieszę się, że jest taka stara i płaska. Gallard uśmiechnął się do niej, unosząc lekko brwi. - Tak, w tych sprawach bijesz ją na głowę, prawda Pam? Podczas kolacji, opisał dokładnie Victorowi, w jaki sposób doskonaliła się taktyka walki myśliwców po obu stronach. Tak bardzo wciągnął się w opowiadanie, że wymachiwał obu dłońmi, by lepiej zademonstrować manewry, wyrzucając z siebie jednocześnie gwałtowne potoki specjalistycznych określeń. Po raz pierwszy naprawdę się rozluźnił, siedział niedbale, na krześle, uśmiechając się ze wzbierającego entuzjazmu. To co mówił było wyjątkowo inteligentne i Pug pragnął zapamiętać jak najwięcej; wypił niewiele burgunda, którego zamówili do pieczeni. W końcu Pamela poskarżyła się, że sama opróżnia butelkę. - Ja także nie chcę tracić pary - odparł Pug - jeszcze bardziej niż Ted. - Mam dosyć wstrzemięźliwych bohaterów. Poszukam sobie jakiegoś tchórzliwego pijaczyny. Przy wołowinie i puddingu Gallard znalazł się w swoim żywiole - zajadał potężnie, tłumacząc się, że przez ostatnie trzy tygodnie stracił połowę wagi i proponował, by to odrobić przez trzy kolejne dni - gdy pojawił się przy nim kelner z zapisaną wiadomością. Gallard zgniótł ją, przetarł usta serwetką i przeprosił ich na chwilę. Po kilku minutach wrócił, uśmiechnął się i zabrał się do jedzenia. - Nastąpiła mała zmiana, Pam - odezwał się szorstko, gdy talerz był już pusty. - Odwołano przepustki dla naszego dywizjonu. Dostaniemy je, jak przestanie być tak gorąco. - Uśmiechnął się do Victora Henry'ego, zastukał wszystkimi palcami o stół. - Mnie to nie przeszkadza. Człowiek się niecierpliwi wiedząc, że tam wszystko idzie na całego, gdy on stoi tu na boku. Pośród ciszy która nagle zapadła przy stole, Victor Henry pomyślał, że złowieszczy wydźwięk tego wezwania wykroczył poza ryzyko sięgania po przemęczonego, o poszarpanych nerwach pilota i wysyłanie go znów w przestworza. Oznaczało ono bowiem, że możliwości RAF-u zaczęły sięgać kresu. Pierwsza odezwała się Pamela: - Kiedy musisz wracać? Jutro? - Och powinienem już właściwie być w drodze, ale nie chciałem u diaska rezygnować z waszego towarzystwa i mojej pieczeni. - Odwiozę cię do Biggin Hill. - Ależ Pam, oni teraz wygarniają chłopaków ze wszystkich pubów i miejsc o nieco gorszej reputacji. Będzie nas wracać wielu. Wszyscy, których zdołają odnaleźć. Spojrzał na zegarek. - Zaraz będę się zbierać, ale wieczór przecież się dopiero zaczął. Nie ma powodu byście rezygnowali z tego przedstawienia Noela Cowarda, słyszałem, że jest bardzo zabawne. Pug rzucił pośpiesznie. - Myślę, że najwyższy czas, abym was zostawił samych. Pilot RAF-u popatrzył mu prosto w oczy. - Dlaczego? Czy nie mógłby pan znosić jeszcze przez jakiś czas podpitego szczebiotu Pameli. Jak pan sądzi? Proszę nie odchodzić. Po raz pierwszy od tygodni wygląda tak kwitnąco. - W porządku - powiedział Pug. - Myślę, że wytrzymam. Pilot i dziewczyna wstali. Pamela odezwała się. - Tak szybko? No cóż, pozostał nam jeszcze miły, długi spacer przez hol. Pug także wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie. - Życzę powodzenia panu, kapitanie Henry, i pańskiemu synowi na darntlesie. Niech pan mu przekaże, że polecam sok pomarańczowy. Proszę przyjechać w odwiedziny na nasze lotnisko w Biggin Hill - powiedział Ted Gallard. Zostawszy sam przy stoliku, Pug usiadł i wytarł prawą dłoń serwetką. Ręka Gallarda była bardzo wilgotna. Kilka dni później pewnego popołudnia, odwiedził dywizjon Teda Gallarda. Biggin Hill leżało na południowy wschód od Londynu, dokładnie na trasie niemieckich bombowców nadlatujących z najbliższych lotnisk po drugiej stronie Kanału. Luftwaffe nie ustawało w wysiłkach rozbicia na strzępy Biggin Hill i lotnisko stanowiło przygnębiającą scenerię: wraki samolotów, wypalone, pozbawione dachu hangary, rozryte pasy startowe, wokół pełno nieuniknionych resztek zwęglonego drewna, pękniętych rur, strzępów murawy, okruchów tynku. Lecz tu i ówdzie postękiwały buldożery, wyrównując pasy, a kiedy nadjechał Pug, właśnie lądowało kilka samolotów. Pokiereszowane myśliwce rozpierzchły się po lotnisku, a mechanicy w kombinezonach wspinali się, by przy nich pomajstrować, klnąc głośno i siarczyście. Lotnisko było pochłonięte pracą. Gallard wyglądał na bardzo wymęczonego, niemniej szczęśliwszego niż w Savoyu. W baraku rozprowadzenia przedstawił Puga Henry'ego grupie około dwunastu rozczochranych, zaniedbanych młodzieńców o zapadniętych oczach ubranych w pomięte mundury, podbite wełną buty i żółte kamizelki ratunkowe, którzy w zsuniętych na bakier błękitnych czapkach bądź bez nakrycia głowy porozkładali się na krzesłach i żelaznych pryczach. Przybycie amerykańskiego kapitana w cywilu, przerwało rozmowy i przez chwilę, w niezręcznej ciszy słychać było tylko jazz nadawany przez radio. Potem jeden z lotników, o zaróżowionej twarzy, który wyglądał jakby nigdy się nie golił, zaproponował Pugowi kubek gorzkiej herbaty, czyniąc żartobliwą uwagę na temat bezużyteczności marynarki. Wyjaśnił, że może być nieco uprzedzony, bo kiedyś zestrzelił go brytyjski niszczyciel. Pug odparł, iż broniąc honoru marynarki, musi jednak potępić głupotę, lecz jako przyjaciel Anglii docenia jej celność. To wywołało śmiech. Wznowiono rozmowy na temat lotów, najpierw z niejaką ostrożnością, a potem zupełnie zapominając o gościu. Niektóre sloganowe wyrażenia zbijały go z tropu, lecz obraz sytuacji był wystarczająco czytelny: nieustające pogotowie, prawie bez snu, zbyt wiele samolotów straconych zarówno w walce, jak i w wypadkach, zbyt wiele niemieckich myśliwców, a do tego dumne, desperackie i wyniosłe nastroje w bardzo już pomniejszonym dywizjonie. Pug zorientował się, że prawie połowa pilotów, którzy rozpoczynali wojnę już nie żyła. Kiedy o szóstej nadano wieczorne wiadomości, rozmowy ucichły i wszyscy stłoczyli się wokół odbiornika. Był to dzień niewielkich zmagań, lecz Luftwaffe znów została odprawiona z dwoma lub trzema strąceniami. Piloci uśmiechając się sztubacko do siebie, czynili gesty kciukiem. - To porządne chłopaki - stwierdził Gallard, odprowadzając Victora Henry'ego do samochodu. - Oczywiście, na pańskie szczęście, wstrzymywali się dziś od rozmów o dziewczętach. Jestem tu w w dywizjonie starszakiem, i nieczęsto wtajemniczają mnie w te sprawy. Ci faceci kiedy tylko nie latają, przeżywają nieprawdopodobne przygody. - Uśmiechnął się porozumiewawczo. - Nie do wiary, że mogą potem wspiąć się jeszcze do kokpitu, ale mogą, naprawdę mogą. - Wspaniale jest teraz żyć i być młodym - odezwał się Pug. - Tak. Pytał pan o morale. Dzisiaj je pan zobaczył. - Przy samochodzie, gdy uścisnęli sobie ręce, Gallard odezwał się nieśmiało. - Winien jestem panu podziękowanie. - Doprawdy. Za cóż takiego. - Za powrót Pameli. Oznajmiła mi, że kiedy przypadkiem spotkaliście się w Waszyngtonie, była o krok od podjęcia decyzji. Zdecydowała się pana spytać o radę i była bardzo poruszona tym, co usłyszała. - Cóż, czuję się pochlebiony. Wierzę, że miałem rację. Jej ojciec z pewnością da sobie pięknie radę bez niej. - Talky? On nas wszystkich przeżyje. - Sprawy nie idą najlepiej - oznajmił generał Tillet, przeciskając się autem pomiędzy rojem zmokniętych, czarnych taksówek na Marble Arch. Pogoda załamała się, było mgliście i deszczowo; perłowoszary mrok przysłonił rozgrzany i lekki, zupełnie niewojenny Londyn. Czasze parasoli zapełniły chodniki. Wyniosłe, czerwone autobusy połyskiwały wilgocią; podobnie jak gumowe peleryny policjantów. Cudowna, letnia aura nadawała powietrznej bitwie uwznioślającego blasku, ale dzisiaj oblicze Londynu było poranne i pokojowe. - Nastroje w Biggin Hill są diabelnie bojowe - rzekł Pug. - Ach, więc był pan tam? Tak, nie ma sprawy, jeśli idzie o stan ducha. To rachunki wypadają niedobrze. Być może Grubaskowi też brakuje pilotów myśliwskich. Nam z pewnością i to niebezpiecznie dużo. Nie wiadomo jaka jest sytuacja po drugiej stronie wzgórza. Wspinamy się na nie i żyjemy nadzieją. Kiedy jechali deszcz ustał. Po chwili wyjrzało przymglone słońce, oświetlając bezkresne rzędy zmokniętych, identycznych, ceglastoczerwonych szeregowych domów i do samochodu wpadło więcej światła. Tillet odezwał się: - Tak, nasze zespoły meteorologiczne pracują pełną parą. Twierdzą, że zła pogoda nie utrzyma się, i że Szkopy przypuszczalnie nadlecą jeszcze dziś. Dziwne, jedyne uczciwe angielskie lato w tym stuleciu, i nadeszło akurat w roku, gdy Hunowie napadają na nas z powietrza. - Czy to źle, czy dobrze? - Dla nich to korzystne przy lokalizacji celów i zrzucaniu bomb. Ale nasi obrońcy też mają więcej szans na odkrycie ich i celne trafienie. Gdyby pozwolono na wybór, nasi chłopcy poprosiliby o czyste niebo. Opowiedział o Napoleonie i jego szczęściu do pogody oraz wspomniał o bitwach Karola XII i Wallensteina, na których klęsce zaważyły sztormy. Pug podziwiał erudycję Tilleta. Ani przez chwilę nie mógł z nim rywalizować i zastanawiał się, czy ktoś byłby w stanie. Wyglądało na to, że Tillet posiada kompletną wiedzę na temat każdej, kiedykolwiek toczonej, bitwy i że jest zdolny zamartwiać się faktyczną głupotą Kserksesa lub Cezara tak samo jak Hermanna Göringa. Mniej więcej po godzinie dotarli do miasteczka, przejechali wzdłuż brudnego kanału i zboczyli w stronę zespołu okopconych budynków, otoczonych drucianym ogrodzeniem. Żołnierz stojący przy bramie zasalutował i pozwolił im wjechać. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Pug. - Uxbridge. Pamiętam, że chciał pan odwiedzić Jedenastą Operacyjną Grupę Myśliwską - odpowiedział Tillet. - O, tak. W ciągu trzech tygodni Tillet ani razu nie wspomniał o prośbie, a Victor Henry nigdy więcej jej nie powtórzył. Porucznik lotnictwa o miłej, pucołowatej twarzy wyszedł im naprzeciw. Był lordem, ale Tillet wymienił nazwisko zbyt szybko, by Pug mógł je uchwycić. Jego lordowska mość poprowadził ich w dół, wprost ze słonecznego blasku, długimi zakręconymi schodami pod ziemię. - Można by się tu spodziewać królika z kapelusza, prawda kapitanie? - zabrzmiał jego oxfordzki akcent. - Pośpiech wymierzany tykaniem zegarka i tak dalej. Obawiam się, że nie ma tu nic aż tak interesującego. Weszli na wąski balkonik w małym dziwacznym teatrze. W miejscu, gdzie powinna znajdować się scena i kurtyna wznosiła się czarna ściana pełna kolumn białych żarówek, zwieńczona u szczytu rzędem czerwonych lamp. Obok tej ściany znajdowały się RAF-owskie oznaczenia stanów gotowości. Poniżej, na dole sali, około dwudziestu dziewcząt w mundurach, niektóre ze słuchawkami na uszach i ciągnącymi się za nimi długimi nitkami przewodów, pracowało wokół wielkiej stołowej mapy południowej Anglii. Przy ścianie mężczyźni w hełmofonach gryzmolili coś na pulpitach, zamknięci w przeszklonych kabinach podobnych do kabin radiotelegrafistów. We wnętrzu unosił się piwniczny zapach ziemi i cementu; było cicho i chłodno. - Burne-Wilke, masz swojego amerykańskiego gościa - odezwał się Tillet. Jasnowłosy oficer, siedzący pośrodku balkonu odwrócił się z uśmiechem. - Halo! Strasznie się ucieszyłem słysząc, że pan tu przybywa. Proszę tutaj, niech pan siada obok mnie. - Uścisnęli sobie dłonie. - Na razie nie ma specjalnie dużo roboty, ale to wkrótce się zmieni. Nad Kanałem ustępuje zła pogoda i Szkopy budzą się do startu. - Burne-Wilke potarł swój różowy, kościsty podbródek, spoglądając kpiarsko na Puga. - Te samoloty, które pan zorganizował, udowodniły, że ciągle potrafią być przydatne. - One nie nadają się do tej ligi - odparł Pug. - Dlaczego? Są znakomite na patrolach. Kilkakrotnie elegancko przyłożyły flocie inwazyjnej. Piloci stają się na nich bardzo zajadli. - Burne-Wilke popatrzył mu prosto w oczy. - Niech pan powie, mógł pan przygotować te samoloty w dwa dni? Pug tylko wyszczerzył zęby. Burne-Wilke potrząsnął głową i przygładził swe pofalowane włosy. - Przykro mi, ale nie mogłem się powstrzymać, by do tego nie wrócić. Naprawdę zaskoczył mnie pan i uwierzyłem, że może się to udać, a my wyszlibyśmy na zwykłych głupców. A oto nasza wspólna znajoma. Czy to nie z Tudsburymi spotkałem pana po raz pierwszy w tej ociekającej potem, waszyngtońskiej kolejce? Pamela przeszła, by zająć miejsce innej dziewczyny. Spojrzała w górę i rzuciła Victorowi Henry'emu przelotny uśmiech, a potem wróciła do pracy i już więcej w jego stronę nie patrzyła. - Myślę, że wszystko jest dla pana jasne, nieprawdaż? - zagadnął Burne-Wilke, wskazując na mapę i na ścianę. - Fighter Command w Stanmore odpowiada za obronę powietrzną, lecz pozwala, by każda z grup prowadziła niezależną rozgrywkę. Nasz rejon to południowo-wschodnia Anglia. To gorąca okolica, najbliżej Niemców i tutaj znajduje się Londyn. - Przesuwał chudą rękę po ścianie, w górę i w dół. - Te sześć kolumn świateł oznacza naszych sześć stacji kontrolnych, dla każdej z grup myśliwców. Każdy z poziomych rzędów żarówek dotyczy pojedynczego dywizjonu. Wszystkiego razem mamy dwadzieścia dwa dywizjony. Teoretycznie dysponujemy ponad pięcioma setkami pilotów bojowych. - Burne-Wilke wykrzywił usta. - Teoretycznie. Teraz właśnie wypożyczamy lotników z innych grup. I pomimo to ciągle mamy braki. Tak czy inaczej... - Wskazał na górną partię czarnej ściany, gdzie w nierównym, dziurawym rytmie błyskały białe lampy. - Postępując w górę tściany podnosi się stopień gotowości, aż do Alarmu Powietrznego, Nieprzyjaciel w Zasięgu Wzroku, i oczywiście Walka. To rząd czerwonych lamp. Sześć naszych podstacji kontaktuje się jednocześnie z nami i pilotami. My tutaj składamy całościowy obraz wydarzeń. Jeżeli sytuacja staje się dostatecznie zaogniona, może się tu pojawić wicemarszałek lotnictwa i osobiście dowodzić akcją. Tak, tak. A ci biedni, zapuszkowani w szkło narwańcy zbierają raporty, po lewej, od naszych naziemnych korpusów obserwacyjnych, po prawej od obrony przeciwlotniczej. Tak więc wszystkie informacje na temat niemieckiego lotnictwa w naszej strefie powietrznej zostają tu błyskawicznie uwidocznione. Pug nie był aż tak bardzo zaskoczony, jak to było w Ventor. Wiedział, że taki system istnieje; niemniej spojrzenie z bliska przejęło go grozą. - Sir, przecież pan mówi o kilkuset tysiącach mil kabli telefonicznych, o tysiącach linii, o całym lesie urządzeń elektrycznych. Kiedy to wszystko zdążyło powstać? - Och, plan powstał dwa lata temu. Politycy przerazili się kosztem i stanęli okoniem. Ale zaraz po Monachium dostaliśmy pieniądze. Wiatr często wieje w oczy, co? Halo, coś się dzieje. Pewnie Szkopy już są w drodze. Światła na czarnej ścianie zaczęły przeskakiwać w górę. Młody lord, siedzący przy Burne-Wilkem, podał mu telefon. Burne-Wilke rozpoczął pełną werwy RAF-owską abrakadabrę, przenosząc wzrok ze stołowej mapy na ścianę. Potem oddał aparat. - Tak. Chain Home w Ventor zawiadamia, że kilka grup uderzeniowych krąży w powietrzu, bądź szykuje się do ataku. Dwie w sile ponad czterdziestu, jedna ponad sześćdziesięciu maszyn. Odezwał się Tillet: - Göring okazał się skończonym osłem nie próbując załatwić naszej stacji Chain Home. Historia udowodni, jak wielki był to błąd. - Ach, przecież próbował - odparł Burne-Wilke. - Ale to nie takie proste. Jeżeli nie trafi się bezpośrednio w wieżę, i nie rozbije jej na kawałki, ona po prostu wygina się jak drzewo palmowe podczas burzy, a potem znów prostuje. - Cóż, powinien ciągle próbować. Białe światła nadal zdążały ku górze. Atmosfera gorączkowej pracy zawisła w sali operacyjnej, lecz nikt nie poruszał się nerwowo, a szmer głosów brzmiał spokojnie. Pojawił się wicemarszałek, szczupły, srogi mężczyzna o przerzedzonych wąsach, i twarzy zdradzającej rodzinne powinowactwo z generałem Tilletem. Kiedy wkroczył, zignorował przez moment gości, po czym nieoczekiwanie serdecznie pozdrowił Tilleta i uśmiechnął się ciepło, od razu wyglądając miło i nieszkodliwie. Pierwsze zabłysły na czerwono światła w kolumnie należącej do stacji kontrolnej w Biggin Hill. Victor Henry dostrzegł spojrzenie Pameli prześlizgujące się po tych światłach. Na stole, przy którym gorliwie przesuwała strzałki i numerowane tabliczki, powstawał przejrzysty obraz czterech grup napastników, nadlatujących nad południową Anglię z różnych kierunków. Raporty łączników przy telefonach mieszały się, tworząc równomierne, przytłumione brzęczenie. Na balkonie nie odzywano się wiele. Henry siedział oszołomiony, niczym na pasjonującym widowisku sportowym, podczas gdy lampy, jedna po drugiej, rozbłyskiwały czerwienią. W ciągu mniej więcej dwudziestu minut, połowa dywizjonów pokazanych na tablicy zapaliła światła ataku. - Tak to wygląda - odezwał się znienacka Burne-Wilke, przerywając na moment wydawanie rozkazów. - Mamy teraz prawie dwieście samolotów w walce. Pozostałe są w pogotowiu, by zastąpić tych, którzy lądują po paliwo lub amunicję. - Czy kiedyś paliły się wszystkie czerwone światła na tablicy? Burne-Wilke skrzywił się. - Raz po raz. To nie jest pożądana sytuacja. Musimy wtedy wzywać inne Grupy, by udzieliły nam wsparcia, już teraz nie pozostało nam wiele rezerw. Daleko stąd, wysoko w błękitnych przestworzach, pomyślał Pug starając wyobrazić sobie walkę, samoloty przeszywały chmury tocząc śmiertelne potyczki pomiędzy niemieckimi i angielskimi dzieciakami, młodzieńcami takimi jak Warren i Byron. Grubawy pilot Pameli, taki rzeczowy nad swym sokiem pomarańczowym, był teraz tam w górze, w swej żółtej kamizelce ratunkowej, lecąc z szybkością kilkuset mil na godzinę wypatrując we wstecznym lusterku kanciastych białych nosów, lub kierując swe działka na atakujący samolot z czarnym krzyżem na boku. Dwa spośród świateł Biggin Hill zmieniły kolor na biały: powrót do bazy. - To rzadko trwa dłużej niż godzinę od momentu, gdy Szkopy wystartują - oznajmił Burne-Wilke. - Bardzo szybko tracą paliwo i amunicję i muszą spieszyć z powrotem. Ciągle spadają do Kanału jak wyschnięte nietoperze. Dowiedzieliśmy się od jeńców, że Luftwaffe nadała niewybredne imię Kanałowi - coś w rodzaju waszego amerykańskiego "Gównianego ścieku". W ciągu paru minut zgasły po kolei wszystkie czerwone lampy. Marszałek opuścił salę. W dole dziewczęta zdejmowały oznaczenia ze stołu. Lord Burne-Wilke rozmawiał przez telefon, zbierając doniesienia. Ujął twarz swymi szczupłymi, owłosionymi dłońmi i potarł mocno, po czym odwrócił w stronę Puga ukazując zaczerwienione oczy. - Nie chciałby pan przywitać się z Pamelą Tudsbury? - Bardzo chętnie. Jak poszło? Burne-Wilke odpowiedział z ponurym wzruszeniem ramion. - Trudno zatrzymać wszystkie bombowce. Obawiam się, że sporo z nich przedarło się i wykonało zadanie. Często, gdy strzały umilkną, nie wygląda to wszystko źle. My straciliśmy kilka samolotów, oni też. Dokładne obliczenia zajmują dzień lub dwa, ale myślę, że spisaliśmy się nie najgorzej. Kiedy Pug wychodził, odprowadzany przez młodego lorda, zostawiwszy Tilleta pochłoniętego rozmową z przygarbionym, starszym oficerem, odwrócił się, by raz jeszcze spojrzeć na teatrum. Na ścianie wszystkie światła znów paliły się w okolicach dołu. W sali było zupełnie cicho, mocno pachniało ziemią. Schody prowadzące na powierzchnię wydały mu się bardzo długie i strome. Pug czuł się zupełnie wyczerpany, chociaż poza siedzeniem i przyglądaniem się nie dokonał niczego. Westchnął, szczęśliwy, że znów widzi światło dnia. Nie opodal, w promieniach słońca stała Pamela, ubrana w błękitny uniform. - A więc zdołałeś tu dotrzeć, tyle że dzień nie jest najlepszy. Dzisiaj zestrzelili Teda. - Jej głos był spokojny, nawet szczebiotliwy, lecz uścisk dłoni, w którym zamknęła jego rękę był lodowato zimny. - Jesteś pewna? - Tak. Mógł uratować się na spadochronie, ale jego samolot spadł do morza. Dwóch jego towarzyszy z dywizjonu zameldowało o tym. Zestrzelili go. - Przywarła do jego ręki, patrząc mu w twarz błyszczącymi oczyma. - Pam, sama mówiłaś, że często wydostają ich z wody i wracają prosto do walki. - Och, z pewnością. Zostawmy to Tedowi. Poprosiłam o nadzwyczajną przepustkę. Myślę, że wrócę dzisiaj do Londynu. Nie postawiłbyś mi obiadu? Minął tydzień, potem następny i Gallard nie powrócił. Pamela kilkakrotnie przyjeżdżała do Londynu. Pewnego razu Victor Henry zauważył, że bierze ona udział w wojnie tylko wtedy, gdy jej to odpowiadało. - Zachowuję się nieznośnie - odpowiedziała - wykorzystuję każde znane mi zagranie; wyzyskując współczucie i dobre serca i wymagając nazbyt wiele. Może w końcu zamkną mnie gdzieś, ale ciebie już wtedy nie będzie. Za to teraz jesteś tutaj. Dla Amerykanów stało się jasne, że Pug Henry znalazł sobie młodą dziewczynę z WAAF-u. Aby ją zabawić, zabierał ją często do apartamentów Freda Fearinga na Belgrave Square, ośrodka rozrywkowego anglo-amerykańskiego tłumu. Krótko po ich gwiazdkowej kłótni z Rhodą, Niemcy wydalili Fearinga za rozpowiadanie danych na temat skutków bombardowań Hamburga. W Londynie Fearing tak świetnie bawił się z dziewczętami, że, jak sam mówił, często wkraczał do studia radiowego na czworakach. Jego przejmujące, trzymające w napięciu opisy walczącej Anglii, wzbudzały wiele sympatii w Stanach Zjednoczonych, tak że izolacjoniści ogłosili, że z pewnością jest opłacany przez Brytyjczyków. Gdy za drugim razem Victor Henry przyprowadził Pamelę do mieszkania, Fearing zauważył, dopadając go na moment osamotnionego w holu: - Szelma z ciebie, wielebny Victorze. Ona jest mała, ale szykowna. - Jest córką jednego z moich znajomych. - Oczywiście, Talky'ego Tudsbury - to także mój stary kumpel. - Tak więc wiesz, kim ona jest. Jej narzeczony, pilot RAF-u zaginął w czasie akcji. Wielka, guzłowata twarz Fearinga zabłysła w niewinnym uśmiechu. - Ach tak. Na pewno potrzebuje nieco ukojenia. Pug musiał unieść głowę, by spojrzeć na niego. Dziennikarz miał ponad sześć stóp i był mocno zbudowany. - Co byś powiedział na kopa w tyłek? Uśmiech Fearinga zniknął natychmiast. - Mówisz serio, Pug? - Zupełnie serio. - Po prostu pytałem. Masz jakieś wieści od Rhody? - Tęskni za mną, Nowy Jork cuchnie, ona jest znudzona, a do tego jest nieznośnie gorąco. - Sytuacja w normie. Dobra, poczciwa Rhoda. Mężczyźni, którzy przeciągali przez mieszkanie, zwykle w towarzystwie kobiet, zwykle mniej lub bardziej pijani - obserwatorzy z korpusów lotnictwa i piechoty, korespondenci, aktorzy, biznesmeni - tańczyli lub przekomarzali się z Pamelą, jednak potem zostawiali ją, podejrzewając, że jest kochanką Victora Henry'ego. Pewnego razu, we wrześniu, kiedy popijali w jej mieszkaniu i żartowali na ten temat, Pug powiedział: - "Rozpusta, rozpusta - ciągle tylko wojny i rozpusta - nic więcej nie utrzymuje się w modzie". - Trzymajcie mnie - wytrzeszczyła oczy. - On jest do tego specjalistą od Szekspira. - Poza historyjkami westernowymi, Pamelo, nie czytałem chyba niczego poza Biblią i Szekspirem - odparł Pug z niejaką powagą. - To nigdy nie jest stracony czas. Robiąc karierę w Marynarce, można przestudiować całego Szekspira. - Tak, a my mamy naszą małą, cenną rozpustę tutaj - powiedziała Pamela. - Gdyby tylko ludzie się dowiedzieli. - Czy się skarżysz, moja dziewczynko? - Ani trochę, ty stary, wysuszony dżentelmenie. Nie mogę wyobrazić sobie, jak znosi cię twoja żona. - Cóż, jestem dobrym, cierpliwym, nie narzekającym towarzyszem. - Boże, kocham cię, taki właśnie jesteś. W tym momencie syreny alarmu przeciwlotniczego rozpoczęły swe niesamowite lamenty i zawodzenia i, nieważne jak często je słyszał, Pug czuł wtedy skurcz serca. - Mój Boże! - wykrzyknęła Pamela. - Znowu nadlatują. To na pewno to. Gdzie u licha jest Fighter Command? - Stała razem z Victorem Henrym na balkonie jej pokoju, trzymając nadal wysoko szklankę z drinkiem, wpatrzona w szeregi bombowców, które w szerokich, postrzępionych kluczach sunęły poprzez czyste niebieskie niebo, doskonale widoczne w żółtawym świetle zniżającego się słońca. Wystrzały artylerii przeciwlotniczej, wykwitające w pobliżu formacji, wyglądały jak białe i czarne obłoczki kurzu, i zdawały się nie czynić im żadnej szkody. - Przypuszczam, że myśliwce eskorty uwikłały się w walkę bardziej na południu. - Victor Henry był wstrząśnięty. Masy samolotów nadciągały bezustannie niczym najeźdźcy, na jakimś fantastycznym filmie, napełniając powietrze pulsującym szumem jakby milionów pszczół. Głuche rzadkie grzmoty dział przeciwlotniczych, stanowiły żałosny kontrapunkt. Pierwszy z kluczy przeleciał; daleko, pośród lazuru nieba, pojawiły się następne rosnąc i rozpościerając się szeroko w niewiarygodnych ilościach, gdy przelatywały ponad miastem. Bombowce leciały niezbyt wysoko i pociski pelot zdawały się eksplodować w samym środku kluczy, jednak one buczały niezmiennie. Stłumione grzmoty uderzeń bomb niosły się ponad miastem, a w świetle słońca zaczęły wykwitać w górze blade płomienie i dym. Pug odezwał się: - Wygląda na to, że rozpoczynają od strony doków. - Czy podać ci jeszcze jednego drinka? Ja muszę, muszę się napić. Wzięła od niego szklankę i pospieszyła do środka. Od południowego wschodu ciągle ukazywały się nowe maszyny. Pug był ciekaw, czy generał Tillet mógł mieć rację: czy była to oznaka słabości, zagranie ostatniej karty z talii Göringa? Niezła prezentacja słabości! A do tego pokaźne zastępy niemieckiej eskorty myśliwskiej musiały zabiegać o ten niezakłócony niczym przelot ław bombowców. Brytyjscy piloci mogliby strącić te wielkie, powolne maszyny na ziemię niczym blaszane kaczki. Udowodnili to już dawno temu, a jednak samoloty bez uszczerbku nadal płynęły przez londyńskie niebo, rozciągnięte po horyzont w przerażającym korowodzie latającej śmierci. Przyniosła szklanki i spojrzała na niebo. - Dlaczego, miej nas Panie w swej opiece, ich ciągle przybywa? Oparła się o balustradę dotykając Puga ramieniem. Objął ją mocno, a ona wtuliła się w niego i tak stali razem, obserwując, jak Luftwaffe rozpoczyna starania, by bombami rzucić Londyn na kolana. Był siódmy dzień września. Wzdłuż rzeki wybuchało coraz więcej pożarów, które szybko się rozprzestrzeniały strzelając w niebo ogromnymi słupami dymu. Gdzie indziej w mieście, nieliczne i niepozorne płomienie wskazywały miejsca dobrze wycelowanych bomb. Początkowy szok już minął i nie było widać zbyt wielu oznak paniki. Hałas zanikał w oddali; ślady ognia rozproszyły się i zmalały na tle czerwono-szarego ogromu nietkniętego miasta. Londyn był bardzo, bardzo wielki. Potężna próba Grubaska nie uczyniła w efekcie zbyt dużo szkody. Tylko wzdłuż płonącego nabrzeża Tamizy można było dostrzec ślady zniszczenia. Tak to wyglądało, patrząc z balkonu Pameli. Pierwszy tak wielki atak Valhalli. Tak samo wyglądało i z Soho, dokąd, gdy już ucichło, udali się na obiad. Londyńczycy tłoczący się na chodnikach byli podekscytowani i w ogóle nie załamani, a wręcz dumni. Obcy ludzie rozmawiali ze sobą, śmiali się i wznosili ku górze kciuki. Na ulicach nie było żadnych śladów zniszczenia; a ilość przechodniów taka sama jak zawsze. Odległe dzwonienie straży pożarnych i gęste kłęby dymu ponad głowami były jedynymi pozostałościami, w tej części miasta z potężnej próby Göringa. Nawet kolejki przed kinami ustawiły się jak zwykle, a bileterzy także żwawo prowadzili sprzedaż. Kiedy jednak o zmierzchu, po wyśmienitym włoskim obiedzie spacerowali w stronę Tamizy obraz zaczął ulegać zmianie. Zapach dymu wzmógł się; mrugające czerwone i żółte światła nadawały wiszącym nisko chmurom piekielny wygląd. Tłum na ulicy gęstniał. Przeciskanie się zaczęło wymagać wysiłku. Ludzie byli tu bardziej milczący i posępni. Henry i Pamela dotarli do ogrodzonych linami ulic, gdzie pośród hałasu i kłębów pary, pokrzykujący strażacy, rozwijali węże w stronę poczerniałych murów oraz lali wodę na jęzory ognia liżące ciągle okna. Pamela pociągnęła Puga poprzez aleje i boczne uliczki, aż wypadli na nabrzeżny bulwar w sam środek tłumu gapiów. Odór spalenizny napełniał powietrze, a rzeczna bryza dorzucała do ciepła letniej nocy porywy płomiennego gorąca. Poprzez przetaczające się kłęby dymu przeświecał brudną czerwienią nisko zawieszony księżyc. Odblask ogni migotał w poczerniałej wodzie. Most wyrzucał z siebie powoli mrowie uciekinierów z różnego rodzaju wózkami, w większości biedoty nie rozpieszczanej przez los, robotników w czapkach oraz całe hordy dzieciaków w łachmanach, wesołych i biegających we wszystkie strony. Victor Henry popatrzył w górę, na niebo. W szczelinach dymu połyskiwały gwiazdy. - Wiesz mamy dziś bardzo pogodną noc - powiedział. - Te pożary są jak latarnia morska i będą widoczne na setki mil. Oni mogą tu wrócić. Odpowiedź Pameli była chłodna i obcesowa. - Ja muszę wracać do Uxbridge. Zaczynam czuć się paskudnie. - Spojrzała w dół na swą powiewną szarą suknię. - I mój mundur jakby nieco odstaje od normy. Kiedy wreszcie, kilka kwartałów dalej, znaleźli wolną taksówkę syreny rozpoczęły ponownie swe szkaradne zawodzenie. - Wsiadajcie - zachęcił ich pomarszczony, mały kierowca, dotykając daszka swej czapki. - Interes nie może czekać, co? I niech szlag trafi Hitlera! Podczas gdy Pamela przebierała się, Victor Henry obserwował z balkonu początek nocnego nalotu. Obrazy zniszczenia, ogólne podniecenie, osobliwe piękno panoramy ognia i kołyszące się smugi błękitnobiałych reflektorów, oraz niskie buczenie silników samolotowych i rozpoczynający się łomot artylerii wyostrzyły wszystkie jego zmysły. Pamela Tudsbury w mundurze WAAF-u wyłaniająca się z półmroku rozświetlonego księżycem balkonu wydała mu się najbardziej ponętną, młodą kobietą na całej kuli ziemskiej. Przez obuwie na płaskim obcasie wydawała się niższa niż zwykle, lecz oszczędny strój czynił jej figurę jeszcze bardziej powabną. Tak przynajmniej pomyślał. - Oni znowu tutaj - odezwała się. - Nadlatują. Znowu oparła się o niego. I znowu otoczył ją mocno ramieniem. - Cholera, te sukinsyny po prostu nie mogą chybić, kiedy ogień rozświetla im cel - powiedział. - Berlin także może stanąć w płomieniach. - Pamela postarała się wyglądać jak najbardziej odpychająco; jej skrzywiona brzydka twarz pełna była nienawiści podkreślonej czerwoną szminką na wargach. Nad rzeką rozkwitały nowe pożary, rozprzestrzeniały się i stapiały w ogromną pożogę. Coraz więcej płomieni wystrzelało z ciemności, także z miejsc bardziej odległych od Tamizy. Jednakże, większość obszaru miasta pozostała ciemna i nieruchoma. Mała sylwetka bombowca wypadła koziołkując z zadymionego nieba, płonąc jak pochodnia, odprowadzona dwoma skrzyżowanymi snopami światła. - O Boże, dostali go. Jednego dostali. Załatwicie ich więcej. Proszę. Jak na rozkaz spadły zaraz dwa następne bombowce. Jeden nurkując prosto w dół, sypiąc iskry niczym meteor, następny zataczając się i ciągnąc za sobą spiralę czarnego dymu, zanim nie eksplodował w powietrzu jak niebosiężna petarda. Na moment dotarł do nich huk jakby ostrego wystrzału. - Ach jak cudownie. Cudownie! Zadzwonił telefon. - No tak! - zaśmiała się chrapliwie. - To Uxbridge, bez wątpienia. Przywołuje do służby swą małą uciekinierkę. Być może proszą mnie na sąd wojenny. Wróciła po chwili ze zdziwioną miną. - Wygląda na to, że to do ciebie. - Kto taki? - Nie powiedział. Głos brzmiał poważnie i niecierpliwie. - A, Henry - odezwał się generał Tillet. - Wyśmienicie. Pański przyjaciel Fearing poradził, bym tutaj pana szukał. Z pewnością przypomina pan sobie, jak kilka tygodni temu odwiedził pan o poranku pewnego dostojnego, starszego dżentelmena, który nadmieniał, że mógłby pan mieć ochotę na małą eskapadę, która wtedy była w przygotowaniu? Wycieczka w znajome, zagraniczne okolice, hę? Mrówki przebiegły Victorowi Henry'emu po plecach. - Tak. Pamiętam. - A więc wyprawa pewnie dojdzie do skutku. Mam spotkać się z panem dziś w nocy, kiedy to zamieszanie się skończy, by podać nieco szczegółów. Jeżeli to pana zainteresuje. Jest pan tam, Henry? - Tak, panie generale. Czy pan także się wybiera? - Ja? Na Boga, drogi przyjacielu, nie. Jestem bojaźliwym, starym facetem, zupełnie nie nadającym się do podróży. A poza tym, nie poproszono mnie o to. - Kiedy to będzie? - Przypuszczam, że będą odjeżdżać jutro, o określonej godzinie. - Czy mogę zadzwonić do pana? - Oczekują ode mnie podania pańskiej odpowiedzi w ciągu godziny. - Odtelefonuję wkrótce. - Wyśmienicie. - Niech pan mi powie jedną rzecz. Czy myśli pan, że powinienem jechać? - Jeżeli już pan pyta, to myślę, że musiałby pan być szalony. Tam gdzie lecicie jest diabelnie gorąco. Najgorsza pora w roku. Musiałaby pana bardzo pociągać tego rodzaju sceneria. Nie mogę tego powiedzieć o sobie. - Czy jest pan pod swoim telefonem? - Nie. - Tillet podał mu inny numer. - Siedzę tu i czekam. Gdy wrócił na balkon, odwróciła się do niego z rozjaśnioną twarzą. - Dostali dwa następne. Nasze myśliwce muszą być w górze. Przynajmniej czymś im odpłacimy. Pug popatrzył na to fantastyczne przedstawienie - płomienie, snopy światła z reflektorów przeciwlotniczych, bijące w niebo ponad zaciemnionym miastem słupy czerwonego i żółtego dymu. - W Waszyngtonie dałem ci pewną dobrą radę. Lub przynajmniej pomyślałaś, że to dobra rada. - Tak, rzeczywiście. - Poszukała wzrokiem jego oczu. - Kto telefonował? - Wejdźmy do środka. Teraz ja muszę się napić. Usiedli w dwóch fotelach naprzeciw otwartych drzwi balkonowych. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i trzymając szklankę w złożonych dłoniach. - Pamelo, jutrzejszej nocy RAF będzie bombardował Berlin i wygląda na to, że zostałem zaproszony do udziału jako obserwator. Twarz dziewczyny w szarym świetle stała się napięta. Zagryzła dolną wargę i także popatrzyła na niego. Nie wyglądała teraz zbyt atrakcyjnie. Jej oczy były okrągłe jak u sowy. - Ach tak. Polecisz? - Właśnie się nad tym zastanawiam. Myślę, że to przeklęty, idiotyczny pomysł i generał Tillet zgadza się ze mną, ale tymczasem przekazał mi to zaproszenie. Muszę więc zgodzić się lub zrobić jakiś unik. - To dziwne, że akurat ciebie proszą. Nie jesteś przecież z lotnictwa. - Wasz premier wspomniał o tym przelotnie, kiedy się spotkaliśmy. A on ma z pewnością dobrą pamięć. - Czy chcesz znać moje zdanie? - Właśnie o to proszę. - Odmów. Szybko, zdecydowanie i ostatecznie. - W porządku. Ale dlaczego? - To nie są twoje sprawy. W szczególności nie jest to sprawa amerykańskiego attache marynarki w Berlinie. - Racja. - Twoje szanse powrotu są coś jak trzy do pięciu. To żałośnie nieuczciwe wobec twojej żony. - Tak właśnie pomyślałem na początku. - Pug przerwał, spoglądając na zewnątrz przez balkonowe drzwi. Artyleria pelot strzelała i grzmiała w nocnych ciemnościach, a reflektory wyciągały swe błękitne palce w poprzek nieboskłonu. - A jednak wasz premier uważa, że mój udział miałby swój cel. Pamela Tudsbury machnęła niecierpliwie ręką. - Och, brednie. W sprawach walki, Winnie jest ciągle niedouczonym ignorantem. Prawdopodobnie sam chciałby lecieć i myśli, że wszyscy są tacy jak on. Dawno temu dał się bezsensownie pojmać w czasie walk w Afryce Południowej. W maju i czerwcu bezustannie latał do Francji, właził za skórę generałom i szwendał po linii frontu robiąc z siebie potwornego natręta. Jest wielkim człowiekiem, ale to jedna z jego wielu słabości. Victor Henry zapalił papierosa i kilka razy zaciągnął się głęboko, obracając w palcach pudełko zapałek. - No tak, miałem zadzwonić do generała Tilleta jak najszybciej. Lepiej zrobię to od razu. - Sięgnął po telefon. Odezwała się pospiesznie: - Zaczekaj chwilę. Co zamierzasz powiedzieć? - Mam zamiar się zgodzić. Pamela gwałtownie nabrała powietrza i powiedziała: - Dlaczego zatem pytałeś mnie o zdanie? - Sądziłem, że możesz podać jakiś powód, który mi nie przyszedł do głowy. - Najlepszy powód podałeś sam. To idiotyzm. - Nie jestem przekonany. Pracuję przecież w wywiadzie. To naprawdę wyjątkowa okazja. Jest w tym także pewna ironia losu, Pamelo. Marynarka USA nie jest zaangażowana w wojnę, a ja jestem tutaj, by zobaczyć, jak wy dajecie sobie z nią radę. Pytanie jak ja sobie poradzę? Trudno w tej sytuacji robić uniki. - Zbyt wiele spraw do tego dopisujesz. Co by na to powiedział twój prezydent? Czy wysłał cię tu, abyś ryzykował życiem? - Po fakcie pogratulowałby mi. - Jeżeli będzie komu. Kiedy ponownie sięgał do telefonu, Pamela Tudsbury oznajmiła: - Skończę pewnie u boku Freda Fearinga. Albo kogoś w jego rodzaju! - Ramię Puga przestało się poruszać. - Mówię poważnie - kontynuowała. - Potwornie brak mi Teda. Nie będę w stanie znieść braku ciebie. Jestem bardziej do ciebie przywiązana niż mógłbyś przypuszczać. I nie jestem aż tak moralna, wiesz o tym. Masz o mnie całkiem mylne wyobrażenie. Rysy jego twarzy wyostrzyła się i pogłębiły, kiedy spoglądał na zagniewaną dziewczynę. Poprzez bicie serca z trudem mógł mówić. - Myślę, że to niezbyt moralne uderzać poniżej pasa. - Nie rozumiesz mnie. Nie do końca. Na "Bremen" wziąłeś mnie za uczennicę i nigdy już się naprawdę nie zmieniłeś. Twoja żona jakimś cudem utrzymała cię w niewinności przez te dwadzieścia pięć lat. - Pam - odparł Victor Henry - szczerze ci mówię, że nie wierzę, abym urodził się po to tylko, by zginąć w brytyjskim bombowcu nad Berlinem. Zobaczymy się kiedy wrócę. Zadzwonił do generała Tilleta, podczas gdy ona patrzyła na niego rozszerzonymi, gniewnymi oczyma. - Gówno! - powiedziała. - Gówno! 33 Młodzian w pobrudzonym smarem kombinezonie wsunął głowę przez otwarte drzwi. - Odprawa już się rozpoczęła w sali B, sir. - Już idę - mruknął Pug mocując się z nieznanymi mu rurkami, zapinkami i pasami. Kombinezon był zdecydowanie za duży i od dłuższego czasu nie prany ani nie czyszczony - cuchnął zastałym potem, tłuszczem i tytoniem. Szybko wciągnął trzy pary skarpet i wsunął nogi w wyłożone futrem, również za duże, buty. - Co mam z tym zrobić? - spytał, wskazując płaszcz i tweedowe ubranie, które przewiesił przez krzesło. - Proszę tak zostawić. Będą tu, jak pan wróci, sir. Ich oczy spotkały się, a w tych spojrzeniach kryło się zrozumienie, iż dotychczasowy właściciel rzeczy pozostawionych na krześle dla niezbyt jasnych powodów wybiera się na ten lot ryzykując życiem. Młody żołnierz wydawał się nieco go żałować i chyba Pug odczytał to z jego wzroku, gdyż niespodziewanie zapytał: - Jak się nazywasz? - Szeregowy Horton, sir. - Cóż, szeregowy Horton, wydaje mi się, że jesteśmy podobnego wzrostu. Jeśli zapomnę zabrać te rzeczy, albo coś w tym guście, są twoje. - Dziękuję, sir - na młodej twarzy pojawił się uśmiech. - To doskonały tweed. Kilkunastu mężczyzn w lotniczych kombinezonach siedziało niedbale w zaciemnionym pomieszczeniu, a ich pobladłe twarze skierowane były ku podpułkownikowi lotnictwa, który skinieniem wskazał Amerykaninowi krzesło. Mówił o podstawowych i wtórnych celach bombardowania Berlina. Stał przy ekranie, na którym wyświetlone było zdjęcie niemieckiej stolicy i długim wskaźnikiem pokazywał to, o czym mówił. Victor Henry dość często przejeżdżał, bądź też przechodził, obok obu celów - pierwszym była elektrownia, drugim główna gazownia w Grünewald, usytuowana przy jeziorze, nad którym stał dom Rosenthalów. - Dobra, teraz ich obrona pelot - wyrwał go z zamyślenia głos podpułkownika. Pojawiło się kolejne zdjęcie Berlina, tym razem oznaczone czerwonymi i pomarańczowymi symbolami stanowisk reflektorów i artylerii przeciwlotniczej. Uwaga słuchających wyraźnie się zaostrzyła, gdy monotonny głos dowódcy omawiał ich znaczenie. - Światło. Gołe żarówki pod sufitem rozbłysły i załogi bombowców zmieniły pozycje na drewnianych krzesełkach. Pod zwiniętym ekranem ukazała się kolorowa mapa Europy i napis nad nią: Lepiej trzymać gębę na kłódkę i pozwolić ludziom myśleć, że jesteś głupkiem, niż nią kłapnąć i pozbawić ich wątpliwości. - Dobra, to byłoby wszystko. Możecie być pewni, że będą was oczekiwali po tym wszystkim, co rzucili na Londyn, tak więc uważajcie - podpułkownik odłożył wskaźnik, oparł ręce na biodrach i spojrzał na załogi, zmieniając ton na nieoficjalny. - Pamiętajcie o księżycu i nie lećcie wprost na niego, bo będziecie wyglądali jak wrona na śniegu. Po zrzuceniu bomb zróbcie zdjęcia, a potem ile mocy w silnikach do domu. Rakietnice i bomby oświetlające trzymać pod ręką i bądźcie uprzejmi się pospieszyć, tamtejszy ogień przeciwlotniczy jest silny i dobry. Tak na marginesie, nasz amerykański obserwator poleci z F jak Freddie. Admirał Victor Henry - jeden z najmniej rozważnych oficerów floty Stanów Zjednoczonych. Pug, czując na sobie uwagę zgromadzonych, odchrząknął i odezwał się: - Sir, być może, gdy wrócę, otrzymam promocję za odwagę okazaną w obliczu wroga, ale jak na razie jestem tylko komandorem. - Za tę misję promocja jest pewna - roześmiał się oficer. - Zasługuje pan na nią! Wyszedł i chwilę ciszy przerwał młodzieńczy głos dobiegający z tylnych rzędów: - Każdy, kto się wybiera na taką przeklętą misję jeżeli nie musi, powinien wylądować w wariatkowie. Niewysoki szczupły lotnik z kręconą, ciemną czupryną i przekrwionymi oczami zbliżył się do Victora, podał mu papierowe pudło przewiązane niedbale czerwoną wstążką i stwierdził: - Admirale, prezencik powitalny od dywizjonu. Wewnątrz była rolka papieru toaletowego. Henry popatrzył po pełnych oczekiwania rozbawionych twarzach i powiedział: - Czuję się dogłębnie wzruszony, ale nie sądzę, bym tego potrzebował. Tym bardziej, że ze strachu już się wszystkiego co trzeba pozbyłem. Wszyscy parsknęli śmiechem i ofiarodawca wyciągnął dłoń w jego stronę. - Proszę ze mną, admirale. Jestem Peters, sierżant nawigator samolotu F jak Freddie. Zaprowadził go do rzędu szafek i wręczył spadochron, pokazując jak go założyć, oraz papierową torebkę z racją żywnościową. - Lepiej na razie niech pan nie zakłada spadochronu - poradził. - Proszę go wetknąć gdzieś, gdzie, jakby co, będzie pod ręką, ale wewnątrz tego nieudacznika jest i tak wystarczająco ciasno, co pan sam stwierdzi i bez tego na sobie. Teraz pozwoli pan przedstawić sobie pilotów: kapitan pilot Killian i sierżant pilot Johnson, do którego zwracamy się per "Tiny". Zaprowadził go do niewielkiego pokoju, gdzie obaj piloci studiowali mapy Berlina i nanosili na nie znaki. Porucznik Killian ze zmarszczonymi brwiami i wąsikiem pomocnika kierownika bankowego spoglądał przez szkło powiększające. Sierżant Tiny Johnson, z nogami na stole, trzymał mapę i przebiegał po niej wzrokiem. - Witam - odezwał się, gdy Peters przedstawił Puga. - Miło mi jak cholera, admirale! Dziewięć godzin pieprzonego lotu, podczas gdy inni wyskoczą nad Kanał, rozpieprzą barki i wrócą na herbatkę. Byłem nad Berlinem i zdecydowanie mi się tam nie podobało. Był potężnym mężczyzną o grubych rysach, tak że przezwisko "Mały" idealnie doń pasowało. - Przestań się tym w końcu chwalić - mruknął zrezygnowany skipper kreśląc coś na mapie. - Trudno zapomnieć najbardziej pieprzoną noc w życiu - odparł sierżant zezując na Victora. - Najbardziej gęsty flak, jaki widziałem i cała masa natrętnych reflektorów. Pieprzony interes! - Wstał ziewając i dodał: - Jest pan odważny, admirale. Po czym wyszedł. - "Mały" to dobry pilot - wyjaśnił przepraszająco dowódca chowając mapę - tylko strasznie dużo gada. Sześcioosobowa załoga F jak Freddie zebrała się w korytarzu, czekając na ostatnie słowa Flight Lieutnanta Killiana i czytając notatki na tablicy. Jeśli nie liczyć teatralnie wyglądających kombinezonów i kapoków, wyglądali jak pół tuzina młodych londyńczyków. Radiooperator był szczupły i drobny, tylny strzelec, najmłodszy ze wszystkich - prawie dziecko, pomyślał Pug - wyglądał na przejętego, a przedni strzelec żuł gumę zdając się niczym nie przejmować. Ich napięcie zdradzały jednak nerwowe i wyczekujące spojrzenia oraz sztuczny humor. Ciepłe nocne niebo usiane było znajomymi konstelacjami. Vega, Denab, Altair - stare niezawodne przyrządy nawigacyjne - mrugały przyjaźnie z oddali, gdy skipper wszedł do samolotu. Załoga ułożyła się na trawie w pobliżu. - F jak Freddie - Tiny z uczuciem poklepał burtę. - Sporo z nami przeszedł, admirale. Dzięki temu klepnięciu Pug stwierdził, że poszycie bombowego wellingtona wykonane było z płótna. Uderzony materiał wydał z siebie taki dźwięk. Nigdy by mu to nie przyszło do głowy. Był przyzwyczajony do metalowych kadłubów samolotów amerykańskiej Marynarki. Informacja wywiadu, że Brytyjczycy stosują tkaninę w budowie bombowców nigdy nie wpadła mu w ręce - bądź co bądź nie był lotnikiem. Nadal mógł zrezygnować, ale czuł się tak przymuszony, by polecieć w tym szmacianym bombowcu, jak zepchnięty z szubienicy skazaniec. W przepełnionym zapachem kwiatów powietrzu słychać było tu i ówdzie odzywające się ptasie głosy. - Słyszał pan już kiedyś słowiki? - spytał go Tiny. - Nigdy. - No to właśnie je pan słyszy, admirale. W głębi lotniska kolejno zapuszczano silniki, które najpierw krztusiły się, a potem wypełniały noc rykiem i warkotem. Do ich maszyny podjechała ciężarówka i mechanik podłączył kable do kadłuba. Silniki parsknęły i chwyciły wypluwając dym i płomienie, podczas gdy inne samoloty kołowały do przyciemnionego pasa startowego, rozbrzmiewały rykiem i znikały w zamglonej słabej poświacie księżyca. Wkrótce pozostał tylko F jak Freddie. Nagle motory zgasły i Pug ponownie usłyszał słowika. - O?! - zdziwił się Tiny. - Czyżbyśmy byli uziemieni z powodu jakiejś wspaniałej awarii silników? Podczas gdy reszta dywizjonu wystartowała, mechanicy pojawili się przy samolocie niczym stado duchów i obsiedli jeden z motorów. Zabrali się do roboty przyświecając sobie latarkami, brzęcząc narzędziami i klnąc na czym świat stoi. Dwadzieścia minut później F jak Freddie ruszył w ślad za innymi. Po półgodzinnym, jak mu się zdawało, obijaniu się po ciemnym i zimnym wnętrzu, Pug spojrzał na zegarek. Okazało się, że od startu minęło zaledwie siedem minut. Interkom trzeszczał i bzyczał, ale poza tym panowała cisza - załoga milczała. Hełmofon, w przeciwieństwie do reszty kombinezónu, był za ciasny i uwierał uszy, ale dotkliwy chłód szybko wysuszył pot. Po następnych dwudziestu minutach porucznik przypomniał sobie o istnieniu Henry'ego i gestem zaprosił do kopułki astro, gdzie Peters skończył właśnie brać namiary. Potem Victor rozciągnął się na stanowisku bombardiera wyglądając przez celownik, ale nie zobaczył nic poza czarną powierzchnią morza, jasno świecącym księżycem i migoczącymi gwiazdami. - Zgaś tę latarnię - warknął interkom głosem dowódcy. Skierowane to było do Petersa, który mozolił się nad mapą rozłożoną na niewielkim stoliku, próbując jednocześnie wyrysować pozycję, oświetlić mapę przydymionym światłem niewielkiej latarki i przysłonić jej blask dłonią. Henry przykucnął obok obserwując jego zmagania z tablicami gwiezdnymi, cyrklem, mapą, ołówkami i latarką, zastanawiając się, jaka pozycja może wyjść z pracy w takich warunkach, po czym wyjął mu z ręki latarkę i osłaniając światło skierował je na mapę. Peters mruknął coś z wdzięcznością i Pug znieruchomiał, wciśnięty za fotel pilotów, dopóki tamten nie skończył. Zawsze wyobrażał sobie, że dalekodystansowy bombowiec jest wielki jak samolot pasażerski, z kabiną oferującą chociaż minimalną wolną przestrzeń, a tymczasem w wellingtonie prawie cała załoga - dwóch pilotów, radiotelegrafista, nawigator i przedni strzelec - byli oddaleni od siebie zaledwie o kilka cali. Tego ostatniego mógł dostrzec w kabince na dziobie, jako mroczną sylwetkę, a twarze pozostałych oświetlał zielonkawy blask zegarów. Potykając się w mrocznym wnętrzu i trzymając elementów konstrukcyjnych Pug, ciągnąc za sobą spadochron, dla którego jak dotąd nie znalazł miejsca, powędrował do tyłu, gdzie siedział bez czapki tylny strzelec. Chłopak na jego widok uniósł kciuk w górę w ogólnie znanym geście "wszystko O.K." i uśmiechnął się niewyraźnie. Jego stanowisko było najmniej stabilne, a najbardziej osamotnione gdyż ogonem najbardziej rzucało, gdy wpadali w dziury powietrzne, a w dodatku ryk silników był tu ogłuszający, gdyż kadłub działał jak pudło rezonansowe. Pug spróbował je przekrzyczeć, ale było to niemożliwością co strzelec skwitował skinieniem głowy i z dumą przekręcił elektrycznie napędzaną wieżyczkę. Victor Henry pokiwał mu ręką, gdyż porozumienie się w tym hałasie było niemożliwe, i zwrócił ku kabinie pilotów, wyszukując sobie wolne miejsce w kadłubie, gdzie w końcu przysiadł ze spadochronem na kolanach. Nie miał nic do roboty, a robiło się coraz zimniej. Pogrzebał w torbie i wyjął coś, co smakiem przypominało czekoladę. Ssąc ją zasnął. Obudziły go nagle głosy w słuchawkach - nos miał zimny, policzków w ogóle nie czuł i cały się trząsł. Z ciemności wynurzyła się ręka i pociągnęła go za kołnierz. Potykając się ruszył za ciemną sylwetką ku światłu przebijającemu z kabiny. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień, maszyna zanurkowała i Victor runął do przodu, boleśnie trafiając czołem w jakiś metalowy pojemnik. Gdy pozbierał się stwierdził, że światło zniknęło, pojawiło się znowu i ostatecznie, niczym wyłączone, zgasło. Samolot gwałtownie manewrował, by nie wpaść w blask kolejnego reflektora, podczas gdy Pug na czworakach pełzł do przodu. Tiny Johnson trzymał wolant jedną ręką. Obrócił się i Victor usłyszał jego głos w słuchawkach: - Jak tam, admirale? Właśnie minęliśmy holenderski brzeg. - W porządku - wymamrotał zapytany, widząc przez moment cień uśmiechu na twarzy skippera, który aktualnie pilotował maszynę. - Niech się pan podłączy i rozglądnie - zaproponował Tiny dłonią w rękawiczce wskazując gniazdo z napisem "Tlen". Oddychając tlenem o zapachu gumy Pug podczołgał się do stanowiska bombardiera. Tym. razem zamiast czarnego morza zobaczył oświetloną światłem księżyca ziemię. Reflektory macały niebo za nimi, a pod nimi błyskały małe, żółte ogniki, od których odrywały się czerwone i pomarańczowe kulki powoli dryfujące ku nim, stając się coraz większe i zbliżając się coraz szybciej. Kilkanaście przemknęło przed nimi i po bokach, eksplodując w górze. - Obrona wybrzeża poprzednio była lepsza - rozległ się w słuchawkach głos Johnsona. W tym samym momencie coś purpurowo-białego eksplodowało oślepiająco prosto w twarz Puga i zapadła ciemność, a po chwili zaczął się szalony taniec zielonych kół. Leżał z twarzą wciśniętą w zimny pleksiglas, gorączkowo łapiąc powietrze i nic nie widząc. Ktoś złapał go za ramię i usłyszał głos Petersa: - To flara magnezjowa. Eksplodowała cholernie blisko, admirale. Co z panem? - Nic nie widzę. - To minie, ale dopiero po pewnym czasie. Proszę usiąść, sir. Zielone koła przestały wirować przechodząc w czerwoną mgłę i powoli coś się zaczęło przejaśniać niczym obraz w kinie widziany za gęstą mgłą: twarze oświetlone przez zegary i strzelec na tle księżyca. Dopóki wzrok mu nie wrócił całkowicie Victor Henry spędził kilka obrzydliwych minut zastanawiając się, czy to w ogóle nastąpi. W końcu wyraźnie ujrzał rysujące się z przodu chmury po raz pierwszy od chwili startu. - Powinniśmy już widzieć światła i flak - mruknął nawigator. - Nic z tego - rozległ się głos Killiana. - Dookoła ciemno i cicho. - Według namiaru Berlin powinien być trzydzieści mil przed nami. - Ale nie jest. Coś ci się musiało popieprzyć. Może wziąłeś za małą poprawkę na wiatr? - Namiar też się zgadza - zaoponował Peters. - No to cuda się dzieją, bo przed nami niczego nie ma - w głosie skippera słychać było rozczarowanie.- Wygląda to na solidny kawał lasu ciągnący się aż po horyzont. Tiny dodał, że ostatnim razem prawie połowa maszyn nie znalazła Berlina i że oficjalne procedury nawigacyjne Bomber Command są gówno warte. Co go zresztą tyle samo obchodzi. Przerwał mu podniecony głos tylnego strzelca meldujący reflektory z prawej z tyłu. Piloci dostrzegli je w chwilę później i pokazali Victorowi. Po skręcie, jaki wykonał samolot, widać je było wyraźnie przed dziobem: żółtą łunę na mrocznej równinie. Po krótkiej wymianie zdań w lotniczym żargonie maszyna wyrównała lot, kierując się ku wyraźnie widocznym słupom reflektorów, a w słuchawkach rozległ się głos Killiana: - Przed nami Berlin ze wszystkimi rodzajami fajerwerków. Dobra robota, Reynolds. Jak ci tam z tyłu? - W porządku - zabrzmiał piskliwy głos. - Tylko zimno jak cholera! W miarę jak się zbliżali do celu, przedni strzelec stawał się coraz bardziej widoczny w blasku różnokolorowych eksplozji i błękitnej poświacie reflektorów. - Biedacy, którzy przylecieli tu pierwsi, dostaną oparzeń - jęknął Tiny. - Wygląda gorzej niż jest, admirale - głos skippera był spokojny. - Cały ten blask rozłoży się gdy będziemy nad miastem, a niebo to dość obszerne miejsce. F jak Freddie zbliżył się do połyskującego w dole piekła i tak jak dowódca powiedział, z bliska nie wyglądało ono tak groźnie - reflektory zostały po bokach i przestało się wydawać, że wypełniają całe niebo, a koraliki różnobarwnych pocisków zostawiały wielkie połacie dziewiczego mroku, przez które maszyna spokojnie sunęła do przodu, przy wtórze ożywionej dyskusji dowódcy i nawigatora. - Widzi pan to ognisko, admirale? Chłopaki nieźle obłożyli tę elektrownię - skomentował po chwili Killian. - Albo przynajmniej zwalili sporo na najbliższą okolicę - wtrącił Tiny. - Ni cholery nie widzę przez ten dym wokół. Widok ziemi częściowo zakryty był przez chmury, a częściowo przez ogień flaku, pożary i dymy. Pug dostrzegł szczególnie wysoką kolumnę błysków - Flakturm - koło którego tylekroć przechodził, a w przeciwnym kierunku nieregularne skupiska ognia i dymu, położone przy brzegu wyraźnie widocznej w dole rzeki. Czarne dymki wybuchów i różnobarwne koraliki omijały ich jak dotąd, zupełnie jakby lecieli ochronieni jakimś silnym czarem. - Nic, lecimy nad gazownię - zdecydował dowódca. - Peters, daj kurs. Wkrótce potem silniki umilkły, a nos maszyny w kompletnej ciszy skierował się w dół. - Zbliżamy się lotem ślizgowym, admirale - rozległ się głos Killiana. - Niemcy często naprowadzają na cel reflektory i działa za pomocą urządzeń podsłuchowych. Teraz byłoby dobrze gdyby ustąpił pan miejsca Petersowi. Pug odsunął się przechodząc ku tylnemu strzelcowi, który wpatrywał się w dół rozszerzonymi oczyma, wyraźnie widocznymi na pobladłej twarzy, dzięki łunie płonącego miasta i błyskom artylerii przeciwlotniczej. - Otworzyć luki bombowe. W ślad za tym rozkazem do wnętrza bombowca wdarło się powietrze wypełnione smrodem spalenizny, prochu, dobrze znane Victorowi z ćwiczeń artyleryjskich; czy na błękitnym morzu, czy nad płonącym miastem, zapach kardytu jest zawsze taki sam. - W lewo, jeszcze... za bardzo... w prawo... - dobiegał go spokojny głos Petersa - tak trzymać... nie, trochę w lewo... trzymać tak, dobrze... Już! Wellington pozbywszy się ładunku podskoczył i Pug zobaczył bomby pozostające z tyłu i powoli przyjmujące pozycję pionową, niby rząd czarnych patyczków. Drzwi bombowe zamknięto, silniki ryknęły pełną mocą i maszyna zaczęła nabierać wysokości. W dole zapalił się łańcuszek czerwonych wybuchów, ciągnący się wzdłuż budynków i olbrzymiego zbiornika z gazem. Pug sądził, że chybili, gdy oślepił go nagle żółty płomień z zielonym centrum, który uniósł się z ziemi niby olbrzymia kula, prawie na wysokość samolotu, ale na szczęście znacznie z tyłu. W jego oślepiającym blasku ukazał się Berlin, niczym zdjęcie retuszowane żółtym tuszem. Kurfurstendamm, Unter der Linden, Brama Brandenburska, Tiergarten, Flakturm, mosty, opera - wszystko wyraźnie widoczne, bliskie, niezniszczone i wściekle żółte. W słuchawkach zabrzmiały wrzaski radości, toteż wcisnął guzik mikrofonu i ryknął wraz z innymi. Jeszcze nie przebrzmiały okrzyki, gdy F jak Freddie został złapany w stożek pół tuzina reflektorów, które wypełniły wnętrze wściekłym blaskiem. Tylny strzelec zaczął krzyczeć zaciskając kurczowo powieki, ale przez hałas flaku i ryk silników nie można było go zrozumieć. W niebieskawej poświacie widać było jego trupiobiałą twarz z czarnymi wargami i językiem. Silniki ryczały, maszyna zwijała się w ciasnych skrętach, gdy pilot próbował wyrwać ją ze śmiertelnej piramidy blasku, który ani na moment nie opuszczał samolotu. Strzelec osunął się puszczając uchwyty karabinów maszynowych, a Victorem miotało po wnętrzu kadłuba. Słuchawki przestały wyć, najwidoczniej chłopak osuwając się wyciągnął wtyczkę swego interkomu, i dały się słyszeć niewyraźne głosy obu pilotów. W tym samym czasie skupisko różnobarwnych paciorków opuściło ziemię i zaczęło błyskawicznie zbliżać się ku nim. Wybuchały wokół z ogłuszającym hukiem i feerią błysków - w pewnym momencie dało się odczuć uderzenie i silniki zmieniły ton. Odłamki łomotały o kadłub, tnąc płótno i wypełniając wnętrze gwizdem i podmuchami lodowatego powietrza, gdy maszyna zaczęła gwałtownie nurkować przy wtórze gwizdu rozdzieranego powietrza i trzasków całej konstrukcji. Obaj piloci krzyczeli do siebie, by coś w ogóle usłyszeć, a Henry spoglądał na skrzydła, czekając na moment, kiedy oderwą się od kadłuba, co oznaczałoby śmierć. Nagle oślepiający blask zniknął, a maszyna przestała rzucać się na boki jak oszalała powróciwszy na prosty kurs i do Puga dotarł zapach wymiocin - strzelec zemdlał i zwymiotował. Na kamizelce widać było resztki kawy, czekolady i pomarańcz - najwidoczniej zjadł cały prowiant. Lewa nogawka kombinezonu była czarna od krwi. Victor sprawdził interkom, ale bzyczenie w słuchawkach oznaczało, że najwidoczniej odłamki przecięły kable. Maszyna wypełniona była wyciem powietrza i co chwilę podskakiwała dziko. Ruszył więc ku kabinie pilotów, łapiąc czego się dało po drodze, aż wpadł na postać dziko wrzeszczącą, że jest Petersem. Rzucił mu do ucha, że Reynolds został ranny i ruszył dalej, mijając dziurę wyrwaną w kadłubie, przez którą wyraźnie widać było gwiazdy. Z ich położenia wywnioskował, że wracają do Anglii. W kokpicie piloci siedzieli jak poprzednio, wpatrując się w przyrządy i trzymając wolanty. - Wracamy na herbatkę - ryknął na jego widok Tiny. - Pieprzyć zdjęcia. Jak co, to pan im powie, że gazownię diabli wzięli, O.K.? - Pewnie, że powiem. Jak maszyna? - Prawy silnik dostał, ale jakoś ciągnie. Jakby trzeba było wysiadać, to lecimy nad lądem. Wygląda na to, że nie będzie potrzeby, ale jak ten silnik stanie... - Tylny strzelec jest ranny. Peters poszedł do niego. - Dużo mu pomoże... Wieżyczkę można otworzyć tylko na ziemi, bo musi być pod kątem dziewięćdziesięciu stopni do kadłuba. Migające przed nimi reflektory wyraźnie oznaczały pas obrony przybrzeżnej, toteż wspięli się ponad chmury, by nie ryzykować, że zostaną spostrzeżeni. - Pieprzony sposób zarabiania na życie - wrzasnął Tiny trzymając wolant. - Powinienem wstąpić do zasranej marynarki. Killian wstał, zdejmując hełmofon i przekazawszy Johnsonowi stery, otarł twarz dużą białą chustką, nie bielszą niż jego twarz. Uśmiechnął się zmęczony do Victora i spytał: - Mamy pewne kłopoty z utrzymaniem wysokości, admirale. Jak pana francuski? 34 Pamela pozostała w Londynie. Wiedziała, że tej nocy leci wyprawa na Berlin, a jako WAAF-ka wiedziała, o której można się spodziewać Victora Henry'ego. O dziesiątej rano poszła do jego mieszkania, w którym chwilowo nikt więcej nie przebywał. Trochę wysiłku kosztowało ją przejście przez portiernię, ale w końcu siedziała w living-roomie starając się czytać gazetę, faktycznie jednak licząc minuty i modląc się w duchu, by przeżył. Pug Henry zjawił się w jej życiu w okresie załamania - rodzice rozwiedli się, zanim Pamela skończyła czternaście lat. Matka ponownie wyszła za mąż i rozpoczęła nowe życie, w którym dla niej nie było miejsca. Alistair Tudsbury umieścił ją w szkole, a sam w tym czasie podróżował po świecie. Wyrosła na dobrze ułożoną, atrakcyjną i prawie dziką kobietę - zanim przestała być nastolatką, miała kilkanaście burzliwych romansów. Nie miała jeszcze dwudziestu lat, gdy spotkała Philipa Rule'a, wysokiego, złotowłosego korespondenta, który mieszkał w Paryżu razem z Leslie Slote'em. Był uwodzicielem o doskonałych manierach, wspaniałym akcencie, spaczonych gustach i krętych ścieżkach, nie mający niczego, co można by nazwać skrupułami. Krok po kroku zniszczył jej ambicje, pewność siebie i prawie że ochotę do życia. Zwalczyła depresję samobójczą zrywając z nim w końcu i zaczęła niewolniczą pracę u ojca. I wtedy spotkała Victora Henry'ego - odległy, delikatny, najwyraźniej starej szkoły profesjonalista o wąskiej specjalności, a mimo to miły i pociągający. Od początku spodobał się jej, a w miarę upływu podróży uczucie to coraz bardziej się pogłębiało i umacniało. Uczucia takie, rodzące się podczas podróży morskich, na stałym lądzie zazwyczaj szybko mijają - w niej jedynie się umocniło podczas spotkania w Berlinie. Tu wyczuła, że Pug także zaczyna ją lubić, ale początek wojny zerwał ich kontakty, nie licząc przypadkowego spotkania w Waszyngtonie. Gdy Victor pojawił się w Londynie była już gotowa poślubić swego lotnika i wizyta starszego mężczyzny tego nie zmieniła, ale odkąd Gallard zaginął, spędziła dwa tygodnie z Pugiem, a w czasie wojny, tak jak w trakcie podróży morskiej, znajomość pogłębia się szybko. Jak dotąd nic się między nimi jeszcze nie wydarzyło - objął ją odruchowo, gdy obserwowali niemiecki nalot i to było wszystko. Była jednakże pewna, że niezależnie od jego punktu widzenia i skrupułów, jest w stanie iść z nim do łóżka jeśli miałaby na to ochotę i wtedy, kiedy on również by ją miał. Nie chciała jednakże stawiać go w sytuacji, która ma dość jednoznaczne określenie. Na przykładzie Blinkera Vance'a, który mieszkał z lady Maude Nothwood w eleganckim apartamencie w Mayfair, wiedziała, że Henry tego nie pochwala. Nie wierzyła ani przez chwilę w jakieś nonsensowne zasady moralne Victora, które miałyby powstrzymać ją od dania przyjemności tak samotnemu mężczyźnie, jak i sobie samej. Była natomiast zdeterminowana nade wszystko nie robić niczego, co mogłoby w jego oczach wyglądać nagannie - lepiej będzie zostawić te sprawy ich własnemu biegowi. Klucz zgrzytnął w zamku prawie dokładnie w południe. Pug wszedł i usłyszał wiadomości radiowe odbijające się echem po mieszkaniu. - Halo, jest tu kto? - zawołał. W living-roomie zastukały szybkie kroki i dziewczyna wpadła na niego niczym błękitny pocisk. - Och, mój Boże, wróciłeś! - Co do diabła... - zdołał wykrztusić, zanim zamknęła mu usta pocałunkiem. - Co tu robisz? - spytał po chwili. - Zostałam nie mając urlopu. Powinnam być osądzona i rozstrzelana. I powinnam siedzieć tu z tydzień. Twoja portierka mnie wpuściła. Aach! - to ostatnie było zakończeniem dyskusji na dłuższy czas, gdyż zajęła się rzeczą przyjemniejszą - obcałowywaniem go. Pug przed tą niespodzianką był już wystarczająco zdezorientowany, toteż teraz zaczął ją całować nie bardzo wiedząc, co się tu w ogóle dzieje. - Dobry Boże, śmierdzisz rumem! - oznajmiła po chwili. - Odprawa po locie. Dają człowiekowi wspaniałe śniadanie, masę rumu i grzecznie słuchają, co ma do powiedzenia - przemowa sprawiła mu poważny kłopot, gdyż Pamela zajęła się ponownie tym, co najprzyjemniejsze i, choć walił się z nóg ze zmęczenia, stwierdził, że instynktownie zaczyna odpowiadać na pieszczoty przytulonej do niego dziewczyny. Przyciągnął ją mocniej oddając pocałunki i niejasno myśląc, że jak tak dalej pójdzie, to błyskawicznie wylądują w łóżku. Został całkowicie zaskoczony i nie miał najmniejszej ochoty, by to przerwać, choć wszystko wyglądało nader dziwnie i nierealnie. Parę godzin temu otarł się o śmierć i jeszcze dużo mu brakowało, by wrócić do normy. - Nagroda dla powracającego bohatera, tak? - zdołał zapytać w przerwie. - Właśnie - odparła, spoglądając mu w oczy. - Cóż, nic nie zrobiłem poza pozwoleniem, by inni wywieźli mnie na parogodzinną przejażdżkę, omijali jak piąte koło u wozu i przywieźli do domu. Ale dzięki, Pam, jesteś piękna i słodka, a powitanie jest wspaniałe. Widoczne zmęczenie mężczyzny, niepewne ruchy i komiczna rozterka co robić dalej z tym nieznanym damskim ciałem w ramionach, wzbudziły w Pam falę nieoczekiwanej czułości. - Wyglądasz na całkowicie wyczerpanego - oświadczyła odsuwając się. - Było aż tak źle? - Przede wszystkim długo. - Chcesz drinka albo coś do jedzenia? - Drinka, jak sądzę. Czuję się dobrze, ale najlepiej będzie jak się trochę prześpię. - Też tak sądzę. Zaprowadziła go do sypialni z zaciągniętymi zasłonami, zasłanym łóżkiem i przygotowaną pidżamą, po czym długo i starannie przygotowywała drinki. Gdy wróciła spał już, a na podłodze, co mu się nigdy nie zdarzało, leżał tweedowy garnitur, który nie przeszedł jednak na własność szeregowego Hortona. - Jest piąta po południu! - głos i ręka na jego ramieniu były łagodne, ale zdecydowane. - Masz telefon z ambasady. - Co? - z trudem otworzył oczy. - Z jakiej ambasady? Dobrą chwilę zajęło mu przypomnienie sobie, gdzie jest i dlaczego Pamela Tudsbury uśmiechnięta promiennie stoi nad nim w granatowym mundurze WAAF-ki. Śniło mu się, że jest na pokładzie F jak Freddie i stara się jakąś szmatą wytrzeć wymioty tylnego strzelca, których zapach zresztą jeszcze wiercił go w nosie. Siadł i podejrzliwie pociągnął nosem - aromat pieczonego mięsa wpadający przez otwarte drzwi był jedyny w swoim rodzaju. - Co to takiego? - Sądziłam, że będziesz głodny jak wstaniesz. - Ale skąd masz żywność? W lodówce nie było nic poza wodą sodową i piwem! - Wyszłam i kupiłam. Starał się oprzytomnieć pod zimnym prysznicem, ale podczas golenia i ubierania się miał uczucie, że tak naprawdę nadal się nie obudził i że wszystko mu się śni - nie mógł się jeszcze przyzwyczaić do tego, że żyje, a senne wspomnienie powitania, jakie zgotowała mu Pamela, tylko pogłębiało poczucie nierealności. - Gdzie i w jaki sposób dostałaś to wszystko? Sałatki, patera z owocami, świeży chleb i butelka czerwonego wina wyglądały nader atrakcyjnie na małym stole, a Pamela, nucąc pod nosem, stała przy kuchni. - Och, jestem początkującą adeptką rynku przemytniczego. Siadaj i zabieraj się za to - poleciła wchodząc do pokoju z dwoma dymiącymi stekami - piekarnik nie jest zbyt dobry, ale starałam się jak mogłam. Pug z apetytem zajął się jedzeniem: mięso było doskonałe, chleb świeży, a wino wyborne. Pamela jadła powoli, nie przestając spoglądać na niego, gdy pochłaniał swoją porcję. - Chyba jesteś głodny - stwierdziła po chwili. - To jest wspaniałe. Najlepsze mięso, najlepsze wino i najlepszy chleb jaki w życiu jadłem. - Przesadzasz, ale cieszę się, że ci smakuje. Staram się naprawić to głupie zachowanie przed lotem. - Pam, dobrze że poleciałem. To była słuszna decyzja. - Och, teraz kiedy wróciłeś masz całkowitą rację i przepraszam. Victor odłożył sztućce i spojrzał na nią nowymi oczyma - Pamela Tudsbury promieniowała godną uwagi pięknością i słodyczą i coś przyjemnego stało się z jego nerwami, gdy przypomniał sobie lawinę zapierających dech pocałunków, która spadła na niego, gdy wrócił. - Jesteś rozgrzeszona. - Doskonale - wypiła wino i spoglądała na niego z nad brzegu kielicha. - Wiesz, co czułam do ciebie na pokładzie "Bremen"? W Berlinie ledwie się powstrzymałam, by nie spróbować szczęścia z tobą, ale wiedziałam, że to niemożliwe. Jesteś tak oddany żonie... - Jasne. Skała Gibraltaru to ja. Przypuszczam, że jestem tępy, ale nie miałem o tym najmniejszego wyobrażenia. - A jednak to prawda. Przez parę lat czułam się parszywie i naprawdę dobrze było móc tak mocno polubić mężczyznę. Krótko potem zgłupiałam na punkcie Teda - ślad żalu przemknął po jej twarzy. - Gdy otworzyłeś parę godzin temu drzwi, prawie uwierzyłam w Boga. Na deser mamy placek z wiśniami. - Żartujesz. - Nie. Przechodziłam koło cukierni i wyglądał całkiem smacznie. Ujął smukłą dłoń dziewczyny - jej skóra była tak samo gładka jak usta, które wcześniej czuł na swoich wargach. - Pam, zaczynam żywić wysokie uznanie dla początkujących adeptek rynku przemytniczego. - Cieszę się. Byłabym niepocieszona, gdyby moje wysiłki spotkały się z czarną niewdzięcznością. Jeśli mnie puścisz, to zajmę się plackiem i kawą. Zbliża się godzina osiemnasta, a kapitan Vance nalegał, abyś był o osiemnastej trzydzieści w ambasadzie. - A co ty będziesz robiła? Wrócisz do Uxbridge? - Istotne jest tylko to, co ty będziesz robił. - Najpierw muszę się dowiedzieć, czego chce Blinker. - Chcesz, żebym poczekała na twój telefon u siebie? - Zrób tak Pam, proszę. Rozstali się na chodniku. Długo oglądał się za atrakcyjną figurą w granacie, maszerującą między przechodniami z tą charakterystyczną, płynną gracją, którą pierwszy raz zauważył na pokładzie "Bremen" - jeszcze jedna atrakcyjna WAAF-ka wśród tysięcy w Londynie. Czuł się jak nowo narodzony - uśmiechał się do ludzi mijanych na ulicach, a oni odpowiadali mu tym samym. Młode dziewczyny wydawały mu się atrakcyjne, starsze kobiety pełne gracji, a mężczyźni przyjaźni, niezależnie od tego, czy był to żołnierz, blady urzędnik z teczką i w meloniku na głowie, czy też purpurowy z gorąca grubasek w tweedzie. Wszyscy byli tego samego gatunku, z którym zetknął się w Biggin Hill i na pokładzie F jak Freddie: Anglicy cieszący się życiem. Słońce migotliwie odbijało się w liściach i Grosvenor Square mienił się złotem i soczystą zielenią na tle błękitu nieba i granatu uniformów RAF i WAAF. Stwierdził z przekonaniem, że Europejczycy musieli poważnie zidiocieć, by zrzucać na siebie ogień i śmierć. Wszystko, co go otaczało, było świeże i czyste, albo przynajmniej tak mu się zdawało: błyszczące pojazdy, lśniące wystawy, świeże kwiaty - nawet chodnik migotał w świetle słonecznym malutkimi odbłyskami. Dumą napełnił go widok amerykańskiego sztandaru zwisającego z drugiego piętra ambasady. Barwy jego wydawały się tak pełne majestatu, że brak było jedynie sześćdziesięcioosobowej orkiestry grającej hymn. Zamiast niej był hałas ruchu ulicznego. Siadł na ławeczce i spoglądał przez chwilę na flagę i zastanawiał się, co też wprawiło go w tak doskonały humor i przepełniło przychylnością do całego świata, przez który dotąd wlókł się jak ślepy kret. W końcu znalazł odpowiedź - najpierw wydawało mu się, że to ulga po szczęśliwym powrocie ze spotkania ze śmiercią w nurkującym samolocie, ale to było coś więcej. Nic podobnego nie przytrafiło mu się w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat i nie oczekiwał, by kiedykolwiek jeszcze miało mu się przytrafić. Rozpoznanie zajęło mu sporo czasu, a wszystko było proste i jasne - zakochał się. Czarny cadillac zajechał przed drzwi ambasady, wypuszczając ze swojego wnętrza admirała, którego Pug znał, dwóch generałów i Blinkera. Nie tracąc czasu ruszył przez ulicę ku wejściu. - Witaj, Pug - admirał Benton wyciągnął na jego widok rękę. Stary, postrach wszystkich - były szef Victora w Planowaniu Wojny - był krępym mężczyzną o okrągłej twarzy i równie okrągłej, łysej głowie. Pug lubił go pomimo jego cholerycznego temperamentu, gdyż był dobrym fachowcem, nie marnującym słów po próżnicy i tępiącym dyletantów oraz przyznającym się do błędów, gdy miał je nieszczęście popełnić. W dodatku był najlepszym w US Navy specjalistą od artylerii, a jego jedyną poważną słabością była skłonność do politycznego teoretyzowania - był przekonany, że New Deal to komunistyczna machinacja. Vance zaprowadził ich do spokojnego, wykończonego wiśniowym drewnem, saloniku na drugim piętrze i pozostawił samych. Siedli przy końcu długiego, obliczonego na dwadzieścia osób stołu, w fotelach o błękitnych obiciach. Admirał Benton grał rolę przewodniczącego, mając po bokach obu generałów i Puga. - Niech cię diabli, Pug - zagaił. - Ambasador oświadczył, że gdyby wiedział o tym twoim locie, to poleciałbyś po jego trupie. I ma całkowitą rację. Nie chcemy, żeby Armia i jej Lotnictwo pomyślały sobie, że Marynarka ma tylko samych postrzeleńców. To, co mówił, w najmniejszym stopniu nie zmieniało tego, jak mówił;.wyraźnie było słychać, że jest z takiego obrotu spraw zadowolony. - Obecni tu panowie i ja - ciągnął - oczekiwaliśmy z niecierpliwością na twój powrót z tej eskapady. To jest generał Anderson, a to generał Fitzgerald z Army Air Corps. Jak sądzicie, panowie, możemy zaczynać? Fitzgerald siedzący obok Henry'ego złączył palce i pochylił się nad stołem. Miał jasnoblond włosy i pociągłą, przystojną twarz - gdyby nie twardy wyraz oczu mógłby być aktorem lub artystą. - Admirale, chciałbym, jeśli można, wysłuchać relacji kapitana z tej wyprawy bombowej - powiedział. - Ja także - przyłączył się Anderson, którego Pug dopiero teraz rozpoznał jako piłkarską gwiazdę West Point tysiąc dziewięćset dziesiątego roku. Anderson był masywny i grubawy, a resztka włosów ledwie przysłaniała różową łysinę. Pug opowiedział o całym locie najdokładniej i najobiektywniej jak potrafił i czekał na reakcję. - Wspaniale! - nie wytrzymał Benton, gdy relacja dotarła do momentu trafienia gazowni, po czym milczał, podobnie jak pozostali, słuchając opisu drogi powrotnej, podczas której lotnicy przy pomocy Puga, wyrzucili z samolotu co tylko się dało, by utrzymać wysokość, a i tak ostatnie trzydzieści mil ledwie zdołali pokonać. Gdy skończył, Anderson zapalił cygaro i oparł się wygodnie na łokciu. - Niezły wyczyn, kapitanie, ale z pana relacji wynika, że w porównaniu z Londynem Berlin jest praktycznie nienaruszony. Był pan, jak sądzę, w dokach? - Tak, sir. - Objechaliśmy je dzisiaj. Niemcy bombardują tak, że jak tak dalej pójdzie, za tydzień miasto przestanie być portem. A dalej co? Głód? Epidemia? - To duży obszar - odparł Pug - a ich ekipy naprawcze i strażacy są naprawdę dobrzy. Myślę, że to wygląda znacznie gorzej niż jest w rzeczywistości. - Był pan w schronach przeciwlotniczych? - spytał niespodziewanie Fitzgerald. - My byliśmy w jednym podczas nalotu. To nic innego tylko wycementowana dziura w ziemi. Bezpośrednie trafienie zabije wszystkich, którzy w tym momencie będą wewnątrz. Całość śmierdzi nie mytymi ciałami i moczem, i przepełnione jest nerwowymi starcami i płaczącymi dziećmi. Na suficie ktoś wypisał: "To żydowska wojna". Ostatniej nocy byliśmy także w metrze. Tłum śpiący na torach i peronach, sanitarny koszmar i siedlisko zarazy, najprędzej tyfusu. - Ilość chorych i rannych jest znacznie mniejsza niż przewidywano - sprzeciwił się Victor. - Są tysiące wolnych łóżek w szpitalach. - Vance też tak mówi - wtrącił się Anderson. - Cóż, wydaje mi się, że jeszcze się zapełnią. Kapitanie Henry, był pan dość długo obserwatorem i wysyłał pan optymistyczne raporty do prezydenta, zalecające jak najdalej idącą pomoc. - Nie całkiem optymistyczne, natomiast rekomendujące jak największą pomoc. - Może jest pan trochę nie na bieżąco z tym, co dzieje się w domu, toteż proszę pozwolić mi coś panu przeczytać. To z "St. Louis Post - Dispatch", gazety jak najbardziej za New Dealem - Fitzgerald wyjął z portfela wycinek prasowy i odczytał przez nos: "Mr Roosevelt wykonał dzisiaj pierwszy krok wojenny, przekazując jednej z walczących stron niemałą część US Navy w zamian za wypożyczenie brytyjskiej własności. Tylko jaka będzie korzyść, jeśli Hitler uzyska prawo do tych wysp w wyniku inwazji? Ze wszystkich naiwnych układów nieruchomościowych w historii, ten jest najgłupszy i jeśli Mr Roosevelt nie zostanie za to ukarany, to spokojnie możemy pożegnać się z naszymi swobodami i przygotować się na nieuchronną przyszłość, jaką będzie życie pod jego dyktaturą". - To pisze zwolennik Roosevelta - zauważył Anderson wściekle, zaciągając się przy tym dymem. - Za pół godziny mamy w planie obiad w Army and Navy Club, z paroma brytyjskimi generałami i admirałami. Mamy już listę tego, co by chcieli i oznacza to w praktyce rozbrojenie naszej własnej armii. W ciągu pięciu dni powinniśmy telegraficznie przekazać nasze opinie prezydentowi, który jak dotąd dał im poza tymi pięćdziesięcioma niszczycielami praktycznie wszystkie haubice siedemdziesięciopięciomilimetrowe, parę dywizjonów morskich samolotów, pół miliona karabinów i miliony ton amunicji... - Nie dał ich - sprzeciwił się Benton. - Herbaciarze za wszystko zapłacili żywą gotówką. - Na całe szczęście Akt Neutralności to zapewnia, ale nadal uważam, że jest wielkim łgarstwem nazywanie tego towaru "demobilem". Nie mamy żadnego "demobilu"! Wszyscy o tym wiecie. Pięćdziesiąt niszczycieli bez zgody Kongresu! Mamy za mało sprzętu i jak tak dalej pójdzie, to nasi chłopcy będą ćwiczyli musztrę z kijami, a Kongres ustanowił właśnie zasady poboru! Pewnego dnia przyjdzie czas rozliczeń, a jeśli Anglicy zwiną skrzydełka i to wszystko wyląduje w niemieckich rękach - a jest to nader możliwe - to czas rozliczeń będzie wesoły. Dla wszystkich, którzy wzięli udział w tych transakcjach albo je rekomendowali. - Anderson zwrócił się bezpośrednio do Henry'ego - ostrzegam pana, że ma pan doskonalą okazję do zadyndania na jednej z lamp przy Constitution Avenue. Po chwili ciszy, jaka zapadła po tym oświadczeniu, zabrał głos admirał Benton: - Cóż, Pug powiedziałem tym gentelmanom, że cię znam i że to, co mówisz, zasługuje na wiarę. Ciąży na nas jednak wielka odpowiedzialność. Dali nam zepsute jajko i trzeba się z tym uporać. Dlaczego uważasz, że Anglicy będą walczyć po klęsce Francji? Tylko bez upiększania. Pug zaczął mówić tak, jak tego chciał admirał. Na początek Anglicy lepiej niż Francuzi wykorzystali okres międzywojenny. Opisał ich osiągnięcia naukowe, silę i rozmieszczenie floty, system kontroli myśliwców, który widział w Uxbridge, wielkość strat niemieckich i angielskich w bitwie o Anglię, morale Anglików, przygotowania do inwazji, stacje radarowe, produkcję samolotów. Fitzgerald słuchał z zamkniętymi oczami i odrzuconą w tył głową, bębniąc cicho palcami po stole. Benton wpatrywał się w mówiącego poważnie, pociągając się co chwila za ucho, jak robił to na setkach wcześniejszych spotkań. Anderson otulony tytoniowym dymem także wpatrywał się w Victora, choć jego spojrzenie świadczyło, że przeprowadza zimną kalkulację. Henry zdał relację tak sucho i jasno jak tylko umiał, ale i tak stanowiło to niemały wysiłek - mimo koncentracji na sprawach ściśle wojskowych, co chwila miał przed oczyma obraz Pam albo widok bombardowanego Berlina. Nie bardzo czuł się w tej chwili zawodowym oficerem i z ledwością nadawał głosowi należny ton respektu wobec starszych rangą. - Chwileczkę Pug - przerwał Benton. - Ten RDF, którym się tak podniecasz, to nic innego jak radar, tak? Mamy radar. Byłeś ze mną na pokładzie "New York" przy próbach. - Nie mamy takiego radaru, sir - Victor opisał na tyle, na ile mógł jego działanie praktyczne i oficerowie spojrzeli na siebie wymownie. - A oni zaczęli instalować zminiaturyzowaną wersję na nocnych myśliwcach. Ta rewelacja wyprostowała nawet Fitzgeralda. - A co z wagą? - Musieli to rozwiązać. - W takim razie mają zupełnie coś nowego. - Mają, generale. Fitzgerald spojrzał na Andersona gaszącego cygaro i zwrócił się do admirała: - Cóż, wydaje mi się, że pański podwładny udowodnił swoje racje, choć trwało to długo. Musimy tu w końcu trafić, skoro góra tego chce. Możemy jedynie zapewnić sobie jak największą kontrolę nad wszystkim, no i dostęp do takich ciekawostek jak ta, o której właśnie usłyszeliśmy. Dobrze, zakładamy, że się utrzymają - zwrócił się do Victora. - Zakładamy, że Hitler tu nie wyląduje. Jaka jest ich przyszłość? Jakie plany? Co mogą zrobić przeciwko człowiekowi kontrolującemu calą Europę? - Mogę tylko powiedzieć co mówią oficjalnie. Słyszałem to wystarczającą ilość razy. Powstrzymać w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, odebrać przewagę w powietrzu z amerykańską pomocą w sprzęcie w czterdziestym pierwszym, zniszczyć Luftwaffe w czterdziestym drugim, zbombardować miasta i fabryki w czterdziestym trzecim, wylądować i wykończyć w czterdziestym czwartym. - Czym?! Piętnastoma dywizjami przeciwko dwustu? - Sądzę, że praktycznie jest to o wiele prostsze, sir: wytrzymać, dopóki my nie wkroczymy. - No, wreszcie jasne postawienie sprawy. A co potem? - Potem, Train - odezwał się cicho Fitzgerald - my zajmiemy się Niemcami z powietrza przy pomocy tego, co w tej chwili budujemy. Kilka miesięcy obróbki i wylądujemy, by przyjąć kapitulację, jeśli ktoś żywy zdoła się wyczołgać spod ruin. - Jak ci się to podoba? - spytał Benton Victora unosząc brew. Henry zawahał się. - Ma pan wątpliwości? - zdziwił się uprzejmie Fitzgerald. - Panie generale, właśnie wróciłem znad Niemiec. Wystartowały dwadzieścia cztery maszyny, powróciło piętnaście, z których cztery nie znalazło celu z różnych przyczyn: siadła nawigacja, mieli trudności z samolotami, były fałszywe pożary zorganizowane przez Niemców i tak dalej. Dwa inne nie zbombardowały żadnego celu: zgubili się, zrzucili bomby do morza i wrócili namierzając Bbc. W jednej wyprawie stracono ponad trzydzieści procent sił atakujących. - To jest początek - uśmiechnął się Fitzgerald. - Dwadzieścia cztery samoloty to etap, który można jedynie określić jako raczkowanie. A gdyby w jednym nalocie wzięło udział tysiąc bombowców i to ciężkich, o wielokrotnie większym udźwigu? A poza tym i tak dostali gazownię. - Tak jest, sir, dostali. - Jak pan sądzi, jak to będzie w końcu wyglądało? - nieoczekiwanie włączył się Anderson kierując wzrok na Puga. - Myślę, że prędzej czy później parę milionów chłopców będzie musiało wylądować we Francji i walczyć z Wehrmachtem, sir. Anderson skrzywił się, dotykając odruchowo lewego ramienia. - Lądować we Francji, tak? Wylądowałem tam w tysiąc dziewięćset osiemnastym i dostałem niemiecką kulę w ramię. Do tej pory nie wiem, co przez to osiągnięto, a pan wie? Victor Henry nie odpowiedział. - Okay - Anderson wstał - ruszamy się, panowie. Nasi brytyjscy kuzyni czekają. - Zaraz do was dołączę - odparł Anderson, a gdy generałowie wyszli klepnął Puga w ramię. - Dobra robota. Herbaciarze trzymają za nas fort. Będziemy musieli im pomóc. Ale nie są zbyt skromni w swoich wymaganiach! Głośny lament zacznie się dopiero wtedy, gdy skończą się im dolary. Ledwie są w stanie zapłacić za to, co dostali teraz. A dalej? Myślę, że prezydent będzie musiał znaleźć jakiś sposób, by im przekazać ten towar. To cwany gość i myślę, że mu się uda. A właśnie to mi przypomina... Sięgnął do kieszeni i wyjął list. Victor Henry - napisane drobnym pismem Rhody - było jedyną formą adresu na kopercie, o wiele grubszej niż zazwyczaj. - Dzięki, admirale. Benton jednakże dalej szukał po kieszeniach. - Tu powinno jeszcze coś być. Cholera, przecież nie mogłem... No, jest! Podał mu kopertę z nadrukiem Białego Domu. Victor wsunął obie do kieszeni. - Jak na oficera artylerii, Pug, to jesteś w ciekawej pozycji. Ten narwany socjalista w Białym Domu ma o tobie wysokie mniemanie, co może być bardzo dobre, a może też być bardzo złe. Uważałbym na twoim miejscu. Rhoda wyglądała normalnie, jak z nią rozmawiałem. Była tylko trochę smutna - Benton westchnął i wstał. - Dobrze, że nie wie o tym locie. Teraz, kiedy wróciłeś, to w pewien sposób ci zazdroszczę. Ale jestem chyba bardziej przywiązany do własnego tyłka i nie mam ochoty, by mi go odstrzelili, chyba że podczas wypełniania obowiązków. Gorąco polecam ci na przyszłość tę samą dewizę. Blinker Vance zdjął rogowe okulary i wychodząc zza biurka objął ramieniem Puga. - Jak będzie trochę spokojniej, to chciałbym usłyszeć o twojej wycieczce. Ale teraz nie ma na to czasu. Powiedz mi, jak tam ci wygalonowani? - W porządku. - Doskonale. Jest dla ciebie przydział z Biura Personalnego - z tablicy wiszącej na ścianie zdjął depeszę i podał Henry'emu. Głosiła co następuje: Victor Henry tymczasowy przydział Londyn x powrót do Berlina aż do zastępstwa w dniu lub około pierwszego listopada x dalej przydział Waszyngton najwyższy stopień pierwszeństwa przy transporcie x zameldować się Biuro Personalne po dalsze instrukcje x - Cieszysz się z wyjazdu do Berlina? - spytał Vance. - Szaleję. - Też tak sądziłem. Transport ma wolne miejsce do Lizbony na czternastego. - Biorę. - Jasne - po czym dodał z uśmiechem osoby dobrze poinformowanej - może wpadłbyś do mnie i lady Maude z tą małą Tudsbury jutro na pożegnalny obiad. Blinker zapraszał go już parokrotnie. Pug znał i lubił jego żonę i sześcioro dzieci. Unikając mentorskiego tonu, udawało mu się dotąd wymigać od tych zaproszeń. Znał co prawda modną ostatnio dewizę: "Wojna i rozpusta - nic innego nie podnieca", natomiast ani mu się ona nie podobała, ani nie miał ochoty jej aprobować. Vance teraz ponowił ofertę, co Victorowi przypomniało, że kiedy dzwonił telefon odebrała Pamela. - Dam ci znać, Blinker, zadzwonię później. - Dobra - uśmiech Vance'a wyraźnie świadczył o jego zadowoleniu z faktu, iż jego propozycja nie została z punktu odrzucona. - Lady Maude będzie zachwycona, a poza tym ma doskonałą piwniczkę! Victor Henry wrócił na ławkę na Grosvenor Square - słońce świeciło, flaga nadal powiewała, ale poza tym był to zwykły londyński wieczór. Zniknęła dziwna radość wypełniająca powietrze. Niestaranne pismo Roosevelta, tym razem na żółtej kartce z notesu głosiło: Pug Twoje raporty są odmianą, której potrzebuję. Wieści o wojnie są tak złe, że szkoda gadać, a teraz jeszcze republikanie wystawili kandydaturę Wendella Willkie'go! Jak wrócisz w listopadzie może okazać się, że masz już nowego szefa. Wtedy uda ci się pewnie urwać z łańcucha i wrócić na morze. Ha, ha! Specjalne dzięki za ostrzeżenie o ich zaawansowanym radarze. Anglicy we wrześniu wysyłają misję naukową z całym zestawem "cudownych broni", jak to Churchill określił. W jego zainteresowaniu sprzętem desantowym jest coś doprawdy wzruszającego, nie sądzisz? W gruncie rzeczy ma rację i zażądałem w tej sprawie raportu. Zdobądź ile tylko możesz ich materiałów na ten temat. FDR. Wsunął żółtą kartkę do kieszeni i sięgnął po list Rhody. Był to dziwny list. Pisała, że właśnie włączyła radio, usłyszała stare nagranie "Three o'clock in the Morning" i rozpłakała się. Wspominała ich miesiąc miodowy, gdy tak często tańczyli tę melodię, jego długą nieobecność w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, dobre czasy w Manili i Panamie. Pisała, jak z Palmerem Kirby, który ma biuro w Nowym Jorku, pojechała do New London odwiedzić Byrona - wspaniała dwudniowa przejażdżka przez wczesnowiosenne Connecticut. Red Tully powiedział jej, że ich syn jest leniwy w pracy pisemnej, ale doskonały w symulatorze i w praktyce na okręcie podwodnym. Pytała Byrona o tę żydowską dziewczynę. W dalszej części pisała: Ze sposobu w jaki zmienił ten temat, sądzę, że może to już być zamknięty rozdział. Miał taki specyficzny wyraz twarzy, ale nie powiedział ani słowa. Gdyby tak było, jaka byłaby to ulga! Wiesz, że Janice jest w ciąży? Musiałeś mieć z nimi kontakt, tak że chyba wiesz. Te dzieciaki nie tracą czasu, prawda? Jedyne co mogę powiedzieć to to, że jaki ojciec taki syn! Ale myśl, że będę Babcią!!! Z jednej strony jestem szczęśliwa, ale z drugiej to koniec świata! Byłoby mi znacznie łatwiej, gdybyś tu był. Gdy usłyszałam tę nowinę, dosłownie mnie zamurowało. Nie jestem zresztą pewna, czy już wróciłam do normy, ale usilnie się staram. Pozwól, że udzielę ci rady - im szybciej wrócisz do domu, tym lepiej. Jestem O. K., ale w tej chwili naprawdę przydał by mi się mąż w pobliżu. Wrócił do mieszkania i zadzwonił do Pameli. - Tak się cieszę, że zadzwoniłeś - usłyszał w słuchawce - za kwadrans już by mnie nie było. Dzwoniłam do Uxbridge. Są nadal wyrozumiali. Powiedzieli, że jeśli wrócę dziś w nocy, to nic mi nie zrobią. Brak im ludzi, a spodziewają się ciężkich nalotów. Muszę, naprawdę muszę tam wrócić natychmiast. - Oczywiście, że musisz. Masz szczęście, że cię nie rozstrzelają za dezercję. - Nie jestem pierwszym tego typu przypadkiem w Uxbridge - roześmiała się. - WAAF-ki mają pewne względy, ale tym razem naprawdę nie mogę przeciągać struny. - Jestem ci dozgonnie wdzięczny - powiedział po chwili milczenia. - Ty jesteś wdzięczny? O Boże, nie wiesz, że pomogłeś mi w bardzo złym czasie. Dostanę za tydzień nową, specjalną przepustkę. Zobaczymy się wtedy? - Pam, wyjeżdżam pojutrze. Wracam do Berlina na miesiąc albo sześć tygodni, a potem do domu... Halo? Pamela? - Jestem. Pojutrze? - Rozkazy czekały na mnie w ambasadzie. Po długiej pauzie, podczas której słychać było jedynie jej oddech, spytała: - Nie chciałbyś, żebym zdezerterowała na następne dwa dni i do diabła z konsekwencjami? Jeśli chcesz, to tak zrobię. - To nie jest sposób na wygrywanie wojny, Pam. - Nie jest. Cóż, w takim razie jest to nieoczekiwane pożegnanie, ale, niestety, pożegnanie. - Nasze drogi znów się zejdą. - Co do tego możesz nie mieć wątpliwości. Ale wierzę, że Ted żyje i gdy się spotkamy następnym razem mogę już być żoną, co wiele spraw uprości. Jakby nie było, dziś był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu i nic tego nie zmieni. Victor stwierdził, że mówienie sprawia mu trudność - żal w tym młodym głosie, który kochał, odbierał mu oddech, a w dodatku nie znajdował słów, by powiedzieć jej, co czuje. - Nigdy nie zapomnę, Pam - wykrztusił w końcu. - Nigdy nie zapomnę nawet jednej minuty z tego dnia. - Naprawdę? To dobrze. Ja też nie. Pewne godziny mają wpływ na całe życie, prawda? Ja myślę, że mają. Cóż, do widzenia i bezpiecznej podróży. Mam nadzieję, że znajdziesz w domu wszystko w porządku. - Do widzenia, Pam. Mam nadzieję, że Teddy'emu się uda. - Ktoś po mnie przyjechał - jej głos załamał się. - Do widzenia. Zmęczony i spięty przebrał się w cywilne ubranie i poszedł do dusznego, ale wesołego mieszkania Freda Fearinga. Bomba, która wybuchła parę dni temu w sąsiedztwie, wytłukła wszystkie szyby, które zastąpiono dyktą, a audycja Freda, w której opisał swoje przeżycia pod szklanym deszczem, była wielkim sukcesem. - Gdzie ta Tudsbury? - zainteresował się gospodarz wręczając mu na powitanie szklanicę z ginem i jakimś purpurowym sokiem z puszki. - Walczy z Niemcami. - Świetnie! - brytyjski akcent w jego wykonaniu był doskonałą parodią. Pug siadł w kącie na sofie, pod dyktą zasłaniającą okno, obserwując pijących i tańczących gości i zastanawiając się, po co tu w ogóle przyszedŁ Zobaczył wysoką dziewczynę z długimi czarnymi włosami, ubraną w dobrze skrojoną, czerwoną suknię, która spoglądała ku niemu raz po raz. Zbliżyła się z niepewnym uśmiechem. - Hallo! Chcesz coś do picia? W tym kącie wyglądasz na ważnego i osamotnionego. - Nie mógłbym być mniej ważny, a zamiast drinka wolę towarzystwo. Proszę, siadaj. Siadła pospiesznie, zakładając nogę na nogę, a Pug musiał przyznać w duchu, że miała co zakładać. Była ładniejsza od Pameli i nie miała więcej niż dwadzieścia lat. - Pozwól mi zgadnąć. Jesteś generałem lotnictwa. Oni starają się wyglądać młodziej. - Jestem tylko kapitanem marynarki i to bardzo daleko od domu. - Nazywam się Lucy Somerville. Matka ochrzaniłaby mnie za odzywanie się do obcego mężczyzny, ale w czasie wojny wszystko jest inaczej, nie sądzisz? - Ja jestem kapitan Victor Henry. - Kapitan Victor Henry. Brzmi po amerykańsku - spojrzała mu prosto w oczy. - Lubię Amerykanów. - Przypuszczam, że wielu ich spotykasz. - Och, jeden milszy od drugiego - roześmiała się. - Bombardowanie jest po prostu straszne, ale także podniecające. Życie nigdy nie było tak interesujące, nikt nie wie, czy zdoła dotrzeć do domu, to powoduje ciekawe sytuacje. Znam dziewczęta, które biorą pidżamy i kosmetyki wychodząc wieczorem z domu i nikt nie może im niczego powiedzieć. Nawet kochający rodziciele. Zapraszające spojrzenie mówiło resztę - bez wątpienia wojenny Londyn był miejscem, w którym: "...nic innego nie podnieca". Dziewczyna była w wieku Madeline i nic dla niego nie znaczyła, a w dodatku, dopiero co w niewybaczalnie chłodny sposób pożegnał się z Pamelą. Odwrócił wzrok i mruknął coś o wieczornych wiadomościach. Za minutę czy dwie pojawił się świeży jak spod igły porucznik British Army i zaproponował dziewczynie drinka, z czego natychmiast skorzystała i wstała. Pug wyszedł w chwilę później. W mieszkaniu samotnie wysłuchał przemówienia Churchilla i poszedł spać. Przed zgaszeniem światła ponownie przeczytał nostalgiczny i sentymentalny list Rhody. Między wierszami było coś ukryte, coś nieprzyjemnego - przypuszczał, że mogą to być kłopoty z córką, choć ani razu nie wymieniła jej imienia, ale nie był pewien. W końcu stwierdził, że nie ma sensu zastanawiać się nad niewiadomym - za parę tygodni będzie w domu i wszystkiego się dowie. Zasnął. Rhoda przespała się z doktorem Kirby w drodze do Connecticut i to właśnie było to coś nieprzyjemnego, co Pug wyczuł w liście. Jak głosi stara maksyma, w tym przypadku zawsze na końcu o wszystkim dowiaduje się mąż, toteż nie przyszło mu to do głowy, choć to, co napisała, było niezbyt rozważne, za to dość przejrzyste. Wojna nie tylko przyspiesza nowe znajomości - także stare naraża na silne stresy. Tego dnia, w którym "Wzór wierności", jak go określali przyjaciele, otrzymał jej list, nie przespał się z Pamelą tylko dlatego, że ta zdecydowała się tego nie robić. Rhoda zaś zrobiła to w drodze powrotnej z New London. Było to nie planowane i nie przewidziane - premedytacja w jej przypadku raczej nie wchodziła w grę - lecz tylne okna niewielkiego zajazdu, w którym zatrzymali się na podwieczorek wychodziły na romantyczny stawek, po którym wśród różowych liści pływały łabędzie i poza starą właścicielką nie było nikogo. Ogólnie rzecz biorąc było to spokojne i odprężające miejsce. Wizyta u Byrona przebiegła niespodziewanie dobrze, a okolica była prześliczna. Zamierzali zatrzymać się tu z godzinę i jechać dalej do Nowego Jorku. Rozmawiali o pierwszym wspólnym lunchu poza Berlinem, o pożegnaniu na Tempelhof, o wzajemnej radości z nieoczekiwanego spotkania w Waldorfe. Czas płynął, a ich głosy stawały się coraz czulsze. Wreszcie Kirby zauważył: - To miejsce jest cudowne. Szkoda, że nie możemy tu zostać. A Rhoda ledwie wierząc, że to mówi, odparła: - Może moglibyśmy. Dwa słowa i wszystkie dotychczasowe zasady życiowe szlag trafił. Właścicielka dała im bez zbędnych pytań pokój, a potem już poszło naturalną koleją: rozebranie się przy obcym, rozstanie z przyzwoitością wraz z bielizną i poddanie fali nowych odczuć. To, że została wzięta przez tego wielkiego i wymagającego mężczyznę, pozostawiło ją przepełnioną zwierzęcą prawie rozkoszą. Wszystkie jej późniejsze myśli wracały do tego zdarzenia i zatrzymywały się na nim. Podobnie jak wypowiedzenie wojny nakreślało wyraźną linię pomiędzy przeszłością i rozpoczynało nową erę, a najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że nowe życie tak bardzo przypominało dotychczasowe. Czuła, że tak naprawdę to wcale się nie zmieniła - nawet nadal kochała Puga. Starała się w tym wszystkim rozeznać. Gdy pisała do niego miała wyrzuty sumienia, ale z zaskoczeniem stwierdziła, że są całkiem znośne. W Nowym Jorku Rhoda i Palmer słuchali przemówienia Churchilla, po wysłuchaniu którego Victor w Londynie położył się spać. Rhoda dla siebie i Madeline wybrała wspaniałe mieszkanie - okna zwrócone były na południe, słońce świeciło przez białe zasłony cały dzień, oświetlając przestronny living-room, umeblowany na biało i jasnozielono. Fotografie Victora i chłopców w zielonych ramkach stały na białym pianinie i prawie każdy, kto znalazł się tu po raz pierwszy gratulował jej przytulnego wnętrza. "...zapalił płomień, który będzie się ciągle powiększał, dopóki ostatnie ślady nazistowskiej tyranii nie zostaną wypalone z Europy..." Pykając fajkę Palmer Kirby wpatrywał się w radio siedząc wygodnie w fotelu. - Doskonały mówca - mruknął mając na myśli Churchilla. - Myślisz, że naprawdę powstrzymają Niemców? - A co Pug uważa? - Napisał pesymistyczny list gdy tam przyjechał i od tej pory nic. - Dziwne, trochę tam już siedzi. - Powiedziałam sobie, że gdyby coś mu się stało, to już bym się dowiedziała i jakoś udaje mi się nie denerwować. - Naturalnie. Przemówienie skończyło się i zobaczyła, że Kirby spogląda na zegarek. - Kiedy masz samolot? - Och, za parę godzin - wyłączył radio i podszedł do okna. - Niezły widok: City, Empire State Building i gdyby nie ten dom widać byłoby rzekę. - Wiem, co byś teraz chciał. - Proszę? - Herbaty - odpowiedziała uśmieszkiem na jego uśmiech i pośpiesznie dodała: - Naprawdę mam na myśli herbatę, panie Kirby. - Mój ulubiony napój. Przynajmniej ostatnio. - Nie przesadzaj. Tak poważnie, chcesz się napić? - Oczywiście. Kocham herbatę. - Myślę, że powinnam się rozpłakać, jako że jest to dowód mojego całkowitego upadku - poszła w stronę kuchni zalotnie kręcąc tyłeczkiem. - Gdybym jeszcze mogła się tłumaczyć upiciem... ale jestem trzeźwa jak niemowlę. Poszedł za nią i stanął z boku, obserwując jak przygotowuje herbatę. Stwierdził, że lubi patrzeć, jak się krząta, a jego wzrok powodował, że Rhoda czuła się znów młoda i pociągająca. Siedli przy oświetlonym przez słońce niskim stoliku z herbatą i ciastkami. Obrazek nie mógł być bardziej sielski i wzbudzający szacunek, gdy nalała mu herbaty i podała ciastka. - Prawie tak dobra jak w zajeździe Mrs Murchison - ocenił po pierwszym łyku. - Prawie. - Musisz to przeżyć. Jak długo będziesz w Denver? - Tylko dzisiejszą noc. Potem muszę wracać do Waszyngtonu. Mamy spotkanie zarządu z brytyjskimi naukowcami. Sądząc z dokumentacji wstępnej, mają ciekawe rzeczy. Jestem pewien, że zaskoczą tym porządnie Niemców. - Więc potem będziesz w Waszyngtonie? - Tak. Masz jakiś powód, by się tam wybrać? - Palmer, przecież ja tam wszystkich znam. A jeśli nie ja, to Pug na pewno. - Nie jest to zachwycające - mruknął po chwili ciężkiego milczenia. - Nie bardzo odpowiada mi rola rozbijacza rodziny. Szczególnie, że chodzi o rodzinę oficera służącego poza granicami. - Posłuchaj, kochanie, nie odpowiada mi rola panienki do towarzystwa i nie chcę nią być. Byłam w kościele w ostatnie dwie niedziele i nie czuję się winna. Czuję się dziwnie i to jest prawda - dolała mu herbaty. - To musi być ta wojna, Palmer. Nie wiem, ale przy Hitlerze, panującym nad Europą, i Londynie, płonącym w dzień i w nocy, stare zasady wydają się, nie wiem, trywialne, czy przestarzałe. Mam na myśli, że w porównaniu z tym, co dzieje się na świecie, to te łabędzie... deszcz... ta herbata... no to, co jest między tobą i mną, to jest inaczej niż przed wojną. Na razie doszłam tak daleko. - Nie powiedziałem ci dlaczego jadę do Denver. - Nie powiedziałeś. - Jest kupiec na mój dom. Chce zapłacić uczciwą ceną. Mówiłem ci o tym domu. - Z twoich opowieści wynika, że jest cudowny. Naprawdę chcesz się go pozbyć? - Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że większość moich przyjaciół mieszka w Denver. Dom jest doskonały, by w nim mieszkać, bawić się, przyjmować wizyty dzieci i wnuków. Gdybym tylko miał żonę, nie sprzedawałbym go za nic na świecie - przerwał, spoglądając na nią tym razem zupełnie poważnie i jakby wstydliwie, już samo to spojrzenie było oświadczynami. - Co o tym sądzisz? - Och, Palmer! - jej oczy pojaśniały. Nie była specjalnie zaskoczona, ale ulga, jaką czuła, była nie do opisania - to rozwiązywało łamigłówkę. A więc nie był to szaleńczy wybryk jak z Kipem Tolleverem, ale wielkie uczucie. A wielkie uczucie to zupełnie co innego. - Tak naprawdę to chyba nie jest dla ciebie aż taka niespodzianka. Nie zostalibyśmy w tym zajeździe, gdybym tak tego nie czuł. - O, Boże jestem dumna i szczęśliwa, że myślisz o mnie w ten sposób. Ale... Palmer... - wskazała na rząd fotografii na pianinie. - Mam przyjaciół, którzy powtórnie żenili się mając pięćdziesiąt lat. Następowało to po rozwodach albo po innych przejściach. Dzisiaj są szczęśliwi. Westchnęła ocierając oczy i uśmiechnęła się do niego. - Chcesz ze mnie zrobić uczciwą kobietę? To bardzo uprzejme, ale niepotrzebne. Palmer pochylił się i milczał przez chwilę. Gdy się odezwał, jego głos brzmiał poważnie: - Pug Henry jest godnym podziwu człowiekiem, a to, co się dzieje, nie dzieje się dlatego, że jesteś złą kobietą. Przed moim pojawieniem się, musiała być w waszym małżeństwie jakaś skaza. - Zanim go poznałam Pug był już znanym napastnikiem w zespole Navy - odparła lekko drżącym głosem. - Widziałam go w dwóch meczach z Armią. Miałam wtedy chłopaka, który uwielbiał mecze. Pozwól mi mówić, może jakoś dojdę do ładu ze sobą. Był graczem agresywnym i podniecającym. Na całym boisku było go pełno. Między nami zaczęło się, gdy dosłownie wpadł na mnie w Waszyngtonie. Była wojna, a on w mundurze wyglądał wspaniale. Cóż, praktycznie zdobył mnie tak, jak gola w tych swoich meczach. W tych dniach był zresztą bardzo zabawny, a poza tym on naprawdę ma styl jeśli tylko chce. Wszyscy, z którymi poprzednio chodziłam, byli ze stolicy - te same szkoły, ci sami fryzjerzy - a on był kimś innym. Nadal zresztą jest. Chociażby to, że jest praktykującym chrześcijaninem. Możesz mi wierzyć, że przywyknięcie do tego zabrało mi sporo czasu. Chodzi mi o to, że nasze małżeństwo od samego początku było skomplikowaną rzeczą. To nie miało znaczenia, gdy romansowaliśmy, ale potem... widzisz, on jest jednocześnie niespotykany i cudowny. A ja jestem przeciętna i musiałam go porządnie nudzić. Wiem, że mnie kocha. Ale główny problem to to, że on jest tak oddany marynarce. Palmer, on zostawił mnie na pół godziny na przyjęciu weselnym, bo odwoził swego dowódcę, żeby ten zdążył na pociąg do Norfolk! To cały Victor Henry. Ale w ciągu tych dwudziestu pięciu lat teraz dopiero po raz pierwszy zdałam sobie z tego wszystkiego sprawę i nagle poczułam się bardzo nieszczęśliwa. Wypłakała się w chusteczkę, gdy się uspokoiła, spojrzała na niego i powiedziała: - Jedź do Denver, ale zastanów się nad jednym: zrobiłam to Pugowi! Czy nie będziesz sobie zawsze zadawał pytania jeśli się pobierzemy, czy nie zrobię tego tobie? Przypuszczam, że będziesz. - Nie mogę się spóźnić - wstał - ale nie sądzę, żebym sprzedał dom. - Och, sprzedaj go! Jeśli o mnie chodzi, to sprzedaj go! Tylko myślę, że sam możesz tego żałować. - Do zobaczenia. Zadzwonię jak wrócę. Szkoda, że nie zastałem Madeline. Pozdrów ją ode mnie - spojrzał na fotografię i dodał: - Sądzę, że dzieci mnie lubią. Nawet ten dziwak Byron. - Jak mogłoby być inaczej? To nie jest problem. Odprowadziła go do drzwi. Ucałował ją jak mąż, który wyjeżdża w krótką podróż. `nv 35 Wrzesień w Berlinie był ciepły. Gdy Victor Henry wrócił do tego miasta, liście zaczynały już żółknąć. W porównaniu z Londynem było tu spokojnie i zgoła pokojowo: niewiele mundurów i prawie wcale sprzętu wojskowego. Po kapitulacji Francji Hitler zdemobilizował częściowo żołnierzy, by zapewnić fabrykom i rolnictwu robotników, a pozostali nie kręcili się po kraju, tylko przygotowywali się do inwazji, albo stacjonowali we Francji i Polsce, zwracając szczególną uwagę na linię demarkacyjną z Rosją. Jedynie wojna powietrzna dawała tu i ówdzie znać o sobie: wystające nad liście szare lufy dział przeciwlotniczych, dzieci na jednym ze skwerów bawiące się w zestrzelonym wellingtonie, widok brytyjskich znaków nieco wzruszył Puga, przypominając mu nocny nalot. Gazowni, a w zasadzie jej ruin, nie udało mu się zobaczyć - drewniana barierka i niezbyt uprzejmi wartownicy z Luftwaffe bronili dostępu nie tylko jemu. Dawno temu Göring ogłosił, że jeśli choć jedna nieprzyjacielska bomba spadnie na Berlin, to naród niemiecki może go nazwać Meyer. Ciekawe; czy zaczął już przerabiać wizytówki? Zresztą, co Puga dość zdziwiło, niewielu Niemców próbowało obejrzeć ruiny. To był dziwny naród - w Lizbonie, gdy wsiadł na pokład samolotu Lufthansy, Niemcy ponownie go zaskoczyły: czyściutkie wnętrza, doskonały steward, szybka i miła obsługa i doskonała kuchnia - wszystko jak w czasie pokoju. Siedzący obok grubawy doktor w okularach, z którym wypili po lampce wina, wyrażał się bardzo serdecznie o Stanach Zjednoczonych. Mieszkała tam jego siostra i był pewien, że Ameryka i Niemcy zawsze będą przyjaciółmi. Hitler i Roosevelt, obaj byli wielkimi ludźmi i obaj pragnęli pokoju. Przeciwstawiał barbarzyńskie bombardowanie Berlina, w którym zginęły kobiety i dzieci, działalności Luftwaffe, która koncentrowała się jedynie na obiektach wojskowych. RAF, jak twierdził, malował dolne partie bombowców na czarno, by uniemożliwić ich rozpoznanie w mroku, a w czasie nalotu stale zmieniali wysokość, by utrudnić celowanie artylerii i dlatego udawało im się prześliznąć nad cel. Ale te niegodne sztuczki i tak im nie pomogą - niemieccy uczeni znajdą wkrótce sposób i za dwa - trzy tygodnie wojna będzie wygrana. Luftwaffe jest niezwyciężona i brytyjscy kryminaliści odpowiedzialni za zabijanie ludności cywilnej wkrótce poniosą za to karę. Współpasażer zachowywał się dokładnie tak, jak w brytyjskich kabaretach: parodia Niemca z głupawym uśmieszkiem i zwałami tłuszczu na szyi. I do tego był równie męczący. Pug poinformował go sucho, że właśnie przybywa z Londynu gdzie niezwyciężone lotnictwo niemieckie bierze w skórę i tamten od razu spuścił z tonu, obrócił się tyłem i ostentacyjnie zajął się lekturą włoskiej gazety, z malowniczymi zdjęciami płonącego Londynu. Gdy Henry znalazł się wreszcie w mieszkaniu na Grünewald, mieszkający po sąsiedzku dyrektor muzeum sztuki - inteligentny i wykształcony doktor Baltzer - przybył czym prędzej, utykając z tego powodu bardziej niż zwykle, by zaprosić go na jednego i pogawędzić o rychłym upadku Anglii. Poza tym, że był miłym sąsiadem, wielokrotnie zapraszał Henrych na przyjęcia i interesujące wystawy, a jego żona stała się najbliższą niemiecką przyjaciółką Rhody. Dyplomatycznie więc Pug starał mu się wytłumaczyć, że wojna nie bardzo przebiega w sposób, w jaki podaje ją goebelsowska propaganda. Na pierwszą wzmiankę o tym, że RAF nieźle sobie radzi, zmrożony dyrektor odkuśtykał do siebie zapominając o poprzedniej ofercie. A był to człowiek, który wielokrotnie twierdził, że naziści to prymitywne rzezimieszki i że Hitler to przekleństwo dla narodu niemieckiego. To wszystko powodowało, że Berlin stał się miejscem denerwującym i niestrawnym - Niemcy skupiły się w jedną zaciśniętą pięść i były kapral miał swoje: "eine Reich, eine Volk, eine Führer", o których tyle czasu wrzeszczał z trybuny. Victor, sam będąc człowiekiem zorganizowanym i zdyscyplinowanym, rozumiał i podziwiał ślepe posłuszeństwo tych ludzi i ich doskonałe wykonywanie poleceń. Ale do szału doprowadzała go głuchota i ślepota jednostek na fakty. To była zresztą nie tylko głupota i wstyd - to także był błąd, jeśli chodzi o sposób prowadzenia wojny. "Ocena sytuacji" - pojęcie pożyczone przez Navy z pruskiej doktryny wojennej - musiała zaczynać się od faktów, jeśli miała być na coś przydatna. Gdy Ernst Grobke zadzwonił krótko po jego powrocie z zaproszeniem na lunch, przyjął je z wdzięcznością - Grobke był jednym z nielicznych niemieckich wojskowych, który zachował nieco zdrowego rozsądku wśród hitlerowskiego delirium. W restauracji wypełnionej oficerskimi mundurami i uniformami partyjnymi podwodniak otwarcie mówił o przebiegu wojny, zwłaszcza o tym, jak Göring pokpił bitwę o Anglię, od czasu do czasu oglądając się jednak nerwowo - nawyk, którego nabawił się każdy Niemiec mówiący publicznie o wojnie czy polityce. - I tak w końcu wygramy - oznajmił. - Będą próbowali wszystkich tych głupich sposobów, a w końcu i tak wrócą do wypróbowanego. - To znaczy? - Do blokady, naturalnie. Stara, angielska broń użyta przeciwko nim samym. Anglicy nie są w stanie nas zablokować. Mamy całe wybrzeże europejskie od Bałtyku do Turcji. Nawet Napoleon nigdy tego nie osiągnął, a Anglia ma minusowy bilans żywności i paliw, który zadusi ją na śmierć. Jeśliby Göring tego lata zajął się wyłącznie portami i żeglugą, dodając swoje wyniki do tego, co robią u-booty i miny magnetyczne, Anglia już rozpoczęłaby negocjacje poprzez Szwajcarię czy Szwecję - uniósł obie dłonie jakby dla dodania wagi swoim słowom. - Nie mieliby wyjścia. Topimy ich jak Atlantyk długi i szeroki, a na konwoje nie wystarcza im eskorty. A gdyby nawet mieli, to nasza nowa taktyka i nowe torpedy nadal zrobią swoje. Weź pod uwagę, że zaczęliśmy tę wojnę mając bardzo mało u-bootów, ale w końcu Dönitz przekonał Readera, a ten Führera, i gdy Anglia po upadku Polski odrzuciła propozycję pokojową, rozpoczęto masową produkcję. W styczniu zaczną być wodowane. Zupełnie nowy typ, coś naprawdę pięknego i jeśli w ciągu miesiąca zatapiać będą pół miliona ton, to jak myślisz, ile miesięcy Churchill wytrzyma? Pięć? Może pięć i kaput, Nie sądzisz? Grobke uśmiechnął się triumfująco. Ubrany był w dobrze skrojony garnitur i wściekle żółty krawat, co razem dawało dość oryginalną mieszankę. Ale opalona twarz jak zwykle tonowała wrażenie, stanowiąc dowód zdrowia i humoru. - Nie musisz być naszym sympatykiem - kontynuował. - Wszyscy znają sentymenty waszego prezydenta, ale znasz morze i wiesz, jaka jest sytuacja. Pug przyjrzał mu się uważnie - nie dało się ukryć, że tamten miał rację. - Cóż, jeśli Göring faktycznie zacznie blokadę i jeśli będziecie mieli flotę u-bootów, by mu trochę w tym pomóc... ale to na razie kilka dużych jeśli. - Wątpisz w moje słowa? - Nie zaskoczyłoby mnie, gdybyś trochę przesadzał. - Masz rację - Niemiec roześmiał się. - Ale nie muszę. Zobaczysz w styczniu. - Wtedy może się to sprowadzić do tego, czy my wkroczymy. Grobke przestał się śmiać. - Tak, do tego pytania sprowadza się wszystko. Ale jak dotąd wasz prezydent przemyca stare samoloty i okręty do Anglii i nawet nie może się do tego przyznać Kongresowi. Czy sądzisz, że Amerykanie zgodzą się wysłać swoje okręty po to, by były zatapiane przez nasze torpedy w imię pomocy Anglii? Roosevelt jest twardy, ale nawet on boi się waszego społeczeństwa. - No patrzcie! Ernst Grobke i Victor Henry. Dwa stare wilki morskie plotkujące o wojnie - rozległo się obok. Wolf Stöller zjawił się obok ich stolika wyglądając tak jak zawsze: rzadkie blond włosy przylepione do czaszki, cygarniczka i wąski uśmieszek. - Victor, to cudo, które masz na sobie, pochodzi z Savile Row? - Nie da się ukryć, że tak. - I nie da się nie zauważyć. Przyjemnością będzie znów tam zamawiać ubrania. Nie ma krawców, którzy mogliby równać się z Anglikami. Jak wam leci? Zapraszam do nas, jest paru starych, miłych przyjaciół. - Niestety, muszę zrezygnować - sprzeciwił się Henry. - Muszę wracać do biura. - Naturalnie. Ernst, czy powiedziałeś Victorowi, że przyjeżdżasz na weekend do Abendruh? Victor jest tam starym gościem... ale, ale, dlaczego nie miałbyś przyjechać z Ernstem? Ostatnie dwa razy nie chciałeś, ale może zmienisz zdanie. Obaj z Ernstem możecie przegadać cały weekend o Latającym Holendrze lub czymś podobnym. Będzie ledwie parę osób i kilka uroczych kobiet, nie wszystkie z mężczyznami. Grobke uśmiechnął się sztucznie i dodał pospiesznie: - Cóż, to niezły pomysł, nie sądzisz? - Zgoda - dla Victora wszystko stało się jasne, włącznie z zaproszeniem na lunch. - Serdecznie dziękuję za zaproszenie. - Doskonale. Wobec tego do zobaczenia w piątek - ucieszył się bankier klepiąc go po ramieniu. Późniejsza rozmowa z Ernstem jakoś się nie kleiła, tym bardziej że objawił on nagłe zainteresowanie własnym talerzem, rzadko spoglądając na swego gościa. Tegoż popołudnia zadzwonił telefon i ku zaskoczeniu Puga portier poinformował go, iż na linii jest Natalia Jastrow. - Halo? Halo? Co się dzieje? Dzwonię do kapitana Henry'ego w Berlinie - głos dziewczyny był stłumiony i niezbyt wyraźny. - Jestem przy telefonie, Natalio. - O, hello! Czy z Byronem wszystko w porządku? - Jak najbardziej. - Chwała Bogu! - buczenie na linii nagle ustało i słychać ją było o wiele wyraźniej. - Nie dostałam od niego żadnego listu. Wysłałam telegram i też nic. Wiem, jaka jest poczta w dzisiejszych czasach, ale i tak zaczęłam się niepokoić. - Z tego co wiem, to on też nie dostał od ciebie żadnego listu. Pisał mi o tym. I pewien jestem, że tego telegramu też nie dostał. Natomiast nie musisz się martwić, jest w dobrej formie. - Pisałam przynajmniej raz w tygodniu. Jak to możliwe? Jak mu idzie w tej szkole? Za oknami warta przy kancelarii Rzeszy zmieniała się z rytmicznym łoskotem butów i warkliwymi komendami, a jej głos, z jakże obcym tu nowojorskim akcentem, przypominał mu Pamelę - co prawda akcent nie ten, ale ta sama świeżość i wdzięk. - Jakoś się trzyma, jak sądzę. - To całkiem w jego stylu - jej śmiech też był podobny: gardłowy i lekko ironiczny. - Natalio, on już od dawna cię oczekuje. - Wiem, ale było trochę kłopotów. Na szczęście już się kończą. Proszę mu powiedzieć, że wszystko w porządku. Siena też jest urocza i taka spokojna. Prawie jak w średniowieczu. Nie widać wcale, że jest wojna. Byronowi zostały jeszcze trzy miesiące? - Kończy w grudniu, jeśli go wcześniej nie wyrzucą. - Nie uda im się - roześmiała się. - On tak naprawdę jest bardzo uparty. Do grudnia będę z powrotem. Proszę, niech pan do niego napisze, że będę. Może pański list dotrze. - Napiszę, jeszcze dziś napiszę. Tym razem w Abendruh było niewielu gości i nie było zjazdów klatką schodową - Victor żałował, że Grobke nie był świadkiem tego prostego, ale idealnie teutońskiego żartu, gdyż widoczne było, że nie czuje się tu dobrze i coś takiego pomogłoby przełamać lody. Poza nim i gospodarzem byli tu jeszcze: generał lotnictwa i wysoki urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych - towarzystwo zupełnie nie w stylu podwodniaka. Do kompletu przebywało tu jeszcze pięć ładnych panienek, nie będących niczyimi żonami (Mrs Stöller nie była obecna). Wyglądało na to, że szykuje się mała orgietka, by skłonić go do rozmowy o Anglii. Ku jego zaskoczeniu po obiedzie udali się do wybitego drewnem studia, w którym oczekiwały instrumenty i Stöller, generał Luftwaffe, urzędnik oraz rudowłosa dama zagrali w kwartecie. Bankier dotąd nie okazywał uzdolnień muzycznych, ale przyznać należy, że na wiolonczeli grał całkiem dobrze. Z kolei oficer o ciemnej cerze, wysoki i chudy, z zapadniętymi chorobliwie oczyma, nie ustępował mu w grze na kontrabasie. Henry widział go uprzednio w Karinhall ubranego w galowy mundur, wyglądał wtedy znacznie bardziej imponująco niż we fraku i monoklu. Muzycy mylili się, parokrotnie przestawali grać, żartując ze sobą i ponownie biorąc instrumenty. Urzędnik z sumiastym wąsiskiem był doskonałym skrzypkiem i ogólnie była to najlepsza orkiestra amatorska jaką Pug słyszał w życiu. Grobke siedział sztywno, jak wielu Niemców w obliczu muzyki, pił ile się dało brandy i tłumił ziewnięcia. Po paru godzinach panie życzyły dobrej nocy i wyszły - jeśli było to wcześniej uzgodnione i jakoś zasygnalizowane, to Victor tego nie zauważył. - Może wyjdziemy na taras? - spytał bankier, umieszczając ostrożnie instrument w futerale. - Jest dość ciepło, by było przyjemnie. Jak ci się podoba brzmienie tego stradivariusa? Chciałbym być godny tego, by na nim grać... Kamienny taras wychodził na ogród z czynną fontanną i leżącą za nim rzekę i las. Zza chmur pomarańczowy księżyc w ostatniej kwadrze połyskiwał nad drzewami, a płomienie łuczyw umieszczonych na wysokich, żelaznych słupach wokół tarasu, rzucały tańczące cienie na ściany i podłogę. Piątka mężczyzn usiadła, służący podał drinki, a dochodzące z ogrodu głosy słowików przypomniały Victorowi bazę brytyjskich bombowców. - Victor, jeśli chcesz porozmawiać o Anglii - odezwał się Stöller z głębi wygodnego fotela stojącego w cieniu - to naturalnie jesteśmy głęboko zainteresowani. - Skąd wiesz, że byłem w Anglii? - spytał Pug siląc się na lekki ton. - Jeśli nie chcesz wpędzić naszego wywiadu w szok sugerując mu wywoływanie duchów, to lepiej przyznaj się po dobroci. Jeśli wolisz, skończmy temat tu i teraz i nikt do niego nie wróci. Nasza gościnność nie jest - jak to się mówi po angielsku? - niczym uwarunkowana. Ale jesteś w wyjątkowej sytuacji mogąc swobodnie podróżować między stolicami dwóch walczących państw. - Cóż, jeśli chcecie, żebym wam oznajmił, że RAF nie istnieje, a Anglicy poddadzą się w przyszłym tygodniu, to lepiej skończmy ten temat teraz. - Doskonale wiemy, że RAF istnieje - odezwał się basowy głos lotnika. - Proszę mówić otwarcie i bez obaw. Generał Jagow to mój stary przyjaciel - wtrącił się Stöller - ze szkolnej ławy praktycznie rzecz biorąc. Doktor Meusse z ministerstwa to prawie równie stara znajomość. - Mamy w Luftwaffe takie określenie - dołączył Jagow - "czerwona flaga w górze", co oznacza, że mówimy szczerze to, co myślimy i to na każdy temat, włączając w to wojnę, Göringa i samego Führera. Mogę powiedzieć, że częstokroć nie są to najprzyjemniejsze słowa. - O.K., akceptuję te zasady - zgodził się Pug. - Proszę pytać. - Czy inwazja się powiedzie? - spytał doktor Meusse. - Jaka inwazja? Czy Kriegsmarine się jej podejmie bez parasola powietrznego? - Dlaczego nie? - ton Jagowa był spokojnym głosem zawodowca. - Zabezpieczenie korytarza, z obu stron osłoniętego polami minowymi i u-bootami, nad którymi zapewnimy bezpieczeństwo w powietrzu? Sądzę, że można to realnie wykonać. Pug zerknął na Grobkego smętnie wpatrzonego w kieliszek z koniakiem. - Macie tu oficera broni podwodnej. Spytajcie go o pola minowe i pasy osłonowe. Grobke nie czekał na pytanie, ale z niecierpliwym gestem, który posłał nieco koniaku w powietrze, oświadczył: - Bardzo trudne, praktycznie samobójcze, a w dodatku zupełnie niepotrzebne przedsięwzięcie. Jagow pochylił się w jego stronę z błyskiem monokla i wściekłą miną. - Czerwona flaga - przypomniał Victor. - Pamiętam - warknął lotnik z gniewnym spojrzeniem skierowanym w stronę podwodniaka, który opadł w głąb fotela. - To dobrze - ucieszył się Henry - gdyż ja całkowicie się z nim zgadzam. Część sił desantowych może się w ten sposób przedostać, nie wspominając zresztą w jakim stanie. Pozostaje kwestia przyczółka, a obejrzałem sobie plaże i nader niechętnie usiłowałbym tam wejść od strony wody. - Przygotowanie terenu i usunięcie zapór to kwestia czysto techniczna - pilot znów wrócił do spokojnego tonu. - Mamy specjalne drużyny saperów wyszkolone do takiej akcji. - Generale, nasz Marine Corps zajmuje się tym problemem od lat tak teoretycznie, jak i na ćwiczeniach. To najtrudniejszy sposób ataku jaki istnieje, a ja nie wierzę, by Wehrmacht zajął się nim wcześniej niż parę miesięcy temu. - Niemiecka sztuka wojenna jest raczej godna uwagi - wtrącił doktor Meusse. - Zgadzam się z tym, ale tak samo angielskie przygotowania - dodał Victor. - Oczywiście nie możemy wylądować bez strat, a te mogą być duże, ale konieczne. Natomiast jeśli uchwycimy teren, to reszta jest wiadoma i dla nas, i dla Anglików. Luftwaffe będzie walczyć do ostatniego samolotu, ale sądzę, że RAF wcześniej zostanie bez maszyn. Victor Henry siedział w milczeniu. - Jak wpływa bombardowanie Londynu na ich morale? - spytał Stöller. - Ułatwiacie Churchillowi zadanie. Teraz są wściekli i będą się bić do końca, a zniszczenie Londynu nie wpłynie na wynik wojny. Przynajmniej ja tak sądzę. Nie mówiąc już o tym, że bombowce mogą latać równie łatwo na wschód, co na zachód. Generał i bankier wymienili spojrzenia i ten pierwszy odezwał się po chwili. - Czy byłoby dużym zaskoczeniem, gdyby niektórzy po tej stronie frontu zgadzali się z tą opinią? - Churchill sprytnie sprowokował Führera bombardując dwudziestego szóstego Berlin - wtrącił gospodarz. - Musieliśmy odpowiedzieć choćby dla zachowania morale narodu. Sztuczka się udała i teraz naród angielski za nią płaci. Nie mamy innej alternatywy politycznej niż silna akcja odwetowa. - Bądźmy uczciwi - odezwał się Meusse. - Göring chciał i nadal chce zniszczyć Londyn. Jagow potrząsnął głową. - Może tak, ale zdaje sobie sprawę, że teraz jest na to stanowczo za wcześnie. Wszyscy to wiemy. RAF uratowało sześć dni parszywej pogody, potrzebowaliśmy jeszcze tygodnia, by wykończyć ich lotniska. Tak, sprawa się przeciągnie, a efekty będą te same. - To dzielny naród - mruknął Stöller. - Szkoda, że przeciągają agonię. - Nie bardzo podzielają to zdanie - odparł Pug. - Ogólnie doskonale się bawią i są pewni, że wygrają. - Słabością jest narodowa megalomania - Meusse podkręcił wąsa. - Gdy ludzie tracą poczucie rzeczywistości, naród jest skończony. - Dokładnie - Stöller zapalił cygaro. - Losy tej wojny wytyczone są przez statystykę, a to już moje podwórko. Macie ochotę posłuchać? - Z przyjemnością, zwłaszcza jeśli zdradzisz przy okazji parę tajemnic państwowych - odrzekł Victor wzbudzając salwę śmiechu u wszystkich poza podwodniakiem, który spał lub wolał milczeć. - Sekretów w tym nie ma - poinformował go bankier - ale strona finansowa może być dla ciebie czymś nowym, a zaręczam, że moje dane są prawdziwe. - Jestem tego pewien. - To doskonale. Anglia żyje... nazwijmy to, na końcu taśmociągu statków. Zawsze tak żyła, a teraz poszczególne ogniwa tego łańcucha są zestrzeliwane szybciej niż może je zastępować. Zaczęła tę wojnę mając około dwudziestu milionów ton ładowności tak własnej, jak i tej, z której mogła korzystać. Ta ilość spada bardzo gwałtownie. Ile wynosi teraz? To pytanie skierowane było do Grobkego, który stłumił ziewnięcie i odparł: - To właśnie jest tajemnica, ale Victor musi mieć niezłe rozeznanie dzięki temu, co słyszał w Londynie. - Mam. - O.K. Wobec tego wiesz, że krzywa stale rośnie i nic innego nie ma w tej wojnie znaczenia. Anglia wkrótce wyczerpie zapasy paliwa i żywności i to właśnie będzie koniec. Gdy staną fabryki, a samoloty nie będą w stanie wystartować, ludność domagać się będzie żywności, której nie ma, wtedy Churchill upadnie, a pokój stanie się rzeczą pewną. Nie ma innej możliwości. - Faktycznie? Mój kraj ma masę paliwa i żywności, nie mówiąc o przemyśle i statkach i jesteśmy otwarci na propozycje handlowe. - Tak, ale wasz Akt o Neutralności wymaga, by każdy płacił za wszystko gotówką - zimno uśmiechnął się bankier. - Gotówką i w dodatku odbierał co jego. To jedyna sensowna rzecz, jakiej nauczyliście się z ostatniej wojny, po której Anglia nie zapłaciła wam całej należności. Roosevelt czy Willkie to teraz nieistotne. Nie ma szans na to, i możesz mi wierzyć, że jest tak naprawdę, by Kongres kiedykolwiek uchwalił pożyczkę wojenną dla Anglii. Zgadzasz się ze mną? - Tak. - I to właśnie rozwiązuje problem. Anglia zaczęła wojnę z około pięcioma bilionami w obcej walucie, a nasz wywiad twierdzi, że wydała już ponad cztery. Zapasy, samoloty i okręty, których potrzebuje teraz, to ten ostatni bilion. W grudniu Imperium Brytyjskie będzie bankrutem. Widzisz, wdali się w wojnę, której nie mogą toczyć i nie mogą opłacić i to jest prosty i najistotniejszy fakt. I w tym właśnie leży polityczny geniusz Hitlera, obojętnie, co poza tym się o nim mówi, że przewidział ten drobiazg w przeciwieństwie do nas wszystkich, podobnie jak i to, że Francja nie będzie walczyć. Taki wódz to zwycięstwo. Prawda, Churchill jest elokwentny, natchniony i rozsądny, ale to najgorszy człowiek na tym stanowisku dla jakiegokolwiek kraju, bo nie ma najmniejszego pojęcia o logistyce i realiach finansów. Nigdy nie miał i to wszystko, co robi i mówi, to bańki mydlane, które pękną wkrótce i wtedy będzie pokój. - Zatapiamy obecnie takie ilości statków, jak w najlepszym okresie tysiąc dziewięćset siedemnastego roku - dodał Mausse. - Wie pan o tym? - Wiem - odparł Henry. - I tak, jak już kiedyś powiedziałem Ernstowi, wówczas pojawiliśmy się my na scenie. Tym razem cisza na tarasie trwała dość długo. Przerwał ją dopiero gospodarz: - I to właśnie była światowa tragedia, która nie może się teraz wydarzyć. Niemcy i Ameryka, dwie siły antybolszewickie, nie mogą ze sobą walczyć, gdyż jedynym zwycięzcą będzie Stalin. - Nie obawiajcie się - rozległ się lekko chrapliwy głos Grobkego. - Nie będzie na to czasu. Poczekajcie do stycznia, gdy będziemy mieli nowe u-booty. Weekend okazał się nudny, chłodny, deszczowy i, jak na gust Victora, zbyt obfity w muzykę i kulturę. Pięć towarzyszących kobiet, wszystkie około trzydziestki, mechanicznie flirtujących, było dostępne do rozmów, przechadzek, tańców, a gdy nie padało do tenisa i należało przyjąć, że również na noc. Miał problemy, by je rozróżnić. Ernst Grobke, po długim śnie, wyjechał wcześnie rano w niedzielę. Odnoszono się doń obojętnie, choć do Victora wyjątkowo ciepło i serdecznie. Najwidoczniej podwodniak spełnił swe zadanie - przypadkowym spotkaniem w restauracji uzgodnionym bez wątpienia ze Stöllerem, sprowadził tutaj Puga, a pozostałe grube ryby nie były dłużej zdolne udawać przyjaźni wobec zwykłego kapitana. Victora pytano jeszcze o wiele spraw związanych z pobytem w Anglii, ale poza jedną próbą w wykonaniu lotnika odnośnie radaru, na co odpowiedzią było puste spojrzenie, nie próbowano wyciągnąć zeń niczego, co by było wiadomościami wywiadowczymi. Bardziej to wszystko wyglądało na próbę napompowania go do pełna niemiecką polityką, filozofią i sztuką. Pozostali goście uwielbiali intelektualne rozmowy i przy każdej nadarzającej się okazji proponowali mu lekturę książek z biblioteki gospodarza, o których akurat była mowa. Uczciwie starał się je czytać przed snem, ale regularnie po kwadransie zapadał w nicość. Specyficzna literatura tego narodu działała na niego zawsze tak samo - dawno też zaniechał prób zrozumienia fantastycznej, a przez Niemców traktowanej ze śmiertelną powagą "pozycji światowo-historycznej" i każdego zwrotu ich pogmatwanej historii poczynając od średniowiecza. Z wojskowego punktu widzenia masa atramentu wylana na temat przeznaczenia Niemiec, ich kultury; przewodnictwa duchowego, germanofilstwa i całej reszty podkreślały tylko jeden jedyny fakt. Otóż osiemdziesięciomilionowy, wysoce uprzemysłowiony kraj spędził stulecie na jednoczeniu się, rozmowach ze sobą, zakasywaniu rękawów, by nakopać reszcie świata i przekonaniu samych siebie, że Bóg jest po ich stronie w tym zbożnym zadaniu, co ich nader cieszyło. Było to coś, o czym warto pamiętać. Słońce pojawiło się w końcu po południu w niedzielę, gdy siedzieli na tarasie przy koktajlach i Stöller skorzystał z okazji, by pokazać Victorowi swoje świnie medalistki. Po dłuższym spacerze nad rzekę, przy której leżały chlewnie i obejrzeniu kilku włochatych wieprzków leżących w błocie i chrząkających z zadowolenia, spytał: - Bardzo się wynudziłeś? - Skądże znowu. - Wiem, że był to zupełnie inny weekend niż wszystkie pozostałe. Meusse i Jagow to uduchowione jednostki, a znamy się od zawsze. Jagow to mój pierwszy kontakt z Göringiem. Przedtem byłem blisko z von Papenem, który, jak wiesz, był największym przeciwnikiem nazizmu aż do tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego, gdy zobaczył dokąd wiedzie przeznaczenie. On faktycznie zrobił Hitlera kanclerzem. - Stöller ruszył z powrotem ku domowi stawiając laską kielichy jakichś purpurowych kwiatów. - Jagow żywi do ciebie wielki szacunek. - Jak na lotnika doskonale gra - mruknął Pug. - Tak, jest doskonały. Ale jest ciężko chory. Docenia twój brak oporów w rozmowach na temat Anglii. To bardzo miłe z twej strony. - Nie powiedziałem wam niczego nowego, chyba że nieświadomie. - Jesteś uczciwym sługą swego narodu - roześmiał się bankier - ale i tak twoje obserwacje były istotne, ukazywały wiele spraw w nowym świetle i potwierdzały niektóre z naszych własnych przemyśleń. To, co nas uderzyło, to twoje poczucie honoru. Widzisz, honor dla Niemca jest wszystkim. Szczerość zawsze deprymowała Victora i tak jak zwykle i tym razem zareagował milczeniem i tępym spojrzeniem. - Wiem, że Jagow zrobiłby wszystko, co jest w jego mocy, gdyby ci na czymś zależało - podjął po chwili gospodarz. - To miłe z jego strony, ale nic mi nie przychodzi do głowy. - Może chciałbyś obejrzeć jakieś nasze bazy czy urządzenia? - Cóż, nasz attache lotniczy oszalałby ze szczęścia. - Jak sobie życzysz, ale Jagow wolałby odwdzięczyć się tobie. - Jest taka jedna rzecz, przyznaję trochę niecodzienna. Parę tygodni temu mój przyjaciel, pilot RAF-u, został zestrzelony nad Kanałem. Wasi ludzie mogli go wyłowić. - To proste do sprawdzenia - ucieszył się Stöller. - Podaj mi nazwisko, stopień i całą resztę, a wkrótce dostaniesz odpowiedź. - Będę nader zobowiązany. - Jeśli twój przyjaciel jest naszym jeńcem, to bez problemów będziesz mógł go odwiedzić. - To byłoby wspaniale. Wolf Stöller zadzwonił na początku października, gdy Victor Henry prawie zdążył już zapomnieć o tym dziwnym weekendzie. - Twój przyjaciel żyje. - Co proszę?! Stöller przypomniał mu stopień, nazwisko i numer Gallarda dodając: - Jest we Francji, nadal w szpitalu, ale w dobrym stanie. Jagow zaprasza cię jako swego osobistego gościa do zwiedzenia sztabu pobliskiej Luftflotte. Jesteś zaproszony jako przyjaciel, nie jako attache amerykański. Ten telefon jest jedynym zaproszeniem jakie otrzymujesz. Niepotrzebne jest jakiekolwiek potwierdzenie. - To doskonała wiadomość - Victor dopiero po chwili otrząsnął się z zaskoczenia. - To bardzo miłe z jego strony. - Jak ci już powiedziałem, trafiłeś go w czułe miejsce. - Muszę do ciebie zadzwonić w sprawie tego zaproszenia. Rozumiesz, nie mogę sam decydować. - Oczywiście. Charge d'affaires, gdy Pug powiedział mu o tym zaproszeniu, zamknął oczy, opadł na fotel i pogładził wąsa. - Ten facet czegoś od ciebie chce. - Naturalnie. - Cóż, masz moją zgodę. Dlaczego nie skorzystać z okazji? Możesz się czegoś ciekawego dowiedzieć, a poza tym zobaczysz tego pilota. Kto to w ogóle jest? - Narzeczony córki starego przyjaciela - oczy charge d'affaires otwarły się nagle i Pug poczuł się zmuszony dodać - córki Alistaira Tudsbury. - O, narzeczony Pam? Szczęściarz. Naturalnie powinieneś go zobaczyć - w głosie był ślad ironii, którą Victor zauważył i która go zirytowała. Gdy jechał pociągiem do Lille pogoda była pod psem. Zaskakujące, ale kolej jeździła zupełnie jakby nie było wojny - wyjazd o czasie, podróż bez urozmaiceń przez deszczowy krajobraz wyglądający sielsko tak w Niemczech, jak we Francji i Belgii. Miasta o nie zmienionym wyglądzie, poza sporadycznymi ruinami, porośniętymi już przez roślinność. W wagonie restauracyjnym siedzieli Niemcy, Duńczycy, Francuzi i Belgowie. Siedzieli obok siebie, wesoło rozmawiając wśród brzęku naczyń i smakowitych zapachów. Jedynym akcentem wojennym byli, siedzący przy osobnym stole, oficerowie Wehrmachtu, przyglądający się z uwagą cywilom i dający krótkie polecenia kelnerom. Poza tym wszystko jak zwykle, jeśli nie liczyć oczywiście nieobecności Żydów. Przed wojną byli najliczniejszymi podróżnymi w Europie. W pociągu nie było widać ani jednego. W tym ekspresie III Rzesza faktycznie wyglądała jakby mogła przetrwać tysiąc lat prawem naturalnej przewagi i zdolnością kierownictwa. Jadące z przeciwka pociągi pełne były młodych i wesołych żołnierzy - stanowiło to dla Puga pierwszy realny dowód, że inwazja została poważnie odłożona ad acta. Wysłannik generała Jagowa - prosty jak świeca porucznik ze złotym sznurem na ramieniu, trzema rzędami baretek na piersi i tikiem w lewym oku - czekał na stacji, a następnie zawiózł Victora do ponurego, kamiennego budynku położonego w centrum Lille, gdzie pozostawił go w mrocznym, pozbawionym okien biurze, w którym stało poplamione atramentem biurko i dwa krzesła. Zakurzone ściany, o żółtym niegdyś kolorze, poznaczone były tu i tam prostokątami bardziej intensywnej barwy - śladami po zdjętych obrazach, najprawdopodobniej przedstawiających francuskich dostojników. Na ścianie za biurkiem wisiała nowiutka flaga ze swastyką i popularne zdjęcie Hitlera w żołnierskim płaszczu i włosami opadającymi na jedno oko. Prymitywny retusz odmładzający widać było z drugiego końca pokoju. Oprócz tego w pomieszczeniu znajdował się najgłośniej chodzący, jaki Pug w życiu słyszał, zegar. To, że cyferblat był wyblakły i pozieleniały ze starości, nie robiło na mechanizmie żadnego wrażenia. Drzwi otwarły się wpuszczając żołnierza w hełmie i pełnym oporządzeniu, ze schmeiserem w dłoniach, który, po wejściu, jak na mustrze podszedł do biurka, zrobił w tył zwrot i zamarł w bezruchu na baczność. W ślad za nim wszedł Gallard z prawą ręką na temblaku, zapuchniętą twarzą częściowo w bandażach, a za nim porucznik z tikiem w oku. Anglik nosił kombinezon, w którym niefachowo choć solidnie pozaszywano spore rozdarcia. - Witaj Ted - pozdrowił go Henry. - Witaj - w głosie i oczach Gallarda było bezbrzeżne zdumienie, choć ton był znacznie przytłumiony przez opatrunek na dolnej wardze. W szybkich i precyzyjnych zdaniach porucznik poinformował Victora, iż z powodu tego, że lotnicy brytyjscy mieli honorowy rozkaz wykorzystać każdą okazję do ucieczki, generał Jagow ku swemu żalowi nie mógł pominąć niezbędnej ostrożności jaką jest obecność uzbrojonego strażnika. Czas spotkania jest nieograniczony, a żołnierz w niczym nie będzie przeszkadzał, tym bardziej że nie zna angielskiego. Ma natomiast rozkaz strzelania przy pierwszym geście wskazującym na chęć ucieczki i dlatego generał prosi obu gentelmenów, by unikali gwałtownych ruchów, które mogą wartownika zdenerwować czy zaskoczyć. Co do treści rozmowy, to zostaje ona w całości pozostawiona do uznania honorowi kapitana Henry'ego. Jeśli nie ma pytań, to pozwoli sobie odmeldować się. - W jaki sposób dam panu znać, że skończyliśmy? Jeśli na ten przykład podejdę do drzwi, to on - Pug wskazał na żołnierza - może pomyśleć, że to próba ucieczki. - Zgadza się. Proszę w takim przypadku podnieść na chwilę słuchawkę telefonu po czym ją odłożyć. Zjawię się wtedy po jeńca. Pozwolę sobie jeszcze dodać, że generał ma nadzieję na pańskie towarzystwo przy lunchu na wysuniętym stanowisku dowodzenia jakieś czterdzieści kilometrów stąd. Gdy za podporucznikiem zamknęły się drzwi Victor wyjął papierosy zapalając jednego dla Teda. - Serdeczne dzięki - Ted zaciągnął się dymem jak tonący po wynurzeniu powietrzem. - Czy Pam wie? Ktoś widział mnie jak skoczyłem? - Jeden z pilotów tak twierdził, a ona jest pewna, że żyjesz. - Dobrze. Teraz możesz jej to potwierdzić. - Będzie to rzadka przyjemność. Zegar cykał, a Gallard, niezdarnie trzymając papierosa lewą dłonią, przyjrzał się nieruchomemu strażnikowi, ściskającemu broń aż mu zbielały dłonie. Okap hełmu nadawał młodzieńczej twarzy groźny wygląd. - Niezbyt sprzyja pogawędce, co? - Nie jest aż taki zły - sprzeciwił się Pug. Wpatrzony przed siebie strażnik rozsiewał zapach potu, choć jego twarz była świeżo ogolona. - To niespodzianka mego życia - podjął po chwili Ted. - Myślałem, że zaczną mnie maglować, albo przewiozą do obozu. Tu nigdy niczego nie wyjaśniają poza tym, za co będą strzelać. Musisz mieć niezłych przyjaciół w Luftwaffe. - Co chcesz bym powiedział Pameli? - Zobaczysz się z nią? - Nie sądzę. Wkrótce wracam do Stanów, ale mogę do niej zadepeszować albo napisać. - Tyle tego jest... Po pierwsze, że jestem zdrów i, mniej lub bardziej, cały. Mam lekkie oparzenia szyi i twarzy i złamaną rękę. Na szczęście kula nie strzaskała kości, złamanie jest czyste i powinno się dobrze goić. Na opiekę lekarską nie mogę narzekać, ale jedzenie jest obrzydliwe: gliniasty, czarny chleb, oleista margaryna o smaku benzyny i woda ze zgniłymi kartoflami w charakterze zupy. Wczoraj tajemniczo się poprawiło, ale tylko w mojej sali. Na kolację były naprawdę jadalne i świeże rzeczy, choć mogło to być zrobione z tutejszych kotów. Teraz wiem, że to dzięki odwiedzinom. Strasznie ci dziękuję i podziwiam. Jak to osiągnąłeś? Jak Pam się czuje? Opowiedz mi o niej. Kiedy ją widziałeś ostatnio? Jak wyglądała? - Widziałem ją parokrotnie po twoim zaginięciu. Przyjechała do Londynu i zjedliśmy razem obiad, a potem zabrałem ją do paru weselszych miejsc. Z początku była załamana, ale powoli zaczęła przychodzić do siebie. Praktycznie ostatnią rzeczą, jaką mi powiedziała było to, że oczekuje twego powrotu, że czeka na ciebie i wyjdzie za ciebie. - To cudowna dziewczyna - coś przez moment zaszkliło się w oczach pilota, po czym zebrał się w sobie i spojrzał na wartownika. - Coś tu śmierdzi i to ani chybi on. - Twarz Niemca nie drgnęła ani na ułamek sekundy, wobec czego dodał obojętnym tonem: - Nie sądzisz, że ta twarz wiele wyjaśnia? Osiemdziesiąt milionów tępych świń podobnych do tego bydlaka. Nic dziwnego, że Hitler jest ich wodzem - żołnierz nadal patrzył przed siebie bez mrugnięcia okiem. - Naprawdę myślę, że on nie zna angielskiego. - Możesz się mylić. - Cóż, powiedz Pam, że przyznaję jej rację. Gdy wrócę, wezmę robotę w dowództwie. Tam należę - potrząsnął głową. - Przyznaję, że jestem durniem. Oni byli z przodu i pode mną: Me 110 wyglądał na doskonałą okazję. A ja nie dość, że spudłowałem, to zamiast zawrócić przeleciałem przez nich i następną rzeczą był kop w ramię i ogień w silniku. Podciągnąłem drążek zupełnie bez oporu i gdy się obejrzałem okazało się, że nie mam ogona. Odrzuciłem owiewkę i wyczołgałem się na zewnątrz. Nawet nie pamiętam, żebym się palił, a przypiekłem się zdrowo głównie wokół ust. Ale to poczułem dopiero w wodzie - westchnął i rozejrzał się, zatrzymując wzrok na wyprostowanym wartowniku. - I znalazłem się tutaj. Jak tam wojna? Ten doktorek, który zmienia mi opatrunki twierdzi, że praktycznie już po wszystkim, ale ja twierdzę, że łże. Victor zdał mu możliwie jak najradośniejszą relację, po której twarz Teda rozjaśniła się. - To już lepiej - mruknął. Zegar stuknął i podskoczyli, gdy wartownik podwójnym kichnięciem dał znak, że żyje. Łzy pociekły mu z oczu, ale nadal stał na baczność. - Kretynizm - mruknął Gallard. - Ty pójdziesz stąd na lunch z niemieckim generałem, a ja do sali, nadal w charakterze więźnia. Myślę, że lepiej zacznijmy się zbierać. - Nie ma pośpiechu. Weź papierosy. Dałbym ci paczkę, ale ten tutaj może pomyśleć, że to granaty czy inny dynamit. - Serdeczne dzięki. Nie pomyślałem o papierosach - Gallard wyjął z paczki kilka papierosów i niespodziewanie dla samego siebie wyciągnął je w stronę Niemca. Ten spojrzał nań i bez słowa potrząsnął głową niczym koń oganiający się od much. - Słuchaj, nie wiem, jak ci się to udało - Ted zapalił następnego papierosa - ale bardzo ci dziękuję. Pomogłeś mi bardziej niż sądzisz. - Głównie jest to kwestia szczęścia, ale cieszę się, że udało mi się z tobą zobaczyć. - Oczywiście. Pam jest przekonana, że możesz wszystko - odparł Ted z uśmiechem zniekształconym przez opatrunek. Pug zerknął na zegar. Spod brudu nie było widać cyfr, ale układ wskazówek wskazywał dwunastą. - Sądzę, że lepiej nie trzymać generała na diecie. - Z pewnością - Gallard zerknął na wartownika. - Poza tym ten facet zaczyna mnie denerwować. Zegar skończył wydzwaniać dwunastą, gdy Victor podniósł i po chwili odłożył słuchawkę na widełki. - Powiedz Pam, że wkrótce się zobaczymy - coś w głosie Teda jasno mówiło o planowanej ucieczce. - Bądź ostrożny. - Możesz mi zaufać. Mam po co żyć i to długo. Jesteś wybrany na świadka, jeśli tylko będziesz w zasięgu tysiąca mil. - Jeśli będę, to zjawię się na pewno. Jadąc przez Lille, Pug podobnie jak w pociągu, zastanawiał się, jak szybko i pewnie Niemcy przejęli tu władzę i zaprowadzili swój ład. Na szarych uliczkach przemysłowego miasta francuscy policjanci kierowali ruchem, francuscy kierowcy prowadzili francuskie samochody z francuską rejestracją wśród francuskich sklepów i urzędów. Jedynie tu i ówdzie widać było urzędowe ogłoszenia wydrukowane grubą niemiecką czcionką, napis na ulicy czy budynku, często składający się tylko z jednego wyrazu: "verboten". No i rzecz jasna pojawiający się w każdym okupowanym mieście niemieccy żołnierze, przypominający kto rządzi w Lille. Bez dwóch zdań miasto, tak samo jak i inne, zostało spokojnie acz metodycznie splądrowane. Pug słyszał o tej metodzie: bezwartościowa waluta okupacyjna, za którą Niemcy wykupywali to, czego nie zabrali za nic warte pokwitowania - ale proces ten był niewidoczny. Co prawda Francuzi wyglądali ponuro, ale Pug nigdy nie widział Francuzów, którzy nie wyglądaliby ponuro. Tu, podobnie jak i w pociągu, nowy ład wyglądał na zdolny przetrwać tysiąc lat. W siodłatej czapce, lśniących, czarnych butach i doskonale skrojonym błękitno-szarym mundurze Jagow wyglądał na przystojniejszego, wyższego i zdecydowanie groźniejszego, a szacunek, ciągłe trzaskanie obcasów i błyskawiczne spełnianie jego rozkazów wyraźnie świadczyły o jego randze. Zaproponował Victorowi lunch w "raczej komfortowych" warunkach w pobliskim chateau zmienionym na kasyno oficerskie lub zwykłą przekąskę tu, na lotnisku. Z zadowoleniem przyjął decyzję Puga o przekąsce, oddając adiutantowi płaszcz. W jednym z biur stał nakryty białym obrusem stół. Tam właśnie zjedli obiad składający się z zupy, ryby, sera i owoców, podany na ozdobionej złotem chińskiej porcelanie przez uśmiechniętych francuskich kelnerów, z dodatkiem trzech gatunków wina. Jagow ledwie co spróbował jedzenia i wina, a Victor rozpoznając ten szczególny rodzaj karnacji wskazujący na poważne kłopoty z sercem nic na ten temat nie mówił. Sam był głodny, toteż jadł za dwóch. W tym czasie Niemiec palił i mówił kolokwialną niemczyzną, krótkimi, precyzyjnymi zdaniami. Często zakrywał dłonią usta gdy kasłał. Us Navy była, według Jagowa, jedyną machiną wojenną na świecie, którą z zawodowego punktu widzenia można porównać z armią niemiecką. Był obserwatorem w latach trzydziestych w Stanach i przywiózł Göringowi pomysł bombowców nurkujących, dzięki któremu powstał Ju 87 Stuka. - Niezależnie od tego czy się to komuś podoba, czy nie - zakończył ze zmęczonym uśmiechem - częściowy sukces Blitzkriegu zawdzięczać możemy w dużym stopniu waszej marynarce. - To najlepiej będzie można ocenić po wojnie. - Armia amerykańska - mówi Jagow - w żaden sposób nie dała się porównać z żadną inną. Doktryna i praktyka, podobnie jak we wszystkich współczesnych armiach, wywodzi się z pomysłów niemieckiego Sztabu Generalnego, ale zauważało się amatorstwo, brak ducha na manewrach, a poza tym była bardzo nieliczna. Krótko mówiąc, Usa były przede wszystkim wielką potęgą morską łączącą oba światowe oceany i fakt ten odzwierciedlał poziom ich sił zbrojnych. Spengler, podobnie jak większość Niemców, nie rozumie Ameryki. I to było głównym błędem pozycji. Stany były jak chrześcijańska Europa, która otrzymała drugą szansę w postaci bogatego i dziewiczego kontynentu. Ameryka sprzymierzona ze zdemoralizowaną i uporządkowaną Europą mogła przynieść Zachodowi odrodzenie - nowy złoty wiek. Przynajmniej tak Pug rozumiał górnolotne i kwieciste wypowiedzi Jagowa przypominające konwersacje w Abendruh. Przy kawie, a właściwie lurze smakującej jak prażone muszle, Jagow spytał: - Chciałby pan obejrzeć lotnisko? Pogoda nie jest zbyt dobra. - Z przyjemnością, jeśli tylko któryś z pana adiutantów znajdzie chwilę czasu. - Dawno temu skończyłem udział w tej kampanii - znów pojawił się ten zmęczony uśmiech - resztę zostawiam dowódcom dywizjonów. Jestem do pana dyspozycji. Objechali lotnisko małym samochodem, pełnym spalin niemieckiej benzyny syntetycznej, oglądając w nieśmiało prześwitującym przez chmury słońcu messerschmitty 109, na wpół ukryte w osłonach przeciwbombowych na stanowiskach. Wszystko to było bardzo podobne do angielskiego lotniska, które zwiedzał już wcześniej - warsztaty, hangary, baraki pilotów, krzyżujące się pasy startowe, a wszystko rozłożone pomiędzy malowniczymi farmami i rozległymi łąkami, na których pasły się stada krów. Wyblakłe napisy w języku francuskim wskazywały, iż jest to jedno z lotnisk przejętych po kapitulacji. Większość budynków była nowa, świecąca świeżym tynkiem, a stare, spękane pasy startowe wyglądały przy nowych jak polna droga przy autostradzie. Wszystko takie same poza krzyżami i swastykami zdobiącymi samoloty. - Wszystko to zrobiliście od czerwca? - zdziwił się Victor. - Niezłe tempo. Jagow przez moment wyglądał jak drapany po brzuchu kot. - Ma pan oko zawodowca, kapitanie. Zachodnie gazety zastanawiają się, dlaczego czekaliśmy sześć bezcennych tygodni przed rozpoczęciem ataku. Co oni wiedzą o takich sprawach jak logistyka? Hitler zostawił działania lotnictwa w wyłącznej gestii Göringa i nie wtrącał się do niego w żadnym stopniu. Uparł się przy jednym, co najlepiej wskazuje na jego wojskowy geniusz. Po upadku Francji zaczęto natychmiast z jego polecenia rozbudowywać istniejące i budować nowe lotniska. Dopiero, gdy były gotowe, zezwolił na atak na Anglię - te lotniska podwoiły albo i potroiły siły Luftwaffe. Te same samoloty mogły w takim samym czasie wykonać dwa lub trzy loty więcej niż gdyby startowały z lotnisk na terenie Niemiec, a skrócenie okresu lotu pozwalało na zabieranie większej ilości bomb i na dłuższe przebywanie nad celem. Najprostsze i najlepsze myślenie strategiczne - podsuwał Jagow. Odwiedzili następnie dispersal, gdzie młodzi, choć wyglądający na zmęczonych piloci (dziwnie przypominający pilotów angielskich) siedzieli w kombinezonach gotowi do lotu. Na widok generała stanęli błyskawicznie na baczność (czego ich brytyjscy odpowiednicy nigdy by nie próbowali). Pomieszczenie było surowsze, a wiszące na ścianach panienki bardziej pulchne (według niemieckiego gustu), ale poza tym wszystko po obu stronach Kanału wyglądało tak samo. Włącznie ze swoistym zapaszkiem kombinezonów ze skóry i gumy. Gdy jechali już z powrotem ryknęła syrena i piloci wysypali się biegnąc w stronę maszyn. - Zatrzymaj - polecił Jagow kierowcy, po czym zwrócił się do Henry'ego. - Zwykłe zawracanie głowy: nalot z dużej wysokości, ale musimy reagować, a to wyprowadza pilotów z równowagi. Niezła taktyka choć Anglicy płacą za nią dużą ilością bombowców. To powolne maszyny i słabo uzbrojone, ale zawsze. Wyjdziemy i popatrzymy? Myśliwiec za myśliwcem kołował na start i z rykiem silników ruszał w ślad za ostro nabierającym wysokości poprzednikiem. - Dla mnie to dość deprymujący widok - Jagow otulił się ciaśniej płaszczem jakby mu się nagle zrobiło zimno. - Niemcy bijący się z Anglikami. Diament tnący diament. To wojna cywilna na Zachodzie i czysta głupota. Anglicy choćby jutro mogą zawrzeć honorowy pokój, a Churchill liczy tylko na jedno - na amerykańską pomoc. - On liczy na odwagę swego narodu i jakość swego lotnictwa. - Kapitanie Henry, gdyby Roosevelt odciął pomoc amerykańską i oświadczył, że chce być mediatorem w sprawie pokoju, to jak pan sądzi, ile czasu jeszcze trwałaby ta wojna? - Ale to jest niemożliwe. - Niestety to prawda, gdyż pański prezydent otoczony jest Morgenthausami, Frankfurterami i Lehmanami. - Zanim Victor zdążył zaprotestować Jagow uniósł dłoń w lśniącej, czarnej rękawiczce. - Nie jestem nazistą, a do Lotnictwa przyszedłem z Armii. Proszę nie myśleć, że antysemityzm to problem Niemiec. W całej Europie stosunek do Żydów jest taki sam. Führer po prostu był realistą mówiąc głośno to, co wszyscy myślą. Niektórzy z jego naśladowców popełnili karygodne błędy, ale nie można oceniać całego narodu za głupotę czy okrucieństwo jednostek. Amerykańscy Żydzi otaczający prezydenta robią ten sam błąd co nasi partyjni fanatycy. - Generale Jagow - wtrącił Pug - nie ma większej pomyłki niż wiara w to, że Żydzi stoją za naszą wrogością do reżimu hitlerowskiego. Wielu Amerykanów głęboko podziwia Niemcy, ale wiele posunięć Hitlera jest po prostu niewybaczalnych. Miał nadzieję, że choć raz uda mu się przełamać obsesję charakteryzującą tych ludzi. Jagow był niespotykanie inteligentny jak na przedstawiciela swego narodu. - Posunięcia Hitlera! - Jagow westchnął ze szczerym żalem w głosie. - Powiem panu coś, co pana zaskoczy, kapitanie. Gdy zajęliśmy Polskę, to Niemcy powstrzymywali Polaków od mordowania Żydów. Oni wzięli nasze wkroczenie za sygnał do masakry. To przypominało początek sezonu polowania na kaczki! Tak, Wehrmacht musiał wkroczyć do akcji i bronić Żydów przed Polakami - generał kaszlnął ciężko. - Nie będę udawał, że kochamy Żydów i nie twierdzę, że oni powinni darzyć nas tym samym uczuciem. Rozumiem w gruncie rzeczy stanowisko ludzi, o których mowa, ale oni mylą się tragicznie. Stany Zjednoczone nie mogą pozwolić na śmiertelne starcie pomiędzy Anglią i Niemcami. Wszyscy stanowimy jedną cywilizację, cywilizację Zachodu. Jeśli zaczniemy walczyć między sobą, to ulegniemy azjatyckiemu bolszewizmowi i na tysiące lat zapadną barbarzyńskie ciemności. Zamilkł wpatrując się w Henry'ego płonącymi oczyma, a po chwili wyciągnął sztywno palec i dodał: - Jeśliby tylko kilku podzielało ten punkt widzenia i przekazało go Rooseveltowi. Ale ci, którzy nie są Żydami, są angielskiego pochodzenia. To paradoksalna sytuacja, kapitanie Henry. Bijemy Anglików, mamy siłę, a nigdy nie zamierzaliśmy z nimi walczyć. Moglibyśmy zwodować setki u-bootów i zadusić wyspę w trzy miesiące. Wie pan, że Führer nigdy nie kładł nacisku na ich budowę? I co zyskalibyśmy przez to zwycięstwo? Utratę najlepszego, naturalnego sojusznika. - Cóż, zaatakowaliście Polskę, gdy była sojusznikiem Anglii, dogadaliście się ze Stalinem... Te rzeczy miały istotny wpływ na obecną sytuację. - To wymuszono na nas. Niemcy są dziwnymi ludźmi, kapitanie Henry, trudnymi do zrozumienia przez innych. Jesteśmy poważni i naiwni i zawsze sięgamy po gwiazdkę z nieba. Dla innych nasze postępowanie wydaje się bezsensowne i aroganckie. Zapewniam pana, że nasi brytyjscy kuzyni są dokładnie tak samo aroganccy tylko na swój sposób. Oni też pogardzają Żydami. Trzymają ich z dala od klubów skupiających władzę, banków i innych ważnych stanowisk, ale zachowują się wobec nich uprzejmie. My wpuszczaliśmy Żydów wszędzie, dopóki nie zjawiło się ich tylu, że zaczęli zagrażać całkowitym przejęciem władzy i wówczas okazaliśmy nasze uczucia. To cała różnica. Niemcy to uczciwy naród. Proszę odwołać się do ich honoru a pójdą, polecą czy popłyną na śmierć z pieśnią na ustach. To nasz prymitywny realizm pogranicza - kowbojów. Mógłby pan zapytać: do czego zmierzam? Do bardzo prostej i oczywistej rzeczy: potrzebujemy przyjaciół w Usa, by wyjaśnić, że ta wojna ma dwie strony i że jedynym wyjściem jest pokój na Zachodzie i jego zjednoczenie, które może kontrolować świat... Proszę zobaczyć, angielska celność jest nieprzyjemna dla francuskiego bydła, ale to praktycznie koniec. Na odległym wzgórzu wyrosła piramida dymu i kurzu rozganiając krowy, które rozbiegły się z przeraźliwym rykiem. - Mam małą konferencję w sztabie - Jagow zerknął na zegarek. - Jeżeli może pan zostać na obiad, to w Lille jest... - Muszę, niestety, wracać do Berlina. Trudno jest mi wyrazić swą wdzięczność, ale... - Nie ma za co, rozmowa z Amerykaninem, a w dodatku zawodowym wojskowym, który ma spore zrozumienie dla naszej sytuacji jest dosłownie zbawienna dla naszego narodu. Myśliwce kołowały witane przelotnym deszczem, gdy Jagow przekazał Puga adiutantowi przy wejściu do sztabu. - Jeśli będę jeszcze coś mógł zrobić w sprawie Flight Lieutnanta Gallarda, to proszę dać mi znać - oświadczył zdejmując rękawiczkę. - Auf Wiedersehen, kapitanie Henry. Wszystko o co proszę, to pamięć o tym, że są dwie strony wojny i że po każdej znajdują się ludzie honoru. Ozdobnie rzeźbiony sufit banku Wolfa Stöllera zdawał się być oddalony od podłogi co najmniej o czterdzieści stóp. Było już po godzinach urzędowania i zaledwie paru urzędników kręciło się po obszernej sali. Kroki dwóch mężczyzn na marmurowej posadzce odbijały się echem od ścian niczym marsz plutonu piechoty. - O tej porze jest tu trochę pusto - odezwał się Stöller - ale za to bardzo spokojnie i nikt nam nie będzie przeszkadzał. Tędy, Victorze. Minęli sporą salę konferencyjną i przeszli do niewielkiego, ale komfortowo urządzonego gabinetu o ścianach obwieszonych obrazami. Pug niewiele wiedział o malarstwie, ale i to wystarczyło, by rozpoznał dwa płótna Picassa i jedno Renoira. - A więc wkrótce wyjeżdżasz - bankier wskazał głęboki fotel. - Oczekiwałeś tego? - Sądziłem, że nastąpi to za miesiąc, ale gdy wróciłem z Lille mój zmiennik był już na miejscu. - Niecierpliwisz się naturalnie, by znów być razem z przeuroczą żoną. Victor zerknął na większy obraz Picassa przedstawiający w przeraźliwych barwach zniekształconą postać kobiecą. - Sądziłem, że współczesna sztuka jest zabroniona w III Rzeszy. - Nie straciła na wartości, a feldmarszałek ma jedną z największych kolekcji sztuki na świecie. To cywilizowany człowiek i wie, że sprawy ulegną zmianie. - A ulegną? - Z pewnością. Ledwie tylko wojna się skończy. Jesteśmy narodem, który znajduje się pod ostrzałem, Victorze. Nerwy nie wytrzymują i przesuwają nastrój przesady to w jedną to w drugą stronę. Są to sprawy, które same znikną, gdy zniknie ich powód. Europa będzie cudownym miejscem, by w niej żyć, a Niemcy najsympatyczniejszym ze wszystkich narodów. Co powiesz na sherry? - Przyjmę z wdzięcznością. - Za co wypijemy? - gospodarz odstawił kryształową karafkę. - Nie sądzę, byś wypił za zwycięstwo Niemiec. - Jesteśmy neutralni - mruknął Pug z uśmiechem. - A tak, prawda. Gdybyście tylko faktycznie byli! Z wdzięcznością przyjęlibyśmy ten stan rzeczy. Może więc za honorowy pokój? - Proszę bardzo. Za honorowy pokój. Wypili. - Znośne? - Dobre, choć nie jestem ekspertem. - To teoretycznie najlepsze sherry w Europie. - Z pewnością jest bardzo dobre. Bankier usiadł wygodniej i zapalił cygaro. W świetle lampy jego łysina różowo przebłyskiwała przez resztki włosów. - Twoja podróż do Lille była udana? - spytał. - Tak. Jestem nader zobowiązany tobie i generałowi. - Drobiazg. Według normalnych zasad coś takiego byłoby nie tylko niespotykane, ile w ogóle niemożliwe, ale między ludźmi honoru obowiązują inne zasady - Stöller westchnął. - Cóż, nie prosiłem cię tu tylko po to, by poczęstować sherry. - Też tak sądzę. - Jesteś wojskowym i wiesz, że są czasem takie rozmowy, które muszą być zapomniane niezależnie od ich wyniku. W Niemczech nazywamy takie delikatne kwestie "rozmowami w cztery oczy". - Słyszałem to określenie. - To, o czym będziemy teraz mówić, to właśnie rozmowa w cztery oczy. Victor doszedł w tym momencie do wniosku, że najlepiej będzie pozwolić bankierowi mówić, gdyż nie miał bladego pojęcia o co może chodzić Niemcowi. Najlepsze na co mógł wpaść, to szeptana propozycja pokoju przekazana Rooseveltowi od Göringa, ale i tego nie był pewien. - Rozmawiałeś z Jagowem o losach wojny i o tragicznym absurdzie, jakim jest ten zupełnie niepotrzebny konflikt między Anglią i Niemcami. Pug skinął głową. - Czy według ciebie jego punkt widzenia jest sensowny? - Prawdę mówiąc nie wykłada się polityki światowej na uczelniach Us Navy. Przynajmniej nie w ten sposób. Toteż nie jestem kimś, kogo zdanie byłoby wyrobione czy też istotne. - Jesteś amerykańskim pragmatykiem - uśmiechnął się Stöller. - Jestem artylerzystą zamieszanym w dyplomację i mającym nadzieję, że się to wkrótce skończy. - Wierzę ci. Człowiek honoru zawsze chce służyć swemu krajowi w polu. - Chciałbym robić to, na czym się znam. - Ale zgadzasz się z tym, że to amerykańska pomoc i oczekiwanie na jej zwiększenie jest tym, co trzyma Anglików przy prowadzeniu wojny? - Częściowo. Poza tym nie mają ochoty poddawać się. Sądzą, że wygrają. - Z waszą pomocą. - Cóż, sądzę, że ją dostaną. - Wobec tego wszystko co stoi między jednością zachodniego świata i honorowym pokojem, za który właśnie wypiliśmy, to nadzieja Churchilla na pomoc Roosevelta. Victor milczał przez chwilę, po czym powiedział wolno: - Może tak. Ale co to właściwie jest honorowy pokój? Churchill chce pozbyć się Hitlera, Hitler jego. Obaj ci gentelmani siedzą w siodłach równie mocno i obaj praktycznie reprezentują wolę swych narodów. Nic na to nie można poradzić. - Wracasz, by zostać doradcą morskim Roosevelta - Stöller oznajmił to jedynie z lekką pytającą intonacją. - Wracam, by zgłosić się w Biurze Osobowym po nowy przydział - twarz Puga nie wyrażała nic. - Nasz wywiad zazwyczaj dobrze sprawdza takie informacje - bankier uśmiechnął się lekko. - A teraz pozwól mi coś powiedzieć i nie przerywaj, dopóki nie skończę. To wszystko o co proszę, zgoda? - Zgoda. - Ludzie honoru rozmawiają ze sobą w specyficzny sposób i teraz właśnie zwracam się do ciebie, gdyż sprawa jest nadzwyczaj delikatna. Pod słowami musi kryć się duchowe porozumienie, gdyż inaczej zrozumienie się jest niemożliwe. Z tobą, Gregorem i jeszcze paru osobami czuję tę więź. Zawsze byłeś nienagannie uprzejmy, ale w odróżnieniu od wielu osób z waszej ambasady nigdy nie uznawałeś Niemców za europejską odmianę kanibali. Traktowałeś nas jak równych sobie. Jak ludzi. Podobnie zresztą jak twa urocza żona. Zapewniam cię, że zostało to dostrzeżone, a fakt, że sympatyzujesz z Anglią jest zupełnie naturalny. Sam tak robię, gdyż kocham ten kraj. Dwa lata spędziłem w Oxfordzie. Słyszałeś, co Gregor myśli na temat żydowskich wpływów w otoczeniu waszego prezydenta. Wiem, że zaprzeczasz temu, ale jest to fakt i to nader istotny w przebiegu tej wojny. Musimy z tym żyć i starać się zaradzić temu jak się da. Victor chciał się odezwać, ale Stöller uniósł dłoń. - Powiedziałeś, że wysłuchasz mnie do końca. W istniejących warunkach przyjaciele za oceanem są nam bardzo potrzebni. Nie po to, by wywierać nacisk, jak to bezwstydnie robią Żydzi, ale po to, by przedstawić drugą stronę wojny i nasz punkt widzenia. Roosevelt to człowiek o wielkiej wyobraźni i dużym intelekcie. Wystarczy, by dostrzegł, że interes Ameryki leży w szybkim pokoju na Zachodzie. Choćby z uwagi na to, że ten stan rzeczy ułatwi mu zajęcie się Japonią. Czy sądzisz, że Japonia, albo to co się z nią stanie, interesuje nas w jakimkolwiek stopniu? Ten nowy pakt to komedia mająca trzymać w szachu Rosjan. Widzisz, Victor, mamy takich przyjaciół. Nie jest ich wielu, ale to patrioci, którzy widzą realia wojny, a nie słuchają tylko żydowskiej propagandy czy Churchilla, który był zawsze megalomańskim awanturnikiem. Mamy nadzieję, że ty też będziesz takim przyjacielem. Victor żałował, że wypił swą sherry tak szybko, gdyż konwersacja przybierała obrót, w którym przydałby mu się doping. - Pozwól mi jeszcze dodać to i owo - Stöller zaciągnął się cygarem. - Wiesz o moich kontaktach z Göringiem, który jest dla mnie wielką postacią europejskiej historii. Jego praktyczne podejście do rzeczy i energia nadal mnie zaskakują. Führer, cóż... on jest inny. Operuje na płaszczyźnie dla nas niedostępnej, płaszczyźnie wielkich zmian historii. Natomiast wykonawcą jest Göring. Nic w Niemczech nie dzieje się bez jego wiedzy i woli. Wy, Amerykanie, ze swym purytańskim dziedzictwem, uważacie go za podobnego do wschodniego sułtana, ale Niemcy uwielbiają operę i wystawność. To słabość, ale on ją zna i doskonale wykorzystuje, co oczywiście nie zmienia faktu, że lubi zbytek. Zresztą dlaczego miałby nie lubić? Każdy z nas lubi, tylko nie każdy się do tego przyznaje. Hermann Göring założył w Szwajcarii anonimowe i nie do wyśledzenia konta bankowe, a jego możliwości finansowe są olbrzymie. Te konta będą po wojnie nagrodami dla przyjaciół Niemiec, którzy we właściwym czasie powiedzieli właściwe słowa w naszym imieniu. Nie ma to nic wspólnego ze szpiegostwem, gdzie płaci się za wiadomości czy plany. Jest to po prostu wyraz wdzięczności, której nie da się inaczej wyrazić, jak też zysk ze wspólnego zwycięstwa... Jeśli nasi przyjaciele zechcą skorzystać z tych kont, to będą one do ich dyspozycji. Jeśli nie zechcą... Powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Gdy ty powiesz, co uważasz za stosowne, uznamy tę rozmowę za niebyłą. Była to jedna z niewielu sytuacji w życiu Victora, kiedy został całkowicie i dokładnie zaskoczony. - Interesujące - mruknął. - Nadzwyczaj interesujące... Cóż, wpierw chciałbym się dowiedzieć, jeśli oczywiście możesz mi powiedzieć, co skłoniło ciebie, Jagowa czy Göringa do opinii, że będę dobrym kandydatem do tej propozycji. Jest to dla mnie nader istotne i zapewniam cię, że dla całej tej sprawy także. - Mój drogi, kwestia Waszyngtonu jest jedną z najważniejszych, a ty jesteś w drodze do tego miasta. W dniu, w którym amerykańskie dostawy do Anglii przestaną nadchodzić będziemy zwycięzcami tej wojny, która automatycznie zostanie zakończona. Praktycznie już ją wygraliśmy, ale opór Anglii, oczekującej nie wiem na co, wiąże nam ręce, nie dając możliwości pokojowego uregulowania wielu spraw. Za trzy, cztery miesiące Anglia będzie bankrutem i jeśli wasz Akt o Neutralności pozostanie w mocy, to jest to koniec. Victor, feldmarszałek pamięta twoją interesującą wizytę z Gianellim i jego cel jest dokładnie taki sam jak wówczas Roosevelta: uniknięcie przyszłego, niepotrzebnego rozlewu krwi. Myśli, że możesz w tym pomóc, a Jagow jest o tym przekonany - Stöller uśmiechnął się niespodziewanie. - Jeśli o mnie chodzi to wiem, że twa wspaniała żona sprzyja nam i jest bardzo sympatyczną kobietą. Sądzę, że zawsze lepiej ukazuje ona twe prawdziwe uczucia, które ty sam maskujesz uprzejmością. Ufam, że mam w tym względzie rację. Victor powoli skinął głową. - Rozumiem, to jasna odpowiedź, Herr Stöller. A oto moja, w cztery oczy. Proszę powiedzieć feldmarszałkowi Göringowi, żeby wsadził sobie te szwajcarskie konta w grubą dupę. Błękitny dym zakłębił się wokół zaskoczonej twarzy gospodarza, która pociemniała od nabiegłej nagle krwi. Z błyskiem w wypukłych oczach i uśmieszkiem na twarzy oświadczył: - Przypominam, kapitanie Henry, że jeszcze nie opuścił pan III Rzeszy. Nadal jesteśmy w Berlinie, a feldmarszałek Göring ustępuje tu jedynie Führerowi. - Jestem oficerem Us Navy i jeśli dobrze rozumiem, albo jeśli nie chce pan tego cofnąć - głos Puga był prawie warkotem - to proponuje mi pan w jego imieniu zdradę ojczyzny za pieniądze. Uśmieszek zniknął i Stöller powiedział łagodnie, rozkładając ręce: - Mój drogi, jak mogłeś to odebrać w ten sposób? Błagam cię, pomyśl! Najwyższe dowództwo Amerykańskich Sił Zbrojnych otwarcie sprzeciwia się udzieleniu Anglii pomocy i to od samego początku. Jedyne, o co cię proszę, to ukazanie z obu stron wojny, gdy zdarzy się ku temu okazja i to również dla bezpieczeństwa twego kraju i pokoju na świecie. - Tak, jako człowiek honoru wysłuchałem cię i rzeczywiście wierzę, że to, co mówisz, jest prawdą. Generał Jagow powiedział, że Niemcy są narodem trudnym do zrozumienia i to prawda. Poddaję się. Nie będę więcej próbował, tym bardziej, że moja praca tutaj jest zakończona. Victor wiedział, że zareagował zbyt brutalnie, ale zrobił to podobnie jak podczas meczu - instynktownie i odruchowo. Wstał i bankier także podniósł się z fotela. - Widzisz - odezwał się cicho - prowadzimy wojnę otoczeni przez wrogów. Jeśliby Stany Zjednoczone kiedykolwiek znalazły się w podobnej sytuacji - a historia dziwnie lubi się układać - pewnego dnia ty możesz znaleźć się w mojej sytuacji w stosunku do kogoś, kogo szanujesz i zrozumiesz wówczas, jakie to trudne. Myślę, że twoja odpowiedź była nieprzemyślana i zła, a stanowisko zbyt ostre, ale wiem, o co ci chodziło. To reakcja honorowa i nie żywię do ciebie żadnej urazy. Mam nadzieję, że ty także. Wysoce sobie cenię twoje zdanie i nie chciałbym stracić w twych oczach. Poza tym spędziliśmy miło czas w Abendruh, nieprawda? Z uśmiechem wyciągnął wypielęgnowaną dłoń. Pug obrócił się na pięcie i wyszedł. Jego kroki odbijały się głośnym echem po opustoszałym banku, aż do drzwi, przy których czekał zgięty w ukłonie portier. W ciepłym berlińskim popołudniu gromadka dzieci otaczała kalekę sprzedającego na chodniku papierowe laleczki. Victor przeszedł kilka przecznic, zanim jako tako doszedł do siebie i wówczas zaświtała mu nowa myśl: czy swoim zachowaniem nie zamordował Teda Gallarda? 36 Wąż do polewania ogrodu (z książki: "Utrata światowego imperium") Spadajaca korona Okres zimy i wiosny, który dzielił bitwę o Anglię od naszego ataku na Rosję, w popularnej terminologii określa się przerwą na oddech. Prawda zaś jest taka, że w czasie tych ośmiu miesięcy zmienił się układ sił, gdyż Imperium Brytyjskie przestało istnieć na scenie historii. W 1939 roku ten moment skrywała przyszłość. Wojna, która się wówczas zaczęła, powinna się raczej nazywać Wojną o Sukcesję Brytyjską, gdyż prowadzono ją tak naprawdę po to, by uzyskać odpowiedź na pytanie: "po upadku Imperium Brytyjskiego, co pociągnie za sobą upadek europejskiego kolonializmu, jaki będzie układ sił na świecie?" Ten historyczny moment, jak i jego znaczenie, przewidział Adolf Hitler. On też zainspirował i zmobilizował Niemcy do wzięcia udziału w wyścigu o uchwycenie spadającej korony. To, czego nasz naród dokonał wbrew przewadze innych, będzie kiedyś sprawiedliwie ocenione przez historię, ale najpierw muszą wygasnąć emocje i napięcia związane z pewnymi ubolewania godnymi szczegółami. Tymczasem historycy, nie patrząc z perspektywy, piszą tak, jakby tylko po stronie aliantów występowało bohaterstwo, jakby Niemcy byli okazami robotów niezdolnych do krwawienia, zamarzania czy głodu i dlatego nie zasługującymi na uznanie należne zwycięzcom wielu bitew. Jak powiedział Hitler: "Zwycięzcy piszą historię, ale mimo to, że wychwalają się jak mogą, alianci sami oddają nam cześć - nam krajowi, który prawie złapał tę koronę mimo sprzeciwu wszystkich uprzemysłowionych krajów świata, poza słabymi Włochami i odległą zbiedniałą Japonią". Pomimo wszystkich militarnych błędów Hitlera, a było ich wiele i to poważnych, mój zawodowy osąd nie uległ zmianie - armia niemiecka wygrałaby wojnę, gdyby nie pewien przypadek historyczny. Prawdziwym przeciwnikiem Hitlera, zrodzonym przez los w tym samym okresie historii świata, był przebieglejszy i bardziej bezwzględny geniusz polityczny, geniusz o znacznie trzeźwiejszym osądzie militarnym i potężniejszych zasobach materiałowych do prowadzenia nowoczesnej wojny. Był nim Franklin D. Roosevelt. Kraj, któremu przewodził, w żaden sposób nie jest porównywalny z Niemcami. Amerykanie ustępują nam pod względem wojskowych zalet, czego dowiodły praktycznie wszystkie spotkania na frontach tej wojny, ale nie to jest problemem. Ten wielki manipulator tak poprowadził rozgrywkę wojenną, że inne kraje prawie wykrwawiły się na śmierć po to, by jego ojczyźnie wręczyć na srebrnej tacy władzę nad światem. Stany Zjednoczone Ameryki, dzisiejszy władca świata, straciły w całej wojnie mniej ludzi niż Niemcy w którejkolwiek z pół tuzina przeprowadzonych kampanii. Przeszło dwadzieścia milionów żołnierzy wszelkich broni zginęło w II wojnie, z tego Ameryka w ciągu czterech lat działań wojennych straciła około trzystu tysięcy na wszystkich frontach łącznie z Pacyfikiem! Za ten prawie bezkrwawy podbój świata, który nie ma równego sobie w historii, Amerykanie mogą podziękować tej enigmatycznej i nadal tajemniczej postaci, Augustowi wieku mechanicznego, kalece pochodzenia holenderskiego; milionerowi, Rooseveltowi. Jego sposób prowadzenia wojny nadal zresztą nie jest szeroko rozpropagowany - w opracowaniach o wojnie nie dostrzega się jego roli i zasług i nie ulega żadnej wątpliwości, że nie przyznaje mu się nawet cienia tego znaczenia, jakie kiedyś będzie posiadał. Władca podobny rzymskiemu Augustowi, niepospolita postać historyczna, sprawował władzę pod maską skromnego, niepozornego i humanitarnego obywatela. Od czasu tegoż cesarza nikomu się to tak nie udało, a nawet jemu współcześni przyznali większą sławę - pewnie dlatego, że w owych czasach słownictwo chrześcijańskie nie miało określeń na taką głęboką hipokryzję. Wyczyn Roosevelta W swym, zakończonym sukcesem, rozgrywaniu tej wojny Roosevelt nie popełnił większej wojskowej pomyłki i jest to osiągnięcie, jakim nie może się poszczycić żaden ze zdobywców świata od czasów Juliusza Cezara. Jego slogan o "bezwarunkowej kapitulacji" nazywano błędem - robił to zarówno Goebbels, jak i Eisenhower. Osobiście nie zgadzam się z tą opinią a to z następujących względów: nasza propaganda nazywała go narzędziem w rękach Żydów, co rzecz jasna było głupie i niezgodne z prawdą - nie zrobił on nic, by uratować Żydów wiedząc, że jakakolwiek próba tego typu może zdenerwować Kongres i przeszkodzić w wygraniu wojny. Pod sprytną maską chrześcijańskiego liberała o humanitarnych zasadach krył się jeden z najzimniejszych i najbezwzględniejszych polityków w historii. Wiedział, że Amerykanie darzą Żydów podobną co my sympatią, co zresztą wyraźnie potwierdzili w czasie trwania wojny swą polityką imigracyjną jak też i faktem, że na konferencjach w Evian i na Bermudach po prostu nie poruszali tego tematu, zostawiając Żydów ich własnemu losowi. Autor niniejszego opracowania nie podziwia Roosevelta jako osoby, ale tematem jego pracy jest właściwe ustawienie i naświetlenie historii wojskowości tego okresu, a w tym Franklin D. Roosevelt był geniuszem. Nawet tak silna, energiczna i wszechstronna postać, jaką był Adolf Hitler, w końcu nie okazała się godnym dlań przeciwnikiem. Awanturnicy częstokroć przecierają szlaki dla swych wrogów - dostrzegają okazję i próbują ją wykorzystać używając środków, jakie mają pod ręką, niszcząc i niwelując przeszkody, jakie spotykają na drodze do realizacji swych celów. Ich zimnokrwiści sukcesorzy niszczą wyczerpanych bez większych problemów i na ruinach budują swoje dążenia. Według ostatnich analiz Napoleon po prostu przedłużył o sto lat egzystencję wellingtonowskiej Anglii. Karol XII ledwie zyskał miejsce w historii, a i to tylko jako przeciwnik Piotra Wielkiego. Podobnie naród niemiecki pod wodzą Adolfa Hitlera nie osiągnął na dłuższą metę nic poza przekazaniem spuścizny po Brytyjczykach Stanom Zjednoczonym rządzonym przez Roosevelta. Problemy Roosevelta Największym jego problemem było to, że w tym zwrotnym punkcie historii, w przeciwieństwie do Hitlera, nie przewodził wojowniczej nacji. Amerykanie nie są tchórzami, ale żyjąc w dostatniej izolacji stali się rozpieszczonymi dziećmi współczesnej historii, a rozpieszczone dzieci nie chcą walczyć. Kiedy w końcu przyłączyli się do wojny, walczyli z takim zabezpieczeniem i otoczeni byli takim zbytkiem, że żołnierze Niemiec, Rosji, czy nawet Anglii nie mogli powstrzymać się od uśmiechu. Ale byli najbogatsi i stać ich było na to - silny może prowadzić walkę tak, jak ma na to ochotę. Amerykanie mają tradycję walki prowadzonej na zasadzie pospolitego ruszenia. Gdy poczują się zagrożeni rzucają przyjemności, biorą broń i biją się dzielnie choć po amatorsku, by wreszcie skończyć z tym utrapieniem. Taka konieczność zaistniała, gdy walczyli o swoją niepodległość, z przyzwyczajenia w ten sam sposób rozgrywali swoją Wojnę Secesyjną i utwierdzili ten zwyczaj w I wojnie. Roosevelt zdawał sobie z tego sprawę i wiedział, że może pokonać Niemcy dopiero, gdy przedstawi swojemu narodowi szansę podboju świata ukrytą pod groźbą, która zawisła nad nimi. Doprowadził do tego z pajęczą cierpliwością, a w tym czasie ograbił Niemcy z dwóch pewnych zwycięstw - nad Anglią i nad Rosją - dzięki wymyśleniu doskonałego narzędzia pośredniego prowadzenia wojny, nieznanego dotąd w historii wojen, tak zwanego Aktu Lend-Lease (Lend-Lease - pożyczyć, wydzierżawić (przyp. tłum.)). Sprytna sztuczka Pod koniec 1940 roku, pomimo udanej ucieczki z Dunkierki i remisu w bitwie powietrznej, Anglia padała na kolana i zostało jej tylko jedno źródło ratunku - Stany Zjednoczone. Lecz Akt Neutralności zagrażał jej odcięciem od amerykańskich fabryk i farm, które utrzymywały wyspę przy życiu - kończyły się dolary, by płacić za zboże, a co dopiero mówić o0 okrętach, samolotach i kulach, gdyż nawet amunicji Anglicy nie byli w stanie wyprodukować w potrzebnej ilości. Brakowało im siły roboczej, zakładów i surowców, a w miarę wzmagania się naszego ataku powietrznego ich produkcja spadała coraz niżej. Akt zmuszał strony do płacenia dolarami za towary amerykańskie, do odbioru ich i przewozu z portów Ameryki i stanowił większy dylemat dla Roosevelta niż dla Anglików. Dla tych ostatnich zostawało bowiem najrozsądniejsze wyjście - negocjować pokój z Niemcami. Jak już wykazałem wielokrotnie, gdyby taki pokój zawarto, Imperium Brytyjskie istniałoby nadal, a Rosja zostałaby zgnieciona w wojnie na jednym froncie i zamiast panoszenia się bolszewizmu w Europie mielibyśmy w najgorszym wypadku pokojową formę socjaldemokracji w Moskwie. Tylko że żaden z tych pomysłów nie odpowiadał Rooseveltowi - nie miał on bowiem ochoty pozwolić Niemcom na przejęcie dominacji w Europie i Azji i na partnerstwo z Anglią we władaniu morzami. I dlatego, by obejść Akt Neutralności, wymyślił Lend-Lease, co było niczym innym tylko podarowaniem Anglikom, a potem i Rosjanom, wszelkich dóbr wojennych tylko po to, by mogli z nami walczyć! Prostota tej zagrywki była oszałamiająca, a maskowanie nader sprytne i podczas gdy dokumenty wyraźnie wskazują, iż jego doradcy przepchnęli tę bezprecedensową propozycję przez zaskoczony Kongres, wskazują też jasno, że ten rewolucyjny pomysł pochodzi wprost od prezydenta Stanów Zjednoczonych. Sprzedał go Amerykanom z klasyczną augustiańską demagogią, używając słynnego porównania do węża ogrodniczego. Na konferencji prasowej oświadczył, że gdy dom sąsiada stoi w ogniu, to nie targuje się z nim o cenę sprzedaży czy wypożyczenia tegoż węża, który jest potrzebny do gaszenia ognia. Pożycza mu się go i to czym prędzej, aby utrzymać ogień z dala od własnego domu, gdy jest już po pożarze sąsiad zwraca go, a jeśli uszkodził, jest dość czasu, by uzgodnić wysokość zapłaty. Jest to oczywiście bezdyskusyjne i całkowicie niezgodne z prawdą oszustwo - okręty, samoloty czy czołgi nie są wężem ogrodowym, a gdyby nawet potraktować je w teri sposób i przyjąć dosłownie podany przez niego przykład, to jeśli płonie budynek w sąsiedztwie, łapie się co potrzeba i pomaga go gasić, a nie pożycza węża i spokojnie obserwuje, jak sąsiad boryka się z płomieniami. Tym niemniej to głupie porównanie zostało przyjęte i zaakceptowane przez społeczeństwo Stanów Zjednoczonych Ameryki, jasno dowodząc jak doskonale manewrował nim ich własny, pozbawiony skrupułów prezydent. W czasie zakończonej sukcesem kampanii wyborczej w 1940 roku gdy po raz pierwszy w historii tego kraju kandydował po raz trzeci, zadeklarował w mowie wyborczej: "Powtarzam wam raz jeszcze i jeszcze raz i jeszcze raz, że nasi chłopcy nie będą wysyłani na zagraniczne wojny". Co faktycznie zamierzał wiadomo, a tymczasem musiał, za pomocą różnych wybiegów i sztuczek, podtrzymywać walkę z Niemcami. Prawdziwe znaczenie Lend-Lease Niemożliwe było, i wiedział o tym, przedstawienie własnemu narodowi spraw tak, jak wyglądają faktycznie - nie mógł im powiedzieć po prostu: "Przyjaciele, ta wojna toczy się o panowanie nad światem i naszym celem winno być zdobycie tego przy minimalnej stracie naszej, amerykańskiej krwi. Zagnajmy więc innych do walki za nas. Dajmy im wszystko, co jest im niezbędne. Rozwijając przemysł do produkcji tych materiałów przygotowujemy się przemysłowo i militarnie do tego przywództwa. Oni zużyją nasze stare modele zabijając dla nas Niemców. Być może odwalą całą robotę, ale jest to mało prawdopodobne - będziemy zaproszeni na finał, gdzie się rzecz jasna zjawimy i posprzątamy bez większych problemów, ustawiając wszystko tak, jak chcemy. Uzyskamy władzę nad światem kosztem urządzeń, które możemy produkować szybciej, lepiej i więcej niż reszta świata razem wzięta nie odczuwając przy tym żadnych braków. Pozostali przeleją krew, a władza będzie nasza!" Takie było prawdziwe znaczenie Lend-Lease i tak właśnie zadziałało. Najpierw Anglicy, a potem Rosjanie zostali dzięki niemu skłonieni do nader krwawej i prawie beznadziejnej walki, podczas gdy łatwiejsza, bezpieczniejsza i prostsza dla wszystkich była, przynosząca większe korzyści, alternatywa rozmów pokojowych, która przez cały czas była otwarta. Są poważne podstawy, by sądzić, iż w końcu 1941 roku Stalin, będąc doskonałym realistą, zgodziłby się na pokój, zdając sobie sprawę z tego, że jego siły lądowe i powietrzne praktycznie przestały istnieć, a my zbliżamy się do Moskwy. Zgodziłby się, gdyby nie zachęta wpierw słowna, potem materiałowa ze strony Stanów Zjednoczonych. Skończyło się na tym, że Rosjanie złożyli ofiarę krwi nigdy dotąd nie oglądaną w dziejach po to, by zamienić jedną anglosaską nację na inną jako władców świata. Roosevelt tak wymanewrował, że Anglicy musieli prosić o pomoc, na czym mu zależało. Dzięki jego zabiegom znaleźli się w pozycji wdzięcznych za szansę rozgrywania za niego jego bitew. 8 grudnia 1940 roku Churchill wysłał doń obszerny list, który zasługuje na poważniejsze miejsce w historii niż ma obecnie. Kiedyś oznajmił, że nie został premierem po to, by obserwować rozpad Imperium, ale w tym liście wyraźnie oświadcza, że Anglia znalazła się nad przepaścią tak pod względem posiadanego sprzętu, jak i wypłacalności w amerykańskich dolarach i prosi prezydenta, by znalazł środki i sposoby, aby pomóc jego ojczyźnie we wspólnej sprawie. Na to właśnie czekał Roosevelt w swoim wózku na kółkach - pisemne przyznanie angielskiego premiera, że bez amerykańskiej pomocy Imperium Brytyjskie jest skończone. W przeciągu dwóch tygodni przedstawił swym doradcom projekt, a za miesiąc Lend-Lease znalazł się przed Kongresem. Imperium oznacza dwie rzeczy: władzę i siły zbrojne ją wymuszające. W swym liście Churchill przyznaje że jego kraj i ego Imperium przestało dysponować tą władzą i szuka następcy. Była to okazja, na którą Roosevelt liczył i z której natychmiast skorzystał - nawet jeśli Anglia była skończona jako mocarstwo, nadal pozostała krajem o czterdziestu milionach ludności z dobrą flotą i lotnictwem prowadzącym walkę z jego głównym przeciwnikiem. Była doskonałą bazą wyspiarską do ataku na Europę, do czego wiedział, że w przyszłości musi dojść. W tej sytuacji najważniejszym więc było utrzymać ją w walce. Kupiecka wojna Prawniczy i dęty styl mowy mówi o wypożyczeniu i wydzierżawieniu amerykańskiej broni i surowców na czas wojny. Transakcja ta ma jednak tylko jedną nazwę - darowizna. Nie prowadzono nawet oficjalnych obliczeń - prezydent prosił, a Kongres mu dał władzę, by mógł wysłać tyle ile chciał i gdzie miał ochotę. Gdyby wówczas włączona była w to Rosja, Kongres z pewnością nie zrobiłby tego, gdyż przecież był to kraj zaprzyjaźniony z Niemcami. Potem, gdy powstał front wschodni, Roosevelt posłał tam zaopatrzenie nie pytając nawet Kongresu. Amerykanie narzekają, że Rosjanie nigdy nie okazali właściwej wdzięczności. Stanowisko Rosjan jest bardzo realistyczne - przelawszy krew co najmniej jedenastu milionów swoich żołnierzy i Bóg wie ilu milionów ludności cywilnej, by pomóc Stanom Zjednoczonym osiągnąć ich aktualną pozycję, uważają, że zapłacili za wszystko z nadwyżką. Jankesi uwielbiają interesy, a Lend-Lease był kupieckim sposobem prowadzenia wojny. Dla korporacji i milionów robotników oznaczał potężne zwiększenie zysków, a cena została bezboleśnie przeniesiona w przyszłość za pomocą pożyczek obronnych - faktyczną wojnę robił kto inny. Roosevelt i jego doradcy dyskutowali poważnie nad ryzykiem tego, że Niemcy potraktują Lend-Lease jako akt wojny (którym faktycznie był) i oficjalnie wypowiedzą Stanom wojnę. Ponieważ byłoby to dokładnie to, czego chciał, Roosevelt gotów był na to ryzyko, a Ameryka odpowiedziałaby mobilizacją i to już nie sterowaną. Adolf Hitler niezbyt rozumiał i znał Stany Zjednoczone, ale z tego zdawał sobie doskonale sprawę i nie zamierzał włączać do konfliktu USA, zanim nie skończy z Rosją, co było już wówczas daleko zaawansowane. Dlatego Niemcy przełknęły Lend-Lease z paroma ciężkimi słowami podczas gdy "arsenał demokracji" pomagał jak mógł brytyjskiej plutokracji i rosyjskiemu bolszewizmowi zniszczyć Rzeszę, ostatni bastion Europy przeciwko zalewowi czerwonej niewoli. Komentarz tłumacza: Najlepsze statystyki wojenne pozostają zawsze danymi szacunkowymi, a końcowe liczby różnią się w zależności od źródła. Faktem jest niska liczba amerykańskich strat - planowaliśmy taki rodzaj wojny, by tracić pieniądze i sprzęt zamiast żołnierzy gdzie tylko się dało. Roon uważa, że jest to skaza na naszej odwadze, my zaś mieliśmy jej dość, by pobić Niemców gdziekolwiek się na nich natknęliśmy i to jest cała odwaga, jakiej potrzebowaliśmy. (V. H.) 37 Udając się na miejsce swojego nowego przydziału w połowie stycznia Leslie Slote został zmuszony do oczekiwania w Lizbonie na wolne miejsce w samolocie Lufthansy do Berlina. Zatrzymał się w Palace Hotel w Estoril, portugalskim ośrodku wypoczynkowym leżącym w nadmorskiej dzielnicy Lizbony, gdzie zbierali się dyplomaci, uciekinierzy, gestapo i inne służby wywiadowcze. Miał nadzieję, że oczekując zdoła zebrać jakieś ciekawe informacje. Faktycznie jednak w styczniu zamiast spodziewanych informacji znalazł chłodne i nudne otoczenie. Niemców było sporo, ale trzymali się w swoich kręgach, wszystkim pozostałym przyglądając się podejrzliwie. Siedział kolejnego popołudnia w zatłoczonym holu gryząc fajkę i czytając szwajcarską gazetę opisującą brytyjskie przewagi nad Włochami w Abisynii i Północnej Afryce - jedyne promyki nadziei w mrokach losów wojny. Neutralne dzienniki były trudne do dostania, portugalskie wypełniała nazistowska i hitlerowska propaganda, było także kilka periodyków okupowanej Francji i Vichy jako ozdoba. Publikacje angielskie i amerykańskie zniknęły, natomiast włoskich i niemieckich było pełno. Doskonalej od barometru pokazywało to, jak przebiega wojna, przynajmniej w opinii władz Portugalii. Rok temu w kioskach można było dostać gazety obu walczących stron. - Meestair Leslie Slote! Meestair Leslie Slote! Podskoczył słysząc swe nazwisko i czym prędzej ruszył za młodym posłańcem hotelowym do telefonu znajdującego się w pobliżu recepcji. - Leslie? Tu Bunky. Jak ci leci? Bunker Wendell Thurston Jr. chodził z nim do szkoły Foreign Service, a teraz piastował stanowisko drugiego sekretarza placówki amerykańskiej w Lizbonie. - Nudno, Bunky. Co się dzieje? - Nic wielkiego - ton głosu przeczył słowom. - Przypomniałem sobie tylko, że czasem rozmawialiśmy o dziewczynie imieniem Natalia Jastrow. - Owszem - przytaknął szybko Slote. - Co z nią? - Dziewczyna o takim nazwisku siedzi teraz naprzeciwko mnie. - Kto? Natalia? - Chciałbyś z nią pogadać? Gdy jej powiedziałem, że tu jesteś, podskoczyła prawie do sufitu. - Jezu, tak! Natalia podeszła do telefonu śmiejąc się z czegoś, czego nie usłyszał i powitała go: - Witaj, stary. - Natalio! To piękne i oszałamiające. Co tu robisz? - A ty? Jestem równie zaskoczona jak ty. Dlaczego nie jesteś w Moskwie? - Najpierw przeciągnęło się w Stanach, a teraz nie mam miejsca w samolocie. Czy Aaron jest z tobą? - Chciałabym, żeby był. Jest nadal w Sienie. - Co?! Nie wracacie do Stanów? Przez chwilę panowała cisza, potem rozległ się jej głos: - Tak i nie. Leslie, czy mogę się z tobą zobaczyć? - Naturalnie! Cudownie! Natychmiast! Przyjadę po ciebie. - Czekaj. Jesteś w Palace Hotel, tak? Przyjadę tam. Przyjemniej będzie się rozmawiało. Znowu usłyszał głos Bunky'ego. - Słuchaj, Leslie, wsadzę ją do autobusu. Powinna być na miejscu za jakieś pół godziny. Jeśli mi się uda, to dołączę do was około siedemnastej. Nadal miała słabość do dużych ciemnych kapeluszy - dostrzegł ją już przez okno autobusu, gdy w tłumie pasażerów przepychała się do wyjścia. Podbiegła, zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek. - Cześć. Zamarzam! Powinnam wziąć to zrudziałe futro, ale kto by pomyślał, że tu będzie tak zimno i ponuro! Brr! Tu jest zimniej niż na morzu - ledwie powstrzymała kapelusz w nagłym podmuchu wiatru. - Nic się nie zmieniłeś, tyle że wyglądasz na wypoczętego. Wszystko to powiedziała szybko, z błyszczącymi oczyma i podnieconym tonem. Stary czar zadziałał od razu. Przez te miesiące, gdy jej nie widział, zaczął romansować z dziewczyną z Kansas imieniem Nora Jamison, wysoką brunetką o ciemnych oczach, zrównoważoną, uczuciową i na tyle inteligentną, by być trzeci rok osobistą sekretarką senatora. Była na tyle ładna, że grała główne role w półprofesjonalnym teatrze w Waszyngtonie. Jej ojciec był bogatym farmerem - kupił jej buicka. Slote poważnie rozważał małżeństwo z Norą po powrocie z Moskwy - podziwiała go, była ładniejsza od Natalii i o wiele łatwiejsza do kontrolowania. Ale wystarczyło, że zjawiła się ta narwana dziewczyna w ogromnym kapeluszu i przypomniało mu się wszystko - znów był w jej mocy. - Wiesz, jak cię podziwiam - odparł. - Ale ty dla odmiany wyglądasz na nieco zmęczoną. - Pewnie, że tak! Sama podróż tutaj może człowieka dobić. Ale chodźmy gdzieś do środka. Gdzie jest Palace? Byłam dwa razy w Estoril, ale zdążyłam zapomnieć. Wziął ją pod ramię i poprowadził mówiąc: - To niedaleko. Opowiedz mi wszystko. Dlaczego Aaron nie przyjechał i co ty tu robisz? - Byron przypływa jutro na swoim okręcie podwodnym - pociągnęła go do przodu, gdyż zaskoczony stanął na środku chodnika. - Oto dlaczego tu jestem. - Skończył tę szkołę?! - Jesteś zaskoczony? - Sądziłem, że nie będzie mu się chciało. - Prześliznął się. To jego pierwszy długi rejs i zostanie tu zaledwie parę dni. Sądzę, że uważasz mnie za kompletnego postrzeleńca, ale napisał, żebym się tu z nim spotkała, no i jestem. - Niczym mnie już nie zadziwisz. Pamiętaj, że jestem człowiekiem, do którego przyjechałaś z wizytą do Warszawy we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. - To dopiero była wyprawa - roześmiała się. - Jezu, jak tu zimno! Jakim cudem tych palm jeszcze szlag nie trafił? Wiesz, byłam już w Lizbonie dwa razy i za każdym razem było mi strasznie smutno. To dziwne czuć się teraz tu tak szczęśliwą. Spytał ją o sytuację Aarona. Odparła, że nota z biura Sekretarza Stanu wytraciła po drodze swój impet i wrażenie jakie powinna wywrzeć, a jego nie przedłużony paszport i wątpliwa naturalizacja załatwiły resztę. Van Vinacher, konsul we Florencji, zwlekał prawie miesiąc obiecując i prawie nic nie robiąc, potem zachorował i udał się na kurację do Francji i znów minęło parę tygodni. Teraz korespondował z departamentem, jak rozwiązać tę sprawę i miała jego słowo, że tak lub inaczej, ale sprawę rozwiąże. Najgorsze zaś było to, że Aaronowi wcale się nie spieszyło z opuszczeniem willi, zwłaszcza teraz, gdy wyglądało na to, wystarczy pokonać jeszcze jedną biurokratyczną przeszkodę. Zadowolony witał każdy dzień zwłoki, choć udawał, że tak nie jest i to doprowadzało ją do szału. Nic nie robił, by przyspieszyć sprawy, by wywrzeć jakąś presję na konsula - po prostu dalej pisał książkę o Konstantynie, trzymając się ustalonego porządku dnia i swoich małych rytuałów, jak herbata w cytrynowym domku, przechadzki o zachodzie słońca, czy wstawanie przed jego wschodem, by siedząc na trawie obserwować go. Wierzył, że bitwa o Anglię przesądziła losy świata, a Hitler źle postawił i przegrał, i że wkrótce nadejdą rokowania pokojowe. - Myślę, że mimo wszystko błędem był powrót do Włoch - zakończyła, gdy wchodzili do hotelu. - Ze mną czuje się, jakby mu nic nie groziło i nie ma zamiaru wyjeżdżać. - Myślę, że dobrze zrobiłaś wracając. On jest w większym niebezpieczeństwie niż zdaje sobie z tego sprawę i potrzebuje kogoś zdecydowanego. Może razem otrząśniemy go z letargu. - Ale ty jedziesz do Moskwy. - Mam trzydzieści dni, a minęło zaledwie dziesięć. Może wrócę z tobą do Rzymu. Znam kilka osób w ambasadzie. - To byłoby cudownie! - zatrzymała się na środku holu. - Gdzie tu jest bar? - Na końcu tego korytarza, ale nie jest zbyt sympatyczny. To praktycznie kwatera główna gestapo. Chcesz się czegoś napić? - Z równym powodzeniem może być herbata - była dziwnie ustępliwa. - Cały dzień nic nie jadłam i po prostu zastanawiałam się, gdzie może być bar. Zaprowadził ją do restauracji - długiego i wąskiego pomieszczenia pełnego jedzących i pijących ludzi. Idąc za szefem sali przez zadymione pomieszczenie słyszeli rozmowy w rozmaitych językach - przeważał niemiecki, a najmniej słychać było angielskiego. - Mamy tu Ligę Narodów - zauważyła, gdy siedli w kącie. - Poza tym większość obecnych wygląda na Żydów. - Jest wielu - odparł poważnie. - Zbyt wielu. Natalia zajęła się gruntownie ciastkami i na chwilę konwersacja urwała się. - Nie powinnam tego robić, ale byłam głodna - oznajmiła, gdy skończyła. - Jestem gruba jak nie wiem co. Przez te sześć miesięcy z Aaronem przytyłam dziesięć funtów. - Może jestem uprzedzony, ale wyglądasz jak nieco zmaltretowana podróżą bogini miłości. - Masz na myśli te biodra jak szafa. Mam nadzieję, że Byron je lubi, bo nie mam na nie rady. - Nie zauważyłem tej szafy, ale zapewniam cię, że lubi. Zresztą tak naprawdę to... O, jest Bunky - Slote wstał kiwając do stojącego w drzwiach niewysokiego mężczyzny. - To wspaniały facet. - Ma najbardziej imponujące wąsy na świecie - przyznała. Wąsy zbliżały się szybko - gęste, sumiaste, o wszystkich włoskach na swoim miejscu, dołączone do przyjemnej, szerokiej twarzy i niezbyt wysokiej choć proporcjonalnej postaci w szarym garniturze. - Cześć, Bunky - powitał go Slote - spóźniłeś się na herbatę, ale jesteś w sam raz na drinka. - Dzięki - nowo przybyły siadł z westchnieniem. - Podwójna canadian club z wodą. Obrzydliwa pogoda, przemarzłem do szpiku kości. Natalio, oto lista, którą ci obiecałem i obawiam się, że to załatwia sprawę. Nie udało mi się znaleźć komandora Bathursta, ale zostawiłem wiadomość, gdzie się tylko dało, i pewien jestem, że w ciągu godziny skontaktuje się ze mną... Slote przyjrzał się kartce trzymanej przez Natalię - była to lista dokumentów potrzebnych, by poślubić obcokrajowca w Portugalii i było na niej dziewięć pozycji. Dziewczynie opadły ręce, gdy ją przeczytała. - Przecież zebranie tego wszystkiego zabierze miesiące! - jęknęła. - Widziałem, jak udało się to w miesiąc - pocieszył ją Thurston - ale zazwyczaj trwa to sześć do ośmiu tygodni. Rząd portugalski nie bardzo lubi obcokrajowców pobierających się tutaj, choć dokładnie nie wiadomo dlaczego. W czasie pokoju wysyłaliśmy ludzi do Gibraltaru, gdzie idzie to piorunem, ale teraz Skała jest zamknięta dla gości. - Masz zamiar wyjść za mąż? - Slote odzyskał głos. - To jedna z wielu rzeczy, o której pisał Byron - zaczerwieniła się. - Pomyślałam, że mogę przy okazji to sprawdzić, ale wychodzi na to, że jest to niemożliwe. Zresztą i tak nie uważałam tego za genialny pomysł. - Kto to jest komandor Bathurst? - tym razem pytanie skierowane było do Bunky'ego. - Nasz attache morski. On dokładnie wie, kiedy Byron przypływa - zapytany wychylił połowę zawartości szklaneczki, pogładził wąsa i rozejrzał się ponuro po sali. - Jezu, Lizbona przyprawia mnie o dreszcze. Czterdzieści tysięcy zdesperowanych ludzi usiłujących wydostać się z potrzasku. Większość tu obecnych widziałem u siebie w pokoju. To nie to o co nam chodziło, gdy wstępowaliśmy do szkoły dyplomatycznej. - Bunky, albo pozbędziesz się mentalności kwakra, albo wylądujesz w szpitalu. Bądź łaskaw pamiętać, że to nie my jesteśmy powodem tego stanu rzeczy. To Niemcy. - Nie całkiem. Zanim się to nie zaczęło, nigdy nie myślałem o naszych prawach imigracyjnych, a one są przestarzałe i idiotyczne - Thurston dokończył drinka. - Czterdzieści tysięcy ludzi! Przypuśćmy, że wpuścimy ich wszystkich. Co za różnicę zrobi czterdzieści tysięcy w pustkach Montany czy Dakoty? Będą błogosławieństwem! - Nie pojadą tam. Zostaną w dużych miastach, w których nadal są problemy z bezrobociem. - Leslie, nie opowiadaj mi starych banałów! Wystarczy, że ja muszę im je powtarzać przez cały dzień. Pójdą wszędzie i wiesz o tym. Podpiszą zgodę na spędzenie życia w Dolinie Śmierci, jeśli to da im prawo wyjazdu. Nasze prawa są nieludzkie. Czy Ameryka nie zaczęła istnieć jako sanktuarium dla prześladowanych w Europie? Slote zdjął okulary i przetarł oczy przyglądając się najbliższym sąsiadom, czterem starszym mężczyznom kłócącym się po francusku. - Nie zamierzam bronić tych praw, ale zamierzasz przeprowadzić podział? Chcesz imigracji bez ograniczeń? Wpuścisz wszystkich, którzy chcą? W takim wypadku opróżnisz południową i wschodnią Europę. Zachwieją naszą ekonomią, będzie głód, zamieszki i Bóg jeden wie, czym się to skończy. A co z Żółtkami? Zezwolisz na wjazd i za dziesięć lat Stany będą chińską kolonią. - On mówi o tych paru w Lizbonie, którzy uciekli przed Niemcami - wtrąciła Natalia. - To wszystko. - Próbują uciekać - poprawił ją Bunky. - Niemcy mogą zająć Portugalię w jedną noc. - A ja mówię o tym, co rozpęta się w Kongresie, jeśli będziesz próbował zmienić przepisy imigracyjne. Specjalnie na korzyść Żydów. Nikt nie chce ich w większej liczbie. Są zbyt energiczni i cwani. To jest fakt, Natalio. Obojętnie czy się to komuś podoba, czy nie. - Moglibyśmy dać schronienie Żydom Europy. Całym pięciu milionom. Tylko byśmy na tym skorzystali - mruknął Thurston. - Pamiętasz Ruskina? Majątek to życie, a jeśli wydaje ci się to zbyt uproszczone, to z pewnością prawdą jest, że majątek to umysł. Pochylił się ku Natalii i powiedział cicho: - Jeśli chcesz zobaczyć szefa gestapo na Portugalię, to właśnie wszedł. Wraz z nim jest ich ambasador, uroczy człowiek. Moja żona autentycznie go lubi. - Ten z blizną? - Nie, nie wiem kto to, choć widuję go często. Jestem pewien, że też jest z gestapo. Ambasador to ten w szarym garniturze. Trójka nowo przybyłych siadła niedaleko od ich stolika, a obsługą zajął się sam szef sali. - Wyglądają zupełnie normalnie - zauważyła. - Niemcy w niczym nie odbiegają w wyglądzie od innych ludzi - uśmiechnął się Slote. - Prawdę mówiąc, aż strach bierze, jak bardzo przypominają Amerykanów. - Ci przy stoliku obok nich są Żydami - powiedziała. - Piją i śmieją się siedząc obok Niemców. Niesamowite. - Znam ich - mruknął Thurston. - Wykupili się z Belgii i nadal nie wierzą, że nie mogą wkupić się do Stanów. Większość obecnych tu Żydów została po drodze oskubana z pieniędzy, ale jest paru majętnych. Noc w noc siedzą w kasynie grając ile się da. Zupełnie jak ryby w sieci podskakujące ile się da, dopóki są w wodzie. - Pogładził wąsa i skinął na kelnera. - Jeszcze raz to samo. Miałem dziś parę paskudnych rozmów. Lizbona aktualnie to odrażające miejsce. Złożyłem już zresztą papiery o przeniesienie i teraz pozostaje tylko pytanie, co będzie szybciej: przeniesienie czy moja rezygnacja. Nigdy dotąd nie zauważyłem, jak dobrze mieć bogatego ojca. - Pozwolisz zaprosić się na kolację? - spytał Natalię Slote. - Z przyjemnością. - A ty, Bunky? Zjesz z nami? Chodźmy do mojego pokoju, chcę się przebrać. - Dziękuję, ale już jestem umówiony. Posiedzę tu z Natalią, a ty idź się odświeżyć. Zostawiłem wiadomość Bathurst'owi, że będę tu do kolacji. - Wobec tego dziękuję za wszystko - Slote wstał. - Mogę zdziałać cuda dla ludzi, którzy nie potrzebują pomocy. Podał Natalii numer pokoju i wyszedł. Gdy podeszła do drzwi znalazła w nich kartkę: "N - otwarte". Weszła do dużego living roomu wychodzącego na purpurowe w blasku zachodzącego słońca morze i umeblowanego ciężkimi meblami z zielonymi obiciami, złotymi draperiami, masą luster i mrocznych obrazów olejnych. Slote nucił coś pod prysznicem, toteż krzyknęła w uchylone drzwi łazienki: - Już jestem. Wyłączył wodę i wkrótce pojawił się w szlafroku, trąc zapamiętale głowę ręcznikiem. - Jak ci się tu podoba? Zarezerwowali dla jakiegoś szejka naftowego, który się nie pokazał i dostałem ten lokal w zastępstwie na tydzień. - Przyjemnie - opadła ciężko na fotel. - Co się stało? - Bathurst w końcu zadzwonił. Okręt Briny'ego został skierowany do Gibraltaru i w ogóle nie przypłynie do Lizbony. I to wszystko, bez żadnych wyjaśnień. - Rozumiem... cóż, może uda ci się go zobaczyć w Gibraltarze. - Thurston w to nie wierzy, ale rano pójdzie do brytyjskiej ambasady, żeby to sprawdzić. Jest bardzo miły, zwłaszcza że uważa, iż jestem idiotką. Ty zresztą też tak uważasz - spojrzała wyzywająco w dobrze mu znany sposób. - Co mu powiedziałeś o Byronie? I o mnie? Zdaje się, że sporo wie. - Pewnej nocy wypiliśmy za dużo i wypłakałem mu się w klapę odnośnie mego tragicznego życia miłosnego. Co do Byrona, to byłem nader uprzejmy, zapewniam cię. - Mogę się założyć. Słuchaj, cena tego lokalu zrobi z ciebie bankruta. - Nie w ciągu paru dni, a dłużej tu nie będę. - Ja zostawiłam bagaże w jakiejś norze w śródmieściu. Mieszka tam ze mną stara Żydówka z Rotterdamu, której męża wyciągnęli z pociągu w Paryżu. Od niedzieli nie brałam prysznica. - To dlaczego nie miałabyś się tu przenieść? Jest tu dodatkowy pokój i mogę się tam spokojnie przespać. To łoże jest do twojej dyspozycji. - Nic z tego. Słuchaj, jeśli dostanę się do Gibraltaru, to wychodzę za Byrona - przestała szczotkować włosy i przyjrzała mu się w lustrze ozdobionym pyzatymi cherubinkami. - Wiem, że to brzmi bez sensu, ale on tak chce i, co ważniejsze, ja też. - Cóż, przypuszczam, że powinienem ci pogratulować. Bóg mi świadkiem, że życzę ci jak najlepiej. - Och, wiem, że tak jest. Ale nie mów mi, co o tym wszystkim myślisz. Niektóre sprawy są nieuniknione. Kocham Byrona. - To miejsce jest do twojej dyspozycji. Weź prysznic. Tu jadają kolację raczej późno. - I załóż starą bieliznę? - potrząsnęła w zamyśleniu głową. - Widziałam na dole sklep. Zobaczymy, co Lizbona może zaproponować takiemu grubasowi jak ja. Wróciła zaczerwieniona z wrażenia niosąc w rękach ogromne pudło. - Faktycznie mnie zapraszasz? Kupiłam chyba całą wyprawę ślubną. Prosto z Sevilli i to bardzo tanio. Byronowi oczy wyjdą na wierzch, jeśli się tu zjawi. - Nie zabrakło ci pieniędzy? - Nadal w nich pływam, mój drogi. To jedyna zaleta siedzenia w Sienie, gdyż po prostu nie ma ich na co wydawać, a Aaron płaci mi z regularnością zegarka. Naprawdę mogę zostać? Ta stara kobieta i ta nora będą mnie straszyć po nocach. - Powiedziałem, że pokój należy do ciebie. - Nie mogę się zameldować. - I co z tego? - Zgoda - zatrzymała się w drzwiach sypialni trzymając oburącz pudło i przypatrując się Slote'owi uważnie. - Ludzie nie zrozumieliby nas, nieprawda Slote? - Mnie łatwo zrozumieć, to ty jesteś zagadką. - Nie myślałeś tak kiedyś. - Myślałem, że cię rozgryzłem. Drogo płacę na nadmiar pewności siebie. - - Byłeś egoistycznym durniem. Dumna jestem z ciebie. - Dzięki. Weź wreszcie ten cholerny prysznic. Rano obudziło Slote'a natarczywe dobijanie się do drzwi. Zawiązując szlafrok i ziewając rozdzierająco poczłapał ku drzwiom living roomu i stanął w progu przecierając oczy. Natalia siedziała na łóżku skąpana w blasku słońca obserwując kelnera krzątającego się przy wózku ze śniadaniem, ubrana w olśniewającą suknię z białej wełny i czerwony szeroki pas ze złotą spinką. - Cześć - uśmiechnęła się na jego widok dotykając starannie ufryzowanych włosów. - Nie wiedziałam, czy chcesz wstać i profilaktycznie zamówiłam ci tylko jajka. Tu wszystko jest takie tanie, że mogą się zmarnować. - Umyję zęby i przyłączę się do ciebie. Od której nie śpisz? - Od paru godzin. Powinnam o jedenastej czekać na Byrona w barze. Taki był oryginalny plan. Przetarł oczy i spojrzał na nią. - Co się z tobą dzieje? Jego okręt zawija do Gibraltaru. - Tak mówił Bathurst, a załóżmy, że się myli. - Natalio, on jest attache morskim! - Wiem. Potrząsając głową wszedł do łazienki. Powrócił po chwili w spodniach, kapciach i koszuli i zastał ją posilającą się z apetytem. - Przepraszam - uśmiechnęła się na jego widok. - Słońce i kawa czynią cuda. Czuję się wspaniale. - Słuchaj no, skarbie - zaczął odcinając kawałek arbuza - naprawdę oczekujesz, że Byron Henry zmaterializuje się o jedenastej w barze tego hotelu? Jak go sprowadzisz? Siłą woli? - Depesze marynarki też mogą mieć pomyłki jak każde inne. Jakby nie było, ja tam będę. - To irracjonalne, ale to twoje sprawa. - Podoba ci się moja suknia? Kupiłam ją wczoraj prosto z wystawy. - Olśniewająca. Spojrzała na zegarek. - Życz mi szczęścia - odłożyła serwetkę. - Znikam. - Zamierzasz przesiedzieć tam cały dzień, czy tylko parę godzin? - Nie narażaj mi się, Leslie. - Nie próbuję, ale chciałbym jakoś rozplanować dzisiejszy dzień. - Cóż, jeśli nie zjawi się do południa, to zacznie mnie interesować, jak dostać się do Gibraltaru. - Zadzwonię w tej sprawie do Bunky'ego i zejdę do ciebie około dwunastej. - Naprawdę? Dzięki za wszystko. To łóżko jest cudowne. Nie spałam tak dobrze od miesięcy. Nie mogła powstrzymać ironii przy ostatnim zdaniu, toteż czym prędzej wyszła. Zdawała się cieszyć z jego niezadowolenia. Cóż, sytuacja była inna i musiał wytrzymać zanim się nie zmieni. Leslie Slote oceniał, że w tej chwili nadeszła nieoczekiwana okazja i zamierzał ją wykorzystać. Nie pojmował jej nagłej ochoty związania się z Byronem Henry, ale w początkowym okresie znajomości popełnił fatalny błąd w ocenie tej wspaniałej dziewczyny i nie miał ochoty tego powtarzać. Wręcz przeciwnie - miał chęć go naprawić. Wiedział teraz, jak czuje się gość po rozwodzie, znajdując się nagle wraz z eks-żoną, którą nadal kocha. Pomiędzy nimi były stare kłótnie i nowe sprawy, co razem skutecznie powstrzymywało go od znalezienia się tej nocy w ogromnym łożu, ale pod spodem tego wszystkiego istniała stara więź. Wierzył, że gdyby nie dziwne uczucie Natalii do tego przystojnego dzieciaka znów byliby razem i to najprawdopodobniej jako małżeństwo. Poza tym uczciwie uważał, że był jej bardziej wart i że lepiej do niej pasował. Kalkulował, że trochę narozrabia w Lizbonie - miała nader silną wolę - ale Gibraltar okaże się niedostępny nawet dla niej i będzie musiała wrócić do Włoch. Będzie jej towarzyszył, wyciągnie przy okazji Aarona Jastrowa i wyśle oboje do domu. Jeśli będzie musiał, to zadepeszuje o urlop, ale jeśli nie zdobędzie z powrotem Natalii przez ten czas, to znaczy, że źle ocenił łączącą ich więź. Jakby nie było był jej pierwszym kochankiem, a nie wierzył, by jakakolwiek kobieta mogła naprawdę zapomnieć pierwszego mężczyznę, który ją miał, albo też całkowicie wyłączyć go ze swego kręgu. Skończył śniadanie, po czym zadzwonił do Thurstona. - Cześć, Bunky. Czego się dowiedziałeś o możliwości dotarcia do Gibraltaru? - Zapomnij o tym. Przypłynęli do Lizbony. Slote rzadko słyszał gorsze wiadomości, ale udało mu się zapanować nad głosem. - Jakim cudem? - Pojęcia nie mam. Przypłynęli o świcie i zacumowali koło posterunku celnego. - To o czym, do cholery, mówił Bathurst? - Jest tak samo ogłupiony jak ja i wybiera się na pogawędkę z kapitanem. Ten okręt podwodny ma rozkazy płynięcia do Gibraltaru. - Jak długo tu będą? - Oryginalny plan przewidywał trzy dni. Masz pecha, Les, to fantastyczna dziewczyna. Wytrzymaj te trzy dni, a potem zobaczymy. - Jest w porządku, ale była znacznie ładniejsza - odpalił w samoobronie. Ubrał się prędko i zszedł na dół. W mrocznym barze było ledwie paru Niemców, którzy przyjrzeli mu się podejrzliwie. Przeszedł do holu rozglądając się wokół. - Tutaj. Za tobą - głos Natalii zabrzmiał jak dzwony szczęścia. Na wpół zakryci rozłożystą palmą siedzieli oboje na pluszowej kanapie, a przed nimi na stoliku leżała sterta dokumentów. Natalia była zarumieniona, z błyszczącymi oczyma. Byron uścisnął mu dłoń dając okazję do dokładniejszego obejrzenia się. Nic się nie zmienił, nawet ubranie miał to samo, jak wtedy, gdy Slote ujrzał go po raz pierwszy opartego o mur w Sienie. - Witaj! Czy Natalia powiedziała ci, że mieliśmy tutaj złe informacje? - Nie były aż tak złe - roześmiał się Byron - ale jak by nie było, jesteśmy tu, a nie na Skale. Słuchaj, to miejsce dziwnie śmierdzi Berlinem. Czy mi się wydaje, czy tu faktycznie jest pełno Niemców? - Jest ich pełno, ale nie przejmuj się tym - Natalia w podnieceniu wertowała papiery. - Nie mogę znaleźć twego aktu urodzenia. - Jest spięty razem z twoim. - Wobec tego załatwił wszystko - oświadczyła Slote'owi. - Wszystko, czego wymagają kretyńskie przepisy tego kraju. Ma nawet portugalskie tłumaczenie poświadczone notarialnie i potwierdzone przez portugalskiego konsula. Byron siedział obok ze skromną miną, toteż ciąg dalszy skierowany był do niego wraz z solidnym pociągnięciem za włosy. - Zawsze myślałam, że jesteś do niczego, jeśli chodzi o papierki, ty diable. Jak ci się to udało? - Naprawdę jesteś pewna, że wszystko jest? - wtrącił Leslie. - Nigdy nie widziałem przepisów tak ostrych jak tutejsze. Może lepiej sprawdzę to jeszcze raz? - Och, proszę cię, zrób to - przesunęła się robiąc mu miejsce i wręczając dokumenty wraz z listą, którą dał jej Thurston, teraz popodkreślaną na czerwono. - Jak to zebrałeś? - spytał Slote przeglądając je. Byron wyjaśnił, że kiedy dowiedział się o rejsie do Lizbony wystarał się o cztery dni przepustki w nagłej sprawie rodzinnej, poleciał do Waszyngtonu, do portugalskiej ambasady i sprawdził, jak wygląda w tym kraju kwestia zawierania małżeństw. Attache morski, kapitan D'Esaguy, okazał się być jego szwedzkim znajomym z berlińskich kortów tenisowych (w deblu często grali przeciw Pugowi i attache) i czym prędzej zabrał się do roboty. - Zadziwiające, co ci ludzie mogą zrobić w parę dni, jeśli tylko im się chce - wyznał Byron. - Wystarałem się o część dokumentów, ale o wiele więcej załatwił ich sam konsul. - Tak to już jest z dyplomatami na całym świecie - mruknął Slote metodycznie przeglądając papiery - albo nic się nie dzieje, albo wszystko gna na złamanie karku. Cóż, przyznaję, że wygląda to na komplet. Mam nadzieję, że się nie mylę. - Co teraz? - spytała Natalia. - Wyjdziesz za mnie? - spytał najpoważniej w świecie Byron. - Pewnie, że tak. Wybuchnęli śmiechem i Slote wsunął papiery do teczki oznaczonej czerwonym napisem ślub. - Może zadzwonię do Thurstona i spytam go, co dalej? - zaofiarował się. - To oblatany facet i powinien wiedzieć. Byron Henry uśmiechnął się i Slote nie mógł nie zauważyć, jak pociągający jest ten uśmiech. - Dzięki stokrotne. Ja nie bardzo jasno myślę w tej chwili. - Nie powiedziałbym tego patrząc na twoje poczynania - mruknął Slote i odszedł. Wrócił po paru minutach i stwierdził, że trzymają się za ręce, patrzą w oczy i równocześnie próbują coś powiedzieć. Zawahał się, po czym wolno podszedł. - Przykro mi, ale są problemy. - Jakie? - Natalia spojrzała nań z przestrachem. - Bunky jest pod wrażeniem tego, co udało ci się osiągnąć, chce pomóc, ale pojęcia. nie ma, co zrobić z okresem dwunastu dni, które muszą minąć od zapowiedzi do ślubu. Poza tym minister spraw zagranicznych musi potwierdzić autentyczność podpisów konsula, co zazwyczaj zajmuje tydzień, więc... - zamilkł i położył teczkę na stoliku. - Zgadza się, d'Esaguy mówił mi o obu tych sprawach - odezwał się Henry. - Sądził, że da się je obejść. Jadąc tu zatrzymałem się w Ministerstwie Marynarki i oddałem list od niego jego wujowi. On jest komandorem, czy kimś takim. Był dla mnie bardzo miły, ale zna tylko portugalski i nie bardzo mogliśmy się dogadać. Sądzę, że zajął się tymi kruczkami. O trzynastej mam być u niego. Czy Mr Thurston mógłby się tam z nami spotkać? To by wiele ułatwiło. Slote spojrzał na niego, potem na autentycznie zaskoczoną Natalię i zdecydował: - Zadzwonię i zapytam go. Tym razem byłeś rzeczywiście przewidujący. - Po prostu zależy mi, aby się udało. Po krótkiej rozmowie Bunker zgodził się na spotkanie. - Słuchaj, Les, mówiłeś o tym jej facecie jako o lekkoduchu i żółtodziobie, a on całą sprawę zorganizował jak Blitzkrieg. - Zaskoczył mnie. - Moje kondolencje. - Och, zamknij się. Zobaczymy się o trzynastej. - Też będziesz? - Jak najbardziej. - Jak sobie chcesz. Przed hotelem wysoki mężczyzna w mundurze US Navy, oparty o błotnik samochodu, palił bardzo ciemne i grube cygaro. - Hej, Byron! Ćwiczenia w toku? - W toku. Byron przedstawił go jako porucznika Astera, swego bezpośredniego przełożonego. Ten z kolei przyjrzał się uważnie Natalii jasnobłękitnymi oczyma. Był cięższy i większy od młodego Henry'ego, z grzywą jasnoblond włosów i podłużną twarzą, w której najbardziej charakterystyczne były lekko uśmiechnięte, choć w wykroju twarde i zdecydowane, usta. - Wiesz, Natalio, to zdjęcie, które ma Byron w portfelu, i w które wpatruje się czasem jak cielę, musiał robić wyjątkowo tępy fotograf. Wskakujcie. Dzwoniłem do skippera i powiedziałem mu, że złapałeś kontakt. Jesteś zwolniony z wachty, jak długo tu siedzimy. - Wspaniale, Lady! Dzięki. - Lady? - Natalia była przekonana, że się przesłyszała. Uśmiech Astera był nieco znudzony. - Ochrzcili mnie tak w Akademii. Z nazwiskiem takim jak Aster musiało to być coś w tym stylu. Na imię mam Carter i nie krępuj się jego użyciem... Podczas jazdy do miasta opisali dokładnie, jak to S-45 o sto pięćdziesiąt mil od Lizbony faktycznie dostała rozkaz zmiany kursu do Gibraltaru. Kapitan znając plany Byrona wyraził mu swoje ubolewanie i zmienił kurs. Za godzinę otrzymał meldunek o awarii jednego z dwóch silników, przecieku w dziobowym przedziale torpedowym, awarii jednej z suchych baterii, która zaczęła wydzielać wodór i ogólnej pladze usterek, które nawiedziły gremialnie stary okręt, uzasadniając tym samym zawinięcie do najbliższego portu, czyli Lizbony, w celu dokonania niezbędnych napraw. Aster przekazujący te meldunki dodał (przy pełnym poparciu głównego inżyniera), że próba dojścia do Gibraltaru według niego jest zbyt ryzykowna. Wszystko to zrobiono przy kamiennych twarzach osób, które były świadkami składania meldunku i kapitan zawrócił na stary kurs. - Jakim cudem wam się to uda? - zdumiał się Slote. - Nie będzie sądu wojennego czy czegoś takiego? - Nikt nie kłamał - uśmiech Astera był wcieleniem niewinności. - Dziennik okrętowy i meldunki ze stoczni zaświadczą, że to święta prawda. Te stare łajby klasy S puszczają gdzie i kiedy się da i praktycznie w każdej chwili można uzasadnić rozkaz opuszczenia okrętu. Przypłynięcie do Lizbony było chwalebną przezornością. - I zanurzasz się na takim wraku? - zdenerwowała się Natalia patrząc na Byrona. - S-45 zanurzał się cztery tysiące siedemset dwadzieścia trzy razy i nic nie wskazuje na to, żeby parę więcej miało mu poważnie zaszkodzić. - Zanurzenie to pestka - wtrącił Lady - wyciąga się zatyczkę i wszystko samo tonie. Potem wydmuchuje się balast i wyskakuje na powierzchnię jak korek. Problem to przedostanie się z jednego miejsca na drugie w poziomie, ale jakoś nam się udaje. Tak na marginesie, to jesteście zaproszeni na pokład na małą uroczystość. - Ja?! Na okręcie podwodnym? - Natalia odruchowo poprawiła suknię. - Kapitan chce wam pogratulować. Wiesz, to miło z jego strony, że tu przypłynął... - Zobaczymy - mruknęła. - Slote! Czy masz zamiar nas wszystkich zabić? - Przepraszam, ale ta ciężarówka wyskoczyła zupełnie niespodziewanie - Slote wrócił na wyboistą drogę klnąc w duchu; wiedział, że jedzie za szybko. Ściskając dłoń Byrona przed Ministerstwem Marynarki Bunker Thurston dokładnie mu się przyjrzał, nie kryjąc zresztą zbytnio swego zainteresowania. - Cieszę się, że spotykam kogoś, kto potrafi tak załatwiać sprawy - oznajmił. - Jeszcze nie załatwiłem, ale serdecznie dziękuję za pomoc. - Nie ma co tu stać. Chodźmy i zobaczmy, jak się sprawy mają. D'Esaguy jest kimś w rodzaju zastępcy głównodowodzącego w sprawach morskich, tak że jego poparcie ma swoją wagę. Jeśli oceniać po liczbie przedpokoi i uzbrojonych wartowników strzegących biura, rozmiarów tego ostatniego i jakości mebli oraz ilości złotych pasków na rękawach i baretek na piersi, to D'Esaguy musiał być faktycznie ważną osobą. Był niskim mężczyzną o latynoskich rysach i karnacji, z czarnymi jak smoła, choć już siwiejącymi na skroniach, włosami. W całym zachowaniu widać było szlachetne urodzenie i staranne wychowanie. Na widok Natalii skłonił się głęboko, a w czarnych oczach błysnął podziw. Po powitaniu zwrócił się po portugalsku do Bunky'ego: - Mówi, że te rzeczy wymagają czasu - powtórzył Thurston. - Chciałby nas zaprosić na lunch. - To miłe z jego strony - Byron spojrzał na dziewczynę. - Czy on wie, że mamy tylko trzy dni? - Nie jestem pewien, czy powinniśmy go naciskać - mruknął Bunky. - Proszę mu powiedzieć o tych trzech dniach. - Okay. Portugalczyk wysłuchał Thurstona z poważną miną, nie spuszczając przy tym oczu z Byrona, po czym odwrócił się i warknął jakiś rozkaz siedzącemu przy niewielkim stoliku adiutantowi, który miał prawie tyle samo złota na mundurze co on sam. Ten skoczył na równe nogi i prawie biegiem wypadł z pokoju. Po minucie ciężkiego milczenia zjawił się z powrotem z bukietem czerwonych róż, które wręczył przełożonemu. Ten z kolei podał je z ukłonem i kilkoma słowami Natalii. - Rosa na tych różach nie zdąży zniknąć, gdy będziecie już małżeństwem - przetłumaczył Thurston. - Dobry Boże! Jakie śliczne. Dziękuję - jej głos drżał, gdy stała zaczerwieniona ze wzruszenia z bukietem w dłoni. - Wiecie, zaczynam w to wierzyć. Pierwszy raz zaczynam naprawdę w to wierzyć. - Ćwiczenia w toku - wtrącił się Aster. - Jeśli rezygnować to teraz, bo potem będzie za późno. - Rezygnować? - ujęła Byrona pod ramię. - Nonsens! Dajcie ognia! - No, no - mruknął Aster - to może być żona dla marynarza. D'Esaguy na próżno usiłował zrozumieć o co chodzi i w końcu zwrócił się do Bunky'ego o pomoc. Po wysłuchaniu tłumaczenia parsknął śmiechem, ujął dłoń Natalii i ucałował, po czym oznajmił po angielsku: - Chodźmy na lunch. Posiłek był długi i doskonały, zjedli go w restauracji ze wspaniałym widokiem na wzgórza otaczające Lizbonę i płynącą przez nią rzekę. Przypominał panoramę San Francisco. Komandor nie zdawał się nigdzie śpieszyć, choć Thurston dyskretnie spoglądał na zegarek wiedząc, że większość urzędów kończy pracę o wpół do piątej. O godzinie piętnastej D'Esaguy zaproponował mimochodem, że można by sprawdzić, jak dalece posunęła się cała sprawa i w czarnej limuzynie mercedesa odbyli oszałamiającą turę po urzędach. Bunky starał się wyjaśniać, co się dzieje, ale szybko się poddał, bo sam przestał się orientować. Czasami gospodarz wysiadał osobiście na parę minut, czasami brał narzeczonych ze sobą, by coś podpisali i Bunky'ego do pomocy, a za każdym razem urzędnik, do którego szli, czekał, przy drzwiach, by ich powitać, przeprowadzić przez zatłoczone poczekalnie do zakurzonych biur, gdzie drobniejsi urzędnicy z ukłonami uwijali się wokół komandora i jego gości. Po jakichś dwóch godzinach zjawili się przed urzędem znanym Thurstonowi z tego, że udzielano tu ślubów cywilnych. Urząd był zamknięty i wyglądał na opuszczony, lecz gdy mercedes zatrzymał się, drzwi otwarły się i gruba kobieta w brązowej sukni o kilku podbródkach zaprowadziła ich przez szereg ciemnych pokoi do sali, w której palił się żyrandol. Za zawalonym papierami biurkiem siedział śniady mężczyzna, z wyglądu przypominający ropuchę w okularach o złotej oprawie, trzech złotych pierścieniach i olśniewająco złotym uśmiechu. Zagadał coś do Bunky'ego, który był już na etacie tłumacza, po czym napisał coś na części dokumentów i opieczętował je wszystkie. Natalia, Byron i dwaj świadkowie, Slote i Aster, podpisali gdzie kazał i westchnęli. Po chwili jegomość wstał i z błyskiem złotych zębów uścisnął dłoń Natalii, potem Byrona mówiąc łamaną angielszczyzną: - Dużo szczęścia wam. - No, serdeczne gratulacje - odsapnął Thurston. - Kiedy zawarliśmy ten ślub, bo trochę się zgubiłem? - Dokładnie wtedy, gdy wpisywaliście się do zielonej księgi. - Nie przypominam sobie... - Ja też nie - zgodził się Byron - ale wierzę na słowo. Wobec tego czas chyba na obrączki. Aster podał je i Byron włożył jedną na palec dziewczyny, porwał w objęcia i ucałował. Tymczasem Bunky wyjaśnił komandorowi, jak to młoda para nie zauważyła, kiedy została małżeństwem, doprowadzając go do ataku śmiechu, który powtórzył się przy objaśnianiu amerykańskiego zwyczaju całowania panny młodej. Natalia oznajmiła, że D'Esaguy musi być pierwszy i stary arystokrata wykonał tę czynność z nie tajoną przyjemnością. Potem nastąpiły ogólne uściski dłoni, zbieranie dokumentów, płacenie opłat i pożegnanie z Portugalczykiem. Slote był ostatni w kolejce. Gdy się zbliżył, Natalia lekko się zawahała. - Cóż, wygląda na to, że jednak to zrobiłam. Życz mi szczęścia. - Och, życzę ci i wiesz o tym. - Pocałowała go krótko obejmując ręką za szyję. Gdy znów znaleźli się na ulicy, czarna limuzyna zniknęła, a drzwi urzędu zamknęły się z lekkim stukiem. Leslie poczuł, że ktoś wciska mu w dłoń coś sypkiego. Był to ryż i Aster mrugnął doń porozumiewawczo, po czym obaj obsypali młodą parę. - To faktycznie musi być mój ślub! - oznajmiła Natalia otrzepując się z ziarenek. - Co teraz? - Jeśli nie wiesz, to Byron będzie miał sporo rzeczy do wytłumaczenia - zauważył Lady. Natalia zakwitła jak piwonia. - Jezu, Briny, co to za typek? - Lady spędził za dużo czasu pod wodą - wyjaśnił zapytany. - Ma problemy w dostosowaniu poziomu umysłu do poziomu morza. - Małżeństwo to piękna i święta rzecz - oznajmił Aster - ale zanim je wypróbujecie, to może pojechalibyśmy na S-45? Skipper chyba nas oczekuje. - Oczywiście - zgodziła się błyskawicznie Natalia. - Wprost umieram z ciekawości, żeby zobaczyć ten wrak. - Macie jakiś pomysł, dokąd pojedziecie potem? - spytał Slote. - Wynajmiemy pokój w hotelu albo gdzieś - Byron nie był pewny swego. - Lizbona wypchana jest ludźmi do granic możliwości - wyjaśnił Slote. - Faktycznie - zgodziła się dziewczyna. - Nie pomyślałam o tym. - Skorzystajcie z mojego apartamentu - zaproponował Leslie. - Jeśli widziałem kiedyś apartament na miodowy miesiąc, to to jest właśnie ten. Natalia spojrzała pytająco na Byrona. - To cudownie miłe z twojej strony, ale nie możemy skorzystać. - Znajdziemy coś - poparł ją Byron. - Choć to miejsce jest rodem z tysiąca i jednej nocy - westchnęła. - Wypiliśmy tam drinka czekając na wieści o tobie. Mówiłeś poważnie? - Leslie może zostać u mnie - pospieszył z ofertą Bunky. - To żaden problem. Złapiesz mnie w konsulacie. To na razie, muszę lecieć, bo mam sporo spraw na dziś. - Wobec tego ustalone - oznajmił Slote - wy na okręt podwodny, a ja do hotelu pozbierać rzeczy. - Dzięki, ale moje bagaże - Natalia już myślała o czymś innym - są w pokoju Mrs Rosen. Powinnam je zabrać, ale nie mam jak. Pojedziemy po nie później. Dziękuję Slote i tobie również Bunky. Dzięki za wszystko. - Powodzenia - odparł Slote zatrzymując taksówkę. Natalia była zaskoczona niewielkimi rozmiarami okrętu, jego brzydotą i tym, jak bardzo jest zardzewiały. - Dobry Boże - jęknęła, przekrzykując skrzypienia i jęki pobliskiego dźwigu, gdy wysiedli z taksówki. - To jest to? Briny, nie dostajesz klaustrofobii przy zanurzeniu? - Nigdy nie jest przytomny na tyle długo, by to stwierdzić - odparł Aster wchodząc na drewniany trap prowadzący na okręt. - Kiedyś się obudzi pod wodą i zacznie wrzeszczeć. - Byłoby naprawdę miło, gdyby nie smród i niski poziom umysłowy reszty towarzystwa - wtrącił Byron - zwłaszcza wśród oficerów. Jak śpię, to tego nie zauważam. Młody trapowy z bronią przy pasie zasalutował na ich widok i zameldował Asterowi: - Kapitan prosił, żebyście zaczekali na niego na pokładzie, sir. - Dobrze. Wkrótce na szczycie pordzewiałego kiosku pojawiła się postać w błękitnym mundurze ze złotymi paskami porucznika. Mężczyzna zbudowany był podobnie do swojego okrętu: gruby na środku i gwałtownie szczuplejący z końców. Miał wielkie brązowe oczy i zaskakująco chłopięcą twarz. - Kapitanie Caruso, to moja żona - przedstawił Byron. - Gratulacje - Caruso ujął jej dłoń. - Byron to dobry chłopak w rzadkich okresach przytomności. - Naprawdę tyle śpisz? - zainteresowała się. - To kalumnie czystej wody. Rzadko uda mi się zamknąć oczy, jeśli już, to głównie rozważam własną głupotę, jaką było pójście do tej szkoły. Przyznaję, że robię to często. - Może medytować osiemnaście godzin na dobę - dodał Aster. - To się nazywa samozaparcie! Dwóch marynarzy pojawiło się we włazie na śródokręciu i podeszło ku nim - jeden niósł butelkę szampana, drugi tacę pełną szklanek. - O, właśnie. Prosimy na nabrzeże. Przepisy marynarki nie zezwalają na spożywanie alkoholu na pokładzie, Mrs Henry - oznajmił kapitan zaskakując nieco nie przyzwyczajoną do tego nazwiska Natalię. Strzelił korek i kapitan napełnił szklanki. - Za wasze zdrowie - wzniósł toast przekrzykując zgrzyt pobliskiego dźwigu. - Pańskie zdrowie - odwzajemniła się. - Za przywiezienie go tutaj. - Za silnik, baterię, przedział dziobowy i całą resztę - roześmiał się Lady. - Nigdy nie widziałem takiej ilości awarii na jednym okręcie w jednym momencie. Byron w milczeniu uniósł ku oficerom szkło. Wypili, a dźwig w końcu stanął. - Kapitanie - zaczął Aster, gdy ten ponownie napełnił szkło - czy uważa pan, że zdjęcie, które takim hołdem otacza Byron jest dobre? - Jest tragiczne - odparł zapytany przyglądając się oryginałowi. - Tak samo uważam. Kiedy pan ją obejrzał, czy nie sądzi pan, że naprawy mogą przeciągnąć się do pięciu dni? - Trzy - w głosie Caruso po raz pierwszy zabrzmiała stanowczość - dokładnie siedemdziesiąt dwie godziny. - Szkoda... to znaczy aye, aye, sir. - I lepiej zabierz się za sporządzanie przekonujących meldunków o uszkodzeniach, Lady. - Kapitan wypił i uśmiechnął się do dziewczyny. - Czy mogę teraz zaprosić na chwilę na pokład? W ślad za oficerami weszła na kiosk i dalej przez ciasny właz do wnętrza. Stopnie drabinki były tłuste i zimne, złośliwie stając na drodze jej wysokim obcasom. Dalej drugi właz i druga drabinka prowadząca do niewielkiego pomieszczenia pełnego mechanizmów. Miała pełną świadomość widoku, jaki przedstawiała z dołu - na szczęście spódnica była wąska, a nogi nie najgorsze. - Jesteśmy na mostku - Byron pomógł jej zejść z ostatnich stopni - a przynajmniej tak się to oficjalnie nazywa. Rozejrzała się po poważnych twarzach marynarzy, po zaworach, przełącznikach, zegarach, przewodach i lampkach wypełniających wnętrze zielono pomalowanego przedziału. Pomimo szumiącej wentylacji powietrze było ciepłe i przesycone zapachem maszyn, gotowania, starych cygar i potu. - Briny, ty naprawdę wiesz, co jest w tej plątaninie? - Uczy się - odparł Aster - pomiędzy hibernacjami. Przeszli przez otwarte wodoszczelne drzwi do malutkiej mesy, w której czekali pozostali dwaj oficerowie. Na stole stał tort w kształcie serca z niebieskim lukrem, okrętem podwodnym; parą amorków i napisem "Mr and Mrs Henry". Wcisnęła się na honorowe miejsce obok kapitana. Byron i Aster przykucnęli przy burcie, by nie schylać głów zgodnie z profilem kadłuba. Ktoś podał jej szablę i podzieliła tort, którego resztę kapitan wyniósł załodze. Te dwie szklanki szampana zaczęły szumieć jej w głowie i tak zresztą skołowanej wypadkami dnia oraz podziwem malującym się w oczach otaczających ją oficerów. Przy kawie zaśmiewała się z dowcipów Astera i stwierdziła, że pomimo brzydoty, ciasnoty i smrodu to wesoły okręt. Byron podobał jej się coraz bardziej, toteż całowała go często. Zanim opuścili S-45 zaprowadził ją do miniaturowej kabiny i pokazał wąską, czarną przestrzeń tuż nad pokładem, poniżej dwóch innych koi. - Czy ktokolwiek spędziłby więcej czasu niż to konieczne w tej imitacji trumny? - spytał. - Alternatywa może być bardziej przerażająca - odparł Lady nad jej ramieniem. - Na przykład pozostanie przytomnym. Gdy weszli na pokład, załoga powitała ich okrzykami i machaniem. Natalia pokiwała ręką, na co odpowiedziały jej pełne uznania gwizdy. Taksówka zatrzymana przez trapowego na nabrzeżu ruszyła z warkotem i trzaskiem. Kierowca zaklął naciskając na hamulce i wyskoczył, by przy wtórze śmiechu i wrzasków marynarzy odczepiać stare buty i puste puszki przywiązane do tylnego zderzaka. - Myślę, że biedny Slote zdążył się już wyprowadzić - mruknęła przytulając się do męża. - Zabierzemy moje bagaże i sprawdzimy to, dobrze? To straszne, że go tak wykorzystałam, ale to cudowne miejsce. Sam zobaczysz. W pokoju, w którym zostawiła rzeczy (w budynku potrzebującym na gwałt remontu, a jeszcze bardziej sprzątania) stara kobieta chrapała na żelaznym łóżku. - Na pewno tam nie jest gorzej - szepnął Byron rozglądając się wokół. Zobaczył popękany sufit i odłażącą tapetę, i tabuny karaluchów uciekających przed zapalonym światłem. Natalia pozbierała bagaże przypatrując się chrapiącej z otwartymi ustami Mrs Rosen. Wstrząsnęła się i zamknęła za sobą drzwi zostawiając na stole wiadomość i swój klucz. Zatrzymała się jeszcze w progu na chwilę patrząc na śpiącą z otwartymi ustami starą kobietę zastanawiając się, jaką też miała noc poślubną z mężem, którego oprawiona w srebro fotografia uśmiechała się z nocnego stolika. Jedyna pamiątka po człowieku, którego Niemcy wyciągnęli z francuskiego pociągu. Portier w Palace Hotel był najwyraźniej poinformowany i opłacony przez Slote'a, gdyż dał Byronowi klucz bez zbędnych pytań za to z głupawym uśmieszkiem. Musieli dać mu paszporty i Natalia poczuła dreszcz strachu, gdy rozstawała się z dokumentem, który tutaj odróżniał ją od czterdziestu tysięcy innych Żydów. - Właśnie mi się przypomniało - powiedziała w windzie - jak nas zameldowałeś? - Jako małżeństwo naturalnie. - W paszporcie nadal jest Natalia Jastrow. - I co z tego? - spytał pomagając jej wysiąść. - Nie martwi mnie to. - Nie powinieneś wytłumaczyć?... - Najpierw niech zapytają. Gdy służący otworzył drzwi ich apartamentu poczuła nagle, że nie stoi na własnych nogach. - Och, Byron, skończ z tym nonsensem. Jestem ciężka jak nie wiem co i dostaniesz przepukliny, albo wyskoczy ci dysk... - ale trzymała go mocno za szyję podniecona nowym zjawiskiem i jego zaskakującą siłą. - Hej! Miałaś rację, to naprawdę wspaniałe! - zawołał, gdy znalazł się w środku. Ledwie ją postawił, pośpieszyła do sypialni - niepokoiła ją nocna koszula pozostawiona w łazience i nowa seksowna bielizna w jednej z szuflad. Musiałaby się sporo namęczyć, żeby to wyjaśnić, ale wszystko zniknęło. Ciekawe gdzie? Zastanawiała się nad tym problemem, gdy Byron pojawił się po drugiej stronie okna wychodzącego na balkon. - Wspaniały widok, choć zimno jak cholera - zawołał. - Zauważyłaś szampana i lilie? - Lilie? - W pokoju. W kącie living roomu, obok szampana w srebrnym wiaderku, stał bukiet czerwonych i białych lilii wraz z wizytówką Slote'a, na której jednakże nie było ani słowa. Zastukano do drzwi - stał za nimi posłaniec z pudłem z hotelowego sklepu. Natalia porwała je czym prędzej i pobiegła do sypialni. Wewnątrz była bielizna, której szukała i wielobarwna suknia. - Co to? - spytał Byron z balkonu. - Rzeczy, które wczoraj kupiłam - odparła lekko. - Myślę, że Slote kazał je tu dostarczyć. Przyłożyła do ciała przezroczystą koszulę nocną. - Nieźle jak na akademicki typ, co? Zobaczyła na dnie pudła kartkę od Slote'a, a ponieważ Byron był na najlepszej drodze, by wejść, podbiegła do drzwi zamykając je prawie przed nosem. - Zaraz będę. Otwórz szampana. Na kartce Slote napisał: "Ubieraj się na szaro - zawsze ślicznie wyglądasz w tym kolorze. Wiadomość poufna - do zniszczenia. Twój do śmierci Slote". Z załzawionymi nagle oczyma podarła kartkę i wrzuciła ją do kosza. Gdy wyciągnęła z pudła koszulę z szarego jedwabiu, z czarnymi wykończeniami w sąsiednim pokoju strzelił korek. Czym prędzej umyła się i wyperfumowała zapominając o Lesliem. Wyszła z sypialni szczotkując włosy i znalazła się w objęciach Byrona. ... wino, lilie i róże, ciemne morze toczące się za oknami, okrągły księżyc i oni na wąskim pasie między wojną i pokojem, nagle związani ze sobą, po półrocznej przerwie, daleko od domu. Kochający się w ogromnym łożu i przeżywający to, co najlepsze w życiu - taka była ich noc poślubna. Dla Byrona i Natalii był to początek opowieści, choć prawie zawsze szczęśliwe małżeństwo było zakończeniem. Mr i Mrs Henry, Amerykanie, spali złączeni uściskiem w Palace Hotel na przedmieściu Lizbony w styczniową noc tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku - jedną z ponad dwóch tysięcy nocy drugiej wojny światowej. Tak wielu ludzi w tę noc spało tak źle... 38 Natalia otwarła oczy słysząc na dworze ptasią wrzawę. Byron siedział obok paląc papierosa, a przez drzwi balkonowe napływało świeże, choć chłodne powietrze. Na różowiejącym niebie wisiał pyzaty księżyc w towarzystwie jednej gwiazdy. - Cześć. Posłuchaj tych ptaków! Czy dawno się obudziłeś? - Przed chwilą, ale rozbudziłem się kompletnie i nadal staram się uwierzyć, że to jednak nie sen. Siadła, a pościel osunęła się odsłaniając jej piersi, gdy pocałowała go miękko wzdychając z rozkoszy. - Zimno tu. - Mogę zamknąć drzwi. - Nie, morze wspaniale pachnie. - Przykryła się kocem po szyję i wtuliła w niego. Po chwili milczenia spytała: - Byron, jak działa okręt podwodny? Spojrzał na nią zaskoczony. Otoczył ją ramieniem i zapytał: - Żartujesz? - Nie. Czy to trudno wytłumaczyć? - Nie, ale dlaczego o to pytasz? - Bo chcę wiedzieć. - Niezły temat jak na rozmowę z piękną, nagą dziewczyną, ale jeśli chcesz... No więc okręt podwodny jest zbudowany w ten sposób, że gdy jest zbalastowany unosi się na powierzchni. Jeśli napełniasz wodą zbiorniki zanurzeniowe, to, lecisz w dół, a gdy wypchniesz wodę sprężonym powietrzem, unosisz się w górę, bawiąc się na zmianę w skałę albo w korek. To ogólny pomysł, a reszta detali jest skomplikowana i nudna. - Czy to jest bezpieczne? Chodzi mi o to, jak ma się służba na okrętach podwodnych do innych zawodów? - Jest bezpieczniejsza niż zawód policjanta w Nowym Jorku. - Masz dodatek za niebezpieczną pracę. - Dlatego, że dla wielu cywilów, na przykład dla ciebie i wielu kongresmenów, woda jest czymś przerażającym i niebezpiecznym, a żaden podwodniak nie będzie przekonywał Kongresu, że tak nie jest. - A ryzyko zgniecenia przy zanurzeniu? - Okręt podwodny to wodoszczelny stalowy walec zbudowany tak, by wytrzymać ciśnienie zewnętrzne. To, co widzisz, to kadłub zewnętrzny, w którym mieszczą się zbiorniki i który jest otwarty na dole, by woda mogła wpływać i wypływać w zależności od potrzeb. Wewnętrzny kadłub zawsze jest testowany na wytrzymałość ciśnieniową i nigdy nie zanurzamy się tak głęboko, by być choćby w pobliżu tej granicy. Do dziś dnia nikt nie wie, jak głęboko może zejść stary S-45, gdyż zawsze mamy spory zapas głębokości ponad to, co teoretycznie musi wytrzymać. - Okręty podwodne giną. - Tak samo jak liniowce pasażerskie i jachty. Wspaniale wygląda na ekranie, gdy ludzie uwięzieni w kadłubie spoczywającym na dnie morskim, stukają weń Morse'em. W praktyce zdarzyło się to ledwie parę razy. Nawet jeśli tak się stanie, są możliwości opuszczenia okrętu i jesteśmy w tym zakresie przeszkoleni. - Kiedy zalewasz zbiorniki, by zejść w dół, czy nie może się to wymknąć spod kontroli? Nie uśmiechaj się tak, dla mnie to wszystko jest czarną magią. - Uśmiecham się, bo to pytanie należy do klasyki tematu. Główne zbiorniki są na zewnątrz prawdziwego kadłuba. Gdy się je napełnia, to w niczym nie zmienia faktu, że ludzie nadal są w wodoszczelnym wnętrzu. Do zanurzeń służy niewielki zbiornik zwany negatywnym. Mieści on około dwunastu ton wody. Gdy się chce zanurzyć, napełnia się go wodą, a gdy się osiąga pożądaną głębokość, opróżnia sprężonym powietrzem i zawisa na tej głębokości. Sterami na rufie operuje się tak jak w samolocie tylko wolniej, jakby latało się w bardzo gęstym powietrzu. Załoga jest starannie dobrana i możesz być pewna, że żaden z piętnastu ludzi, z którymi pływam, nie chce, by cokolwiek poszło nie tak jak trzeba. Taka jest prawda o okrętach podwodnych i jest to jedna z najbardziej nietypowych rozmów w łóżku ze świeżo poślubioną żoną. - Uspokoiłeś mnie - ziewnęła - byłam przerażona tym zardzewiałym wrakiem. - Nowe okręty służące w US Navy to w porównaniu do S-45 transatlantyki. Mój przydział po szkole to właśnie jeden z nich. Gdy plama różowego światła pojawiła się na ścianie ziewnęła. - Czyżby to było słońce? - zdziwiła się. - Co się stało z nocą? Zasłoń okno. Byron, nie ubierając się, zaciągnął zasłony i gdy wracał pomyślała z przyjemnością, że jest przystojny: żywy, ciepły i opalony. Siadł obok niej i pocałowała go, a gdy przyciągnął ją do siebie przez moment udawała, że walczy, ale nie mogla opanować radosnego chichotu. Gdy za zasłoniętymi oknami wzeszło słońce, ponownie zajęci byli sztuką miłosną. Śniadanie zjedli w południe w pełnym słońca living roomie. Powietrze pełne było zapachu róż. Ostrygi, stek i czerwone wino były wybrane przez Natalię, która twierdziła, że to doskonały zestaw, czemu Byron podporządkował się bez protestów. Zjedli w szlafrokach mówiąc niewiele, za to głęboko patrząc sobie w oczy a czasami śmiejąc się z jakiegoś słowa lub w ogóle z niczego. - Słuchaj, ile dokładnie mamy czasu? - spytała, gdy skończyli. - Dokładnie siedemdziesiąt dwie godziny od momentu, w którym rozstaliśmy się na nabrzeżu, to jest do czternastej trzydzieści pojutrze. Radość w jej oczach nieco przygasła. - Tak szybko? Krótki miesiąc miodowy. - To nie jest nasz miesiąc miodowy. Przysługuje mi dwadzieścia dni urlopu, bo na S-45 zameldowałem się prosto ze szkoły. Wezmę je ledwie zjawisz się w domu. Kiedy ten radosny fakt nastąpi? - O Boże, znowu muszę zacząć myśleć? - Kochanie, a dlaczego nie wyślesz Aaronowi depeszy o ślubie i nie pojedziesz prosto do kraju? - Nie mogę tego zrobić. - Ale ja nie chcę, byś wracała do Włoch. - Ależ ja muszę - uniosła brwi słysząc po raz pierwszy ten stanowczy ton. - Nie musisz. Aaron jest zbyt cwany. Jak długo ty, ja czy ktokolwiek inny załatwia korespondencję, kopie w jego bibliotece, zajmuje się kuchnią, ogrodem i innymi sprawami, tak długo on nie opuści tego domu i tej głupiej książki. Kocha jedno i drugie i niełatwo go nastraszyć. To twarda sztuka ukrywająca się pod pozorami bezradności. Jak myślisz, co zrobi, jak dostanie taką depeszę? Zawahała się na chwilę. - Spróbuje mnie nakłonić do zmiany planów, a jeśli się to nie uda, to naprawdę zacznie starać się o wyjazd. - Sama więc widzisz, że to najlepsze, co możesz dla niego zrobić. - Nie, gdyż zrobi takie zamieszanie, że szkoda słów. Nie umie postępować z urzędnikami, a im są głupsi, tym gorzej mu to idzie. Może faktycznie doprowadzić do tego, że nie będzie mógł wyjechać. Leslie i ja możemy wspólnymi siłami wyprawić go w drogę w krótkim czasie i tym razem zrobimy to. - Slote? Przecież on jest w drodze do Moskwy. - Zaofiarował się towarzyszyć mi do Włoch. Bardzo lubi Aarona. - Wiem dobrze, kogo on lubi. Natalia spytała łagodnie z miną niewiniątka: - Jesteś zazdrosny o Slote'a? - Zgoda. Sześćdziesiąt dni. - Co proszę? - Masz tu wrócić za dwa miesiące i ani dnia więcej. To da ci wystarczającą ilość czasu, a jeśli Aaron nie wyjedzie do pierwszego kwietnia, to będzie martwił się sam, bo ty udasz się do kraju. I zarezerwuj sobie miejsce na statku. Już teraz. - Czyżbyś wydawał mi rozkazy? - Tak. Oparła brodę na rękach przyglądając mu się z zaskoczeniem. - Wiesz, to całkiem miłe uczucie być pod czyjąś komendą. Tylko jeszcze nie wiem dlaczego? Pewnie jako nowość i szybko mi się znudzi. Jak by nie było, panie i władco, zrobię jak każesz. Sześćdziesiąt dni. - W porządku. Wobec tego ubieraj się i obejrzymy sobie Lizbonę. - Znam Lizbonę, ale z chęcią wyjdę na świeże powietrze. Oddając klucze Byron spytał o paszporty, na co portier z urażonym spojrzeniem zniknął na zapleczu. - Popatrz na tę bandę - mruknął Byron wskazując na tuzin Niemców ubranych. mimo słonecznej pogody w czarne płaszcze, którzy gadali obok nich i przyglądali się wszystkim wchodzącym i wychodzącym. - Brakuje im tylko wysokich butów i opasek ze swastyką. Ciekawe tylko kiedy znaleźli czas, żeby leżeć na słońcu, gdyż wszyscy są opaleni? - Poznaję ich bez oglądania się. Coś mi łazi po krzyżu. Portier zjawił się z powrotem z plikiem jakichś papierów. - Przepraszam, ale paszporty jeszcze trochę muszą zostać. - Potrzebuję mojego! - ton Natalii nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. - Przykro mi, ale wcześniej niż po południu to niemożliwe, madame. Po temperaturze w hotelu powietrze na zewnątrz wydawało się lodowate, toteż Byron wynajął taksówkę, by obwiozła ich po Lizbonie. Nie był to Rzym czy Paryż, ale rzędy domów w pastelowych kolorach ciągnące się wzdłuż wzgórz i szerokiej rzeki wyglądały przyjemnie. Dość szczególna mieszanka gotyku i sztuki Wschodu w kościołach oraz potężna forteca dominująca nad miastem przypominały mu dawno zapomniane sztuki piękne. Wysiedli z samochodu przy wąskich i stromych uliczkach Alfama, gdzie pełno było obszarpanych dzieciaków, starych, popękanych domków i sklepików z rybami, chlebem i mięsem, które nie były większe od budek telefonicznych. Długo błądzili bez celu po okolicy. - Gdzie ma czekać taksówka? - spytała w pewnym momencie Natalia zmęczonym głosem, gdy pokonywali jakąś alejkę, z której dobiegł zatykający oddech smród. - Wszystko w porządku? - zaniepokoił się. - Po prostu bolą mnie nogi - uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Wiem, że tak mówi każda głupia turystka, ale to prawda. - To wracajmy. Też mi się znudziło. W drodze powrotnej nie odezwała się ani słowem, ale wchodząc do hotelu złapała go za łokieć. - Nie zapominaj o paszportach. Przypomnienie nie było konieczne - wraz z kluczem portier ukazując w uśmiechu żółte zęby wręczył dwa dokumenty. Natalia złapała swój i gorączkowo przejrzała w drodze do windy. - Okay? - Wygląda, że tak, ale mogę się założyć, że gestapo zdążyło go sfotografować. Twój zresztą też. - W tym hotelu to pewnie rutyna, nie sądzę, by Portugalczycy odmawiali Niemcom takich manipulacji. Nie przejmuj się. Gdy weszła do pokoju, by zostawić płaszcz i kapelusz, wszedł za nią, objął i pocałował. Przytuliła się, ale jakoś apatycznie. Odsunął się z pytającym wyrazem twarzy. - Przepraszam, ale głowa mi pęka. Burgund na obiad nie był chyba najlepszym pomysłem. Na szczęście mam na to tabletki. Czekaj, muszę zająć się tą sprawą. Wkrótce uśmiechnięta wyszła z łazienki. - To nie mogło zadziałać tak szybko - zdziwił się Byron. - Ale zadziałało. Pocałował ją, gdy leżeli. Rozpierała go ochota i starał się sprawić jej przyjemność, ale mimo jej usiłowań wyglądało to zupełnie tak, jakby pękła w niej jakaś sprężyna. Po chwili siadł i łagodnie posadził ją obok. - Dobra, co jest? - Nic. Może jestem zmęczona, no i głowa jeszcze trochę mnie boli. - Natalio... - ujął jej dłoń i spojrzał prosto w oczy. - Och, sądzę, że nikt nie może doświadczyć przyjemności bez uiszczenia zapłaty. To wszystko. Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to całe popołudnie mam pieski humor. Zaczęło się jeszcze w hotelu, gdy zobaczyłam tych Niemców. Miałam uczucie jakbym tonęła i przez cały czas, gdy zwiedzaliśmy Lizbonę, roiły mi się różne rzeczy: że nie oddadzą mi paszportu, ty odpłyniesz, a ja zostanę jako jeszcze jeden Żyd w Lizbonie bez dokumentów. - Masz swój paszport, Natalio. Przecież w Polsce było znacznie gorzej, a przeżyliśmy oboje. - Wiem, że to czysty nonsens i reakcja nerwowa. Zbyt wiele cudownych rzeczy wydarzyło się za szybko. To przejdzie. - Ogłupiłaś mnie - przyznał gładząc jej włosy. - Myślałem, że lubisz Lizbonę. - Nienawidzę Lizbony, Briny. Zawsze nienawidziłam i obojętnie, co się wydarzy, przysięgam ci, że do śmierci będę żałowała, iż właśnie tu się pobraliśmy i spędziliśmy noc poślubną. To ponure i pełne bólu miasto. Ty patrzysz na nie inaczej. Przypomina ci Frisco, ale San Francisco nie jest pełne Żydów uciekających przed Niemcami. Tam Inkwizycja nie chrzciła Żydów siłą i nie paliła tych, którzy nie poddali się temu obrzędowi. Nie zabierała im też dzieci, by wychować je na dobrych chrześcijan. Znałeś ten kawałek historii. To działo się tutaj. - Czytałem o tym - odparł poważniejąc nagle. - Wobec tego powinieneś mnie zrozumieć. Na takie okrucieństwo każdy powinien zareagować, ale jakoś tak się składa, że to, co dzieje się z Żydami w Europie przez stulecia, jest czymś normalnym. Jak to określił Bunky: "Ryby w sieci".. - Natalio, zrobię co tylko zechcesz w kwestii religii, zawsze byłem na to przygotowany. Chcesz, bym został Żydem? - Czyś ty zidiociał? - odwróciła gwałtownie głowę z błyskiem w oczach dokładnie takim, jak wtedy przy pożegnaniu w Königsbergu. - Dlaczego nalegałeś na małżeństwo? To mi nie daje spokoju. Powiedz mi, dlaczego? Mogliśmy się bez tego kochać i wiesz o tym. A teraz czuję się do ciebie przywiązana liną z nerwów. Nie wiem, gdzie będziesz, nie wiem, kiedy cię znów zobaczę. Jedyne co wiem, to kiedy odpływasz na tym przeklętym wraku. Dlaczego by nie podrzeć tych portugalskich dokumentów i niech wszystko będzie po staremu. Dobry Boże, jeśli będziemy w końcu w normalnej sytuacji i nadal będziemy chcieli, to się pobierzemy jak ludzie. To była farsa. - To nie była farsa. To jedyna rzecz, jakiej naprawdę chciałem od swojego urodzenia i teraz ją mam. Niczego nie będziemy drzeć. Jesteś moją żoną. - Ale, na Boga, dlaczego? Dlaczego zadałeś sobie tyle trudu. Dlaczego znalazłeś się w tym bagnie? - Widzisz, żonaci oficerowie dostają większe pobory. Wpatrywała się w niego przez chwilę z niedowierzaniem, po czym uśmiechnęła się łapiąc go za włosy. - Powinieneś mi powiedzieć. Pazerność mogę zrozumieć. Tym razem zaczęło im być bardzo dobrze, ale zadzwonił telefon i jego dźwięk rozbrzmiewał tak długo i natarczywie, że przestali się całować i Byron z westchnieniem podniósł słuchawkę. - To może być z okrętu - mruknął. - Tak. O, hallo. To miłe z twojej strony. O dwudziestej pierwszej? Poczekaj - zasłonił ręką mikrofon. - Thurston przeprasza, że przeszkadza, ale obaj ze Slote'em doszli do wniosku, że może chcemy zjeść coś dobrego w specjalnym miejscu. Najlepsze jedzenie w Lizbonie i najlepszy głos w Portugalii. - Dobry Boże, Slote okazuje się być masochistą. - Tak czy nie? - Jak chcesz. - Są mili. Dlaczego by się tam nie wybrać? I tak musimy coś zjeść, a tam na pewno nie będzie czarnych płaszczy. Przyjął zaproszenie, odłożył słuchawkę i wziął ją w ramiona. Sala restauracyjna była niska, o ścianach z surowych cegieł, oświetlona jedynie przez kandelabry na stołach i płomienie kominka. Połowę miejsc zajmowali Żydzi w wieczorowych strojach, a większość hałasu powodowały dwa duże angielskie towarzystwa siedzące obok siebie. Na wprost kominka stał wolny stolik, który przyciągał łakome spojrzenia gości zmuszonych do siedzenia przy barze. Ich stolik też był w pobliżu ognia, ale nieco bardziej odsunięty. Przy białym winie rodzimej produkcji Bunky i młode małżeństwo szybko znaleźli wspólny język. Slote wręcz przeciwnie - pił dużo, ale rzadko uśmiechał się czy odzywał. Płomienie odbijały się w szkłach jego okularów, ale nawet w ich blasku jego twarz wyglądała szaro. - Nie wiem, czy was interesuje wojna - zauważył Thurston, gdy zaczęli jeść - ale jeśli tak, to są nowiny. - Jeśli dobre, to mnie interesuje - stwierdziła Natalia. - Ale tylko dobre. - Anglicy zajęli Tobruk. - Czy Tobruk jest ważny? - spytała. - Ważny - odparł Byron. - To najlepszy port pomiędzy Egiptem i Tunisem. To doskonała wiadomość. - Walczą z Włochami - Slote przerwał milczenie. - Byron, czy faktycznie przeczytałeś te książki, których listę dałem ci w Berlinie? Natalia twierdzi, że przeczytałeś. - To co mogłem znaleźć po angielsku, to tak. W sumie siedem czy osiem pozycji z dziesięciu. - Nadzwyczajne samozaparcie - mruknął Leslie. - Nie twierdzę, że je zrozumiałem. Czasami czytałem zupełnie nie łapiąc treści. Ale zrobiłem, co mogłem. - Jakie książki? - zainteresował się Bunky. - Mój najdroższy zainteresował się nieco Niemcami - wyjaśniła Natalia. - Nastąpiło to po tym, jak pewien pilot z Luftwaffe omal nie odstrzelił mu głowy. Chciał więcej wiedzieć na ich temat, toteż Leslie dał mu spis lektur o niemieckim romantyzmie, nacjonalizmie i idealizmie od dziewiętnastego wieku. - Nigdy mi się nie śniło, że Byron spróbuje to przeczytać - przyznał Slote. - W zeszłym roku w Sienie i tak miałem masę czasu, a poza tym to było całkiem interesujące. - Czego się dowiedziałeś? - Thurston napełnił kieliszki. - Nie wziąłbym się za niemiecką filozofię nawet gdyby alternatywą był pluton egzekucyjny. - Głównie tego, że Hitler od zawsze był w ich naturze i wcześniej czy później musiał się pojawić. Dokładnie to samo powiedział mi w Berlinie Leslie i książki miały jedynie potwierdzić to stanowisko. Uważam, że zrobiły to doskonale. Dotąd sądziłem, że naziści wypełzli z rynsztoka i byli czymś zupełnie nowym. Okazuje się, że wszystkie ich idee, slogany, praktycznie wszystko co robią, jest stare jak świat. To, czego jesteśmy świadkami, warzyło się w Niemczech od ponad stu lat. - Dłużej, ale o tym nie było w tej lekturze - wtrącił Slote. - Doskonale odrobiłeś zadanie. Czwórka z plusem. - Za co? - zdenerwowała się Natalia. - Za powtórzenie wszystkich znanych prawd? Dla niego to nowość tylko dlatego, że amerykańskie szkoły mają taki płytki i prosty program, a on i tak nie zapamiętał połowy z tego, co tam mówili. - Owszem - zgodził się jej mąż. - Głównie zajmowałem się kartami i ping-pongiem. - To widać - zdenerwowała się - inaczej nie przegryzałbyś się przez tę listę jak ślepy kret tylko po to, żeby ktoś cię pochwalił. - Nie zgadzam się z chwaleniem - wtrącił się Slote. - Zresztą nie o to chodzi. Natomiast bardzo mi się podoba twoje zaangażowanie w sprawę, Natalio. - Banalne i fałszywe jest twierdzenie, że nazizm jest kulminacją niemieckiej myśli i kultury - sprzeciwiła się. - Hitler zaczerpnął nazizm od Gobineau, który był Francuzem, przewagę teutońską od Chamberlaine'a, który był Anglikiem, a nienawiść do Żydów od Luegera, który był Austriakiem. Jeden jedyny niemiecki myśliciel, którego można by połączyć z Hitlerem, to Richard Wagner, następny zwariowany, antyżydowski socjalista. To, co on głosił, znajduje się właśnie w Mein Kampf. Nietzsche zresztą strasznie pokłócił się z Wagnerem o te poglądy, a nikt nie traktował go i tak poważnie. Jego muzyka też mi nie odpowiada, ale nie to jest tematem naszej rozmowy. Wiem, że czytałeś o tym znacznie więcej niż ja, Leslie, ale nie mam pojęcia, dlaczego dałeś Byronowi tak niepełną listę. Pewnie żeby go nie przestraszyć samymi nazwiskami. Ale jak powinieneś był już wiedzieć, on się łatwo nie przeraża. - Zdaję sobie z tego sprawę - Slote niespodziewanie nalał sobie i wychylił kieliszek duszkiem. - Jedzenie ci wystygło - wtrącił Byron wskazując żonie talerz, gdyż to niespodziewane starcie między Natalią a jej eks-kochankiem groziło wymknięciem się spod kontroli. Zaczęła jeść, ale bynajmniej nie skończyła mówić. - My stworzyliśmy Hitlera bardziej niż ktokolwiek inny. My, Amerykanie. Głównie poprzez nieprzyłączenie się do Ligi, a potem przez bezsensowną taryfę Smoot-Hawleya w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku, w czasie recesji. To wykończyło europejską ekonomię jak domki z kart. Niemieckie banki plajtowały na prawo i lewo, a Niemcy głodowali i strajkowali. Hitler obiecał im pracę, porządek i zemstę za poprzednią wojnę, jak też i to, że zgniecie komunistów. Jak dotąd dotrzymał swych obietnic między innymi przy pomocy terroru, ale nie zmienia to faktu, że wyprowadził ten kraj znad przepaści i stworzył potęgę, z którą wszyscy się liczą. Nawet jeden Niemiec na tysiąc nie czytał tych książek, Byron. To coś wyłącznie dla naukowców i teoretyków. Hitler to produkt amerykańskiego izolacjonizmu oraz angielskiego i francuskiego tchórzostwa, a nie myśli Hegla i Nietzschego. - Naukowcy i teoretycy - Slote złączył dłonie przyglądając się jej z dziwnym wyrazem twarzy - niech i tak będzie. W pewnym sensie w każdym czasie i miejscu pisma filozofów trafiają głównie tam. Przeważnie zresztą w środowisku akademickim zaczyna się ferment dający początek czemuś nowemu, choć nie zawsze lepszemu. Hegel o tym wiedział, a Marks wykorzystywał w zwulgaryzowanej formie. Pomysły mogą być silne i prawdziwe, niezależnie od tego skąd się biorą. Niemiecki romantyzm jest nader ważną i mocną krytyką sposobu życia Zachodu. Wykazuje wszystkie brzydkie słabości. - Jak na przykład? - spytała ostro. Zaczął argumentować jakby chciał zbyć ją słowami, a każdemu argumentowi dla podkreślenia służył jeszcze gest dłonią. - Jak na przykład to, moja droga, że chrześcijaństwo jest martwe i gnije od czasu, gdy Galileo podciął mu gardło, jak to, że idee francuskiej czy amerykańskiej rewolucji to bajki dla grzecznych dzieci, a autor "Deklaracji Niepodległości" był właścicielem niewolników. Że wzory wolności, równości i braterstwa skończyły się ścinaniem głów bezbronnych kobiet i swoich własnych. Niemcy mają doskonały zmysł do odkrywania takich rzeczy. Dostrzegli to już, gdy gniło Imperium Rzymskie i skorzystali z tego, tak samo zresztą jak z rozkładu Kościoła chrześcijańskiego. A teraz sądzą, że demokracja przemysłowa wpadła w szambo i zamierzają zdusić ją siłą. Przez przeszło sto lat ich poprzednicy mówili, że nadejdzie ich dzień, że krew i terror to ślady Boga w historii. O tym właśnie mówią książki, które poleciłem Byronowi i to w nich jest opisane z detalami. Są rzecz jasna i inne dążenia u Niemców. To wspólna humanitarna tendencja wolności łącząca ich z Zachodem, tak zwane "Dobre Niemcy". Wiem o tym i ty też wiesz. Większość jej wyznawców poszła za Bismarckiem, reszta za Kaiserem i gdy nadszedł jego czas, Hitler miał pole do popisu i święty spokój. Posłuchaj - zacytował tonem, jaki zwykle słyszy się z ambony - "Rewolucja Niemiecka nie będzie łagodniejsza czy też płytsza, gdyż była poprzedzona Krytyką Kanta czy transcendentalnym idealizmem Fichtego. Doktryny te służą jedynie ukształtowaniu się sił rewolucyjnych, które potem oczekują okazji, by działać. Chrześcijaństwo złagodziło brutalność wojowników germańskich, ale już nie było w stanie jej zlikwidować, a gdy krzyż - ten ograniczający talizman - rozpadnie się w pył, powróci pierwotne barbarzyństwo tej rasy. Starzy bogowie wstaną z zapomnianych ruin i otrzepią z siebie pył stuleci. Thor swym młotem strzaska gotyckie katedry. Nie śmiejcie się z tego, który ostrzega was przed filozofami, nie śmiejcie się z fantazji tego, który widzi w świecie materialnym te same zamiary, jakie miały już miejsce w świecie intelektu. Jedno poprzedza drugie, jak błyskawica poprzedza grzmot - niemiecki grzmot wywodzący się z prawdziwie niemieckiego intelektu. Nie jest on jeszcze widoczny, ale wkrótce ujrzycie go i usłyszycie trzask, jakiego dotąd nie było w historii świata. Wiedzcie wówczas, że właśnie uderzył ten niemiecki piorun". Heine, Żyd, który napisał najlepszą niemiecką poezję i który zakochał się w niemieckiej filozofii. To, co wam zacytowałem, to właśnie jego słowa napisane sto sześć lat temu. Za Slote'em wolny stolik zajmowało wesołe towarzystwo głośno rozprawiające po niemiecku i obsługiwane przez trzech kelnerów. Wyrwany z nastroju Leslie obrócił się i spojrzał przez ramię prosto w twarz szefa gestapo, który uprzejmie uśmiechnął się i ukłonił. Towarzyszyli mu mężczyzna z blizną, którego widzieli w hotelu, i jeszcze jeden z ogoloną głową oraz trzy rozchichotane Portugalki w wieczorowych sukniach. - Koniec seminarium filozoficznego - mruknął Bunky. - Dlaczego? - spytał Byron. - Dlatego, że wystarczająco się wynudziłam - ucięła Natalia. Gdy Niemcy zajęli miejsca w sali zamarły powoli rozmowy. Żydzi spoglądali ku nim z niepokojem, jedynie Anglicy nie zwracali na nic uwagi słyszani tym głośniej w cichym lokalu. - Kim są ci Anglicy? - spytała Thurstona. - Uchodźcy. Żyją tu, bo jest taniej i nie ma racjonowania żywności, a poza tym nie lecą z nieba niczyje bomby. Ich ambasada nie przepada za nimi. - To był długi cytat - w tonie Byrona można było wyczuć uznanie. - Napisałem pracę o Heglu i Heinem w Oxfordzie - Slote uśmiechnął się słabo. - Heine był Heglem tak długo zafascynowany, że wszystkich zaskoczyło, gdy zaczął nim pogardzać, a ten fragment sam tłumaczyłem i dlatego zapadł mi w pamięć. Retoryka jest klasyczna, podobnie jak u Jeremiasza, ale jak by nie patrzeć, obaj byli żydowskimi prorokami. Gdy pili kawę rozbłysł nagle różowy reflektor oświetlając szarą zasłonę na niewielkim podwyższeniu. - Oto i on - odezwał się Bunky. - Najlepszy ze śpiewaków fado. - Czego? - zdziwił się Byron. Zza zasłony wyszedł blady, ciemnooki młodzieniec w czarnym płaszczu, trzymając dziwnego kształtu gitarę, która swym kształtem przypominała cebulę. - Fado, los, pieśni przeznaczenia. Bardzo patetyczne i bardzo portugalskie. Przy pierwszych dźwiękach gitary - mocnych, zdecydowanych i żałosnych - w sali zapadła całkowita cisza. Młodzian miał czysty i wysoki głos, a śpiewając rozglądał się po sali wolno i uważnie. - Co on śpiewa? - Natalia spytała Bunky'ego. - Stare fado studentów. - O czym ono jest? - Och, słowa niewiele oddają. Przeważnie to dwie lub trzy linijki. W tej to jest mniej więcej tak.: "Zamknij oczy. Życie jest prostsze, gdy masz zamknięte oczy". Spojrzenia nowożeńców spotkały się i dłoń Natalii znalazła się w dłoni Byrona. Śpiewak wykonał kilka utworów o dziwnym, nierównym rytmie, który jakoś trafiał jednak do słuchaczy, gdyż Portugalczycy często bili brawo lub dla odmiany siedzieli w milczeniu. - Wspaniałe - mruknęła, gdy skończył. - Dziękuję, Bunky. - Sądziłem, że może się wam spodobać - podkręcił wąsa. - To coś zupełnie odmiennego. - Spieler! Können Sie "O Sole Mio" singen? - ogolony Niemiec siedzący o parę kroków od podestu zwrócił się do śpiewaka. Z niepewnym uśmiechem młodzian odparł po portugalsku wskazując na kształt gitary, że śpiewa jedynie fado, na co Niemiec wesoło kazał mu śpiewać O Sole Mio. Ponownie nastąpiła przemowa w języku portugalskim, z gestami bezradności i potrząsaniem głową. Niemiec wskazał nań cygarem i krzyknął coś po portugalsku, co spowodowało, że na sali zapadła martwa cisza i dosłownie zmroziło siedzące przy stole Niemców kobiety. Z gestem bezradności młodzian zaczął śpiewać katując utwór niemiłosiernie. W sali nadal panowała cisza. - Chodźmy - zaproponowała Natalia. - Też jestem tego zdania - przytaknął Bunky. W szatni można było kupić płyty z dopiero co słyszanymi piosenkami. - Jeśli jest tu ta pierwsza, to kup mi - zwróciła się do Byrona Natalia. Kupił dwie. Lampy na zewnątrz bardziej rozjaśniały mrok niż świece w środku, ale też wiatr zrobił się nader dokuczliwy. - Kiedy odpływasz? - spytał Leslie. - Pojutrze. - Całe lata czasu, jak ja to liczę - wtrąciła Natalia przytulając się do męża. - To mam próbować z samolotem do Rzymu w sobotę? - spytał Leslie. - Poczekaj. Może nie odpłynie? Zawsze mogę mieć nadzieję. - Oczywiście - podał rękę Byronowi. - Jeśli nie zobaczymy się do twego odjazdu to powodzenia i dobrej żeglugi. - Dziękuję. I dzięki za apartament. Zachowaliśmy się poniżej krytyki wyrzucając cię z niego. - Mój drogi, dla mnie samego było to marnotrawstwo. Drżąc konwulsyjnie Natalia obudziła się z koszmaru, w którym gestapo waliło do drzwi. Ktoś to jednak robił. Co prawda nie walił tylko stukał, ale właśnie to ją obudziło. Spojrzała na fosforyzującą tarczę zegarka i dotknęła śpiącego męża. Bez efektu. - Byron! - potrząsnęła nim w końcu. Uniósł się niezbyt przytomny. - Która godzina? - Za kwadrans druga. Pukanie stało się bardziej natarczywe. Byron wyskoczył z łóżka i złapał szlafrok. - Tylko najpierw sprawdź, kto się tłucze po nocy. Zaczynała wkładać swój peniuar, gdy Byron otworzył drzwi, wpuszczając strugę chłodnego powietrza. - Nic się nie bój, to tylko Aster. - Czego chce? - Tego właśnie zamierzam się dowiedzieć. Zamknął za sobą drzwi, do których natychmiast podeszła i usłyszała, że mówią coś o Tobruku, po czym zawstydzona podsłuchiwaniem nacisnęła klamkę i weszła. Obaj wstali z sofy, na której rozmawiali, a Aster w błękitno-złotym uniformie odłożył jabłko, które jadł. - Cześć, Natalio. Wiem, że przeszkadzanie w tych warunkach i o tej porze to coś strasznego. Za to właśnie płacą nam dodatek od niebezpieczeństwa. - Co się stało? - Zmiana rozkazów - wtrącił Byron. - Nic poważnego ani pilnego, tak że nie ma strachu. - Właśnie, a po prawdzie, to mnie tu wcale nie ma - Lady złapał jabłko i ruszył ku drzwiom. - Muszę jeszcze połapać chłopaków, a to będzie ciekawa wycieczka. Lizbona by night. Na razie, Briny. Uśmiechnął się do niej, ukłonił i wyszedł. - Powiedz mi - Natalia stanęła obok męża. Byron podszedł do marmurowego kominka i zaczął w nim rozpalać. - S-45 odpływa dziś rano. - Tak wcześnie? Szkoda. A dokąd? - Nie wiem. Upadek Tobruku zmienił nasze zadanie, którego prawdę mówiąc nie znałem od początku. Chodziło prawdopodohnie o możliwości działań na Morzu Śródziemnym. - Cóż, myślę, że się o to prosiłam. Całe życie małżeńskie skrócone jak dotąd o jedną trzecią. - Natalio, nasze wspólne życie zacznie się w momencie, gdy wrócisz z Włoch - objął ją. - I będzie to bardzo długie, szczęśliwe i owocne życie. Planuję sześcioro dzieci. Rozbawiło ją to mimo przygnębienia. - Jezu, sześcioro!? Tego na pewno nie wytrzymam. Ten ogień jest cudowny. Skończmy wino przed snem. Przyniósł jej kieliszek i zapalił papierosa. - Briny, powinieneś o czymś wiedzieć. W listopadzie Aaron był tak chory, że poważnie myślał o śmierci. Musiałam zawieźć go do specjalisty do Rzymu. To był kamień na nerce. Przez dwa tygodnie leżał w "Excelsiorze" w ciągłym bólu. W końcu z tego wyszedł, ale pewnej nocy, kiedy było z nim naprawdę źle, powiedział mi, że wszystko co ma, zostawia mnie. Powiedział mi też ogólnie, ile tego jest - uśmiechnęła się upijając nieco wina. - Myślę, że jest w pewnym sensie skąpcem, podobnie jak większość kawalerów i to jest główny powód, dla którego przeniósł się do Włoch, gdyż życie tam jest tanie. Praktycznie została mu cała należność za Żydowskiego Jezusa i ulokował ją tak, że zwiększa się z każdym rokiem. Książka o Pawle też trochę przyniosła, a przedtem trochę zaoszczędził z profesorskiej pensji. Żyjąc we Włoszech nawet nie musiał płacić podatków. Nie licząc domu ma ponad sto tysięcy dolarów, które zainwestował w Nowym Jorku. Nie miałam o tym zielonego pojęcia, a to, że może mnie wszystko zostawić nawet mi nie przyszło na myśl. Tak wyglądają sprawy. Dlaczego tak spochmurniałeś? Tłumaczę ci, że poślubiłeś pieniądze. - Cholera! - jęknął dorzucając węgla do ognia. - On jest cwańszy niż myślałem. - Czy to fair? Zwłaszcza przy twoim planie odnośnie dzieci? - Pewnie nie - wzruszył ramionami. - Masz dość pieniędzy na podróż do kraju? Bo wracasz za dwa miesiące, jak uzgodniliśmy? - Wiem, zgodziłam się na to. Mam dość. Ten ogień zaczyna parzyć - odsunęła się dalej pokazując zgrabne nogi. - Briny, czy twoja rodzina wie, że zamierzałeś się ożenić? - Nie. Bez sensu było robić sobie problemy, gdy nie wiedziałem, czy z tego w ogóle coś wyjdzie. Zadepeszuję do Warrena. - Nadal jest na Hawajach? - Tak. Oboje z Janice bardzo lubią wyspy i sądzę, że my też tam możemy pojechać. Flota Pacyfiku jest stale powiększana, a Warren myśli, że wkrótce będziemy walczyli z Japonią. Tak zresztą sądzi cała flota. - Nie Niemcy? - Nie. Dla ciebie może to brzmieć dziwnie, ale w Stanach nikt nie przejmuje się Hitlerem. Parę gazet pisze o tym, co tu się dzieje, ale to wszystko. Siedział na podłodze opierając głowę o jej uda. - Dokładnie kiedy odpływasz? - spytała gładząc go po włosach. - Lady wróci po mnie około szóstej. - To jeszcze daleko, to cały kawał małżeństwa do przeżycia. Naturalnie musisz się spakować. - Dziesięć minut. - Mogę jechać z tobą do doku? - Dlaczego by nie? - To dlaczego siedzisz na podłodze? - spytała z westchnieniem. - Chodź tu. Nie było świtu - niebo coraz bardziej szarzało aż w końcu stało się w miarę jasno, choć mgła i mżawka zakrywały morze. Lady podjechał po nich jakimś rozsypującym się wrakiem francuskiej produkcji, którego tylne siedzenie zapakowane było czterema ponurymi, nietrzeźwymi marynarzami. Prowadził jedną ręką drugą usiłując obsługiwać od zewnątrz zepsutą wycieraczkę i cisnąc cały czas gaz. Na szczęście droga była pusta i na miejscu znaleźli się szybko i cało. S-45 stał obok starego i zardzewiałego trampa parowego, który miał na burcie wymalowaną potężną flagę USA, mniejszą powiewającą na rufie i nazwę "Yankee Belle" wypisaną białymi literami zarówno na dziobie, jak i na rufie. Kształt burt i nadbudówka wyglądały staro i nietypowo, musiał iść bez ładunku, gdyż stał tak wysoko na wodzie, że widać było pióra śruby i większą część obrośniętego algami kadłuba pomalowanego niegdyś na czerwono. Na wabrzeżu stał w milczeniu tłum Żydów, by po wąskim trapie dostać się na pokład. Większość miała tekturowe walizki, węzełki z odzieżą i dzieci, stojące w ciszy i trzymające się kurczowo rąk rodziców. Przy trapie stał stolik, na którym dwóch umundurowanych Portugalczyków, siedzących pod parasolami trzymanymi przez pomocników, przeglądało i stemplowało papiery wchodzących, pilnowanych dodatkowo przez kilku policjantów spacerujących wzdłuż nabrzeża. Nadburcie statku wypełnione było pasażerami spoglądającymi na Lizbonę tak, jak uwolnieni więźniowie spoglądają na więzienie. - Kiedy to coś się pojawiło? - zdziwił się Byron. - Wczoraj rano. To stary polski frachtowiec z załogą grecko-turecką - odparł Aster. - Rozmawiałem wczoraj z nimi i najprzyjemniejsi to, zdaje się, zawodowi mordercy. Z tego, co wiem, pasażerów upakują jak sardynki na pięciopoziomowych kojach w ładowni, a każą im zapłacić za to cenę biletu pierwszej klasy na "Queen Mary". Śmieszyło ich to, jak nie wiem co. Odpływamy kwadrans po siódmej. Do zobaczenia, Natalio, i powodzenia. Byłaś piękną panną młodą, a teraz jesteś piękną marynarską żoną. Z tymi słowami wszedł na pokład oddając honory trapowemu. W pobliżu wejścia na okręt, nie zwracając uwagi na deszcz, jeden z marynarzy obejmował i całował grubą portugalską panienkę w czerwonej sukni. Byron z uśmiechem objął żonę. - Wariacie - szepnęła - nie miałeś problemów to wziąłeś sobie żonę. - Byłem pijany - odparł całując ją. Gwizdek bosmański rozległ się na pokładzie okrętu i głośnik wychrypiał: - Obsadzić stanowiska manewrowe. - Cóż, na mnie czas. Do zobaczenia. Udało jej się nie rozpłakać, a nawet uśmiechnąć. - Małżeństwo było dobrym pomysłem, kochany. To był doskonały plan i podziwiam cię za to. Kocham cię i jestem szczęśliwa. - Ja też cię kocham. Wszedł na pokład salutując, a Natalia otulona płaszczem stała na nabrzeżu, czując zapach portu: smaru, ryb, morza. Po raz pierwszy, zdała sobie sprawę, w co się wpakowała. Była żoną marynarza! Trzej mężczyźni w czarnych płaszczach i takich kapeluszach pojawili się na chodniku spokojnie przyglądając się kolejce do frachtowca, która bądź starała się ich ignorować, bądź przyglądała się im z przerażeniem. Zatrzymali się przy trapie. Jeden wyjął z portfela jakieś dokumenty i wszyscy wdali się w rozmowę z urzędnikami. Tymczasem na pokład S-45 wciągnięto trap, rozległ się ponownie gwizdek i charczenie głośników. Na mostku pojawili się w sztormowych ubraniach, kapitan i Aster machając do niej rękoma. Nie zauważyła, kiedy z przedniego luku wyszedł Byron. Dostrzegła go dopiero na dziobie między marynarzami, ubranego w mundur i brązową kurtkę. Pierwszy raz widziała go w uniformie i sprawiał na niej. wrażenie innego - bardziej odległego i starszego. Aster przez tubę wydawał rozkazy, marynarze rzucili cumy, a Byron podszedł jak mógł najbliżej. Posłała mu pocałunek, rozległ się ryk syreny przeciwmgielnej i pomiędzy okrętem a lądem ukazała się czarna woda, która z każdą chwilą coraz bardziej oddalała Natalię od okrętu. - Wracaj do kraju! - krzyknął. - Wrócę. Przysięgam, że wrócę! - Będę czekał. Dwa miesiące! Śruba drgnęła i niski, ciemny kształt zaczął się oddalać. Z wrzaskiem ruszyły w ślad za nim mewy. Pośpieszyła wzdłuż nabrzeża ignorując gestapowców i Żydów, których wzrok wbity był w jeden punkt - stolik, który musieli minąć zanim wejdą na trap. Niemcy i Portugalczycy sprawdzali coś w papierach śmiejąc się głośno. Odszukała budkę telefoniczną i wykręciła numer. - Witaj, Slote - powiedziała, gdy odebrał telefon. - Tu Mrs Henry. Czy interesuje cię śniadanie? Wygląda na to, że jestem słomianą wdową. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chciałabym się wybrać z tobą do Włoch i wpakować Aarona w cokolwiek, co płynie do Stanów. Chcę do domu. 39 Victor Henry otrzymał przydział do Działu Planowania Wojennego, ale jak dotąd nie dostał ani słowa od Roosevelta. Wieść głosiła, że prezydent jest nieosiągalny, a z uwagi na rozwój wypadków skłonny był temu wierzyć. Przydział był przyjemny, choć żałował, że to nie okręt wojenny, którego, prawdę mówiąc, spodziewał się. I właśnie to, bardziej niż wszystko inne - zaczynająca się pojawiać na skroniach siwizna, zmarszczki na czole i wolniejsze tempo na korcie tenisowym - to zadowolenie z kolejnej papierkowej roboty wskazywało, jak dalece Victor Henry zmienił się przez te ostatnie lata. Waszyngton w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, po Londynie i Berlinie, był dla niego niezbyt przyjemną areną dyskusji, przyjęć, picia, letargu i wygody - zupełnie jak Paryż przed upadkiem Francji. Sporo czasu zajęło mu przyzwyczajenie się do oświetlonych ulic i okien, rzek samochodów, dobrego i w obfitości jedzenia i pełnej ignorancji obojętności do wojny. Wojskowi i ich żony, z którymi miał kontakt, zainteresowani byli jedynie korzyściami, jakie ten odległy konflikt mógł wnieść w ich egzystencję. Jego koledzy z Navy dostawali przydziały prowadzące w krótkim czasie do rang flagowych. Wiedział, że uważają go za pechowca, którego dobiła biurokracja, ale prawie przestało go to obchodzić. Zależało mu jedynie na wojnie i na przyszłości Stanów Zjednoczonych, które spoglądały nań niezbyt przychylnie. Flota jak zwykle zajęta była Japonią - każda decyzja prezydenta o wzmocnieniu sił na Atlantyku powodowała w Departamencie, jak i w Klubie, wściekły szum i znaczące potrząsanie głowami. Gdy starał się rozmawiać o Niemcach, przyjaciele spoglądali nań z zaskoczeniem, biedak, który stara się uwypuklić swą pozycję poprzez rozdmuchiwanie drobiazgów, o których przypadkiem się dowiedział. Debata w Kongresie na temat Lend-Lease, podobnie zresztą jak w gazetach, grzmiała na całego, a dla niego zdawała się szczytem bezsensu i nielogiczności. Hitlerowi na razie nie opłacało się wypowiadać wojny Usa, natomiast Amerykanom najwyraźniej odpowiadało udawać neutralność i nieporadnie pomagać Anglikom, kłócąc się przy tym co niemiara. Te dwa proste fakty ginęły jednak w powodzi słów. Pug czuł się dobrze w Dziale Planowania Wojennego, gdyż pracował tu w zupełnie innym świecie - tajnym, niewielkim świecie twardej realności. W początkach stycznia wraz z paroma innymi oficerami tegoż departamentu rozpoczął "rozmowy z Anglikami". W teorii lord Burne-Wilke był w Stanach obserwatorem zakupów sprzętu. Rozmowy były prowadzone na tak niskim szczeblu, że nie były wiążące dla nikogo, a zwłaszcza prezydenta, szefów sztabów armii i marynarki. Oni zresztą nie brali w nich udziału. W praktyce konferencje te zakończyły się spisaniem planu operacji wojennych na skalę całego świata, gdyż zgodnym założeniem obu stron był atak Japonii, natomiast kluczem do powodzenia i dalszych działań były dwa słowa: "Najpierw Niemcy". Ku zaskoczeniu i satysfakcji Victora Amerykanie zgodzili się na to bez większych problemów i to zarówno armia, Air Corps, jak i Navy, w osobach admirała Bentona i dwóch innych oficerów, którzy umieli myśleć, w przeciwieństwie do reszty swoich kolegów zafascynowanych nadal grami wojennymi przeciwko "Pomarańczowym", co było starym kryptonimem Japonii. Dla Puga było oczywiste, że Japonia z paroma milionami ton rocznej produkcji stali nie jest w stanie długo utrzymać się po klęsce sojuszników, ale jeśli Niemcy pokonają Anglię i dostaną jej flotę, to mogą zbytnio urosnąć w siłę niezależnie od losów Japonii. Ze swobodnych dyskusji poza departamentem wiedział też, że ogłoszenie zasady "Najpierw Niemcy" wywoła dziki wrzask i dlatego cieszył się, że jest jednym z niewielu (łącznie z prezydentem nie więcej niż dwadzieścia osób), którzy o tym wiedzieli. Być może był to dość szczególny sposób kształtowania polityki zagranicznej państwa, ale ku jego zaskoczeniu nieźle to wychodziło. Jak by na to nie patrzeć, to zajęcie satysfakcjonowało go. Mimo wszystko dość dziwnym było przybycie rankiem do starych biur departamentu na kolejne rozmowy z Anglikami o planach wojny obejmującej cały glob, po przeczytaniu w porannych gazetach czy wysłuchaniu w radiu wczorajszej dyskusji w Kongresie o Lend-Lease. Zastanawiała go forma rządów, która potrzebowała obu tych sposobów, by doprowadzić do tego, co rozsądne. Pewnego popołudnia, zmęczeni całym dniem rozmów, zebrali się przy radiu, by wysłuchać generała Marshalla, Szefa Sztabu Armii, stwierdzającego w Kongresie, że Ameryka w najmniejszym nawet stopniu nie ma zamiaru wziąć udziału w wojnie i że nie ma najmniejszej potrzeby rozbudowy jakiejkolwiek broni. Tymczasem oni zakończyli dziś rozlokowywanie wojsk amerykańskich, obliczonych w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku na pięć milionów, o czym Marshall doskonale wiedział. - Nie wiem - Pug zwrócił się do Burne-Wilke'go - może jedyną zaletą demokracji jest to, że wszystkie inne formy rządów są jeszcze gorsze. - Gorsze od czego? - spytał tamten chłodno. - Jeśli są lepsze do wygrywania wojen, to nic innego się nie liczy. Victorowi dobrze się z nim współpracowało, gdyż komandor w pełni rozumiał ideę barek desantowych, a Pug przez cały czas podkreślał, że ilość i jakość sprzętu decydować będzie o operacjach desantowych, które tak w Europie, jak i na Pacyfiku były podstawą jakichkolwiek działań. Znanym żartem były rozmowy o jego przyjaciółce Elsie (od L. C. - Landing Craft). Wypracował formułę, według której przeliczył każdy ruch wojsk przez morze na ilość potrzebnych do tego jednostek desantowych, co w wielu wypadkach studziło ambitne i na oko sensowne plany. Zawsze przy pełnym wsparciu Wilke'go. Victor rzadko widywał Pamelę, którą Burne-Wilke przywiózł jako sekretarkę. Pam przez cały czas przebywała w Brytyjskiej Misji Zaopatrzeniowej stukając na maszynie i przygotowując szefowi różne materiały i zawsze na jej twarzy malowało się zmęczenie. Doznał przyjemnego szoku, gdy ujrzał ją pierwszy raz u boku komandora, spoglądała nań pałającymi oczyma. Nie napisała, że przyjeżdża, a sam na sam spotkali się do tej pory tylko raz. Zdał jej dokładniejszą niż w liście relację ze spotkania z Tedem. Wyglądała niesamowicie młodo i samo wspomnienie tego, co działo się w Londynie, w warunkach Waszyngtonu było trudne do uwierzenia. Mimo to czas z nią spędzony był miłym przeżyciem, a każdy dzień, w którym ją widział, dobrym dniem. Zostawiał te spotkania przypadkowi, nie dzwonił i nie prosił o nie. Choć zawsze zachowywała się jakby jego towarzystwo było miłe, nie zrobiła nic, by widywali się częściej. Myśl o romansie z nią była dla niego czystym marzeniem, podobnie jak dla kadeta myśl o przepustce. Pozostawał wierny żonie, która przyjęła jego powrót z mieszaniną uczuć - demonstracyjną czułością, a nawet pożądaniem, przeplatającym się z okresami głębokiej zadumy, oziębłości i głośnych sprzeciwów odnośnie wyprowadzki z Nowego Jorku. W końcu przyjechała jakby dochodząc do ładu ze sobą i zajmując się głównie "Paczkami dla Anglii" i kółkami muzycznymi, nie licząc częstych wyjazdów do Nowego Jorku z różnorakieh powodów. Czasami wspominała Palmera obecnie jednego z przewodniczących "Paczek dla Anglii" w obojętny zresztą sposób. Chodziła z mężem do kościoła, przekazywała plotki o niewiernych żonach oficerów - wszystko jak poprzednio. Była wyraźnie zawiedziona przydziałem męża, ale życie powróciło do utartych małżeńskich zwyczajów, a Victor szybko stał się zbyt zajęty, by zwracać uwagę na jej nastroje, które zresztą zawsze były zmienne. Łączyły ich nieodmiennie nowiny o dzieciach, a lekki w tonie list Byrona o małżeństwie w Lizbonie był szokiem. Przegadali o nim wiele dni, martwiąc się i pocieszając na zmianę, zanim przyzwyczaili się do tego faktu. Od Warrena wiadomości były jak zwykle dobre. Żona na rozwiązanie wracała do stolicy, a on awansował na porucznika. Na początku marca Pug skończył pięćdziesiąt lat i usiłował przez całą mszę (gdyż było to w niedzielę) przyzwyczaić się do tego i zrobić rachunek sumienia. Żona była wciąż piękna, kochająca, a która kobieta jest bez wad? Obaj synowie byli oficerami w Navy, a córka bystra i potrafiąca zadbać o siebie. Co prawda z jego karierą nie wszystko było w porządku, ale robił to co mógł i wiedział, że przynosi krajowi korzyści, tak że ogólnie nie mógł narzekać. Siedząca obok Rhoda myślała głównie o tym, że po raz pierwszy od powrotu z zagranicy jej mąż spotka się wkrótce z Palmerem Kirby. Nocą, w którą Rhoda urządzała przyjęcie, miasto zostało zasypane śniegiem i goście dotarli z opóźnieniem. Obiad i tak się przeciągał, gdyż nadal nie było gospodarza. W ciasnej kuchni eleganckiego domku przy Tracy Place, wypożyczonego od milionera-kawalera, który był chwilowo ambasadorem Brazylii, wszystko było gotowe. Wykazała to ostatnia inspekcja - zupa gorąca, kaczka krucha, sałatki na półmiskach, a kucharz klnący na opóźnienie - toteż zadowolona udała się do salonu. Miała na sobie srebrzystą suknię dopasowaną do figury, dostosowany do tego makijaż i błyszczące z podniecenia oczy. W salonie Kirby z Pamelą rozmawiali, a Madeline i Janice szeptały w kącie. Na fotelach koło kominka Alistair Tudsbury i lord Burne-Wilke gawędzili z ostatnio wybranym senatorem Lacouture i jego żoną. Było to niezgrane towarzystwo, ale ponieważ obiad był tuż przed koncertem na rzecz "Paczek dla Anglii" nie przejmowała się tym. Przejmowała się natomiast spotkaniem Puga i Kirby'ego. - Poczekamy jeszcze dziesięć minut - stwierdziła - potem zaczniemy. Jestem w komitecie i nie mogę się spóźnić. - Gdzie jest kapitan Henry? - spytała spokojnie Pamela. Ubrana była w suknię zakrywającą szyję, ale zostawiającą gołe ramiona, a włosy spięła wysoko odsłaniając kark. Rhoda pamiętała ją jako bezpłciowego podlotka, ale tym razem bez trudu rozpoznała wyraz twarzy Palmera wyrażający leniwe zainteresowanie. - Podobno okrywa to tajemnica wojskowa jak zresztą całą masę innych grzechów. Mam nadzieję, że zajmuje go obrona, a nie blondynka - roześmiała się. - Wątpię, żeby to była blondynka - zgodziła się Pam. - Nie kapitan Henry. - Ci najświętsi są najgorsi, moja droga. Masz piękną suknię. - Dziękuję - odpowiedziała poprawiając suknię. - Czuję się jak na scenie. Przez całe tygodnie miałam na sobie mundur. - Twój szef jest aż tak strasznie pracowity? - To nie to, ale jest masa rzeczy do zrobienia i dlatego pracuję tak długo. Poza tym strasznie mi się tu podoba i pracuję do późna po części dlatego, by nie czuć się winna. - "Waring Hotel" byłby zdecydowanie przyjemniejszy? - spytał Palmer przejmując konwersację. - Jeśli naprawili go po bombardowaniu. Niemcy starali się trafić Buckingham Palace i okolica ciężko to przeżyła. Ale to było w październiku. - Jutro wyślę im telegram. - Jedziesz do Londynu? - spytała Rhoda. - Tym się chyba skończy. - Nie mówiłeś mi o tym. - Wynikło to dopiero w ostatnim czasie. - Będziesz miał niezłe przeżycia - roześmiała się maskując zaskoczenie. - Janice, czy nie za dużo pijesz tego martini? - głos Mrs Lacouture przebił się przez ogólny gwar. - Przestań, mamo - zdenerwowała się zapytana, gdyż akurat biało ubrany filipiński steward wynajęty przez Rhodę napełniał jej szklankę. - Najwyżej dzieciak urodzi się z oliwką w buzi - stwierdził senator wywołując śmiech obu Anglików. - Więc widziałaś Byrona - Janice wróciła do rozmowy z Madeline. - Kiedy? - Parę tygodni temu. Jego okręt stał w stoczni w Brooklynie i zabrał mnie na obiad. - Jak się czuje? - Jest... nie wiem... bardziej odległy... prawie chłodny. Nie sądzę, żeby mu się podobało we flocie. - Może nie podoba mu się bycie mężem? Nigdy nie słyszałam o czymś równie dziwnym. Parę dni razem w Lizbonie i ona wraca do Włoch, a on do tej zabawki klasy S. Dlaczego w ogóle zawracali sobie głowę ślubem? - Cóż, może u Żydów to normalne. Mogła nalegać... - Może masz i rację - Janice roześmiała się. - Uważam, że jest równie bystra co ładna. - Skrzywiła się poprawiając na krześle. - Ależ niezgrabna krowa ze mnie. Wszystko zawsze prowadzi do tego i radzę ci pamiętać o tym drobiazgu. A co w twoich sprawach miłosnych? - Cóż - Madeline spojrzała w stronę matki. - Pamiętasz tego grajka? Z wielkimi smutnymi oczyma, który zawsze ubierał się na brązowo? - Tego komunistę?! Tylko mi nie mów... - Nie, Bozey to była pomyłka, ale poszłam z nim na to spotkanie w Madison Square Garden. To było coś! Wielki biało-czerwono-błękitny napis: "Jankesi nie nadejdą", pieśni z Hiszpanii, masowe skandowanie, poeci i profesorowie przemawiający przeciwko wojnie z prawdziwym zapałem. W naszej loży był jeszcze ktoś: pisarz horrorów i to cieszący się uznaniem. Zarabia około pięciuset dolarów tygodniowo i jest przystojny: Ale też jest komunistą. Jak myślisz, co by bardziej wkurzyło rodzinkę: Żydówka Byrona czy komunista? Bob jest z pochodzenia Szwedem i mieszka w Minnesocie, a poza tym jest bardzo miły. - A co z twoim szefem? - Hugh Cleveland? A co ma z nim być? Obie popatrzyły na siebie uważnie i Janice uśmiechnęła się leciutko, co wywołało krwawy rumieniec na policzkach Madeline, widoczny mimo grubej warstwy różu. - Można się dowiedzieć, dlaczego się uśmiechasz? - spytała wypijając większość martini. - Och, sama nie wiem. Zrywasz z jednym niedorzecznym gościem, by zacząć z innym. - Jeśli masz na myśli to, że z niecierpliwością oczekuję Mr Clevelanda, to nie możesz się bardziej mylić. To obleśny różowiutki świntuch, starszy o dziesięć lat i osobiście lubię go tak samo jak grzechotnika. - Grzechotniki hipnotyzują, moja droga. - Króliki i ptaki. Nie jestem żadnym z nich. Rozległ się brzęczyk telefonu i Rhoda podeszła do biurka, by go odebrać, co znacznie przyciszyło gwar. - Hallo, gdzie jesteś? Och, oczywiście... tak, naturalnie. Okay, zostawię twój bilet u portiera. Tak, są tu od wieków. W porządku, do zobaczenia, kochanie. - Odłożyła słuchawkę i zwróciła się do zebranych rozkładająe ręce - Pug bardzo przeprasza, ale jest w Białym Domu i nie wie, kiedy będzie w stanie do nas dołączyć. W stolicy, gdy ktoś jest w Białym Domu, puste krzesło nie jest przykrością, a czymś wręcz przeciwnym, toteż nikt nie pytał, co też Victor Henry tam porabia ani nie wygłaszał komentarzy. Rhoda usadziła po swej prawej ręce Burne-Wilke'go, a po lewej senatora, pytając: - Mimo tych wszystkich lat nadal nie wiem, jak się zachować, gdy mam wybrać między senatorem Stanów Zjednoczonych a brytyjskim lordem? Wobec tego faworyzuję zagranicznego gościa. - Bardzo dobrze - przytaknął Lacouture. - Lord Burne-Wilke z przyjemnością ustąpiłby panu tego miejsca - wtrącił się Tudsbury - gdyby mógł zająć pańskie podczas głosowania o Lend-Lease. - Chyba nie ma potrzeby - sprzeciwił się Anglik wywołując ogólną salwę śmiechu. Szczególnie radośnie wyglądał Tudsbury, którego pokaźny brzuch opięty kamizelką i złotym łańcuchem dewizki trząsł się jak galareta. - A już się obawiałam - wyznała gospodyni, gdy towarzystwo się uspokoiło - że nasi angielscy przyjaciele zjedzą senatora żywcem. - Chyba aż tak nie brakuje w Anglii mięsa? - mruknął w jej stronę Lacouture, po czym dodał, gdy umilkła kolejna salwa śmiechu: - Poważnie mówiąc, to wdzięczny ci jestem, że doprowadziłaś do tego spotkania. Może uda mi się przekonać naszych gości, że nie jestem hitlerowcem, tylko starym facetem z 1896 z własnym punktem widzenia. Z pewnością nie podzielam opinii Wheelera, że Lend-Lease zrobi z nas milionerów, bo to jest idiotyzm, ale jeśli Roosevelt chce wysłać Anglii broń za darmo, to dlaczego do diabła nie przyjdzie do Kongresu i nie powie tego zamiast pieprzyć głupoty? To obraża naszą inteligencję i niepotrzebnie denerwuje ludzi. - Byłam na wiecu pokojowym w Nowym Jorku - wtrąciła się Madeline. - Jeden z mówców powiedział niezły dowcip. Włóczęga zatrzymuje na ulicy dobrze ubranego mężczyznę i prosi, by dał mu pół dolara, bo jest głodny. Zapytany odpowiedział: "Mój dobry człowieku, nie mogę dać ci pół dolara, ale mogę ci go pożyczyć lub wydzierżawić". - Na Boga, wykorzystam to w następnym przemówieniu - roześmiał się senator. - Czy na pewno dobrze jest wykorzystywać komunistyczne dowcipy? - spytał go spokojnie Kirby. - To było na jednym z ich spotkań? Cóż, dowcip jest dowcipem. - Czyste wariactwo - wtrąciła Janice. - Jadąc taksówką utknęłam tego popołudnia na Pensylwania Avenue. Wszędzie było pełno reporterów robiących zdjęcia pikietujących, którzy maszerowali w koło, skandując: "Jankesi nie nadejdą", a obok w śniegu na środku chodnika klęczał tłum modlących się kobiet. Były to Chrześcijańskie Matki Ameryki. Kierowca mówił, że będą się modliły bez przerwy do chwili głosowania ustawy Lend-Lease. Wracając z Hawajów stwierdziłam, że ten kraj oszalał. - To jedynie ukazuje nam, jak rozległa jest opozycja - dodał senator. - Na marginesie - znowu odezwał się Kirby - oba skrzydła są przeciwko pomocy dla Anglii, a masy w środku są raczej za nią. - Przez całe życie byłem w środku i nie zgadzam się z tym - senator niecierpliwie zamachał rękoma. - Trzeba słyszeć rozmowy w jadalni Senatu. Powiem wam, że gdyby nie obawiano się nacisku Żydów, a trudno się dziwić biorąc pod uwagę los ich pobratymców w Europie, to na dzień dzisiejszy miałbym o dwadzieścia głosów więcej po swojej stronie. Nadal zresztą sądzę, że się tu znajdą. Wyniki zmieniają się z dnia na dzień i jak tak dalej pójdzie jeszcze z tydzień, a wygramy. Frontowe drzwi zamknęły się z trzaskiem i po chwili w wejściu do jadalni ukazał się Victor Henry, strzepując śnieg z mundurowego płaszcza. - Bardzo wszystkich przepraszam - odezwał się zdejmując go. - Nie wstawajcie, przyłączę się do was, a przebiorę później. Zanim skończył mówić, wszyscy mężczyźni zdążyli już wstać, toteż wykonał rundkę potrząsając dłońmi, zbliżając się na końcu do Palmera. - Witaj, kawał czasu się nie widzieliśmy. - Za długo jak na mój gust. Jedynie Rhoda znała naukowca na tyle dobrze, by wiedzieć, że jego uśmiech jest sztuczny i niepewny - to właśnie była ta chwila, której obawiała się od paru tygodni, a teraz z zaskoczeniem poczuła przyjemność i dumę z faktu, że jest kochana przez dwóch takich ludzi. Co ciekawsze, nie czuła śladu winy, gdy jej mąż i kochanek wymieniali uścisk dłoni. Kirby był o głowę wyższy i w smokingu oraz jedwabnej koszuli robił wręcz posągowe wrażenie. Pug nie ustępował mu. Choć był niższy i masywniejszy sprawiał wrażenie kogoś naładowanego energią, no i wracał z Białego Domu. Czuła się szczęśliwa, piękna, pożądana i przyjemnie zaskoczona, a w dodatku całkowicie bezpieczna. Był to jeden z przyjemniejszych momentów w jej życiu, który minął jak sen. Pug siadł na wolnym miejscu i zajął się koktajlem z krewetek. - Trochę na to za późno - zwrócił się do Palmera - ale chciałem ci podziękować za odwiezienie Rhody do Byrona. To była daleka droga. - Dlaczego? Jedyna okazja, by obejrzeć bazę okrętów podwodnych. Twój przyjaciel, kapitan Tully, był doskonałym przewodnikiem. - To fajny gość - zgodził się Victor. - Sądzę, że przepchnął Byrona przez tę szkołę, ale nie pytałem go o to. Dla Rhody było nader podniecające słuchać rozmowy akurat na temat tego wyjazdu, którą prowadzili ci właśnie mężczyźni. - Nie przesadzaj - wtrąciła się. - Zawsze nie doceniałeś biedaka. Red twierdził, że na treningach Briny był najlepszy, szczególnie przy opuszczaniu okrętu i to od pierwszego razu. Jak tam byliśmy, to on właśnie prowadził instruktaż dla reszty. - To instynkt samozachowawczy, a nie praca, a w tym Byron zawsze był dobry. - To też talent - dodała Pamela. Pug spojrzał na nią szczególnie ciepło. - Zgodzę się z tobą, Pam, że bez tego daleko się nie zajedzie, ale sam z siebie to talent żółwia. - I to ma być ojciec?! - spytała Rhoda. Mrs Lacouture pisnęła płosząc kelnera podającego lordowi zupę. Taca przechyliła się i otwarta waza zsunęła się w stronę gospodyni i jej srebrzystej sukni grożąc lekkim poparzeniem i całkowitą ruiną stroju. Rhoda, od dawna obserwująca każdego służącego (stało się to już u niej nawykiem), złapała ją nonszalancko w powietrzu i kocim ruchem postawiła na stole nie wylewając ani kropli. - Dobra robota - pochwalił Pug przekrzykując ogólny śmiech i westchnienie ulgi. - Instynkt samozachowawczy przewodzi tej rodzinie - odparła, a Tudsbury wśród ogólnego śmiechu zaczął klaskać. - Na Boga, nigdy nie widziałem czegoś tak zręcznego - oświadczył senator. Każdy miał dla niej komplement lub żart - stała się ozdobą wieczoru, co zresztą bardzo jej odpowiadało, gdyż uwielbiała zabawiać gości, a mając umiejętności przewidywania przebiegu wieczoru układała sobie wcześniej szczegóły i realizowała program z oszałamiającą, a dla innych szokującą, naturalnością. Teraz przeszła do historyjek z berlińskich przyjęć i ostrej satyry na hitlerowców. W niepamięć poszła jej przyjacielskość wobec Niemców, a Kirby, przełamując swą sztywność spowodowaną obecnością Victora, dorzucał coraz to nowe historyjki ze swego udziału w Norymberskich Parteitegach. Pug opowiedział o zjeżdżalni w Abendruh, wywołując tym głośne chichoty dam, a lord Burne-Wilke zabawnie przedstawił arogancję niektórych spośród zestrzelonych pilotów Luftwaffe. Przerwał mu senator pytając: - Czy byliście w prawdziwych kłopotach w zeszłym roku? - Raczej tak - odparł zapytany, a następnie zaczął opisywać malejącą liczbę maszyn i pilotów w lipcu i sierpniu, ów tydzień we wrześniu, gdy liczba pilotów była szacunkowo mniejsza niż minimum przetrwania, pesymizm i desperację RAF-u w październiku, gdy płonął Londyn, ludność cywilna ginęła tysiącami, a Niemcy byli stale w powietrzu, podczas gdy oni nie mieli nocnych myśliwców, by im przeszkodzić w podsycaniu ognia stale płonącej stolicy. Twarz Lacouture'a stawała się coraz poważniejsza w miarę odpowiedzi na bardziej szczegółowe pytania. Według Anglika oczekiwali nowego i to większego ataku na wiosnę, a jeśli u-booty utrzymają obecny tonaż zatopień, to myśliwce RAF-u nie będą miały wystarczającej ilości paliwa i inwazja stanie się przykrą rzeczywistością. Podobnie jak Niemcy, zbroili się i szkolili wojska na tę okoliczność, lecz w przeciwieństwie do Hitlera, który miał wszystko pod ręką w okupowanej Europie, większość ich ciężkiego uzbrojenia zaśmiecała dno Atlantyku. - Cóż - stwierdził Lacouture, który przez cały czas kręcił gałki z chleba - nikt nie odmawia wam męstwa i być może powinniśmy nieco więcej usłyszeć o tym na Kapitolu. - Jestem do usług - odparł lord z lekkim ukłonem. Gdy goście byli przy deserze, Victor przebrał się w galowy mundur, a gdy do nich dołączył wszyscy ubierali się w zimowe okrycia, toteż pomógł Pameli podając jej płaszcz, czując znajome, przywodzące wspomnienia perfumy. - Są wieści o Tedzie - powiedziała przez ramię. Przez chwilę nie kojarzył - na pokładzie "Bremen" w ten sam sposób skwitowała jeden z lepszych dowcipów o Hitlerze. - Naprawdę? - złapał wreszcie. - Dobre czy złe? - Nie zadzwonisz? - Zadzwonię. - Proszę, zadzwoń. Goście wsiedli do trzech samochodów i Pugowi przypadła w udziale ich zagraniczna część. - Trochę pan zyskał u senatora - zwrócił się do lorda, gdy stali na czerwonym świetle na Massachusetts Avenue. - Cóż znaczą słowa... - Chyba nikt nie widział tak wyglądającego Constitution Hall - stwierdziła Rhoda - i może już nigdy nie zobaczy. To fantastyczne! Wszystkie miejsca były zajęte, a cała orkiestra i większa część widowni nosiła mundury, kobiety zaś wieczorowe suknie i olbrzymią ilość biżuterii. Wielkie flagi USA i Anglii spowijały scenę, co z ich loży było doskonale widoczne. Rhoda bowiem miała wraz z mężem, Pamelą, Kirbym i Madeline lożę najbliższą prezydenckiej. Poruszenie wśród wartowników i pomruk na widowni wskazywał wyraźnie przybycie najważniejszej osoby - loża prezydencka oświetlona reflektorem ukazywała wiceprezydenta Henry'ego Wallace'a z żoną sprawiającego wrażenie inteligentnego farmera zmuszonego do noszenia stroju wieczorowego. Pomachał tłumowi, a orkiestrą huknęła hymn amerykański, a w ślad za nim brytyjski. To ostatnie oraz bliskość Pameli obudziły w Victorze wspomnienia dni i nocy spędzonych w Londynie, nalotu na Berlin (w czym wybitnie pomocne były pierwsze tony symfonii Haydna, którą zagrano) i bombardowań Londynu. Żywsze tony sprowadziły go do rzeczywistości i przyjrzał się profilowi żony siedzącej w swej klasycznej pozie koncertowej: proste plecy, splecione dłonie i lekko przekrzywiona głowa, sugerująca pełną skupienia przyjemność. Dręczył go wyrzut sumienia z powodu uczucia, jakie żywił do Pameli, co nie było niczym dziwnym, gdyż jak dotąd nie zrobił w życiu niczego takiego, czego by nie pochwalał. Rhoda zaś czuła się wyśmienicie. Uwielbiała Haydna oraz to, że jest wyraźnie widoczna (czemu wybitnie pomagała srebrzysta suknia i miejsce obok wiceprezydenta). Z niecierpliwością też oczekiwała tańców, które miały nastąpić po koncercie. Jeszcze większym zadowoleniem napełniał ją fakt, że cała impreza zorganizowana została w słusznej sprawie, a jej nazwisko przebijało na czele listy organizatorów. Jedyną ciemną plamą była nowina, że Palmer jedzie do Anglii - zamierzała dokładnie go o to wypytać. Bez wątpienia tak Kirby, jak i Pamela snuli własne rozmyślania - dwoje obcych w starym układzie małżeńskim. Kirby siedział za Rhodą, a Pug za Pamelą i dla obcego mogło wyglądać jakby stanowili pary według wzrostu - wysocy jedną, niscy drugą. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie wiek niższej - była trochę zbyt młoda jak na żonę oficera marynarki o pooranej zmarszczkami twarzy i krzaczastych brwiach. W czasie przerwy Victor i Palmer, zostawieni przez damy w pełnym tytoniowego dymu holu, podjęli rozmowę. - Może zaczerpnęlibyśmy świeżego powietrza? - zaproponował Henry. - Wygląda na to, że przestało padać. Na zewnątrz szoferzy przytupywali przy limuzynach, gdyż zimno kąsało solidnie. Paru młodych miłośników muzyki z ostatnich rzędów, otoczonych kłębami oddechów, ubranych w swetry i kurtki rozmawiało na stopniach. - Coś nowego w sprawie uranu? - spytał Victor. Kirby powoli potrząsnął głową. - Czy Niemcy mogą nas wyprzedzić? Odpowiedzią było wzruszenie ramion. - Jak wiesz jestem w planowaniu - Victor nie ustępował. - I cisnę cię o te informacje dlatego, że powinniśmy mieć ten towar, a nie mamy go. Jeśli to coś faktycznie jest realne, to cała nasza robota nie jest warta funta kłaków. - Jest warta - Kirby zapalił fajkę. - Przynajmniej z naszej strony jeszcze przez parę lat. - Moglibyśmy coś przyspieszyć? - Całą masę. Dlatego jadę do Anglii. Wygląda na to, że nas zdrowo wyprzedzili. - W innych sprawach też - zgodził się Pug. - I jest to kolejna sprawa, o której nikt nie wspomniał w tych kłótniach na temat Lend-Lease. Powinniśmy być cholernie wdzięczni, że mamy po swojej stronie ich naukowców i lepiej postarajmy się, by tu zostali. - Jestem skłonny zgodzić się z tobą, ale w wielu innych sprawach my ich wyprzedziliśmy - Palmer otoczył się dymem. - Jesteś szczęśliwy z powrotu do domu? - Szczęśliwy? - Victor schylił się lepiąc kulkę ze świeżego śniegu, zawsze kojarzyło mu się to z dzieciństwem. - Jestem zbyt zajęty, by o tym myśleć... tak, przypuszczam, że jestem szczęśliwy. Rhoda miała serdecznie dość Berlina, a ja dostawałem wysypki na widok tego ponurego miejsca. Przerzucił kulę ponad samochodem na drugą stronę ulicy. - Jest doskonałą gospodynią. Nigdy nie byłem na lepszych przyjęciach. Uratowanie tej wazy było niezłym wyczynem. - Między innymi uzdolnieniami Rhoda jest urodzoną żonglerką. - Zimno tu - Palmer wstrząsnął się nagle. - Wracajmy. Na szczycie schodów spotkali Madeline schodzącą ku wyjściu, owiniętą w futerko z białych lisów i czarny szal we włosach. - Dokąd idziesz? - zainteresował się Victor. - Mówiłam mamie, że nie mogę zostać do końca. Mr Cleveland wrócił z Quantico i muszę się z nim zobaczyć. - Wrócisz na tańce? - Nie jestem pewna, tato - kichnęła przeraźliwie. - Uważaj na mróz. Wyglądasz na rozgrzaną. Obaj mężczyźni weszli do środka, a dziewczyna, trzymając się drewnianej poręczy, ostrożnie zaczęła schodzić ze śliskich schodów. Kelner z kanapką i podwójnym martini pukał do drzwi pokoju Hugha Clevelanda, gdy Madeline znalazła się na miejscu. - Otwarte - rozległ się znajomy glos. - Proszę wejść. Jej pracodawca, ubrany w purpurowy szlafrok z jedwabiu, siedział z nogami położonymi na imitacji zabytkowego biurka, wystawiając do lampy stopy w skarpetkach, odbierając telefony i notując coś zawzięcie na kartkach. - Co z Hialeah? - spytał. - Jest coś dobrego na jutro? Na jej widok zasłonił dłonią mikrofon. - Witaj, Matty! Już myślałem, że ci się nie uda. Podpisz rachunek i daj mu dolara. Kelner, niezbyt wysoki i dość tępo wyglądający młodzian, plątał się po pokoju, aż w końcu zdobył się na odwagę i zwrócił się do Clevelanda, kiedy ten skończył rozmowę z bookmacherem. - Mr Cleveland, chciałem panu powiedzieć, że jestem pana wielbicielem i myślę, że jest pan wspaniały. Tak samo moja rodzina. Nigdy nie zapomnieliśmy o Amatorskiej Godzinie. - Dzięki - adresat tej przemowy spojrzał na niego spod ciężkich powiek. - Chcesz coś, Matty? - Drinka. Chyba mam gorączkę. - Przynieś jej to samo co mnie. - Na twarzy Clevelanda pojawił się nagle czarujący uśmiech. - I trzy cygara Monte Christo. A jeśli nie ma tych, to inne kubańskie. Zobaczymy, jaki jesteś szybki. - Yes, sir. - Jak było w Quantico? - dziewczyna zdjęła futerko i starannie wydmuchała nos. - Scena okay, a komendant niecierpliwy. Sądzę, że to wspaniały pomysł rekrutacyjny - ziewnął i zapalił cygaro. - Oprowadził mnie po całym obozie i widziałem prawdziwe ćwiczenia. Jezu, ci marines strzelają prawdziwymi pociskami nad głowami swoich kolegów. Przez tydzień będę przygłuchy, ale myślę, że oszczędziłem ci zwiedzania. - Mnie? To ja się tam wybieram? - Jasne. Jutro. - Po co? - Przegląd artystów. Dowiedz się co możesz o nich i to co zwykle. Mają już występy amatorskie. Nazywają ich "Szczęśliwa Godzina". - To stary zwyczaj w wojsku. - Naprawdę. Nigdy o tym nie słyszałem. Może się przydać... Rozległo się pukanie, toteż, wycierając nos, podeszła do drzwi mówiąc: - Chyba mam grypę i na pewno nie mam ochoty nigdzie jechać i gadać z paroma tuzinami marines. Na progu stała dziewczyna o farbowanych na czarno włosach, w żółtym płaszczu i tego samego koloru kozakach, pokazując w uśmiechu brązowe od nikotyny zęby i umalowaną przesadnie twarz. Uśmiech zniknął, gdy zobaczyła Madeline. - Szukam Mr Clevelanda. - Tutaj, kochanie - rozległo się z wnętrza. Dziewczyna weszła niezbyt pewnym krokiem, spoglądając to na Clevelanda, to na Madeline. - Co jest grane? - spytała w końcu. - Poczekaj tam - wskazał jej drzwi do sypialni. - Zaraz przyjdę. Weszła i zamknęła za sobą drzwi, a Madeline złapała futerko ignorując niepewny uśmiech szefa. - Dobranoc - oznajmiła wkładając je gwałtownie. - Porozmawiamy jutro. - Poczekaj na drinka. - Nie mam ochoty. Chcę iść do łóżka. Czuję, że mam dreszcze. Podszedł i położył jej dłoń na czole, ale odepchnęła ją. - Nie masz gorączki. - Proszę mnie nie dotykać. - Co ci się stało? - Po prostu nie lubię, jak ktoś mnie dotyka. Rozległo się pukanie i do pokoju wszedł kelner. - Podwójne martini i monte christo, sir. - Wspaniale - ucieszył się Cleveland. - Dzięki. Gdy kelner wyszedł, podał dziewczynie drinka. - Zdejmij płaszcz i wypij. - To nie fair pozwolić jej czekać - stwierdziła nie wyjmując rąk z kieszeni. - Dla niej czas to pieniądz. Uśmiechnął się powoli odstawiając naczynie. - No... - zaczął. - Przepraszam, czuję się podle i życzę dobrej nocy - przerwała mu. Podszedł do drzwi sypialni, coś po cichu powiedział oczekującej wewnątrz panience, która po chwili wyszła wkładając pieniądze do błyszczącej, żółtej torebki. Spojrzała nieprzyjaźnie na Madeline i opuściła pokój. - Siadaj i napij się. Tu masz wszystko o Quantico - podał jej grubą kopertę. - Z kim się spotkać plus listę wykonawców. Jeśli jutro będziesz się źle czuła, zadzwoń, wyślę Nata albo Arnolda. - Nie powinno być aż tak źle - mruknęła biorąc szklankę. - Jak twoi starzy? - W porządku. - Na obiedzie byli jacyś ciekawi goście? - Alistair Tudsbury. - Tudsbury! To geniusz! Chciałbym się z nim spotkać. Ma styl i doskonały głos do radia. Ale on nigdy nie weźmie udziału w "Kto jest w mieście". Kto jeszcze? - Air Commodore Burne-Wilke z RAF. - Czy to wysoka ranga? - Z tego co mówił mój ojciec, to on praktycznie prowadził bitwę o Anglię. Zmarszczywszy czoło Cleveland z powrotem umieścił nogi na stole. - Hmm. Nieźle, choć to strasznie oklepany temat. Nie wiem, czy dziś kogokolwiek to zainteresuje, Matty. - Nie myślałam nawet, żeby go tu zaprosić. - Ja myślałem. Nie, to bez sensu. - Był też senator Lacouture - dodała. - O, on jest na fali - ucieszył się. - On jest zdaje się jakimś twoim powinowatym, nie? - Jego córka wyszła za mojego brata. - Tego podwodniaka? - Nie, lotnika. - Jak myślisz, czy przyjechałby do Nowego Jorku? - Sądzę, że gdyby miał szansę zaatakować Lend-Lease, pojechałby do Seattle. - Cóż, Lend-Lease to główny temat, a nawet jeden na pięćdziesięciu nie wie dokładnie, o co tu chodzi. Niech będzie Lacouture. Możesz z nim pogadać? - Mogę - odstawiła naczynie i wstała. - Świetnie. Umów go na poniedziałek, jeśli zdołasz. Mamy dziurę w poniedziałkowym programie. Przyglądała się przez chwilę pustym wzrokiem kopercie trzymanej w dłoni - drink poprawił jej samopoczucie. - Wiesz, we wszystkich bazach marynarki są "Szczęśliwe Godziny" - powiedziała. - Praktycznie na każdym okręcie. W obozach armii najprawdopodobniej też. Nie dałoby się raz na jakiś czas zrobić podobnego show? To byłoby coś nowego. - To jednorazówka, Matty - potrząsnął przecząco głową. - Amatorzy to tylko nowinka na raz. Nikt potem ich poważnie nie traktuje. - Jeśli przystąpimy do wojny, to zaczną wcielać do wojska również utalentowanych ludzi, a obozy wojskowe pojawią się w całym kraju. - Możliwe - zamyślił się, po czym z najbardziej czarującym ze swoich uśmiechów na twarzy machnął dłonią ku drzwiom sypialni. - Przykro mi z jej powodu. Nie spodziewałem się, że dziś przyjdziesz. - Mogę cię zapewnić, że nie sprawia mi to najmniejszej różnicy. - Naprawdę mną pogardzasz, wiem, że tak jest. W ten sam sposób jak moja żona. Odebrałaś staranne wychowanie. - Mam nadzieję. - Cóż, nie byłem w tej dobrej sytuacji. - Dobranoc. - Posłuchaj - podrapał się w głowę - jeśli będzie wojna, to w tym wojskowym programie faktycznie może coś być. To mogłaby być seria sama z siebie. Załóż teczkę "Pomysłów wojennych". Zrób notatkę o "Szczęśliwej Godzinie", to może się przydać. - Dobrze. - Twój ojciec ma niezłe powiązania. Czy według niego włączymy się do walki? - On sądzi, że już się włączyliśmy. - Naprawdę? - przeciągnął się ziewając. - Tylko że wojna jakoś się rozmyła. Nic się nie dzieje poza Grecją i jakąś przepychanką w Afryce. - Niemcy co miesiąc zatapiają kilkaset tysięcy ton na Atlantyku. - To dużo? Wszystko jest względne, choć sądzę, że Hitler wygra - ziewnął ponownie. - Dobra, Matty, zobaczymy się w Nowym Jorku. Kiedy wyszła, uniósł słuchawkę telefonu. - Tu Cleveland. Och, to ty, Eddy? Świetnie, posłuchaj, wyglądała okay, ale byłem zajęty więc wysłałem ją do baru na drinka... Czarne włosy, żółty płaszcz i torebka. Dziękuję, Eddy. Powolny rytm symfonii Brahmsa usypiał Victora, gdy nagle ktoś delikatnie potrząsnął go za ramię i spytał szeptem: - Kapitan Henry? - młoda portierka była pełna szacunku. - Telefon z Białego Domu do pana. Szeptem przekazał żonie wiadomość i wyszedł. Gdy symfonia się skończyła, jeszcze go nie było. - Pug wrócił chyba do Białego Domu - stwierdziła Rhoda. - Człowiek nie zawsze jest panem swego czasu - mruknął Kirby. - On nigdy nie był. - Czy wróci na tańce? - zainteresowała się Pamela. Rhoda bezradnie wzruszyła ramionami. Mniej więcej godzinę później Victor Henry stanął w drzwiach hotelu Shoneham, ponuro przyglądając się wytwornie ubranym tancerzom na parkiecie, scenie z flagami USA i Anglii, orkiestrze i dwom potężnym bufetom stojącym pod ścianą i uginającym się od zakąsek. Od doradcy morskiego w Białym Domu dowiedział się, oprócz paru innych rzeczy, o trzydziestu tysiącach ton zatopionych w ciągu ostatnich dwóch dni. Alistair Tudsbury przeszedł obok z panią około czterdziestki, która, jeśli nie liczyć naszyjnika, była całkiem naga w swoich górnych partiach. Opięty złotą dewizką brzuch korespondenta trzymał ją na pewien dystans, ale stan jej ducha wskazywał, że jest to tylko chwilowe. - A, Pug! - ucieszył się na jego widok. - Co się tak rozglądasz? - Szukam Rhody. - Jest po drugiej stronie przy oknie. Znasz Irinę Basley? - Witaj. Czy Pam też tu jest? - Wróciła do biura udawać przepracowaną patriotkę. Tudsbury ruszył w tany ignorując chorą nogę, a Victor przemierzył parkiet i dojrzał wreszcie żonę siedzącą przy małym stoliku w towarzystwie Palmera Kirby. - Witaj, kochanie - ucieszyła się na jego widok. - Udało ci się uciec. Weź talerz i przyłącz się do nas. - Przyniosę ci - zaofiarował się Kirby. - Siadaj. - Nie, Palmer. I tak nie mogę zostać na dłużej. - Dlaczego? - na twarzy Rhody widać było żal. - Przyszedłem tylko, żeby ci powiedzieć, że nie będzie mnie całą noc, a możliwe, że dłużej. Wracam do domu, żeby się spakować i znikam. - Szkoda - na twarzy Palmera pojawił się sztuczny uśmiech. - To niezłe party. - Bawcie się dobrze. Nie znajdziesz czegoś podobnego w Londynie. - Pug pocałował żonę w policzek i dodał: - Przykro mi, kochanie. Baw się dobrze. I odszedł. Przez chwilę siedzieli w milczeniu słuchając orkiestry. - Cóż - przerwał milczenie Kirby. - Odjeżdżam do Nowego Jorku o siódmej rano i lepiej pójdę spać. To był wspaniały obiad i doskonały koncert. Dzięki, Rhoda. - Palmer, ja muszę tu być jeszcze tylko godzinkę. Zobaczymy się przed twoim wyjazdem do Londynu? - Obawiam się, że nie. Zaniepokojona przyjrzała mu się uważnie i otarła usta serwetką. - Odprowadzę cię - 2decydowała. W holu poprawiła przed lustrem włosy, kątem oka spoglądając na niego i powiedziała: - Przepraszam. Chciałam powiedzieć Victorowi jak tylko wróci, ale ma tyle zajęć w nowej pracy i tak się ucieszył, że wrócił do domu. Po prostu nie mogłam. Kirby przytaknął z kamienną twarzą. - A potem ta straszna wiadomość od Byrona o małżeństwie. Wiele dni zajęło nam obojgu, by się do tego przyzwyczaić. Teraz Janice tuż przed porodem... Mam na myśli to, że perspektywa zostania dziadkami... musisz pozwolić mi wybrać odpowiedni moment. To nie jest łatwa rozmowa. - Rozumiem, że macie wiele spraw, które was łączą. - A my nie? - Spojrzała mu w oczy i wróciła do poprawiania włosów, a on ciągnął: - Byłem dziś w nader parszywej sytuacji. Ja naprawdę chcę się powtórnie ożenić. Nigdy nie czułem tego silniej niż dziś u ciebie przy stole. - Na litość boską, nie dawaj mi ultimatum! Albo zrób to, na co masz ochotę i przywieź sobie angielską żonę. Znajdziesz tuzin odpowiednich kandydatek gotowych uwielbiać cię na każdym kroku i na pierwszy znak przyjechać do Stanów. - Nie przywiozę angielskiej żony - uśmiechnął się nagle ujmując ją za rękę. - Ślicznie dziś wyglądasz. Obiad był znakomity, a te tańce to prawdziwy sukces. Jesteś doskonałą organizatorką. Sądzę, że nie wrócę wcześniej jak w maju, a to powinno ci wystarczyć. Wiesz, że powinno. Do zobaczenia. Wróciła na salę czując ulgę - ostatnie minuty oczyściły atmosferę i przynajmniej do maja mogła dalej żonglować. Pamela pisała na maszynie mając na nosie okulary, w grubej, czarnej oprawie, które upodobniały ją do sowy. Nawet nie rozebrała się z wieczorowej sukni. W pokoju paliła się jedynie lampa stojąca na biurku, która oświetlała tylko maszynę, pogrążając resztę biura w półmroku. Rozległo się pukanie do drzwi. - Szybko się uwinąłeś - stwierdziła na widok Victora w brązowym płaszczu, takimże kapeluszu, z marynarskim workiem w ręku. - Jak pamiętam, pijesz czarną z cukrem. - Masz doskonałą pamięć. Podeszła do stolika zawalonego papierami, nalała dwa kubki i usiadła na obrotowym krześle przy maszynie. - Wyglądasz na zmęczoną - stwierdził Pug. - Wiem, ale on chce to mieć na ósmą rano - zdjęła okulary i potarła oczy. - Miałam do wyboru: albo skończyć dzisiaj, albo wstać o piątej rano. Nie chciało mi się spać, a na tańce czy picie też nie miałam ochoty. - Nad czym pracujesz? Zawahała się, po czym uśmiechnęła. - Obawiam się, że wiesz na ten temat znacznie więcej niż ja. To aneks o barkach desantowych. - A, to. Niezła rzecz, nie sądzisz? - Czyta się jak czystą fantazję. Czy Stany Zjednoczone są w stanie naprawdę wymyślić te maszyny i zbudować tysiące barek do tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku? - Możemy. Ale jak na razie nie widzę żadnego powodu, dla którego mielibyśmy to robić. To nie jest rozkaz operacyjny, to tylko plan - oświetlenie i jej nagie ramiona zaczęły wywierać efekt, którego się obawiał, toteż pośpiesznie zmienił temat. - Co z Tedem? - Dostałam list od jego dowódcy dywizjonu i to zaledwie wczoraj. Całkiem spora epistoła. Z tego szpitala uciekło trzech naszych pilotów, dotarło do wybrzeża, nawiązało łączność przez partyzantów i zostało przewiezionych na Wyspę. Ted miał uciec z nimi, ale po twojej wizycie przydzielono mu osobny pokój i otoczono czujniejszą strażą, tak więc nie mógł tego zrobić. Myślę, że teraz jest już przetransportowany do Niemiec i umieszczony w oflagu. Jest dobrze traktowany, bo mamy u siebie sporo ich pilotów, ale sam rozumiesz dlaczego nie byłam w nastroju, żeby się bawić. Victor spojrzał na ścienny zegar. - Przeze mnie nie zdołał uciec - mruknął. - Nie opowiadaj bzdur! - Nie opowiadam, to fakt. Zanim zacząłem rozmawiać o nim z Niemcami, zastanawiałem się czy warto. To, że o niego pytałem, zwróciło ich uwagę na zwykłego dotąd pilota. Nie wiedziałem wówczas, czy to dobrze, czy źle. Okazało się, że źle. Czasami najlepiej zostawić rzeczy ich własnemu biegowi. - Ależ to ja cię o to prosiłam. - Owszem. - Oszczędziłeś mi paru miesięcy niepokoju. - Jak by nie było i tak tego już nie zmienimy. Wiesz, że nadal żyje, a to też coś. Cieszę się z tego, Pam. Ale na mnie już czas. - Dokąd się wybierasz? Nie wyjeżdżasz chyba za granicę. Niedługo skończymy tu rozmowy i przez dłuższy czas możemy się nie widzieć. Pochylił się opierając łokcie na kolanach - nie wahał się powiedzieć jej tego, czego nigdy nie mówił żonie. Ostatecznie Pam była prawie tak blisko źródeł, jak on sam. - Prezydent od tygodni ma problemy z zatokami, a ostatnio dostał gorączki. Ta wrzawa wokół Lend-Lease nie pomaga mu w powrocie do zdrowia. Wyjeżdża zupełnie prywatnie na parę dni do Hyde Parku i chce, bym mu towarzyszył. To wielka niespodzianka. Miałem nadzieję, że o mnie zapomniał. - Nie tak łatwo cię zapomnieć - roześmiała się. - Jesteś legendarną Bomber Command. Amerykański oficer marynarki, który dla przyjemności poleciał w wellingtonie bombardować Berlin. - Nieprawda. Przez cały czas trzymałem się podłogi i miałem zamknięte oczy. Nadal mam dreszcze na samą myśl, co by się stało, gdyby maszyna została zestrzelona, a ja bym to przeżył. Amerykański attache morski w Niemczech wyskoczył z brytyjskiego bombowca! Byłaś zła na mnie, że poleciałem. - Byłam. Wstał zapinając płaszcz. - Dziękuję za kawę. Brakowało mi jej od chwili, gdy dowiedziałem się o wyjeździe. - To był wspaniały obiad. Masz cudowną żonę, Victor. Doskonale to wszystko zorganizowała, a sposób, w jaki przechwyciła tę wazę... Poza tym jest piękna. - Nikt nie musi jej zachwalać. Pamela założyła okulary i wkręciła kolejną kartkę w maszynę. - Do zobaczenia - powiedział z ociąganiem. - Może uda mi się ciebie zobaczyć zanim wyjedziesz. - To byłoby miłe - uważnie przeglądała papiery. - Brak mi cię bardziej tutaj niż w Londynie. Powiedziała to spokojnie, w charakterystyczny dla siebie sposób i Victor zamarł z ręką na klamce czując, że coś blokuje mu gardło. Odetchnął i powiedział: - Na to samo narzeka Rhoda. Zakopuję się w tym, co robię. - Och, wiem o tym - spojrzała nań przez szkła. - Chyba nie chcesz, żeby prezydent na ciebie czekał? 40 Na mrocznym peronie dwaj agenci Secret Service unieśli prezydenta z samochodu i postawili na nogi. Górował nad nimi w długim płaszczu i naciągniętym na oczy, targanym przez zimny wiatr, miękkim kapeluszu. Trzymając za ramię jednego z nich i podpierając się laską, kulejąc powoli zbliżył się do ostatniego wagonu. Stanął, włożył rękawiczki i wciągnął się do wagonu powłócząc nogami. Victor Henry, oddalony od niego o spory kawałek, mógł dostrzec, jak pod płaszczem napinają się mięśnie jego ramion. Do Puga zbliżyła się wysoka kobieta z brązowym piórkiem przy kapeluszu i z kartką w dłoni. - Ma pan wsiąść do prezydenckiego wagonu, kapitanie. Wchodząc na schody zrozumiał, dlaczego prezydent miał rękawiczki - stal poręczy była tak zimna, że przymarzała do niej skóra. Steward poprowadził go przez kuchnię, gdzie inny steward mieszał koktajl w shakerze. Gdy doszli do przedziału powiedział: - Pan zostanie tutaj. Gdy pan będzie gotowy, to prezydent zaprasza do salonu. Przedział był typowym przedziałem sypialnym w pulmanowskim wagonie i tak samo pachniał koleją. Zielone obicia były wytarte i zakurzone. Victor powiesił płaszcz i kapelusz w miniaturowej szafie, przyczesał włosy i przetarł papierowym ręcznikiem błyszczące buty. Bez szarpnięć i hałasu pociąg powoli ruszył. - Siadaj, Pug! - prezydent machnął ręką na widok jego uroczystej postawy. - Co chcesz? Przeważnie jest whisky, bo Harry ciągle jej używa, ale mamy też inne trunki. - Może być whisky, panie prezydencie. Dziękuję. - Witam, kapitanie - pozdrowił go Harry Hopkins zajmujący zieloną kanapę. Choć to Roosevelt miał być chory, Hopkins wyglądał zdecydowanie gorzej - chudy, o zapadniętej klatce piersiowej i szarej cerze. Prezydent był rumiany, co mogło być spowodowane gorączką, ale wzrok miał jasny i cała sylwetka zdradzała odprężenie. Wypełniał sobą cały fotel, choć jego nogi, pomimo szerokich nogawek spodni, były boleśnie chude. Pugowi przypomniało się, że Washington i Lincoln też byli nieproporcjonalnie zbudowani. - Jak twoja znajomość poezji? - spytał prezydent z tym kulturalnym akcentem, który Victorowi zawsze wydawał się odrobinę sztuczny. - Znasz wiersz kończący się słowami: "Nie ma pociągu, do którego bym nie wsiadł, obojętnie dokąd jedzie"? W ten właśnie sposób czuję. Samo to, że tu jestem, znacznie poprawiło mi samopoczucie. Jakby na przekór słowom ostro zakaszlał zasłaniając dłonią usta. - No, powiedzmy, trochę. Gdyby to był okręt, wtedy byłoby "znacznie". - Także wolałbym okręt, sir. - Stara miłość, co, żeglarzu? - Nie całkiem, sir. Jest mi całkiem dobrze w Planowaniu. - Naprawdę? Cieszę się, że tak jest. Oczywiście nie mam zielonego pojęcia, co wy tam wyprawiacie z Anglikami. - Tak też rozumiem, sir. Ze złośliwym błyskiem w oku prezydent kontynuował: - Kiedy wróci ten dokument, który wczoraj dostał Sekretarz Stanu i lord Burne-Wilke zobaczy poprawki wyglądające podobnie jak mój charakter pisma, będzie to przypadkowe podobieństwo. - Będę pamiętał, sir. - Tak też sądzę. Otóż na pierwszej stronie tego dokumentu, jeśli pamiętasz, jest zdanie zaczynające się od słów: "Gdy Stany Zjednoczone włączą się do wojny...". Ktoś z podobnym do mojego charakterem pisma przekreślił to straszliwe sformułowanie i napisał: "W przypadku, gdy Stany Zjednoczone będą zmuszone włączyć się w działania wojenne...". Różnica niewielka, ale nader istotna - steward podał drinki i prezydent wziął z obrzydzeniem wysoką szklankę soku pomarańczowego. - Polecenie lekarza. Harry, masz to ze sobą? - Mam, panie prezydencie. - No to do roboty. Chcę się jeszcze przespać. Jak sypiasz w pociągach, Pug? - Dobrze, sir, jeśli uda mi się ustawić ogrzewanie. Przeważnie albo marznę, albo się gotuję. Roosevelt roześmiał się głośno. - Zdradzę ci tajemnicę państwową: prezydent USA ma te same kłopoty. Teraz budują dla mnie specjalny wagon pancerny i powiedziałem im, że reszta mnie nie obchodzi, ale ogrzewanie ma tam działać jak należy - zerknął na zegarek. - Jesteś głodny, Victor? Zdradzę ci następną tajemnicę: jedzenie w Białym Domu pozostawia wiele do życzenia. Powiedz im, Harry, że chcę jajka na bekonie. Chodzą za mną od wielu dni. Hopkins ruszył w stronę kuchni, a Pug rozejrzał się po salonie. Wagon prezydencki, z tego co do tej pory wiedział, był zwykłą pulmanowską salonką przebudowaną tak, by wyglądała jak living room. Oczekiwał czegoś bardziej oryginalnego, ale starannie ukrył rozczarowanie. - Naprawdę z minuty na minutę czuję się lepiej. - Roosevelt oparł się na łokciu spoglądając w okno. - Nie wiesz, jak uwielbiam być z dala od telefonu. Jak twoi chłopcy? Lotnik i ten młody podwodniak? Victor wiedział, że Roosevelt lubi popisywać się swoją pamięcią, ale nadal wywoływało to na nim wrażenie i zaskakiwało. - W porządku, sir. Ale jak pan to zapamiętał? - Och, polityk musi wiele pożyczać od słonia - odparł zapytany z chłopięcą prawie radością. - Pamięć, gruboskórność i ten długi nos nade wszystko. Wrócił Hopkins, ale zanim opadł na sofę, wyjął z portfela i wręczył Victorowi dokument składający się z trzech stron maszynopisu i kartki fotokopii. - Proszę to przeczytać - mruknął. Pug zaczął ze sceptycyzmem, który błyskawicznie zniknął, po czym przyjrzał się wpierw Hopkinsowi, potem prezydentowi nie chcąc pierwszy zabierać głosu. To, co trzymał w ręku, było wyciągiem sporządzonym przez wywiad wojskowy, który obejmował rozkazy operacyjne Oberkomando der Wehrmacht. Najprawdopodobniej uzyskał je jeden z pracowników ambasady w Berlinie - wskazywał na to ostatni paragraf dokumentu. Wręczył mu je antyhitlerowski oficer stwierdzając, iż wie, że przez niego trafią we właściwe ręce, co też było prawdą, gdyż Amerykanin był oficerem wywiadu. Pug znał tego oficera, choć jego związki z wywiadem były dlań całkowitym zaskoczeniem. - Sądzisz, że to autentyk? - spytał Roosevelt. - Cóż, sir... Ta fotokopia wygląda jak niemieckie dokumenty wojskowe, które widziałem. Nagłówki, czcionki, sformułowania, wszystko się zgadza. - A zawartość? - Cóż, jeśli jest prawdziwa, to jest to jedno z większych osiągnięć wywiadu. Prezydent uśmiechnął się zmęczonym uśmiechem zawodowca mającego do czynienia z amatorem. - "Jeśli" to jeden z najdłuższych wyrazów w tym języku. - Czy treść wydaje się panu autentyczna? - spytał chrapliwie Hopkins. - Nie mogę powiedzieć czy tak, czy nie. Choćby dlatego, że w ogóle nie znam geografii Rosji. - Nasi eksperci uznali ten dokument za prawdopodobny - mruknął Hopkins. - Zresztą, dlaczego ktoś miałby nam dostarczać falsyfikaty takiej treści? Całkowite rozkazy operacyjne najazdu na Rosję rozpisane w detalach. Pug zastanawiał się przez moment, po czym powiedział ostrożnie: - Po pierwsze, mogli mieć nadzieję, że to skłoni Rosjan do mobilizacji i doprowadzi do wojny na dwa fronty, a w takim układzie wojsko mogłoby pozbyć się lub zabić Hitlera. Poza tym może to być robota ich wywiadu, by stwierdzić, ile materiałów przekazujemy Rosjanom. Jest też wiele innych możliwości. - W tym właśnie problem - zgodził się Roosevelt ziewając. - Nasz ambasador w Moskwie błagał, byśmy tego nie przekazywali Rosjanom. Twierdzi, że Moskwa jest dosłownie zalana podobnymi rewelacjami, a Rosjanie twierdzą, że wszystkie są produktem brytyjskiego wywiadu mającym na celu wszczęcie niesnasek między Stalinem a Hitlerem i zajęcie Niemców czym innym niż Anglią. Rozkaszlał się nagle, po czym wyprostowany w fotelu gorączkowo łapał oddech przez dłuższą chwilę. Nagle wyglądał na bardzo znudzonego. - Jest w związku z tym pytanie - odezwał się Hopkins. - Czy przekazać te materiały ich ambasadorowi w Stanach, czy nie? Jak uważasz, Pug? Victor zastanowił się - polityka nigdy go nie interesowała i nie znał się na jej niuansach. - Powiedz, co myślisz - zachęcił go prezydent. - Ja bym przekazał. - Dlaczego? - zapytał Hopkins. - Co mamy do stracenia? Jeśli to prawda, to mamy u nich duży plus, jeśli nie, to co z tego? I tak nie będą bardziej podejrzliwi niż są. Napięcie na twarzy Hopkinsa zmieniło się w uśmiech. - Myślę, że to doskonała odpowiedź - stwierdził. - Zwłaszcza, że sam tak uważam. Odebrał Victorowi dokumenty i schował w portfelu. - Jestem bardziej niż gotów na kolację - Roosevelt zmienił temat. - Jeśli jest gotowa. - Zaraz sprawdzę - Harry Hopkins poderwał się na nogi. Pug na przemian marzł lub spływał potem rzucając się w wąskim łóżku. Przez ponad godzinę toczył już walkę z ogrzewaniem. W końcu zdecydował się marznąć, ponieważ lepiej sypiał w mroźnym powietrzu. Zaczynał przysypiać ukołysany równomiernym stukotem kół, gdy rozległo się delikatne pukanie do drzwi. - Sir? Prezydent chciałby z panem rozmawiać - w drzwiach stał jeden ze stewardów. - Chce pan szlafrok? Prezydent mówił, żeby się pan nie bawił w strojenie tylko przyszedł. - Dziękuję, proszę szlafrok. Ze swojej lodowni Pug przeszedł do łaźni, gdyż w sypialni Roosevelta było zdecydowanie za ciepło. Znana ze zdjęć twarz gospodarza z nieodłączną cygarniczką i pince-nez wyglądała dziwacznie dołączona do leżącego ciała w błękitnej pidżamie i poplamionym kawą swetrze. Miał zmierzwione włosy, podkrążone oczy i wyglądał jak wielu starych ludzi w łóżku: bezbronny, smutny i słaby, pozbawiony całego dostojeństwa i powagi. Pokój wypełniała woń lekarstw, a to tym bardziej zdenerwowało Puga, od którego Roosevelt był starszy zaledwie o osiem lat. Błękitny pled zasłany był papierami, a w dłoni leżącego tkwił ołówek, którym robił notatki na kolejnym dokumencie. - Przerwałem ci piękny sen, Pug? - Nie, sir. - Siądź na chwilę - Roosevelt zdjął szkła i przez moment masował nasadę nosa. - Oczy mnie pieką i nic na to nie pomaga. W dodatku zawsze się to pogarsza, gdy mam gorączkę. Kiedyś obiecałem sobie i spełnię to, jeśli tylko pozwoli mi czas, że spiszę dla potomnych, jaki galimatias spraw trafiał do mnie w ciągu dowolnie wybranych dwudziestu czterech godzin. Byłaby to ładna ciekawostka historyczna. Ot, weźmy chociażby dzisiejsze śmieci. Vichy skłania się do podpisania paktu o pełnym sojuszu z Niemcami. Mam im zagrozić odcięciem żywności, żeby zaczęli się zjadać nawzajem? Tak radzą Anglicy. Przekupić ich większą pomocą, by tego nie robili? To pomysł naszego ambasadora. Jeśli dam im więcej żywności, to w efekcie Niemcy połkną więcej z tego, co oni produkują. Następny kwiatek: minister spraw zagranicznych Japonii spotkał się z Hitlerem. O czym rozmawiali? Czy powinniśmy przesunąć Flotę Azjatycką z Manili do Singapuru, aby zastanowili się przed atakiem na Francuskie czy Holenderskie Indie Wschodnie? To Anglicy. Czy też powinniśmy wszystko wycofać na własne wybrzeże, żeby ich nie drażnić? To mój Szef Operacji Morskich. Tak na marginesie, to chciałbym usłyszeć, co ty o tym sądzisz. Kolejna sprawa: Azory. Zająć je, zanim Hitler załatwi Portugalię i je zajmie, czy też to posunięcie spowoduje, że zajmie Portugalię? O, jeszcze jedno - tymczasowe przepisy o służbie wojskowej tracą moc za kilka miesięcy, trzeba by wprowadzić nowe zasady prawne, ale po Lend-Lease Kongres nie pójdzie na to. A to oznacza, że będziemy bezbronni - Morgenthau. Jeszcze jedno, skarb chce, żebym zamroził wszystkie aktywa Włoch i Niemiec na terenie USA, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych zabrania dowodząc, że mamy cztery razy więcej w tych dwóch państwach. Anglicy powiedzieli, że sprzedadzą nam swoje inwestycje w Stanach, by mieć więcej dolarów. Morgenthau ogłosił to w Kongresie. Teraz Anglicy się ociągają i rodzi się kolejny problem. A spraw jest znacznie więcej i to tylko z dnia dzisiejszego. Kiedyś historycy będą mieli z tego niezłą łamigłówkę. Kazałem sprawdzić dokumenty z czasów Lincolna i Wilsona. Nic podobnego do tej lawiny nie miało wówczas miejsca. Zaczynam mieć tego dosyć. Rozkaszlał się gwałtownie i z grymasem złapał się za plecy, co wytrąciło go z równowagi, gdyż w dodatku pociąg wjechał właśnie na rozjazd. Victor skoczył, by podtrzymać przechylające się ciało, ale długa dłoń prezydenta złapała oparcie łóżka i pomoc okazała się zbędna. - Dzięki - sapnął. - Ten pociąg miał jechać najwyżej trzydzieści pięć mil na godzinę. Ktoś tu wobec tego oszukuje. Coś mnie kłuje w plecach gdy kaszlę, ale McIntyre twierdzi, że to nadciągnięty mięsień. Wezmę tego syropu. Podaj mi z łaski swojej łyżeczkę i butelkę z czerwoną nalepką. Dziękuję. Skrzywił się łykając, po czym przekrzywił głowę w charakterystyczny sposób i dokładnie przyjrzał się Victorowi. - U-booty posuwają się na zachód z nową taktyką "wilczych stad" i straty są większe niż możliwości stoczni angielskich i naszych. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Słyszałem wiele na ten temat na naszych konferencjach, sir. - Wierzysz liczbom podanym przez Anglików? - Tak, sir. - Ja też. Ledwie Lend-Lease zostanie przegłosowany, zaczniemy wysyłać im całą masę towarów i nie mam ochoty, by większość zamiast w Anglii znalazła się na atlantyckim dnie. To cholernie ważne. Pewność z jaką prezydent wspomniał o Lend-Lease zaskoczyła Victora, który podobnie jak Anglicy niezbyt był pewien wyników debaty w senacie. - Myśli pan, że Lend-Lease przejdzie, sir? - Oczywiście, ale co dalej? Siedemdziesiąt statków czeka na załadunek, a to, co powiozą, po prostu nie może zostać zatopione przez u-booty. Anglicy muszą dostać tę przesyłkę i to bardziej dla podtrzymania morale, choć realne potrzeby także grają rolę. Prawdopodobnie odbiją na północ tak szybko, jak tylko się da. Aż do Islandii, skąd sami mogą zapewnić statkom eskortę. Pozostaje droga stąd do Islandii, a ich siły są napięte do granic wytrzymałości. I co mamy zrobić? - Konwój, sir? - Victor poczuł się niezbyt pewnie pod bacznym wzrokiem prezydenta. - Znasz odpowiedź na dzień dzisiejszy. Henry znał. W dyspucie nad Lend-Lease temat ten był kolejnym punktem niezgody. Lacouture i jego zwolennicy głosili, że jeśli Lend-Lease przejdzie, to następną rzeczą do jakiej zwolennicy wojny będą dążyć, są konwoje ochraniające dostawy, co oznacza natychmiastową wojnę z Niemcami. Roosevelt publicznie oświadczył, że polityka USA na Atlantyku nie ulegnie zmianie: "Neutralne patrole" tak, konwoje nie. - Pomyślałem sobie - na twarzy leżącego pojawił się dobrze znany Victorowi złośliwy uśmieszek - że można by urządzić manewry, powiedzmy dywizjonu niszczycieli. Nic wspólnego z konwojem, ale, dajmy na to, ćwiczenie zasad konwojowania, ot, zawodowa i tylko zawodowa sprawa. Navy zawsze ćwiczy różne rzeczy, nie? Gdyby ten dywizjon przypadkiem wybrał się z tymi statkami, by mieć lepszą możliwość teoretycznych ćwiczeń? A żeby uniknąć formalności i problemów powiedzmy, że byłoby to wykonywane bez pisemnych rozkazów i takich innych... Nie sądzisz, że Niemcy bardzo by się zastanowili widząc jedenaście naszych niszczycieli klasy Benson ochraniających te statki? - Owszem, sir. Ale to, co dalej by nastąpiło, zależy wyłącznie od ich rozkazów. - Mają rozkaz nie zaczepiać naszych okrętów - Roosevelt był pewny swego. - Nigdy nie spotkali naszych okrętów jako eskorty - Pug poczuł, że puls bije mu szybciej. - Przypuśćmy, sir, że wystrzelą torpedy? - Nie wierzę w to. Statki mogą pozostać przez nich nie zauważone dopóki Anglicy ich nie przejmą, to jest najbardziej prawdopodobne. Pogoda na Północnym Atlantyku jest teraz dość nieprzyjemna, a większość u-bootów operuje po drugiej stronie Islandii - wsunął papierosa w cygarniczkę i Victor podał mu ognia. - To wbrew zaleceniom lekarza, ale potrzebuję tego. Chcę, by te statki doszły i sądzę, że mógłbyś się tym zająć i popłynąć z tym dywizjonem. - Aye, aye, sir - Pug opanował w jakiś sposób zaskoczenie, choć sam nie bardzo wiedział, jak mu się to udało. - To bardzo podobna sprawa do tego transferu samolotów, którą tak dobrze załatwiłeś. Wszystko polega na tym, by zrobić to spokojnie, cicho i nie rzucając się w oczy. Bez rozkazu i rozgłosu dostarczyć ładunek do Islandii. Uważasz, że to jest wykonalne? Może przez minutę zapytany milczał, po czym odpowiedział krótko: - Yes, sir. - Przy minimalnej ilości zorientowanych? Nie rozmawiałem o tym nawet z Harrym. - Admirał Stark i admirał King muszą wiedzieć, sir. Poza tym dowódca Obszaru i dowódca dywizjonu. Reszta po prostu wykona odpowiednie rozkazy odnośnie ćwiczeń. - Jeśli tylko trzech admirałów i jeden oficer, to doskonale. Ale udział weźmie sporo załóg. Będzie dużo plotek. - Nie, sir. Natomiast co innego mnie niepokoi. Co mamy robić, jeśli Niemcy nas zaatakują? Zgadzam się, że jest to nieprawdopodobne, ale jeśli tak będzie? Roosevelt przyjrzał mu się poprzez dym. - Założeniem gry jest, że to nie nastąpi. - Wiem, sir. - Rozumiesz więc, że wypadek walki niszczy cel całego przedsięwzięcia i znasz inne implikacje. - Tak, sir. - Wobec tego powiedz mi uczciwie, co sądzisz o tym pomyśle? Jest mój własny. Jeśli uważasz, że jest zły, to powiedz mi to, ale powiedz też dlaczego. - Cóż, sir - Victor oparł łokcie na kolanach i pochylił się odliczając na palcach. - Po pierwsze, oni mogą nas nie zauważyć, jak pan powiedział. Jeśli zauważą, będą zaskoczeni i użyją radia, by uzyskać rozkazy. Możemy natknąć się na kowboja, który zacznie strzelać, ale bardzo w to wątpię. Znam niemieckich podwodniaków, to doskonali zawodowi oficerowie, a to decyzja polityczna, której nikt poniżej Hitlera nie odważy się podjąć. A to wymaga czasu. Myślę, że statki przejdą bez wypadków, sir. - Wspaniale! - Ale to może udać się tylko raz. Polityka zaskoczenia jest zbyt ryzykowna, by ją powtarzać, sir. Roosevelt westchnął. - Wiem o tym. Cała sytuacja jest śmierdząca i trzeba zaryzykować. Anglicy twierdzą, że przed następnym dużym konwojem wyremontują sporo uszkodzonych niszczycieli. Poza tym dajemy Kanadyjczykom, to też tajemnica, sporo kutrów Coast Quard, żeby zamknęli dziurę do Islandii. Wiedz też, że taki super ważny jest tylko ten pierwszy konwój Lend-Lease - zebrał leżące na łóżku papiery. - Mógłbyś to włożyć do teczki? Kiedy Victor ją zamykał, prezydent stłumił ziewnięcie i spytał poprawiając się na łóżku: - Jak przebiegają konferencje z Anglikami? - Doskonale, sir. - Istotne było, żeby zacząć prace połączonych sztabów - Roosevelt ziewnął ponownie. - Cieszy mnie, że dobrze to wychodzi. Były jakieś kłopoty z Singapurem, jeśli dobrze pamiętam? Wyłączył lampkę nocną pozostawiając zapalone jedynie kinkiety na ścianach. - Odłożyliśmy tę sprawę, sir, gdyż nie sposób było jej rozwiązać. - Wyłącz światło, Pug. Kontakt jest przy drzwiach. - Yes, sir - Victor podszedł i przycisnął go. Teraz w pomieszczeniu paliła się jedynie błękitna lampka i papieros prezydenta. - Co jakiś czas natkniemy się na to. Chcą utrzymać Imperium, co jest zupełnie naturalne, ale głównym zadaniem jest pobicie Hitlera. Będą się do końca upierać, że to jedno i to samo, ale tak nie jest. Pogadamy o tych ćwiczeniach jeszcze rano. - Tak jest, sir. - A kiedy wrócisz z tej wycieczki, która dla odmiany, jak sądzę, ci się spodoba, chcę, żebyś z żoną i rodziną zjadł z nami obiad. Taki spokojny. Moja małżonka często cię wspomina. - Dziękuję, sir. Jestem zaszczycony. - Dobranoc, Pug. Czerwony ognik zniknął w popielniczce, a Victor nacisnął na klamkę, lecz powstrzymał go głos prezydenta. - Pug, najlepsi ludzie jacy mnie otaczają nakłaniają mnie, bym wypowiedział Niemcom wojnę. Tłumaczą, że to nieuniknione i że to jedyny sposób, by zjednoczyć naród. Przypuszczam, że zgadzasz się z nimi? - Tak, sir. Zgadzam się - odparł po chwili zapytany. - Wojna to zła rzecz. Bardzo zła. Ale na razie jeszcze na nią nie pora. Na razie nadal jestem podżegaczem, tchórzem i żydowskim sługą. W ten sposób pracuję na swoją pensję. Śpij dobrze, Pug. 41 Negatywny front (z książki: "Utrata światowego imperium") Prowokacja na Atlantyku W miarę jak nasze u-booty zaczęły w 1941 roku osiągać coraz lepsze wyniki, Roosevelt przyśpieszył swoje decyzje - każdy miesiąc przynosił nowe historie, niezbyt dramatyczne dla czytelników gazet, ale wystarczająco jasne dla naszego sztabu. Coraz to radykalniejsze kroki podejmował prezydent Stanów Zjednoczonych, by ograniczyć naszą wolność na morzach. Zajął Grenlandię, posłał Us Navy w lukę między eskortami brytyjską a kanadyjską - właśnie tam, gdzie u-booty miały największe sukcesy - i admirał King (US Navy) butnie oświadczył, że zachodnia półkula zaczyna się na 26° długości geograficznej zachodniej co obejmowało najlepsze tereny łowieckie u-bootwaffe: Bahamy, Karaiby i Azory. Marynarka amerykańska poza "neutralnymi patrolami" zaczęła konwojowanie brytyjskich statków, ufając w naszą cierpliwość i ignorancję Kongresu. W końcu w maju Roosevelt ogłosił "nieograniczone narodowe zagrożenie" twierdząc bezwstydnie, że skoro sprawy mają się tak źle, to jego rodacy mogliby stracić nieco krwi, co było po prostu publicznym potwierdzeniem coraz większego zaangażowania się w konflikt po stronie Anglii. Ale znacznie wcześniej, gdyż już w styczniu, miała miejsce konferencja sztabów sił amerykańskich i brytyjskich, przewyższająca wszystko co do tej pory miało miejsce jeśli chodzi o współpracę Włoch i Niemiec. Odbyła się w Waszyngtonie i to w wielkiej tajemnicy - uzgodniono, że gdy wybuchnie globalna wojna, to wspólnym wrogiem numer jeden będą Niemcy. Taka była amerykańska neutralność w 1941 roku i taka uczciwość prezydenta wobec własnych rodaków - przez cały czas wmawiał im, że nie będą musieli walczyć, jeśli tylko Anglia otrzyma wystarczającą pomoc, w czym wybitnie pomagał mu Churchill twierdząc między innymi w jednym z przemówień: "Dajcie nam narzędzia, a wykonamy tę robotę", co było całkowitą bzdurą i o czym obaj dobrze wiedzieli. Największym jednak posunięciem amerykańskiego prezydenta ingerującym w wojnę, w której ponoć był neutralny, była interwencja na Bałkanach. Kampania w tym rejonie świata w 1941 roku nie musiałaby mieć miejsca, gdyby Churchill i Roosevelt nie zmieni!i wewnętrznych problemów, które można było załatwić na drodze pokojowej, w okrutny i niepotrzebny konflikt zbrojny. Zdrada Jugosławii. Misja Donovana Wiadomo powszechnie że Roosevelt używał nieformalnych wysłanników, by obejść ustalone kanały dyplomatyczne i struktury rządowe, przez co mógł dokonywać różnych machinacji bez ponoszenia odpowiedzialności jeśli się nie udały, gdyż oficjalnie nie miały one w ogóle miejsca. Dzięki temu mógł także czynić nieoficjalne sondaże i zasięgać informacji bez zobowiązań. Najbardziej znanym z tych wysłanników był rzecz jasna Harry Hopkins, który pomógł w zrealizowaniu polityki nieograniczonej pomocy bolszewikom, mniej znanym był zaś pułkownik William Donovan, który w późniejszym okresie wojny utworzył siatkę szpiegowską OSS. W marcu 1941 roku Donovan złożył wizytę w Jugosławii, wizytę, która sprowadziła nieszczęście na ten kraj. Mieszanie się prezydenta USA w wewnętrzną politykę na Bałkanach, gdy w Grecji toczyła się wojna po to, by wciągnąć inne kraje w konflikt z Niemcami, jest niczym innym jak zbrodnią wojenną, a mimo to taki właśnie był cel misji Donovana i to misji zakończonej sukcesem. Wojna w Grecji także nie była wynikiem naszego działania - była to nieprzemyślana awantura naszego papierowego sojusznika, Mussoliniego, który latem 1940 roku nakazał armii stacjonującej w Libii atak na Egipt, gdyż Anglia walczyła w domu o życie i miał nadzieję, że uda mu się włączyć do swego państwa jej afrykańskie posiadłości. W październiku zaś zarządził inwazję na Grecję i to z typową dla niego teatralnością wyznaczył ją na dzień, w którym spotkał się z Hitlerem we Florencji nie uprzedzając go zresztą o niczym. Chciał pokazać Führerowi, że nie jest nic nie wartym błaznem, lecz liczącym się militarnym zdobywcą. Nieszczęśliwie dlań w parę tygodni później niewielka, acz bitna armia grecka nie dość, że przepędziła Włochów, to pognała za nimi do Albanii i zdobyła ich bazę zaopatrzeniową w Port Edda. Ta polityczno-militarna klęska wykazała, że Duce jest niekompetentnym idiotą, dzięki czemu Anglicy w Egipcie wzięli się do roboty, stawiając wpierw zacięty opór i zatrzymując front a potem przechodząc do kontrnatarcia (będąc słabsi liczebnie!) na którego pierwsze oznaki włoskie "niezwyciężone legiony" albo uciekały ile sił w nogach, albo poddawały się z pieśnią na ustach. Było to żałosne przedstawienie nie mające sobie równych w dziejach współczesnych wojen. Najoczywistszym było, iż wojsko włoskie nie ma absolutnie serca do walki i że przestało się liczyć zarówno jako przeciwnik, jak i jako sojusznik. Większość ich floty została wyłączona już wcześniej (atak samolotów torpedowych z lotniskowca na port w Tarencie w listopadzie, co potem powtórzyli Japończycy w Pearl Harbor). Nasza południowa flanka została w ten sposób całkowicie odsłonięta i należało coś z tym szybko zrobić. Hitler był lojalny w stosunku do Mussoliniego i ze względów politycznych, jak i militarnych postanowił mu pomóc. W dodatku zabezpieczenie naszego południowego skrzydła wobec zbliżającej się wojny z Rosją było sprawą nader istotną dla samych Niemiec. Führer doskonałymi posunięciami politycznymi utrzymywał konflikt z Grecją na stopniu lokalnym, zamierzając zakończyć go udziałem paru naszych dywizji. Doskonałym posunięciem było zajęcie rumuńskich pól naftowych i ostateczne uregulowanie stosunków z Węgrami. Z Jugosławią i Bułgarią zawarł pakty o przyjaźni i pomimo rosyjskich sprzeciwów wprowadził do Bułgarii wojsko, by szybciej zakończyć konflikt grecki. Wszystko odbyłoby się prawie na pokojowej płaszczyźnie, gdyby wysłannik Roosevelta nie zjawił się w Belgradzie. Klika Simowicia Churchill już wcześniej chciał wciągnąć neutralną Jugosławię i Turcję w ten konflikt, aby stworzyć przeciwko nam solidny front na Bałkanach, chcąc, jak zwykle, by inni walczyli i umierali za Anglię. Donovan w styczniu próbował zainteresować tym problemem rząd Jugosławii, lecz książę regent Paul wyrzucił go z kraju. Udało mu się jednakże przedtem nawiązać kontakt ze spiskowcami wśród serbskich wojskowych, któremu przewodził generał lotnictwa Simowic. Jugosławia, jako łatany twór traktatu wersalskiego, od początku swego istnienia targana była antagonizmami pomiędzy Chorwatami sprzyjającymi Rzeszy, a Serbami naszymi zaciekłymi wrogami. Nic więc dziwnego, że serbscy oficerowie dawali posłuch pomysłom Churchilla, czego zresztą można się było spodziewać po potomkach szaleńców, którzy wywołali pierwszą wojnę w Sarajewie. Podczas swej wizyty w marcu Donovan stwierdził że brytyjski plan nie powiódł się i że pod wpływem nacisków Hitlera Jugosławia zamierza przyłączyć się do państw Osi. W takiej sytuacji Roosevelt wysłał notę do rządu jugosłowiańskiego, która zachowała się, na szczęście, dla oceny historyków. Oto jej treść: "USA spogląda nie tylko na teraźniejszość, ale również na przyszłość i każdy kraj, który podda się posłusznie, musi się liczyć z mniejszą sympatią świata niż ten, który w najskromniejszych nawet warunkach oprze się najazdowi, choćby jedynie przez parę tygodni". Praktycznie był to rozkaz dla Jugosławii wydany przez amerykańskiego prezydenta, oddalonego o prawie pięć tysięcy mil, by wypowiedziała nam wojnę pod groźbą jakiegoś przyszłego traktatu politycznego! Niewiele jest przykładów czystej bezczelności i ingerencji w sprawy jednego państwa przez inne w dziejach ludzkości. Rząd poprzez ambasadora przekazał odpowiedź księcia Paula: "Wielkim państwom łatwo rozkazywać - mówicie o honorze, ale jesteście daleko". Teraz przyszła kolej na klikę Simowicia, sprowokowaną i zachęcaną przez amerykańskie obietnice. Rozprzestrzeniała się ona wśród jugosłowiańskich sił zbrojnych na podobieństwo raka i w wyniku bezkrwawego nocnego przewrotu konspiratorzy obalili rząd i odwołali układ wiążący Jugosławię z Osią. Nastąpiły pełne radości demonstracje Serbów, a w zachodniej prasie pojawiły się pełne satysfakcji i uznania artykuły o bohaterskiej Jugosławii. Operacja "Kara" Wszystko było krótkotrwałe - Adolf Hitler zarządził błyskawiczną likwidację zdradzieckiego kraju, co było jedynym możliwym posunięciem - pozostawienie bezkarnym takiego postępowania doprowadziłoby do natychmiastowych krwawych rewolt w całej Europie, która znajdowała się pod panowaniem Nowego Porządku. Operacja "Kara", w wyniku której szóstego kwietnia Luftwaffe zrównała Belgrad z ziemią, zaczęła akcję Wehrmachtu, który w ciągu dwóch tygodni zakończył kampanię grecką i jugosłowiańską. Jugosławia została podzielona między Niemcy, Włochy i naszych bałkańskich sprzymierzeńców, kończąc związane z tym krajem problemy (choć probolszewicka partyzantka w górach psuła nam sporo krwi). Nieszczęśni Jugosłowianie zapłacili zupełnie niepotrzebną daniną krwi, zniszczeniem i rozbiciem kraju za knowania Churchilla i Roosevelta. Z technicznego punktu widzenia kampania jugosłowiańska była godna podziwu - szybkie zwycięstwa zawsze wyglądają na łatwe, ale w tym wypadku teren był górzysty, a armia jugosłowiańska liczyła ponad milion bitnych żołnierzy. Wehrmacht zwyciężył dzięki zdecydowaniu Führera i błyskawicznemu atakowi - plan akcji został opracowany przez Oberkomando der Wehrmacht w ciągu jednej nocy, gdyż, w przeciwieństwie do innych kampanii, tej nie przewidywaliśmy i gotowy plan ataku na Jugosławię nie leżał w archiwum. Mimo to przeprowadzony został idealnie i, co jeszcze mniej wiarygodne ale prawdziwe, nasze straty nie przekroczyły sześciuset ludzi. Prawdopodobne jest (co nader banalnie brzmi), że Hitler przegrał drugą wojnę dzięki złości na Jugosławię, gdyż spowodowała ona odwleczenie ataku na Rosję i trzy do pięciu tygodni po to, by wywrzeć zemstę na podstępnym - choć niegroźnym - sąsiedzie. Faktem jest, iż jego decyzje w tej sprawie były wymuszone okolicznościami, gdyż przy ataku na Rosję wrogi front na Bałkanach, stanowiący naszą południową flankę i to nader bliską rumuńskim polom naftowym, nie mógł być tolerowany. Co do gniewu, to był to sprawdzony już sposób, by zmusić generałów do maksymalnego wysiłku, natomiast stracony czas był istotny, jako że warunki terenowe i pogoda kierowały naszą strategią w Rosji. Lepiej dla Niemców byłoby, i trzeba publicznie podać tę konkluzję, gdyby Włochy nigdy nie przystąpiły do wojny. Dobrze jest bowiem mieć flanki zabezpieczone przez państwa neutralne, zaś cały udział Mussoliniego w tej wojnie to dodanie do naszego negatywnego frontu dwóch dużych wybrzeży - włoskiego i bałkańskiego - podczas gdy w finale i tak klasyczna konfrontacja miała miejsce na północnoeuropejskiej równinie, między Wołgą a kanałem La Manche. Zupełnie niepotrzebnie rozdrabnialiśmy nasze siły osłaniając południe - zabrakło ich bowiem na tym głównym teatrze działań. Strategia śródziemnomorska W każdym razie, skoro wojna przeskoczyła na południe niektórzy z wyższych dowódców, jak Göring czy Raeder nalegali na Hitlera, by z początkiem 1941 roku uderzył na brytyjskie posiadłości w basenie Morza Śródziemnego, a szczególnie na Gibraltar i Kanał Sueski. Anglicy byliby bezsilni wobec takiego ataku przeprowadzonego dużymi siłami - byli rozciągnięci na zbyt dużym froncie i mogliśmy zamknąć naszą południową flankę naturalną przeszkodą nie do przebycia jaką jest Sahara. Ich linie morskie do Afryki i Azji zostałyby przecięte, a upadek morale i brak zaopatrzenia mógłby spowodować klęskę Churchilla i pokój, którego obie strony tak bardzo potrzebowały. Hitlera to pociągało, ale gdy Franco zdradziecko odmówił przyłączenia się do nas w ataku na Gibraltar (po tym jak Niemcy wygrały dla niego wojnę domową), Führer stracił zainteresowanie całą sprawą. Sercem był przy inwazji na Rosję, ale mimo to energicznie zareagował na niespodzianki w Afryce, Grecji i Jugosławii, nie ustępując przy tym z naczelnego kierunku - ataku na wschód. Nasze siły zbrojne triumfowały gdziekolwiek się nie kierowały i historia owych lat nie zanotowała niczego innego niż wspaniałe zwycięstwa oręża niemieckiego, kolejno po sobie następujące. Głupota Churchilla Przyznać należy, że Churchill pomógł nam wykazując głupotę strategiczną równą niemal tej, jaką wykazał Mussolini. Gdy wkroczyliśmy do Grecji, Anglicy w Afryce maszerowali przez Libię, Erytreę i Abisynię bądź przeganiając Włochów, bądź biorąc ich hurtem do niewoli i mieli realną szansę zakończyć wojnę w tej części świata i zabezpieczyć swoją komunikację na Morzu Śródziemnym zanim my wkroczylibyśmy do akcji. Churchill jednakże, mimo, jak to napisał w swych wspomnieniach, pełnej świadomości, iż Anglia nie ma wystarczających sił, by długo opierać się Niemcom na Bałkanach, czuł się związany "słowem", by pomóc Grecji. Zabrał więc najlepsze jednostki zwyciężające w Afryce u szczytu ich sukcesu i rzucił do Grecji i na Kretę, skąd szybko musiał je ewakuować przetrzebione i pobite, gdyż mieli tu do czynienia z nami, a nie z Włochami. Ci, którzy ocaleli, znaleźli się tu twarzą w twarz z Niemcami, gdyż tymczasem w Trypolisie wylądował Rommel ze swoim Afrika Korps i oznaczało to koniec radosnego spaceru Anglików po Afryce. W końcu, tak jak zwykle, z kłopotów musieli wyciągać ich Amerykanie. "Honor" nie miał zresztą nic wspólnego z posunięciem Churchilla - miał on po prostu obsesję na punkcie bałkańskim, datującą się od czasów fiaska pod Gallipoli w czasie wojny. W okresie późniejszym ta obsesja odsunęła go od Roosevelta, redukując do zbędnej postaci na konferencjach wojskowych, robiącej zbędny szum wokół Bałkanów, podczas gdy pozostali słusznie rozumowali, że wojna rozstrzygnie się na północy. Gdyby zostawił Bałkany i pozwolił swym generałom dokończyć kampanię afrykańską na początku 1941 roku, zniszczenie Jugosławii, lądowanie aliantów w Maroku, Sycylii i Włoszech byłyby niepotrzebne, a wojna mogłaby zostać skrócona o dwa lata, oszczędzając obu stronom wiele krwi i cierpień. Stało się jednak inaczej. Komentarz tłumacza: Roon przywiązuje do wizyty pułkownika Donovana jakąś zabobonną zgoła uwagę - rewolucja Simowicia była oddolna i ciesząca się poparciem narodu: większość Jugosłowian gotowa była zaryzykować złośliwość Hitlera i zapłacili za to wysoką cenę, zarabiając jednak na szacunek Stanów Zjednoczonych i reszty świata. Niespotykanie przyjazne stosunki, które łączą dziś komunistów jugosłowiańskich i ze Stanów Zjednoczonych zdają się czerpać swe korzenie właśnie z tego okresu. Natomiast nawet gdyby jego insynuacje były słuszne, to jednak grubym nieporozumieniem jest obarczanie winą za zniszczenie Jugosławii Roosevelta i Churchilla. Nie można przecież pominąć takiego "drobiazgu", że to właśnie Niemcy zbombardowali Belgrad, najechali ziemię jugosłowiańską i zabijali jej obywateli. Prawdą jest, że prezydent Roosevelt używał nieformalnych emisariuszy, ale ich znaczenie jest mocno przesadzone w melodramatycznych książkach i filmach, na których musiał się oprzeć autor (podobnie zresztą jak autorzy niektórych monografii historyczno-wojskowych). Ludzie ci zazwyczaj zajmowali się drobiazgami, których załatwienie z uwagi na szybkość i bezpieczeństwo nie mogły być osiągnięte oficjalnymi kanałami dyplomatycznymi. Klasyfikacja Harrego Hopkinsa czy pułkownika Donovana z resztą tych szarych pracowników rządu jest grubym nieporozumieniem. (V. H.) 42 Ustawa Lend-Lease została uchwalona przez Senat sześćdziesięcioma głosami przeciw trzydziestu jednemu. Niewielu Amerykanów śledziło debatę równie wnikliwie jak Pug Henry. Siedząc w Senacie na galerii dla gości, z dłonią przyłożoną do ucha z powodu złej akustyki sali, chłonął nową dla siebie wiedzę o tym, jak działa jego własny rząd. Z każdym dniem bardziej podziwiał Franklina Roosevelta za jego umiejętność poganiania tego narowistego zaprzęgu. Po całych tygodniach wściekłych kontrowersji, samo głosowanie poszło jak po maśle. Ostatnim interesującym momentem było łamanie prób wprowadzenia do ustawy podstępnych poprawek. Senat uchwalił Lend-Lease stosunkiem głosów dwa do jednego, przy niemal kompletnej obojętności opinii publicznej i prasy. Długotrwała debata znudziła wszystkich do tego stopnia, że na jej wynik prawie nie zwrócili uwagi. A przecież Pug Henry zdał sobie sprawę, że od chwili miażdżącego ataku Hitlera na Polskę, głosowanie senackie było najważniejszym wydarzeniem historii. Głosy "tak" sześćdziesięciu starszych panów mogły odwrócić bieg wydarzeń. Nareszcie, i to na długo nim jego naród był gotów do walki, prezydent Stanów Zjednoczonych uzyskał możliwość postawienia kraju na stopie wojennej. Nowe fabryki, które trzeba było zbudować, aby z kolei one budowały samoloty i działa przekazywane na zasadzie Lend-Lease, we właściwym czasie uzbroją armię amerykańską, która jak dotychczas istniała głównie na papierze. Tego samego dnia Henry otrzymał rozkaz udania się do bazy marynarki Norfolk i zameldowania się u generała Ernesta Kinga, groźnego dowódcy, przed którym nigdy jeszcze nie stał twarzą w twarz. Flaga Kinga powiewała na pancerniku "Texas". Był to pierwszy okręt wojenny, na który swego czasu skierowano Puga zaraz po pierwszej wojnie światowej. Było to w taki sam jak dzisiejszy, przejmujący chłodem i wietrzny dzień marcowy, w tym samym porcie, a być może przy tym samym molo. "Texas" wyglądał inaczej niż za czasów maszyny parowej. Znikł jeden komin, maszt koszowy został zastąpiony przez trójnożny. Świeżo pomalowany i wyczyszczony do blasku górny pokład promieniował sterylną, niemal szpitalną czystością. Wartownicy przy trapie i grupa marynarzy krzątających się przy starych wieżach artyleryjskich wyglądała jak personel sali operacyjnej. Stojący przed ozdobionymi czterema gwiazdkami drzwiami kajuty dowodzenia żołnierz piechoty morskiej z błyszczącymi oczami sprezentował broń z precyzją mechanizmu zegarowego. Za biurkiem" siedział King w granatowym mundurze z rękawami sztywnymi po łokcie od złotych galonów. Jedną ze ścian kajuty ozdabiał oprawiony portret admirała Mayo. King miał długą, chudą, głęboko pooraną zmarszczkami czerwoną twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, ostrym nosem. Za jego plecami wisiała mapa Atlantyku z grubym czarnym napisem w rogu: Naczelny Dowódca Floty Atlantyku. Gestem kazał kapitanowi usiąść, zadarł brodę i zaczął mu się przyglądać. - Wczoraj telefonował do mnie Dowódca Operacji Morskich - powiedział chropowatym jak papier ścierny głosem - że niejaki kapitan Victor Henry z Planowania Wojennego zamelduje się u mnie z rozkazu wydanego przez prezydenta Stanów Zjednoczonych. Henry skłonił głowę, jakby był podporucznikiem. Trwało milczenie, przerywane tylko szumem wentylatorów. - A więc? W jakiej sprawie przyszedłeś? Kapitan przekazał Kingowi życzenia Franklina Roosevelta. Admirał spokojnie palił papierosa w cygarniczce, świdrując Puga wzrokiem. Następnie Henry opisał swój plan realizacji rozkazu prezydenta. Mówił przez sześć czy siedem minut. Na ogorzałej twarzy admirała malował się całkowity spokój, zakłócony tylko nieznacznym uśmieszkiem niedowierzania. - Tak! A więc jesteś gotów jednoosobowo wciągnąć Stany Zjednoczone w tę wojnę, prawda, kapitanie? - odezwał się wreszcie z lodowatym sarkazmem Ernest King. - Cóż, to jeden ze sposobów, aby nieznany osobnik dostał się do historii. - Admirale, prezydent ocenia, że to ćwiczenie nie zostanie zakłócone żadnym incydentem. - Tak uważasz. A jeśli ta ocena jest mylna? Załóżmy, że jakiś u-boot poczęstuje was cygarem? Co wtedy? - Jeśli zostaniemy zaatakowani, sir, proponuję odpowiedzieć ogniem. To nie wywoła wojny, chyba że Hitler jej chce. Ernest King kiwnął głową z irytacją. - Cóż, tak czy inaczej już mamy tę wojnę. Nie ma większego znaczenia, gdzie i w jaki sposób zagra trąbka. Japończycy dadzą nam kopniaka w momencie, gdy im oraz Niemcom będzie to odpowiadało. Prawdopodobnie wtedy, gdy nam to będzie całkowicie nie na rękę. Zgadzam się z panem prezydentem, że bardzo prawdopodobne jest, iż nie nastąpi to teraz. A co z niemieckimi pancernikami? Myślałeś o nich? "Scharnhorst" i "Gneisenau". W zeszłym miesiącu posłały na dno ponad sto tysięcy ton. - Tak jest, sir. Mam nadzieję, że jeśli ukażą się w pobliżu, zostaniemy ostrzeżeni przez cataliny i będziemy mogli uniknąć spotkania. - Ten ocean jest wielki - odrzekł admirał King. - Patrol powietrzny może je łatwo przeoczyć. - A więc i pancerniki mogą przeoczyć nas, admirale. Przez dłuższą chwilę King przyglądał się z namysłem Victorowi Henry'emu jak psu, którego kupno się rozważa. Wreszcie wziął do ręki telefon. - Dajcie mi admirała Bristola. Henry, czy nie masz nic na piśmie? - Nie, sir. - Bardzo dobrze. Od tej chwili nie będziesz w ogóle wspominał nikomu o prezydencie. - Rozkaz, sir. - Hallo? Admirale, kieruję do pana... - King zerknął na notatkę na swym biurku - ...kapitana Victora Henry'ego, specjalnego obserwatora z Planowania Wojennego. Kapitan Henry uda się do Ósmej Eskadry Niszczycieli i przeprowadzi inspekcję, manewry i ćwiczenia alarmowe dla zbadania gotowości bojowej. Należy go uważać za mego zastępcę szefa sztabu, z pełnymi uprawnieniami... Potwierdzam. Będzie w pańskim biurze w ciągu godziny. Dziękuję. Powiesiwszy słuchawkę King splótł kościste dłonie na płaskim brzuchu i wpatrując się w Victora Henry'ego przemówił monotonnym głosem: - Kapitanie, moim życzeniem jest, abyś przystąpił do formowania z Ósmej Eskadry Niszczycieli osłony przeciw okrętom podwodnym i wypłynął z nią na morze dla przeprowadzenia realnych prób i ćwiczeń. Obejmuje to osłanianie gotowych do współpracy statków handlowych, które mógłbyś napotkać. Oczywiście będziesz unikał jednostek stron wojujących, które mogłyby cię zauważyć. Życzę sobie, abyś utrzymał maksymalny poziom bezpieczeństwa i minimalny papierkowej roboty. Z tego powodu moje rozkazy będą ustne. Będziesz postępował w taki sam sposób. - Zrozumiano, admirale. Zimny uśmieszek wykrzywił kącik ust Ernesta Kinga, który powrócił do poprzedniego tonu. - Oczywiście to, co powiedziałem, to kompletne gówno, ale tak to ma wyglądać. W wypadku incydentu zbrojnego czeka nas wszystkich pluton egzekucyjny. To wszystko. Nawet na wodach Północnego Atlantyku w marcową pogodę, nawet na pokładzie niszczyciela, nawet przy tak dziwacznym i ryzykownym zadaniu, ponowne wyjście w morze Pug odczuł jako krzepiące wydarzenie. Przemierzał przez cały dzień mostek Uss "Plunkett" pełen szczęścia, spał zaś w kajucie obok pokoju map. W pogodne noce, bez względu na to jak ostry wiał wiatr i jak wzburzone było morze, spędzał wieczorne godziny samotnie na pomoście nawigacyjnym. Rozległy, ciemny ocean: płynące strumienie czystego powietrza, gromady gwiazd na sklepieniu niebieskim, wszystko to wywoływało w nim uczucie, które Biblia określała jako Ducha Bożego, unoszącego się nad wodami. Ta boska groza, powodowana nocnymi odczuciami na morzu, bardziej jeszcze niż religijne wykształcenie w dzieciństwie, sprawiła, że Victor Henry pozostał człowiekiem wierzącym. Nikomu o tym nie wspomniał, nawet swoim starym przyjaciołom pastorom. Czułby się zakłopotany i ckliwie sentymentalny, nie wiedząc przy tym, czy tamci dość poważnie traktują Boga. Dla Victora Henry'ego Wszechmocny był podczas tej podróży obecny w głębinach czarnego, gwiaździstego wszechświata, obecnością realną i godną miłości, choć niepokojąco nieprzewidywalną w działaniach. Oficjalnie Pug był obserwatorem "manewrów" i trzymał się tej roli, pozostawiając decyzje operacyjne dowódcy osłony niszczycieli. Raz tylko się wtrącił, nazajutrz po spotkaniu długiej niezgranej kolumny statków handlowych, ciągnącej się od horyzontu do horyzontu. Właśnie wpadli w burzę śnieżną. Wachtowi na oku schodzili z posterunków niemal zbyt sztywni, by się poruszać i obwieszeni soplami lodu. Zanurzając się i wynurzając z potężnych fal, statki oddalone od siebie o milę traciły się nawzajem z oczu. Po kilku meldunkach o drobnych kolizjach i paru ledwie unikniętych zderzeniach podczas zygzakowania, Pug wezwał do swej kajuty dowódcę osłony komandora Baldwina i brytyjskiego oficera łącznikowego. - Zastanawiałem się nad tym - oświadczył Henry, pokazując na mapę i trzymając się równocześnie swego obrotowego krzesła. - Jeśli przejdziemy na kurs prostoliniowy, zyskamy w ten sposób pół dnia. Być może w tej kotłowaninie na zewnątrz są u-booty, a być może ich nie ma. Jeśli będą próbowały przeniknąć przez osłonę piętnastu amerykańskich niszczycieli, by dostać się do siedemdziesięciu jeden smakowitych i wlokących się noga za nogą celów, zygzakowanie nie na wiele się zda. Płyńmy prosto na "Punkt Baker", przekażmy konwój Anglikom i zwiewajmy. Komandor Baldwin, ocierając śnieg z rudych brwi pod kapturem kurtki, wyszczerzył zęby. - Zgoda, kapitanie. Pug polecił brytyjskiemu oficerowi-sygnaliście, małemu spokojnemu człowieczkowi, który przyszedł z omiatanego śniegiem mostku paląc fajkę zwróconą główką w dół: - Proszę dać pańskiemu komodorowi sygnał flagami przerwać zygzakowanie. - Rozkaz, sir - odrzekł Anglik, zdoławszy w jakiś sposób okazać radość lekkim zaciśnięciem warg na ustniku fajki. Dzień po dniu, jedząc w kajucie śniadania z tacek, Victor Henry i komandor Baldwin dyskutowali nad sposobem zachowania się niszczycieli w wypadku niemieckiego ataku. Każdego ranka osłona przeprowadzała ćwiczenia bojowe tak niezdarnie, że Puga doprowadzało to do szału. Wielokrotnie kusiło go, by przejąć dowództwo i zapędzić wszystkie jednostki do ciężkiej pracy, ale najważniejsze było zachowanie obojętnego spokoju wobec całej operacji, więc zostawił wszystko jak było. Pierwszy konwój Lend-Lease płynął bez przeszkód prosto na wschód. Przez mniej więcej połowę czasu osłaniała ich zła pogoda. W dniach gdy powietrze było krystalicznie przejrzyste i podczas jasnych księżycowych nocy, Victor Henry czuwał ubrany, wypijał galony kawy i palił aż do bólu gardła, czasem podrzemując w kapitańskim krześle. Czy u-booty dostrzegły konwój i nie zdradziły swej obecności z powodu płynących przed nimi wachlarzem amerykańskich niszczycieli, czy też udało się statkom przemknąć niezauważalnie, Victor Henry nigdy się nie dowiedział. Bez cienia alarmu dopłynęli do "Punktu Baker", wyznaczonego tylko długością i szerokością geograficzną na wielkim, pustym morzu. Wstawało blade, żółte słońce. Konwój uformował się w prostokąt o powierzchni dziesięciu mil na niegościnnych, poznaczonych plamami kry wodach, pod kopułą perłowoszarego nieba, oczekując na Brytyjczyków. Victor Henry stał na mostku patrząc na wschód z nadzieją, że nawigator "Plunketta" zna się na swej robocie. Od powrotu z Berlina jeszcze nigdy nie czuł się tak dobrze. Przeczytał znaczną część zapleśniałego tomu Szekspira, który zawsze zabierał na morze: uporał się z całą szufladą zabranych zaległych papierków, a poza tym spał i spał, a przez sen jego ciało, przypomniawszy sobie nabyte latami odruchy, dostosowywało się do kołysania okrętu. Po trzech godzinach dokładnie na wschodzie ukazały się pierwsze kadłuby starych, amerykańskich czterokominowców. Gdy zbierana brytyjska osłona: niszczyciele, fregaty i korwety zbliżyła się, na czołowym okręcie zamigotało żółte światełko. Sygnalista przybiegł na mostek nawigacyjny, przynosząc kartkę z nabazgranymi ołówkiem słowami: "Dzięki janki x spiżarnia pusta". - Nadaj mu: "Jedzcie zdrowo x więcej w drodze" i podpis "Matka Hubbard" - mruknął Pug. - Rozkaz, sir - powiedział uśmiechnięty sygnalista i zbiegł po schodkach. - Jako obserwatorowi - zawołał Pug do komandora Baldwina stojącego na skrzydle mostka - byłoby mi miło zaobserwować, jak szybko pańska drużyna sygnałowa potrafi podnieść "Odwrócić kurs, szybkość 32 węzły". Gdy "Plunkett" przycumował w Norfolk, Victor Henry udał się prosto do kwatery admiralskiej na USS "Texas". Admirał King wysłuchał jego relacji z twarzą nieruchomą jak posąg z piaskowca wychudzonego faraona, ujawniając ludzką reakcję tylko w chwili, gdy Pug raportował o słabym wyszkoleniu załóg niszczycieli. Faraońska twarz stała się na chwilę jeszcze bardziej nieprzyjemna. - Jestem świadom niskiego poziomu gotowości we flocie i wprowadziłem programy korygujące. Teraz na inny temat. Na jakiej podstawie, kapitanie, prezydent wyznaczył cię do tej misji? - Gdy byłem attache morskim w Berlinie, sir, zdarzało się, że wyznaczał mnie do ściśle tajnych zadań. Przypuszczam, że i to należało do tej samej kategorii. - Czy będziesz mu meldował o wykonaniu? - Tak, sir. - Admirał podszedł do mapy świata, świeżo zawieszonej na grodzi tam, gdzie przedtem wisiał portret admirała Mayo. Victor Henry zerwał się z miejsca. - Przypuszczam, że na morzu otrzymywałeś wiadomości? Wiesz, że Niemcy podbili Jugosławię w jednotygodniowej błyskawicznej wojnie? Że Grecja skapitulowała? - Admirał przesunął kościstym palcem po liniach brzegowych Adriatyku i Morza Śródziemnego, świeżo pociągniętych gniewną czerwienią. - Że ten typek Rommel odrzucił Brytyjczyków prosto do Egiptu i gromadzi wojska do ataku na Kanał Sueski? Że wielka armia brytyjska, schwytana w grecką pułapkę, będzie szczęśliwa, jeśli uda się jej wykręcić drugą Dunkierką? Że Arabowie powstają, by wyrzucić Brytyjczyków z Bliskiego Wschodu? Irak już kazał im się wynosić i zaprosił Niemców. - Tak jest, sir. Większość tych informacji do nas dotarła. To były złe tygodnie. - Zależy od punktu widzenia. Dla Niemców to były piękne tygodnie. W ciągu mniej więcej miesiąca przechylili szalę na swoją korzyść. Po namyśle doszedłem do wniosku, że wojna jest prawie skończona. A w tym kraju niewielu ma tę świadomość. Gdy Niemcy zagarną Kanał, opanują Bliski Wschód i zamkną Morze Śródziemne, linie komunikacyjne Imperium Brytyjskiego zostaną przecięte. Na tym polega gra. W Azji pomiędzy Hitlerem i Żółtkami nie zostanie żadna zorganizowana siła wojskowa. Indie i Chiny wpadną im w łapy. - Admirał King przeciągnął kościstymi palcami po kontynencie eurazjatyckim. - Od Antwerpii po Tokio i od koła biegunowego do równika lita dyktatura. Czy słyszałeś o tym pakcie neutralności między Sowietami i Żółtkami? - Nie, sir. To do mnie nie doszło. - No, więc podpisali taki pakt... parę, tygodni temu... zobowiązując się chwilowo nie nadeptywać sobie na odciski. Nasza prasa niemal to zignorowała, ale wiadomość jest przerażająca. Zabezpiecza Żółtkom tyły - machnął ręką w kierunku Syberii - i pozwala im spokojnie zabrać te wszystkie smaczne kąski. - Sękate palce admirała przeskoczyły na południe, ogarniając Indochiny, Indie Wschodnie, Malaje i Filipiny. Zatrzymał się na chwilę, po czym sztywnym palcem stuknął w Wyspy Hawajskie. Admirał kwaśno popatrzył na Victora Henry'ego i spod mapy pomaszerował do biurka. - Oczywiście, ocena polityczna należy do prezydenta. To wybitny polityk i wielki dowódca Marynarki Wojennej. Być może słusznie ocenia, że z politycznego punktu widzenia może tylko rozszerzyć obszar przez nas patrolowany. Być może politycznie musi dzielić włos na czworo na temat "patrolowania" przeciw "konwojowaniu". Ale dla nas, czy patrolujemy i podajemy przez radio pozycje niemieckich okrętów podwodnych i rajderów, czy konwojujemy, to takie same działania wojenne. Wojenne, ale słabe i nieskuteczne. Brytyjczycy nie mają dość okrętów, by zachować Morze Śródziemne otwartym dla siebie i przeciąć linie zaopatrzenia tego typka, Rommla. Jeśli konwojowanie weźmiemy na siebie, być może da im to szanse pozostania w grze. Prezydent nie prosił mnie o opinię. Ty, jak się zdaje, należysz do jego otoczenia. Być może będziesz miał okazję, by przekazać ten punkt widzenia. - Ernest King usiadł, złożył dłonie na biurku i przez długą minutę milcząco przypatrywał się kapitanowi. - Być może, przez czysty przypadek, w ten sposób najlepiej przyczynisz się do zapewnienia bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. - Henry! Hej, Henry! Byron jęknął, zesztywniał jak przeciągający się kot i otworzył jedno oko. Porucznik Caruso i inni oficerowie na S-45 już się przyzwyczaili, że podporucznik Henry budzi się w taki właśnie sposób. Nim zesztywniał, nie było sposobu, by go dobudzić. Czasem trzeba było mocno potrząsnąć jego bezwładnym ciałem. - Hę? - Twój ojciec jest tutaj. - Co?! - Byron zamrugał oczami i wsparł się na łokciu. Zajmował środkową z trzech koi. - Żartuje pan, kapitanie? Mój ojciec? - Jest w mesie. Czy zechcesz do nas dołączyć? W samej bieliźnie, nie ogolony, rozczochrany i mrugający oczami Byron potknął się na progu maleńkiej mesy oficerskiej. - Jasny gwint! Naprawdę tu jesteś. - Słyszałeś, jak twój dowódca powiedział, że jestem. - Odziany w niepokalanie błękitny mundur galowy, trzymając w ręku filiżankę kawy, Pug patrzył zmarszczony na syna. - Ci tu gotowi są powiedzieć byle co, aby tylko wyciągnąć mnie z koi. To banda wariatów. - Co u diabła robisz w betach w samo południe? - Miałem nocną wachtę. Przepraszam sir, że się pojawiłem w taki sposób. Wracam natychmiast. Po chwili Byron zjawił się z powrotem w świeżo odprasowanym mundurze khaki, uczesany i ogolony. - Rany, tato, jak fajnie cię zobaczyć. - Briny, nocna wachta to nie ciężka operacja chirurgiczna. Nie jest przyjęte, by wymagała rekonwalescencji w łóżku. - Sir, miałem ją dwie noce pod rząd. - Nalał kawy ojcu i sobie. - Słuchaj, to naprawdę niespodzianka. Mama mówiła, że jesteś gdzieś w morzu. Tato, czy cię przeniesiono z Planowania Wojennego? - Nie, to było tylko na pewien czas. Wracam na swoje miejsce. Byłem na "Texasie". Zobaczyłem na liście w kapitanacie portu, że S-45 jest tutaj i pomyślałem sobie, że może zajrzę. - Victor Henry obrzucił spojrzeniem chudą twarz syna. - No i jak? Jak tam ci idzie? - Och, pierwszorzędnie. Świetna banda facetów na tej łajbie. Skipper jest na piątkę, a pierwszy oficer, porucznik Aster, także. Naprawdę cieszyłbym się, gdybyś go poznał. Był świadkiem na moim ślubie. - Byron uśmiechnął się swoim dawnym, na wpół melancholijnym, na wpół rozbawionym uśmiechem, którym zawsze umiał oczarować ojca i większość ludzi. - Tak się cieszę, że cię widzę. Czuję się samotny. - W jakiej sytuacji jest twoja żona? Czy już wyruszyła do kraju? Byron rzucił ojcu znaczące spojrzenie, przypominające o ich trwającym do dziś sporze o Natalię. Ale był w dobrym humorze i odpowiedział uprzejmie: - Nie wiem. Dopiero dziś rano wróciliśmy z manewrów. Kancelista dopiero poszedł na pocztę. Pug odstawił filiżankę. - A tak przy okazji, czy będziecie w porcie dwudziestego szóstego? - Mogę się dowiedzieć. O co chodzi? - Nic szczególnego. Tyle tylko, że jeśli tu będziesz i możesz uzyskać przepustkę na jedną dobę, jesteś zaproszony na kolację w Białym Domu. Byron szeroko otworzył zapadnięte oczy. - Bez takich numerów, tato. - Twoja matka i Madeline też są zaproszone. Nie pzzypuszczam, by Warren mógł przylecieć z Pearl Harbor. Ale jeśli będziesz, możesz przecież przyjść. Będziesz miał co opowiadać dzieciom. - Tato, jak wysoko nas oceniają? Victor Henry wzruszył ramionami. - Ach, to tylko marchewka dla osła. Matce jeszcze o tym nie mówiłem. - Nie? Kolacja w Białym Domu! Mama wyskoczy ze skóry. Porucznik Aster, niosąc koszyk listów, wsadził głowę przez drzwi mesy. - Briny, Carson ma dla ciebie całą garść listów. Czeka przy schodni. - Hej! Świetnie. Tato, to mój pierwszy, porucznik Carter Aster. Zaraz wracam. - Byron znikł. Usiadłszy przy wąskim stole, by rozcinać koperty indiańskim nożem do papieru, Aster powiedział: - Przepraszam, sir. Pilna poczta. - Proszę bardzo. - Victor Henry badawczo przyjrzał się blond oficerowi, gdy ten zajął się listami. Czasami z samego sposobu, jak młody człowiek bierze się do papierów lub książki, można ocenić jakim jest oficerem. Aster szybko przekopał się przez stertę listów, gdzieniegdzie nagryzmoliwszy parę słów, gdzie indziej postawiwszy ptaszka. Robił dobre wrażenie. Odsunął koszyk z pocztą, a gdy Henry zrobił odmowny gest dłonią, nalał sobie kawy. - Poruczniku, był pan świadkiem na ślubie Briny'ego? - Tak, sir. To cudowna dziewczyna. - Jak się sprawuje Briny? Z warg Astera znikł wesoły, wywołany wspomnieniami uśmiech. Zacisnął usta w wąską kreskę. - W pracy? - Tak. Proszę powiedzieć, jak jest naprawdę. - Cóż, wszyscy go lubimy. Briny ma w sobie coś, sądzę, że pan o tym wie. Ale na okręcie podwodnym... Nie chcę przez to powiedzieć, że się nie nadaje. Potrafi co trzeba, ale go to nie obchodzi. Briny po prostu ślizga się wzdłuż dolnej granicy wymaganej sprawności. Victora to nie zdziwiło, niemniej sprawiło mu przykrość. - Mam wrażenie, że ludzie są tacy, jak się ich ustawi. - Byron jest daleko w tyle za wymaganiami, które powinien spełniać zgodnie z przepisami. A równocześnie, sir, daje sobie radę z okrętem, zna się na maszynach, na instalacji sprężonego powietrza, akumulatorach, na wszystkim. Jest dobry na wachcie zanurzeniowej. Ma dryg do trymowania i utrzymania okrętu na takiej głębokości, jakiej życzy sobie kapitan. Ale gdy przychodzi do pisania raportów w terminie czy nawet wpisów do dziennika okrętowego, śledzenia rejestrów, meldunków i książek treningowych załogi, a to są przecież główne zajęcia oficera, to nie ma o czym mówić. - Aster spojrzał ojcu Byrona prosto w oczy. - Skipper czasami mówi o możliwości wysadzenia go na brzeg. - Tak z nim źle? - spytał smutnie Victor Henry. - W pewnym sensie on ma także fioła. - Jak to fioła? - Na przykład w zeszłym tygodniu mieliśmy na pokładzie niespodziewaną inspekcję. Wystrzeliliśmy torpedę ćwiczebną i wyszliśmy na powierzchnię, by ją wyłowić. Od dawna nie ćwiczyliśmy wyławiania. Morze było burzliwe, padało, zimno jak diabli. Torpedyści wypłynęli, by ją wyciągnąć. No i była, podskakiwała w górę i w dół, waląc i bębniąc w kadłub, my kołysaliśmy się jak szaleńcy, a marynarze ślizgali się po pokładzie, uwiązani linami ratunkowymi. Było paskudnie. Pieprzyli się z tym przez godzinę i nie dali rady wyciągnąć tego cygara. Byłem pewien, że albo ktoś się utopi, albo zostanie zmiażdżony. Inspektor się zmęczył i zszedł pod pokład. Dowódcy mało nie rozniosło. Wachta pokładowa była przemoczona, zmarznięta i padała na nos. Jak pan wie, głowica ćwiczebna jest pusta w środku, więc cygaro huśta się pionowo, w górę i w dół. Wachtą kierował Briny. Nagle złapał hak, zaczepił go o swą linę ratunkową, i Chryste, nagle pobiegł i skoczył na tę torpedę! Wyliczył to tak dokładnie, że wyglądało na łatwe. Trzymał się jej, lodowate fale łamały mu się nad głową, a on siedział na żółtej, pustej głowicy i ujeżdżał ją jak jakiegoś cholernego mustanga. Zaczepił hak i wtedy go zwaliło. No, wyciągnęliśmy go pół żywego, a potem podnieśli cygaro na pokład. Skipper wlał w niego cały zapas leczniczej brandy. Briny spał osiemnaście godzin i wstał wesół i zdrów. Victor Henry odchrząknął. - To było głupie ryzyko - powiedział. - Sir, chciałbym go mieć ze sobą na jakimkolwiek okręcie, którym bym dowodził. Ale wtedy zużyłbym dwie pary ciężkich butów na samo kopanie go w tyłek. - Jeśli taka okazja się nadarzy, pozwoli pan, że zapłacę za te buty, poruczniku - oświadczył Pug. - Ona jest w ciąży! - Byron wpadł jak pocisk do mesy, z trudem zatrzymawszy się chwytając za futrynę. - Natalia jest w ciąży, tato! - Pomachał w powietrzu paczką rozerwanych listów. - Co wy na to? Hej, Lady, co ty na to? Chłopie, ależ się dziwnie czuję. - Szybka robota - odrzekł Aster. - Lepiej postaraj się sprowadzić na pewniaka dziewczynę do kraju. Miło mi było pana poznać, kapitanie. Proszę wybaczyć. Pierwszy oficer wydobył się zza stołu ze swym koszykiem poczty. - A co na temat jej powrotu do domu? - spytał Victor. - Pisze, że Leslie Slote tym razem zaczął przypiekać konsula na wolnym ogniu. Ona i Jastrow powinni być w drodze... no, może nawet w tej chwili! Lepiej, aby tak było, bo inaczej zdezerteruję, by ją przywieźć osobiście, tato. Moje dziecko musi się urodzić w Stanach Zjednoczonych. - To wspaniała nowina, Briny. Wspaniała. - Victor Henry wstał i położył synowi rękę na ramieniu. - Muszę złapać samolot. Dowiesz się czegoś na temat dwudziestego szóstego, dobrze? I daj znać. - Na temat...? Aaa, tak. - Briny siedział z brodą opartą na pięściach, czytając gęsto zapisaną kartkę listu lotniczego, z twarzą promieniującą szczęściem. - Ta kolacja. Tak, ojcze, zatelefonuję do ciebie, albo coś w tym rodzaju. - Pewien jestem, że po manewrach masz stertę papierkowej roboty do wypełnienia. Weź się za to, chłopcze. - Och, na pewno - odrzekł Byron. - Do widzenia, tato. - Cieszę się z wiadomości o twojej żonie, Byron. - Dziękuję - znowu znaczące spojrzenie i uprzejmy głos. Rhoda miała kompletny zamęt w głowie. Palmer powrócił z Anglii w kwietniu, gdy Pug był na morzu. Tego roku wiśnie wcześnie zakwitły. W Wirginii i Północnej Karolinie, dokąd pojechali na czterodniową wycieczkę jakby to był miodowy miesiąc, okolica pełna była wonnego kwiecia. Do Waszyngtonu Rhoda wróciła zobowiązawszy się uroczyście, że porzuci męża i wyjdzie za mąż za Kirby'ego. W sypialniach przydrożnych hoteli, podczas długich spacerów wśród kwitnących brzoskwiń i śliw południowych Stanów, taka decyzja wydawała się Rhodzie jasna, prosta i naturalna. Lecz gdy uszczęśliwiony Kirby pojechał do Denver, aby przygotować wielki, stary dom do nowego życia, zostawiając Rhodę w domu pełnym fotografii i pamiątek Victora, ta pełna prostoty wizja przyszłości z całym swym czarem zaczęła jakoś blednąć. Omyłka Rhody wynikała z jej braku doświadczenia. Trudno zlikwidować inwestycję dwudziestu pięciu lat miłości i bliskości, nawet gdy z czasem zaczęły one smakować trochę kwaśno. I rzadko udaje się uzyskać jej równowartość w romantycznych przeżyciach, wzruszeniach, czy bodaj pieniądzach. Taką decyzję mogły podejmować uparte, zepsute kobiety. Kłopot Rhody polegał na tym, że we własnym mniemaniu była nadal kobietą uczciwą, która wpadła w pułapkę wielkiej namiętności, spalającej wszelkie prawa moralne. Jeden fałszywy krok, podczas długiej nieobecności męża w Niemczech, i to w wieku, gdy wielu mężczyzn i kobiet robi takie nierozsądne kroki, zmuszał ją do brnięcia coraz dalej. Na domiar wszystkiego Rhoda chciała nadal mieć o sobie dobrą opinię. Nadal lubiła, może nawet kochała, a także obawiała się Puga. Ale przebieg jego kariery przynosił jej coraz większe rozczarowania. Przez chwilę miała nadzieję, że jego zażyłość z prezydentem Rooseveltem może doprowadzić do wielkich wydarzeń. Ale to się nie sprawdziło. Niektóre z jej przyjaciółek pyszniły się awansami mężów na dowódców pancerników, flotylli niszczycieli czy krążowników. Rywalizacja między Diggerem Brownem, Paulem Munsonem i Harrym Warendorfem miała dokładny odpowiednik w rywalizacji ich żon. Rhoda Henry stopniowo stawała się żoną męża, który po przeszło dwudziestu latach biegu na czele wyścigu, ugrzązł w półmroku służby na lądzie. Stało się oczywiste, że Pug nie wygrywa. Była to dla Rhody gorzka pigułka. Zawsze miała nadzieję, że któregoś dnia Pug zostanie przynajmniej Zastępcą Dowódcy Operacji Morskich. Mimo wszystko stawiała go wyżej niż chłopców, którzy porobili kariery jako prezesi banków, dyrektorzy stalowni czy nawet generałowie armii lądowej. (Nie oznaczało to, by ci ludzie, ściśle rzecz biorąc, prosili ją o rękę. Miewała z nimi randki, całowała się, a później uważała ich za możliwości, które poświęciła dla Puga.) A teraz wszystko wskazywało, że nie awansuje nawet na kontradmirała! Z całą pewnością nawet tak ograniczony cel oddalał się z każdą chwilą, spędzaną przez Victora w klitce w Departamencie Marynarki, podczas gdy jego współzawodnicy zyskiwali coraz dłuższe staże służby na morzu. Przy pomocy takich właśnie myśli Rhoda przekonywała samą siebie, do oznajmienia Pugowi, że zakochała się w innym mężczyźnie. Ale ta perspektywa nie budziła w niej uczucia rozkosznego oczekiwania. Wręcz przeciwnie, Rhoda szarpała się ze sobą, gotowa pójść w tę stronę, w którą ją popchną. Nie powitała go, gdy wrócił z konwoju. Victor nie zatelefonował z Norfolk, wiedząc, że żona lubi długo spać. Przyleciawszy do Waszyngtonu zastał dom pusty, kucharkę na urlopie, Rhodę gdzieś poza miastem, stos listów na swym biurku oraz brak kawy. Nie mógł robić z tego nikomu zarzutu, ale powitanie było zimne. Przez czysty przypadek spotkał w biurze Planowania Wojennego Pamelę Tudsbury. Nie wróciła do Anglii z Burne-Wilkem. Rzadko trafiały się sekretarki, zakwalifikowane do pracy ze ściśle tajnymi materiałami i dlatego Brytyjska Misja Zakupów zatrzymała ją na pewien czas. Rześka, sprężysta i przyjemnie niewojskowa w bawełnianej żółtozielonej sukience Pamela powitała go z ciepłem, którego nie znalazł w domu. Zaprosił ją na lunch do baru marynarki. W ciągu kwadransa, który wystarczył jej do pochłonięcia kanapki, pasztecika i kawy, zdążyła mu się zwierzyć, jak żałuje, że Burne-Wilke ją tu zostawił. - Chcę tam być w tej chwili - oświadczyła z wilgotnymi oczami. - Nie dlatego, bym myślała, że, jak sądzą niektórzy, koniec już się zbliża. Chociaż w złe godziny przed świtem człowiek zaczyna się zastanawiać, jak przyzwyczai się do niemieckiej żandarmerii i znaków drogowych. Ta zmora od czasu do czasu staje się straszliwie realna. - Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. - Oczywiście przed świtem jest najciemniej. Biedaku, masz świetną cerę. Widać, że morze dobrze ci robi. Wyglądasz o dziesięć lat młodziej. Mam nadzieję, że to nie zniknie, albo że powrócisz na morze. - No wiesz, staram się dużo spacerować i grać w tenisa. Ale to nie to samo. - Na pewno nie. Spytał ją, czy ma nowe wiadomości o Tedzie Gallardzie, ale nie miała. Rozstali się z niedbałym "do widzenia". Przez całą resztę dnia, Victor Henry, przekopując się przez górę nagromadzonych papierów, czuł się znacznie lepiej. W domu czekała na niego Rhoda w jaskrawoczerwonej sukni, z przygotowanymi drinkami, lodem oraz serem i krakersami na tacce. Jej zachowanie i sposób mówienia uderzyły Puga jako bardzo dziwne. Bez przerwy paplała o domach. Była tak chętna do rozmowy, tak wymowna, że początkowo nie udało mu się zawiadomić jej o zaproszeniu do Białego Domu. Tego bowiem dnia, wczesnym popołudniem, zastawszy kartkę od Puga na toaletce, Rhoda wypadła na miasto w towarzystwie agenta i zwiedziła aż trzy domy. Całe swe tłumione poczucie winy maskowała przed sobą aktywnością w sprawach domowych. Gdyby tylko udało się jej przekonać Puga, że spędzała czas na pilnym poszukiwaniu nowej rezydencji, wówczas, była przekonana, zatrze za sobą ślady. To nie miało sensu. Była przecież gotowa powiedzieć mu wszystko. Działała instynktownie, w zdenerwowaniu wywołanym kartką z napisanymi mężowskim charakterem pisma paru słowami: "Wróciłem. Załoga do baru". Puga nie interesowało rozwlekłe opowiadanie o wadach domów, których nigdy nie oglądał. Zniósł je jednak cierpliwie. Następnie Rhoda przeszła do bolesnej tematyki ostatnich awansów. Ten kompletny głupiec, pijak i dziwkarz, Chippen Pennington, dostał dowództwo "Heleny". A czy Pug wie, że nawet Bill Foley jest dowódcą eskadry niszczycieli w Pearl Harbor? Wreszcie udało mu się przerwać potok słów Rhody; było to podczas kolacji, przy mięsie, i powiedzieć jej o zaproszeniu od prezydenta. Kompletnie zaskoczona Rhoda wykrztusiła: - Pug! Naprawdę? Zadawała mnóstwo pytań, głośno martwiła się, co na siebie włożyć i napawała się myślą, jak też poczują się Annette Pennington i Tammy Foley gdy usłyszą o tym! Było to marne przedstawienie. Pug widział żonę w najgorszej formie, gorszej niż najgorsza z dotychczasowych, bo jeszcze nigdy nie była tak zdemoralizowana, choć wyglądała prześlicznie, a jej cudowna skóra była jak zawsze aksamitnie gładka. Pug zauważył, że przygląda się żonie obojętnie, tak jakby oceniał jeden z problemów zawodowych. Niewiele żon po czterdziestce wytrzymuje takie badanie. Tego wieczora Victor Henry dostrzegł znane sobie oznaki, że w tej chwili nie jest pożądany w sypialni żony. Nie wiedział czemu, ale od dawna już zdecydował, że Rhoda ma prawo do takich fizycznych czy psychicznych okresów. Choć paskudne było, że nastąpił on właśnie po jego sześciotygodniowym pobycie na morzu. Długo nie mógł zasnąć. Cisnęły mu się do głowy myśli o beztroskim nastroju jaki zastał w stolicy, o prymitywnym przekonaniu, że uchwalając ustawę o Lend-Lease Ameryka zrobiła wszystko, co do niej należało, by wykorzenić nazizm. Nikogo naprawdę nie obchodziło, ile czego się produkuje i wysyła. Cyfry, z jakimi zapoznał się w Planowaniu Wojennym, przeraziły go. Skłócone biura i urzędy, sprzeczne dyrektywy, częściowo pokrywające się żądania lotnictwa, marynarki i armii lądowej oraz Brytyjczyków przytłoczyły program. W zadziwiającym galimatiasie spotkań, rozmów i powielanych komunikatów Lend-Lease został sparaliżowany. Równocześnie nie przestawał myśleć o żonie i o angielskiej dziewczynie. Wreszcie wstał i przełknął szklankę whisky bez wody jak proszek nasenny. Nieco później tego samego tygodnia, Pug jak większość ludzi, rozchmurzył się nieco, gdy czarnobrewy, fanatyczny zastępca Hitlera Rudolf Hess, samotnie poleciał do Szkocji, wylądował na spadochronie i zażądał widzenia z Winstonem Churchillem. Przez dzień czy dwa zdawało się, że Niemcy mogą pęknąć. Ale naziści natychmiast ogłosili, że Hess wskutek bohaterskiego przemęczenia pracą dostał pomieszania zmysłów. Brytyjczycy oficjalnie powiedzieli niewiele. Pug dowiedział się od Pameli, a ona z kolei z ambasady, że Hess sfiksowawszy do reszty, został zamknięty w domu wariatów i tam plecie bzdury na temat swych planów pokojowych. Natomiast komunikaty wojenne nie zawierały żadnych oznak osłabienia Niemiec. W Grecji upolowali całe hordy brytyjskich jeńców i góry uzbrojenia; na Atlantyku zatapiali statki w szybkim tempie; na Londyn i Liverpool spuszczali deszcz bomb zapalających, znacznie gorszych niż podczas blitzu w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku; oblegali Tobruk, a Kretę opanowali zapierającym dech w piersiach desantem powietrznym nad głowami brytyjskiej Floty Śródziemnomorskiej. Ten zalew energii militarnej na wszystkie cztery strony świata, ta lawa przemocy była przerażająca. W jej obliczu Francja Vichy zaniechała wszelkiego oporu i podjęła z nazistami pertraktacje na temat umowy, przekazującej im całą Afrykę Północną, być może także silną francuską flotę wojenną. Był to brutalny cios w amerykańskich dyplomatów, dokładających starań, by Francję utrzymać w roli kraju neutralnego, a Niemców z dala od wysuniętej daleko w morze części Afryki, na której leżał francuski Dakar, panujący nad całym południowym Atlantykiem. Zdawało się, że nazistów nic nie zatrzyma. Ufortyfikowane, silnie uzbrojone oddziały brytyjskie na Krecie utrzymywały, że powietrznych najeźdźców spotkały krwawe jatki. Ale spływając na spadochronach jako żywi czy martwi, rozbijając się na szybowcach, ciągłe napływały nowe masy desantujących. Pełne pewności siebie brytyjskie komunikaty stały się mgliste. Przyznawały, że jakimś sposobem, przy niewiarygodnych stratach, Niemcom udało się opanować jedno lotnisko, a potem drugie. Wkrótce stało się jasne, że na Krecie Hitler dokonał czegoś zupełnie nowego: zdobył silnie bronioną wyspę z powietrza, bez udziału marynarki (Błąd autora. Pierwszy desant był desantem morskim i został zmasakrowany przez Royal Navy i obrońców Krety. (przyp. tłum.), faktycznie wprost pod lufami marynarki nieprzyjacielskiej. Dla Anglii nowina była zatrważająca. Nie biorąc nawet pod uwagę ciężkiej porażki, jakiej Brytyjczycy doznali na Krecie, operacja wyglądała jak próba kostiumowa do końcowego przedstawienia. A Stany Zjednoczone nadal nic nie robiły. W Planowaniu Wojennym pogłębiał się rozłam między Armią i Marynarką. Sekcja Victora Henry'ego domagała się, by dla uratowania Anglii podjęte zostały szybkie i zdecydowane działania na północnym Atlantyku: konwoje, okupacja Islandii, wysyłka wszelkiego uzbrojenia. Ale Armia, która oceniała, że Anglia padnie za trzy miesiące, domagała się akcji na Brazylię i Azory, aby przeciwstawić się spodziewanemu niemieckiemu atakowi, wychodzącemu z Dakaru. W obliczu dwóch sprzecznych planów prezydent wahał się i grał na zwłokę. Wtedy nadeszła przeraźliwa wiadomość, że nowy niemiecki pancernik "Bismarck" zatopił koło Grenlandii potężny angielski okręt liniowy "Hood" jedną salwą z odległości trzynastu mil i znikł we mgłach północnego Atlantyku! Ten wstrząs wyzwolił kraj z majowego rozleniwienia. Prezydent zapowiedział ważne przemówienie przez radio. Prasa i radio trzęsły się od spekulacji na temat jego treści. Czy ogłosi początek konwojowania? Czy poprosi Kongres o wypowiedzenie wojny? Groźny wyczyn "Bismarcka" zdawał się wskazywać, że Hitler zaczyna panować na oceanach tak samo, jak na lądzie i w powietrzu. Zmiana równowagi sił na Atlantyku nagle stała się oczywista i przerażająca. Jedyną reakcją Rhody na wszystkie te ponure wiadomości była głośna irytacja, że Biały Dom może odwołać zaproszenie na kolację w chwili, gdy opowiedziała o nim wszystkim swoim przyjaciółkom. Zapewne FDR szykuje się do wojny. Jakże mógłby brać pod uwagę w takiej chwili towarzyską kolację i to z tak mało ważnymi osobistościami, jak rodzina Henrych? By zyskać odrobinę spokoju kapitan połączył się z adiutantem Marynarki w Białym Domu. Zaproszenia nie odwołano. - Jak myślisz, tato? Czy Angole dostaną "Bismarcka"? Siedzący jak na grzędzie na skraju wanny Byron zauważył, że Victor Henry nadal lubi opierać podczas golenia jedną nogę na wannie. Nie zmieniły się także jego ruchy przy goleniu: kolejne skrobanie policzków, podbródka i szyi, a następnie nachmurzona mina, dzięki której rozciągała się górna warga. Od dzieciństwa Byron siadywał tak nieskończoną ilość razy, rozmawiając z ojcem. - Hm, Briny, oni twierdzą, że "Prince of Wales" tam koło Grenlandii dołożył "Bismarckowi". Ale Niemcy świetnie dają sobie radę z uszkodzeniami. Byłem na "Bismarcku". To pływający stalowy pszczeli plaster. Jeśli został trafiony, zapewne załoga tylko odcięła zalane komory i zwiała do domu. Brytyjczycy rzucili na poszukiwania wszystko co mają. Do diabła z konwojami, do diabła z Morzem Śródziemnym! Wiedzą, w którą stronę on płynie: ku wybrzeżom Francji i to zwiewając tak szybko, jak tylko umie. Chyba że... - opłukał brzytwę i otrząsnął z wody - chyba, że "Bismarck" jest nieuszkodzony. W takim przypadku Boże zmiłuj się nad wszystkimi konwojami, na które się natknie. Z taką siłą ognia jaką dysponuje, może zatopić czterdzieści statków w pół godziny. - Chciałbym być tam w tej chwili. Przy tych poszukiwaniach - powiedział Byron. - Naprawdę? - Pug z przyjemnością spojrzał na syna. Dla Byrona ojciec prawie się nie zmienił, natomiast Victor Henry ujrzał, jak na miejscu bladawego, melancholijnego, szczupłego na twarzy chłopczyka pojawił się sześciostopowy, schludny podporucznik marynarki odziany w granat i złoto. Pug wytarł twarz mokrym ręcznikiem. - Która godzina? Czas w drogę. Byron poszedł za nim do garderoby. - Tato, powiedz, ty jesteś blisko z prezydentem, prawda? - Blisko? Z panem Rooseveltem nikt nie jest naprawdę blisko, tyle już wiem. Może z wyjątkiem Harrego Hopkinsa. Byron przysiadł na stołku, patrząc jak ojciec nakłada mundur. - Wczoraj dostałem dwa kolejne listy od Natalii. Okazało się, że ugrzęzła. Pug zmarszczył brwi do lustra nad komodą. - Co znowu? - Nadal to samo, tato. Te same idiotyczne bałamuctwa na temat tego, kiedy ojciec jej wuja został naturalizowany. Nie może uzyskać odnowienia paszportu. Jeden urzędnik coś obiecuje, drugi się wycofuje. I ciągle to samo w kółko. - Napisz żonie, żeby wracała, a on niech sam daje sobie radę. - Pozwól mi skończyć, tato. - Byron zamachał rękami. - Wszystko było gotowe, mieli nawet bilety na statek. A tymczasem jakieś tam formalne potwierdzenie z Waszyngtonu nigdy nie dotarło na miejsce. Natalia musiała zwrócić bilety. Tato, oni są otoczeni przez Niemców. Niemcy we Francji, Jugosławii, Grecji, Afryce Północnej i do tego pełno ich we Włoszech. A oni są Żydami. - Jestem tego świadom - mruknął Victor Henry. Z sypialni rozległ się głos Rhody. - Pug, przyjdź tu zaraz. Odchodzę od zmysłów. Zastał ją ze wściekłym spojrzeniem utkwionym w ogromne lustro. Miała na sobie niebieską jedwabną suknię, nie zapiętą i luźno zwisającą na plecach, ukazującą bieliznę i duży fragment różowej skóry. - Zapnij to. Popatrz, jak mi brzuch wystaje - powiedziała. - A właściwie dlaczego? Ta głupia suknia zupełnie nie jest podobna do tego, jak wyglądała w sklepie. Tam była piękna. - Nic ci nie wystaje - sapnął Victor Henry, walcząc z zatrzaskami w słabym świetle. - Wyglądasz prześlicznie. - Och, Pug, na litość boską! Wystaje na całą stopę. Wyglądam jakbym była w szóstym miesiącu. Wyglądam okropnie. A przecież włożyłam najobciślejszy pasek. I co ja teraz zrobię? Mąż skończył z zatrzaskami i wyszedł. Rhoda oczywiście wyglądała tak jak zwykle i tak jak zwykle żaliła się na temat wieczorowej sukni. Jej lamenty i pytania były retoryczne i najlepiej było je ignorować. Byron nadal siedział zgarbiony na stołku. - Tato, pomyślałem sobie, że może mógłbyś wspomnieć o tym prezydentowi. Odpowiedź kapitana była szybka i sucha: - To nierozsądny pomysł. Zaległo ciężkie milczenie. Byron zgarbił się jeszcze bardziej z łokciami na kolanach i zaciśniętymi dłońmi. Puga poraził wyraz wrogości, niemal nienawiści na twarzy syna. - Byron, nie uważam, że bałagan w papierach obywatelstwa wuja twojej żony jest odpowiednim problemem do przedkładania prezydentowi Stanów Zjednoczonych. To wszystko. - O, byłem pewien, że tego nie zrobisz. Masz mi za złe, że się ożeniłem z Żydówką, zawsze miałeś, i nic cię nie obchodzi co się z nią stanie. Wmaszerowała Rhoda naciągając rękawiczki. - Na litość boską, o czym wy dwaj tutaj paplacie? Pug, może będziesz łaskaw włożyć wreszcie mundur i wyruszyć? Na Pensylwania Avenue od strony Białego Domu minęli parę tuzinów pikiet, maszerujących pod antywojennymi symbolami w krzywych owalach i śpiewających "Jankesi nie nadejdą!". Obok nich przechadzało się paru ludzi z tablicami na plecach i piersiach. Było na nich napisane: amerykański ruch pokojowy jest marionetką komunistyczną. Dwóch ziewających policjantów patrzyło na tę spokojną wymianę argumentów. - Dobry wieczór. Głos, brzmiący przynajmniej dla Rhody jak bas w "Czarodziejskim flecie" należał do otwierającego im drzwi wysokiego Murzyna w barwnym mundurze. Przed chwilą Henrych otaczał majowy wieczór, słodki od zapachu trawników i gazonów Białego Domu, a teraz znaleźli się w ogromnym foyer, z posadzką wspaniale wyłożoną marmurem. Mężczyzna w średnim wieku, ubrany w smoking, stał koło mosiężnej pieczęci prezydenckiej wtopionej jak inkrustacja w podłogę. Przedstawił się jako mistrz ceremonii Białego Domu. - Pani Henry, będzie pani siedzieć po lewej ręce prezydenta - oświadczył, zaglądając do dużego arkusza. - Rozumie pani, gościem domu jest następczyni tronu Norwegii, Marta. Ona będzie siedzieć po jego prawicy. - O, tak, tak, o jej. Księżniczka Marta? Ależ tak, ona stoi wyżej ode mnie - odrzekła Rhoda z nerwowym chichotem. - Przypuszczam, że przyszliśmy za wcześnie - powiedział Victor Henry. - Bynajmniej. Proszę tędy. - Zostawił ich w wielkiej poczekalni zwanej Pokojem Czerwonym powiadomiwszy, że wkrótce będą proszeni na górę. - Ojej, pomyśl tylko, że nie mógł przyjść z nami Warren! - Rhoda rozglądała się po portretach prezydentów, zawieszonych wysoko pod sufitem i po eleganckich, krytych czerwoną skórą meblach. - On, który tak kocha historię Ameryki. - To jest to - powiedziała Madeline, rzucając dokoła błyszczącym wzrokiem. Miała na sobie długą suknię z czarnego jedwabiu, zapiętą na guziczki po szyję, ostro kontrastującą z gołymi ramionami i na wpół obnażonym biustem matki. - To tak, jakby się spacerowało po podręczniku historii. - Ciekawe, czy tu wolno palić? - spytał Byron. - Nie, nie, nie rób tego - zawołała Rhoda. - Czemu nie? - zdziwił się Pug. - Przecież wszędzie stoją popielniczki. To jest mieszkanie. Czy wiecie do czego Biały Dom jest naprawdę podobny? - Pug był równie zdenerwowany jak Rhoda i gadał, by to ukryć. - Do kwatery dowódcy ośrodka wojskowego. Taki wielki, luksusowy dom, który szef dostaje na mieszkanie. A w domu stewardzi. Ten jest największy i najbardziej luksusowy. Napiwek od narodu dla Numeru Pierwszego. - Ale pomyśl tylko, jak tu prowadzić gospodarstwo! - odrzekła Rhoda. - Wbrew własnej woli wszyscy mówili nienaturalnymi głosami, za cicho albo za głośno. - Zwariowałabym nawet z całą armią służby. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak ona daje sobie z tym radę. I przy tym bez przerwy jeżdżąc po całym kraju. Byron, na miłość boską, uważaj na popiół! - Przedstawiam państwu pana Sumnera Wellesa. - Mistrz ceremonii wprowadził łysego, szczupłego człowieka o ponurym wyrazie twarzy. - Jak sądzę, możemy już przejść na górę - dodał. Podsekretarz Stanu wymienił uściski dłoni z całą rodziną. Winda wyniosła ich na piętro. W ogromnym żółtym pokoju z morskimi pejzażami na ścianach siedział za biurkiem prezydent, potrząsając grzechoczącym mikserem do koktajli. - Witajcie, w sam czas na pierwszą kolejkę! - zawołał. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego wielką, różową twarz. Mówił jasnym, męskim głosem. Ubrany był w smoking i czarną muszkę, ale gdy Pug przechylił się przez biurko, by wziąć koktajle, ujrzał że prezydent ma na sobie codzienne, brązowe spodnie. - Mam nadzieję, że pani Henry lubi "Kwiat Pomarańczy", Pug. Właśnie go mieszam. Dobry wieczór, Sumner. Prezydent wymienił mocne uściski dłoni z całą rodziną Henrych. Ręce miał zimne i wilgotne od miksera. - A ty co, Sumner? Może wolisz coś innego? Wiesz, że robię całkiem niezłe martini. - Dziękuję, sir. To co jest, zupełnie mi wystarczy. Przy zajmującym środek ściany kominku Eleonora Roosevelt popijała na stojąco koktajle z wysoką, czarnowłosą kobietą i niskim, podstarzałym mężczyzną o ostrych rysach twarzy. Po bokach powiewały w otwartych oknach koronkowe firanki, poruszane ciepłym wiatrem, niosącym mocny i słodki zapach kwiatów. Mistrz ceremonii przedstawił Henrych pani Roosevelt, księżniczce Marcie i Somersetowi Maughamowi. Gdy Rhoda usłyszała nazwisko pisarza, jej skrępowanie uleciało. - Boże! Mr Maugham! Co za niespodzianka. To co powiem będzie w bardzo złym guście, ale przeczytałam wszystkie pana książki i uwielbiam je. Pisarz wypuścił dym z papierosa i odpowiedział jąkającym się głosem: - Tttoo... tto b-bardzo m-miłe z p-pani strony. - Mówił ledwie poruszając cienkimi, zaciśniętymi wargami. Jego zmętniałe starcze oczy miały wyraz zimny i uparty. - Jesteśmy już w komplecie. Może byśmy usiedli? - Pani Roosevelt przysunęła sobie krzesło do biurka, a mężczyźni natychmiast zrobili to samo. Wszyscy z wyjątkiem Somerseta Maughama, który usiadł na krześle podsuniętym przez Byrona. - Sumner, czy są ostatnie nowiny o "Bismarcku"? - spytał prezydent. - Od piątej nic nowego, sir. - Już potem rozmawiałem z Averellem. Połączenie było fatalne, ale wystarczyło, by się dowiedzieć, że tak naprawdę nic nowego się nie zdarzyło. Jak myślisz, Pug? Czy go złapią? - Bardzo trudne zadanie, panie prezydencie. Olbrzymi ocean, fatalna pogoda. - Kto jak kto, ale ty o tym wiesz - odrzekł prezydent z chytrym uśmieszkiem. - Ale jeśli go uszkodzili, jak twierdzą - kontynuował Pug - powinni go złapać. - Trafili go na pewno. Ich krążowniki poszły śladem cieknącego oleju głęboko w mgłę. Wiadomość prosto od Churchilla. Harriman jest tam z wizytą, siedzi u niego w domu. Rhoda starała się nie gapić na księżniczkę Martę trzymającą, jak uważała pani Henry, szklankę z koktajlem jak berło. Podświadomie naśladując jej postawę, zdecydowała równocześnie, że cerę ma prawie tak dobrą jak Marta, choć księżniczka jest młodsza i ma tak wspaniałe czarne włosy, ułożone w zabawny sposób. Kontemplując widok osoby krwi królewskiej przestała zważać na rozmowę o wydarzeniach wojennych. Gdy więc wszyscy zaczęli wstawać, drgnęła zaskoczona. Poszli za panią Roosevelt do windy, prezydent został z tyłu. Gdy przybyli do jadalni, Franklin Roosevelt już tam siedział w swym wózku u szczytu stołu. I tutaj przez otwarte okna płynął mocny zapach kwiatów, mieszając się z aromatem goździków stojących pośrodku stołu w wielkiej srebrnej wazie. - No, miałem dobry dzień! - zawołał prezydent, gdy wszyscy siedli. Widać było, że chce rozruszać towarzystwo. - Nareszcie zakłady Forda obiecały Billowi Knudsenowi, że w ich wielkiej nowej fabryce będą robić liberatory. Długośmy nad tym pracowali. Chyba ci biznesmeni wreszcie się budzą. - Zaczął jeść zupę, wszyscy poszli za jego przykładem. - Chcemy najbliższej jesieni produkować pięćset ciężkich bombowców miesięcznie, a Ford to zapewni. Panie Maugham, może pan przekazać tę dobrą nowinę! Najbliższej jesieni będziemy produkować pięćset ciężkich bombowców miesięcznie. To sprawdzona informacja wywiadowcza. - Ppanie prezydencie... ssprawdzoną informacją wywiadowczą jest... - jąkanie się Maughama zwróciło powszechną uwagę na jego słowa - żże pan powiedział, że będziecie produkować. Gdy pisarz zaczął mówić prezydent się uśmiechnął, gdy zaś skończył, wybuchnął gromkim śmiechem. Pug zrozumiał, że ten gość miał tu przywilej żartowania. - Pug, Mr Maugham podczas poprzedniej wojny był brytyjskim szpiegiem - powiedział Roosevelt przez cały stół. - Nawet napisał powieść szpiegowską, Ashenden. Uważaj, co tutaj mówisz. Dojdzie to wprost do uszu Churchilla. - Ppanie pprezydencie, wie pan dobrze, że ppański gość nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Zresztą zapewniam pana, że już nie jestem l-l-lisem, ale niższą formą życia. G-g-gąbką. Wśród ogólnego śmiechu odezwała się wesołym głosem pani Roosevelt. - A co jeszcze się zdarzyło, Franklin, że miałeś dobry dzień? - Nooo, chłopcy nareszcie skończyli nastą wersję mego przemówienia. Jest całkiem dobra, całkiem. Więc posłałem im kawę i kanapki i teraz siedzą zamknięci na klucz na dole i pracują nad wersją nastą-plus-jeden. Co mówią bookmacherzy, Sumner? Zażądam wypowiedzenia wojny, ogłoszę konwojowanie statków, czy co jeszcze? Sam się denerwuję oczekując na decyzje. - Prezydent roześmiał się i dodał: - Mr Maugham, czy jako wielki pisarz ma pan jakiś pomysł co do mego przemówienia? Wojna? Konwoje? Czy coś nowego i natchnionego? - P-panie p-prezydencie, czy p-pan pamięta Olivera Twista? "Sir, chciałbym jeszcze o coś poprosić"? - Oczywiście - odrzekł prezydent z oczami błyszczącymi w oczekiwaniu dobrego żartu. - A więc, sir, chciałbym jjeszcze ppoprosić o wojnę. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. - Ha, ha, ha, tak mówi prawdziwy brytyjski agent! - zawołał prezydent, wywołując kolejną salwę śmiechu. Kelnerzy sprzątnęli ze stołu przed podaniem następnego dania. Franklin Roosevelt z wyraźną przyjemnością zabrał się za krojenie combra baraniego. Rhoda Henry odważyła się powiedzieć: - Mój Boże, chciałabym, aby Pug potrafił tak dzielić pieczeń. - Ależ jestem pewien, że potrafi. - Marszcząc z zadowoleniem gęste, siwiejące brwi prezydent artystycznie prowadził nóż przez mięso. - Lubię mieć na talerzu płat mięsa. A ty nie, Rhoda? Nie kotlet i nie wiórek. Cały sekret to ostry nóż i pewna ręka. Victor Henry odpowiadał na pytania Mrs Roosevelt na temat hitlerowskich Niemiec. Mówił podniesionym głosem, gdyż żona prezydenta miała słaby słuch. - Co tam, Pug? - spytał prezydent nastawiając ucha i ciągle krojąc mięso. - Czy nie dosłyszałem czegoś ważnego? - Mówiłem, sir, że w chwili gdy opuszczałem Niemcy, ich produkcja przemysłowa właśnie nabierała rozpędu. - Coś podobnego. To znaczy, że bez rozpędu szło im całkiem nieźle. - Okazało się, panie prezydencie, że inni mają go jeszcze mniej. Roosevelt zwrócił się do Maughama, siedzącego za następczynią tronu. - Kapitan Henry też pracował w wywiadzie, Willie. Był attache morskim w Berlinie. Przepowiedział z wyprzedzeniem pakt Hitlera ze Stalinem. Wszystkich mądrych dyplomatów, generałów i komentatorów politycznych złapało to z opuszczonymi spodniami. Ale nie Puga. A co teraz powiesz o zmasowaniu wojsk na wschodzie? Czy Hitler zaatakuje Rosję? - Krótkie, przebiegłe mrugnięcie prezydenta dało Pugowi do zrozumienia, że jest to aluzja do dokumentu, o którym dyskutowali w pociągu. - Panie prezydencie, po tak szczęśliwym przypadku zastawiłem moją kryształową kulę w lombardzie i wyrzuciłem pokwitowanie. Maugham pogroził Pugowi węźlastym, pożółkłym od nikotyny palcem. - Kkapitanie, w nnaszym fachu nnie wolno się pprzyznawać, że mmiało się szszczęście. - A ty co myślisz, Sumner? - spytał prezydent. - Dla tego, kto przestudiował Mein Kampf atak jest wcześniej czy później nieuchronny - odrzekł Welles grobowym tonem. - Jak dawno temu napisał tę książkę? Przed dwudziestu laty? - zauważył Franklin Roosevelt potężnym głosem, przypominającym Rhodzie jego przemówienie radiowe. - Nie zniósłbym poczucia, że wiąże mnie coś, co powiedziałem lub napisałem tak dawno temu. - Panie Maugham - wtrąciła się pani Roosevelt - jeśli Niemcy zaatakują Rosję, czy Anglia pomoże Rosji czy też pozwoli, by Stalin dusił się we własnym sosie? Literat przez parę sekund patrzył na żonę prezydenta. Przy stole zapadła martwa cisza. - Nnaprawdę nnie wiem. - Wiesz co, Willie - zauważył prezydent - cała masa ludzi w tym kraju nie wierzy opowiastce, że Rudolf Hess to wariat. Twierdzą, że został wysłany, by was zawiadomić o zbliżającym się ataku na Rosję i by w zamian za obietnicę, że Imperium pozostanie nietknięte, zawrzeć z wami pakt o nieinterwencji. - Dokładnie taki plan znajduje się w Mein Kampf - powiedziała pani Roosevelt tonem nauczycielki. Somerset Maugham, wzięty w dwa ognie wnikliwych pytań prezydenta i jego żony, rozłożył ręce, skulił się na krześle i przybrał wygląd człowieka małego, starego i zmęczonego. - Jak myślisz, Sumner - spytał Roosevelt - jeśli Brytyjczycy nie pomogą Rosji, czy będziemy to umieli wytłumaczyć narodowi amerykańskiemu? - Sądzę panie prezydencie, że to będzie koniec naszej pomocy dla Anglii. Co innego, jeśli Hitler jest groźbą dla ludzkości. A zupełnie co innego, jeśli zagraża tylko Imperium Brytyjskiemu. Rzuciwszy przelotne spojrzenie literatowi, prezydent odezwał się o wiele swobodniejszym tonem: - No! Czy mam odkroić jeszcze trochę baraniny? - Byłabym wdzięczna za jeszcze jeden kawałek, panie prezydencie - po raz pierwszy zabrała głos następczyni tronu. - Oczywiście możliwe jest, że Hitler koncentruje wojska na wschodzie, ponieważ ma zamiar najechać Anglię. - Mówiła doskonałą angielszczyzną ze skandynawskim zaśpiewem. Pug zrozumiał, że stara się ona taktownie przejść do porządku nad krępującym dla Maughama momentem. - Wie pan przecież, że za każdym razem, gdy Hitler zaczyna kolejną kampanię, Stalin tu czy tam kradnie coś dla siebie. Może to być demonstracja siły, aby trzymał się z dala od rumuńskich pól naftowych. - To także jest możliwe - orzekł Sumner Welles. - Polityka europejska to ohydna gmatwanina - stwierdziła pani Roosevelt. - Ale wszystko sprowadza się do tego, na co Hitler teraz się zdecyduje - zauważył prezydent. - Szkoda, że musimy żyć w tym samym stuleciu co ta nędzna kreatura. Słuchajcie, mamy wśród nas ludzi, którzy rozmawiali z tym typem twarzą w twarz. Zróbmy sondaż Gallupa. Sumner, czy sądzisz, że Hitler jest wariatem? - Panie prezydencie, bardzo uważnie szukałem takich oznak. Ale, jak meldowałem, uważam go za zimnego, bardzo zręcznego, mądrego orędownika swych spraw, co robi z wielką godnością oraz, obawiam się, znacznym czarem osobistym. - A ty, Pug? - Panie prezydencie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Jak dotychczas uważam, że wszystkie głowy państw są bardziej do siebie podobne niż się między sobą różnią. Roosevelt zrobił zdumioną minę, po czym odrzucił głowę do tyłu i ryknął śmiechem. Zaśmiali się wszyscy. - Coś takiego! Naprawdę! Przy moim własnym stole zostałem przyrównany do Hitlera! Pug, lepiej będzie, jeśli się szybko z tego wytłumaczysz. - Ależ to prawda. Twarzą w twarz, sir, choć muszę to przyznać z największą przykrością, robi potężne wrażenie. Ma niewiarygodną pamięć i godną uwagi zdolność porządkowania faktów w czasie gdy mówi. W przemówieniach publicznych często bredzi jak skończony wariat. Ale sądzę, że postępuje tak celowo, bo Niemcy właśnie chcą to od niego usłyszeć. I to także zrobiło na mnie wrażenie: jego zdolność grania tak odmiennych ról. Roosevelt uśmiechnął się z lekka. - Tak, Pug, to należy do zawodu. Facet jest w oczywisty sposób zadowolony. Inaczej nie mielibyśmy z nim tyle kłopotów. - Pug, kiedyś ty na Boga rozmawiał z Hitlerem? - wypaliła Rhoda. - Nigdy o tym nie słyszałam. - Tak szczera wypowiedź tonem urażonej małżonki wywołała śmiech Roosevelta, po czym śmiech przetoczył się przez cały stół. Zwróciła się do prezydenta: - Mówię szczerą prawdę, zawsze był dyskretny, ale zataić coś takiego przede mną! - Nie musiałaś o tym wiedzieć - powiedział Victor. - Kkapitanie Henry - oświadczył Somerset Maugham, pochylając się w jego stronę. - Zdejmuję kapelusz pprzed zzzawodowcem. Rozmowa rozpadła się na szereg żartobliwych dialogów. Roosevelt zwrócił się do Rhody: - Moja droga, większego komplementu nie mogłaś publicznie mężowi powiedzieć. - Wcale nie zamierzałam. Coś podobnego! Ten człowiek to po prostu sfinks. - Rzuciła Pugowi czułe spojrzenie. Poczuła wielką życzliwość dla niego, a także dla całego świata, przeżywszy swój tak spontaniczny sukces przy prezydenckim stole. - Pug jest doskonałym oficerem - zauważył prezydent - i wiele po nim oczekuję. Rhoda poczuła, jak ogarnia ją ciepłe podniecenie. - Ja zawsze oczekiwałam, panie prezydencie. - Nie każdy zasługuje na tak piękną żonę - odrzekł Roosevelt, w zdecydowanie ludzki sposób zerkając na jej dekolt - ale on na pewno, Rhoda. Pod wpływem najstarszego odruchu na świecie Rhoda Henry zarumieniła się i spojrzała na panią Roosevelt, głęboko pogrążoną w rozmowie z Sumnerem Wellesem. Mignęła jej myśl, że oto wysoka kobieta, która poślubiła bardzo wysokiego mężczyznę, ale Pug przynajmniej mógł chodzić. Szanse życiowe w dziwny sposób się wyrównują, pomyślała Rhoda. Wydarzenia uderzyły jej do głowy, wywołując filozoficzne myśli. Madeline i Byron siedzieli po przeciwnych stronach stołu; ona między Maughamem i Wellesem, on między następczynią tronu i bardzo starą, głuchą kobietą w purpurowej sukni, nazwiskiem Delano. Przez cały wieczór nie odezwała się ani słowem; w oczywisty sposób musiała być krewną mieszkającą w Białym Domu i zainteresowaną głównie jedzeniem. Madeline z ożywioną, zarumienioną i wesołą twarzą, swobodnie gestykulując rozmawiała najpierw z Podsekretarzem Stanu, a później ze słynnym autorem. Gdy opowiedziała mu gdzie pracuje, Maugham zaproponował, że weźmie udział w programie Clevelanda. Oświadczył wprost, że jego zadaniem jest probrytyjska propaganda, więc czemu nie? Madeline nie posiadała się z radości. Przez całą kolację Byron siedział w milczeniu, opanowany i zamknięty w sobie. Victor Henry zauważył, że prezydent patrzy pytająco na jego syna. Roosevelt uwielbiał oczarowywać wszystkich dokoła i mieć wokół siebie tylko radosne twarze. Pug co chwila spoglądał na Byrona w nadziei, że zasygnalizuje mu, by się rozchmurzył. Gdy podano lody i nastąpiła chwila przerwy, odezwał się prezydent. - Nasz tu obecny podwodniak jeszcze nic nam nie powiedział. Byron, jesteś wprost urodzony do milczącej służby. Ha, ha. - Młody oficer spojrzał na niego melancholijnym wzrokiem. - Jakie nastroje w twojej firmie? - Dobre, panie prezydencie. - Czy jesteś gotów pójść na wojnę zgodnie z życzeniem pana Maughama? - Osobiście, sir, jestem więcej niż gotów. - To jest właściwa postawa. - Byron był z wizytą u przyjaciół w Polsce, gdy wojna się zaczęła - wtrącił się Victor Henry: - Został ostrzelany przez samolot Luftwaffe i raniony. - Rozumiem - powiedział prezydent, przyglądając się Byronowi z uwagą. - No, więc masz motyw, by chcieć walki z Niemcami. - Nie aż na tyle, panie prezydencie. Idzie o to, że moja żona wpadła w potrzask we Włoszech. Franklin Roosevelt zrobił zdumioną minę. - Potrzask? Jaki potrzask? - Jego dźwięczny głos stał się matowy. Wszyscy siedzący przy stole patrzyli na Byrona. Atmosfera nabrzmiała zainteresowaniem. - Jej wujem, panie prezydencie, jest doktor Aaron Jastrow, autor Żydowskiego Jezusa. Ma kłopoty z paszportem. Nie może wrócić do kraju. Jest stary i słabego zdrowia, a ona nie może go opuścić. - Byron mówił tak samo głuchym głosem jak prezydent, wyraźnie wymawiając każde słowo. Pani Roosevelt wtrąciła się z uśmiechem: - Ależ Franklin, oboje czytaliśmy Żydowskiego Jezusa. Nie pamiętasz? Bardzo ci się podobał. - Doktor Jastrow przez szereg lat wykładał w Yale, pani Roosevelt - powiedział Byron. - Mieszkał tutaj przez prawie całe życie. To tylko jakieś zwariowane biurokratyczne trudności. Ale tymczasem oboje tam siedzą. - Żydowski Jezus to dobra książka - oświadczył znudzony i gniewny prezydent. - Sumner, czy możesz zarządzić, żeby ktoś się tym zajął? - Z pewnością, panie prezydencie. - I zawiadom mnie, czego się dowiedziałeś. - Tak jest, sir. Franklin Roosevelt wrócił do lodów. Nikt się nie odzywał. Upłynęło osiem, może dziesięć sekund, ale przy tym stole i w takim towarzystwie było to długo. Wszyscy pochylili się nad deserem z brzękiem i skrobaniem łyżeczek. - A co do tej książki - z radosnym uśmiechem podjęła temat żona prezydenta - to właśnie czytam całkiem niezwykły tomik... Otwarły się drzwi i wszedł bladolicy i wąsaty komandor marynarki, niosąc brązową kopertę. - Bardzo przepraszam, panie prezydencie. - Tak, tak. Dawaj ją. - Komandor wyszedł. Zgrzyt rozdzieranej koperty wydawał się bardzo głośny. Prezydent rozłożył biały arkusz. Były na nim nalepione żółte paski papieru, jakich używa się do telegramów. - Nareszcie! - Franklin Roosevelt rozejrzał się dokoła. W jednej chwili jego twarz przybrała wyraz wielkiego zadowolenia. Popatrzył na zgromadzonych kpiąco. - Czy mogę przekazać drobną wiadomość? - Zrobił dramatyczną pauzę. - Zdaje się, że dostali "Bismarcka"! - Ach! - Następczyni tronu podskoczyła na krześle, klaszcząc w dłonie jak mała dziewczynka. Rozległ się szmer podniecenia. Prezydent podniósł rękę. - Czekajcie, czekajcie. Nie chcę być nadmiernym optymistą ani przedwcześnie wzbudzać radości. Tu jest tylko powiedziane, że dostrzegły go samoloty z "Ark Royal" i dostał kilka torped. Musiały trafić w ster, bo gdy noc zapadła, za "Bismarckiem" ciągnęła się gruba smuga oleju, a okręt płynął powoli na zachód, czyli w niewłaściwym kierunku. Cała flota płynie w jego stronę, a niektóre jednostki już go widzą. - Czy pozycja jest podana, panie prezydencie? - zapytał Victor. Roosevelt odczytał długość i szerokość geograficzną. - Okay. To jest tysiąc mil od Brestu - stwierdził Pug. - Znacznie poza zasięgiem parasola powietrznego Luftwaffe. Mają go. Prezydent Roosevelt zwrócił się do służącego: - Proszę nalewać. Podskoczyło kilku kelnerów. Przy stole zapadło milczenie. Prezydent podniósł kielich. - Za Brytyjską Marynarkę Wojenną - powiedział. - Za Brytyjską Marynarkę Wojenną - powtórzył chór głosów i wszyscy spełnili toast. Somerset Maugham szybko mrugał swymi oczami jaszczurki. Następnego ranka, długo po wyjściu Victora Henry'ego do pracy, Rhoda zażądała od pokojówki, która przyszła sprzątnąć po śniadaniu, by przyniosła pióro i papier. Nie wstając z łóżka napisała krótki liścik. Palmer, kochanie - Masz dobre serce, które rozumie wszystko bez tłumaczenia. Nie mogę tego zrobić. Zrozumiałam, że przez długi czas nie możemy się spotykać ale mam nadzieję, że przyjaciółmi pozostaniemy na zawsze. Przesyłam ci uczucia miłości i wdzięczności na wieki za ofiarowanie mi więcej, niż zasługuję i niż mogę przyjąć. Nigdy tego nie zapomnę. Wybacz mi. Rhoda. Natychmiast zakleiła kopertę, szybko ubrała się, wyszła na deszcz i osobiście wrzuciła list do skrzynki. Tego samego mrocznego i dusznego poranka, na krótko przed południem, na biurku w pokoju Victora Henry'ego zabrzmiał brzęczyk. Kapitan siedział w koszuli, pracując przy zapalonym świetle. - Tak? - warknął do interkomu. Polecił nie łączyć do swego biura żadnych telefonów. Szef Planowania Wojennego zażądał przedłożenia do końca tygodnia studium potrzeb marynarki handlowej na najbliższe cztery lata. - Przepraszam, sir. Dzwonią, sir, z biura pana Sumnera Wellesa. - Sumnera Wellesa? Okay, będę rozmawiał z Sumnerem Wellesem. Sekretarka Wellesa mówiła ze słodkim, seksownym akcentem południowych stanów. - O, kapitanie Henry. O, podsekretarz szalenie chciał zobaczyć się z panem jeszcze dzisiaj, jeśli będzie pan miał wolną chwilę. Rzuciwszy okiem na biurowy zegar i zdecydowawszy, że może zrezygnować z lunchu, Pug odpowiedział: - Mogę przyjść zaraz. - O, to będzie wspaniale, sir, po prostu wspaniale. Za jakieś piętnaście minut? Gdy przybył do biura Wellesa okazało się, że ciepły seksowny głos należy do tłustego straszydła około sześćdziesiątki ubranego w suknię z marszczonej indyjskiej bawełny. - Boże, ależ pan tu się szybko zjawił, kapitanie. Ale podsekretarz właśnie jest u pana sekretarza Hulla. Pyta, czy zechce pan pomówić z panem Whitmanem? Pan Whitman zna wszystkie szczegóły tej sprawy. - Zgoda, pomówię z panem Whitmanem. Z obszernego i wspaniale umeblowanego biura Sumnera Wellesa poprowadziła go do znacznie mniejszego i skromniejszego pokoju, pozbawionego okna. Napis koło drzwi informował, że należy ono do podrzędnego pracownika w Wydziale Buropejskim. Aloysius R. Whitman okazał się człowiekiem pod pięćdziesiątkę, z gęstą czupryną, nie różniącym się niczym od dziesięciu tysięcy innych mieszkańców waszyngtońskich biur. Prócz tego tylko, że ubrany był w stylu bywalców wyścigów, miał niezwykle rumianą twarz i niezwykle promienny uśmiech. Ściany pokoiku ożywiały liczne ryciny koni. - Podsekretarz przesyła panu, kapitanie, swe podziękowania za to, że poświęcił pan swój cenny czas na wizytę u nas. - Wskazał gestem krzesło. - Papierosa? - Dziękuję. Obaj zapalili i zaczęli się sobie przyglądać. - Paskudna pogoda - oświadczył Whitman. - Fatalna - odrzekł Pug. - Do rzeczy. Idzie o sprawę paszportu doktora Aarona Jastrowa - odezwał się Whitman serdecznym tonem. - Okazuje się, że w ogóle nie ma problemu. Niedawno wysłaliśmy stosowne upoważnienie. Zapewne spóźniło się po drodze, takie rzeczy się teraz zdarzają. W każdym razie wszystko jest załatwione. Doktor Jastrow może otrzymać paszport w każdej chwili, wystarczy, że przyjedzie ze Sieny, by go podjąć i został o tym zawiadomiony. Wszystko jest w najlepszym porządku. - Dobrze. To była szybka robota. - Jak wspomniałem, nie było w ogóle żadnej roboty. Już o to wcześniej zadbano. - No, to mój syn bardzo się z tego ucieszy. - A, tak. - Whitman zaśmiał się króciutko. Powstał z miejsca z rękami w naszywanych kieszeniach zielono-brązowej marynarki i niedbale oparł się o biurko koło Puga, jakby chciał nadać rozmowie ton mniej oficjalny. - Spodziewam się, że przyjmie to pan we właściwym duchu. Podsekretarz jest zaniepokojony, że ta sprawa została podniesiona przy stole prezydenta. - Oczywiście. Ja też byłem bardzo podrażniony. Moja żona także. Później natarłem uszu Byronowi, ale stało się, co się stało. - Serdecznie się cieszę, że tak pan to przyjął. A gdyby pan napisał do prezydenta liścik, coś w rodzaju przeprosin za tę wzruszającą gafę pańskiego syna, wspominając także, że sprawa już dawno została załatwiona? - Nieproszony list ode mnie do prezydenta? - Pan jest z prezydentem w bardzo dobrych stosunkach. Właśnie był pan u niego na kolacji. - Ale on prosił o sprawozdanie pana Wellesa. Kapitan i pracownik Departamentu Stanu spojrzeli sobie w oczy. Whitman uśmiechnął się najpromienniej jak umiał i zaczął się przechadzać po pokoiku. - Dziś rano dokonaliśmy wręcz dramatycznych wysiłków, kapitanie,; byle tylko się upewnić, że młoda pani Henry może wracać do kraju. Bez przerwy napływają do nas tysiące spraw żydowskich uchodźców. Nacisk jest straszliwy. Absolutnie nie do uwierzenia. A problem pańskiej rodziny został załatwiony. Mieliśmy nadzieję, że pan to bardziej doceni. Słusznie czy nie, Henry odczuł niemiły ton z jakim ten człowiek wypowiedział słowa "pańska rodzina" i przerwał mu: - Natalia i jej wuj nie są żydowskimi uchodźcami. Są amerykańskimi obywatelami. - Były tu znaki zapytania, kapitanie. Okazało się, że bardzo duże w sprawie, czy, formalnie rzecz biorąc, Aaron Jastrow jest Amerykaninem. Usunęliśmy je. Naprawdę jestem zdania, że w zamian powinien pan napisać ten list. - Miło by mi było sprawić panu tę grzeczność, ale powtarzam, że nie byłem proszony przez prezydenta, abym się do niego zwracał w tej sprawie. - Pug wstał z miejsca. - Ma pan do mnie coś jeszcze? Whitman stanął przed nim z rękami w kieszeniach marynarki. - Pozwoli pan, że będę szczery. Podsekretarz Stanu żąda ode mnie raportu, który ma przesłać prezydentowi. Ale jedno słówko od pana może zamknąć sprawę. A więc... - Coś panu powiem, panie Whitman. Mógłbym nawet taki list napisać gdybym się dowiedział, czemu tak wybitna osobistość jak Jastrow został tam zatrzymany przez biurokratyczne zawiłości w chwili, gdy chciał wrócić do kraju. I tego właśnie chce się dowiedzieć prezydent. Ja mu na to nie potrafię odpowiedzieć. A pan? - Whitman spoglądał na Victora Henry z nieruchomą twarzą. - Okay. Może ktoś w pańskiej sekcji potrafi. Ktokolwiek jest za to odpowiedzialny, będzie lepiej dla niego, jeśli się wytłumaczy. - Kapitanie Henry, Podsekretarzowi Stanu trudno będzie zrozumieć pańską odmowę. - Czemu? To nie on prosi, bym napisał list. To pan. Wyciągnąwszy wreszcie dwie włochate dłonie z kieszeni, Whitman zaczął nimi wymachiwać w sposób oznaczający zarówno błaganie, jak groźbę. Teraz nagle wyglądał na człowieka niemiłego i zmęczonego. - To jest sugestia pochodząca wprost z Departamentu Stanu. - A ja pracuję w Departamencie Marynarki Wojennej - odrzekł Pug. - I muszę wracać do pracy. Dziękuję bardzo. Wyszedł z pokoju, a z budki telefonicznej w holu zatelefonował do portu Norfolk i zostawił wiadomość dla Byrona na S-45. Późnym wieczorem syn oddzwonił do niego do biura. - Hiiii! - wrzasnął Byron, aż ojca zabolał bębenek w uchu. - Bez żartów, tato? Teraz już w to wierzysz? - Tak. - Boże, to cudowne. Gdyby tylko teraz dostała bilet na samolot czy statek! Ale ona to załatwi. Ona wszystko potrafi, tato. Taki jestem szczęśliwy! Hej! A teraz powiedz uczciwie, czy miałem rację opowiedziawszy wszystko prezydentowi, czy nie? Ona wraca do domu, tato! - Byłeś diabelnie bezczelny. A ja jestem teraz cholernie zajęty i mam nadzieję, że ty też. Wracaj do roboty. 43 "... I dlatego dzisiaj proklamowałem nieograniczony stan nadzwyczajny w całym kraju, co wymaga wzmocnienia naszych sił obronnych do wszelkich granic tak narodu, jak i władzy..." - Okay! - Pug Henry wyprostował się, waląc pięścią w otwartą dłoń i wpatrując się w radio. - Zaczęło się! Dźwięczny głos Roosevelta, który w przemówieniach radiowych zawsze brzmiał teatralnie, wzniósł się teraz do tonów wręcz dramatycznych. "Powtarzam słowa sygnatariuszy naszej Deklaracji Niepodległości, tej małej grupki patriotów, którzy dawno temu walczyli z przeważającą siłą, lecz pewni byli, jak my jesteśmy pewni, ostatecznego zwycięstwa. Opierając się niewzruszenie na opiece Opatrzności Boskiej, my wszyscy ślubujemy i dajemy sobie wzajem w rękojmię nasze życia, nasze majątki i nasz święty honor". Po chwili trzasków, w radiu dał się słyszeć przejęty głos spikera: - "Wysłuchali państwo przemówienia prezydenta Stanów Zjednoczonych, nadanego ze Wschodniego Pokoju w Białym domu w Waszyngtonie." - To fantastyczne! To więcej, niż oczekiwałem. - Pug wyłączył radio. - Wreszcie to zrobił! - Zrobił? Zabawne - oświadczyła Rhoda. - Miałam wrażenie, że on tylko krąży koło zagadnienia. - Krąży! Nie słuchałaś, czy co? "Nasze siły zbrojne stawiamy na pozycjach... użyjemy ich dla odparcia ataku... zostaje wprowadzony nieograniczony stan wojenny..." - Ale co to wszystko oznacza? - Rhoda ziewnęła i wyciągnęła się na szezlongu, machając nogami. Z jej nagiej stopy spadł obramowany różowymi piórkami nocny pantofel. - Czy to to samo, co wojna? - Coś, co ją bezpośrednio poprzedza. Natomiast zaczniemy konwojować. A to tylko przekąska. - A ja się zastanawiam - odrzekła Rhoda, otulając nogi szlafroczkiem - czy nadal powinniśmy poszukiwać nowego domu. - Czemu nie? - Pug, jeśli weźmiemy udział w wojnie, na pewno dadzą ci dowództwo na morzu. - Kto to wie? W każdym jednak razie potrzebne nam miejsce, w którym można by wieszać kapelusze. - Ja też tak uważam. Czy już zdecydowałeś się, który z tych domów podoba ci się? Pug skrzywił się. Był to stary dylemat. Już dwukrotnie kupowali za pieniądze Rhody domy w Waszyngtonie, większe niż on by mógł sobie pozwolić. - Podobał mi się dom na N-Street. - Ależ kochanie, nie ma pokoju gościnnego i strasznie mało miejsca na przyjęcia. - Słuchaj, jeśli spodobało ci się na Foxhall Road, to okay. - Zobaczymy, kochany. Jeszcze raz im się przyjrzę. - Rhoda wstała i przeciągnęła się z uśmiechem. - Już czas. Przyjdziesz do łóżka? - Zaraz skończę - odrzekł Pug, otwierając teczkę. Rhoda wypłynęła z pokoju mrucząc jak kotka. - Gdy przyjdziesz, przynieś mi whisky z wodą sodową. Pug nie wiedział, czemu znów jest u niej w łaskach, ani czemu je przedtem stracił. Zbyt był zajęty, by się nad tym zastanawiać. Jeśli Stany Zjednoczone będą konwojować statki handlowe, jego obliczenia są już nieaktualne. Można było zrezygnować z takich zabiegów, jak przekazywanie prawa własności i tak dalej. Powstała zupełnie nowa sytuacja i Pug był przekonany, że decyzja konwojowania zelektryzuje kraj. Przygotował dwie szklanki amerykańskiej mocnej pachnącej whisky z wodą i podśpiewując poszedł na górę. Głos kancelisty w interkomie brzmiał przepraszająco. - Sir, bardzo przepraszam, czy zechce pan mówić z panem Alistairem Tudsburym? Victor Henry, w związku z pilnym zleceniem od Dowódcy Operacji Morskich, pocił się w koszuli nad zaścielającymi całe biurko papierami. Do wieczora miał zaktualizować nakreślony całe miesiące wcześniej plan operacyjny, dla kombinowanych anglo-amerykańskich konwojów. - Co? Tak, połącz go... Hallo? Tu Henry. - Drogi chłopcze, czy ci nie przeszkadzam? Warknąłeś na mnie. - Nie, bynajmniej. Co się stało? - Co sądzisz o konferencji prasowej prezydenta? - Nawet nie wiedziałem, że ją miał. - Ty naprawdę jesteś zajęty. Każ, by ci przyniesiono popołudniowe gazety. - Zaczekaj. Powinny już tu być. Kancelista Puga przyniósł dwie pachnące świeżą farbą gazety. Miały nagłówki wielkimi literami: Nie będzie konwojów - FDR oraz: Prezydent do prasy: Przemówienie nie oznaczało konwojowania. "Nieograniczony stan nadzwyczajny" to tylko ostrzeżenie. Polityka się nie zmieni Przeleciawszy wzrokiem przez teksty relacji Pug przekonał się, że Franklin Roosevelt w łagodnej formie odwołał wszystko, co powiedział przez radio, twierdząc, że dziennikarze go źle zrozumieli. Nie będzie żadnego zwiększania aktywności Stanów Zjednoczonych na Atlantyku, ani północnym ani południowym. Nigdy tego nie sugerował. Będzie natomiast, tak jak dotychczas patrolowanie, a nie konwojowanie. Żadne oddziały wojsk lądowych ani marines nie zostaną wysłane na Islandię ani nigdzie indziej. Chciał tylko przestrzec naród, że istnieje wielkie niebezpieczeństwo. Tudsbury, który słyszał przez telefon, jak Pug przewraca stronice, spytał wreszcie: - I co? Powiedz coś pocieszającego. - Myślę, że rozumiem Franklina Roosevelta - mruknął Pug Henry. - A co to znaczy? Victor, nasz naród bił w dzwony i tańczył na ulicach z okazji wczorajszego przemówienia. A ja mam teraz nadać komentarz i powiedzieć o tej konferencji prasowej. - Nie zazdroszczę. - Czy możesz wyskoczyć na drinka? - Obawiam się, że nie. - Postaraj się. Proszę. Pam odjeżdża. - Co? - Wraca do kraju dzisiejszym wieczornym statkiem. Przez całe tygodnie naprzykrzała się, że chce wrócić do domu. - Zadzwonię do ciebie. Kazał kanceliście zadzwonić do swego starego kumpla w biurze dowódcy Operacji Morskich, kapitana Fellera. - Hallo, Soapy? Pug. Słuchaj, czytałeś w gazetach o konferencji prasowej?... Tak, ja też tak uważam. Więc następne pytanie. Ten Załącznik Numer Cztery do planu konwojów. Czy, nadal chcesz go na dziś wieczór?... Słuchaj, to sprośna propozycja, a poza tym on jest zbyt gruby. A ponadto mam nadzieję, że któregoś dnia może się jeszcze przydać... Okay. Dziękuję. Pug nacisnął guzik brzęczyka. - Wywołaj Tudsbury'ego. Idę do niego. - Najzabawniejsze jest to, że Rhoda twierdziła, iż on coś tu kręci - powiedział Pug. - A ja dałem się nabrać. - Być może tylko kobieta potrafi zrozumieć drogi jego pokrętnego myślenia - oświadczył Tudsbury. - Pam, jak ty się zachowujesz? Pug przyszedł, żeby się z tobą pożegnać. Chodź tutaj i napij się z nami. - Za minutkę. Cały bagaż mi się rozwalił. - Widzieli przez drzwi, jak Pamela kręci się po korytarzu, nosząc ubrania, książki i walizki. W małym apartamencie Tudsbury'ego koło Connecticut Avenue pomimo otwartych okien było duszno i gorąco. Siedzieli w saloniku, a z ulicy dolatywał hałas popołudniowego ruchu ulicznego i wpadało światło słoneczne. Tudsbury, rozwalony na sofie w bardzo pogniecionym, kolorowym letnim garniturze, z zadartą grubą nogą, ciężko westchnął. - I znowu zostanę sam. Ta dziewczyna myśli tylko o sobie. - Cecha rodzinna - odezwał się niewidoczny, melodyjny głosik. - Zamknij się. Pug, błagam, powiedz mi coś pocieszającego, co bym mógł powiedzieć w tym cholernym komentarzu. - Nic mi nie przychodzi do głowy. Tudsbury pociągnął wielki łyk czystej whisky i ponuro pokiwał głową. - Co się stało z Franklinem Rooseveltem? Trasa konwojów atlantyckich to tętnica cywilizacji. Hunowie tną ją na kawałki. On wie, jak wyglądał tonaż w ostatnich trzech miesiącach. Wie, że po upadku Krety i Bałkanów wróci do nas Luftwaffe i to dwa razy silniejsza niż rok temu, wyjąc zwycięsko. Więc co u diabła? - Teraz już się napiję - oświadczyła wchodząc Pamela. - Czy nie sądzisz, szefie, że już powinieneś tam pojechać? Wyciągnął do niej szklankę. - Jeszcze jedną. Nigdy w życiu nie chciało mi się bardziej uniknąć spotkania z mikrofonem. Mam tremę. Język przylepi mi się do podniebienia. - A, tak. Już się przylepił. - Pamela zaniosła szklanki ojca i Puga do małego baru na kółkach. - Dołóż jeszcze lodu. Zaraziłem się tym dekadenckim amerykańskim zwyczajem. Pug, Imperium jest skończone. Została nam tylko wysunięta, czterdziestomilionowa placówka, z silną marynarką wojenną i dzielnym lotnictwem. Człowieku, my, to wasze Hawaje na Atlantyku, wielokrotnie większe, silniejsze i ważniejsze. Och, powinienem skomentować to, jak niedorzeczną politykę uprawiacie! - Dziękuję, Pam - powiedział Pug. - Tudsbury, zgadzam się z tobą. A także Sekretarz Armii. Oraz Harry Hopkins. Obaj wygłosili przemówienie, domagając się konwojowania od zaraz. Nie potrafię obronić polityki prezydenta. To klęska. Na zdrowie. - Na zdrowie. Tak, i to wasza klęska. W tej chwili rozgrywka idzie między Niemcami i Stanami Zjednoczonymi. Jeśli ją przegracie, Boże zmiłuj się nad wami i nad całą ludzkością. Wszystko robiliśmy zbyt wolno, zbyt głupio i zbyt późno. Ale na koniec zrobiliśmy wszystko, na co nas stać. A wy, w ostatecznej potrzebie, nie robicie nic. - Przełknął zawartość szklanki i podniósł się z trudem na nogi. - W każdym razie więcej spodziewaliśmy się po Marynarce Stanów Zjednoczonych. To ci mogę powiedzieć. - Marynarka Stanów Zjednoczonych jest gotowa - odpalił Pug. - Pracowałem cały dzień jak ostatni skurwysyn nad ogólnym rozkazem operacyjnym konwojowania. Gdy zobaczyłem tytuły w gazetach, było tak, jakby moje własne biurko dało mi kopa. - Wielki Boże, człowieku, czy mogę to powiedzieć? Czy mogę powiedzieć, że Marynarka Wojenna przed tą konferencją prasową była gotowa rozpocząć konwojowanie? - Oszalałeś? Jeśli to zrobisz, zastrzelę cię na miejscu. - Nie muszę się powoływać na ciebie. Proszę. Pug pokręcił przecząco głową. - Czy mogę powiedzieć, że wasza marynarka gotowa jest na rozkaz podjąć w ciągu dwudziestu czterech godzin konwojowanie? Czy to prawda? - Oczywiście to prawda. Już jesteśmy na morzu, mamy bomby głębinowe na pokładach. Wszystko co pozostaje do zrobienia, to zdjąć osłony z luf i wycelować je. Wypukłe oczy Tudsbury'ego były teraz żywe i pełne radości. - Pug, chcę to powiedzieć. - Co powiedzieć? - Że Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych jest gotowa do rozpoczęcia konwojowania i spodziewa się, że to szybko nastąpi. Pug wahał się tylko jedną, może dwie sekundy. - Och, do diabła z tym wszystkim. Oczywiście powiedz to! To samo możesz usłyszeć od każdego z floty, od Dowódcy Operacji Morskich aż do samego dołu. Kto o tym nie wie? - Brytyjczycy, właśnie oni nie wiedzą. Ocaliłeś mnie. - Tudsbury rozwarł gębę na córkę: - Ty głupia mówiłaś, żebym do niego nie telefonował. Cholera, ale późno. - Grubas kulejąc potoczył się do drzwi. - Przecież to żadna nowina - powiedział Pug do Pameli. - Ach, on tylko musi się rozkręcić. Tak o tym opowie, że będzie wyglądało na coś ważnego. Chwyta się słomki. Pamela siedziała tyłem do okna. Przeświecające przez jej kasztanowate włosy słońce otaczało aureolą jej smutną, wybladłą twarz. - Czemu powiedziałaś mu, by do mnie nie telefonował? - Wiem, jak ciężko pracujesz - odparła z zakłopotaniem. - Nie aż tak ciężko. - Sama chciałam do ciebie zadzwonić przed odjazdem - odrzekła, opuściwszy wzrok na swe zaciśnięte dłonie. Rozplotła palce i podała Pugowi leżący na stoliczku powielany dokument. - Czy znasz to? Była to wydana przez Brytyjskie Ministerstwo Wojny instrukcja dla cywilów o postępowaniu wobec niemieckich najeźdźców. Kapitan ją przejrzał. - Czytałem zeszłej jesieni masę podobnych materiałów. To prawdziwy koszmar, gdy człowiek zaczyna sobie wyobrażać niemieckie kolumny jadące przez Kent i maszerujące na Trafalgar Square. Ale do tego nie dojdzie. - Jesteś pewien? Po tej konferencji prasowej? Pug tylko podniósł ręce do góry. - Zaktualizowali ten podręcznik od zeszłego roku - dodała Pamela. - Teraz jest spokojniejszy w tonie i o wiele bardziej realistyczny. Właśnie dlatego jeszcze bardziej przygnębiający. Po prostu widzę, jak się to wszystko dzieje. Po Krecie naprawdę tak myślę. - To wielka odwaga, że w tej sytuacji wracasz. - Wcale nie. Nie mogę już tutaj wytrzymać. Wasze steki i lody stają mi kością w gardle. Czuję się tak cholernie winna. - Pamela znów zaplotła palce rąk. - Nie mogę się doczekać chwili odjazdu. Jest też taka dziewczyna w naszym biurze.... jeszcze drinka? Nie?... no więc ta idiotka zbzikowała na punkcie żonatego człowieka. Amerykanina. A ma narzeczonego w RAF-ie. Nie ma z kim o tym pomówić. Otwiera serce przede mną. I muszą żyć z tą ckliwą udręką dzień w dzień, noc w noc. To mnie wykańcza. - Czym ten Amerykanin się zajmuje? - Chcesz słuchać donosu? - Skrzywiwszy usta dodała: - To cywil. Nie rozumiem, co ona w nim widzi. Raz go spotkałam. Wielki, chudy, ślamazarny facet w okularach, z brzuszkiem, chichoczący cienkim głosem. Zapadło milczenie. Pug grzechotał kostkami lodu, wirującymi w szklance. - Zabawne, ja też znam jednego faceta - odezwał się wreszcie. - Z marynarki. No i pomyśl. Żonaty od ćwierć wieku, ma świetną rodzinę, dorosłe dzieci i tak dalej. Ale w Europie natknął się na dziewczynę. Ściślej mówiąc, na okręcie, a potem spotkał ją parę razy. Nie potrafi przestać o niej myśleć. Nie zrobił w tej sprawie w ogóle nic. Jego żona jest w porządku, nic złego o niej nie można powiedzieć. On potrafi tylko marzyć. Za żadne skarby świata nie chciałby zranić żony. Kocha, swoje dzieci. Spojrzeć na niego, to wygląda jak człowiek najtrzeźwiejszy z trzeźwych. Od chwili ślubu nigdy nie miał do czynienia z żadną inną kobietą. Nie wiedziałby nawet, jak się do tego zabrać, więc nie próbuje. Taka jest historia tego faceta. Równie głupia, jak twojej przyjaciółki. Z tym wyjątkiem, że on milczy. Są miliony takich ludzi. - Oficer marynarki, powiedziałeś? ' - Tak, marynarki wojennej. - Wygląda, że to ktoś, kogo mogłabym polubić - odparła miękkim, lekko ochrypłym głosem. Przez hałas przejeżdżających za oknem samochodów przebił się łagodniejszy dźwięk. Zaczął się przybliżać, aż można było rozpoznać, że to katarynka. - Posłuchaj tylko! - Pamela podskoczyła i podeszła do okna. - Kiedy ostatni raz słyszałeś coś takiego? - Ciągle jeszcze paru kataryniarzy wędruje po Waszyngtonie. Pug stanął blisko niej, z wysokości pięciu pięter spoglądając na kataryniarza, prawie niewidocznego w gromadzie otaczających go dzieci. Pamela wsunęła palce w dłoń kapitana i położyła głowę na jego ramieniu. - Zejdźmy popatrzeć na małpkę. Na pewno tam jest. - Oczywiście. - Ale najpierw pocałuję cię na do widzenia. Nie mogłabym tego zrobić na ulicy. Objęła go szczupłymi ramionami i pocałowała w usta. Daleko w dole dźwięcznie pobrzękiwała katarynka. - Co to za piosenka? - spytała z ustami tak blisko, że ciepło jej oddechu owiewało mu wargi. - Nie poznaję. Troszkę podobna do "Mesjasza" Haendla. - Nazywa się "Nie, nie mamy bananów". - Wzruszające. - Kocham cię - powiedział Victor Henry ku własnemu zdumieniu. Pogłaskała go po twarzy, patrząc mu głęboko w oczy. - Kocham cię. Chodźmy. Na ulicy, w gorącym słońcu późnego popołudnia, uwiązana na cienkim łańcuszku małpka w naciśniętej na głowę czerwonej czapeczce fikała koziołki. Cisnące się dzieci piszczały i pokrzykiwały. Katarynka ciągle grała tę samą melodię. Zwierzątko podbiegło do Victora i podpierając się długim, zakręconym ogonem zdjęło czapkę w ukłonie. Kapitan wrzucił do niej ćwierć dolara. Wyjąwszy monetę i wypróbowawszy ją w zębach, małpka skłoniła się, wywinęła koziołka w tył i wrzuciła monetę do pudełka swego pana. Usiadła na katarynce szczerząc zęby, trajkocząc i raz za razem kłaniając się wkoło. - Gdyby to zwierzątko nauczyło się salutować - oświadczył Pug - mogłaby zrobić wielką karierę w marynarce. Pamela uniosła głowę, spojrzała kapitanowi w oczy i chwyciła jego dłoń. - Ze wszystkich ludzi jakich znam... wszystkich, wszystkich... robisz najwięcej dla wygrania tej przeklętej wojny. - Cóż, Pamelo, szczęśliwej podróży. - Pocałował ją w rękę i odszedł szybkim krokiem, zostawiając ją w wianuszku śmiejących się dzieci. Za jego plecami katarynka znów astmatycznie grała "Nie, nie mamy bananów". W kilka dni później Henry otrzymał rozkaz, by na paradę Dnia Pamięci Poległych towarzyszyć najstarszemu marynarzowi, który brał udział w wojnie secesyjnej. Rozkaz wydał mu się co najmniej dziwny, ale wykonał go, odkładając całą górę bieżącej roboty. Pojechał po człowieka do domu weteranów i zawiózł go pod stojącą na Pensylwania Avenue trybunę. Weteran ubrany był w wytarty, podobny do kostiumu teatralnego mundur, ale w kościstej, ogorzałej twarzy o zapadniętych policzkach jego zmętniałe oczy były czujne i chytre. Prezydent Roosevelt siedział w otwartym samochodzie koło trybuny. Jego białe płócienne ubranie i biały słomkowy kapelusz błyszczały w pełnym słońcu. Mocno uścisnął dłoń zgrzybiałego staruszka i wrzasnął do mikrofonu jego aparatu słuchowego: - Patrzcie, patrzcie! Wyglądasz lepiej niż ja, stary druhu. I założę się, że lepiej się czujesz. - Nie mam pańskich zmartwień - odrzekł drżącym głosem weteran. Prezydent odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Może chciałbyś obejrzeć ze mną paradę? - Bardziej, niż... hi, hi... maszerować w niej. - No, to chodź. Pug, ty też chodź i siadaj koło mnie. Wkrótce weteran zasnął w ciepłym słońcu i nie obudził go nawet ryk i brzęk orkiestry dętej. Roosevelt pozdrawiał przechodzących, machał rękami, a gdy przechodził sztandar, salutował przykładając kapelusz do serca. Do cisnących się operatorów kroniki filmowej i reporterów, fotografujących towarzyszącego prezydentowi zgrzybiałego weterana, uśmiechał się łaskawie. Gdy maszerowały przed nimi błękitne szeregi kadetów z Annapolis o zaciętych twarzach pod wysokimi czapkami, prezydent odezwał się do Victora: - Marynarka Wojenna to mój faworyt. Ci maszerują lepiej niż kadeci z Akademii West Point. Ale nigdy nie wypaplaj przed kimś z Armii Lądowej, że to powiedziałem! A przy okazji, powiedz mi Pug, kogo mógłbym wysłać do Londynu jako szefa naszego Dowództwa Konwojów? Pug zgłupiał zupełnie. Od chwili konferencji prasowej prezydent twardo trzymał się linii, że konwojów nie będzie. - No, więc? Nikt ci nie przychodzi na myśl? Oczywiście nazwiemy go "Specjalnym obserwatorem z ramienia Marynarki Wojennej" czy jakoś podobnie, aż do chwili, gdy to zaczniemy. Głos prezydenta zagłuszała rycząca orkiestra dęta, nie dochodził więc do kierowcy ani do siedzącego na przednim siedzeniu adiutanta morskiego, ani nawet do otaczających samochód agentów Secret Service. - Sir, czy będziemy konwojować? - Doskonale wiesz, że tak. Musimy. - Kiedy, panie prezydencie? Roosevelt odpowiedział zmęczonym uśmiechem na ostry nacisk, z jakim Pug wypowiedział te słowa. Pogrzebał w kieszeni. - Dziś rano miałem ciekawą pogawędkę z generałem Marshallem. Podał Pugowi skrawek papieru, na którym ręką prezydenta nabazgrane było: Gotowość bojowa na 1 lipca 1941. Armia Lądowa: 13% (Ogromne braki we wszelkiego typu uzbrojeniu, gwałtowna rozbudowa liczebności: niedostateczne wyszkolenie; wkrótce wygasa działanie Ustawy o Poborze). Lotnictwo Armii Lądowej: 0% (Wszystkie jednostki w trakcie szkolenia i rozbudowy). Victor Henry przeczytał te niweczące wszystkie nadzieje cyfry. Obok płynęły amerykańskie flagi, a orkiestra US Marine Corps grzmiała hymnem "The Stars and Stripes Forever". Tymczasem Roosevelt przeszukiwał inne karteczki. Jedną z nich podał Pugowi równocześnie pozdrawiając wspaniale maszerujący przed nimi oddział marines. Ta była zapisana innym charakterem pisma, zielonym atramentem, a końcowa linijka otoczona czerwoną kreską: Stosunek opinii publicznej do wojny na dzień 28 maja 1941. Za przystąpieniem "jeśli nie ma innego sposobu wygrania" - 75% Przekonani, że ewentualnie w końcu przystąpimy - 80% Przeciwni naszemu przystąpieniu w tej chwili - 82% - Zabieram to - powiedział Roosevelt, wyciągnąwszy rękę po kartkę. - Takie były dane, Pug, w dniu po moim przemówieniu. - Konwoje to sprawa Marynarki, sir. Jesteśmy gotowi w każdej chwili. - Jeśli przystąpimy do wojny - powiedział prezydent, równocześnie szeroko uśmiechając się i powiewając ręką do wiwatujących na jego cześć dzieci szkolnych - ...właśnie konwojowanie może nas do tego zmusić... Hitler natychmiast zajmie Francuską Afrykę Zachodnią. W Dakarze będzie miał Luftwaffe, skąd może przeskoczyć do Brazylii. Zbuduje tam także nowe schrony dla okrętów podwodnych. Azory będzie miał w ręku. Ludzie, którzy z wrzaskiem domagają się konwojowania, zwyczajnie nie zdają sobie z tego sprawy. A także z twardego faktu, że osiemdziesiąt dwa procent narodu nie życzy sobie wojny. Osiemdziesiąt dwa procent. Weteran w samochodzie wyprostował się mrugając i poruszając wychudłymi, zapadniętymi wargami i kościstą szczęką. - Boziu, co za piękna parada. Pamiętam do dziś, jak maszerowałem przed prezydentem Lincolnem - powiedział piskliwym głosem. - On stał tutaj, we własnej osobie, cały na czarno. - Starzec popatrzył na prezydenta. - A pan jest na biało. I pan siedzi, hi, hi. Victor Henry aż się skurczył z zażenowania. Roosevelt roześmiał się wesoło. - No i widzisz. Każdy prezydent działa odrobinkę inaczej. - Zapalił papierosa w długiej cygarniczce i wypuścił dym. Nadeszła kolumna skautów w brązowych mundurach, z głowami zwróconymi do Roosevelta i roziskrzonymi oczami. Prezydent pomachał do nich kapeluszem. - Do dzisiaj, Pug, wyprodukowaliśmy o dwadzieścia procent samochodów więcej, niż przez zeszły rok. A Kongres nie chce nawet słyszeć, by mnie upoważnić do wstrzymania tego głupstwa. A więc? Co z Londynem? Nie zaproponowałeś nikogo. Victor Henry nieśmiało wymienił nazwiska trzech znanych kontradmirałów. Prezydent kiwnął głową. - Znam ich. Ale prawdę mówiąc myślałem o tobie. - To nie przejdzie, panie prezydencie. Partner naszego człowieka z ramienia Royal Navy będzie w stopniu admirała. - Och, to można załatwić. Możemy ci nadać stopień admiralski na czas wykonywania misji. Zaskoczenie, a może i palące z nieba słońce spowodowały, że Pug poczuł zawrót głowy. - Panie prezydencie, pan dobrze wie, że idę tam, gdzie mam rozkaz. - Pug, daj spokój tym numerom. Szczerze mówiąc jestem zadowolony, że jesteś gdzie jesteś. Decydowanie kto ma otrzymać jakie uzbrojenie i zaopatrzenie, to wielka robota. I cieszę się, że należy do ciebie, bo masz zdrowy rozsądek. Ale pomyśl o Londynie. - Rozkaz, sir. Pug odwiózł weterana do schroniska i powrócił do zarzuconego papierami biurka. Przekopał się przez stertę roboty i pieszo udał się do domu, by mieć czas na przemyślenie sprawy. W mieście panowała świąteczna cisza. Connecticut Avenue była prawie pusta, wieczorne powietrze przezroczyste i łagodne. Pomyśl o Londynie! Siedzące na ławkach w Dupont Circle młode pary odwracały się i śmiały na widok krępego mężczyzny w białym marynarskim mundurze, idącego wielkimi krokami i podśpiewującego melodię modną przed ich urodzeniem. - Hej, ki diabeł? - zawołał Pug wchodząc do salonu. - Szampan? A ty czemuś się tak wystroiła? Czyje to urodziny? - Czyje urodziny, ty stary durniu? - Rhoda wyglądała wspaniale w różowej jedwabnej sukni, z oczami błyszczącymi od łez. - Nie wiesz? Nie możesz zgadnąć? - Pewno pomyliły mi się daty. - To urodziny Victora Henry, oto czyje urodziny. - Oszalałaś? Moje są w marcu. - O Boże, jacy mężczyźni są tępi. Pug, dzisiaj o czwartej po południu Janice urodziła syna! Jesteś dziadkiem, biedaku, a on ma na imię Victor Henry. Ja zaś jestem starą, zgrzybiałą babcią. I uwielbiam to. Uwielbiam! O, Pug! Rhoda rzuciła mu się w ramiona. Przy szampanie rozmawiali o wielkim wydarzeniu, wypijając całą butelkę aż nazbyt szybko. Janice i dziecko czuli się doskonale. Mały słonik ważył całe dziewięć i pół funta! Rhoda pobiegła do szpitala Marynarki, by go obejrzeć przez szybę. - Twój wierny portret, Pug - powiedziała. - Malutka, różowa kopia. - Biedne dziecko - oświadczył Pug. - Nie będzie miało szczęścia do kobiet. - A to mi się podoba! - zawołała Rhoda, chichocząc łobuzersko. - To ty nie miałeś niezwykłego szczęścia? Tak czy inaczej Janice i dziecko zamieszkają z nami. Ona nie chce go jeszcze zabierać na Hawaje. Trzeba szybko zdecydować się w sprawie domu. No więc, Pug, właśnie dzisiaj udało mi się przekonać tę starszą panią z Foxhall Road, by obniżyła cenę jeszcze o pięć tysięcy! I twierdzę, że powinniśmy to złapać nie zwlekając. Ten wspaniały trawnik, te cudowne stare wiązy! Najmilszy, cieszmy się nadchodzącymi latami, zestarzejemy się stylowo, ramię w ramię, babcia i dziadek Henry. I zawsze miejmy masę wolnych pokoi dla wnuków. Czy ty też tak uważasz? Victor Henry tak długo wpatrywał się w żonę, że poczuła się dziwnie. Westchnął głęboko, a otwartymi dłońmi zrobił dziwaczny ruch w górę. - No, więc coś ci powiem, babciu. W zupełności się z tobą zgadzam. Nadszedł już czas. Oczywiście, przeprowadźmy się na Foxhall Road. A tam zestarzejemy się ramię w ramię. Dobrze powiedziane. - Ach, jak cudownie! Kocham cię. Rano zaraz zadzwonię do Agencji Charleroi. A teraz popatrzę, co z kolacją. - Wybiegła z pokoju kołysząc zgrabnymi, okrytymi jedwabiem biodrami. Pug Henry odwrócił butelkę szampana nad swym kielichem, ale wypłynęła tylko kropla. Zanucił cicho: Tak, nie mamy bananów, Zabrakło bananów na dziś. W trzy tygodnie później Niemcy napadły na Rosję. Część trzecia. Wiatry się rodzą 44 Barbarossa (z książki: "Utrata światowego imperium") Uwaga tłumacza Upłynęło ćwierć wieku, a świat nadal się zdumiewa, dlaczego w czerwcu 1941 roku Adolf Hitler zwrócił się na wschód, gdy sytuacja Anglii po druzgocących porażkach w Afryce i na Bałkanach była katastrofalna. Równie decydujące były straty zadane przez u-booty w chwili, gdy Stany Zjednoczone nie miały siły, by ją uchronić od nokautu. Wydawało się, że Hitler niemal już wygrał drugą wojnę światową. Rozgromiwszy Anglię, mógł zwrócić się przeciw Związkowi Sowieckiemu i przetrawiwszy owoce poprzednich, zdumiewających zwycięstw, podjąć działania wojenne na jednym froncie. Zamiast tego jednak, oszczędziwszy Anglię, zwrócił się na wschód, zapoczątkował największą i najdłuższą krwawą łaźnię w dziejach, zostawił swe tyły otwarte dla lądowania w Normandii i w ten sposób zniszczył Niemcy i samego siebie. Dlaczego? Wydaje mi się, że generał von Roon, przemawiając z przeciwnego obozu, rzuca na tę kwestię wiele światła. Ponieważ amerykańskiego czytelnika bardziej interesują operacje na zachodzie, w znacznym stopniu ten materiał skróciłem. Ale starałem się nie naruszyć głównego toku analizy Roona. (V. H.) Zwrot na wschód Napad Hitlera na Związek Sowiecki jest powszechnie uważany za jego wielką pomyłkę, może największą w historii. Istnieją dwie przyczyny takiego punktu widzenia. Pierwsza wynika z tego, że ludzie jeszcze nie są zdolni do jasnej oceny Adolfa Hitlera, tajemniczej i przerażającej postaci. Drugą i ważniejszą przyczyną jest to, że oceniając sytuację wojskową laicy (i niestety także nazbyt wielu wojskowych) rzadko zadają sobie trud zaznajomienia się z faktami. Rzeczowe oceny zawsze rozpoczynają się od rzutu oka na mapę. Mapy nudzą i dezorientują. A jednak klucz do zwrotu Hitlera na wschód w czerwcu 1941 roku znajduje się w kartografii. Należy spojrzeć na mapę Europy, najlepiej na mapę fizyczną, ukazującą rzeki i obszary górskie. I trzeba pamiętać o pewnych zwyczajach, niezmiennych faktach dotyczących wojny. Wojna jest gwałtownym zderzeniem sił. Siły te występują w trzech rodzajach: sił żywych, mechanicznych i chemicznych, jak w niszczącym procesie spalania. Aż do siedemnastego wieku decydujące znaczenie miały siły żywe: konie i ludzie, choć już pewien użytek czyniono z maszyn, jak katapulty i kusze. Wraz z siłą chemiczną eksplodującego prochu strzelniczego, pojawił się nowy, dodatkowy czynnik. Amerykańska wojna secesyjna jako pierwsza stała się odbiciem rewolucji przemysłowej, głównie przez ogromny przyrost mobilności wojsk dzięki kolejom żelaznym, wyzyskującym energię chemiczną kopalnego paliwa - węgla; a także dzięki zwiększonej donośności i dokładności ognia artyleryjskiego, co należało zawdzięczać postępom w metalurgii i projektowaniu. Wojna uprzemysłowiona po raz pierwszy ujawniła się w pełni w latach 1914-18. Naród niemiecki, operując po liniach wewnętrznych dzięki sieci kolei żelaznych, błyskotliwie zaprojektowanych przez Moltkego w celu szybkiego przerzucania armii, z przemysłem zaplanowanym i zbudowanym w celach wojennych prawie pokonał Koalicję, do której należał niemal cały świat. W roku 1918 rewolucyjne możliwości nowego zastosowania innego kopalnego paliwa - ropy naftowej, zostały ujawnione przez brytyjskie czołgi pod Amiens, a także w walkach powietrznych między kruchymi samolotami zwiadowczymi. Niewielu wojskowych pojęło te możliwości; ale tylko jeden powojenny polityk naprawdę je zrozumiał, a tym człowiekiem był skromny eks-żołnierz piechoty, Adolf Hitler. Hitler dostrzegł, że rzekomi zwycięzcy - Brytyjczycy i Francuzi - zostali tak wyczerpani, że światowe imperium stało otworem przed ich następcami i że nawet niewielki naród, przy odważnym, masowym użyciu silnika spalinowego, szczególnie przy kombinowanych operacjach lądowo-powietrznych, może zdobyć tę nagrodę. Sytuacja na mapie Niedogodnością użycia koni na wojnie jest to, że muszą otrzymywać siano; Napoleon poniósł porażkę pod Borodino częściowo z powodu braku paszy. Podobnie i silnik spalinowy musi mieć ropę naftową, by działać. Adolf Hitler nigdy nie zapomniał o tym prostym fakcie, bez względu na to, że nie pamiętali o nim stratedzy zza biurka i powierzchownie sprytni dziennikarze. Na kontynencie europejskim do dyspozycji niemieckiego wysiłku zbrojnego stała tylko jedna stacja benzynowa, mianowicie pod ziemią Rumunii. Drogą morską ropy dostać nie mogliśmy. Dlatego osią wszystkich manewrów kampanii Hitlera na Bałkanach w latach 1940-41 były pola naftowe w Ploeszti. Na Bałkanach wojny wygrać nie było można, ale Niemcy mogły ją tam przegrać. Rzut oka na mapę ujawnia, że Ploeszti, leżące na wielkiej nizinie w dorzeczu Dunaju, znajduje się niebezpiecznie blisko sowieckiej granicy. To miasto leży za Prutem o mniej niż sto mil łatwego marszu przez nizinę. Ale jest o sześćset mil od Niemiec, a drogę zagradzają Karpaty. Z tego powodu, gdy w czerwcu 1940 roku zagrażała wojna między Węgrami i Rumunią, Hitler podjął szybkie działania dla wymuszenia porozumienia. Związkowi Sowieckiemu to się nie spodobało. Rosja, czy to carska, czy komunistyczna, zawsze wyciągała swe niedźwiedzie pazury w stronę Półwyspu Bałkańskiego, a w owym czasie wysyłała do Rumunii noty pełne niejasnych gróźb. Ale tam, gdzie chodziło o dostawy ropy naftowej, Hitler nie mógł brać pod uwagę delikatności rosyjskich uczuć. Bez ropy cała niemiecka maszyna wojenna była tylko stosem martwego żelastwa. Lecz zachowanie Rosji wzbudziło jego wątpliwości, a pakt ze Stalinem był tylko zawieszeniem broni. Tak o nim myślał i miał powody, by przyjmować, że tak samo myśli Stalin. Problemem było: kiedy Rosja się ruszy? Hitler mógł to tylko zgadywać na podstawie jej działań. W lecie 1940 roku gdy nasza świetna kampania we Francji była na ukończeniu, Związek Sowiecki wkroczył do Bessarabii, co postawiło Armię Czerwoną nad brzegami Prutu. Było to posunięcie się naprzód na szerokim froncie o przeciętnie sto mil w kierunku naszej ropy naftowej. Bułgaria, której granica znajdowała się ledwie o pięćdziesiąt mil od Ploeszti, w tym samym czasie zaczęła wysuwać żądania terytorialne i grozić użyciem siły. Mieliśmy sprawdzone informacje wywiadowcze, że za tymi wrogimi wobec Rumunii bułgarskimi gestami stała rosyjska intryga. Te złowieszcze wydarzenia nastąpiły podczas tak zwanej "Bitwy o Wielką Brytanię". Zachodnie dzienniki i komentatorzy radiowi praktycznie je zignorowali, zachodni zaś historycy ignorują do dziś. Dla mieszkańców Zachodu, a szczególnie dla Amerykanów, polityka bałkańska zawsze była czymś nudnym i pogmatwanym. A przecież to te skryte i pełne napięcia manewry wokół ropy rumuńskiej były decydujące dla losów wojny, a nie walki powietrzne na angielskim niebie, które opisywano w prasie pod romantycznymi nagłówkami. Autorzy, którzy do dziś w kółko zastanawiają się nad "Bitwą o Wielką Brytanię", niezmiennie dziwią się, czemu Adolf Hitler w tak oczywisty sposób nie interesował się nią. Dowodzi to, że żaden z nich nie zna na tyle chronologii i kartografii wojskowej, by docenić, że przez cały okres owych nieistotnych potyczek powietrznych Führer nie spuszczał wzroku z kluczowych dla naszego bytu nizin naddunajskich. W końcu lipca, gdy "Bitwa o Anglię" ledwo się zaczynała, Hitler nakazał generałowi Jodlowi rozpoczęcie prac sztabowych nad inwazją na Związek Sowiecki, z terminem jej rozpoczęcia w końcu roku 1940 lub wiosną 1941. Tę decyzję zachodni autorzy często cytują jako ostateczny dowód "perfidii" przywódcy Niemiec. Ale taki właśnie jest skutek nieoglądania map i niestudiowania chronologii. Gdyby Hitler nie podjął takich środków ostrożności w obliczu zacieśniającej się wokół Ploeszti rosyjskiej gry, byłby winien zbrodniczego zlekceważenia interesów własnego narodu. Przegląd wielkiej strategii Światopogląd Hitlera był heglowski. Narody, imperia, kultury - jak nas nauczył wielki Hegel - każde z nich ma swoją epokę historyczną. Przychodzą i odchodzą, żadne nie jest wieczne ale w każdej epoce jedno z nich dominuje i nadaje jej swe piętno. W tym następstwie władania światem rozpoznajemy ewoluującą wolę Boga historii, Ducha historii. W ten sposób Bóg wyraża się i objawia przez wolę takich decydujących dla historii świata indywidualności, jak: Cezar, Aleksander czy Napoleon, którzy podnieśli swe państwa do rangi imperiów światowych. Czyny takich ludzi nie podlegają osądom konwencjonalnej moralności, bo to oni w każdej epoce tworzą nowe zasady moralności. Oczywiście światopogląd heglowski stanowi przeciwieństwo moralności drobnomieszczańskiej, która oczekuje, że wielkie narody będą się zachowywać jak panienki z dobrych domów w niedzielnej szkółce, a do potężnie uzbrojonych ludów chciałyby stosować zasady zachowania, obowiązujące jakiegoś wybladłego sprzedawcę w sklepie z obuwiem. Takie mocarstwa burżuazyjne jak Francja, Anglia i Ameryka, zbudowały swe potęgi i rozszerzały swe terytoria przez działania nie różniące się niczym poza skalą zbrojnego rabunku. Gdy osiągnęły swe "oczywiste przeznaczenie", oczywiście łatwo im przychodziło zrzędzić na młode, pełne wigoru Niemcy, pragnące z kolei odegrać swoją światową rolę. Ale Adolf Hitler nie był człowiekiem, na którym tego rodzaju moralizatorstwo robiłoby większe wrażenie. W jego planach atak na Rosję był drzwiami, przez które Niemcy musiały przejść, by osiągnąć panowanie nad światem. Rosja była naszymi Indiami, przeznaczonymi do podboju i eksploatacji na wzór Brytyjczyków. Rzesza Niemiecka miała wolę, siłę i poczucie swego przeznaczenia. Brakowało jej tylko żywności, przestrzeni życiowej i ropy naftowej i to musiała sobie wziąć. Hitler uważał, że gdy władza nad kontynentem europejskim zostanie twardo uchwycona przez Niemcy anglosaskie mocarstwa zostaną zmuszone do zmiany swych rządów, wybierając na ich miejsce polityków, którzy będą w stanie współpracować z nowym niemieckim imperium światowym. Środek ciężkości Już Clausewitz mówił: "Powinniśmy... przyjąć jako zasadę, że jeśli możemy podbić wszystkich naszych wrogów przez podbój jednego z celem wojny musi być klęska tego właśnie przeciwnika, ponieważ niego właśnie uderzamy we wspólny środek ciężkości całej wojny". Atak na Rosję, którego celem było zdobycie władzy nad centralnym kontynentem Ziemi z jego nieograniczonymi zasobami siły roboczej i bogactw naturalnych, był właśnie uderzeniem w środek ciężkości. Przedstawiano wiele zwodniczych argumentów, że "naprawdę środkiem ciężkości była Anglia, ponieważ była w stanie utworzyć nową koalicję do walki z Niemcami". To pisanina ludzi, mających obsesję analogii napoleońskich. Wiosną 1941 roku Anglia była zneutralizowana i praktycznie nie brała udziału w wojnie, poza drobną niedogodnością, jaką były naloty RAF-u. Nie panowała już nad morzami. Zarówno Japonia, jak Ameryka miały większe floty, które dla Niemiec nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia, choć oczywiście porachowanie się ze Stanami Zjednoczonymi musiało nastąpić. Jeśli pod względem wojskowym Anglia była skończona, czemu się nie poddała? Oczywiście dlatego, że miała nadzieję, iż zostanie wspomożona przez Związek Sowiecki lub Stany Zjednoczone, albo przez oba te kraje razem. Ameryka była daleka i prawie bezbronna. Rosja natomiast zbroiła się gorączkowo na naszych granicach i otwarcie zagrażała w Ploeszti życiu Niemiec. Prawda, że starała się nas ułagodzić na zwykły, prymitywny sposób rosyjskiej dyplomacji, przysyłając nam pszenicę i ropę. Ale w zamian otrzymywała urządzenia mechaniczne, służące jej dozbrajaniu. Nie można było tolerować na dłuższą metę tego rodzaju uzależnienia od Stalina. Nasza stawka w wyścigu o imperium światowe była zawsze wyścigiem z czasem. Rzesza była znacznie mniejsza niż jej dwaj wielcy rywale: Związek Sowiecki i Stany Zjednoczone Ameryki. Jej przewaga leżała jedynie w jedności celów, jej dyscyplinie i skutecznym przywództwie Hitlera. W roku 1941 stało się jasne, że Franklin Roosevelt zamierza wziąć udział w wojnie, gdy tylko uda mu się przestawić amerykański przemysł na produkcję wojenną i oszukać swych niechętnych współrodaków do tego stopnia, że za nim podążą. Było też równie jasne, że Stalin poszukuje tylko bezpiecznego sposobu, by w Ploeszti tchórzliwie poderżnąć Niemcom gardło. Hitler jasno to wyłożył w szczerym i wymownym liście do Mussoliniego w przeddzień 22 czerwca: "Rosja i Anglia są w równym stopniu zainteresowane Europą... skrajnie wyczerpaną przez długą wojnę... Za tymi dwoma krajami stoi Zjednoczenie Północnej Ameryki, poganiające je do działania... Dlatego też, po długotrwałym namyśle, doszedłem wreszcie do wniosku, że trzeba przeciąć stryczek nim zostanie zaciśnięty". Czy Plan Barbarossa był rozsądny? Argument, że Hitler powinien był najpierw skończyć z Anglią, nie opiera się na rzeczowych przesłankach. Hitler podobny był Cezarowi w swej determinacji zbierania, gdzie się tylko dało, ziem i zapasów potrzebnych jego narodowi. Podobny był Aleksandrowi w swoich potężnych wizjach nowego, pokojowego porządku światowego. Ale jego strategia była napoleońska, bo miał ten sam co Napoleon centralny problem: był otoczony przez wrogów. Rozwiązaniem napoleońskim były: szybkość energia, zaskoczenie i skrajna koncentracja sił własnych w punkcie ataku dla powalenia nieprzyjaciół po kolei. To samo czynił Hitler. Zawsze miał błyskotliwy, choć może nieco awanturniczy instynkt wielkiej strategii niszczące było tylko jego dyletanckie wtrącanie się w przebieg działań taktycznych i niezdolność do żołnierskiego zachowania się w krytycznych sytuacjach. W maju 1940 roku przeznaczył zaledwie dwa tuziny dywizji jako osłonę na wschodzie przeciw ponad dwustu dywizjom Armii Czerwonej, w okresie, gdy wykańczał Francję i wypędzał z kontynentu resztki rozbrojonych Brytyjczyków. Podjął w ten sposób fantastyczne ryzyko, ale w sposób dogłębnie przewidujący. Stalin, który mógł wówczas zająć Berlin, był absolutnie uszczęśliwiony tym, że Niemcy niszczą Francję, podczas gdy on zajmuje terytoria nad Bałtykiem i na Bałkanach. W 1941 roku Związek Sowiecki znacznie się wzmocnił. Zbliżył się na sto mil do Ploeszti. Zdobył panowanie nad Morzem Bałtyckim. Zmasował siły na granicach - ponad trzy miliony żołnierzy - stawiając je twarzą w twarz z Niemcami i podbitymi przez nich polskimi terytoriami. I domagał się wolnej ręki w Dardanelach, Bułgarii i Finlandii. Te żądania, przedstawione przez Mołotowa w listopadzie 1940 roku były ostatnią kroplą. Hitler uważał, że do wyboru naprawdę ma tylko trzy możliwości. Mógł zastrzelić się, pozostawiając narodowi niemieckiemu pertraktacje o kapitulacji; mógł pokusić się o podbój Anglii z wydaniem na rzeź sił przekraczających kanał La Manche, równocześnie odsłaniając się przed zdradzieckim atakiem ze wschodu; albo też mógł zignorować zneutralizowaną, powaloną na kolana Anglię i podjąć realizację w jednym miażdżącym uderzeniu w chwili gdy stał u szczytu siły, swego historycznego celu. Rozwiązaniem był Plan Barbarossa: napoleońskie uderzenie na jednym froncie, co nie było otwarciem dwóch prawdziwych frontów wojennych. Bezstronni historycy wojskowości w przyszłości nigdy nie obciążą go winą za zwrócenie się na wschód. Od samego początku ryzykował i miał do czynienia z silniejszymi przeciwnikami a w Rosji stracił okazję, jaką dawało starannie skalkulowane ryzyko. Stracił ją dzięki kombinacji błędów operacyjnych; pecha i wypadku historycznego, że jego przeciwnikiem był bezwzględny i cierpliwy geniusz tego samego kalibru - F. Roosevelt. Rola Roosevelta Głównym problemem Roosevelta w 1941 roku było wygranie na czasie. Grał z pozycji chwilowej słabości z przeciwnikiem, grającym z pozycji największej siły. Słabość amerykańskiego prezydenta była zarówno wewnętrzna, jak zewnętrzna. Gdy naród niemiecki był zjednoczony przy swym przywódcy, amerykański, zdezorientowany i zapędzony w kozi róg przez wyniosłą i zdradziecką osobowość Roosevelta, był podzielony. Gdy Hitler dysponował największymi siłami zbrojnymi na ziemi, stojącymi u szczytu potęgi i zdolności bojowej, Roosevelt nie miał armii lądowej, nie miał lotnictwa, a marynarkę wojenną rozproszoną i źle wyszkoloną. Jak więc amerykański prezydent mógł wywrzeć jakikolwiek wpływ na sytuację? A przecież dokonał tego. Dobrze znał podstępy bezsilnego, sam zdobywszy urząd prezydenta w wózku inwalidzkim. Pierwszą rzeczą, jakiej musiał dokonać, było umocnienie Churchilla. Tylko Churchill, awanturniczy wojskowy dyletant z obsesyjną nienawiścią wobec Hitlera, mógł utrzymać Anglię w stanie wojny. Churchill wspaniale się bawił udając generała i admirała, co sam przyznał w swoich pamiętnikach. Ale pod jego kierownictwem Imperium Brytyjskie rozpadało się na szczątki. Jedyną szansą jego uratowania było pozbycie się pompatycznego i gadatliwego premiera i wybranie na jego miejsce odpowiedzialnego polityka, który by zawarł pokój z Niemcami. Gdyby to nastąpiło, nie można przewidzieć, jakby obecnie wyglądała mapa świata, ale różowe obszary Imperium Brytyjskiego nadal rozciągałyby się na całą kulę ziemską. Churchilla zachowało u władzy mistrzowskie posunięcie Roosevelta: Lend-Lease. W roku 1941 Amerykanie wysyłali Brytyjczykom beznadziejnie mało. Ale Lend-Lease dało temu dzielnemu choć pobitemu narodowi nadzieję, a wojny wygrywa się dzięki nadziei. Nadzieja była także głównym towarem, jaki w 1941 roku Roosevelt wysyłał do Związku Sowieckiego, chociaż strumyczek zaopatrzenia zaczął się sączyć już w listopadzie i grudniu. Stalin wiedział jak gigantyczny jest potencjał przemysłowy Ameryki. Ta wiedza i obietnica pomocy ze strony Roosevelta umocniły jego wolę walki. Czuł, że chociaż prezydent nigdy nie poświęci amerykańskiej krwi dla ratowania Rosji, przyśle zapewne wszelkiego rodzaju uzbrojenie, aby słowiańska odwaga i zdolność do poświęceń walczyły w amerykańskiej bitwie o hegemonię światową. Decyzja konwojowania Subtelna i zapierająca dech w piersi zdolność Roosevelta prowadzenia na skalę światową podstępnych gier nigdy nie ujawniła się bardziej, niż w jego postępowaniu w kwestii konwojów atlantyckich. W maju 1941 roku większość Amerykanów odnosiła się do wojny europejskiej obojętnie. Najrozsądniejsi (udzie byli przeciwni mieszaniu się do niej. Rooseveltowi udało się wymyślić dla nich niemiłe przezwisko: "izolacjoniści". Ale w bliskich mu kołach pochlebcy bez przerwy go ponaglali, by rozpoczął konwojowanie amerykańskich statków do Anglii. Istotnie, niewiele sensu miało ładowanie angielskich statków żywnością i bronią, jeśli miały one pójść na dno oceanu. Roosevelt uparcie odmawiał konwojowania. Utrzymał już informacje wywiadowcze, że zbliża się atak na Rosję. Rzeczywiście wygląda na to, że wiedział o tym cały świat z wyjątkiem Stalina. Ostatnią sprawą jakiej by sobie życzył, było mieszanie się w wojnę w tej właśnie chwili. Konflikt niemiecko-sowiecki był sposobem nieuchronnym wyrżnięcia ogromnych mas Niemców, a ta perspektywa była miła jego sercu. Ale wybuch wojny na Atlantyku mógł wstrzymać wykonanie Planu Barbarossa. Aż do świtu 22 czerwca Hitler mógł odwołać swe rozkazy. Rozkaz zaś odstąpienia od wykonania Planu zostałby z wielką ulgą wykonany przez niemiecki Sztab Generalny. Franklin Roosevelt rozumiał to, czego nie mogło pojąć aż nazbyt wielu współczesnych mu polityków: że ostatecznie nawet Hitler zależy od opinii publicznej. Naród niemiecki był przy nim zjednoczony i gotów na wszelkie poświęcenia, ale nie był przygotowany na zwykłe samobójstwo. Wiadomość o wojnie ze Stanami Zjednoczonymi mogła atak na Rosję zupełnie pozbawić ducha. Niemieckie społeczeństwo nie było świadome amerykańskiej słabości wojskowej. Pomimo goebbelsowskiej propagandy pamiętało tylko to, że wejście Ameryki do poprzedniej wojny było równoznaczne z klęską. Roosevelt był gotów do wojny z Niemcami, namiętnie jej pragnął, ale nie wcześniej, niż uwikłamy się w ciężka walkę z gigantycznymi hordami Stalina. Pozostał więc przy własnym zdaniu, odsunął doradców i nadal wykrętnie odpowiadał na sondowanie przez prasę o sprawy konwojowania. Jedyną jego możliwością, zagwarantowania wybuchu wojny między Niemcami i Rosją, było wstrzymanie się od decyzji w sprawie konwojowania. I to właśnie uczynił. Zadziwił i rozczarował wszystkich wokół siebie, z własną żoną włącznie. Ale osiągnął swój ponury cel 22 czerwca, gdy Hitler zwrócił się na wschód. Komentarz tłumacza: Roon broni Planu Barbarossa w niespotykany gdzie indziej sposób. Większość niemieckich historyków wojny potępia Plan jako fatalne otwarcie drugiego frontu. Wydaje się, że albo Roon brał udział w zaplanowaniu tej operacji, albo też plan przedłożony przez Sztab Armii zgadzał się z jego własnym studium, dokonanym w OKW. Każdy człowiek przywiązany jest do własnych pomysłów, a w szczególności każdy wojskowy. Wielu historyków wojskowości nie mówi z taką mocą o kluczowym znaczeniu pól naftowych w Ploeszti. Hitler rozpoczął planowanie ataku na Rosję już w lipcu 1940 roku. Pakt o nieagresji nie miał wówczas jeszcze roku, a Stalin drobiazgowo przestrzegał wysyłania do Niemiec ogromnych ilości materiałów wojennych z ropą włącznie. Poczynania Hitlera wyglądają nieco na działanie w złej wierze, oczywiście jeśli można mówić o dobrej wierze między dwoma największymi zbrodniarzami w dziejach świata. Zwykłym tłumaczeniem tych działań przez pisarzy niemieckich jest to, że zmasowanie wojsk wskazywało na podjęty przez Stalina zamiar zaatakowania, a Hitler jedynie go uprzedził. Ale większość niemieckich historyków przyznaje obecnie, że ugrupowanie rosyjskie było defensywne. Hitler zawsze uważał za główną wytyczną swej polityki atak na Rosję dla zdobycia "Lebensraumu". Naturalnym więc było z jego punktu widzenia, że rozpoczął planowanie napadu w lipcu 1940 roku, gdy jego potężna armia lądowa osiągnęła maksimum siły i nie miała się gdzie zwrócić. Takie były główne aspekty sytuacji, a problem zaopatrzenia w ropę mógł być na tym tle jedynie szczegółem. Nie mniej analiza Roona rzuca światło na problemy Hitlera. (V. H.) 45 22 czerwca 1941. Aktorzy naszego dramatu są w tej chwili rozrzuceni po całej Ziemi. Ich sceną stała się planeta, obracająca się pod reflektorem słońca, oświetlającym tylko pół sceny naraz i nieustannie przesuwającym się ze wschodu na zachód. Ledwie niebo zbladło przed świtem, a dziesiątki tysięcy niemieckich zegarków pokazały godzinę trzecią piętnaście rano, gdy sześćset mil na zachód od Moskwy niemieckie armaty zaczęły błyskać i grzmieć wzdłuż tysiącmilowej linii, od lodowatego Bałtyku po ciepłe Morze Czarne. W tym samym momencie armady niemieckich samolotów, które wystartowały nieco wcześniej, przekroczyły granice i zaczęły bombardować rosyjskie lotniska, setkami niszcząc samoloty na ziemi. Poranne gwiazdy jeszcze mrugały nad drogami, liniami kolejowymi i wonnymi polami, gdy kolumny pancerne i dywizje piechoty - niezliczone tłumy młodych, zdrowych Teutonów w hełmach i mundurach barwy feldgrau - zaczęły toczyć się i maszerować w stronę pomarańczowych smug na wschodnim niebie, przez płaskie polskie równiny, rozciągające się po Moskwę, Leningrad i Kijów. Wkrótce po wschodzie słońca smutny i wstrząśnięty ambasador niemiecki w Moskwie oświadczył ministrowi spraw zagranicznych Mołotowowi, że ponieważ Rosja w oczywisty sposób szykuje się do ataku na Niemcy, wódz w swej mądrości wydał rozkaz Wehrmachtowi, by w akcie samoobrony uderzył pierwszy. Szara płaska twarz Mołotowa, jak nam powiedziano, wyrażała rzadko spotykane na niej uczucie: zaskoczenie. Historia zanotowała także, że Mołotow powiedział: - "Czy zasłużyliśmy na to?" Ambasador niemiecki po przekazaniu oświadczenia chyłkiem opuścił pokój. Przez całe życie pracował nad przywróceniem ducha Rapallo, niepodważalnego sojuszu między Rosją i Niemcami. Później Hitler kazał go rozstrzelać. To, że Mołotowa zaskoczyła inwazja, nie było czymś wyjątkowym. Zaskoczony był Stalin, ponieważ w Rosji liczyło się tylko jego słowo i opinia, zaskoczona została Armia Czerwona i cały naród. Atak odniósł bezprecedensowy sukces taktyczny, na skalę, do jakiej się nawet nie zbliżyły żadne działania wojenne przedtem ani potem. Trzy i pół miliona zbrojnych ludzi zaskoczyło cztery i pół miliona zbrojnych ludzi. Natomiast niespodziewany atak na Pearl Harbor w sześć miesięcy później, związał tylko po parę tysięcy ludzi po każdej ze stron. Historycy komunistyczni używają faktów dla dowodzenia słuszności swych dogmatów. Skutkiem tego jest dobra propaganda, ale marne szanse dla zachowania świadectw historycznych. Fakty trudne do wpasowania w partyjne teorie mają tendencję do znikania bez śladu. Wiele świadectw tej najbardziej gigantycznej ze wszystkich wojen lądowych, którą Rosjanie nazywają "wielikaja otieczestwiennaja wojna - "wielka wojna ojczyźniana" - (nie lubią bowiem terminu druga wojna światowa") zapewne nigdy nie będzie poznanych. Historycy komunistyczni twierdzą, że wina za zlekceważenie informacji wywiadowczych obciąża Stalina i że z tego właśnie powodu zaskakujący atak niemiecki odniósł sukcesy. To niesłychanie uproszczony sposób widzenia zadziwiających wydarzeń. Ale, prawdę powiedziawszy, jest zgodny z faktami. Światło słoneczne dotknęło czerwonych wież Kremla, widocznych z okien mieszkania Lesliego Slote'a, i padło na otwarty list z Rzymu od Natalii Henry, leżący na biurku pod oknem. Slote bardzo późno poszedł do łóżka i spał nadal. Natalia przysłała mu radosną tyradę, bo Aaron Jastrow nagle otrzymał paszport! Ma go już w ręku i oboje szykują się do odpłynięcia fińskim parowcem na początku lipca; a podróż morska pozwoli jej wujkowi nawet na ocalenie znacznej części biblioteki. Nie wiedząc nic o tym, co Byron zrobił w Białym Domu, Natalia na wielu stronicach wylewnie dziękowała Slote'owi. Wiadomość zaskoczyła dyplomatę, bo we Włoszech miał uczucie, że natknął się na wyłożoną watą kamienną ścianę, która była specjalnością Departamentu Stanu. W swej odpowiedzi, która jeszcze nie ukończona leżała obok listu, w skromnej mierze przypisał sobie zasługę tego sukcesu, następnie długo wyjaśniał, dlaczego jest zdania, iż krążące pogłoski o zbliżającym się ataku na Rosję są fałszywym alarmem, i dlaczego jest pewien, że jeśli przypadkiem atak taki nastąpi, Armia Czerwona zmiażdży Niemców. Poszukując uprzejmych słów na temat ciąży Natalii, dał spokój pisaniu i poszedł do łóżka. W chwili gdy zadzwonił budzik, jego list był już nieaktualny, ale Slote o tym nie wiedział. Wyglądając przez okno ujrzał zwykły poranny widok Moskwy: zamglone niebieskie niebo, mężczyźni w cyklistówkach i młode kobiety w chustkach idące do pracy, przepełniony, zardzewiały autobus z trudem wspinający się na pagórek, stare kobiety stojące w kolejce przed mleczarnią, jeszcze więcej starych kobiet w ogonku po chleb. Potężny, masywny i cichy Kreml majaczył za rzeką, z ciemnoczerwonymi ścianami w porannym słońcu i błyszczącymi na wieżach soborów licznymi złotymi kopułami. Nie było alarmów lotniczych. Jak dotąd nie odezwały się megafony ani wiadomości radiowe. Była to scena pełna ciszy i spokoju. Stalin i Mołotow wstrzymali się jeszcze z poinformowaniem narodu, który przywiedli do katastrofy, o niespodziance. Ale na froncie kilka milionów czerwonoarmistów już w niej uczestniczyło i starało się odzyskać przytomność, zanim Niemcy wszystkich ich powybijają. Nieświadomy tego Slote z lekkim sercem udał się do ambasady, mając nadzieję, że tej spokojnej niedzieli pozbędzie się części zaległej roboty. Okazało się, że gmach pogrążony jest w całkiem nieświątecznym zamęcie i tam właśnie Leslie dowiedział się ze ściśniętym sercem, że Niemcy raz jeszcze nadchodzą. Wschód słońca przesunął się w kierunku Mińska. Pierwsze jego promienie, świecąc wzdłuż szerokiej, cichej ulicy, padły na gładko wygolonego robotnika w cyklistówce i luźnym, wytartym ubraniu, całym upudrowanym mąką. Gdyby ulicą tą szła Natalia Henry, zapewne nie poznałaby swego krewnego Berela Jastrowa. Gdy zgolił brodę, jego szeroka, płaska słowiańska twarz z perkatym chłopskim nosem nadała mu wraz z tandetnym odzieniem nieokreślenie wschodnioeuropejski wygląd. Mógł być Polakiem, Węgrem czy Rosjaninem, a znał te trzy języki dość dobrze, by uchodzić za któregokolwiek z nich. Choć Berel liczył już ponad pięćdziesiąt lat, zawsze chodził szybko, a tego ranka jeszcze bardziej się spieszył. Przez niemiecki odbiornik krótkofalowy, który trzymał w piekarni ukryty za workami z mąką, usłyszał z Berlina przemówienie doktora Goebbelsa oznajmiające o ataku, zaś w oddali, zaraz po ukończeniu pracy, usłyszał znajomy dźwięk: stękanie wybuchających bomb. Był zaniepokojony, ale nie przestraszony. Gdy Natalia Henry spotkała po raz pierwszy Berela, był pobożnym i zamożnym kupcem, szczęśliwym ojcem pana młodego. Ale Berel miał i inne oblicza. W poprzedniej wojnie służył w armii austriackiej na froncie wschodnim. Został wzięty do niewoli przez Rosjan, uciekł z obozu jeńców i przez lasy przedostał się z powrotem do armii austriackiej. W zamęcie tysiąc dziewięćset szesnastego wylądował w mieszanej jednostce niemiecko-austriackiej. W czasie służby wojskowej wcześnie nauczył się gotować i piec, aby uniknąć nieczystego jedzenia. Przez całe miesiące żył chlebem, pieczonymi kartoflami lub gotowaną kapustą, równocześnie gotując smakowite zupy i gulasze, których nawet nie tknął. Znał życie wojskowe, umiał przeżyć w lesie i wiedział, jak sobie dawać radę z Niemcami, Rosjanami i przedstawicielami tuzina mniejszych naddunajskich narodów. Dla Berela Jastrowa antysemityzm był normalnym stanem rzeczy. Nie przerażał go bardziej niż wojna i wiedział z praktyki, jak sobie radzić z jednym i drugim. Zawrócił z głównej, brukowanej ulicy i krętą drogą, przez ziemne uliczki i zaułki wśród parterowych, drewnianych domków przedostał się na podwórze, gdzie w błocie gdakały kury i rozchodziły się zapachy przygotowywanych śniadań, palącego się drzewa i wiejskiego obejścia. - Wcześnie dziś skończyłeś robotę - zauważyła jego synowa. Stała przy kuchni, gdzie płonął ogień z drewnianych szczap, jedną ręką mieszając w garnku, a drugą trzymając płaczące dziecko. Była znów w zaawansowanej ciąży. Z chustką na przystrzyżonych włosach, z wychudzoną i rozzłoszczoną twarzą, wyglądała o piętnaście lat starzej od panny młodej, którą była półtora roku temu. Jej mąż, ubrany w serdak z kożuszka, z jarmułką na głowie, mamrotał w kącie nad podniszczonym tomem Talmudu. On też nie nosił już brody, a włosy nosił krótko obcięte. Trzy łóżka, jeden stół, trzy krzesła i kołyska wystarczyły, by wypełnić niewielki przegrzany pokoik. Mieszkali w nim we czworo. Zimą tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku żona i córka Berela zmarły na tyfus plamisty, którego plaga dotknęła zbombardowaną Warszawę. W tym okresie Niemcy jeszcze nie posunęli się do tego, by zamknąć Żydów za murami. Berel więc, używszy znacznej części odłożonych pieniędzy na łapówki, wykupił z miasta siebie, syna i synową, po czym we troje dołączyli do strumyczka uciekinierów, dążących bocznymi drogami na wschód, do Związku Sowieckiego. Rosjanie przyjmowali i traktowali ich lepiej niż Niemcy, chociaż większość z przybyłych musiała udać się do odległych obozów za Uralem. Z resztką rodziny Berel Jastrow przedostał się do Mińska, gdzie mieszkali jacyś jego krewni. Niemal wszyscy piekarze w tym mieście zostali zmobilizowani do wojska, Berelowi biuro do spraw cudzoziemców pozwoliło więc pozostać na miejscu. - Wróciłem tak wcześnie do domu, ponieważ Niemcy znowu nadchodzą. - Biorąc kubek herbaty z rąk synowej, Berel padł na krzesło i uśmiechnął się smutno na widok jej przerażonej miny. - Czy nie słyszałaś bombardowania? - Bombardowania? Jakiego bombardowania? - Syn Berela zamknął książkę i spojrzał na ojca z lękiem na bladej, wychudzonej twarzy. - Nic nie słyszeliśmy. Mówisz, że teraz walczą z Rosjanami? - Właśnie zaczęli. Słyszałem w radiu. Musieli zrzucić bomby z samolotów. Sądzę, że Niemcy bombardują linię kolejową. Front jest bardzo daleko. - Nie pobiją tak szybko Armii Czerwonej - powiedziała znużonym głosem kobieta, próbując uciszyć bijące ją piąstką dziecko. Syn Berela wstał. - Uciekajmy tak, jak stoimy. - I dokąd mamy pójść? - spytał ojciec. - Na wschód. - Gdy raz zaczniemy uciekać, pewno nie będziemy mogli się zatrzymać wcześniej, jak na Syberii. - Niech będzie i Syberia. - Syberia! Boże Wszechmogący, Mendel, nie chcę jechać na Syberię - zawołała żona, poklepując rozkapryszone dziecko. - Nie pamiętasz, jak Niemcy zachowywali się w Warszawie? - spytał Mendel. - To dzikie zwierzęta. - To było tylko przez pierwsze tygodnie. Potem się uspokoili. Schodziliśmy im z drogi i było nam dobrze, prawda? - spokojnie odrzekł ojciec. - Proszę jeszcze herbaty. Wszyscy się spodziewali, że zostaną zamordowani. I co? Tyfus i zimno okazały się gorsze od Niemców. - Zabili mnóstwo ludzi. - Tych, którzy nie stosowali się do przepisów. Gdy masz do czynienia z Niemcami, musisz przestrzegać przepisów. I nie pchać się im przed oczy. - Uciekajmy jeszcze dziś. - Poczekajmy tydzień - odrzekł ojciec. - A może Armia Czerwona da im po pysku? Znam kierownika kas biletowych na dworcu. Jeśli będziemy chcieli wyruszyć, możemy to zrobić w ciągu paru godzin. Sybir jest daleko i to nie jest miejsce dla Żyda. - Naprawdę nie uważasz, że powinniśmy wyruszyć dzisiaj? - spytał syn. - Nie. - Niech tak będzie - Mendel usiadł i otworzył książkę. - Podano do stołu - powiedziała żona. - Daj mi kubek herbaty - odrzekł mąż. - Nie jestem głodny. I proszę, zrób coś, żeby dziecko nie płakało. Choć taki sprytny, Berel Jastrow zrobił poważny błąd. Skok niemieckiej armii zaprowadził ją bliżej Mińska, niż jakiegokolwiek innego radzieckiego miasta. Niemcy mieli w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę, przy której w opinii świata zbladła nawet inwazja na Rosję. Kolumny żołnierzy pełzły jak długie, zielonoszare robaki po zielonych przestrzeniach okupowanej Polski w jasnym blasku porannym. Za posuwającymi się żołnierzami, daleko poza strefą, gdzie błyskała ogniem i dymiła kanonada, szły naprzód małe oddziałki w innych mundurach i z innymi rozkazami. Zwane były "Einsatzgruppen" - Oddziały Specjalne, i były czymś bez precedensu w doświadczeniach rasy ludzkiej. Aby zrozumieć działania i miejsce przez nie zajmowane, trzeba najpierw pokrótce zdać sobie sprawę z przebiegu inwazji. Na tym obszarze duża część kontynentu europejskiego wygląda jak zagłębiona, przesiąknięta wodą niecka podobna do bagien południowej Florydy, ale rozciągniętych na tysiące mil kwadratowych. Te ogromne moczary, zwane Bagnami Prypeci, zawsze były przeszkodą dla zachodnich najeźdźców Rosji. Musieli się posuwać na północ lub południe od nich. Generałowie Adolfa Hitlera, chcąc złamać państwo sowieckie jednym błyskawicznym ciosem w ciągu kilku letnich tygodni, uderzyli równocześnie na północy i południu od wielkich moczarów. Ale Einsatzgruppen nie miały zadań wojskowych. Ich zadania dotyczyły Żydów. Od czasów Katarzyny Wielkiej Rosja zmuszała miliony swych obywateli pochodzenia żydowskiego do osiedlania się w "Pasie", strefie przygranicznej na zachodzie, utworzonej z prowincji odebranych zbrojnie Polsce i Turcji. Rewolucja zlikwidowała "Pas", ale większość Żydów, zbiedniałych i już przyzwyczajonych do owych miasteczek i wsi, pozostała na miejscu. Przygraniczne linie obronne Armii Czerwonej od Bałtyku po Morze Czarne, pokrywały się dokładnie z terenami, na których mieszkała większość rosyjskich Żydów. Einsatzgruppen zaś były ruchomymi grupami katów, a rozkaz, jaki otrzymały, brzmiał: zabijać Żydów, bez ostrzeżenia i bez względu na wiek i płeć. Tych rozkazów nie wydano na piśmie. Nadeszły ustnie od Adolfa Hitlera, drogą przez Göringa i Heydricha do "Sicherheitsdienstu" - "Służby Bezpieczeństwa", stanowiącej niemiecką policję państwową, która zorganizowała te Oddziały. Otrzymały one także rozkaz dodatkowy: natychmiastowego zabijania wszystkich komisarzy, czyli oficerów politycznych Armii Czerwonej. Ale te późniejsze rozkazy wydano na piśmie. Ogółem istniały tylko cztery takie oddziały tak rozmieszczone, by podążały bezpośrednio za trzema gigantycznymi klinami niemieckiego ataku. Grupa Armii "Południe", złożona z Niemców i Rumunów, uderzyła na Ukrainę, na południe od bagien, by posuwać się wzdłuż Morza Czarnego na Krym. Za nią szły dwa Oddziały, ponieważ na tym terenie osiedla żydowskie były gęsto rozmieszczone. Grupa Armii "Środek" posuwała się wzdłuż prostej linii, po drodze jaką obrał Napoleon: przez Mińsk, Smoleńsk, Wiaźmę, Borodino do Moskwy. Ten szlak, leżący na północ od wielkich błot, wycelowany jest jak strzała prosto w stolicę. Biegnie działem wodnym dwóch wielkich rzek, z których jedna płynie na północ, a druga na południe. Są to Dźwina i Dniepr. Wojskowi nazywają ją "suchą drogą" i przedkładają nad wszystkie inne. Za tym głównym, centralnym uderzeniem, posuwała się trzecia jednostka. Grupa Armii "Północ" uderzyła wzdłuż Bałtyku na Leningrad i tuż za nią podążał czwarty Oddział. W czterech jednostkach było około trzech tysięcy podróżujących katów, licząc oficerów i szeregowych. Zamierzali zabić od trzech do czterech milionów ludzi, co wynosiło ponad dziesięć tysięcy morderstw na każdego z nich. W oczywisty sposób zadanie było ponad siły, planowano więc, by rozpocząć tylko akcję, a następnie zwerbować do niej miejscowych antysemitów oraz niemieckich żołnierzy dla dopełnienia niesłychanych, makabrycznych, ale w pełni realnych zadań, jakie zostały postawione. Do tych grup rekrutowano głównie niemieckich pracowników państwowych: policjantów, detektywów, drobnych urzędników i tym podobnych. Nie było wśród nich szaleńców ani kryminalistów. Oficerami byli przede wszystkim prawnicy, lekarze i biznesmeni, którzy z powodu wieku lub niezdolności fizycznej nie mogli służyć w wojsku. Wielu z nich miało wyższe wykształcenie, jeden był teologiem. Zarówno oficerowie, jak i szeregowi byli dobrymi Niemcami, z tych którzy nigdy nie przejeżdżali przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, lubili opery i koncerty, czytali książki, nosili marynarki i krawaty, mieli żony i dzieci, w większości uczęszczali do kościołów i śpiewali hymny, a podczas weekendów pracowali w swych ogródkach. Zostali powołani do służby i otrzymali rozkaz, by zabijać ludzi. Powiedziano im, że Żydzi są wrogami Niemiec i że jedynym sposobem postępowania z nimi jest wybicie ich co do nogi, włącznie z niemowlętami i ich matkami. Dla Niemca najwyższą cnotą jest słuchanie rozkazów pochodzących z góry i jak najdokładniejsze wykonywanie ich. Przez dziwny przypadek Żydzi, którzy już znajdowali się w rękach niemieckich na terenach leżących na zachód od frontu aż po Ocean Atlantycki, nie byli jeszcze zabijani masowo. Nie było nawet gotowego programu ich zabijania. Istnieje błędne mniemanie, że Niemcy zaczęli mordować Żydów natychmiast potem, jak Hitler doszedł do władzy w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku. To nieprawda. Niemcy rabowali Żydów, podobnie jak później rabowali wszystkie narody, które podbili, ale te wymuszenia były dokonywane pod pokrywką legalnych ustaw o wywłaszczeniu. Żydzi często bywali znieważani, niekiedy bici, niekiedy torturowani, niekiedy wreszcie zamęczani na śmierć lub zmuszani do zabijania się pracą. Ale do dwudziestego drugiego czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku istniało niewiele obozów koncentracyjnych, a większość więźniów należała do niemieckich przeciwników Hitlera. Istnienie obozów napełniało Żydów przerażeniem, ale przerażeni byli także Niemcy. W czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku Żydzi europejscy żyli w niegodziwych warunkach i musieli oddawać resztki swej własności pod butem niemieckiego prawa. Ale żyli. "Pod każdym prawem można żyć" -jak napisano w niemieckojęzycznej żydowskiej gazecie. Działo się więc tak, że właśnie w tym momencie Żyd był bezpieczniejszy za niemieckim frontem, niż przed nim. Na przykład Żydzi warszawscy zreorganizowali się zgodnie z drakońskimi niemieckimi przepisami. Chociaż praca nad siły, głód i choroby zbierały swoje żniwo, większości udawało się przeżyć. W tym właśnie zakresie Jastrowom lepiej by się powodziło, gdyby nie opuścili Warszawy. Ale Berel Jastrow, choć przebiegły i doświadczony w życiu w warunkach antysemityzmu, nie przewidział istnienia Einsatzgruppen. Były czymś zupełnie nowym. Rozkazy dla Einsatzgruppen wydał Adolf Hitler jeszcze w marcu, niezbyt więc je sobie przypominał dwudziestego drugiego czerwca. W pomieszczeniu dowodzenia śledził posuwanie się armii. Na długo jeszcze po wschodzie słońca oświetlenie było tam zimne i szare. Nie lubiąc blasku słońca Führer rozkazał, by jego główna kwatera na czas kampanii wschodniej, którą ochrzcił mianem "Wolfsschanze", została zbudowana z oknami na północ. Do tego "Wilczego Gniazda", zespołu betonowych bunkrów i drewnianych domków otoczonych drutem kolczastym, wieżami strażniczymi i polami minowymi, prowadziła jedna linia torów kolejowych przez puszczę Prus Wschodnich, niedaleko od punktu wyjściowego Grupy Armii "Północ". Prawdę powiedziawszy "Wolfsschanze" dziwnie przypominało obóz koncentracyjny. Ramię w ramię z generałem Jodlem stał jeden z najmłodszych wiekiem i nominacją generałów niemieckich, Armin von Roon. Hitler nie lubił Roona i okazywał mu to szorstkim zachowaniem. Roon pochodził z arystokratycznej rodziny i mówił wytworną berlińską niemczyzną, ostro kontrastującą z potocznym i prymitywnym, bawarskim językiem Hitlera. Nosił też doskonale skrojony mundur, również stanowiący kontrast ze zbyt obszernym, workowatym mundurem żołnierskim Hitlera. I do tego wszystkiego Roon miał orli nos, odrobinę podobny do żydowskiego. Ale jako pułkownik w Oddziale Operacyjnym brał udział w trzech skomplikowanych grach wojennych, opartych na Planie Barbarossa. Miał niezwykłą pamięć, z dokładnością zegarka znał wyznaczone do osiągnięcia na każdą godzinę rubieże i na pamięć wiedział, jak wygląda każdy odcinek rozciągającego się na tysiące mil pola bitwy. Dla Roona Związek Sowiecki był czymś podobnym do mapy plastycznej, tyle tylko, że spektakularnie większej od używanych w grach wojennych. Jednostki wojskowe stanowili ludzie, a nie przesuwane chorągiewki z numerkami, ale zasady i scenariusz przynajmniej na początku były identyczne. (Podczas procesów norymberskich Roon zaprzeczał, jakoby wiedział o istnieniu Einsatzgruppen do chwili, gdy przedstawiono mu, kontrasygnowany przez niego w imieniu Oddziału Operacyjnego, rozkaz zabijania komisarzy. Wówczas przypomniał sobie o tym, ale utrzymywał, że nic nie wiedział o innych zadaniach Einsatzgruppen. Trybunał uznał to za wykręt, podobnie jak kilka innych punktów obrony Roona). Aż do godziny trzeciej po wschodzie słońca Roon uchylał się od odpowiedzi na ostre, ponaglające pytania Führera o rozwój operacji. Wreszcie zaopiniował, że na północy sprawy mają się lepiej niż planowano, w centrum znacznie lepiej, gorzej natomiast na południu. Okazało się, że ocena ta ściśle odpowiadała rzeczywistości i od tej pory Hitler polubił orlonosego generała. W taki więc sposób padły pierwsze karty w gigantycznej rozgrywce pokerowej. Hitler wraz ze swym sztabem przypuszczał, że Rosjanie skoncentrują największą masę wojsk w centrum, na północ od bagien Prypeci, by osłaniać stolicę. Ci natomiast, którzy zadysponowali rozmieszczenie sił rosyjskich, niezależnie od tego, czy pomysł należał do Stalina, czy do generałów, których posłuchał, zakładali, że główne uderzenie Niemców nastąpi na południu w celu uchwycenia terenów uprawnych Ukrainy i kaukaskich pól naftowych. Być może taka ocena wynikła z lektury Mein Kampf, w której to książce Hitler otwarcie przyznał, że zdobycie tych obszarów jest celem jego życia. W każdym razie główne siły obrońców znalazły się na południu.od bagien. Dzięki temu linia frontu stała się niezrównoważona. Niemcy zostali opóźnieni na południu, natomiast w stronę Moskwy przebijali się z niespodziewaną łatwością. Na linii ich natarcia pierwszym wielkim miastem był Mińsk. Gdy słońce wzeszło nad Rzymem, Aaron Jastrow siedział już przy biurku, pracując w swym apartamencie w hotelu Excelsior. Książce o Konstantynie brakowało tylko czterech, może pięciu końcowych rozdziałów i doktor Jastrow był z tego powodu bardzo szczęśliwy. Jak co dzień, dokładnie o ósmej rano, ten sam co zawsze kelner przyniósł takie samo jak zawsze śniadanie. Jastrow je skończył i właśnie zamierzał znów zasiąść przy biurku, gdy z hałasem otworzyły się drzwi do sypialni i ciężkim krokiem weszła Natalia w różowym szlafroku kąpielowym. Ciąża zniekształciła jej figurę, jej policzki i oczy zapadły się, co nadmiernie uwydatniło jej pełne usta. - Boże mój, słyszałeś ostatnie wiadomości? - Czy zdarzyło się coś dobrego? - Zależy od punktu widzenia. Niemcy napadli na Rosję. - Co? Jesteś pewna? - Właśnie podano tę wiadomość w dzienniku radiowym o ósmej. - Nie do wiary. - Jastrow zdjął szkła i przetarł je chustką do nosa. - Ale kiedy to się zaczęło? - Dziś o świcie. - Och, niesłychane. Łobuz z wąsikiem naprawdę przejął się swą rolą, co? Znowu wojna na dwa fronty? Natalia podeszła do stoliczka na kółkach z resztkami śniadania. - Czy kawa jest jeszcze gorąca? - Tak, nalej sobie. - Doktor powiedział, bym nic nie jadła ani nie piła przed badaniem, ale nie mogę się powstrzymać. Umieram z głodu. - Natalia zaczęła pożerać maślaną bułeczkę, popijając kawą. - Lepiej zadzwoń do ambasadora. - Też tak myślę. Ale Rosja jest daleko i co za różnicę może nam to zrobić? Myśl, że Hitler straci siły w Rosji jest naprawdę przyjemna. Cienie Napoleona, dajcie nam tę nadzieję. - Jeśli Finlandia zostanie w to wciągnięta, "Vassa" nie odpłynie. - Boże drogi, rzeczywiście. Masz całkowitą słuszność. Czy było coś o Finlandii? - Nic nie słyszałam. - Opadłszy ciężko na krzesło, Natalia rozejrzała się po wielkim pokoju, umeblowanym brązowymi pluszowymi kanapami i fotelami, lustrami w złoconych ramach i rzeźbami z marmuru. - Boże, ten apartament jest deprymujący. Jakież to będzie wspaniałe, gdy go opuścimy. - Moja droga, jest obszerny, a dostaliśmy go za cenę dwóch małych pokoików. - Wiem, wiem, ale czemużby nie? Z wyjątkiem Niemców hotel świeci pustkami. Na ich widok dostaję dreszczy. - Przypuszczam, że oni mieszkają we wszystkich hotelach. - Niewątpliwie - odrzekła Natalia z ponurą miną. - Wczoraj w windzie rozpoznałam gestapowca. Byron i ja widzieliśmy go w Lizbonie. Wiem, że to ten sam. Ma na czole - pokazała palcem w powietrzu - dziwną szramę w kształcie litery "L". - To na pewno zbieg okoliczności. A czy on ciebie rozpoznał? - Długo mi się przyglądał. - Tym bym się nie przejmował. Ci ludzie żyją z przyglądania się. A propos, co ci wczoraj powiedział lekarz? Wszystko w porządku? - O, tak - odrzekła niepewnie. - Po prostu chciał mnie jeszcze raz obejrzeć. Idę na chwilę do łóżka. - Znowu do łóżka? - Powiedział, abym jak najwięcej odpoczywała. Wizytę mam dopiero o dwunastej. - No to w porządku. Mam właśnie rozdział prawie gotów do przepisania na czysto. - Aaron... - Natalia zrobiła pauzę, zagryzając dolną wargę. - On życzy sobie, abym przez pewien czas nie pisała na maszynie. To zbyt męczy kręgosłup. Aż do chwili, gdy minie to zmęczenie. - Rozumiem. - Jastrow westchnął i rozejrzał się po pokoju. - Zgadzam się, że nie jest tu bardzo wesoło. Gdy pomyślę, że mój śliczny dom stoi pustkami... Natalio, czy sądzisz, że ta sprawa z Rosją cokolwiek zmienia? To znaczy... - Jezu Chryste, Aaron - warknęła Natalia wyjątkowo nieprzyjaznym tonem. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że mamy pozostać na tym samym kontynencie, co Niemcy? - Moja droga... - Aaron Jastrow zrobił bardzo żydowski gest, polegający na opuszczeniu ramion z jednoczesnym wzniesieniem w górę obu rąk - ... nie okazuj mi niecierpliwości. Podczas poprzedniej wojny byłaś małym dzieckiem, ale dla mnie tak niewiele czasu upłynęło między obiema! To tylko dalsza jej część po zawieszeniu broni. No, a ile wtedy było gadania na temat Hunów nabijających belgijskie dzieci na bagnety i odcinających piersi zakonnicom! A ja wówczas spędziłem cały rok w Monachium w towarzystwie naprawdę wspaniałych ludzi. Są Niemcy i Niemcy... Dobry Boże, czy ja ci powiedziałem, że przyszedł list od Byrona? - Gdzie? Gdzie? - Przypuszczam, że kelner zostawił go w przedpokoju. Natalia ciężkim krokiem wybiegła z pokoju, chwyciła białą kopertę, zabrała do sypialni i z zapartym tchem, zaczęła czytać. Był to dość nudny list, z jedyną nowiną, że Byron został przeniesiony z S-45 na nowy okręt podwodny floty Pacyfiku, "Tuna"; a porucznik Aster otrzymał rozkaz przejścia na starszy, "Devilfish". Ale list pełen był wyrazów miłości i tęsknoty, choć nader banalnych. Natalia rozebrała się, położyła do łóżka i chciwie czytała i znów od początku czytała stronice listu, aż przestała rozumieć znaczenie poszczególnych zdań. Włoski lekarz powiedział, że dwie czy trzy maleńkie plamki krwi mogą być bez znaczenia, ale dla pewności, aby utrzymać dziecko, powinna odpoczywać. Natalia miała zamiar przeleżeć w łóżku następne dwa tygodnie. Linia dzieląca noc od dnia prześliznęła się po Oceanie Atlantyckim, napotykając tam głównie puszyste chmurki i puste obszary pomarszczonej niebieskiej wody. Bardzo rzadko zaś plamki ułożone w porządne szeregi i jeszcze inne plamki, bezładnie rozrzucone. Uporządkowane plamki były konwojami; bezładnie rozrzucone niemieckimi okrętami podwodnymi próbującymi na nie zapolować oraz okrętami amerykańskimi, które starały się wykryć okręty niemieckie i ostrzec konwoje. Oświetlając i grzejąc bez wyboru myśliwych i zwierzynę tego rozległego polowania, które uczestnicy nazwali "Bitwą o Atlantyk", wschodzące słońce przesunęło się nad następny kontynent, zwany Nowym Światem. Wkrótce okna w gmachu CBS w Nowym Jorku zapłonęły poranną czerwienią, ale w izolowanych jak grobowce studiach płonęło jak zawsze jedynie elektryczne światło. Pomimo wczesnej godziny na korytarzach i w pokoikach redakcji informacji CBS wrzało jak w ulu. Hugh Cleveland, z okropnie zarośniętym podbródkiem, siedział przy swym starym biurku, bazgrząc w żółtym bloku i puszczając dym z długiego cygara. Choć godzina przeznaczona na występy amatorów stała się bardzo popularna, nie porzucił swego programu "Kto dziś w mieście?". Chętnie powtarzał, że program informacyjny zapewni mu nadal chleb z masłem, gdy przeminie moda na amatorów. Z przenośnego radioodbiornika na biurku rozbrzmiewał donośny głos Winstona Churchilla: "Nikt i nigdy nie był bardziej zdecydowanym przeciwnikiem komunizmu niż ja... Nie odwołuję ani słowa, które wypowiedziałem na ten temat. Ale wszystko to blednie w obliczu spektaklu, który właśnie się rozgrywa... Widzę dziesięć tysięcy rosyjskich wiosek, gdzie śmieją się dziewczęta i bawią dzieci. I widzę zbliżający się ku nim cały ten ohydny napad... tępych, bezdusznych, posłusznych, zwierzęcych mas żołdactwa Hunów, sunących naprzód jak chmury pełznącej szarańczy..." Zadzwonił telefon. Hugh próbował nie zwracać na to uwagi, ale w końcu chwycił słuchawkę i warknął: - Do jasnej cholery, słucham Churchilla... Ach! Przepraszam, Chet. Posłuchaj, jeśli masz pod ręką radio, to je włącz. Fantastycznie facet gada. - Oparłszy się wygodnie plecami, Cleveland jednym uchem nasłuchiwał przemówienia, trzymając telefon przy drugim. "Za tą furią, za tą nawałnicą widzę stojącą grupkę złoczyńców, którzy planują, organizują i wylewają na ludzkość ten potop okropności..." - Chet, ależ oczywiście o tym pomyślałem. W tym samym momencie, gdy wiadomość nadeszła, wysłałem telegram do tutejszego konsulatu rosyjskiego. Bo oczywiście nie mogłem się tam dodzwonić. Jakąś godzinę temu nareszcie oddzwonili. Poszła do nich Madeline Henry i obiecali, że kogoś z nią do nas przyślą. Nie, nie wiem kogo, jeszcze nie. Do diabła, dziś rano nawet sprzątaczka z ich konsulatu to już by było coś! "Czy możecie mieć wątpliwości, jaka będzie nasza polityka? Mamy przecież jeden cel i jedno nieodwołalne zadanie. Postanowiliśmy zniszczyć Hitlera i hitlerowski reżim bez śladu. Od tego zamiaru nic nas nie odwiedzie, nic... Każdy człowiek i każde państwo walczące przeciw nazizmowi otrzyma naszą pomoc. Każdy człowiek lub państwo idące z Hitlerem jest naszym wrogiem... Zagrożenie Rosji jest zagrożeniem naszego kraju i zagrożeniem Stanów Zjednoczonych..." Madeline, rozpłomieniona, z błyszczącymi oczami wpadła do redakcji, dziko machając rękami i robiąc miny do szefa. - Zaczekaj, Chet, już wróciła. - Zakrywszy dłonią mikrofon, Cleveland spytał: - Jakie wyniki? - Złapałam ambasadora. Jest w Nowym Jorku i złapałam go. - Chryste Panie? Żartujesz? Ambasadora? Jak on się nazywa, Uskiński? - Umański. - Gorączkowo kiwła głową. - Przyjedzie za dziesięć dziewiąta. Konsul go przywiezie. - Hej, Chet, poczekaj! Tej dziewczynie udało się złapać ambasadora Umańskiego. Przysięgam Bogu! Umańskiego! Słuchaj, muszę się przygotować na jego przyjście. Oczywiście, oczywiście. Dziękuję. - Trzasnął słuchawką. - Jak ty robisz takie rzeczy, Madeline? Dlaczego on nie siedzi w Waszyngtonie? - Perorujący Churchill mówił coraz głośniej. Cleveland niecierpliwym ruchem wyłączył radio. - Hugh, poprosiłam o przyjęcie przez konsula i powiedziałam takiej potężnej dziewczynie w recepcji, że jestem z programu "Kto dziś w mieście?" I to wystarczyło. W następnej chwili znalazłam się w wielkim pokoju biurowym, a z ogromnego portretu na ścianie przyglądał mi się Lenin i był tam ambasador Umański i powiedział, że weźmie udział w programie. To miły człowiek, doskonale wychowany. - Fantastyczne! Kapitalne! Proszę cię o rękę! - Cleveland spojrzał na zegarek i przejechał dłonią po szczeciniastym policzku. - Chryste! Ambasador czerwonych we własnej osobie! Co za szczęście! - Zerwał się, chwycił dziewczynę w ramiona i gorąco ucałował. Madeline oblana rumieńcem po szyję wyrwała mu się, spojrzała przez ramię na otwarte drzwi i wygładziła sukienkę. - Madeline, jesteś cudo. A teraz posłuchaj. Ja się doprowadzę do porządku, a może ty przez ten czas naszkicujesz wstęp i parę pytań i przyniesiesz mi do garderoby? Ambasador zjawił się punktualnie. Hugh Cleveland nigdy w życiu nie spotkał się z rosyjskim komunistą i zdumiało go, że Umański jest znakomicie ubrany, zachowuje się naturalnie i mówi gładką angielszczyzną. Konsul był jeszcze milszy. Obaj Rosjanie bez cienia skrępowania usiedli koło mikrofonu. - Panie ambasadorze, możliwość powitania pana tutaj w takiej historycznej chwili uważam za wyjątkowe wyróżnienie dla programu "Kto dziś w mieście?" i dla mnie samego... - zaczął Cleveland i nie udało mu się dokończyć. - Bardzo panu dziękuję. Ponieważ oba nasze kraje prowadzą obecnie wspólną walkę - przerwał mu Umański - z przyjemnością witam możliwość zapewnienia narodu amerykańskiego w pańskim popularnym programie "Kto dziś w mieście?", że jesteśmy pełni ducha bojowego. Pozwoli pan, że przeczytam fragmenty przemówienia radiowego pana Mołotowa. Ku zgrozie Clevelanda, którego żelazną regułą było wycinanie z programu przygotowanych oświadczeń, konsul wręczył ambasadorowi pisany na maszynie dokument. - Ależ panie ambasadorze, jeśli wolno mi po prostu... - Dziękuję panu. By nie tracić czasu skróciłem tekst, ale mamy tu ważne fragmenty tego, co dosłownie powiedział minister spraw zagranicznych Mołotow: - "Nie przedstawiwszy Związkowi Radzieckiemu żadnych żądań, bez wypowiedzenia wojny, wojska niemieckie zaatakowały nasz kraj i zbombardowały z powietrza nasze miasta..." Cleveland podniósł dłoń próbując zabrać głos, lecz ambasador bez chwili przerwy kontynuował: - "Ten niesłychany atak na nasz kraj stanowi perfidię bez precedensu w dziejach cywilizowanych narodów. Został dokonany pomimo istnienia między ZSRR i Niemcami paktu o nieagresji, którego rząd radziecki przestrzegał z najwyższą skrupulatnością..." - Panie ambasadorze, co do tego paktu, jeśli mogę zadać tylko jedno... - Przepraszam pana, będę kontynuował, a jeśli czas pozwoli, to również odbędziemy dyskusję - odpowiedział pełen niezmąconego czaru Umański i powrócił do odczytywania zdań i akapitów wyraźnie podkreślonych czerwonym atramentem. Cleveland jeszcze dwukrotnie bezskutecznie próbował mu przerwać, co ambasador uprzejmie zignorował, aż doszedł do ostatnich linijek na ostatniej stronie: - "Cała odpowiedzialność za ten rozbójniczy napad na Związek Radziecki spada na niemiecko-faszystowskich władców... Rząd radziecki rozkazał naszym wojskom wypędzić niemieckie oddziały z terenu naszego kraju... Nasza sprawa jest słuszna. Nieprzyjaciel zostanie pobity. Zwycięstwo będzie nasze". - Do tych wymownych słów - powiedział Umański - niewiele mam do dodania. Muszę powrócić do mych oficjalnych zajęć i dziękuję panu za stworzenie mi dzisiejszej możliwości. Oddał maszynopis konsulowi, uśmiechnął się do Clevelanda i zrobił ruch, jakby chciał się podnieść z miejsca. Zdesperowanemu Clevelandowi udało się wtrącić: - Panie ambasadorze, zdaję sobie sprawę, jak cenny jest pański czas w tej tragicznej godzinie. Nie będę pana zatrzymywał. Proszę mi powiedzieć tylko jedno: jaka będzie reakcja amerykańskich komunistów na te wydarzenia? Wie pan, że gwałtownie domagali się, byśmy zachowali neutralność. Walczyli zębami i pazurami przeciwko Lend-Lease. Czy teraz dokonają błyskawicznego zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni? Umański z całym spokojem rozsiadł się na krześle. - Jestem prawie pewien, że nie. Jak pan wie, klasa pracująca na całym świecie jest ze swej natury miłującą pokój. Na wojnie nie może niczego zyskać, natomiast wszystko stracić. Wojna zaczęła się jako walka między mocarstwami imperialistycznymi i dlatego robotnicy, jak na przykład wymieniona przez pana Amerykańska Partia Komunistyczna, przeciwstawiali się wojnie. Ale Związek Sowiecki nie ma imperium ani kolonii. Jest po prostu krajem chłopów i robotników, którzy pragną pokoju. Napadając na nas niemieccy faszyści odrzucili maskę i ujawnili się jako okrutny, wspólny wróg ludzkości. Naród amerykański także jest narodem miłującym pokój. Lud radziecki będzie liczył na jego poparcie w swej słusznej walce. - Panie ambasadorze... - W związku z tym - mówił Umański - historyczna brytyjska obietnica pełnego poparcia, którą pan Churchill właśnie nam złożył, będzie miała wpływ decydujący, ponieważ Winston Churchill słusznie jest podziwiany w Stanach Zjednoczonych za swój heroiczny opór przeciw hitleryzmowi. Do widzenia i dziękuję panu bardzo. Wychodzącym ze studia Rosjanom towarzyszyła Madeline. Cleveland zaś, zupełnie wytrącony z równowagi, dodał: - Usłyszeli państwo w programie "Kto dziś w mieście?" udzielony nam na prawach wyłączności pierwszy wywiad radiowy rosyjskiego ambasadora w Stanach Zjednoczonych, pana Konstantina Umańskiego, na temat niemieckiej inwazji na Związek Sowiecki. - Zmienił ton głosu z dramatycznego na gładki i wesoły. - No cóż, moi drodzy, skok od inwazji do zadziwiającego, nowego, ulepszonego "Fome-Brite" wydaje się duży, nieprawdaż? Ale życie toczy się dalej. Jeśli brud dokona inwazji na twoją kuchenkę, nowy ulepszony "Fome-Brite" jest nowoczesnym sposobem odparcia... Wschód Słońca dotarłszy do Chicago stał się niewidzialny - miasto pogrążone było w straszliwej burzy. Przez potoki lejącego w półmroku deszczu Palmer Kirby jechał taksówką na tajne spotkanie Prezydenckiego Komitetu Uranowego, który wzywał na rozmowy inżynierów z całego kraju. Celem Komitetu było wyjaśnienie przy pomocy praktyków, którzy mieli z tym do czynienia, czy w przewidywanym okresie wojny, określonym jako cztery do pięciu lat, można wyprodukować tyle U-235, ile potrzeba dla zbudowania bomby atomowej lub atomowych elektrowni. Doktor Lawrence poprosił listownie Palmera, by przywiózł ze sobą sprawozdanie o możliwości zbudowania pewnych olbrzymich elektromagnesów. Kirby i Lawrence byli starymi przyjaciółmi; przez lata całe Palmer dostarczał nobliście specjalnie budowane wyposażenia do cyklotronu. Domeną Palmera Kirby była strefa przejściowa, w której przemysł eksploatuje naukę. Zawsze mówił, że zajmuje się tylko robieniem pieniędzy, ale w związku ze swymi wczesnymi pracami w Kalifornijskim Instytucie Technologii miał też pewną pozycję w sferach naukowych. Kirby wiedział, do czego służą wielkie elektromagnesy. Miał zdecydowane poglądy na temat produkcji dla celów wojskowych. Uważał, że Niemcy są na tym polu znacznie zaawansowani. Napad na Rosję wydał mu się przerażającym potwierdzeniem tej opinii. Zwykły uran wygląda jak nikiel. Jest aktywny chemicznie, ale w żaden sposób nie można go zmusić, by wybuchł. Jego osobliwa radioaktywność może spowodować zadymienie negatywu fotograficznego, w dotyku wydaje się ciepławy, a bardzo długi z nim kontakt może wywołać u człowieka lekkie oparzenia. Tak czy inaczej, w tym rozproszonym w świecie pierwiastku znajduje się maleńka domieszka substancji chemicznie identycznej, ale różniącej się budową atomu: wybuchowego izotopu U-235. Dziś wiemy o nim wszystko, ale w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku naukowcy jedynie domyślali się, że bomba U-235 może wybuchnąć. To była tylko teoria. Pierwszym problemem do rozwiązania było sprawdzenie, czy kontrolowana reakcja łańcuchowa rozszczepiania uranu jest możliwa, czy też jakiś nieznany czynnik naturalny może ją zatrzymać. Drugim, jeśli odpowiedź na pierwszy brzmiała "tak", zapewnienie dostatecznej ilości czystego U-235, by wypróbować czy wybucha. Trzecim zaś, jeśli i to się powiedzie, wyprodukowanie takiej ilości materiału, by zastraszyć świat. Kirby, usłyszawszy wiadomość o ataku Hitlera na Rosję, doszedł do wniosku, że Niemcy musieli z powodzeniem dokonać przynajmniej pierwszego kroku. Patrząc z punktu widzenia swojej wąskiej specjalizacji uważał całą tę wojnę za wyścig między Niemcami i Amerykanami do wywołania eksplozji U-235. Wszystko inne: zatapianie statków przez okręty podwodne, kampanie lądowe, bitwy powietrzne - coraz bardziej wyglądały mu na bezcelowy rozlew krwi, nieistotne i przestarzałe gesty przed jedynym istotnym, wielkim odsłonięciem kart. Skok Hitlera na Rosję, otwarcie drugiego frontu i wyzwolenie Anglii od groźby bliskiego upadku, uznał za omyłkę szaleńca - chyba, że Niemcom udało się uzyskać kontrolowaną reakcję łańcuchową. Jeśli Hitler miał bomby uranowe lub mógł na nie liczyć za rok czy dwa, wynik wojny był przesądzony i Niemcy po prostu wyruszyli do Rosji na gigantyczną wyprawę po niewolników jako przygotowanie do przejęcia władzy na całej Ziemi. Zgodnie z informacjami, jakimi dysponował Kirby, było to możliwe. To przecież Niemcy odkryli rozszczepianie uranu. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku wydzielili cały Instytut Cesarza Wilhelma do badań nad wojskowym zastosowaniem odkrycia. Według doniesień wywiadowczych w podbitej Norwegii produkowali wielkie ilości ciężkiej wody, tego dziwnego związku z podwojonym jądrem wodorowym: jako spowalniacza neutronów przy rozszczepianiu uranu. Stany Zjednoczone nie miały reaktorów atomowych, nie znały technologii ich budowy, nie dysponowały naukowcem, który byłby pewien, że można uzyskać reakcję łańcuchową. W całym kraju znajdowało się tylko czterdzieści funtów nadającego się do eksperymentów uranu; nie było zakładów do produkcji większych ilości zwykłego uranu, a cóż dopiero bardzo rzadkiego izotopu 235, który może zdolny byłby wybuchać. A na wszystkie zebrania Komitetu Uranowego i poufne rozmowy między naukowcami, rząd nie wydał jeszcze nawet stu tysięcy dolarów w gotówce. Kirby oceniał, że Niemcy, w swym potężnym wysiłku dla zdobycia imperium światowego, mogli byli do tej pory wydać na ten cel około miliarda dolarów. Komitet Uranowy zasiadał w brudnym pokoju seminaryjnym, rozgrzanym i zadymionym pomimo otwartych okien i nieustającej burzy za nimi. Na małej zapylonej tablicy wypisano elementarne wzory matematyczne z pierwszego roku akademickiego. Z wyjątkiem dwóch umundurowanych wojskowych: pułkownika armii lądowej i kapitana marynarki, Kirby znał wszystkich uczestników spotkania. Naukowcy siedzieli w koszulach, niektórzy zdjęli krawaty i podwinęli mankiety. Wciąż jeszcze przewodniczył komitetowi dyrektor Państwowego Biura Normalizacji, Lyman Briggs, co tym bardziej przygnębiło Kirby'ego. Briggs był miłym szpakowatym biurokratą, dla którego wydatek tysiąca dolarów z państwowych pieniędzy był niesłychaną kwotą. On jeden był w marynarce i krawacie. Doktor Lawrence przyjacielsko pomachał Palmerowi ręką i zwrócił się do siedzących przy nim wojskowych: - To jest doktor Kirby, prezes Zakładów Elektrycznych Denver... A to pułkownik Thomas i kapitan Kelleher. Kirby rozdał egzemplarze powielonego dokumentu i odczytał na głos, robiąc czasami przerwy z powodu trzasku piorunów. Członkowie komitetu wysłuchali go z napiętą uwagą; wszyscy z wyjątkiem kapitana Kellehera, łysego nałogowego palacza z podwójnym podbródkiem, przygarbionego, ze wzrokiem zwróconym wprost przed siebie, a od czasu do czasu drapiącego się przez swój granatowo-złoty mundur w jedno i to samo miejsce na piersiach. Pułkownik armii lądowej, mały człowieczek o wyglądzie intelektualisty, dotknięty ciężkim kaszlem, bez przerwy zajadał pastylki z kartonowego pudełeczka, równocześnie robiąc na marginesie sprawozdania Kirby'ego stenograficzne notatki. Kirby odpowiadał na pytania, które Lawrence postawił mu listownie: czy jest w stanie wyprodukować gigantyczne elektromagnesy, a jeśli tak, jakim przewidywanym kosztem i w jakim czasie? Pomysł Lawrence'a forsowany przez niego z niezwykłą siłą i przekonaniem, w sposób powodujący, że inni naukowcy kochali go lub nienawidzili, opierał się na produkowaniu uranu 235 przez separację strumienia zjonizowanych molekuł uranu w polu magnetycznym - metodą, którą Kirby niegdyś opisał Victorowi. Istniało już odpowiednie do tego celu urządzenie laboratoryjne: spektrograf masowy, który działał na tej właśnie zasadzie. Lawrence chciał, by produkowano gigantyczne spektrografy masowe dla uzyskiwania uranu 235 w ilościach dostatecznych dla celów wojskowych. Wszystko to wymagało, poza wielu innymi rzeczami, monstrualnych elektromagnesów, zdolnych do utrzymywania niezmiennego pola. Najmniejsze zakłócenie wielkości napięcia zniszczyłoby nieskończenie małą różnicę dróg przepływu molekuł U-238 i U-235, a od niej właśnie zależał cały pomysł. Gdy Kirby wymienił wykonalny termin dostarczenia pierwszych magnesów oraz przybliżoną cenę, członkowie komitetu zaczęli spoglądać po sobie. Zakończył swoje wystąpienie zastrzeżeniem, że wykonanie zamówienia wymagałoby zapewnienia na zasadzie absolutnego pierwszeństwa potrzebnych surowców, i usiadł. Lawrence, patrząc na niego przez okrągłe okulary, promieniał z radości. - To dość zachęcające - powiedział łagodnym tonem Lyman Briggs, przebierając palcami po krawacie. - Oczywiście liczby dotyczące ceny należą do zakresu czystej fantazji. - Doktorze Kirby - przerwał mu kapitan marynarki - mieliśmy na ten sam temat sprawozdanie od ludzi z "General Electric" i z "Westinghouse". Żądają dwa razy tyle czasu, dwa razy więcej pieniędzy, zaś charakterystykę działania urządzenia podają znacznie gorszą. Palmer Kirby wzruszył ramionami. - To bardzo możliwe. - Dlaczego więc mielibyśmy co do możliwości tej budowy uwierzyć na słowo panu, a nie im? - zapytał ochryple pułkownik Thomas, wytrząsając z pudełka kolejną pastylkę. - Pułkowniku - odpowiedział Kirby - kiedyś pracowałem u "Westinghousa". Tam produkuje się wszystko, co działa na prąd. Ja robię urządzenia tylko na zamówienie, a specjalizuję się w elektromagnesach. To wąska specjalizacja, ale ona należy do mnie. W jednym z jej zakresów Niemcy znacznie nas wyprzedzili. Pojechałem do Niemiec, przestudiowałem jakimi dysponują komponentami i zamówiłem ich rdzenie z niklostopu. "Westinghous" i "General Electric" nie znają tego zakresu techniki tak jak ja. I nie muszą. Dla zadań specjalnych z zakresu elektromagnetyki moje produkty są lepsze niż ich. Przynajmniej ja tak twierdzę i gotów jestem złożyć ofertę na tych warunkach. Gdy Palmer Kirby wspomniał o Niemczech, przy stole znów wymieniono spojrzenia. Kapitan marynarki odezwał się poirytowanym głosem: - Czy Niemcy nadal nas wyprzedzają? - W jakim zakresie, sir? - W każdym. A nie owijając sprawy w bawełnę, w zakresie budowy tej bomby. - Chyba pewność siebie, jaką okazują, nie jest bardzo zachęcająca - Kirby pyknął z fajki. - Zgadzam się. W takim razie czemu nie bierzemy się do roboty? Jedyne czym ten komitet się zajmuje, to gadanina. - Kelleher wyprostował się na krześle. - Nie jestem naukowcem i nie mogę powiedzieć, bym umiał ocenić wartość tych futurystycznych broni. Ale na Boga, jeśli coś w nich jest, to najwyższy czas się nimi zająć. Udajmy się wprost do prezydenta i podnieśmy wrzask, że potrzeba pieniędzy i działania. Mogę zapewnić, że Marynarka Wojenna poprze tutaj komitet. Podniósłszy w przerażeniu szczupłą dłoń, Briggs powiedział: - Kapitanie, prezydent ma na głowie znacznie pilniejsze sprawy, wymagające pieniędzy i działania. - Nie zgadzam się - oświadczył Thomas. - Pilniejsze od tych bomb? - To wszystko jest czysta teoria, pułkowniku - sprzeciwił się Briggs - odległa o całe lata od jakiegokolwiek praktycznego wyniku. Kapitan Kelleher walnął dłonią w stół. - Słuchajcie, pozwólcie mi postawić całkiem głupie pytanie. O czym tu Kirby opowiada? Czy idzie o metodę dyfuzyjną czy spektrograficzną? Być może powinienem o tym wiedzieć, ale nie wiem. - O spektrograficzną - odrzekł ojcowskim tonem Lawrence. - W porządku. To w takim razie czemu nie stawiamy wszystkiego na nią? Pan ma Nagrodę Nobla. Czemu nie wysyła pan do prezydenta gorącej jak wszyscy diabli notatki, sformułowanej w zwykłym języku, który mógłby zrozumieć? Czemu się pan wdaje w gadaninę o innych możliwych podejściach? - Dlatego, że jeżeli pomylimy się co do wstępnego podejścia - łagodnym tonem wtrącił naukowiec - możemy stracić kilka lat. Kirby nie mógł się powstrzymać, by nie powiedzieć: - I przegrać z Niemcami cały wyścig. W dyskusji nastąpiła pauza. Przez chwilę słychać było tylko głuche bębnienie kropli deszczu. Wreszcie odezwał się Briggs: - A więc! Wszystko to, jak mawia prezydent, opiera się na gdybaniu. Pewne jest tylko, że w tej sprawie nie możemy postąpić pochopnie. W każdym razie - zwrócił się z miłym uśmiechem do Kirby'ego - nie sądzę, byśmy musieli jeszcze pana zatrzymywać. Pańskie sprawozdanie było nam bardzo użyteczne. Dziękuję bardzo. Zbierając swoje papiery Kirby spytał: - Będziecie mnie jeszcze potrzebować, czy mogę wracać do Denver? - Nie odjeżdżaj, Fred - powiedział Lawrence. - Zgoda. Będę u Stevensa. Resztę przedpołudnia Kirby spędził w apartamencie hotelowym, słuchając dzienników radiowych i komunikatów nadzwyczajnych na temat inwazji na Rosję, i z każdą chwilą wpadając w coraz gorszy nastrój. Nieustający deszcz z pojawiającymi się co pewien czas błyskawicami i odgłosem gromów jeszcze to pogłębiał. Od dawna nie brał do ust alkoholu przed lunchem, ale tym razem zamówił butelkę szkockiej i opróżnił ją prawie w jednej trzeciej, gdy zgłosił się w świetnym humorze Lawrence. - Fred, byłeś wspaniały. Myślałem, że uda nam się zjeść razem lunch, ale komitet właśnie posłał po kawę i kanapki i pracujemy bez przerwy dalej. Tymczasem coś się wydarzyło. Masz wolną chwilę? - Siedzę w hotelu i tylko słucham, jak Cbs informuje o końcu świata. - Końca świata nie będzie - zaśmiał się Lawrence. - Przegonimy Niemców w wyścigu do U-235, a to jest klucz do wygrania tej wojny. Mają znacznie słabszy przemysł niż my. Ale komitet oczywiście musi zmienić tryb postępowania. Procedura jest niewiarygodnie niezdarna. Choćby ta ostatnia sprawa. Nie do wytrzymania! Dla zachowania tajemnicy każde spotkanie osobno, a w rezultacie jesteśmy całymi dniami zajęci! Potrzebny jest nam jeden dobrze zorientowany człowiek do stałej łączności ze światem biznesu i przemysłem, i to potrzebny od zaraz. - Lawrence zrobił pauzę i wreszcie dodał: - Właśnie mówiliśmy o tobie. - O mnie? Nie, dziękuję. - Fred, jesteś inżynierem, znasz się na biznesie i masz wystarczające pojęcie o teorii. To bardzo pożądana kombinacja i bardzo rzadka. Niestety, w tej chwili nie ma nic ważniejszego na świecie od tego zajęcia i ty o tym wiesz. - Ale na rany, dla kogo bym pracował? I komu podlegał? Tylko, na litość boską, nie Państwowemu Biuru Normalizacyjnemu! - Sprawa do omówienia. Dla zachowania tajemnicy możesz zostać po prostu zaangażowany jako doradca Marynarki Wojennej. Kapitan Kelleher strasznie się pali, abyśmy już brali się do roboty. To mnie bardzo śmieszy. Parę lat temu Fermi zgłosił się do Marynarki z zarysem tego całego planu. Spławili go jako pomyleńca. Marynarka spławiła Enrica Fermiego! No więc, Fred? Angażujesz się? Po namyśle Kirby spytał: - Gdzie byłoby moje miejsce pracy? - To musi być Waszyngton. - Kirby milczał tak długo, że Lawrence dodał: - Nie podoba ci się Waszyngton? - Tego nie powiedziałem, ale jeśli chcesz, bym ci zbudował te elektromagnesy... - Dopiero za rok, nawet zakładając, że nasze podejście do problemu zostanie zatwierdzone i kredyty przyznane. A to musi być zrobione już dziś. Więc co powiesz? To był cały Lawrence, tak dobrze znany Kirby'emu: natarczywy i władczy. Palmer uważał, że fizyk jest prawdopodobnie najgenialniejszym w tej chwili człowiekiem na Ziemi. Sam był o kilka lat starszy od noblisty. Jeśli zrezygnował z czysto naukowej kariery, nastąpiło to głównie pod wpływem spotkań z Lawrencem i paru innymi ludźmi znacznie od Palmera młodszymi, ale inteligentnymi w stopniu, jaki uznał dla siebie za niedostępny. Dlatego po uzyskaniu doktoratu filozofii przeszedł do przemysłu, by nie stykać się więcej z ludźmi, którzy wpędzali go w kompleks niższości błyskotliwością swych umysłów. Głównie dlatego żądanie Lawrence'a, by przyjął zadanie takiej wagi, było nie do odrzucenia. - Mam w Bogu nadzieję - oświadczył - że nikt mi nie zaproponuje tej posady. Ale jeśli to nastąpi, przyjmę. Gdy słońce wstało nad San Francisco, linia między dniem i nocą okrążyła już połowę Ziemi, a napad na Związek Sowiecki trwał od pół dnia. Poległo masę ludzi, w większości Rosjan, a rosyjskie lotnictwo utraciło setki, a może nawet więcej niż setki samolotów. Klęska była takich rozmiarów, że nie udało się spisać jej pełnej dokumentacji. W klubie oficerskim w Bazie US Navy Mare Island, przy jasno oświetlonym stole koło okna, kilku dowódców okrętów podwodnych rozmawiało o inwazji przy jajkach na szynce. Nie spierano się o prawdopodobny wynik. Wszyscy zgodzili się, że Związek Sowiecki zostanie zmiażdżony; niektórzy dawali Armii Czerwonej sześć tygodni istnienia, inni przewidywali koniec za trzy tygodnie, a nawet dziesięć dni. Nie była to garstka ludzi ograniczonych umysłowo czy uprzedzonych wobec Rosji; punkt widzenia tych młodych, zawodowych oficerów podzielano w siłach zbrojnych Stanów Zjednoczonych do samej góry. Żałosne przedstawienie, jakie dała Armia Czerwona w wojnie fińskiej, potwierdziło opinię, że tak komunizm, jak czystki stalinowskie sprowadziły Rosję na poziom kraju bezsilnego militarnie. W czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku plany wojenne Ameryki w ogóle nie brały pod uwagę tego państwa w strategii globalnej. Podwodniacy na Mare Island, spokojnie plotkujący przy śniadaniu o postępach masakry po drugiej stronie kuli ziemskiej, wyrażali tylko to, w co wierzyły całe siły zbrojne. Przedmiotem dyskusji było przede wszystkim to, czy Japończycy uderzą teraz, czy nie, a jeśli tak, to gdzie. Młodzi komandorzy-porucznicy skłonni byli przyznawać, że tak długo, jak prezydent trwać będzie przy, samobójczej skądinąd, polityce sprzedawania Japończykom amerykańskiej ropy naftowej i złomu żelaznego, Żółtki zapewne się nie ruszą. Ta jednomyślność trwała do chwili, gdy zabrał głos Branch Hoban z "Devilfish". Był to najbardziej wpływowy dowódca w całej eskadrze, o prestiżu bliskim fascynacji. Był oficerem tak sprawnym, że kolegów przechodziły zimne dreszcze. Wysoko oceniano go już w Akademii. Hoban świetnie grał w brydża, doskonale w golfa, mógł wypić dowolną ilość alkoholu bez widocznych skutków, miał piękną żonę, sam wyglądał jak okładkowy portret marynarza - w sumie wszystko to składało się na obraz tak doskonały, że aż podejrzany. Lecz nie była to pusta fasada, za nią stały osiągnięcia. Pod jego dowództwem "Devilfish" trzykrotnie zdobył najwyższe oceny w zakresie umiejętności prowadzenia ognia oraz sprawności maszynowej. Podczas majowych manewrów floty Hoban prześliznął się przez osłonę niszczycieli i "zatopił" pancernik. Jasne było, że wkrótce otrzyma stopień admiralski. Gdy komandor-porucznik Hoban mówił, inni słuchali. Branch uważał, że sytuacja światowa podobna jest do meczu futbolu amerykańskiego, i że w Azji rosyjska Armia Syberyjska była obrońcą, stojącym naprzeciw Japonii. Swym ostatnim posunięciem Hitler zmusił rosyjskiego gracza do przesunięcia się na drugie skrzydło w charakterze ostatniej rezerwy Stalina. To była wielka okazja dla Japończyków. Żółtki miały teraz wolne pole, by przerzucić piłkę z Chin na południe: do Singapuru, na Celebes i Jawę, robiąc tam porządek z bogatymi europejskimi koloniami. Jeśli ruszą się dość szybko, mogą strzelić tego gola nim Stany Zjednoczone zbiorą siły, by się wmieszać. Hoban przerwał jednak rozbudowywanie tej ulubionej przez wojskowych metafory i wstał od stołu na widok swego pierwszego oficera, kiwającego ręką od drzwi. Porucznik Aster wręczył mu telegram od Dowódcy Okrętów Podwodnych Pacyfiku: remont kapitalny Devilfish odwołany wyjątek naprawy istotne gotowości bojowej x meldować najszybciej możliwym terminie odpłynięcia do Manili. - No co, powrót do bazy! - Hoban uśmiechnął się szeroko, ale z odrobinę wymuszonym zapałem. - Doskonale! A więc także i DoFloPa przewiduje początek meczu. Zaraz, dzisiaj mamy dwudziesty drugi, hę? Trzeba jeszcze dopieścić ten kompresor i wyrzutnię torped numer cztery. Jasne, że nie dostaniemy tego nowego generatora i wszystkie inne roboty muszą poczekać, aż dobijemy do Manili. Ale to jest okay. - Przyłożywszy telegram do ściany nakreślił na marginesie wyraźnym charakterem pisma: "Odpływamy dwudziestego czwartego 0700Ď" i wręczył blankiet Asterowi. - Wyślij to jako pilny meldunek operacyjny. - Czy zdążymy, sir? - Skieruj kopię do kapitana portu. Niech się pośpieszy jak diabli, by nas stąd wypchnąć. - Rozkaz, sir. Brak nam jednego oficera. Podporucznik Bulotti poszedł na dwa tygodnie do szpitala. - Jasna cholera. O tym właśnie zapomniałem. Cóż, odpłyniemy z czterema tylko oficerami. Wachty na okrągło nim dopłyniemy do Pearl, a tam postaramy się złowić nowego porucznika wśród tamtejszych podwodniaków. - Kapitanie, zna pan kogoś w kadrach DoFloPa? - Tak. Bo co? - Czy wystarczająco, by ukraść podporucznika z nowo zwodowanego okrętu? Na łobuzerski uśmiech Astera Hoban odpowiedział zabawnym grymasem. - Masz kogoś na myśli? - Jest taki porucznik, mój kolega z S-45, który właśnie zameldował się na "Tuna", a ona ma co najmniej dwa miesiące, zanim zacznie pływać bojowo. - Czy to dobry oficer? - No, niestety, straszny śpioch i obibok. - To na co nam on? - Potrafię go zmusić do działania. W ciężkich chwilach jest pomysłowy i odważny. Jego ojcem jest kapitan z Planowania Wojennego, a brat lotnikiem na "Enterprise". - To brzmi nie najgorzej. Z którego jest rocznika? - Rezerwista. - Na widok niechętnej miny Hobana Aster wykrzyknął: - Posłuchaj, kapitanie. Wśród podwodniaków w Pearl Harbor będzie pełno rezerwistów. Nie uda ci się mieć pełnej zawodowej obsady oficerskiej. Nie na "Devilfish". Byron jest dobry na wachcie i ja go znam. - Byron? - Nazywa się Byron Henry. Przezwisko Briny. - Okay, może zadzwonię do Pearl. Ale wobec tego Briny'ego będzie to lekkie świństwo, prawda? Nowy okręt, stacjonujący w Pearl, to znacznie lżejsza służba niż podróż do Manili na "Devilfish". - Dostanie twardy orzeszek. Hoban spojrzał z zaciekawieniem na pierwszego oficera. O Asterze jeszcze nie wyrobił sobie zdania. - Nie lubisz go, Lady? - Brak nam jednego wachtowego. - Aster wzruszył ramionami. W przesuwającym się na zachód wschodzącym słońcu nie było widać na Pacyfiku wojowniczych punkcików. Poranne promienie ukośnie oświetliły pokład startowy "Enterprise'a", przycumowanego do boi w Pearl Harbor, stojące na nim wypatroszone samoloty, na wpół zmontowane torpedy i wszystkie maszyny pływającego warsztatu, jakim jest pokład w czasie pokoju. Marynarze w wytłuszczonych kombinezonach i oficerowie w khaki pracowali na całej jego długości. Od strony stalowego hangaru, śmierdzącego jak wszystko na lotniskowcach benzyną, gumą, metalem i morskim powietrzem, rozległ się głośniejszy od hałasów codziennej pracy gwizdek bosmana, po nim zaś przez głośnik przemówił głos z południowym akcentem: - Uwaga, uwaga. Za dziesięć minut spotkanie wszystkich oficerów w mesie. Warren Henry wygramolił się z kabiny swego SBD i wytarł ręce w zatłuszczoną szmatę. Nałożył czapkę khaki i odezwał się do pracujących z nim marynarzy: - To o mnie idzie. Życzcie mi szczęścia. Gdy przybył do mesy, była już zapełniona przez oficerów w koszulach khaki i czarnych krawatach. Zajmowali wszystkie krzesła i stali pod ścianami. Na śródokręciu zawieszony był na przedniej grodzi ekran kinowy, a na przykrytym zielonym rypsem stole stał projektor. Dowódca, pyzaty mężczyzna z przedwcześnie posiwiałymi włosami, ujrzawszy Warrena wstał i podszedł do ekranu. - Panowie, spodziewam się, że wszyscy słyszeliście nowiny. Śledziłem je przez krótkofalówkę i wydaje się jasne, że Der Führer przyłapał Józia Stalina z opuszczonym sierpem i młotem. - Na żart kapitana oficerowie przepisowo zachichotali. - Osobiście współczuję narodowi rosyjskiemu, obarczonemu tak wszawym kierownictwem. Kilka razy spotykałem się z oficerami ich marynarki i przekonałem się, że są to ludzie przyjacielscy i całkiem nieźle wyszkoleni, choć niekiedy dziwnie się zachowują. Pytanie jednak, w jaki sposób wpływa to na zadania "Enterprise"? Jak wielu z nas już wie, porucznik Henry z Szóstego Dywizjonu Rozpoznawczego jest zawziętym miłośnikiem historii wojskowości. Poprosiłem go, by nam tu przedstawił krótką informację, nim wrócimy do codziennej pracy, a więc... Baczność! W drzwiach ukazał się kontradmirał Colton, a wszyscy oficerowie powstali z głośnym szuraniem krzesłami. Admirał był mężczyzną szerokim w ramionach, z pulchną, czerwoną twarzą, poznaczoną bliznami z dawnych czasów, gdy jako lotnik marynarki służył na "Langley" i rozbił się parę razy. Teraz był szefem sztabu Dowództwa Lotnictwa Pacyfiku. Kapitan podprowadził go do skórzanego fotela, z którego zerwał się pierwszy oficer. Admirał gestem kazał zebranym siadać i zapalił olbrzymie czarne cygaro. Warren, stojąc przed ekranem w typowej pozie instruktorów Marynarki Wojennej: z rękami na biodrach i lekko rozstawionymi nogami, zaczął skromnie, właściwym im monotonnym głosem. Powiedział parę zwyczajowych, lekceważących dowcipów na temat swej ignorancji, by następnie przejść wprost do rzeczy. - Okay. Oczywiste jest, że w tej chwili obchodzą nas Japończycy. W teorii nie powinno to nastręczać problemów bojowych: potencjał wojskowy mamy o tyle większy niż Japonia, że jakikolwiek ich ruch rozpoczynający wojnę, wyglądałby na samobójstwo. Słyszymy od cywilów, że w ciągu dwóch tygodni zetrzemy z mapy tych małych, żółtych skurwysynów, i tym podobne androny. - Z twarzy paru młodych, uśmiechających się oficerów, uśmiechy zaczęły znikać. Warren zawiesił na ekranie niebiesko-żółtą mapę wydaną przez Urząd Hydrograficzny i wziął do ręki pałeczkę. - Oto jest mapa Pacyfiku. Nie powinno się gadać o starciu kogokolwiek z mapy, nie popatrzywszy wpierw na samą mapę. - Końcem pałeczki Warren zatoczył okrąg wokół francuskich, holenderskich i brytyjskich posiadłości w południowo-wschodniej Azji. - Ropa naftowa, kauczuk, cyna, ryż - wymieńcie cokolwiek, czego potrzebuje Japonia, by zostać czołowym światowym mocarstwem - to wszystko jest tutaj. Biorąc pod uwagę to, co spotkało siły zbrojne imperiów europejskich od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, wszystko co leży tutaj, jest prawie gotowe do wzięcia. A przede wszystkim zauważcie, że to wszystko znajduje się pod samym nosem Żółtków. My, by się tam dostać, musimy płynąć daleko poza wybrzeża Japonii i to przez wiele dni. Tereny, o które będzie się walczyć w każdej wojnie na Oceanie Spokojnym, leżą o dziesięć tysięcy i więcej mil od San Francisco, niektóre natomiast ledwie osiemset mil od Japonii. Wobec tego nasz rząd próbuje uspakajać Żółtków, pozwalając im kupować u nas ile tylko chcą stali, złomu żelaznego i ropy, choć oczywiście wszystko to służy im do tworzenia zapasów niezbędnych do wojny przeciw nam. Jasne, że ja sam nie mam żadnego zdania na temat tej polityki... - Ale ja mam - warknął sarkastycznie admirał. Oficerowie roześmieli się i zaczęli klaskać. - Nie jest ono przeznaczone dla delikatnych uszu - ciągnął Colton. - Prędzej czy później tamci popłyną na zachód, na silnikach napędzanych ropą "Texaco" i strzelając do nas kawałkami starych buicków. Wspaniała polityka! Przepraszam, poruczniku, proszę kontynuować. Warren zdjął mapę, zapanował spokój. Na ekranie ukazało się wyblakłe przeźrocze mapy sytuacyjnej wojny rosyjsko japońskiej. - Okay, teraz odrobina historii starożytnej. Tutaj jest Port Arthur - Warren pokazał pałeczką - wysunięty daleko w Morze Żółte, poza Koreę. Znowu pod nosem Japończyków. I tu właśnie w tysiąc dziewięćset piątym roku Żółtki pobiły Rosjan. Bez wypowiedzenia wojny dokonali podstępnego napadu na carską marynarkę przy pomocy nocnego ataku torpedowego. Ruscy nigdy się nie podnieśli po tej porażce. Żółtki zrobiły desant i obległy ten kluczowy, wolny od lodów port. Gdy zaś Port Arthur ostatecznie skapitulował, był to koniec. Car musiał zgodzić się na rokowania pokojowe z krajem prymitywnym, o powierzchni równej jednej sześćdziesiątej jego własnego! Dla Żółtków było to tak wielkie zwycięstwo, jak dla nas Rewolucja Amerykańska. Osobiście jestem zdania, że nasze podręczniki historii nie zwracają dostatecznej uwagi na tę wojnę. Od niej zaczyna się nowoczesna historia Japonii. Być może cała w ogóle historia nowoczesna. Bo tam właśnie po raz pierwszy kolorowy człowiek podjął wyzwanie białego człowieka i pobił go. W kącie koło bufetu zebrali się stewardzi w białych kurtkach, co do jednego Filipińczycy lub Murzyni. Gdy nie szło o tematy objęte tajemnicą wojskową mieli zwyczajowe prawo przysłuchiwania się wygłaszanym przez oficerów odczytom. Nagle w sali zapadło milczenie, a spojrzenia wszystkich obecnych powędrowały w ich stronę. Twarze Filipińczyków przypominały swą nieruchomością maski. Murzyni mieli zróżnicowane miny: niektórzy tajemnicze, młodsi zaś złośliwie uśmiechnięte. Ta krępująca sytuacja zupełnie zaskoczyła Warrena. Prawie nie zauważał obecności stewardów w mesie, tak codzienny był to widok. Otrząsnąwszy się z zażenowania kontynuował z pewnym wysiłkiem. - A ten cholerny wyczyn miał miejsce ledwie pół wieku po tym, jak Perry zmusił Japonię do otwarcia granic. Żółtki uczyły się szybko. Jedwab i dzieła sztuki wymieniali u Brytyjczyków na nowoczesne, parowe okręty wojenne. Niemców wynajęli jako instruktorów swej armii. A potem przepłynęli przez cieśniny i na kontynencie stłukli Rosjan. Ale nie zapominajcie, że Moskwa odległa jest od Port Arthur właśnie o cały kontynent. Jedynym połączeniem była linia kolejowa. Car przegrał przez długie linie zaopatrzenia. Z długimi liniami zaopatrzenia przegrał Cornwallis i Napoleon w Rosji. Im dalej do pola bitwy, tym bardziej słabną własne siły przez sam fakt, że trzeba tak daleko wozić zapasy i do tego jeszcze wracać po nowe. Tak się składa, że w Akademii Marynarki gry wojenne często rozpoczynają się od zaskakującego ataku Żółtków na nas, wprost tutaj, na Pearl Harbor. To jest doświadczenie wyciągnięte z ataku na Port Arthur. Biorąc pod uwagę sposób myślenia Żółtków, czemuż by nie mogli wobec białych diabłów zastosować triku, który już raz przyniósł tak wielkie korzyści? Oczywiście wiadomo, że rok tysiąc dziewięćset czterdziesty pierwszy to nie tysiąc dziewięćset piąty. Mamy samoloty zwiadowcze i radar. Tym razem Żółtki mogą ściągnąć na siebie fantastyczne lanie. Niemniej ten nieprzyjaciel ma osobliwy charakter i nie można wykluczyć takiej właśnie ewentualności. Ale zawsze pamiętajcie o jego celach. Gdy Żółtki wzięły się za cara w tysiąc dziewięćset czwartym roku, nie miały zamiaru maszerować na Moskwę. Ich celem było zagarnąć najbliższe terytoria i utrzymać je. To właśnie zrobili i nadal je trzymają. Jeśli wybuchnie wojna na Pacyfiku, nie będzie zamiarem Japończyków okupacja Waszyngtonu. D. C., a mnie się wydaje, że nie będą nawet zagrażać Hawajom. Nic ich one nie obchodzą. Uderzą na południe po wielkie zdobycze, i wtedy rzucą nam wyzwanie, abyśmy przybyli do nich, wzdłuż linii zaopatrzenia rozciągniętych na dziesięć tysięcy mil, poprzez potrójny łańcuch ich ufortyfikowanych wyspowych lotnisk na Gilbertach, w archipelagu Marshalla i na Marianach, przeciw ich nawodnej i podwodnej flocie, operującej blisko domu pod parasolem stacjonujących na lądzie sił powietrznych. Dlatego nie widzę sposobu, by ich zdmuchnąć w ciągu dwóch tygodni. - Warren rozejrzał się po sali, napotykając ponure spojrzenia tysiąca par młodych oczu. - Kiedyś pokój na Pacyfiku opierał się na chwiejnej trójnożnej podstawie. Jedną nogą tego stołka była potęga morska Ameryki, drugą wojska europejskie w południowo-wschodniej Azji, trzecią rosyjskie siły lądowe na Syberii. Europejska noga została złamana kopnięciem niemieckim w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku. Wczoraj Niemcy kopnęli rosyjską. Stalin nie wmiesza się w żadną wojnę azjatycką, przynajmniej nie teraz. Wszystko więc spoczywa na nas. A odważyłbym się powiedzieć, że przy dwóch nogach odłamanych od stołka, pokój na Pacyfiku siadł na dupie. - Warren przemawiał bardzo poważnym tonem, podkreślając zdania ruchami pałeczki. Żart wywołał zdumione chichoty. - Co zaś do pytania kapitana Nugenta: co oznacza dla nas pociągnięcie Hitlera, odpowiedź rysuje się jasno i wyraźnie, jeśli spojrzeć na mapę. Der Führer zatrąbił alarm bojowy dla "Enterprise". Kontradmirał Colton pierwszy zerwał się na nogi, by rozpocząć oklaski. Trzymając w zębach cygaro mocno potrząsnął dłonią Warrena. Prześliznąwszy się przez fikcyjną linię, przecinającą Ocean Spokojny od bieguna północnego do południowego, wschód słońca uzyskał nowe miano. Nazywał się teraz dwudziesty trzeci czerwca. Za linią był to właśnie świt dwudziestego drugiego czerwca. Ta czysto teoretyczna konwencja międzynarodowa, utrzymywała się wśród światowego chaosu. Dlatego, że planeta obracała się nadal w świetle słońca odległego o dziewięćdziesiąt milionów mil czarnej przestrzeni kosmicznej, a maleńcy jej mieszkańcy, choć zajmowali się wzajemnym wyrzynaniem, musieli jednak być zgodni w sposobie określania czasu. Światło dzienne sunęło nadal przez wody, przez zielone łańcuchy czerwonych wysepek, niegdyś niemieckich kolonii, oddanych następnie Japonii pod warunkiem, że nie będą fortyfikowane. Ufortyfikowane były wszystkie. Usiłując rywalizować z białymi, Japończycy przestudiowali historię europejską w zakresie dotrzymywania takich zobowiązań. Dzień dotarł do Tokio, miasta usianego czarującymi parkami i świątyniami. Był tam także pałac cesarski. Lecz poza tym stolica była ogromnym, rozciągającym się we wszystkich kierunkach slumsem, złożonym z drewnianych domków i odrapanych kamienic w zachodnim stylu. Doganianie białych w ciągu dwóch pokoleń zubożyło Japończyków; cztery lata "incydentu chińskiego" wyssało ich do kości. Posłuszni swym przywódcom pochylali się nad pracą, jedli więzienne racje, budując maszyny wojenne na podstawie pożyczanych planów z pożyczanych metali, pod nadzorem pożyczanych doradców technicznych, z desperacją wymieniając jedwab, aparaty fotograficzne i zabawki za ropę naftową, by maszyny mogły działać. Dziewięćdziesiąt milionów Japończyków trudziło się na czterech skalistych, nieustannie nawiedzanych trzęsieniami ziemi wyspach, pełnych drzemiących wulkanów, na obszarze nie większym od Kalifornii. Ich głównym bogactwem naturalnym była siła woli. Reszta świata nie wiedziała o nich wiele więcej, niż wynikało z operetki Gilberta i Sullivana "Mikado". Byli to zastanawiający ludzie. Ich minister spraw zagranicznych, mały wąsaty człowieczek nazwiskiem Matsuoka, który zdobył wykształcenie w Ameryce, a potem wiele podróżował po Europie, robił wrażenie wariata. Mnóstwo gadał, nieustannie sam sobie przecząc, dziko chichotał, szczerzył zęby i syczał. Wszystko to było całkowicie sprzeczne z tym, co powszechnie uważano za zachowanie właściwe dla ludzi Wschodu. Biali dyplomaci przypuszczali, że jego dziwaczne maniery musiały wynikać z japońskiego charakteru narodowego. Dopiero później okazało się, że także rodacy uważali go za niespełna rozumu. Jest historyczną zagadką, czemu wojskowy gabinet ministrów powierzył mu w tym okresie tak śmiertelnie poważne zadania; podobnie jak zagadką jest ochota, z jaką Niemcy stanęli po stronie Hitlera, który w swych pismach i przemówieniach zawsze robił na ludziach innej narodowości wrażenie oczywistego szaleńca. Nie jest też jasne, do jakiego stopnia Stalin był w tym czasie umysłowo chory, choć większość historyków zgadza się, że później zwariował do reszty. Jakkolwiek było, chory umysłowo Matsuoka kierował stosunkami Japonii z resztą świata w chwili, gdy obłąkany Hitler zaatakował obłąkanego Stalina. Historycy japońscy podają, że Matsuoka uzyskał wówczas nagłą audiencję u cesarza i błagał go o natychmiastową inwazję na Syberię. Ale dowódcy armii lądowej i marynarki chłodno odnieśli się do tego pomysłu. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku armia miała paskudne, nieujawnione starcie z Armią Syberyjską Stalina i poniosła wielotysięczne straty. Armia chciała iść na południe, tam, gdzie Francja Vichy była bezsilna, Holendrzy odcięci od ojczyzny; oblężeni zaś Anglicy mogli wydzielić bardzo niewielkie siły. Amatorska analiza Warrena w mesie "Enterprise'a" nie była błędna w tym, co dotyczyło owej głównej japońskiej alternatywy. Ale Matsuoka upierał się, że podpisując Trójstronny Pakt z Niemcami i Włochami Japonia zobowiązała się do udzielenia im pomocy, jeśli zostaną zaatakowani, a inwazja niemiecka w oczywisty sposób nastąpiła dla odparcia rosyjskiego ataku. Wobec tego moralność wymaga, by Japonia natychmiast uderzyła na Syberię. A co do paktu o nieagresji z Rosją, który Matsuoka sam wynegocjował, to przecież Rosja nigdy nie dotrzymuje paktów. Zasadnicze znaczenie ma, by zaatakować ją natychmiast, nim się załamie. Taki najazd będzie czynem honorowym, a nie schylaniem się po resztki. To stanowisko nazwał "dyplomacją moralną". Opowiadano, że w tym okresie jeden z wysokich urzędników japońskich zupełnie serio oświadczył, iż minister spraw zagranicznych jest obłąkany. Na to jeden ze starszych wiekiem mężów stanu odpowiedział, że u Matsuoki obłęd oznaczałby znaczną poprawę. W każdym razie informację o takiej wymianie zdań można znaleźć w japońskich archiwach. Tajna, oficjalna decyzja na ten temat brzmiała, że "należy pozwolić śliwce dojrzeć na drzewie". To znaczy nie atakować Związku Sowieckiego do chwili, gdy jego porażka będzie całkowicie pewna. Zdecydowano tak dlatego, że ciągnąca się bez końca wojna w Chinach ugrzęzła w błocie i przywódcy japońscy z niechęcią odnieśli się do pomysłu podjęcia nowej, ciężkiej operacji lądowej. Jeśli już trzeba będzie walczyć, to uderzenie na południe wydaje się znacznie łatwiejsze. Taki cel ataku oznaczał poważny krok do przodu. Matsuoka poczuł się obrażony i wkrótce utracił swe stanowisko. Gdy słońce wzeszło nad Tokio, poranne promienie już od trzech godzin przesuwały się wzdłuż Syberii, począwszy od cieśniny Beringa. Do ponownego wschodu słońca nad polem bitwy pozostawało jeszcze osiem godzin, ponieważ Związek Sowiecki rozciąga się na obszarze połowy kuli ziemskiej. W maju i czerwcu, gdy pojawiły się pierwsze plotki na temat inwazji na Rosję, przez Europę przetoczyła się złośliwa anegdotka, która przekroczyła granice między krajami wolnymi i okupowanymi. Brzmiała tak: Berlińska aktorka, odpoczywając w łóżku po czułościach z generałem Wehrmachtu, wymogła na nim, by jej opowiedział o zbliżającym się najeździe na Rosję. Wziął więc, by jej się przypodobać, atlas świata i zaczął wyjaśniać. Ale kobieta wkrótce mu przerwała: - Kochanie, ale co to jest, ta wielka zielona plama przez całą długość mapy? - Ależ moja droga, to właśnie, jak ci powiedziałem, jest Związek Sowiecki. - Ach tak. A gdzie mówiłeś, że są Niemcy? Generał pokazał jej małą czarną plamkę na środku Europy. - Kochanie - odrzekła zamyślona aktorka - czy Führer widział tę mapę? To był dobry żart. Ale centrum nerwowe Rosji nie znajdowało się we Władywostoku, na dalekim, wschodnim krańcu zielonego obszaru. Poranek dwudziestego trzeciego czerwca, sunąc na zachód od rosyjskiej stolicy, po godzinie oświetlił kolumny niemieckie, które przeszły dwadzieścia pięć mil w stronę Mińska i Moskwy, w jeden dzień przebijając się przez zmasowane siły Armii Czerwonej i jej największe umocnienia na granicy. 46 Z czarnego nieba wystrzeliła czerwona błyskawica, rozpadając się na zygzaki za pomnikiem Waszyngtona. Nad Potomakiem lipiec jak zwykle był mieszaniną duszących upałów i wściekłych burz. - No, to koniec z moim spacerem do domu - rzekł Victor Henry. Przez otwarte okno do dusznego, wilgotnego pokoju biurowego wpadł strumień chłodnego powietrza, rozrzucając grube krople deszczu po ściennych mapach. Na ulicy rozległ się syk i trzask ulewy. - Może przerwie falę upałów? - powiedział Juliusz. Juliusz, spokojny pięćdziesięcioletni tłuścioch z fantastyczną głową do cyfr, był naczelnym kancelistą w Wydziale Uzbrojenia, gdzie pracował razem z Pugiem. - Za wiele szczęścia. Będzie bardziej parno i to wszystko. - Kapitan spojrzał na zegarek. - Hej, już po szóstej. Zadzwoń do mnie do domu, dobrze? Powiedz kucharce, że kolacja będzie o siódmej. - Rozkaz, sir. Podciągnąwszy krawat i nałożywszy płócienną letnią marynarkę, Pug zgarnął papiery z biurka. - Chcę jeszcze raz przestudiować te liczby. One nie wydają mi się całkiem wiarygodne. Współpracownik wzruszywszy ramionami i machnąwszy ręką odrzekł: - Są całkowicie zgodne z danymi wyjściowymi, które mi pan podał. - Na Boga, przecież z tego wynika, że potrzebując na obu oceanach aż tylu jednostek desantowych, przez najbliższe trzy lata nie możemy budować nic poza nimi. Juliusz uśmiechnął się z odrobiną wyższości, jak podwładny, który w swoim wąskim zakresie wie więcej od szefa. - Sir, produkujemy rocznie sześćdziesiąt milionów ton stali. Ale budujemy równocześnie te wszystkie suszarki do włosów, chłodziarki i czterdzieści różnych modeli samochodów. Oto sedno problemu. Pug, w potokach deszczu rzucił się do taksówki, która właśnie podjechała pod gmach Marynarki. Wysiadł z niej bardzo wysoki mężczyzna, naciągając na czoło miękki kapelusz. - Proszę bardzo... Hej, witaj! - Witaj także! - Pug wyciągnął portfel i podał kierowcy banknot ze słowami: - Proszę zaczekać... Kirby, od jak dawna jesteś w Waszyngtonie? - Około miesiąca. - Jedź do mnie na drinka. Albo, jeszcze lepiej, na kolację. - Dziękuję, ale nie bardzo mogę. - Zostałem sam - powiedział Victor Henry. Kirby zawahał się. - A co z twoją żoną? - Wydaje moje pieniądze w Nowym Jorku. Pojechała odprowadzić synową i wnuka do samolotu na Hawaje. A teraz szuka mebli i różnych tam rzeczy. Kupiliśmy dom. - O? Ten, który znalazła na Foxhall Road? - Ten właśnie. A ty skąd o tym wiesz? - Nooo... natknąłem się kiedyś na Rhodę, gdy szukała nowego domu. Myślę, że to było wtedy, gdy byłeś na morzu. Zjedliśmy lunch i pokazała mi dom. Gorąco ją do niego przekonywałem. - Masz tu dużo do roboty? Zaczekam na ciebie - nalegał Pug. - Prawdę powiedziawszy mam tylko zabrać trochę papierów. Wpadnę tylko na sekundę. Potem chętnie wypiję z tobą drinka. Po chwili siedzieli w taksówce, wolno posuwającej się przez zatłoczoną w godzinie szczytu Constitution Avenue. Deszcz lał strumieniami. - Co robisz w tym paskudnym mieście? - spytał Pug. - Ach, to i owo. - Cóż U licha? - spytał Pug, z naciskiem na "U" dla uranu. Kirby skierował wzrok na łysą głowę i czerwone uszy kierowcy. - Proszę włączyć radio - powiedział Pug do szofera. - Posłuchajmy wiadomości. Ale taksówkarz nie mógł złapać nic prócz jazzu, pomieszanego z głośnymi trzaskami zakłóceń. - Nie wiem, co spodziewasz się usłyszeć, poza tym, że Niemcy są znów o pięćdziesiąt mil bliżej Moskwy - zauważył Kirby. - Nasz departament zaczyna denerwować się Żółtkami. - Nie rozumiem decyzji prezydenta. Gazety chyba też nie. Okay, zamroził im kredyty. Czy to ich odcina od naszej ropy czy nie? - spytał Kirby. - Oczywiście, że tak. Nie będą mieli czym płacić. - Czy to nie zmusi ich do wypowiedzenia wojny? - Być może. Prezydent musi coś zrobić z tą umową rządu z Vichy, wpuszczającą japońskie wojska i lotnictwo do Indochin. Sajgon to cholernie dogodna podstawa wyjściowa do ataku na Malaje i Jawę... przy sposobności także na Australię. Kirby powoli nabijał fajkę. - Jak się czuje Rhoda? - Zła na różne niedoróbki w nowym domu. Poza tym świetnie. Wypuszczając z fajki kłęby niebieskiego dymu, naukowiec zapytał: - Czego teraz żądamy od Żółtków? - By zaprzestali agresji, wycofali się z Indochin, wynieśli z Chin, odwołali swą armię z Mandżurii i zwrócili jej niepodległość. - Innymi słowy, by wyrzekli się wszelkich nadziei na awans do statusu mocarstwa i przyznali się do porażki militarnej, której nikt im nie zadał. - Na morzu możemy sprawić im lanie. - Czy mamy armię zdolną wypędzić ich z Azji? - Nie. - Ale mamy dość tupetu, by im kazać się wynieść. Pug siedział z pochyloną głową. Spojrzał na Palmera spod gęstych brwi. Z nadmiaru wilgoci w powietrzu bolała go głowa, był też bardzo zmęczony. - Słuchaj Kirby, tam ster władzy chwycili fanatyczni militaryści. Wiesz o tym. Skośnoocy samuraje z przemysłowo produkowaną bronią. Jeśli wyrwą się na swobodę i zdobędą południowo-wschodnią Azję, nad Pacyfikiem pojawi się Żółta Rzesza z nieograniczonymi zapasami siły roboczej i większością ropy i kauczuku na Ziemi. Musimy manewrować jak długo się da i walczyć, gdy będziemy musieli. Decyzja prezydenta o zamrożeniu kredytów jest manewrem; może uda mu się dojść z nimi do porozumienia. - By ich ułagodzić. - Dokładnie, ułagodzić. W tej chwili robimy to przy pomocy dostaw ropy. Jak dotychczas ani nie zaatakowali południa, ani nie zadali Rosji ciosu w plecy. Przypuszczam, że prezydent po prostu działa z dnia na dzień i z tygodnia na tydzień, na wyczucie. - Czemu nie wypowiada wojny Niemcom? Czemu bez przerwy wykręca się od konwojowania? Jeśli Rosja się załamie, załamie się też ostatnia szansa osadzenia w miejscu Hitlera. - Mogę panu powiedzieć, mister, czemu Roosevelt nie wypowiada wojny Niemcom - odezwał się taksówkarz szorstkim, wesołym głosem południowca, nie oglądając się za siebie. - O? Czemu? - Bo gdyby to zrobił, zostałby postawiony w stan oskarżenia, dlatego, mister. Wie, jak wszyscy diabli, że naród amerykański nie wypowie wojny, by ratować Żydów. - Obejrzał się przez ramię. Miał tłustą, przyjaźnie uśmiechniętą twarz z błyszczącymi niebieskimi oczami. - Ja tam nie jestem uprzedzony i nie mam nic przeciwko Żydom. Ale także nie jestem nastawiony do nich korzystnie. Nie na tyle, by wysyłać amerykańskich chłopców, aby za nich umierali. To chyba rozsądne, nie? - Niech pan lepiej patrzy, gdzie pan jedzie - rzucił Pug. Taksówkarz zamilkł. - To ładne miejsce - odezwał się Kirby. Siedzieli na werandzie od strony ogrodu. Pug nalewał koktajle martini. Dom stał na małym wzniesieniu, wśród dobrze utrzymanych trawników i zagajnika. Świeży wiaterek, pachnący ziemią i mokrymi liśćmi, chłodził powietrze na werandzie. - Rhoda je lubi. Pili w milczeniu. - Co powiesz o tym taksówkarzu? - odezwał się wreszcie Kirby. - Wyłożył kawę na ławę. W dwuznaczny sposób często mówiono o tym w Senacie. Kirby opróżnił szklankę, Pug natychmiast ją napełnił. - Dzięki, Pug. Mam ostatnio dziwne przeczucia. Zaczynam podejrzewać, że znany nam gatunek ludzki może nie przeżyć rewolucji przemysłowej. - Zapalił fajkę. - Ja też miałem zły dzień. - Nie w tym rzecz - powiedział Kirby, gasząc powolnym ruchem grubą drewnianą zapałkę. - Spróbuję to wyrazić słowami. Zauważyłem, że nasze ludzkie wartości, nasze pojęcia dobra i zła, słuszności i niesłuszności, wytwarzały się w mniej skomplikowanych czasach, nim pojawiły się maszyny. Być może Niemcy i Japończycy lepiej dostosowują się do nowego otoczenia. Taką myśl nasuwają ich sukcesy. A także sposób, w jaki ich przeciwnicy jeden po drugim potykają się i rozpadają. Może to jest przypadek darwinowskiej przemiany społeczeństwa. Może rządy totalitarne lepiej odpowiadają zurbanizowanemu i umaszynowionemu życiu; rządy uzbrojonych władców, obojętnych na uczciwość i miłosierdzie, utrzymujących porządek terrorem i gotowych kłamać i zabijać na co dzień. Przecież większość maszyn nie ma nawet stu lat. Samolot nie ma czterdziestu. A demokracja nadal jest kruchym eksperymentem. - Przerwał, by opróżnić szklankę. - Nazwałeś Japończyków uprzemysłowionymi samurajami. To mi coś przypomniało. Zagłodzili samych siebie i ogołocili kraj, by zbudować albo kupić maszyny, i z nicości wyskoczyli na środek sceny historii. Może ideologia nazistowska i samurajska jest sensowniejsza w tym zmienionym świecie, Pug. Zresztą to takie gadanie przy koktajlach. Zostało tam coś w dzbanku? - Pełno - odrzekł Pug, nalewając. - I jeszcze więcej w zapasie. Czuję się coraz lepiej. Miła jest ta weranda. - Wspaniała - odrzekł Palmer Kirby. - Czemu nie chcesz zostać na kolacji? Co masz innego do roboty? - Nie chcę się narzucać. - Są zrazy, ziemniaki i sałatka. Wystarczy rzucić parę zrazów więcej. Zaraz powiem kucharce. - Zgoda, Pug. Dziękuję. Ostatnio miałem całą masę samotnych posiłków. - Wracam za minutkę - oświadczył, biorąc dzbanek. Po chwili przyniósł pełen podzwaniającej zawartości. - Odłożyłem kolację, abyśmy mieli czas na chwilę relaksu. - Pasuje mi - odrzekł Kirby. - Chociaż sądząc z mego nastroju oraz wielkości tego dzbanka, będziesz musiał zanieść mnie do jadalni. - To niedaleko - odrzekł Pug - a meble mają bardzo ostre kanty. Kirby roześmiał się. - Wiesz, pierwsze co usłyszałem od twojej najsłodszej Rhody było, że za dużo piję. Na przyjęciu, które dla mnie wydała w Berlinie. Pamiętasz, wtedy gdy musiałeś odlecieć na rozmowę z prezydentem. Byłem w złym nastroju i w szybkim tempie wlewałem w siebie wino. Ostro mnie przyhamowała. - To było bardzo niegrzeczne. Ile mężczyzna wypija, jest jego osobistą sprawą. Nie mówiąc już o tym, że moja dumna piękność od czasu do czasu też potrafi zalać się w pestkę. - Słuchaj, Pug, twoje martini jest doskonałe. - Kirby, to co mówiłeś, to tylko taka futurologiczna gadanina, jaką handlują Lindberghowie. - A czy sam Lindy nie jest przykładem nowego człowieka? Przelecieć samotnie ocean na jednosilnikowym samolocie! On przetarł drogę dla wielu nowych wydarzeń. - Ale nie jest kłamcą ani mordercą. - Wystarczy, gdy są nim szefowie, Victor. Cała reszta z naukowymi lub technicznymi geniuszami jak Lindy, i końmi pociągowymi jak ja, ma tylko słuchać. Oczywiste jest, że tak właśnie dzieje się w Niemczech. - Coś ci powiem, Palmer - powiedział Pug kręcąc szklanką i czując, że wypowiada niesłychanie głębokie myśli. - Tacy szefowie to nic nowego. Napoleon też taki był, i miał także swój aparat propagandowy, zmiękczający przeciwnika zanim padł pierwszy strzał. Przecież Napoleon niósł wolność, równość i braterstwo całej Europie! I tym sposobem obrócił w perzynę część świata i kąpał ją we krwi przez jakiś tuzin lat, póki inni nie zmądrzeli, nie złapali go i nie zamknęli na odludnej skale. - Myślisz, że tak samo będzie z Hitlerem? - Mam nadzieję. - Jest jednak różnica. Napoleon nie miał maszyn, gdyby wtedy miał samoloty, telefony, czołgi, ciężarówki, karabiny maszynowe, jednym słowem wszystko, czego dostarcza przemysł, czy nie uważasz, że mógłby zaprowadzić w Europie trwałą tyranię? - Nie jestem pewien. Tak się składa, że mam złą opinię o Napoleonie. Sprzedał Jeffersonowi prawie milion mil kwadratowych pierwszorzędnej ziemi, no wiesz, nasz cały Środkowy Zachód od Luizjany do Gór Skalistych i granicy kanadyjskiej, za piętnaście milionów dolarów. Piętnaście milionów! Wyliczyłem, że wyniosło to cztery centy za akr ziemi rolnej jak w Iowa czy Nebrasce. Do tego Minnesota z jej zasobami rud żelaza, Kolorado ze złotem i srebrem, Oklahoma z ropą naftową. Nie mogę zrozumieć, jak ktokolwiek, nawet jeśli jest Francuzem, może uznawać w Napoleonie geniusza. To był tylko krwiożerczy osioł. Gdyby choć wysłał wówczas jedną ze swych najmniejszych armii dla ochrony terytorium Luizjany, tylko parę dywizji! Zamiast tego włóczył się po Europie masakrując i rabując. Gdyby zaś do Luizjany przysłał parę tysięcy Francuzów dla skolonizowania kraju, nie ulega wątpliwości, że dziś Francja byłaby największym mocarstwem światowym, a nie tym czym jest: zgwałconą starą dziwką. - A wiesz, to mi wcześniej nie przyszło do głowy - uśmiechnął się Kirby. - Zapewne brak zdolności oceny perspektywicznej. - A co się dzieje z uranem? - spytał Henry. Uśmiech Kirby'ego zwiądł. - Czy to dlatego wlewasz we mnie koktajle? - Jeśli martini może ci rozwiązać język na temat uranu, lepiej niech to zrobi w obecności oficera z Planowania Wojennego. A potem nie bierz więcej martini do ust. - Czy w Planowaniu Wojennym nic o tym nie wiadomo? - Nie. Dla nas to ciągle historyjka rodem z Juliusza Verne'a. - Niestety, to znacznie więcej. Znów zaczęło padać. Wiatr gwizdał, grzmiały pioruny, na werandę sypnęło kroplami deszczu. Pug opuścił i umocował brezentową zasłonę po nawietrznej. Kirby kontynuował. - Najprawdopodobniej bombę da się zbudować. Przy największym wysiłku może nam to zająć dwa albo pięćdziesiąt lat. Taki jest rozrzut przewidywań. Ale my takiego wysiłku nie podejmujemy. Robimy dobrą robotę w zakresie teorii. Biorą w niej udział potężne umysły, niektóre wygnane z Europy przez Niemców, za co jesteśmy im winni serdeczne podziękowania. Największy znak zapytania, to jak dalece Niemcy w tej chwili nas wyprzedzili. A myśmy nawet nie zaczęli. Nie ma kredytów, nie ma planu pracy. Zbudowanie bomby uranowej wymaga szeregu kroków. Niektórzy z nas obawiają się, że Niemcy pierwszy etap już przeskoczyli; mianowicie uzyskania takiej ilości izotopu, która pozwoli zapoczątkować kontrolowaną reakcję łańcuchową. - O jakiej właściwie broni mówimy? - spytał Pug. - O jakiej sile wybuchu? - I znowu odpowiedź brzmi: X. Może się okazać, że siła będzie zbyt wielka. To znaczy, że bomba wybuchnie samoczynnie, zanim będzie można jej użyć. Teoretycznie jedna bomba może zrównać z ziemią centrum Nowego Jorku. A nawet powierzchnię wielkości Rhode Island. Mamy tu do czynienia z ogromną masą niewiadomych. Mówią nawet, że taka bomba może zapoczątkować reakcję, która wysadzi w powietrze całą Ziemię. Najlepsi z naszych ludzi nie biorą tego zbyt serio. A ja, szczerze mówiąc, nie wiem aż tyle, by mieć pewność. - To znaczy, że wasza bomba będzie całkiem niezła. - Halloooo! - rozległ się głos Rhody Henry z wnętrza wielkiego domu. Mężczyźni usłyszeli stuk jej obcasików na parkiecie. - Niespodzianka! Jest ktoś w domu? Jestem przemoczona. Jestem jak utopiony szczur! - Halo! Tutaj jestem - zawołał Pug. - I mamy towarzystwo. - Mamy? - Halo, Rhoda - odezwał się Kirby wstając. - O mój Boże! - Rhoda zamarła w drzwiach werandy, z wytrzeszczonymi oczami. Trzymała w ręku paczkę w przemoczonym papierze, jej czerwony kapelusz ociekał wodą, a jedwabna suknia w kwiaty przylepiła się do piersi i ramion. Jej twarz błyszczała od deszczu, makijaż rozpłynął się, wokół bladych warg widniała rozmazana szminka. Mokre pasma włosów zwisały na czole i szyi. - Pośpieszyłaś się jakby w Nowym Jorku, co? - zauważył Pug. - Zaprosiłem Freda Kirby na drinka, ponieważ tak się złożyło, że... Rhoda znikła. Jej pośpieszne kroki rozległy się w pokojach i na schodach na piętro. - Tato! To nie dom, a pałac! - Na werandę wkroczyła Madeline, tak samo przemoczona jak matka, otrząsając ze śmiechem wodę deszczową z włosów. - O,. Matty? Ty także? - Spójrz na mnie! Chryste, ależ nam się dostało! Ani jednej taksówki dokoła, i... Witam, doktorze Kirby. - Obie złapiecie grypę - oświadczył kapitan Henry. - Jeśli ktoś mi da martini - powiedziała Madeline zerkając na dzbanek - być może zwalczę zarazę. Gdy ojciec nalewał jej drinka, Madeline wyjaśniła, że nazajutrz rano Hugh Cleveland ma coś do załatwienia w Departamencie Wojny. Rhoda zdecydowała więc, że wraz z nimi wróci do Waszyngtonu. Dziewczyna łyknęła koktajlu w sposób znamionujący praktykę w tym zakresie. - Gdzie twój bagaż? - spytał ojciec. - Idź się przebrać w coś suchego. - Zostawiłam rzeczy w hotelu Willarda, tato. - Co? A po co? Masz tu do dyspozycji cały wielki dom. - Tak. Właśnie przyszłam, żeby go obejrzeć. A potem wrócę do hotelu, by się przebrać. - Ale po jakiego diabła zatrzymałaś się hotelu? - Och, tak jest prościej. - Zerknęła na zegarek. - Chryste, już prawie siódma. Pug uśmiechnął się do córki, niezbyt przejmując się jej bezczelnością. Pomimo pogniecionej różowej płóciennej sukienki i mokrych włosów wyglądała bardzo ładnie. Obawy Rhody, że Madeline w wieku dwudziestu jeden lat będzie brzydką dziewczyną, nie sprawdziły się. - Skąd ten pośpiech? - Tato, mamy kolację z grubą rybą z armii, żeby go przekonać do naszego nowego pomysłu. Idzie o taki program, by Hugh odwiedzał co tydzień inną jednostkę wojskową. Wtedy weźmiemy do mikrofonu amatorów z wojska, zwiedzimy ośrodek i wspomnimy coś o gotowości bojowej. To był mój pomysł, ja też wymyśliłam nazwę: "Wesoła Godzina". W CBS dostali fioła na tym punkcie. - Z błyszczącymi oczami zwróciła się do obu mężczyzn, wyciągając szklankę. - Mogę dostać jeszcze troszeczkę? Otóż, jeśli to się uda, będę miała w tym udziały! Pomyśleć tylko! Naprawdę będę miała. Hugh Cleveland zawiązuje spółkę do realizacji tego programu, a ja dostanę część udziałów. Obiecał mi. No i co powiecie? Może będę bogata! No i co, tato? - dodała, uśmiechając się łobuzersko. - Czemu masz kwaśną minę? - Po pierwsze - oświadczył Pug - od września możemy już nie mieć armii. Nie czytasz gazet? Madeline posmutniała. - Masz na myśli pobór? - Tak. W tej chwili są szanse pół na pół, a może jeszcze gorzej, że Kongres nie uchwali przedłużenia ustawy o poborze. - Ależ to szaleństwo! Przecież wszystko wskazuje na to, że do września Hitler pobije Rosję. Jak daleko ma w tej chwili do Moskwy? Sto mil, czy coś koło tego? - Nie mówię, że politycy mają dobrze w głowie. Mówię ci tylko, jaka jest sytuacja. - Chryste, ależ to rozwali w pył "Wesołą Godzinę", prawda? No, dobra. Zobaczymy. - Wstała, otrząsając spódniczkę. - Fuj. Czuję, jak deszcz spływa mi po skórze w różne dziwne miejsca. Przelecę się po domu. A potem daję nogę. - Oprowadzę cię - powiedział Pug. - A ty, Kirby? Przyłączysz się do nas? - Myślę, że już sobie pójdę. Rhoda wróciła, ja się nie chcę narzucać, a ponadto mam masę... - Siadaj i nie gadaj - rzekł Victor Henry, sadzając siłą Palmera w wiklinowym fotelu. - Mnie też nudzi zwiedzanie domów. Chlapnij sobie malucha, ja zaraz wracam. - Miałem już dość - odrzekł Kirby, sięgając równocześnie po dzbanek. Madeline chodziła z ojcem po pokojach, co chwilę wykrzykując z radością. - Chryste, spójrz na tę sztukaterię w jadalni... O, Chryste, co za fantastyczny kominek... Chryste, spójrz jakie wielkie szafy ścienne! - Słuchaj, nie jestem świętoszkiem - odezwał się wreszcie Pug - ale co to za wykrzykiwanie co chwila "Chryste, Chryste"? Gadasz jak jakiś majtek okrętowy. - Słusznie, Pug, nagadaj jej jak trzeba - zawołała Rhoda z garderoby. - Czegoś takiego jeszcze nie słyszałam. W ciągu pięciu minut więcej razy słychać od niej "Chryste" niż podczas godzinnego kazania w kościele. Jakie to wulgarne! - Przepraszam, to taki nawyk - usprawiedliwiła się Madeline. - Zaraziłam się nim od Hugha. - Pug - odezwała się Rhoda z wymuszoną swobodą - skąd wytrzasnąłeś Palmera Kirby? Telefonował? - Po prostu wpadłem na niego. Ma zostać na kolacji. Nie masz nic przeciw temu? - Czemu bym miała mieć? Madeline, przecież naprawdę nie zatrzymasz się u Willarda. To by było bardzo dziwne kochanie. Proszę cię, pójdź tam po bagaż. - Nie przejmuj się, matko. Pa, pa! Odprowadzając córkę na dół, Pug odezwał się: - Kupiliśmy taki wielki dom tylko po to, by nasze dzieci miały gdzie mieszkać przyjeżdżając do Waszyngtonu. Madeline lekko dotknęła ręki ojca. Uśmiechała się tak pobłażliwie, że poczuł się zażenowany. - Tato, naprawdę wiem, co robię. Będziemy siedzieć z tekściarzami do późnej nocy. - Ten Cleveland - wykrztusił wreszcie Pug - co to za facet? Dobry? Madeline uśmiechnęła się jeszcze szerzej, z miną bardzo pewnej siebie kobiety. - Tato, gdybym miała coś kręcić, robiłabym to o wiele dyskretniej, prawda? Przecież wiesz. Miej do mnie trochę zaufania. - Cóż, wiem, że już jesteś dorosła. Jakoś to szybko nastąpiło. - Wszystko jest w największym porządku. W życiu tak się nie bawiłam jak teraz, a pewnego dnia będziesz ze mnie dumny. - Wezwę ci taksówkę - mruknął Pug, stojąc z córką w wyłożonym marmurem holu. Ale telefon zadzwonił w tej samej chwili, gdy sięgał ręką po słuchawkę. - Halo? Tak, przy telefonie... Tak, admirale. - Madeline ujrzała, jak twarz jej ojca w jednej chwili nabiera wyrazu czujności. - Rozkaz, sir. Tak, wystarczy. Do widzenia, sir. Przez telefon wewnętrzny wywołał Rhodę. - Czy już jesteś ubrana? - Za pięć minut. Bo co? - Powiem ci, jak zejdziesz. Zadzwonił po taksówkę. Madeline wiedziała, że gdy Victor Henry ma taką minę i mówi takim tonem, nie zadaje się pytań. Poszli na werandę, gdzie rozwalony w wilklinowym fotelu Kirby palił fajkę. Prawie w tej samej chwili pojawiła się Rhoda w wytwornej zielonej sukni, z fryzurą ułożoną w loki i makijażem jak na dancing. - Coś podobnego! Zmiana kostiumu jak w teatrze - orzekł Pug. - Mam nadzieję! Wchodząc tutaj wyglądałam jak wiedźma w "Królewnie Śnieżce". - Rhoda, telefonował admirał King, jest w Departamencie. Pojadę do śródmieścia z Madeline. Nie przejmuj się i daj Palmerowi kolację. Może zdążę wrócić na kawę lub koło tego. W każdym razie, gdy się dowiem o co chodzi, zadzwonię. Na ulicy zatrąbiła taksówka. Kirby zamierzał się pożegnać, ale Victor nie chciał o tym słyszeć. Lubił naukowca, a zaprosił go do domu po części dla towarzystwa, po części by coś z niego wyciągnąć na temat uranu. Łatwiej byłoby Pugowi podejrzewać żonę o ludożerstwo, niż wyobrazić sobie, że jest coś między nią ą Palmerem. Zmusił Kirby'ego do pozostania i odjechał z córką. Gdy zatrzasnęły się drzwi wejściowe, Rhoda odezwała się wesoło: - No i co, Palmer? Kopę lat, nie? Kirby pochylił się na fotelu z rękami na kolanach. - Pug nie domyśla się, że postawił cię w trudnej sytuacji. Pójdę sobie. Rhoda siedziała kompletnie opanowana, z elegancko skrzyżowanymi nogami, założonymi rękami i lekko pochyloną na bok głową. - Straciłbyś naprawdę dobre, ogromne kotlety baranie. Nie czujesz zapachu? Kolacja za chwilę. - Rhoda, widzę, że naprawdę nie czujesz się zupełnie skrępowana. - Ach, Palmer, biorę życie tak, jak leci. W tej chwili bardzo się cieszę, że cię widzę. A propos, co cię sprowadza do Waszyngtonu? - Sprawy obronności, o których mogę powiedzieć tyle tylko, że bardzo źle idą. - Czy to znaczy, że mieszkasz tutaj? - Mam apartament w Wardman Park. - No, no, no. A co z twoją fabryką? - Mam doskonałych dyrektorów i majstrów. Co jakieś dwa tygodnie latam do Denver. Właśnie wróciłem. - Z sarkastycznym, krzywym uśmiechem dodał: - To wręcz niepokojące, jak tam beze mnie wszystko dobrze idzie. - A co z twoim domem? - Świetnie. Nie sprzedałem go i nie sprzedam. - O? A teraz jesteś tutaj. Zabawne. - Nie określiłbym tego w taki sposób. Rhoda zniżyła głos do intymnego szeptu. - Czy mój list tak cię zdenerwował? - To był najgorszy cios od śmierci mojej żony. Powiedział to tak ostrym tonem, że Rhoda zamrugała z wrażenia i westchnęła. - Przykro mi. - Siedziała zaplatając i rozplatając palce na kolanach. Wreszcie potrząsnęła głową. - Próbowałam wymyślić sposób opowiedzenia wszystkiego tak, by nie wyjść na głupią kobietkę. Ale do diabła z tym. Na kolacji w Białym Domu siedziałam obok prezydenta. Był dla mnie miły, podobałam mu się. Mówił cudowne rzeczy o Pugu i jego przyszłości. Rozwód to dla zawodowego wojskowego ogromna przeszkoda w karierze, szczególnie gdy jest o krok od gwiazdki admiralskiej. Jestem tego w pełni świadoma. Widziałam, jak się takie rzeczy toczą. Więc... no cóż, zrobiłam co zrobiłam. Źle śpię od tej pory, Palmer, i trudno ze mną wytrzymać. Ale zdecydowałam się nie opuszczać Puga i nie zamierzam za to przepraszać. - Kolacja, miss Henry. - Siwa Murzynka w białym fartuszku ukazała się w drzwiach. Minę miała zasmuconą i pełną wyrzutu. - Ach, jej. A, tak. Która godzina, Barbaro? - Już wpół do dziewiątej, miss Henry. - Okropne. Wcale nie chciałam cię tak długo przetrzymywać. Palmer, ty oczywiście zostajesz. Tylko podaj do stołu, Barbaro, dobrze? Potem możesz już pójść. Gdy Rhoda Henry i Palmer Kirby skończyli z grubymi kotletami, sałatką i butelką wina, napięcie między nimi znikło. Kirby śmiał się, gdy Rhoda opowiadała zabawne historyjki o problemach związanych z nowym domem. Ona też się śmiała, chociaż jak twierdziła, początkowo trudności wywoływały w niej ataki furii. - Co byś powiedział na jeszcze trochę St. Julien do sera, Palmer? - Rhoda, jeśli on wróciwszy do domu zastanie nas przy wykańczaniu drugiej butelki, brwi mu podjadą do góry, ot w taki sposób. - Phi! - Zaczęła zbierać ze stołu. - Nie jedną czy drugą butelkę wykończyliśmy razem, bywały i trzy. - Zatrzymała się, trzymając w rękach stos talerzy. - Nie wyobrażasz sobie, jak mi dobrze. To w żaden sposób nie mogło być zaplanowane. Ale ogromny kamień spadł mi z serca. Kawę i drugą butelkę przyniosła na tylną werandę. Deszcz przestał padać. Za majaczącymi sylwetkami drzew, w ciemniejącym lipcowym półmroku, pokazały się pierwsze gwiazdy. - Och! Jak przyjemnie! - powiedziała. - To głównie z powodu tej werandy chciałam kupić dom. Przypomina mi nasz berliński. - Bo wieczór jest taki, jak latem w Berlinie. Gasnące światło, zapach mokrych drzew... - Pamiętasz? - Mam bardzo dobrą pamięć. Zbyt dobrą. - A ja, Palmer, mam bardzo wygodną. Zostawia to, co dobre, zapomina o złym. - To kobiecy typ pamięci. - Kirby jednym haustem pochłonął wino. - Pozwól, Rhoda, że o coś zapytam. Może to zabrzmieć obraźliwie, ale pewno nigdy nie będziemy mieli już takiej okazji do rozmowy. Wypiłem dużo. Z pewnością o wiele za dużo. Twój list był dla mnie okropnym wstrząsem. Od tej chwili w kółko o tym myślę i myślę. Mówiłaś mi, że przede mną nie było nikogo innego. Uwierzyłem ci i wierzę nadal. Ale mam do ciebie pytanie. Jak to było możliwe? - Po długim milczeniu, przerywanym tylko ćwierkaniem ptaków, dodał: - Jednak cię obraziłem. - Nie - odrzekła spokojnym, gardłowym głosem. - Oczywiście wiem, co byś chciał usłyszeć: że nie mogłam ci się oprzeć, bo nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ty. To zresztą prawda. Ale, kochanie, miałam mnóstwo okazji. Nie mam na myśli podrywania po pijanemu w klubie oficerskim. Był taki okres... ale mówiąc najszczerszą prawdę, wszyscy ci mężczyźni byli jak Pug oficerami Marynarki Wojennej. Żyję w tym środowisku. A tutaj nikt nie może się z nim równać, nie ma nawet takich, którzy by się do niego zbliżali. - Umilkła na chwilę. - Nie zrozum mnie źle. Nie zrzucam na Puga odpowiedzialności za to, co się z nami stało. To by było zbyt trywialne, ale on jest wobec mnie tak zamknięty! A od chwili wybuchu wojny to się jeszcze pogorszyło. Pug jest fanatykiem, wiesz o tym. Nie w sprawach religii czy polityki. W sprawie skuteczności działania. - To bardzo amerykańska cecha - zauważył Palmer Kirby. - Sam jestem fanatykiem. - Och, ale w Berlinie, czy wiesz o tym czy nie, uwodziłeś mnie. Gdy Pug mnie uwodził, też się w nim zakochałam. - Zachichotała cichutko, po czym dodała: - Jeszcze coś ci powiem, chociaż właśnie ty możesz mnie wyśmiać. Jestem przyzwoitą kobietą. Przynajmniej tak uważam. I tak, biorąc to wszystko razem, nie było nikogo innego. I nie będzie. Jestem teraz spokojną babcią. I koniec. Długo milczeli. W ciemności majaczyły niejasno ich sylwetki, obrysowane słabym światłem niewidocznych lamp ulicznych, odbijających się w liściach drzew. - Pug nie zatelefonował - zauważyła Rhoda spokojnym głosem. Z wiklinowego fotela wynurzyła się wysoka, przygarbiona postać Kirby'ego. - Teraz już pójdę. Kolacja była wspaniała. Czuję się o wiele lepiej. Dziękuję. - Czy jeszcze się zobaczymy? - spytała. - Waszyngton to małe miasteczko. Pomyśl, jak natknąłem się na Puga. - Kochany, czy trafisz do wyjścia? - Oczywiście. - Nie chcę być źle wychowana, ale prawdę powiedziawszy moje oczy są chwilowo nie w porządku. Palmer Kirby podszedł, pochylił się nad jej dłonią i pocałował. Rhoda przykryła jego rękę swoją i lekko uścisnęła. - Jej! - powiedziała. - Jakże to europejskie! I jak słodkie. Prosto przez salon, kochanie, i w lewo do wyjścia. 47 W tydzień później Victor Henry leżał na górnej koi kabiny oficerskiej na ciężkim krążowniku "Tuscaloosa". Pod nim cicho pochrapywał pułkownik z Wydziału Planowania Wojennego Armii Lądowej. Puga zbudziło dotknięcie i szept: - Kapitan Henry? - We wpadającym z korytarza czerwonym świetle dostrzegł marynarza, podającego mu blok meldunkowy. Pug zapalił słabe światło nad koją. Proszę kapitana Victora Henry przenieść się ze wszystkimi manatkami na "Augustę" przed 0500 dziś w związku ze zbliżającymi się ćwiczeniami x King - Która godzina? - wymamrotał Pug kreśląc swe inicjały na cienkiej kartce. - 0430, sir, a oficer służbowy zawiadamia, że kapitański gig jest do pana dyspozycji. Pug starał się spakować po cichu, ale skrzypiąca blaszana szuflada obudziła pułkownika. - Hej, skipper, opuszczasz mnie? Gdzie się wybierasz? - Na "Augustę". - Cooo? - Pułkownik ziewnął i ciaśniej okrył się kocem. Nawet w połowie lata w zatoce Nantucket poranne powietrze było chłodne. - Myślałem, że ta łódka jest tylko dla największych szyszek i dla prezydenta. - Może admirał zdecydował, że potrzebuje drugiego stenotypisty. - Mówisz o admirale Kingu? Tym, co się goli lutlampą? - O nim - Henry zaśmiał się uprzejmie. - No, to życzę szczęścia. Ostry wiatr wichrzył i rozwiewał mgłę w półmroku kotwicowiska. Drobna fala podrzucała sunący powoli gig tak mocno, że dzwon bił nieregularnie, a Henry musiał przytrzymać się ociekającego wilgocią skórzanego siedzenia. Po długiej chwili przed rozbujanym dziobem zamajaczył we mgle długi, ciemny i nieoświetlony kształt "Augusty". Na krążowniku nie paliły się nawet światła kotwiczne, co w okresie pokoju było poważnym i dziwnym naruszeniem przepisów. W rozpraszającej się mgle można było dostrzec jacht prezydencki i diuny w Martha's Vineyard. Gdy kapitan Henry wspinał się po trapie krążownika, słaby różowy blask ukazał się na wschodnim nieboskłonie. Stary okręt był absolutnie czysty, świeżo położona farba gładka, okucia w półmroku błyszczały blado, marynarze w niepokalanych uniformach poruszali się spokojnie i sprężyście. Wszystko to zdradzało, że "Augusta" jest okrętem flagowym Kinga. Dziwne, długie rampy na pokładach i świeżo przyspawane poręcze były przygotowane dla dotkniętego inwalidztwem prezydenta. Admirał King w odprasowanym białym mundurze siedział założywszy nogę na nogę w wysokim krześle na mostku, wypytując kapitana "Augusty" o przygotowane dla Roosevelta urządzenia. Na przybycie Henry'ego w ogóle nie zwrócił uwagi. Kapitan, szkolny kolega Puga, odpowiadał jak aspirant na egzaminie. Gdy King go zwolnił, odważył się tylko powiedzieć przyciszonym głosem "Cześć, Pug" i opuścił mostek własnego okrętu. - Henry, prezydent po przybyciu na okręt chce zamienić z tobą słówko - powiedział King, patrząc na kapitana zimnym wzrokiem i wkładając papierosa do czarnej cygarniczki z filtrem. - Właśnie się o tym dowiedziałem, stąd twoje przeniesienie. Nim byś zdążył powrócić na "Tuscaloosę", my będziemy już w drodze. Sądzę, że przygotowałeś wszystkie sprawozdania i materiały, jakich prezydent mógłby zażądać. - Mam wszystkie papiery ze sobą, admirale. - Pug dotknął zamykanej teki, której nie wypuszczał z rąk podczas jazdy z okrętu na okręt. King, zadarłszy głowę, patrzył do góry na Victora przez półprzymknięte powieki, puszczając dym z papierosa. - Jak ci mówiłem w zeszłym tygodniu, prezydent zażądał, abyś mu towarzyszył na tych ćwiczeniach. Nie wspominał jednak, że chce cię mieć w każdej chwili na zawołanie. Czy może jesteś przypadkiem jego dalekim krewnym albo starym przyjacielem rodziny Rooseveltów? - Nie, admirale. - Nooo... to pamiętaj, jeśli nadarzy się okazja, że służysz w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. - Rozkaz, sir. Nikt właściwie nie zauważył, jak kalekiego prezydenta wwindowano na pokład. Załoga okrętu w paradnych białych mundurach stała na baczność na przednim pokładzie, pod wieżami głównej artylerii. Nie grała orkiestra, nie było salwy honorowej. Jacht "Potomac" podpłynął z lewej burty, niewidoczny od strony Martha's Vineyard. Rozległy się ostre komendy, zabrzmiał gwizdki bosmańskie, "Potomac" odpływając zmącił wodę śrubami i ukazał się prezydent w fotelu inwalidzkim, popychanym przez kapitana marynarki w otoczeniu imponującej świty cywilów, admirałów i generałów. Jakby na niewidzialny znak w tej samej chwili wyszło słońce i jego promień padł na pokład, wprost na szeroko uśmiechniętego i machającego ręką prezydenta. Biały garnitur, miękki biały kapelusz, energiczne gesty, długa cygarniczka trzymana w zębach prawie pionowo w górę, wielka twarz w okularach - wszystko to było niemal zbyt rooseveltowskie, by było prawdziwe. W ten sposób mógł sobie zrobić wejście aktor. Pug pomyślał więc, że FDR urządza małe widowisko dla załogi, być może pod wpływem nagłego ukazania się słońca. Fotel na kółkach i jego świta przesunęły się przez pokład dziobowy i znikły. Oba krążowniki natychmiast podniosły kotwice i wypłynęły na morze pod osłoną poprzedzającego je dywizjonu niszczycieli. Poranne słońce znikło za chmurami. W posępnym, szarym świetle poranka okręty płynęły na wschód z szybkością dwudziestu dwóch węzłów, przecinając główne atlantyckie szlaki handlowe. Victor Henry godzinami spacerował po głównym pokładzie, rozkoszując się morskim wiatrem, wysoką falą i powolnymi przechyłami pancernych płyt pod stopami. Wezwanie od prezydenta nie nadeszło. To nie dziwiło Puga. Na pokładzie "Tuscaloosy" płynął jego szef z Wydziału Planowania Wojennego i obaj zamierzali odwalić w drodze sporo roboty. Gdy zaś oba krążowniki dopłyną do punktu spotkania, będą mieli całonocną konferencję. To, że zostali rozdzieleni, prawdopodobnie nie miało sensu, ale zachciance prezydenta trzeba się było podporządkować. Nazajutrz, gdy Victor kończył jajka na bekonie w admiralskiej mesie, steward wręczył mu zapieczętowany list na żółtym papierze z bloku do notowania. "Mój stary, jeśli nie trzymasz wachty, zajrzyj do mnie około dziesiątej. Skipper". Złożył liścik starannie i schował do kieszeni. Wszystkie takie listy, ważne czy nie, Pug przechowywał dla wnuków. Z uderzeniem dziesiątej stawił się w kwaterze admiralskiej. Przed apartamentem prezydenta opalony żołnierz piechoty morskiej o nieruchomym wzroku z precyzją mechanizmu przyjął postawę zasadniczą. - Witaj, Pug! Akurat czas na wiadomości radiowe. - W kajucie był tylko Roosevelt. Siedział w fotelu przy stole krytym zielonym rypsem. Z małego, przenośnego radia dobiegał bełkot audycji reklamowej. Pod oczami Roosevelta widać było przez szkła binokli ciemne worki. Był przemęczony, ale rozpięty kołnierz koszuli pod starym, szarym swetrem stwarzał pozory odprężenia. Zaciął się przy goleniu i miał na szerokim podbródku rankę pokrytą zaschniętą krwią. Za to cerę miał zdrową i z rozkoszą wciągał zapach wiatru, który wpadając do kabiny przez nawiewnik wichrzył mu rzadkie siwiejące włosy. Usłyszawszy, że Moskwa przyznaje, iż Niemcy posunęli się daleko za Smoleńsk, prezydent potrząsnął głową ze smutkiem. Następnie spiker oświadczył, że miejsce pobytu prezydenta Roosevelta nie jest już tajemnicą. Roosevelt nadstawił uszu. Według spikera prezydent odpoczywa na swym jachcie "Potomac". Reporterzy widzieli go zeszłego wieczoru o ósmej na tylnym pokładzie, gdy jacht przepływał kanał Cape Cod. Roosevelt rzucił Pugowi chytre spojrzenie. Na twarzy rozlał mu się uśmiech pełen zadowolenia z własnego sprytu. - Ha, ha! A ja o ósmej byłem tutaj, na pełnym morzu. Jak myślisz Pug, jak to wymyśliłem? - Doskonały podstęp, sir. Ktoś w przebraniu na jachcie? - Trafiłeś w sedno! Tom Wilson, mechanik. Daliśmy mu biały garnitur i biały kapelusz. Wspaniale się udało. - Przyciszył radio, nadające kolejną reklamę. - Ani Churchill ani ja nie chcemy u-bootom ulatwiać polowania na nas. Ale szczerze przyznaję, że bawi mnie oszukiwanie dziennikarzy. Zmienili mi życie w męczarnię. - Roosevelt przerzucał stos papierów na biurku. - O, jest. Przejrzyj to, mój stary. - Maszynopis miał nagłówek: "Dla Prezydenta. Ściśle tajne. Tylko dwa egzemplarze". Znów podkręciwszy radio, by głośniej grało, prezydent rozparł się w fotelu. Jego ruchliwa twarz stała się poważna i znużona, gdy spiker ogłosił, że zgodnie z sondażem prasowym Izba Reprezentantów odrzuci ustawę o przedłużeniu poboru większością sześciu do ośmiu głosów. - To nieprawda - wtrącił się prezydent. Ciężkie spojrzenie ciemno podkrążonych oczu wbił w odbiornik, jakby chciał kłócić się ze spikerem. W następnej wiadomości podawano, że niemieckie ministerstwo propagandy wyśmiało oskarżenia światowych przywódców żydowskich, jakoby nastąpiła masakra Żydów na zajętych przez Niemców terenach Związku Sowieckiego. Ministerstwo oświadczyło, że Żydzi rozsiewają aliancką czarną propagandę, a jeśli Czerwony Krzyż zechce, może w każdej chwili przysłać swoich przedstawicieli, by sprawdzili rzecz na miejscu. - Znowu kłamstwo - oświadczył prezydent, wyłączając radio z gestem obrzydzenia. - Ci naziści to naprawdę absolutnie bezczelni kłamcy. Czerwony Krzyż w ogóle nie może uzyskać tam wjazdu. Myślę, a także mam nadzieję, że te informacje są strasznie przesadzone. Przynajmniej tak twierdzi nasz wywiad. Ale nie ma dymu... Zdjął binokle i mocno przetarł oczy palcami. - Pug, czy twoja synowa wróciła ze swym wujem do kraju? - O ile wiem, sir, powinni być już w drodze. - Dobrze. Bardzo dobrze. - Roosevelt wypuścił chmurę dymu z papierosa. - Ten twój podwodniak, to kawał chłopa. - Raczej zarozumiałego szczeniaka. - Victor Henry próbował równocześnie rozmawiać z Rooseveltem i czytać podany mu dokument. Materiał był wybuchowy. Trudno było się nad nim skupić, bo wszystkie stronice pełne były cyfr. - Ja też mam syna podporucznika. Jest na pokładzie i chcę byś go poznał. - Z przyjemnością, sir. Roosevelt kaszląc zapalił kolejnego papierosa. - Dostałem egzemplarz tego żydowskiego oświadczenia. Przyniosła mi go delegacja moich starych, dobrych przyjaciół. To zadziwiające, Pug, jak Żydzi trzymają się razem. Ale co można zrobić? Besztanie Niemców jest poniżające i do tego bezowocne. Ten środek zużył się już dawno temu. Różnymi podstępami próbowałem omijać ustawy imigracyjne i nawet udało się to w pewnym stopniu. Ale mając na karku Kongres, gotów rozwiązać naszą armię, czy możesz sobie wyobrazić, że zwrócę się do niego o uchwalenie ustawy, zezwalającej na wjazd zwiększonej liczby Żydów? Co do poboru jestem pewien, że pokonamy opozycję, ale w najlepszym razie o włos. Mówiąc to wszystko Franklin Roosevelt odsunął papiery na bok, wziął do ręki dwie talie kart i z uwagą zaczął rozkładać bardzo skomplikowanego pasjansa. Przez chwilę przekładał karty w milczeniu. Ale gdy okręt mocno się zakołysał, prezydent odezwał się radośnie: - Ach, Pug, czy to nie wspaniałe uczucie, gdy człowiek jest znów na morzu? - Z pewnością, panie prezydencie. - Wiele razy pływałem po tych wodach. Słowo honoru, mógłbym pilotować ten okręt. - Roosevelt zauważył, że Henry odwraca ostatnią stronicę. - No? Co o tym sądzisz? - Panie prezydencie, to coś dla mojego szefa. - Owszem, ale Kelly Turner jest tam, na "Tuscaloosie". A poza tym nie chcę kolejnej kłótni między szefami służb. - Prezydent uśmiechnął się do kapitana serdecznie. - Pug, ty masz wyczucie faktów, i mówisz w taki sposób, że cię rozumiem. Takie połączenie dwóch zalet rzadko się zdarza. Więc kawę na ławę. Nie śpiesz się. - Tak, panie prezydencie. Pug ponownie przerzucił dokument, robiąc krótkie uwagi w notatniku. Prezydent, zapalając papierosa od papierosa, starannie układał karty. Henry nie znalazł w dokumencie nic zaskakującego. Wszystko to już słyszał podczas sprzeczek z planistami armii lądowej. Ale tym razem armia zwróciła się do prezydenta, albo przez generała Marshalla, albo jakimś krętym kanałem, który Roosevelt swoim zwyczajem trzymał otwarty. Ale sam dokument był jak brzytwa: gdyby jakiś przeciek dotarł do izolacjonistów wśród senatorów, byłby to koniec Lend-Lease, koniec ustawy o poborze, a może nawet początek działań do postawienia prezydenta w stan oskarżenia. I dlatego właśnie Henry zdumiał się, że coś takiego istnieje na papierze. Roosevelt zażądał, by przygotowano "Program Zwycięstwa". Miał on wytyczyć nowe podejście do problemów wojennych, by zlikwidować paraliż Lend-Lease i produkcji. Pół tuzina urzędów, a także wielki przemysł, tak się w tym zaplątały, że wreszcie zostały dotknięte zupełną niemocą. Istniał Urząd Zaopatrzenia Armii i Marynarki, Urząd Zasobów Wojennych, Biuro Administracji Stanu Wyjątkowego, Komisja Doradcza Obrony Narodowej, Urząd Zarządzania Produkcją. Ich szefowie walczyli między sobą o przychylność prezydenta, oficjalny Waszyngton był zdezorientowany mnogością nowych inicjałów na parafach, mnożyły się niedobory i wąskie gardła, a strumyczek zaopatrzenia wojennego ledwie się sączył. By przełamać ten impas, Roosevelt zażądał od sił zbrojnych, by wyliczyły wszystko, czego potrzebują do wygrania wojny globalnej, a wychodząc z tego założenia wypracowały nowe zasady pierwszeństwa. Przez całe tygodnie planiści, tacy jak Victor Henry, obliczali potrzeby wynikające z zakładanych amerykańskich inwazji na Francję, Afrykę, Niemcy, Włochy, Chiny, i Honsiu, nalotów na miasta przemysłowe, oraz wspólne operacje z Brytyjczykami, a nawet z Rosjanami. Armia i Marynarka, pełne wzajemnej nieufności, prawie się nie porozumiewały na temat programu. Każda przygotowała własną wersję i oczywiście obie żądały dla siebie maksimum udziału w wykorzystaniu siły roboczej i produkcji przemysłu. Zrobiły absolutnie wszystko co możliwe, aby utajnić "Program Zwycięstwa" i sporządzać jak najmniej dokumentów. Ten, który Victor Henry miał w tej chwili w rękach, był ostrą krytyką żądań Marynarki przez Armię. - Napiłbyś się soku pomarańczowego? - spytał prezydent na widok stewarda wchodzącego z dzbankiem na tacy. - Masz ochotę? Felipe wyciska go ze świeżych owoców. Zdobył wprost fantastyczne pomarańcze. - Dziękuję, sir - Pug wypił łyk pienistego płynu. - Panie prezydencie, to by wymagało odpowiedzi równie długiej, jak całe to pismo. Wszystko sprowadza się do tego, że Marynarka i Armia używają dwóch różnych szklanych kul. To zresztą nieuniknione. Armia jest wielka i na niej spoczywa ostateczna odpowiedzialność za bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych. To oczywiste. Armia jest zdania, że po klęsce Rosji i Anglii będzie musiała samotnie walczyć z Osią. Dlatego żąda tak wiele. Wychodząc z bilansu siły roboczej całych Stanów, obliczają, że Armia musi liczyć dziewięć milionów ludzi. To jest maksimum naszej wydolności mobilizacyjnej. - I takiej armii pewnie będziemy potrzebować - zauważył prezydent. - Tak, sir. Zapatrywaniami różnimy się głównie co do Lend-Lease. Armia twierdzi, że zamierzamy pozbywać się zbyt wiele broni i maszyn, które Niemcy mogą zdobyć i obrócić przeciw nam. Ale Marynarka uważa, że jeśli nawet Związek Sowiecki szybko upadnie, a po nim Wielka Brytania, to aby ich pobić, najpierw będzie musiała zginąć cholerna masa Niemców. A każdy martwy Niemiec, to jednego strzelającego do nas w przyszłości mniej. - Zgadzam się z tym - powiedział po prostu prezydent. - Wobec tego, panie prezydencie, czy nie powinniśmy za wszelką cenę wspomagać ludzi, którzy zabijają Niemców właśnie w tej chwili? Stracony materiał wojenny możemy odbudować i zastąpić nowym bardzo szybko, ale na zastąpienie martwego Szkopa nowym wyszkolonym potrzeba dwudziestu lat. - Dobrze powiedziane - zauważył prezydent z uśmieszkiem. - Ale Lend-Lease nie jest jedyną kością niezgody. Zauważyłem, że Marynarka żąda potężnej części naszej produkcji stali. Pug pochylił się do przodu z łokciami na kolanach i przemówił z wielkim przekonaniem: - Panie prezydencie, Hitler w zeszłym roku nie pobił Anglii, ponieważ mając największą armię świata nie potrafił jej przerzucić na wybrzeże odległe o parę mil. Miał tyle statków, ile trzeba, by ją przewieźć. Ale po drugiej stronie Kanału nie miał portu, w którym by mógł je rozładować. Desant z morza to niezmiernie trudny problem taktyczny. Wątpliwe, czy istnieją trudniejsze. Łatwo jest rzucić tu czy tam ludzi na brzeg, ale jak ich ustrzec przed zmieceniem przez obrońców? Tamci ludzie są w sytuacji rozbitków. A obrońcy dysponują ogromną ruchliwością, przewagą liczebną i większą siłą ognia. Mogą ześrodkować siły i zmiażdżyć desant - mówił Pug, a prezydent z cygarniczką w zębach, patrząc przenikliwie i uważnie, kiwał twierdząco głową. - Jakaż więc, sir, jest na to odpowiedź? Są nią jednostki morskie, zdolne do lądowania wielkimi masami na otwartych plażach. Rzuca się dużą siłę na wybrzeże, zaopatruje się ją i wzmacnia, póki nie zdobędzie portu. Wtedy można tam zmasować wszystkie transportowce, nawet luksusowe statki pasażerskie jeśli się je ma, i rozpocząć prawdziwą inwazję. Ale jednostek desantowych potrzeba całe roje, sir, i to wiele różnych modeli. Powierzono mi przeanalizowanie tej sprawy. Wygląda, że ogółem będziemy musieli zbudować ich około stu tysięcy. - Sto tysięcy! - prezydent potrząsnął wielką głową. - Ależ wszystkie stocznie Stanów Zjednoczonych nie zbudują ich przez dziesięć lat, nawet gdyby przestały budować wszystko inne. Pug, gadasz absolutne nonsensy. Każdy przesadnie traktuje swoją wąską specjalność. Równocześnie Roosevelt z rozjaśnionym wzrokiem uśmiechał się mile podniecony. Opowiedział o jednostkach desantowych, używanych przez marynarkę wojenną w poprzedniej wojnie, gdy był asystentem sekretarza. Opowiedział też o klęsce brytyjskiego lądowania w Gallipoli. Victor Henry wyciągnął z teki zdjęcia niemieckich barek desantowych, nowych modeli brytyjskich oraz projekty amerykańskich. Prezydent oglądał wszystko z wielkim zapałem. - Różne modele służą do wykonywania różnych zadań - oświadczył Pug - od wielkiego okrętu desantowego, zdolnego przepłynąć ocean z ogromnym ładunkiem czołgów i ciężarówek do małych czołgów ziemno-wodnych, które potrafią wypełzać z wody na brzeg, cofać się jeśli trzeba, a może nawet nurkować. Rooseveltowi wyraźnie wszystko to szalenie się podobało. Pod rozrzuconymi fotografiami i rysunkami leżał pomieszany i zapomniany pasjans. - Słuchaj, a wy, chłopaki, myśleliście kiedyś o czymś takim? - Prezydent schwycił żółty liniowany blok i grubymi kreskami czarnego ołówka zaczął szkicować, mówiąc: - To jest pomysł, jaki miałem w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku, gdy studiowałem raporty o Gallipoli. Wysłałem szkice i wszystko inne do Wydziału Okrętownictwa i więcej o tym nie słyszałem. Nadal jestem przekonany, że ma swoje zalety, choć do tej chwili o tym nie pamiętałem. Popatrz, Pug. Rysunek przedstawiał wydłużoną, płaskodenną barkę. Na śródokręciu na podstawie w kształcie łuku, nad głowami skulonych żołnierzy, wirowało osłonięte obudową śmigło silnika samolotowego. - Wiem, że tu wchodzi problem równowagi całości przy tak wysoko umieszczonym ciężarze, ale przy dość masywnej stępce i zastosowaniu aluminium... Sam widzisz, Pug, że taki statek może lądować wprost na plaży, przejść przez bagna, gdziekolwiek. Przeszkody podwodne byłyby dla niego niczym. - Prezydent z zadowoleniem uśmiechnął się do swego rysunku, po czym nakreślił pod spodem: "FDR - na pokładzie USS "Augusta", w drodze na spotkanie z Churchillem, 7 sierpnia 1941Ď". - Trzymaj. Nie zagrzeb tego w papierach, jak to zrobił Wydział Okrętownictwa. Pomyśl o tym. Może to tylko głupi pomysł, ale... No, dobrze! Może sobie popatrzymy na słoneczko, wreszcie świecące przez iluminator! Prezydent nałożył biały kapelusz i płynnym ruchem prześliznął się na fotel na kółkach, opierając się na rękach z niemal małpią zręcznością, by unieść i przesunąć swe ciało. Victor Henry otworzył drzwi na pokład słoneczny. Roosevelt szybko przetoczył swój fotel przez listwę progową po szaro malowanych pochylniach. - Ach, co za wspaniałe uczucie! Ciepłe słońce i morskie powietrze. Właśnie to, co lekarz zalecił. Pomóż mi, Pug. - Prezydent opuścił się na obity niebieską skórą leżak, ustawiony w osłoniętym od wiatru kącie nadbudówki. Obaj popatrzyli na długie, szaro malowane lufy armatnie i pienisty kilwater łagodnie kołyszącego się krążownika. - Nadal uważam, że dla tych barek desantowych nie znajdziesz wolnych pochylni na stoczniach cywilnych ani wojskowych, Pug. Trzeba budować statki handlowe, niszczyciele eskortujące, lotniskowce. Więc dla tamtych jednostek trzeba będzie korzystać z wytwórni, gdzie tylko się je znajdzie: przy rzekach i kanałach śródlądowych... setki małych fabryczek. - Prezydent pochylił głowę na ramię, spoglądając na morze. - Wiesz co? Ten program może być błogosławieństwem dla drobnego przemysłu. Na ten temat Kongres zawracał mi głowę na wszelkie możliwe sposoby. To naprawdę pomysł. Pieniądze płynące do drobnego przemysłu w wielu stanach... - Prezydent zapalił papierosa, zręcznie osłaniając zapałkę w złożonych dłoniach. - Bardzo dobrze. Przygotuj mi własną opinię o tym dokumencie Armii. Po prostu napisz, co myślisz i daj mi to jeszcze dziś. - Tak jest, panie prezydencie. - Oczywiście, szalenie mnie interesuje sprawa floty desantowej, ale nie chciałbym, abyś w niej ugrzązł. Gdy tylko Program Zwycięstwa zostanie ukończony, zabierzemy cię z Planowania Wojennego i wyślemy na morze. Już tam jesteś spóźniony. Victor Henry zrozumiał, że odniósł sukces u Roosevelta, a moment jest sprzyjający. - Panie prezydencie - powiedział - od dawna tęsknię za pancernikiem. - Uważasz, że potrafiłbyś nim dowodzić? Starając się ze wszystkich sił nie zdradzić emocji wyrazem twarzy ani głosem i zdając sobie sprawę, że jego dalsze życie może zależeć od kilku słów, odpowiedział: - Sądzę, że potrafię, sir. - Prawda, że zostałeś zatrzymany na lądzie przez niewdzięczne zadania. Wódz Naczelny powinien mieć w tej sprawie coś do powiedzenia. Damy ci dowództwo pancernika. Prezydent powiedział to niedbale. Ale ton jego głosu, człowieka wykształconego, pełen samozadowolenia skłon głowy, królewski sposób trzymania rąk na oparciu leżaka i uśmiechania się do kapitana Henry'ego zdradzał, jak Roosevelt lubuje się w sprawowaniu władzy i ile daje mu satysfakcji rozdawanie łask. - Dziękuję, panie prezydencie. - Dobra, Pug. Poszukaj mi głównego kancelistę Terry'ego w kajucie sygnalistów. Powiedz mu, żeby do mnie przyszedł. Victor Henry, oszołomiony ostatnim fragmentem rozmowy, skierował się do apartamentu prezydenckiego i tam przerwał pogawędkę między generałem Marshallem, admirałem Kingiem, admirałem Starkiem i generałem Watsonem. Wszyscy we wspaniałych mundurach siedzieli rozwaleni na leżance i w głębokich fotelach. Twarze czterech wzbudzających przerażenie dowódców zwróciły się ku Pugowi. Przemaszerował przez pokój tak szybko, jak się dało nie biegnąc, i wyszedł. Okazało się, że Franklin Roosevelt wezwał Victora Henry'ego na "Augustę" tylko dla tej, trwającej krócej niż godzina, pogawędki. Przez całą drogę do Nowej Fundlandii kapitan widywał prezydenta tylko z daleka. Pug już nie próbował przeniknąć zamysłów prezydenta. Nie poczuł się pochlebiony, gdy Roosevelt go wezwał, ani odrzucony gdy o nim zupełnie zapomniał. Nie łudził się, że prezydent wysoko go ocenia ani też, że cokolwiek sam powie lub zrobi, wpłynie na bieg historii. Prezydent używał także innych skromnych ludzi. Tożsamości i zadania niektórych z nich okrywała mgła tajemnicy. Henry wiedział o istnieniu pułkownika marines, który odwiedzał Japonię, Chiny i Indie ze zleceniami od prezydenta, a także podstarzałego kupca drzewnego z Oregonu, zresztą przyjaciela jego własnego ojca, którego specjalnością było wykupywanie rzadkich surowców wojennych w Ameryce Południowej, by nie dostały się do rąk Niemców. Pug sam siebie zaliczał do tych niewiele znaczących ludzi, a to, że prezydent dawał mu zlecenia, uznał za wynik przypadkowego impulsu. Roosevelt lubił go za to, że Pug znał się na rzeczy, działał skutecznie i trzymał usta zamknięte. Przypadek, że trafnie przewidział pakt hitlerowsko-sowiecki, zyskał mu uznanie za wnikliwość większe, niż na to naprawdę zasługiwał. I było też to dziwne zdanie wypowiedziane przez Roosevelta: "Mówisz w taki sposób, że cię rozumiem". Mimo wszystko prezydencka obietnica pancernika odebrała Pugowi nocny spokój. Tylko dwóch jego kolegów z kursu dowodziło pancernikami. Victor Henry poszedł do kajuty sztabowej i przejrzał Rejestr Marynarki Wojennej, by ustalić możliwości wyboru. Oczywiście nie mógł liczyć na jeden z nowo zbudowanych okrętów, klasy "North Carolina" czy gigantyczny jak "Indiana". Dostanie zmodernizowany stary okręt. Termin przedłożenia ukończonego Programu Zwycięstwa był krótszy niż za miesiąc. Przeglądając zapisy Pug doszedł do wniosku, że mogą otworzyć się za parę miesięcy wakaty na "Kalifornii" lub "West Wirginii". Dla kapitana Victora Henry'ego po trzydziestu latach służby w marynarce przeglądanie spisu pancerników, by zgadnąć, którym z nich będzie dowodził, było mocnym przeżyciem. Starał się zdławić swe uniesienie. Henry podziwiał prezydenta, niekiedy nawet kochał tego dzielnego kalekę o szerokim uśmiechu i prawie nienasyconym głodzie pracy. Ale nie rozumiał Roosevelta ani mu nie ufał i w żaden sposób nie podzielał nieograniczonego oddania dla niego ze strony ludzi takich, jak Harry Hopkins. Za ciepłą fasadą arystokratycznej bezpośredniości czaiła się ponura, trudna do określenia osobowość pełna dalekosiężnych wizji i upartego dążenia do celu, osobowość twardego sukinsyna, dla którego nie liczył się prawie nikt, może z wyjątkiem własnej rodziny, a może nawet bez tego wyjątku. Może zdarzyć się tak, że Roosevelt zapamięta swą obietnicę dania Henry'emu pancernika. Ale z równym prawdopodobieństwem jakieś nowe zlecenie może tę sprawę odsunąć tak daleko, aż obietnica przestanie się liczyć. Przy Roosevelcie Victor Henry nauczył się, jacy są wielcy ludzie, i od tej pory kapitan często przypominał sobie bibilijną przestrogę, że gliniane garnki powinny trzymać się z dala od żelaznych kotłów. Spokój przesycał otoczoną puszczą Zatokę Argentia na Nowej Fundlandii, gdzie zarzuciły kotwice amerykańskie okręty w oczekiwaniu na przybycie Winstona Churchilla. Tumany mgły przemieniły wszystko w szarość: szara była woda, szare niebo, szare powietrze i szare z odcieniem zieleni odległe pagórki. Monstrualne, szare stalowe okręty, dziwaczni intruzi z dwudziestego wieku w tym kraju Indian, stały we mgle jak brzydkie widma przyszłości. Na pokładach marynarze i oficerowie przy gwizdkach i skrzeczeniu głośników oddawali się codziennym zajęciom. Ale zaraz za zasięgiem odgłosów zwykłego życia okrętowego, w Zatoce Argentia panowała pierwotna cisza. O dziewiątej rano ukazały się trzy szare niszczyciele, poprzedzając pomalowany w łamany kamuflaż przypominający skórę węża - pancernik. Był to H.M.S. "Prince of Wales", największy okręt ze zgromadzonych, uzbrojony w działa, z których trafiono "Bismarcka". Gdy przepływał obok "Augusty", orkiestra dęta na jego pokładzie wstrząsnęła ciszą grając "The Star Spangled Banner". Po chwili milczenia orkiestra na pokładzie rufówki "Augusty" zagrała "God Save the King". Pug stał blisko prezydenta, pod markizą umocowaną do wieży artyleryjskiej numer jeden, w otoczeniu admirałów, generałów i cywilnych dostojników jak Averell Harriman i Sumner Welles. Nie dalej niż o pięćset jardów dobrze widoczny Churchill w dziwacznym niebieskim ubiorze wymachiwał wielkim cygarem. Prezydent, stojąc sztywno na spiętych stalowymi klamrami nogach, przewyższał wszystkich. Miał na sobie dobrze skrojony brązowy garnitur, jedną ręką przyciskał kapelusz do serca, drugą trzymał się ramienia syna, bardzo podobnego do ojca oficera lotnictwa lądowego. Wielka, różowa twarz Roosevelta była przejęta i poważna. W tym podniosłym momencie Pug myślał o bardzo prozaicznych sprawach. Eksperci Biura Okrętownictwa spierali się o wzór kamuflażu. Jednym podobały się brytyjskie tropikalne plamy, niektórzy woleli zwykłą szarość lub poziome niebieskie pasy. Pug dostrzegł przez mgłę pstry pancernik znacznie wcześniej, niż wyprzedzające go o milę jednobarwne niszczyciele. Doszedł do wniosku, że złoży o tym raport. Skończył się "God Save the King". Prezydent odprężył się. - No, no - powiedział - nigdy nie słyszałem lepiej odegranego "My Country Tis of Thee". - Otoczenie zaśmiało się uprzejmie z prezydenckiego żartu, roześmiał się i Roosevelt. Dźwięk gwizdków bosmańskich zakończył uroczystą paradę na pokładzie krążownika. Admirał King skinął na Puga. - Weź mój barkas, płyń na "Prince of Wales" i tam zamelduj się do dyspozycji Harrego Hopkinsa. Prezydent chce z nim rozmawiać, nim zjawi się Churchill, więc się pospiesz. - Rozkaz, sir. Paręset jardów nieruchomej wody dzielącej "Augustę" od "Prince of Wales" Victor Henry przebył barkasem admirała Kinga. Była to podróż z Ameryki do Anglii i od pokoju do wojny. Skok był szokujący. Wymuskany, okręt flagowy Kinga należał do innego świata niż sponiewierany przez burzę okręt brytyjski, gdzie na trapie burtowym osadziła się sól, farba kamuflażu łuszczyła się, i nawet działa głównej baterii wyglądały jak podziobane przez rdzę. Pug osłupiał na widok niedopałków papierosów i starych papierów w spływnikach pokładowych, choć gromady brytyjskich marynarzy gorączkowo próbowały doprowadzić wszystko do porządku. Tu i ówdzie na nadbudówce przyspawane były płaty świeżej stali jak plastry na ranach zadanych salwami "Bismarcka". Oficer dyżurny miał starannie przystrzyżoną kasztanowatą bródkę, zapadnięte policzki i czarujący uśmiech. Pug pozazdrościł mu zielonego nalotu na złotych galonach czapki. - Tak, kapitanie Henry - powiedział, energicznie odsalutowawszy w sposób brytyjski, dłonią do przodu - pan Hopkins otrzymał wiadomość i czeka na pana w swej kabinie. Podoficer pana zaprowadzi. Victor Henry poszedł za nim przez korytarze łudząco podobne do tych na okrętach amerykańskich, a przecież różniące się niezliczonymi szczegółami: oznaczeniami, armaturą, gaśnicami, kształtem wodoszczelnych drzwi. - A, witaj Pug - odezwał się Hopkins takim tonem, jakby rozstali się dzień czy dwa dni wcześniej, choć ostatni raz widzieli się w pociągu do Hyde Parku, a od tej pory Hopkins w pełnym blasku zainteresowania prasy światowej odbył podróże do Londynu i Moskwy. - Czy mam popłynąć z tobą? - Tak jest, sir. - Jak się czuje prezydent? W niewielkiej, położonej za mesą oficerską kajucie Hopkinsa leżały na koi dwie otwarte walizki. W jednej starannie układał dokumenty, teczki i książki, do drugiej bezładnie wrzucał ubrania, buteleczki lekarstw i obuwie. Hopkins wyglądał na jeszcze chudszego niż dawniej: jak przygarbiony strach na wróble, na którym luźno powiewała szara dwurzędowa marynarka. W jego długiej, zmizerowanej twarzy mądre, prawie kobiece oczy wydawały się tak wielkie, jak u lemura. Podróż morska przywróciła mu tylko świeżość cery i żywe ruchy. - Bawi się, jak nigdy w życiu, sir. - No, ja myślę. Churchill zresztą także. Zachowuje się jak chłopak idący na pierwszą randkę. A swoją drogą chwila jest historyczna. - Hopkins wyciągnął brudne koszule z szuflady i upchał je w walizce. - Prawie o nich zapomniałem. Zostawiłem też parę na Kremlu i potem musiałem wypraszać nowe w Londynie. - Mr. Hopkins, co z Rosjanami? Wytrzymają? Hopkins zatrzymał się ze stosem papierów w ręku, zacisnął usta, po czym oświadczył zdecydowanie: - Rosjanie wytrzymają. Ale niewiele będzie brakować. Potrzebują pomocy. - Znów zaczął się pośpiesznie pakować. - Pug, samolotem z Archangielska do Moskwy całymi godzinami leci się nad nieprzerwanymi zielonymi lasami lub brązowymi bagnami. Często od horyzontu po horyzont nie widać wioski. Hitler tym razem za dużo ugryzł. - Hopkins mocował się z zamkami walizek, Henry mu pomógł. - Dziękuję. Jak ci się zdaje, czego Stalin najbardziej chce od nas? - Samolotów - szybko odpowiedział Victor Henry. - "Całych chmur samolotów", o które wołali Francuzi w zeszłym roku. - Aluminium - odrzekł Hopkins. - Aluminium do budowy samolotów. Przepraszam, małe sprostowanie. Na pierwszym miejscu wymienił działa przeciwlotnicze. Następnie aluminium. Potrzebuje też masy wojskowych ciężarówek. Stalin nie zamierza dać się pobić za trzy tygodnie, za sześć tygodni ani za trzy lata. - Hopkins wyrównał papiery w mniejszej walizce. - Idziemy. Przeszli przez wspaniałą mesę oficerską, zajmującą całą szerokość okrętu. Była wyposażona jak londyński klub, z ciemną boazerią, głębokimi fotelami, półkami pełnymi powieści i encyklopedii oraz barem. Lokaj otworzył drzwi do kabiny premiera; ujrzeli niezwykły widok. Winston Churchill, boso, ubrany tylko w żakiet, krawat i żółte jedwabne niewymowne, kontemplował swe odbicie w lustrze. - Witaj, Harry. - W ustach obracał długie cygaro. Kapitana Henry'ego zignorował zupełnie. - Nie jest mi wiadomo, by kiedykolwiek przedtem premier Jego Królewskiej Mości składał wizytę na morzu prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Zauważyłem, że prezydent ubrany jest w codzienny brązowy garnitur. Ale on jest głową państwa, a ja zaledwie ministrem. - Rozważanie tego jedynego w swoim rodzaju, historycznego problemu rozjaśniło starą, tłustą twarz Churchilla psotnym uśmiechem zadowolenia. - Zdaję sobie sprawę, że to dziwny strój. Mój szef protokołu domaga się, bym włożył moją starą, codzienną kurtkę z mosiężnymi guzikami i czapkę z daszkiem. Ale to chyba zbyt po domowemu. - Panie premierze - zauważył Hopkins - w ten sposób będzie pan bardziej wyglądał na Byłego Marynarza. Na przypomnienie cudacznego przezwiska, jakiego używał w korespondencji z Rooseveltem, Churchill uśmiechnął się szeroko. - Zgoda - odezwał się do lokaja. - Z powrotem mundurek z Trinity House. - Panie premierze, to jest kapitan Victor Henry z Planowania Wojennego Marynarki. Ściągnąwszy brwi Churchill powiedział: - Cześć, czy już zrobiliście coś na temat tych barek desantowych? Hopkins i Victor spojrzeli po sobie, a Churchill z zadowoleniem ściągnął szerokie usta. - Jestem zaskoczony, że mnie pan pamięta, panie premierze - odrzekł Pug. - Właśnie tym się teraz zajmuję. Wczoraj długo rozmawiałem z prezydentem o jednostkach desantowych. - No więc? Czy Stany Zjednoczone wybudują ich ile trzeba? A potrzeba będzie bardzo dużo. - Wybudujemy, sir. - Czy nasi ludzie zapewnili wszystko, czego pan żądał? - We wszystkich sprawach współpracowali znakomicie. Gdy lokaj pomagał mu włożyć olbrzymie granatowe spodnie, Churchill powiedział: - Myślę, że przekonacie się, iż my, prości wyspiarze, także zaprojektowaliśmy jedną czy dwie użyteczne konstrukcje. - Mówił powoli, głosem tak niskim, że niemal warczącym, "s" natomiast wymawiał sepleniąco. Hopkins pożegnał się z Churchillem i odeszli. W korytarzu odezwał się z niedowierzaniem: - Całymi dniami odbywaliśmy tu próby ceremonii powitalnej, a on w ostatniej chwili grymasi jak ma się ubrać! A przecież to wielki, bardzo wielki człowiek. Gdy Hopkins niepewnym krokiem schodził po trapie do barkasa Kinga, rufa uniosła się na fali wysoko w górę, a potem zapadła. Hopkins stracił równowagę i zwalił się prosto w ramiona sternika, który powitał go głośnym: Hooopla, sir. - Hopkins chwiejnie przedostał się do środka i z westchnieniem opadł na poduszki. - Pug - oświadczył - nigdy nie będę żeglarzem. Wsiadając do wodnopłatowca, którym miałem polecieć do Rosji, o mały włos bym się przewrócił na pysk, i taki byłby koniec mojej wyprawy. - Rozejrzał się po świetnie wyposażonej kabinie. - No, no. Ameryka! Pokój! A więc... jesteś nadal w Planowaniu Wojennym. Wobec tego będziesz brał udział w naradach sztabowych. - Tak, w niektórych, sir. - Powinieneś więc zapamiętać, czego będą chcieli nasi przyjaciele. Po pięciu dniach na morzu w towarzystwie premiera dobrze się w tym orientuję. - Hopkins wyciągnął wyschniętą dłoń i zaczął wyliczać na swych trupich palcach. Wyglądało to na to, że używa Victora jako pudełka rezonansowego, by odświeżyć pamięć przed spotkaniem z prezydentem, bo mówił na wpół do siebie. - Po pierwsze, będą nalegać na natychmiastowe wypowiedzenie wojny Niemcom. Wiedzą, że tego nie uzyskają. To będzie tylko zmiękczanie rozmówców przed drugim żądaniem, tym rzeczywistym, dla którego Winston Churchill przepłynął ocean. Chcą, aby Stany Zjednoczone ostrzegły Japonię, że jakakolwiek akcja przeciw Brytyjczykom w Azji będzie oznaczać wojnę z nami. Na tym obszarze imperium jest zupełnie zachwiane. Mają nadzieję, że takie ostrzeżenie je podeprze. I będą naciskać na wielkie dostawy materiałów wojennych dla armii w Egipcie i na Bliskim Wschodzie. Bo jeśli Hitler tam się wepchnie i zablokuje Kanał Sueski, imperium się udusi. Będą też próbować, delikatnie, ale twardo, uzyskać zapewnienie, że pomoc amerykańska dla nich będzie miała pierwszeństwo przed pomocą dla Rosji. Sam bym to zrobił na ich miejscu. Powiedzą, że nadszedł czas, by zacząć z zachodu walić bombami w Niemcy jak w bęben i zbierać siły do końcowego ataku. Dadzą do zrozumienia, że to, co damy Rosji może za kilka tygodni zostać obrócone przeciw nam. - Prezydent jest innego zdania - powiedział Henry. - Mam nadzieję. Jeśli Hitler zwycięży Rosję, podbije cały świat. Jeśli tam przegra, jest skończony, nawet jeśli Japończycy się ruszą. Tam się toczą walki niewyobrażalnej wprost wielkości. Strzela do siebie, Pug, jakieś siedem milionów ludzi. Siedem milionów, albo i więcej. - Te liczby wypowiedział Hopkins powolnym głosem, wyciągając przed siebie palce obu wychudzonych dłoni. - Rosjanie jak dotychczas dostali lanie, ale nie przestraszyli się. Chcą wyrzucić Niemców ze swego kraju. To tam toczy się prawdziwa wojna. I tam powińno iść zaopatrzenie. - Więc ta konferencja jest prawie bez znaczenia - zauważył Pug. Barkas dzwoniąc zbliżył się do "Augusty" i zwolnił bieg. - Nie, to jest zwycięstwo - oświadczył Hopkins. - Prezydent Stanów Zjednoczonych i premier Wielkiej Brytanii spotkają się twarzą w twarz, by przedyskutować sprawę pobicia Niemiec. Świat się o tym dowie. Jak na dziś, to wystarczające osiągnięcie. - Hopkins smutno uśmiechnął się do Henry'ego, a w jego wielkich inteligentnych oczach zapaliło się jasne światło. Podniósł się chwiejnie na nogi. - A także, Pug, jest to zmiana warty. Na pokład "Augusty" Winston Churchill przybył o jedenastej rano. Wśród towarzyszących mu członków sztabu Henry dostrzegł lorda Burne-Wilke. Wizja Pameli Tudsbury w niebieskim mundurze WAAF tak go wciągnęła, że nie zauważył teatralnego uścisku dłoni, jaki wymienili Roosevelt i Churchill u szczytu schodni. Z uwagi na fotografów uścisk trwał długo, a dwaj mężowie stanu z uśmiechem wymieniali słowa powitania. Przez cały ranek Pugowi nie dawały spokoju wspomnienia o Anglii i Pameli. Bardzo brytyjskie pozdrowienie przez oficera służbowego przy trapie "Prince of Wales", rozrzucone w mesie londyńskie magazyny, głos Winstona Churchilla z niewyraźnym "s", wszystko to obudziło pamięć kapitana, jak budzi ją piosenka albo zapach. Zarządzone przez Göringa w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku bombardowanie Londynu wspominał, jak wydarzenie z innej epoki, prawie innej wojny. Stojąc w tylnych szeregach członków sztabu Kinga, mały, nieznany kapitan marynarki, którego twarz nie będzie widoczna na zdjęciach, próbował otrząsnąć się z takich głupstw i uważać na to, co się dzieje. W jakiś dziwny sposób obaj przywódcy pomniejszali się nawzajem. Obaj byli Numerami Pierwszymi. Ale to przecież niemożliwe. Który więc był prawdziwym Numerem Pierwszym? Roosevelt był o głowę wyższy, ale z trudem utrzymywał się na martwym szkielecie nóg, trzymając się ramienia syna, a szerokie spodnie powiewały na nim i zwisały. Churchill, przygarbiony Pickwick w granatowym mundurze, patrzył na prezydenta z dołu majestatycznie uśmiechnięty i był przy tym znacznie starszy, bardziej dostojny i bardziej pewny siebie. A przecież był w tym wszystkim także odcień okazywanego szacunku. Roosevelt o najcieńszy włosek bardziej wyglądał na człowieka Numer Jeden. Może to właśnie miał na myśli Hopkins, mówiąc o "zmianie warty". Na niedostrzegalny sygnał skończyło się fotografowanie i ściskanie dłoni. Ukazał się fotel na kółkach. Prezydent znów stał się znanym Pugowi kaleką, który kulejąc zrobił krok czy dwa i z ulgą opadł na fotel. Wielcy przywódcy i ich dowódcy wojskowi opuścili pokład. Oba sztaby natychmiast zabrały się do roboty i konferowały przez cały dzień. Victor Henry pracował w grupie planistów, o szczebel niżej niż szefowie sztabu i ich zastępcy, wśród których działał Burne-Wilke, i oczywiście znacznie niżej niż konferencja na szczycie prezydenta, premiera i ich doradców. Natychmiast pojawiły się dobrze znane problemy: nadmierne i sprzeczne żądania poszczególnych brytyjskich rodzajów broni, nierealne plany, niewykonane zamówienia, galimatias co do pierwszeństwa, wadliwie działająca łączność. Natomiast szybko uzgodniono jeden punkt zasadniczy. Najpilniejsze było budowanie nowych statków w miejsce tych, które zatapiały u-booty. Tylko takie zaopatrzenie wojenne, które przepłynie ocean, może zostać użyte przeciw Hitlerowi. Ta sprawa była tak prosta, że natychmiast się z nią zgodzono i biegła czerwoną linią przez wszelkie żądania, wszelkie programy, wszelkie projekty. Stal, aluminium, kauczuk, zawory, silniki, obrabiarki, drut miedziany i tysiące innych rzeczy potrzebnych do prowadzenia wojny, zostaną przede wszystkim skierowane na budowę statków. To postanowienie natychmiast ujawniło, jak ubogi jest "arsenał demokracji" i narzuciło, jako sprawę przerażająco pilną, gigantyczne zadanie budowy nowych stalowni oraz przemysłu metalowego, przetwarzającego stal na broń, sprzęt i narzędzia. Podczas wszystkich rozmów o wielkich, hipotetycznych planach: setkach statków, dziesiątkach tysięcy samolotów i czołgów, milionach ludzi, nieustannie powracał jeden wzruszający temat: natychmiastowa potrzeba stupięćdziesięciu tysięcy karabinów. Jeśli Rosja się załamie, Hitler może próbować zakończenia wojny powietrzną inwazją na Anglię w stylu zdobycia Krety. Brakowało karabinów do obrony brytyjskich lotnisk. Zdumiewające ilości sprzętu wojennego, potrzebne dla przyszłych inwazji na Afrykę Północną albo wybrzeża Francji, smutnie kontrastowały z prośbą o sto pięćdziesiąt tysięcy karabinów natychmiast. Następnego ranka przez błyszczącą w słońcu zatokę zaczęły płynąć ze wszystkich statków łodzie na "Prince of Wales" z uczestnikami nabożeństwa. Po tylu dniach szarej mgły, na otaczających zatokę pagórkach, w blasku słońca tak jasnym, że prawie oślepiającym, lasy jodłowo-modrzewiowe błyszczały głęboką zielenią. Niszczyciel amerykański powoli wsunął się między dwa okręty, z mostkiem dokładnie na wysokości głównych pokładów. Przerzucono schodnię. Opierając się na ramieniu syna i na lasce, ubrany w granatowy garnitur i szary kapelusz, Franklin Roosevelt chwiejnie wkroczył na schodnię, z wysiłkiem wyrzucając z biodra to jedną to drugą nogę. Zatoka była spokojna, ale oba okręty kołysały się powoli. Za każdym krokiem prezydent chwiał się i zataczał. Victor Henry i wszyscy Amerykanie stłoczeni na mostku niszczyciela ledwie oddychali podczas bolesnego, utykającego marszu Roosevelta po wąskich, niepewnych deskach. Fotografowie oczekujący na pokładzie rufowym "Prince of Wales" wpatrywali się w prezydenta, ale żaden nie robił zdjęć tego doniosłego marszu kaleki. Pugowi przypomniał się Franklin Roosevelt z czasów ich pierwszego spotkania: młody asystent sekretarza marynarki, zadzierżysty, wysportowany młodzik; czarujący uwodziciel, pewien siebie jakby cały świat do niego należał, skaczący w górę i na dół po drabinkach niszczyciela i gadający marynarskim żargonem. Lata zmieniły go w siwiejącego półinwalidę, który z największym trudem pokonywał krok po kroku kilkustopniową schodnię. Tym marszem pokazywał prezydent, że ma dość siły woli, by wygrać wojnę światową. Łatwo można było sklecić i położyć w tym celu rampę, po której Franklin Roosevelt wygodnie i z godnością przejechałby na fotelu. Ale na swój litości godny sposób mógł jednak chodzić. Dlatego na brytyjski pancernik, gdzie zaprosił go na nabożeństwo Winston Churchill, prezydent wszedł na własnych nogach. Dotknął stopą pokładu "Prince of Wales". Churchill zasalutował i wyciągnął rękę. Orkiestra wojskowa zagrzmiała "The Star Spangled Banner". Roosevelt stanął na baczność ciężko dysząc, z twarzą poszarzałą z wysiłku. Następnie, w towarzystwie Churchilla, podciągając się za poręcze i utykając przeszedł przez cały pokład i usiadł. Fotel na kółkach się nie pokazał. Gdy ustawieni w szeregi marynarze śpiewali "O Boże, twa pomoc przez wieki" oraz "Naprzód, żołnierze Chrystusa", Winston Churchill nieustannie wycierał oczy. Ryk starych hymnów z gardeł tysiąca młodych mężczyzn na otwartym powietrzu pod lufami wielkich armat napędził Victorowi Henry'emu łez do oczu i mrówek wzdłuż kręgosłupa. Ale to podniosłe nabożeństwo było dla niego takie krępujące. Stali tutaj żołnierze amerykańskiej i brytyjskiej marynarki wojennej, modląc się jak towarzysze broni. A przecież był fałsz w tym obrazku. Anglicy walczyli, Amerykanie nie. Premier przez nabożeństwo pod lufami sprytnie działał na uczucia prezydenta. Tu oto trafiła kosa na kamień, wola starła się z wolą! Churchill używał wszystkiego co się da, włącznie z rzekomą religijnością Roosevelta, by go poruszyć. Jeśli prezydentowi uda się przeżyć te doświadczenia nie dając obietnicy wypowiedzenia wojny Niemcom, a przynajmniej skierowania ultimatum do Japonii, jest twardym człowiekiem. Ale płaczący obok niego stary grubas był nie mniej twardym graczem, i za to Victor Henry go podziwiał. Brytyjski kapelan, w powiewającym purpurowo-białym ornacie, z rozwianą siwą czupryną, odczytał końcową modlitwę Royal Navy: - "...Zachowaj nas przed niebezpieczeństwami morza i przed przemocą nieprzyjaciela, abyśmy mogli być rękojmią spokoju dla tych, którzy przemierzają wody z prawowitych przyczyn... i abyśmy mogli bezpiecznie powrócić, by cieszyć się błogosławieństwem lądu i owocami naszego trudu... i wychwalać i czcić Twe Święte Imię, przez Jezusa Chrystusa Pana naszego..." Paru brytyjskich marynarzy wystąpiło z szeregów. Jeden po drugim ukradkiem wyciągali zza bluz aparaty fotograficzne. Gdy nikt nie zamierzał im przeszkodzić, obaj przywódcy uśmiechnęli się do nich i pomachali rękami, zaczął się wyścig. Aparaty pojawiły się tuzinami. Marynarze otoczyli ze śmiechem i wiwatami obu przywódców. Przyglądając się tak niezwykłemu nieporządkowi na okręcie wojennym z mieszanymi uczuciami rozbawienia i oburzenia, Pug Henry poczuł, że ktoś dotknął jego łokcia. Był to lord Burne-Wilke. - Witaj, kochany chłopie. Możemy chwilę pogawędzić? Albo Brytyjczycy mniej się przejmowali pożarami na okrętach niż Amerykanie, albo też wynaleźli niepalną drewnopodobną boazerię. Kabina Burne-Wilke'a sprawiała wrażenie ciepłego, mrocznego i wygodnego zakątka w bibliotece. - Słuchaj, Henry, jakie masz poglądy na temat picia na okręcie? Mam tu grzeczną butelczynę sherry. - Jestem za. - To dobrze. U was nikt nie bierze do ust ani kropli, prawda? Niemniej zeszłego wieczoru wasz prezydent kazał nam podać doskonałe wino. - Prezydent, sir, jest twórcą wszystkich przepisów Marynarki Wojennej i może je przykrawać według własnego gustu. - Tak? Szalenie wygodne. - Burne-Wilke zapalił cygaro, obaj sięgnęli po kieliszki. - Myślę, że wiesz, iż ten okręt przepłynął ocean bez eskorty - powiedział Wilke. - Pierwszej nocy po wypłynięciu z Anglii wpadliśmy w potężny sztorm. Niszczyciele nie mogły utrzymać szybkości, więc pozygzakowaliśmy naprzód samotnie. - Sir, z przerażeniem się o tym dowiedziałem. - Naprawdę? Nie sądzisz, że brytyjski premier zachował się bardzo sportowo, wystawiając się Hunom na strzał na otwartym morzu? Trzy tysiące mil bez osłony powietrznej i eskorty na powierzchni, na przełaj przez całą nieprzyjacielską flotę podwodną? - Chyba aniołowie was eskortowali. Tyle tylko mogę powiedzieć. - Och, wszystko jedno, w końcu jesteśmy tutaj. Ale może byłoby przezorniej nie przemęczać aniołów, co? Nie sądzisz? Gdy będziemy wracać, wszystkie u-booty na Atlantyku będą postawione w stan alarmu bojowego. Będziemy musieli przebić się przez nagonkę. - Burne-Wilke zamilkł na chwilę, badawczo przyglądając się popiołowi swego cygara. - Wiesz, z eskortą u nas bardzo krucho. Udało nam się dostać cztery niszczyciele. Admirał Pound byłby szczęśliwszy, gdyby było ich sześć. - Powiem o tym admirałowi Kingowi - szybko odrzekł Victor Henry. - Sam rozumiesz, że nie możemy o to prosić. Premier by się złościł. Ma nadzieję, że spotkamy "Tirpitza" i wdamy się z nim w pojedynek artyleryjski. - Zaraz się tym zajmę, sir. - Pug dopił sherry i wstał z miejsca. - Naprawdę? Serdecznie dziękuję. - Burne-Wilke otworzył drzwi kabiny. Na pokładzie rufowym nadal fotografowano. Teraz już oficerowie z aparatami odpychali marynarzy, a obaj politycy wesoło gawędzili. Za nimi stali pochmurną grupą ich szefowie sztabu i doradcy cywilni. Hopkins, krzywiąc się od odblasku słońca w wodzie, stał ze smutną miną. Wojskowi rozmawiali między sobą, z wyjątkiem admirała Kinga, który stał nieruchomo w pewnym oddaleniu, z długim nosem wystawionym w stronę morza i zastygłym na twarzy wyrazem dezaprobaty. Pug podszedł do niego, zasalutował i w paru słowach zreferował rozmowę z lotnikiem. Fałdy wzdłuż chudej szczęki Kinga pogłębiły się. Skinął dwa razy głową i oddalił się bez słowa. Nie szedł w żadnym określonym kierunku. Był to tylko gest odprawienia Puga, i to bardzo przekonujący. Przy obfitym jedzeniu i piciu konferencja trwała kolejne dwa dni. Pewnego wieczoru po kolacji Churchill zabrał głos w mesie "Augusty" i w grzmiącej i obfitującej w retorykę mowie nakreślił apokaliptyczny obraz dalszego toku wojny. Blokada, coraz cięższe bombardowania lotnicze i dywersja osłabią uchwyt hitlerowskich szponów w Europie. Rosja i Anglia "zamkną" pierścień i powoli, nieubłaganie go zacisną. Oczywiście, jeśli Stany Zjednoczone staną się w pełni aliantem, wszystko potoczy się szybciej. Na zachodzie nie będzie potrzebna wielka inwazja ani długa kampania lądowa. Desanty kilku kolumn pancernych w krajach okupowanych wywołają masowe powstania. Czar imperium Hitlera nagle się rozpadnie w gruzy, krew i płomienie. Franklin Roosevelt słuchał uważnie z uśmiechem i błyszczącymi oczami, nie powiedział ani słowa, a na zakończenie gorąco oklaskiwał mówcę jak wszyscy. Ostatniego dnia konferencji, tuż przed lunchem, admirał King posłał po Puga. Admirał stał w swej kabinie w podkoszulce i spodniach, wycierając ręcznikiem twarz i uszy. - Utworzony został Task Face 26 kropka 3 kropka 1, złożona z niszczycieli "Mayrant" i "Rhind" - oświadczył bez słowa powitania. - Będziesz eskortować okręt premiera do Islandii. Zaokrętujesz się na "Prince of Wales" jako oficer łącznikowy, wyokrętujesz na Islandii i powrócisz z naszymi okrętami. - Rozkaz, sir. - Nie otrzymasz rozkazów na piśmie. Ale nie jesteśmy w takiej sytuacji jak poprzednim razem. Zawiadamiam cię poufnie, że wkrótce będziemy konwojować wszystkie statki do Islandii. Może już w przyszłym tygodniu. Do diabła, przecież w tej chwili rozpoczęła się okupacja tej wyspy przez naszych marines. Prezydent wysyła nawet młodego oficera jako adiutanta Churchilla na czas, gdy będzie zwiedzał tam naszą bazę. Podporucznik Franklin D. Roosevelt, junior. - King wymienił nazwisko z nieruchomą twarzą. - Tak jest, sir. - A teraz, Henry, jak stoisz z językami? - Od dawna nie uczyłem się żadnego nowego, admirale. - Hm. We wrześniu udaje się do Rosji misja dostaw wojskowych. Oczywiście, jeśli Rosja jeszcze będzie walczyć. Pan Hopkins wymienił twoje nazwisko. Zdaje się, że twoja biegłość w sprawach jednostek desantowych i tak dalej, zrobiła na nich dobre wrażenie. Przejrzano więc twój stan służby i stwierdzono, że podajesz tam "dostateczną" znajomość rosyjskiego. Hej? A skąd to? To bardzo rzadkie. - Admirale, podałem to wstępując do Akademii w tysiąc dziewięćset jedenastym roku. Wtedy to była prawda. Teraz nie pamiętam nawet dziesięciu słów. - Henry wyjaśnił, że w dzieciństwie w hrabstwie Sonoma miał kolegów pochodzenia rosyjskiego i mówiących po rosyjsku. - Rozumiem. No cóż, to jednak jest zapisane w aktach. Po powrocie z Islandii zostaniesz urlopowany z Planowania Wojennego dla przygotowania się na ewentualną podróż do Związku Sowieckiego z zadaniem specjalnym. Pójdziesz na przyśpieszony kurs rosyjskiego dla przypomnienia języka. W Rosji dostaniesz tłumaczy. Ale nawet ze znajomością tylko paru słów, twoje możliwości wywiadowcze będą znacznie większe. - Rozkaz, sir. King nałożył kurtkę mundurową, przyjrzał się Henry'emu i po raz pierwszy za pamięci kapitana obdarzył go uśmiechem. - W twoich papierach jest też podane, że byłeś doskonałym artylerzystą. - Mam nadzieję, że znów nim będę. - Słyszałeś, że godzinę temu przedłużono ważność ustawy o poborze? - Naprawdę? Dzięki Bogu! - Większością jednego głosu. - Cooo? Jednego, sir?! - Jednego. - Ojej! To nie doda ducha Brytyjczykom, admirale. - Nie, prezydentowi też nie, ale takie są w tej właśnie chwili nastroje narodu amerykańskiego. Może samobójcze, ale właśnie takie. A my tak czy inaczej mamy robić naszą robotę. Nawiasem mówiąc, Henry, potrzebuję do mego sztabu oficera operacyjnego. Jeśli dojdzie do twego wyjazdu do Rosji, to po powrocie możesz dostać to stanowisko. Victorowi Henry'emu udało się zachować kamienną twarz. - Byłbym zaszczycony, admirale. - Właśnie pomyślałem sobie, że ci się to spodoba. Jestem przekonany, że dasz sobie radę - oświadczył King z niezdarnym odcieniem serdeczności. Ta perspektywa w przeciwieństwie do dowództwa pancernika przekreślała wszelkie nadzieje kapitana. Rozpacz zmusiła Puga do uwagi: - Być może prezydent Roosevelt będzie miał inne plany. Nie mam pojęcia. - Wspominałem o tym prezydentowi. Powiedział, że to wygląda na doskonałą funkcję dla ciebie. W pamięci Puga jak huk wystrzału zabrzmiał werset z Księgi Psalmów: "Nie pokładaj twych nadziei w książętach". - Dziękuję, admirale. Nie upłynęła jeszcze godzina, gdy do pakującego się Puga nadeszło wezwanie do prezydenta. Tym razem spotkanie trwało minutę, może dwie. Zmęczony i zaabsorbowany Roosevelt siedział przy krytym rypsem stole, pośpiesznie robiąc adnotacje na leżących przed nim dokumentach. W pokoju był Harry Hopkins, a obok niego stał wysoki, przystojny podporucznik, podobny jak dwie krople wody do asystenta sekretarza marynarki, który w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku dokazywał na pokładzie niszczyciela "Davey". Prezydent przedstawił Pugowi Franklina D. Roosevelta juniora ze słowami: - Panowie będą razem podróżować. Powinniście się więc poznać. - Gdy podporucznik ściskał dłoń kapitana, prezydent rzucił Pugowi wzruszająco ludzkie spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: - Uważaj na niego i rozmawiaj z nim. Ten ludzki odruch prawie rozwiał ostrą nieufność Henry'ego wobec prezydenta. A może Roosevelt zażartował sobie z Kinga i nadal miał zamiar dać Victorowi pancernik? Z uprzejmego pożegnania, jakim prezydent go obdarzył, jak zwykle niczego nie można było wywnioskować. Wśród muzyki orkiestr wojskowych grających hymny narodowe i grzmotu salutów artyleryjskich, w podmuchach rześkiego wiatru pachnącego zielenią pobliskich pagórków i prochem armatnim, "Prince of Wales" opuścił zatokę Argentia. Wielka narada zakończyła się. W mesie oficerskiej "Prince of Wales" Victor Henry wyczuł posępny nastrój, który zapanował na okręcie. Nie ujawniono, w jakim zakresie konferencja pozwoliła na zwiększenie pomocy dla Anglii i już samo to wystarczyło, by oficerowie pancernika uznali to za zły znak. Pomimo wspaniałości okrętu i luksusu, jakim przeładowana była mesa, ci weterani dwuletnich bojów, przeżytych nalotów i pojedynków artyleryjskich, mieli miny przygaszone i melancholijne. Myśli ich zaprzątało ciężkie położenie Anglii. Ale nie mogli uwierzyć, że Winston Churchill naraził na ryzyko najlepszy okręt ich wycieńczonej marynarki oraz własne życie tylko po to, by wrócić z pustymi rękami. To nie było w stylu Winniego. Lecz w rozmowach oficerów nie wyczuwało się tonów prawdziwej ufności, raczej ledwie mglistą nadzieję. Choć wobec Puga byli uprzejmi, kapitan, siedząc w mesie nad szklanką portwajnu czuł, że jest wyizolowany. Zrozumiał, że krępuje ich jego obecność, toteż wcześnie położył się spać. Nazajutrz odbył przechadzkę po "Prince of Wales" od pomostu nawigacyjnego do maszynowni, notując w pamięci wszystko, co kontrastowało z okrętami amerykańskimi. Przede wszystkim była to załoga: niechlujna, napięta i przepracowana, jakże różna od czyściutkiej i beztroskiej załogi "Augusty". Tego wieczoru po kolacji podszedł do niego generał-major Tillet i położył mu szczupłą dłoń na ramieniu. - Henry, chciałbyś rzucić okiem na mapę z położeniem dostrzeżonych okrętów podwodnych? Premier sądzi, że to cię może zainteresować. Zbiera się na naszą cześć nielichy komitet powitalny. Parę razy podczas konferencji Pug widział starego, odpychającego historyka wojskowości. Dwa dni wcześniej, na przyjęciu wydanym w mesie dla amerykańskich gości, paru młodych oficerów brytyjskich zaczęło coś, co w ich żargonie nazywało się "rozróbą". Zaczęli łazić po mesie ubrani w szkockie spódniczki lub kolorowe ręczniki oraz dziwaczne peruki i niewiele więcej; piszcząc na kobzach, rozrzucając petardy i maszerując paradnym krokiem po stołach i fotelach. Po chwili generał-major Tillet, który bez uśmiechu wstał z miejsca -jak sądził Pug, by położyć kres wybrykom - wskoczył na stół i puścił się w długiego, dzikiego giga wśród maszerujących wokół niego kobziarzy, przy oklaskach wszystkich zebranych. W tej zaś chwili był tak sztywny, jak zawsze. Tillet otworzył stalowe drzwi, z czerwonym napisem zakazu wejścia. W środku, ubrany w jednoczęściowy kostium podobny do kombinezonu mechanika, przygarbiony, z zapuchniętymi oczami Churchill rozmyślał przed rozwieszoną na grodzi mapą frontu rosyjskiego. Na przeciwległej wisiała mapa Atlantyku. Pośrodku pokoju, w chmurach dymu tytoniowego, młodzi oficerowie pracowali przy stole nad napływającymi meldunkami. - Tutaj - rzekł premier, wskazując Tilletowi i Pugowi gestem cygara mapę Związku Sowieckiego - tutaj zaczyna się dziać coś okropnego. - Szkarłatna linia frontu pokazywała na wschód od Smoleńska dwa nowe wybrzuszenia w kierunku Moskwy. Churchill zakaszlał i spojrzał na Henry'ego. - Wasz prezydent ostrzegł Stalina. Ja go ostrzegałem jeszcze wyraźniej, opierając się na bardzo dokładnych danych wywiadowczych. Żaden rząd w żadnej sytuacji nie miał mniejszego prawa do usprawiedliwień, że został zaskoczony. W złej godzinie bohaterski, nieszczęsny naród rosyjski był kierowany przez bandę wystawionych do wiatru, zakłamanych kanalii. Premier odwrócił się i podszedł do przeciwległej grodzi chwiejnym krokiem, który Victor Henry zauważył już w jego londyńskim biurze. W zatoce Churchill miał wygląd człowieka silnego, czerstwego, prężnego i o dziesięć lat młodszego. Teraz policzki miał szare jak popiół z czerwonymi wypiekami. - Hej! Mamy tu jakby coś nowego! Na wielkich, błękitnych połaciach mapy rozsypane były czarne markery w kształcie małych trumienek. Oficer przypinał jeszcze więcej, blisko zamierzonego kursu pancernika. Dalej w stronę Anglii wpięto gromadę czerwonych i kilka niebieskich szpilek. - Ta nowa grupa u-bootów została zauważona o zmroku przez amerykański samolot patrolowy, sir - zameldował oficer. - A, tak. Wspominał mi o tym admirał Pound. Przypuszczam, że staramy się ich uniknąć. - Zmieniliśmy kurs na północny, sir. - Widzę, że konwój H-67 jest już prawie w domu. - Wyciągniemy te szpilki już dziś w nocy, panie premierze. - To będzie dobra nowina. - Churchill ciężko zakaszlał, wciągając dym z cygara. Zwrócił się do Puga: - Ale, ale! Może będziemy mieli dla ciebie jakąś rozrywkę. Nie tak dobrą, jak lot na bombowcu nad Berlinem, ale zawsze. I co? Podobało ci się to, kapitanie? - To było wyjątkowe wyróżnienie, panie premierze. - Drobiazg. Można powtórzyć, gdy tylko zechcesz. - Zbyt wielki zaszczyt, sir. Raz było aż nadto. Churchill zaśmiał się ochryple. - Racja. Generale Tillet, jaki mamy film dziś wieczorem? - O ile wiem, panie premierze, Stan Laurel i Oliver Hardy w Niedołęgach na morzu. - Niedołęgi na morzu, co? Całkiem stosowne! Naczelny lekarz kazał mi leżeć w łóżku. Zabronił mi też palić. Przyjdę na film i wezmę moje cygara. Przyjemność oglądania Niedołęgów na morzu zakłócała Pugowi świadomość, że w każdej chwili pancernik może się natknąć na wilcze stado. Niemieccy dowódcy doskonale umieli przenikać poza osłonę niszczycieli. Ale film dobiegł końca bez przeszkód. - Wesoła, ale błaha rozrywka - zauważył ochrypłym, zakatarzonym głosem premier, ciężkim krokiem wychodząc z sali. Przemówienie radiowe Clementa Attlee zapełniło nazajutrz mesę. Wszyscy oficerowie wolni od wachty, wszyscy sztabowcy i planiści zgromadzili się wokół niezwykle starego, chrypiącego radioodbiornika. Pancernik, przebijając się przez szalejącą burzę, ciężko przechylał się i zataczał wydając niskie, długie pojękiwania. Było to niedobre pół godziny dla amerykańskiego gościa. Dostrzegł zdumione spojrzenia, wydłużone twarze i potrząsanie głów; gdy Attlee czytał Kartę Atlantycką. Pompatyczny język nie wspominał o najmniejszym choćby zaangażowaniu się Ameryki. Potępienie nazistowskiej tyranii, wychwalanie "czterech wolności", uroczyste pochwały przyszłego świata wolności i braterstwa, tak, to było. Ale na temat większej pomocy wojskowej dla Brytanii absolutne zero. Parę zdań o wolnym handlu i niepodległości dla wszystkich narodów oznaczało koniec Imperium Brytyjskiego, jeśli v ogóle coś oznaczało. Franklin Roosevelt okazał się naprawdę twardym graczem, pomyślał kapitan Henry bez szczególnego zdziwienia. - Umf - mruknął generał-major Tillet w milczeniu, jakie zapadło po wyłączeniu radia. - Odważyłbym się sądzić, że za tym kryje się coś więcej. Co o tym myślisz, Henry? Wszystkie oczy zwróciły się na Amerykanina. Pug nie widział potrzeby szukania wykrętów. - Nie, sir. Sądzę, że to wszystko. - We wspólnym komunikacie wasz prezydent zobowiązał się zniszczyć nazistowską tyranię - odparł Tillet. - Czy to nie oznacza, że w taki czy inny sposób weźmiecie udział? - To oznacza Lend-Lease - rzekł Pug. Ze wszystkich stron zaczęto go zasypywać pytaniami. - Nie zamierzacie stanąć przy nas przeciw Japonii? - Nie teraz. - Ale czy wojna na Pacyfiku nie jest po prostu waszą wojną? - Prezydent nie zagrozi Japończykom wojną. Nie może tego zrobić bez poparcia Kongresu. - Co się dzieje z waszym Kongresem? - To dobre pytanie, ale przedwczoraj Kongres był zaledwie o jeden głos od rozwiązania armii Stanów Zjednoczonych. - Czy kongresmeni nie wiedzą, co się dzieje na świecie? - Głosują zgodnie ze swymi politycznymi domysłami, by ratować swe polityczne skóry. - Więc co się dzieje z waszym narodem? - Nasz naród jest mniej więcej w tym miejscu, w jakim był wasz w czasie Monachium. To wywołało milczenie. - Płacimy za to - odezwał się Tillet. - A my będziemy musieli zapłacić. - Wtedy, sir, naszym przywódcą był Chamberlain - zabrał głos młodzieńczo wyglądający porucznik. - Wy macie Roosevelta. - Panowie, naród amerykański nie chce bić się z Hitlerem - powiedział Pug. - Taka jest prawda i Roosevelt nie może nic na to poradzić. Naród nie chce bić się z nikim. Życie jest przyjemne. Wojna to mecz piłki nożnej, któremu można się przyglądać. Wy jesteście naszą drużyną, bo mówicie naszym językiem. Stąd Lend-Lease i ta Karta Atlantycka. Lend-Lease nie wymaga wysiłku, oznacza tylko większe zatrudnienie i pieniądze dla wszystkich. Wyjątkowo głęboki przechył wywołał brzęk naczyń w kuchni okrętowej. Skończył się krzyżowy ogień pytań. Victor Henry poszedł do kabiny. Przed wyokrętowaniem na Islandii nie rozmawiał więcej z brytyjskimi oficerami. 48 Karta Atlantycka była jak słoń: podobna do drzewa, węża, ściany lub sznura, zależnie od tego, której jej części ślepcy dotykali. Propaganda Osi wyśmiewała jej nadętą retorykę na temat wolności, przypominała zniewolone Indie i Malaje, podkreślała tchórzostwo zdegenerowanych Amerykanów, uchylających się od zaangażowania w walkę i wyciągała z tego wniosek, że wszystko było wielkim, pustym blefem w zwykłym stylu pobożnej anglosaskiej hipokryzji, wymyślonym dla pokrycia bezsilnej nienawiści wobec triumfującego Nowego Porządku Światowego, którego nie cofnie nawet tysiące Kart Atlantyckich. W Stanach Zjednoczonych podniósł się wrzask, że Roosevelt potajemnie zaangażował kraj w walkę po stronie Anglii. Rozległy się także, o wiele cichsze, wiwaty na cześć najwspanialszego dokumentu człowieczego dążenia ku światłu od Magna Charta. Gazety brytyjskie dawały do zrozumienia, że w Zatoce Argentia stworzono znacznie więcej, niż tę piękną Kartę, ale na razie reszta musi zostać przemilczana. Rosjanie powitali spotkanie Roosevelta z Churchillem na oceanie jako zwycięstwo wszystkich miłujących pokój narodów całej ziemi, równocześnie wskazując, że, jak dobrze wiadomo, kluczową w tej chwili sprawą jest otwarcie drugiego frontu w Europie i dlatego Karta, nic nie mówiąc na ten temat, jakby nieco rozczarowuje. Ale najsilniejsze i najbardziej ślepe reakcje Karta wywołała za murami żydowskiego getta w Mińsku. Niemcy skonfiskowali radia. Karą za posiadanie odbiornika była śmierć. Szesnastoletni chłopak niedokładnie usłyszał audycję rosyjską na ten temat na małym odbiorniku, jaki zmajstrował na dachu. Zaczął z radości rozpowiadać, że Roosevelt spotkał się z Churchillem i że Stany Zjednoczone mają wypowiedzieć wojnę Niemcom! Skutki tego kłamstwa w getcie były cudowne, tak ożywcze, że można było zastanawiać się, czy kłamstwo nie jest niekiedy niezbędnym źródłem ulgi dla cierpiących. Nastroje mińskich Żydów doznały ostatnio głębokiego wstrząsu. Z nadejściem Niemców pogodzili się z tym, że zostali zgonieni do paru kwartałów domów, zmuszeni do zarejestrowania się do pracy, pogodzili się z aresztowaniami i poniewieraniem, z chuligańskimi napadami, może nawet z tym, że byli zabijani. To były czasy pogromów. A spodziewać się było można, że niemieckie pogromy będą cięższe. Ale Żydzi przeżyli już wiele pogromów. Lecz wtedy, jednej nocy, zaroiło się w getcie od szarych ciężarówek, a ekipy Niemców w nieznanych dotychczas, ciemnych mundurach opróżniły z mieszkańców dom po domu dwie ulice, ładując wszystkich do samochodów, jak mówili, w celu przesiedlenia. Niektórzy z Niemców upychających pośpiesznie ludzi w ciężarówkach byli brutalni, niektórzy grzeczni. Na innych ulicach, za żelaznymi bramami, inni Żydzi zdumiewali się i drżeli. Jak donieśli partyzanci nawiedzający okoliczne lasy, to, co się zdarzyło później, było tak okropne i nie do wiary, że mińscy Żydzi długo starali się wszystko pojąć. Szare wozy odjechały pięć mil dalej do lasów koło wioski. Tam w zalanym światłem księżyca wąwozie Niemcy kazali wszystkim wysiąść, ustawili ich w grupy i wystrzelali co do nogi, ze starcami i niemowlętami włącznie. Następnie wrzucili ich do czekającej wykopanej jamy i zasypali piaskiem. Wieśniacy, którym kazano wykopać w piasku ogromny dół, widzieli te okropności na własne oczy, tak przynajmniej donosili partyzanci. Niemcy schwytali chłopów do tej pracy, a następnie kazali wracać do domów, nie włócząc się w pobliżu ani nie mówiąc nikomu o tym co kopali, pod groźbą zastrzelenia. Ale paru podkradło się pod osłoną drzew, by popatrzeć, co Niemcy zamierzają, a następnie opowiedzieli partyzantom o masakrze Żydów z szarych ciężarówek. Dla Żydów w mińskiej pułapce, trzysta mił za linią zbliżającego się do Moskwy niemieckiego frontu, wszystko to było nieprawdopodobnym wstrząsem. Owszem, Niemcy już zabijali ludzi za drobne wykroczenia po krótkich, pobieżnych procesach. Spuchnięte, śmierdzące ciała ofiar oraz schwytanych partyzantów wisiały na placach miejskich. Podczas wojny można się było takich rzeczy spodziewać. Ale nagłe wymordowanie wszystkich przypadkowo wybranych ludzi, mieszkających przy dwóch długich ulicach - dzieci, kobiet, starców, wszystkich - to było więcej, niż sobie można wyobrazić w największym koszmarze. Albo opowiadanie było wynikiem histerycznej przesady, albo też, jeśli było prawdziwe - a powtarzające się sprawozdania coraz bardziej przekonywały - Niemcy byli znacznie gorsi, niż o nich mówiono w najbardziej przerażających plotkach. A jednak następnego dnia Mińsk niewiele się zmienił. Tak samo kwitły słoneczniki, tak samo świeciło słońce na błękitnym niebie. Trochę budynków zniszczyło bombardowanie i pożary, ale większość stała jak dawniej. Po ulicach krążyli niemieccy. żołnierze w szarych ciężarówkach i czołgach ze znakami swastyki, ale był to codzienny widok. Zresztą sami żołnierze, włóczący się z karabinami i mrużący oczy przed słońcem, wyglądali zupełnie zwyczajnie i po ludzku. Niektórzy nawet żartowali z przechodniami. Nadal wszędzie kręcili się starzy, rosyjscy sąsiedzi Żydów i nadal biły dzwony o tych samych porach. Na tych samych ulicach toczyło się żydowskie życie, tak dobrze znane, jak twarze we własnym domu. Tylko teraz wszystkie domy wzdłuż dwóch ulic stały ciche i puste. W tym momencie osłupienia nadeszły nowiny, że Roosevelt i Churchill spotkali się na morzu, i że Ameryka przystępuje do wojny. Powtarzano je od domu do domu. Ludzie płakali, śmiali się, chwytali dzieci i tańczyli z nimi na ramionach, całowali się i wyjmowali wino lub wódkę, by wypić zdrowie prezydenta Roosevelta. W zbiorowej pamięci Europy wyryty był jeden fakt: zeszłym razem przybycie Amerykanów dało zwycięstwo w wojnie. Zaczęły się wesołe przekomarzania. Ile czasu to zajmie. Trzy. miesiące? Sześć miesięcy? Jak długo by to nie trwało, takie szaleńcze działania, jak opróżnienie dwóch ulic, już się nie powtórzą. Teraz Niemcy się nie ośmielą! Są niegodziwi u szczytu sił, ale jakże potrafią być uniżeni, gdy sprawy biorą inny obrót! Wszyscy są tchórzami. Teraz zapewne będą starali się być mili dla Żydów, by uniknąć ukarania przez Amerykanów. Berel Jastrow wiedział, że plotka jest fałszywa, ale nie próbował jej prostować. W piekarni ciągle miał ukryte swoje małe radio. Miał dokumenty zezwalające na przekraczanie granic getta, bo Niemcy potrzebowali chleba, a mińscy piekarze walczyli o setki mil stamtąd. Tej nocy, na tajnym zebraniu przywódców żydowskich w kotłowni szpitala, Berel dokładnie przekazał wiadomości o spotkaniu atlantyckim nadane przez szwedzkie radio. Ale Berel był obcym i powiedział komitetowi to, czego ten nie chciał słyszeć. Ktoś przerwał jego opowiadanie uwagą, że pewnie słuchał kontrolowanego przez Niemców radia norweskiego i nie zwracając na niego więcej uwagi dalej planowano zbrojne powstanie w Mińsku we współpracy z partyzantami, w momencie gdy Amerykanie wylądują we Francji. W parę dni później Berel oraz jego syn z żoną i dzieckiem znikli. W nocy wyszli cichaczem z getta, nie prosząc nikogo o zezwolenie ani o pomoc, ani też o hasło do partyzantów w lesie. Rada Żydowska miała jakieś kłopoty ż gestapo na temat zniknięcia polskiego piekarza, ale oświadczyła, że Jastrowowie byli uciekinierami, za których nie może odpowiadać. Przecież sami Niemcy wydali specjalną przepustkę. Trójka polskich Żydów z dzieckiem nigdy nie powróciła do Mińska. W getcie przypuszczano, że zostali zastrzeleni na miejscu przez leśne patrole Wehrmachtu, jak to bywało z większością Żydów próbujących wydostać się z miasta bez partyzanckich przewodników. Niemcy mieli zwyczaj rzucania na Placu Jubileuszowym świeżych ciał zabitych w lesie jako ostrzeżenie dla reszty Żydów. Ale wśród tych okropnych stosów niepogrzebanych trupów nikt nie zauważył ciał Jastrowów. Tylko z tego powodu wierzono, że jeszcze gdzieś żyją. W Rzymie Niemcy zachowywali się bardzo przyzwoicie, przynajmniej w zasięgu wzroku Natalii i jej wuja. Może w miarę zwycięstw okazywali nieco większą arogancję wobec Włochów, ale Niemcy zawsze tacy byli. Przez całe lata krążyły po Europie upiorne wieści o traktowaniu Żydów przez hitlerowców. Teraz jeszcze dodano do nich opowieści o najdzikszych okrucieństwach wobec schwytanych słowiańskich żołnierzy. A przecież, gdy Aaron Jastrow i jego siostrzenica w zaawansowanej ciąży jedli w hotelu lub jednej z pierwszorzędnych rzymskich restauracji, z wielkim prawdopodobieństwem mieli przy obu sąsiednich stolikach siedzących Niemców. Wino mogło z lekka podgrzać teutońską skłonność do robienia hałasu, ale przypisywać tym starannie ubranym, dobrze wychowanym i przystojnym ludziom, jakże podobnym pod niektórymi względami do Amerykanów - zdolność popełniania zbiorowych mordów, to przekraczało wszelkie wyobrażenie. Nareszcie Jastrow miał wielką ochotę wracać do kraju. Ukończył pierwszą wersję książki o Konstantynie; koniecznie chciał pokazać ją wydawcy, a następnie wykończyć w oddziale bizantyńskim Biblioteki Harvardu. Biblioteka Watykańska była oczywiście lepsza do tego i miał w niej uroczych przyjaciół. Ale we Włoszech panował coraz większy niedostatek, a Rzym robił się coraz bardziej posępny. Triumfy Hitlera w Związku Radzieckim wstrząsnęły Italią jak trzęsienie ziemi, a Włochów pogrążyły w smutku. Nawet prasa faszystowska nie okazywała prawdziwego zadowolenia, raczej objawy przestrachu z powodu tak gigantycznych kroków Führera przez ostatnie niepodbite ziemie Europy. Nawet w najlepszych restauracjach i za najwyższą cenę to, co teraz podawano w Rzymie, było niedobre i coraz gorsze. Ciężki, gliniasty chleb był nie do jedzenia; nowe, brązowe spaghetti smakowało błotem, ser z każdym miesiącem bardziej przypominał gumę; oliwa sałatkowa i do gotowania zostawiały okropny posmak, a dostać butelkę przyzwoitego wina stołowego było prawie niemożliwe. Prawdziwe mleko Natalia dostawała od czasu do czasu z ambasady; Włoszki przy nadziei musiały pić ten sam niebieskawy, kleisty płyn, który kelnerzy ze wzruszeniem ramion podawali do namiastki kawy. Doktor Jastrow był więc gotów do wyjazdu, ale się nie bał. Przeczytał w życiu tyle książek historycznych, że wydarzenia dnia dzisiejszego wydawały mu się tylko powtórzeniem starych zabaw. Wyjazd z Włoch wielokrotnie odkładał, a trudności z paszportem prawie go cieszyły, bo w głębi serca był przekonany, że wojna wkrótce się skończy. Nawet gdyby łobuz z wąsikiem (jak z upodobaniem nazywał Hitlera) zwyciężył, nie mogłoby to mieć większego znaczenia pod warunkiem, że nie wkroczy do Italii. A czemuż miałby podbijać uniżonego satelitę. Chętnie mawiał przy winie, że Niemcy mogą okazać się nowym Bizancjum: trwałą, dobrze zarządzaną tyranią, przygotowaną do rządzenia przez tysiące lat, dokładnie tak, jak przechwalał się Hitler. Bizancjum istniało prawie tak samo długo, rosnąc i kurcząc się w miarę tego, jak rywale potężnieli lub słabli, posuwając lub cofając swe granice prawie tak, jak Rzesza; ale zawsze trwając, a często triumfując dzięki przewadze wojskowej, jaką zapewniała mu tyrania, centralizacja i działanie po liniach wewnętrznych. Już dawno temu inny zbrodniczy tyran, Napoleon, wskazał, że historię narodu kształtuje jego położenie geograficzne, a tak czy inaczej dla Europy najodpowiedniejszą formą rządów jest tyrania. Oczywiście Jastrow będąc Żydem nienawidził Hitlera. Ale jako filozofujący historyk potrafił go osądzić, a nawet ocenić wysoko za siłę woli i zręczność polityczną. Absolutnie nie dawał wiary opowiadaniom o hitlerowskich okrucieństwach; twierdził, że jest to odgrzewana brytyjska propaganda, którą dobrze pamiętał z czasów poprzedniej wojny. Ale Natalia bała się coraz bardziej. Od chwili, gdy przystąpienie Finlandii do wojny uniemożliwiło im odpłynięcie na fińskim statku, szukała innego sposobu wydostania się z Włoch. Oboje nadal mieli pełne prawo wyjechać. Ale Natalia miała obecnie do czynienia z włoskimi biurami podróży, liniami lotniczymi i urzędami emigracyjnymi. A była to miękka, splątana, paraliżująca gmatwanina. Sama myśl, że może zostać uwięziona z dala od kraju, karmiąc niemowlę tym, co można było dostać w wynędzniałych Włoszech, przerażała ją jak jeszcze nic w życiu. Prezydent Roosevelt z każdą chwilą wyraźniej interweniował w wydarzenia na Atlantyku; nagłe wypowiedzenie wojny Ameryce przez Hitlera niewątpliwie pociągnie to samo ze strony Mussoliniego i w rezultacie ona wraz z wujem zostaną internowani jako obywatele wrogiego państwa. W tym okresie najgorszą przeszkodą okazało się coś, co nazywano zezwoleniem na wyjazd. Poprzednio nie było z tym żadnych problemów. Żółta kartka z czerwoną pieczątką kosztowała kilka lirów i można ją było natychmiast otrzymać okazując bilety na statek, pociąg czy samolot. Ale obecnie taki wniosek wywoływał pochrząkiwania, pomruki i głębokie zamyślenia u biurokratów, z którymi miała do czynienia. Raz, po wielu rozczarowaniach, Natalii udało się zdobyć dwa miejsca na samolot do Lizbony i pobiegła z nimi do urzędu emigracyjnego. Urzędnik wziął jej bilety oraz paszporty i powiedział, by przyszła za cztery dni. Gdy wróciła, ten sam otyły i przyjacielski urzędnik z oddechem mocno woniejącym czosnkiem oddał jej z westchnieniem paszporty. Wojsko zarekwirowało oba miejsca w samolocie. Dlatego, jak oświadczył, nie może wydać zezwoleń na wyjazd, natomiast pieniądze za bilety zostaną jej we właściwym trybie zwrócone. Następnego dnia usłyszała pierwszy triumfalny komunikat BBC o spotkaniu na Nowej Fundlandii. Wynikało z niego, że przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny jest już faktem. W najgłębszej rozpaczy ułożyła natychmiast brawurowy plan. Zagra kartą najskuteczniejszą, by pozyskać włoskie serca: swoją ciążą. Rzeczywiście od czasu do czasu zdarzały jej się krwawienia. Znajomi Amerykanie o rzymskich lekarzach wyrażali się drwiąco i sceptycznie. Wskazali jej położnika z Zurichu, niejakiego doktora Wundta, najlepszego poza zasięgiem hitlerowców w Europie. Postanowiła złożyć wniosek u władz szwajcarskich o krótki pobyt na badania lekarskie: dwa tygodnie, dziesięć dni, ile się uda. A gdy już dostanie się do Szwajcarii, wtedy nie przebierając w środkach pozostanie tam, póki nie uzyska wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Aaron Jastrow miał w Zurichu wydawcę, ona zaś znała Bunky'ego Thurstona, przeniesionego na tamtejszą placówkę z Lizbony. Pomysł uznała za olśniewająco błyskotliwy. Ku jej radości Aaron Jastrow, po niejakim ociąganiu zgodził się wziąć udział w przedsięwzięciu. Zostawi w hotelu swą biblioteczkę podróżną, bagaż i materiały do pracy; wszystko z wyjątkiem maszynopisu książki, który zabierze wraz z ubraniami w niewielkiej walizce. W razie jakichś trudności oświadczy, że zamierza podczas krótkiej wizyty w Zurichu popracować nad tymi pokreślonymi stronicami. Jeśli, co Natalia obecnie podejrzewała, Włosi nie będą chcieli wypuścić Jastrowa na stałe, tego rodzaju krótkim wyjazdem może uda się ich oszukać. Także i u doktora informacja o Karcie Atlantyckiej wywołała przebłysk niepokoju, zgodził się więc na plan Natalii. Podstęp podziałał jak zaklęcie. Natalia zamówiła bilety do Zurichu i dostała zezwolenie wyjazdu. W tydzień później oboje odlecieli do Szwajcarii. Wszystko było w najlepszym porządku z jednym wyjątkiem: w przeciwieństwie do Natalii doktor nie uzyskał formalnego zezwolenia od Szwajcarów na dziesięciodniowy pobyt. Papier, jaki mu wydano, mówił tylko, że towarzyszy on osobie niepełnosprawnej dla jej bezpieczeństwa w podróży. Gdy Natalia poinformowała o tym telefonicznie Bunky'ego Thurstona w Zurichu, ten oświadczył, że lepiej niech wybiorą się w podróż na takiej podstawie i nie próbują nalegać na więcej, bo i tak im się udało. Terminal lotniczy w Zurichu zrobił na nich piorunujące wrażenie. Błyszczał czystością, pełen był sklepów pękających od nadmiaru pierwszorzędnej odzieży, zegarków, porcelany i biżuterii, stosów pudeł z czekoladkami, wspaniałych wyrobów cukierniczych i świeżych owoców. Idąc do samochodu Thurstona Natalia zajadała ogromną gruszkę, pojękując z rozkoszy. - Co za gruszka! Taka gruszka! Mój Boże - oświadczyła - jakąż parszywą rzeczą jest faszyzm. Jakim plugawym idiotyzmem wojna! Europa jest bogatą częścią świata. Czemu ci krwawi zbrodniarze wciąż obracają ją w perzynę? Jedynymi rozsądnymi Europejczykami są Szwajcarzy. - Tak, Szwajcarzy są rozsądni - westchnął Thurston, gładząc swe ogromne wąsy, wypielęgnowane jak zawsze. Ale twarz miał bladą i chorobliwie postarzałą. - Jak tam twój podwodniak? - Kto go wie? Ciska się po Pacyfiku. Czy byłeś kiedykolwiek świadkiem na bardziej wariackim ślubie? - Od przybycia do Zurichu wzrok Natalii stracił bolesny, przygaszony wyraz: powrócił jego dawny, łobuzerski błysk. Zwróciła się do Jastrowa: - Bunky podpisywał akt ślubu. Bunky, czy wolisz Zurich od Lizbony? - Nie lubię myśli, że osiemdziesiąt milionów Niemców kotłuje się tuż za Alpami. Na szczęście te góry są przyjemnie wysokie. To tutaj, ten czerwony citroen. Ale i tutaj uchodźcy są w fatalnej sytuacji, Natalio, choć mniej widocznie i nie tak tragicznie. W Lizbonie było to nie do wytrzymania. Gdy jechali szosą do miasta odezwał się Jastrow: - Czy nasze paszporty odeślą do konsulatu? - Prawdopodobnie otrzymacie je z powrotem, gdy będziecie wracać. - Kochany, ależ my nie wracamy do Włoch - odezwała się Natalia. - Aaron, daj mi chusteczkę, jestem cała w gruszkowym soku. Chciałabym się móc w nim wykąpać. - To moja jedyna chusteczka - sprzeciwił się Jastrow. Thurston wyciągnął chusteczkę z kieszeni na piersiach i wręczył Natalii. - Co chcesz powiedzieć przez to "nie wracamy"? - Ja i mój wuj mamy zamiar wskoczyć do pierwszego pociągu, samolotu lub wiejskiego wozu stąd odchodzącego, o ile pojedzie w kierunku dobrych, starych Stanów. Oczywiście, Bunky, nie mogłam ci tego powiedzieć przez telefon. Ale to jest cały sens tej podróży. - Natalio, nic z tego. - Czemu, na Boga? - Aaron otrzymał zezwolenie wjazdu do Szwajcarii na moją gwarancję. I musi wracać skąd przybył Nie ma wizy tranzytowej. Po długim milczeniu odezwał się z tylnego siedzenia smutnym, cichym głosem doktor Jastrow: - Od razu sobie pomyślałem, że za łatwo nam poszło. - Bunky - oświadczyła wesoło Natalia - rozszalałe konie nie zaciągną mnie z powrotem do Rzymu. Nie mam zamiaru tam rodzić i koniec. Musisz wymyślić jakiś sposób także dla Aarona. Jest tutaj. Ma paszport jak złoto. Wiem, że możesz to załatwić. Thurston, trzymając jedną ręką kierownicę, drugą starannie przygładził wąs. - Hm, wzięłaś mnie z zaskoczenia. Daj mi trochę czasu. - Mam dziesięć dni - rzekła Natalia. - W tej chwili nie ma zbyt wielu sposobów wyjazdu z Zurichu - odpowiedział. - Spróbuję to zbadać. Wysadził ich przed gabinetem doktora Hermana Wundta, zabierając walizki obojga do hotelu. Lekarz przyjmował w starym, trzypiętrowym domu ze skrzynkami kwiatów we wszystkich oknach. Natalia poszła na badanie, Jastrow drzemał w poczekalni. Łysy, piegowaty doktor, krasnoludek jeszcze mniejszy od wuja, miał wielkie uszy i biegające piwne oczka. Zadawszy kilka pytań i zanotowawszy odpowiedzi na karcie, rozpoczął sondowania, palpacje, pobieranie próbek do analizy i poddał Natalię wszystkim zwykłym poniżeniom oraz kilku nowym i bolesnym przy pomocy dziwnych instrumentów, przez cały czas gawędząc z uśmiechem. Po badaniach Natalia położyła się na stole pod prześcieradłem dysząc wyczerpana, z twarzą ociekającą potem i bólami całego podbrzusza. Ze skrzynek za oknem wiatr przynosił aromat pachnącego groszku. - Doskonale, proszę chwilę odpocząć. Usłyszała, jak myje ręce. Po chwili wrócił i usiadł przy niej z notesem w ręku. - Jest pani silna jak koń, a ciąża przebiega doskonale. Dziecko zostanie utrzymane bez trudności. - Trzy razy miałam krwawienia. - Owszem, wspominała pani o tym. Kiedy było ostatnie? - Chwileczkę. Miesiąc temu. Może trochę dawniej. - No, to może pani poczeka dzionek czy coś koło tego na wyniki wymazu, analizy moczu i tak dalej. Jestem prawie pewien, że będą ujemne, a doktor Carona przyjmie od pani piękne dziecko. Znam go dobrze. To najlepszy położnik w Rzymie. - Doktorze, jeśli nie pojadę do Stanów, wolałabym tu zostać na poród. Nie chcę wracać do Rzymu. - Nie? Dlaczego? - Bo jest wojna. Jeśli Stany Zjednoczone się wmieszają, znajdę się z dzieckiem w kraju nieprzyjacielskim. - Mówiła pani, że mąż jest oficerem marynarki wojennej na Oceanie Spokojnym? - Tak. - Jest pani za daleko od niego. Natalia zaśmiała się niewesoło. - Zgadza się, ale tak się złożyło. - Co to za nazwisko, "Henry"? - Zdaje się, że szkockie. Angloszkockie. - A pani jest z domu Jastrow, prawda? Czy to też jest angloszkockie nazwisko? - Polskie. - Po chwili, widząc że piwne oczka nadal się w nią wpatrują, dodała: - Polsko-żydowskie. - A ten pan w poczekalni, pani wuj, czy też jest polskim Żydem? - Jest słynnym amerykańskim autorem. - Naprawdę? Jakże wzruszające. Czy jest polskim Żydem? - Urodził się w Polsce. - Może się pani ubierać. A potem proszę przejść do drugiego pokoju. Doktor Wundt czekał na nią w swym gabineciku, palił cygaro siedząc zgarbiony na obrotowym krześle. Dym snuł się wstęgami po żółtych, pomarszczonych dyplomach na ścianie i zakurzonej grawiurze rannego lwa z Lucerny. Odłożył cygaro na onyksową popielniczkę, złożył dłonie czubkami palców, po czym uniósł je do warg. Jego szara, brązowo nakrapiana twarz była bez wyrazu. - Pani Henry, będę z panią szczery. Przez ostatnich kilka lat używano i nadużywano ciąży do przesady, aby rozwiązać tutejsze trudności paszportowe. Władze imigracyjne stały się bardzo oporne. Sam jestem cudzoziemcem i moje zezwolenie na praktykę lekarską łatwo może zostać anulowane. Czy wyrażam się jasno? - Ależ ja nie mam trudności paszportowych - spokojnie odrzekła Natalia. - W ogóle żadnych. Czy uważa pan, że mogę bezpiecznie odbyć podróż do Stanów Zjednoczonych? To tylko chcę wiedzieć. Doktor przygarbił się, zaciął wargi i nie spuszczając wzroku z Natalii przechylił głowę na bok jak bystry piesek. - Jakim środkiem transportu? - Przypuszczam, że samolotem. - Co o tym sądzi doktor Carona? - Nie pytałam go. Pomimo pańskiej opinii ja nie mam do niego zbytniego zaufania. Dlatego, jeśli nie będę mogła polecieć do kraju, chcę zostać tutaj. Stary doktor błysnął okiem i rozłożył ręce. - I w tym właśnie nie mogę pani dopomóc. Władze żądają ode mnie pisemnego oświadczenia, że nie jest pani zdolna do podróży. Bez tego nie przedłużą pani pobytu. Jest pani całkowicie zdolna do podróży samolotem do Rzymu. Natomiast lot do Stanów Zjednoczonych - znów schylił głowę na ramię - to długa i trudna podróż. - Czy sądzi pan, że mogłabym stracić wówczas dziecko? - zapytała Natalia z niezmąconym spokojem. - Niekoniecznie, ale przyszła matka przy pierwszym dziecku powinna unikać takich wysiłków. Historia pani ciąży nie jest przecież stuprocentowo prawidłowa. - Więc po co mnie zmuszać do powrotu do Rzymu? Mleko i żywność są tam okropne. Nie lubię tamtejszego doktora. Nie radził sobie jak należy z moimi krwawieniami. Mały doktor odpowiedział chłodnym tonem: - Pani Henry, lot do Rzymu zniesie pani z łatwością. Nie ma nic, co by usprawiedliwiało przedłużenie pani pobytu. Bardzo mi przykro. Władze będą mnie pytały o pani zdrowie, a nie o rzymskie mleko czy doktora Caronę. - Otworzył księgę wizyt. - Przyjmę panią jutro kwadrans po piątej i omówimy wyniki pani analiz. Tego wieczoru podczas kolacji z wujem i Thurstonem Natalia była cała w skowronkach. Cudowna przygoda, jaką było wydostanie się z Rzymu i pobyt w pokojowym mieście tak ją nastroiły, że zatarło to wrażenie szorstkości Wundta. Ucieszyły ją także wyniki badań. Była "silna jak koń", dziecko wesoło kopało w brzuchu i obojgu udało się uciec z faszystowskich Włoch. A wszystko inne, pomyślała sobie, jakoś się ułoży. Szczególnie, że Thurston nastawiony był bardziej optymistycznie. Zdecydowała, że nie będzie go wypytywać; niech sam coś powie, gdy będzie do tego gotów. Tymczasem tematem, który ich łączył, był Leslie Slote. Natalia opowiadała komiczne historyjki o swym paryskim mieszkaniu. Była tam maleńka, umieszczona w środku klatki schodowej winda, w której Slote kiedyś ugrzązł między piętrami i przespał całą noc; był Algierczyk, właściciel domu, który starał się ją powstrzymać od gotowania; był też mieszkający piętro wyżej jednooki rzeźbiarz-homoseksualista, który prześladował Slote'a prośbami o pozowanie. Aaron Jastrow po raz pierwszy słyszał te opowiastki o młodzieńczej miłości na Lewym Brzegu Paryża. A przy doskonałej, pożywnej kolacji podlanej świetnym winem, zjedzonej na tarasie otwierającym widok na jarzącą się od świateł panoramę Zurichu, wpadł w dobry nastrój. Choć okropnie kaszlał, przyjął ofiarowane przez Thurstona cygaro. - O Boże, prawdziwa hawana! - zawołał doktor smakowicie łykając dym. - Jak dziesięć lat temu w pokoju nauczycielskim w Yale. Jak łatwe, przyjemne i łaskawe dla mnie było ówczesne życie. A przecież przez cały czas łobuz z wąsikiem gromadził czołgi i armaty. Biada mi! Natalio, widzę, że jesteś bardzo zadowolona. - Wiem. To pewno wino i światła. Światła! Bunky, światło elektryczne to największy urok miasta. Pomieszkaj parę miesięcy w zaciemnieniu, a przekonasz się. Wiesz, co mi przypomina Zurich? Lunapark na Coney Island, kiedy byłam małą dziewczynką. Szło się w jasności milionów żółtych żarówek. Światła były bardziej podniecające niż przejażdżki na karuzelach i gry. Szwajcaria jest zadziwiająca, prawda? Maleńki, suchutki dzwon nurkowy wolności w oceanie horroru. Co za przeżycie! Nigdy tego nie zapomnę. - Więc możesz zrozumieć, czemu Szwajcarzy muszą być bardzo a bardzo ostrożni - rzekł Thurston. - W przeciwnym razie zaleją ich uchodźcy. Te słowa otrzeźwiły Natalię i Aarona. W napięciu oczekiwali, co powie dalej. Konsul oburącz przygładził wąsy. - Nie zapominajcie, że w Europie Hitlera jest uwięzionych cztery miliony Żydów. A cała Szwajcaria ma tylko cztery miliony ludności. Wobec tego Szwajcarzy zostali zmuszeni do tak niechętnego stosunku do Żydów jak nasz Departament Stanu, i to z nieskończenie ważniejszych powodów. Kraj liczy szesnaście tysięcy mił kwadratowych, z tego większość to gołe skały i śnieg. Porównaj ich gęstość zaludnienia z naszą, a okaże się, że Stany są ogromnym, pustym odludziem. Podobno jesteśmy krajem wolnych ludzi, azylem dla prześladowanych. Szwajcarzy tego o sobie nie twierdzą. Kto więc powinien przyjmować Żydów? A przecież oni to robią, tylko ostrożnie i w pewnych granicach. A do tego Szwajcarzy są od Niemców zależni w zakresie paliw, żelaza, całości handlu zagranicznego - importu i eksportu. Są otoczeni. Pozostaną wolni tylko tak długo, jak będzie to odpowiadało Niemcom. Rozmawiając o tobie z władzami szwajcarskimi nie mogę wsiadać na wysokiego konia. Jako oficjalny przedstawiciel amerykański jestem w najparszywszej pozycji dla prawienia morałów. - To zrozumiałe - powiedział Jastrow. - Zrozumcie, w waszej sprawie niczego jeszcze nie zdecydowano - dodał konsul. - Ja tylko sonduję. Być może uda mi się uzyskać pozytywną decyzję. Natalio, czy możesz wytrzymać długą podróż koleją? - Nie jestem pewna. Bo co? - Jedyną czynną w tej chwili linią lotniczą z Zurichu do Lizbony jest Lufthansa. Natalii ścisnęło się serce, ale odpowiedziała rzeczowym tonem: - Rozumiem. A co z tą hiszpańską? - Miałaś złe informacje. Została zlikwidowana w maju. Lufthansa lata raz w tygodniu, startując w Berlinie z paru międzylądowaniami; Marsylia, Barcelona, Madryt. Przelot jest paskudny. Znam go, bo w ten sposób przybyłem tutaj. Zwykle samolot jest pełen dygnitarzy państw Osi. Czy jesteś zdecydowana rozdzielić się z wujem i próbować z Lufthansą? Twój paszport nie mówi, że jesteś Żydówką. Jesteś panią Henry. Nawet Niemcy mają miękkie serce dla kobiet w ciąży. Ale oczywiście przez jakieś dwadzieścia godzin będziesz w rękach hitlerowców. - Czy jest inne wyjście? - Pociąg przez Lyon, Nimes i Perpignan wzdłuż wybrzeży Francji, następnie przez Pireneje do Barcelony, a stamtąd, z pomocą niebios, przez całą Hiszpanię i Portugalię do Lizbony. Góry, tunele, fatalne torowiska i Bóg wie ile awarii, opóźnień i przesiadek, z długim przejazdem przez Francję Vichy. Może trzy, może sześć dni podróży. - Nie sądzę, bym to mogła ryzykować - powiedziała Natalia. - A ja bym się nie bał spróbować Lufthansy - rzekł Jastrow zamyślonym głosem, obracając cygaro w palcach - i nie wierzę, naprawdę nie wierzę, że Niemcy mogliby mnie napastować. Thurston pokręcił głową. - Doktorze, ona jest żoną chrześcijanina i oficera marynarki. Uważam, że nic jej się nie stanie. Pan nie może lecieć Lufthansą! - A więc mam zdecydować - rzekła Natalia - czy ryzykować Lufthansą samotnie, czy jechać pociągiem z Aaronem. - Na razie nic nie musisz decydować. Musicie tylko przemyśleć, to, co wam powiedziałem. Przez następny dzień Natalia i jej wuj zabijali czas oglądając wystawy sklepowe, kupując odzież, zajadając ciastka z kremem, pijąc prawdziwą kawę, jeżdżąc po mieście taksówkami i delektując się bogactwem i wolnością Szwajcarii, leżącej ledwie o parę godzin lotu od brunatnego, melancholijnego Rzymu. Pod wieczór Natalia ponownie odwiedziła doktora Wundta. Wzruszywszy ze smutkiem ramionami powiedział jej, że wyniki wszystkich analiz wskazują, iż jest zdrowa. - Nie szkodzi - poinformowała go. - Tak czy inaczej pewnie będę mogła zostać. Mój konsul tym się zajmie. - Naprawdę? - Mały doktor poweselał. - Doskonale. Cieszy mnie to ogromnie. Zaraz zarezerwuję dla pani szpital na okres porodu, pani Henry. Wszystkie są przeładowane. - Dam panu znać za jeden, najdalej dwa dni. - Znakomicie. Rano znalazła wsunięty pod drzwi list na hotelowej papeterii: "Cześć. Coś się zaczyna dziać. Spotkajcie się ze mną oboje na wybrzeżu o czwartej po południu, na przystani łodzi spacerowych. Bunky". Gdy przybyli na przystań, konsul już wynajął otwartą łódź z przyczepnym motorem i siedział czekając na nich. Pomógł wsiąść bez słowa obojgu, zapuścił silnik i odbił od nabrzeża. Po przepłynięciu mili zgasił silnik. Usłyszeli, jak nad błękitną wodą rozlega się grzmiący niemiecki walc, grany przez orkiestrę dętą na zbliżającym się parowcu wycieczkowym. - Mam dla was całe sprawozdanie - oświadczył Thurson z radosnym uśmiechem. Natalii serce skoczyło z radości. - Myślę, że lepiej będzie, gdy omówimy to na osobności. - Czy wszystko załatwione? - spytał Jastrow z dziecinnym, jak pomyślała Natalia, zapałem. Thurston pogładził wąsy. - Nie, nie jest najgorzej. - Mrugnął do Natalii. - Słuchaj, telefonowałem i teleksowałem do Rzymu. Ten twój Byron przewyższył własny wyczyn z Lizbony, co? Zwrócić się do prezydenta Roosevelta w sprawie paszportu twego wuja! Ależ tupet! Nawet nie znając nikt go w Rzymie nie lubi. - Wyobrażam sobie! - Tak, ale teczka twego wuja ma teraz wielką nalepkę "Sprawa prezydencka", i to doskonale. A twoja, Natalio, jest załatwiona. Wpisałem cię w Lufthansie na listę oczekujących. Dwa najbliższe loty są zapełnione, ale masz rezerwację na trzeci. Władze imigracyjne przedłużą ci pobyt do tej chwili. - Ale przecież będę wtedy w ósmym miesiącu... Thurston przerwał jej podnosząc rękę: - Lufthansa jest pewna, że odlecisz wcześniej. Być może w przyszłym tygodniu. Zawsze część pasażerów rezygnuje, a ty z powodu ciąży jesteś wysoko na liście oczekujących. - A co z Aaronem? - Hm, to już jest inna historia. - To ona jest tu ważniejsza - oświadczył Jastrow dramatycznym tonem - a co będzie ze mną, nie ma żadnego znaczenia. Ja już przeżyłem swoje życie. - Chwileczkę, chwileczkę! - uśmiechnął się Thurston. - Dobry Boże, doktorze Jastrow! Wszystko w porządku. Pan nie może z nią pozostać w Szwajcarii, to jest poza dyskusją. Ale i w pana sprawie są decyzje. W Rzymie aż się gotuje z pana powodu. Ambasador jest oburzony. Powiedział, że jeśli nie da się inaczej, włączy pana do personelu i wyśle do kraju, na prawach dyplomaty. Pan wraca do Rzymu, ale ambasador bierze na siebie odpowiedzialność za pertraktacje z Włochami w pańskiej sprawie. W Stanach mamy masę włoskich grubych ryb i obiecuję panu, że nie będzie więcej kłopotów z pana zezwoleniem na wyjazd. - Sądzi pan, że to lepsze rozwiązanie, niż gdybym pojechał pociągiem do Lizbony? Bardzo chętnie bym to zrobił. - Pytanie było oczywiście retoryczne; Jastrow mówił tonem pełnym zadowolenia i ulgi. - Wielkie nieba, doktorze! Ja sam bym się na to nigdy nie zdecydował. Podróż jest wyczerpująca i nie wiadomo nawet, czy wszystkie połączenia jeszcze istnieją. Ale przede wszystkim idzie o to, że w takim wypadku pański wyjazd ze Szwajcarii byłby nielegalny. Niech pan nawet o tym nie myśli. Teraz, gdy ma pan już legalny status, niech pan za wszelką cenę pozostanie w granicach prawa. - No cóż, kochanie - zwrócił się Jastrow do siostrzenicy - wygląda, że nasze drogi się rozchodzą. Natalia nie odpowiedziała. Teraz, przy tak bliskiej perspektywie podróży, przelot niemiecką linią wydał jej się bardzo niemiły. Do tego jeszcze kołysanie łodzi na falach wywołanych przez statek wycieczkowy wywołało u niej nudności. A stateczek przepływał blisko, pasażerowie leniwie spoglądali na nich z góry, orkiestra zaś wygrywała "Nad pięknym, modrym Dunajem". Spojrzawszy na nią przenikliwym wzrokiem, Thurston odezwał się: - Natalio, wiem, że jesteś zdecydowana nie wracać do Rzymu. Ale gdybyś zmieniła zdanie, ambasador załatwi twoją sprawę identycznie jak twego wuja. Ja bym ci to zalecał. - No, nad tym trzeba się dobrze namyślić, zgadzasz się? - oświadczyła Natalia. - Moglibyśmy już wrócić? Jestem zmęczona. - Ależ oczywiście. - Thurston natychmiast szarpnął sznur koła zamachowego i silnik zaskoczył, wypuszczając chmurę niebieskiego dymu. - Jesteśmy wprost niezwykle panu wdzięczni - starał się przekrzyczeć hałas doktor Jastrow. - Zdziałał pan cuda. - Pomogła nalepka "Sprawa prezydencka" - odparł Thurston, kierując dziób w poprzek rozpływającego się śladu torowego stateczku. Łódź podskakiwała na fali niemal dokładnie w rytm "Modrego Dunaju". Gdy Natalia zeszła na śniadanie, wuj siedział w pełnym blasku słońca przy oknie restauracji, pijąc kawę. - Witaj leniuszku - powitał ją. - Jestem na nogach od paru godzin. Mam nadzieję, że zgłodniałaś. Mają tu dzisiaj najwspanialszą polską szynkę. W jaki sposób mogli ją dostać? Myślę, że Niemcy ją ukradli, a Szwajcarzy odkupili za złoto. Polska szynka jest najlepsza na świecie. Natalia zamówiła kawę z bułką. - Nie jesteś głodna? - perorował Jastrow. - Ja byłem wręcz wygłodzony. Dziwne, jak daleko można zajść w ciągu jednego życia! Jako chłopiec w Mędzicach raczej pozwoliłbym się dosłownie spalić żywcem na stosie albo zastrzelić, niż wziąć do ust kawałek szynki. Te wszystkie stare tabu pozbawiły nas tak prostej i dostępnej przyjemności. - Spojrzał na siostrzenicę. Natalia siedziała pobladła, napięta i ponura, splótłszy ręce na wydatnym brzuchu. - A wiesz, jednym z najpiękniejszych widoków świata jest maselniczka pełna świeżego masła w świetle poranka. Spójrz na to masło! Delikatne i słodkie jak kwiaty. Musisz go spróbować. A ta kawa jest taka dobra! Natalio, kochanie, przemyślałem tę sprawę i jestem całkiem zdecydowany na to, co teraz nastąpi. - Tak? To dobrze. Ja też. - Wracam do Rzymu - oświadczył. - Oczywiście, mógłbym spróbować tej Lufthansy, kochanie, nie boję się czarnego luda, ale wiem, że to mogłoby ci przeszkodzić w ucieczce. A to jest najważniejsze. Musisz absolutnie pójść teraz własną drogą. Taka jest moja decyzja i obawiam się, że niezłomna. Moja droga, czemu tak mi się przyglądasz? Czy mam jajko na brodzie? - Nie, ale powiedziałeś dokładnie to samo, co ja ci miałam powiedzieć. - Naprawdę? - Twarz Jastrowa rozjaśnił łagodny uśmiech. - Dzięki Bogu. Myślałem, że zrobisz bohaterską awanturę na temat powrotu wraz ze mną. Nie, pomysł, abyś się tam wlokła, jest absurdalny. Co do mnie, to wierzę ambasadorowi, a poza tym nie ma sensu sprzeciwiać się przeznaczeniu. Często los wie lepiej. Mam bilet na popołudniowy samolot do Rzymu. Powrót wygląda tak łatwo, jak zjazd po natłuszczonej pochylni. Trudno jest tylko jechać w przeciwną stronę. Natalia piła kawę. Czy wuj urządził przedstawienie, aby wyłudzić od niej propozycję wspólnego powrotu do Rzymu? Po długim doświadczeniu była całkiem świadoma egoizmu Jastrowa, czasem objawiającego się subtelnie, czasem wręcz brutalnie. - Dobrze więc - odrzekła. - Myślę, że twój pomysł, by wyjechać do kraju przez Rzym jest sensowny. Im wcześniej tam się dostaniesz i zapiszesz w kolejce, tym lepiej. Czy jesteś pewien, że dasz sobie radę? - Jeśli zajął się tym ambasador, jakbym ja mógł coś poplątać? Mam tylko jedną prośbę. Czy weźmiesz mój maszynopis? Nawet, jeśli w kraju byłbym wcześniej, wolałbym zostawić książkę pod twoją opieką. Bo ja będę miał cały brudnopis. W ten sposób Łuk Konstantyna będzie miał dwie szanse uratowania zamiast jednej. Po raz pierwszy Natalia zaczęła wierzyć wujowi, a nawet pozwoliła sobie na pewną serdeczność wobec niego. - Dobrze Aaronie, w porządku. To będzie bardzo, bardzo dziwne rozstanie. - Natalio dla mnie to będzie ulga o wiele większa, niż dla ciebie. Ciąży mi wobec ciebie poczucie winy przynajmniej tak wielkiej, jak to dziecko, które tu masz. Kiedyś przekonasz się, jak ogromna jest moja wdzięczność. - Położył swą małą, kościstą rączkę na jej dłoni. - Zyskałaś sobie, jak to osobliwie mawiali nasi ojcowie, wielką cząstkę na tamtym świecie. Gdybyż jeszcze on istniał! Tak więc Aaron Jastrow bez sprzeciwu powrócił do Rzymu. Przez dziesięć dni jego siostrzenica nie miała od niego wiadomości, dziesięć ponurych dni, w czasie których gwałtownie zbladły uroki wygód i doskonałego jedzenia w Szwajcarii. Nawet szalik na szyi byłby, uważała Natalia, pożądanym towarzystwem. Czuła się strasznie samotna. Bunky Thurston, po uszy zaplątany w romans z córką francuskiego literata, który schronił się w Szwajcarii, nie miał dla Natalii wiele czasu. Szwajcarzy traktowali ją jak wszystkich cudzoziemców: z chłodną, płatną uprzejmością. Cały kraj wydawał się terenem należącym do najwyższej kategorii hotelu. Natalię przygnębiał też widok smutnych Żydów w sklepach, na ulicach, w pociągach i na statkach wycieczkowych. Wreszcie nadszedł list, oklejony nalepkami przesyłki ekspresowej oraz upstrzony stemplami cenzury. Z góry zakładam, że list będzie, czytany, ale to nie robi mi różnicy. Ty i ja mamy wszystko załatwione z władzami włoskimi! Mam teraz w ręku, Natalio, dwa bilety lotnicze, odpowiednie zezwolenie wyjazdu, portugalskie wizy tranzytowe i połączenia na PanAm, i to wszystko z nalepkami, absolutnego, dyplomatycznego pierwszeństwa. Co za robota! Wszystko to leży przede mną na biurku i nigdy w życiu nie oglądałem wspanialszego widoku. Moja droga, Thurston spowodował w ambasadzie istny wybuch. Dobry chłop. A był najwyższy czas! Ambasador uruchomił wszystkie kanały, włącznie z Watykanem gdzie, jak wiesz, mam wielu przyjaciół. Od dawna powinienem był użyć swoich wpływów, ale wydawało mi się poniżej godności powoływanie się na moje osiągnięcia pisarskie, jakiekolwiek by tam one nie były. Teraz do rzeczy. Bilety są na piętnastego grudnia. Wiem, że to bardzo odległa data, ale PanAm stanowi wąskie gardło. Nie ma sensu lecieć do Lizbony i wysiadywać tam całe miesiące! Ten przelot jest pewny. Ale będzie to oznaczało, że musisz rodzić tutaj. Decyzja należy do ciebie. Załączam list od żony ambasadora, czarującej i całkiem dorzecznej kobiety. Jeśli nie chcesz usychać z tęsknoty w Zurichu, czekając na okazję podróży z walecznymi Hunami, jej zaproszenie może być korzystne. Czekam na twe rozkazy. Czuję się o dwadzieścia łat młodziej, czy czujesz się dobrze? Martwię się o ciebie dniami i nocami. Ucałowania, Aaron. Ambasadorowa pisała ozdobnym charakterem pisma, jakiego uczą w szkołach dla panienek z dobrych domów, zielonym atramentem, z małymi kółeczkami zamiast kropek nad "i": Droga Natalio Trzy miesiące temu odesłałam córkę do domu, by tam rodziła. Jej pokój świeci pustkami, a jej mąż pracuje w ambasadzie i wszyscy bardzo za nią tęsknimy! Jeśli możesz dostać się do kraju ze Szwajcarii, to będzie najlepsze rozwiązanie. W przeciwnym razie, proszę, weź pod uwagę możliwość przyjazdu do nas, gdzie przynajmniej będziesz dobrze jadła, a Twoje dziecko urodzi się, że tak powiem, na amerykańskiej "ziemi ", wśród Twych przyjaciół. Bardzo byśmy chcieli mieć cię wśród nas. Tego samego ranka zadzwonił Bunky Thurston. Lufthansa dała się przekonać i zapewnia w dowód szczególnej dla niego uprzejmości bliską rezerwację: jedno miejsce do Lizbony, siedemnastego września, za cztery dni. Nie ma bezpośredniego połączenia na PanAm, dodał, ale w Lizbonie Natalię umieszczono wysoko na liście oczekujących i otrzyma pierwsze zwalniające się miejsce. - Proponuję, żebyś poszła od razu do Lufthansy na Bahnhofstrasse. To tylko dwie przecznice od twego hotelu i sama odbierzesz ten bilet - powiedział Thurston. - Są też różne formularze do wypełnienia. Tego nie mogę zrobić za ciebie, inaczej... - Zaczekaj, Bunky, zaczekaj. - Natalia z trudem go rozumiała. Obudziła się z bólem gardła i wysoką gorączką; kręciło jej się w głowie od aspiryny, przygnębił ją list wuja, który pogrążył ją w zamęcie sprzecznych perspektyw. - Dostałam list od Aarona. Masz chwilę czasu? - Wal. Przeczytała mu list. - No! Ależ się tam zagotowało, nie? Natalio, przecież ja nie mogę decydować za ciebie. Wiem, co by na to powiedział Leslie Slote. A także Byron. - Ja też wiem. "Nie ryzykuj, jedź prosto do Rzymu". - Dokładnie. - Mylisz się co do Byrona. On powiedziałby mi, abym leciała Lufthansą. - Naprawdę? Znasz go lepiej niż ja. Ale cokolwiek zdecydujesz, daj mi znać, czy mogę ci w jakikolwiek sposób dopomóc. A teraz do widzenia, słyszę klakson wozu Francoise. Wyjeżdżamy na caly dzień na wieś. Natalia za żadne skarby nie chciała wracać do Rzymu. Tego postanowienia trzymała się twardo. Półprzytomna, ociężała, ubrała się wreszcie i wyruszyła do Lufthansy. Bez przerwy łykała ślinę, bo gardło ją bolało, jakby było wyłożone papierem ściernym, pomimo nieustannie pochłanianej aspiryny. Wszystkie biura linii lotniczych mieściły się w jednym miejscu. Air France, PanAmerican i BOAC były zamknięte, zasłony w oknach opuszczone, szyldy już wyblakłe. W słońcu błyszczał tylko złocony orzeł Lufthansy, siedzący na otoczonej wieńcem swastyce. Z powodu tej swastyki Natalia zawahała się przed wejściem. Przez okno widać było wnętrze czyste jak sala szpitalna, z pustym kontuarem. Stała za nim opalona blond dziewczyna w lazurowo-złotym mundurze, wyglądająca jak lalka z wystawy, ukazując w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Odpowiadał jej uśmiechem mężczyzna równie opalony, ubrany w sportową marynarkę w kratkę. Rozwieszone na ścianach plakaty ukazywały zamki na nadrzecznych urwiskach, dziewczęta w bawarskich strojach ludowych, pijących piwo grubasów i popiersia Beethovena i Wagnera na szczycie gmachu opery. Pracownicy biura dostrzegli przez witrynę Natalię, przestali się śmiać i zaczęli się jej przyglądać. Natalia, czując dreszcze gorączki, weszła do biura Lufthansy. - Grüss Gott - powiedziała dziewczyna. - Dzień dobry - odrzekła ochryple Natalia. - Amerykański konsul Bunker Thurston zarezerwował dla mnie miejsce do Lizbony na siedemnastego. - Tak? Czy pani Byron Henry? - odpowiedziała gładką angielszczyzną dziewczyna. - Tak. - Doskonale. Pani paszport? - Czy jest dla mnie ta rezerwacja? - Tak. Proszę panią o paszport. Dziewczyna wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń. Natalia wręczyła jej paszport, dziewczyna zaś podała długi formularz, wydrukowany na grubym, zielonym papierze. - Proszę uprzejmie to wypełnić. Natalia przejrzała rubryki. - Na litość boską! Tyle pytań przy zwykłej podróży samolotem. - Przepisy bezpieczeństwa w związku z wojną, pani Henry. Proszę wypełnić obie strony. Na pierwszej stronie znajdowały się szczegółowe pytania o podróże odbyte przez pasażera w ostatnim roku. Natalia odwróciła arkusz. Po drugiej stronie pierwsze pytanie od góry brzmiało: Glaubung (Foi) (Religion) ... Vater (Pere) (Father) ... Mutter (Mere) (Mother) ... Wstrząsnął nią dreszcz. Zdziwiła się, czemu Thurston nie uprzedził jej o tym niebezpiecznym haczyku. Musiała szybko podjąć decyzję. Można było po prostu napisać "Metodystka"; w paszporcie podano nazwisko panieńskie jej matki, ale "Greengold" nie musiało być żydowskim. Jakże mogliby to sprawdzić? Ale z drugiej strony, po wszystkich kłopotach, które spotkały Aarona, na jakie listy mogli ją Niemcy wpisać? Skąd pewność, że incydent w Królewcu nie został odnotowany? I co się stało z tymi neutrałami narodowości żydowskiej, których Niemcy oddzielili w Królewcu? Te pytania przeleciały przez jej zgorączkowany umysł. Dziecko w brzuchu zadrgało. Ulica za oknem wydawała się daleka i pożądana. Natalii kręciło się w głowie, gardło zdawało się zatkane garścią żwiru. Upuściła zielony formularz na kontuar. Pracownica Lufthansy zaczęła wypisywać bilet danymi z paszportu. Natalia zauważyła, jak dziewczyna ze zdumieniem spogląda na odrzucony formularz, a potem na mężczyznę w sportowej marynarce. Mężczyzna sięgnął do kieszeni i spytał Natalię po niemiecku: - Czy potrzebuje pani pióra? - Proszę o paszport - odrzekła. Dziewczyna podniosła wysoko brwi. - Czy coś nie w porządku? Zbyt wstrząśnięta, by wymyślić gładką odpowiedź, Natalia wyjąkała: - Amerykanie nie pytają o wyznania religijne w związku z podróżą, a także go nie podają. Dziewczyna i mężczyzna wymienili znaczące spojrzenia. Mężczyzna powiedział: - Jeśli chce pani zostawić to nie wypełnione, pani Henry, to wszystko w porządku. Jak pani sobie życzy. Oboje uśmiechnęli się podejrzanym uśmieszkiem, takim samym, jaki miał podoficer SS w Królewcu. - Proszę o mój paszport. - Zaczęłam już wypisywać pani bilet - odpowiedziała dziewczyna. - Pani Henry, naprawdę jest bardzo trudno o miejsce do Lizbony. - Mój paszport! Dziewczyna rzuciła brązową książeczkę na kontuar i odwróciła się plecami. Natalia wyszła. O trzy sklepy dalej otwarte było biuro Swissair. Weszła do środka, wzięła bilet do Rzymu na następny ranek. Było tak, jak powiedział Aaron Jastrow. Powrót był równie łatwy jak zjazd po natłuszczonej pochylni. 49 Marsz na Moskwę (z książki: "Utrata światowego imperium") Geografia planu Barbarossa Najważniejszy w wojnie jest wynik, a Niemcy przegrały tę wojnę. Ten fakt przesłonił ich zwycięstwa w bitwach, jakich wrogowie Rzeszy nigdy nie odnieśli. W końcu pobili nas tylko przewagą liczebną i potokiem maszyn. Całkiem naturalne jest też, że przegrana rzuca cień wątpliwości na sposób prowadzenia walki przez pokonanego. Dlatego wielu historyków wojny, niestety wraz ze znanymi niemieckimi generałami jak Guderian, Manstein i Warlimont, zgadza się, że nasz plan inwazji na Rosję był "niejasny", "byle jak sklecony", czy nawet "bez wyraźnego celu strategicznego". Czemu służy to historyczne kalanie własnego gniazda? Wyłącznie samousprawiedliwieniu się, co powinno być czymś poniżej żołnierskiej godności. Czyż nie wystarczy, że w rozdzierający serce sposób przegraliśmy tę wojnę o włos i straciliśmy imperium światowe? Nie ma żadnego powodu, by na domiar złego charakteryzować nas, którzy dokonywaliśmy największego wysiłku narodowego, jako gromadę niedouczonych durniów. Tego rodzaju lizusowska pisanina, obliczona na podtrzymywanie przesądów u zwycięzców, nie przynosi nikomu zaszczytu, a ponadto gwałci prawdę historyczną. Ja sam zostałem czasowo przydzielony do sztabu planowania generała Marcksa, który jesienią i zimą 1940 roku wypracował wstępne plany gier wojennych na temat inwazji na Związek Sowiecki, a następnie nakreślił zasady operacyjne. Dlatego od samego początku brałem udział w całej sprawie. Biorąc pod uwagę takie czynniki, jak czas i przestrzeń, liczebność wojsk i wielkość zaopatrzenia oraz ogrom celów politycznych, była to śmiała koncepcja. We wszystkich swych szczegółach Plan Barbarossa był niemal nazbyt skomplikawany, by mógł go ogarnąć intelekt jednego człowieka. A jednak, gdy się weźmie pod uwagę jego wizję całościową, plan był prosty. To było jego zaletą i jego siłą. Był mocno zakotwiczony w realiach geograficznych, ekonomicznych i militarnych. W granicach ryzyka nieodłącznego od każdej wojny, był to plan rozsądny. Niechże czytelnik poświęci chwilę czasu na przestudiowanie bardzo uproszczonej mapki, jaką przygotowałem. W dalszej części, w mej analizie operacyjnej, znajduje się ponad czterdzieści map sytuacyjnych pochodzących z archiwów. Oto jest obraz ataku Barbarossa w największym skrócie. Linia "A" ukazuje naszą postawę wyjściową w Polsce. Miała około pięciuset mil długości, ciągnąc się z północy na południe od Morza Bałtyckiego do Karpat. (Były też przewidziane działania powstrzymujące z Rumunii, dla osłony pól naftowych Ploeszti.) Naszym celem była linia "C". Długa na przeszło dwa tysiące mil, biegła od Archangielska nad Morzem Białym na południe do Kazania, a następnie wzdłuż Wołgi do Morza Kaspijskiego. Jej najdalsze rubieże leżały o około tysiąc dwieście mil od naszych podstaw wyjściowych. Linia "B" ukazuje, jak daleko dotarliśmy w grudniu 1941 roku. Biegnie ona od Leningradu nad Zatoką Fińską na południe, przez Moskwę do Półwyspu Krymskiego na Morzu Czarnym dochodząc prawie do Rostowa nad Donem. Ma prawie tysiąc dwieście mil długości i jest oddalona o ponad sześćset mil od naszych podstaw wyjściowych. Wydaje się więc, że zostaliśmy zatrzymani przez Rosjan mniej więcej w połowie drogi. Ale tak nie było. Zostaliśmy zatrzymani w ostatnim momencie, na ostatniej linii obronnej. Koncepcja ataku Wiosną 1941 roku nasz wywiad doniósł, że Armia Czerwona koncentruje się na zachodzie blisko linii granicznej przecinającej Polskę. To groźne nagromadzenie uzbrojonych Słowian zagrażało zalaniem Europy przez bolszewizm. Było to główną przyczyną decyzji Führera wydania wojny prewencyjnej i z całą pewnością usprawiedliwiało całe nasze wcześniejsze planowanie. Jednak to groźne rozmieszczenie sił zbrojnych Stalina było dla nas korzystne, ponieważ w ten sposób rezygnował on z wielkiej przewagi, jaką dawała rosyjska przestrzeń manewrowa i stłoczył Armię Czerwoną w zasięgu szybkiego nokautującego ciosu. Stalin przewyższał nas zarówno liczebnością sił zbrojnych, jak sprzętu. Według najlepszych posiadanych przez nas informacji, mieliśmy wyruszyć około stu pięćdziesięciu dywizjami przeciw mniej więcej dwustu, mając trzy tysiące dwieście czołgów przeciw aż dziesięciu tysiącom i przy bliżej nie określonej przewadze jego lotnictwa. Oczywiste więc było, że nasze nadzieje mogliśmy pokładać w lepszym wyszkoleniu, dowodzeniu, jakości żołnierza i maszyn oraz szybkim decydującym dla ostatecznych rezultatów wykorzystaniu zaskoczenia. Po doświadczeniach wojny fińskiej, ryzyko wydawało się w granicach rozsądku. Celem strategicznym Planu Barbarossa było obalenie państwa sowieckiego jednym, kolosalnym letnim uderzeniem i zdegradowanie jego rozbitych części do roli rozbrojonych, socjalistycznych prowincji, obsadzonych siłą zbrojną i rządzonych przez Niemcy od granicy polskiej po Wołgę. Ziemie na wschód od Wołgi, mroźne pustynie Syberii i puste lasy za Uralem mogły zostać wówczas albo oddzielone kordonem sanitarnym, albo bez trudności zajęte. Istotnym czynnikiem, który należało wziąć pod uwagę było to, że z tych oddalonych terenów żaden z istniejących bombowców nie mógł dotrzeć nad Niemcy. Pod względem operacyjnym spodziewaliśmy się przebić przez zmasowane na zachodniej granicy siły trzema potężnymi i równoczesnymi atakami błyskawicznymi. Dwa miały uderzyć na północ od bagien poleskich, jeden na południe, wszystkie zaś otoczyć i wykończyć złamane siły nieprzyjacielskie w ciągu paru tygodni. W ten sposób główny trzon Armii Czerwonej przestałby istnieć niemal na początku działań. Ocenialiśmy, że potrafimy to osiągnąć. Ale wiedzieliśmy też, że na tym się nie skończy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nieprzyjaciel będzie utrzymywać wielkie rezerwy między granicą i Moskwą, i że w pewnym miejscu te siły okopią się. Wiedzieliśmy też, że tępy Słowianin najlepiej walczy w obronie ojczyzny. Dlatego też oczekiwaliśmy i planowaliśmy drugą wielką kampanię w pierwszej połowie lipca, prawdopodobnie za linią Dniepr-Dźwina, by otoczyć i zniszczyć te rezerwy. I wreszcie spodziewaliśmy się, że gdy przebijemy się do linii Leningrad-Moskwa-Sewastopol, napotkamy na ostatni opór rosyjskiej obrony (i tak się właśnie stało), do której włączy się masowo ludność stolicy i innych wielkich miast przemysłowych, leżących wzdłuż stosu pacierzowego Związku Sowieckiego. Gdy już złamiemy ten kręgosłup, za linią Archangielsk-Wołga, która była naszym celem, nic już nie leżało, jak ocenialiśmy, poza ogarniętą paniką i przeznaczoną do likwidacji ludnością, oprócz jeszcze być może, drobnych oddziałów partyzanckich. Oczywiście było to trudne przedsięwzięcie, świadomie podjęte ryzyko. Polem bitwy była cała Rosja Sowiecka - teren ukształtowany jak lejek, na jednym końcu szeroki na pięćset, na drugim na tysiąc siedemset mil. Północny skos lejka leżał wzdłuż mórz Bałtyckiego i Białego, południowy wzdłuż Karpat i Morza Czarnego. Nasze siły musiały więc rozwinąć się jak wachlarz przez ogromne, płaskie i monotonne równiny rosyjskie, w miarę posuwania się wydłużając nasze linie komunikacyjne i rozpraszając obsadę frontów. Tego też oczekiwaliśmy, ale zaskoczyła nas prymitywność dróg i dzikość terenu. Tutaj nasz wywiad się mylił. Nie był to teren nadający się do wojny błyskawicznej. Prawdą jest, że sama nieudolność zarządzania i niski standard komunistycznej Rosji był jej groźnym czynnikiem obronnym. Nie pokwapili się, by wybudować przyzwoite szosy, torowiska linii kolejowych były nędzne, a same tory - umyślnie, rzecz oczywista - miały inny rozstęp niż nasze. Komentarz tłumacza: Z punktu widzenia Roona niemieckie plany sztabowe ataków na inne kraje są zawsze obronne i tylko hipotetyczne; ale ci inni zawsze zrobią coś głupiego lub złego, co przeszkadza realizacji planu ataku. Historycy nadal zastanawiają się nad intencjami Stalina w 1941 roku, ale wydaje się, że nie miał on zamiarów ofensywnych. Sowieci śmiertelnie bali się Niemców i robili wszystko co możliwe aż do ostatniej chwili, by ich ułagodzić i odwieść od myśli o zaatakowaniu. (V. H.) Rozcinanie tortu Pomimo wielu istniejących problemów, Plan Barbarossa od początku okazał się sukcesem. Zaskoczenie uzyskaliśmy na całym froncie. W annałach wojny zostanie to uznane za najbardziej zadziwiające wydarzenie. Guderian notuje w swych pamiętnikach, jak niemieccy artylerzyści wokół Brześcia Litewskiego, gotowi do położenia o świcie nawały ogniowej na nie spodziewających się bolszewików, widzieli jak ostatni rosyjski pociąg towarowy z zaopatrzeniem, sapiąc z wysiłku, skrupulatnie wwiózł swój ładunek do naszej części Polski. Nic jaśniej nie wskazuje, jak Stalin i jego stronnicy zostali oszukani przez zręczną politykę Führera. Zachodni autorzy nazywają to obecnie "perfidnym atakiem", jakby w przededniu walki na śmierć i życie Niemcy mogły się wdawać w salonowe subtelności. Opierający się na tej przewadze, Plan Barbarossa rozwijał się zgodnie z założeniami. Luftwaffe zaskoczyła potężne frontowe siły lotnicze czerwonych na ziemi i starła je w ciągu paru godzin. W centrum i na północy nasze pancerne kleszcze posuwały się zgodnie z rozkładem, z piechotą spieszącą naprzód dla ich podtrzymania. Po sześciu dniach znaleźliśmy się w Mińsku i nad Dźwiną, zagarniając niemal pół miliona jeńców oraz tysiące armat i czołgów. Tylko na południu Rundstedt napotkał na pewien realny opór. Wszędzie indziej Armia Czerwona przypominała olbrzymie, miotające się ciało bez głowy. Stalin był niewidoczny i milczący, sparaliżowany atakiem przygnębienia. Upłynęły jeszcze dwa tygodnie i wokół Smoleńska zamknął się drugi olbrzymi pierścień pancerny, po przebyciu dwóch trzecich głównej drogi do Moskwy. Na północy zajęliśmy kraje bałtyckie, przekształcając Bałtyk w niemieckie jezioro i poprzez pustynne tereny zbliżaliśmy się do Leningradu. Atak Rundstedta na południu odzyskał rozpęd i zbliżał się do Kijowa. Wzięliśmy do niewoli jeszcze kilkaset tysięcy jeńców. Rosjanie walczyli dzielnie i uparcie w małych kotłach, ale pod względem operacyjnym nie napotykaliśmy już zorganizowanego oporu. Według raportów napływających z pola bitwy i zgodnie z obrazem, jaki mieliśmy w Naczelnym Dowództwie, raz jeszcze wygraliśmy wojnę - a raczej, ściśle mówiąc, olbrzymią operację policyjną - w ciągu trzech tygodni, i zajęci byliśmy akcjami likwidacyjnymi resztek. Tak było w Polsce, Francji, a teraz w Rosji. Oczywiście tak potężna ofensywa pociągnę1a za sobą straty w ludziach, zaopatrzeniu oraz zużycie sprzętu zmechanizowanego. Nastąpiła więc przerwa na konsolidację pozycji i trwała ona do połowy sierpnia. Niektórzy autorzy twierdzą, że było to "okazaniem fatalnego braku zdecydowania", ale oczywiste jest, że nie mają oni pojęcia o logice. Ta przerwa była przewidziana w naszym pierwotnym rozkładzie czasu. Bez cienia braku zdecydowania, triumfujący od Bałtyku po Morze Czarne Wehrmacht przegrupował się i odnawiał wyposażenie w upojeniu zwycięstwem, którego wspomnienie do dziś przyśpiesza bicie serca starych żołnierzy. Jako członek sztabu wprowadzony w najdrobniejsze szczegóły Planu Barbarossa, brałem udział w słynnej konferencji 16 lipca w Wilczym Gnieździe, gdy Hitler, rozłożywszy szeroko ręce nad mapą plastyczną, triumfalnie powiedział do Göringa, Rosenberga, Bormanna i innych dygnitarzy partyjnych: - "Istota rzeczy polega na tym, by teraz ten gigantyczny tort pokroić dla nas, abyśmy mogli: - po pierwsze, zapanować nad nim; - po drugie, rządzić nim, oraz - po trzecie, eksploatować go!" Do dziś mam przed oczami promienny uśmiech na niezdrowej, nalanej twarzy Hitlera, gdy wyliczał te punkty na palcach i gorączkowe wypieki, jakie zwycięstwo wywołało na jego wybladłych policzkach. Po zakończonej konferencji, wspomniał nieoficjalnie o rozwiązaniu we wrześniu czterdziestu dywizji, aby zwolnionych w ten sposób ludzi odesłać do fabryk. Chciał też zmniejszyć produkcję czołgów i dział na rzecz programu pośpiesznej budowy samolotów i okrętów dla ostatecznego zmiażdżenia Anglii i zakończenia wojny. Wszystko to było zgodne z najprostszym, zdrowym rozsądkiem i nie podniósł się ani jeden głos sprzeciwu. Naoczne fakty pola bitwy dowodziły, że wygraliśmy kampanią wschodnią. Krytycy Stratedzy zza biurka korzystają nie tylko z przewagi wynikającej z pisania po fakcie, ale także z tej, jaką daje zupełny brak odpowiedzialności. W gruncie rzeczy to co piszą, nie obchodzi nikogo. Spór się zakończył, więc od ich zdania nic już nie zależy. Po prostu zużywają papier i atrament, a to tanie towary. Natomiast od każdej decyzji podejmowanej w czasie wojny zależy życie żołnierzy, może nawet sam byt narodowy. Niemądre jest sumaryczne odrzucanie, długo po fakcie, ocen dowódców polowych, którzy musieli wykonywać swe zadania. Ale krytycy Barbarossy nieczęsto wykazują należytą ostrożność. Nieustannie powtarzane są trzy fałszywe zarzuty przeciw naszej kampanii. Wszystkie przeczą sobie wzajemnie; lecz to nie powstrzymuje naszych krytyków od wypowiadania jednego z nich, dwóch, lub wszystkich trzech naraz. Twierdzi się mianowicie, że: Po pierwsze, niezależnie od tego, ile zwycięstw wojskowych byśmy odnieśli, nasza inwazja na Związek Sowiecki była z góry skazana na klęskę, ponieważ mała plamka na mapie Europy, jaką były Niemcy z ich osiemdziesięciu milionami mieszkańców, nie mogła marzyć o przeciwstawieniu się ogromnej Rosji z prawie dwustu milionami mieszkańców. Po drugie, twarde traktowanie ludności Rosji przez Hitlera było głupotą, w przeciwnym bowiem wypadku powitałaby nas z otwartymi ramionami i dopomogła w obaleniu znienawidzonego reżimu komunistycznego. W związku z tym niezmiennie odgrzewa się stare historyjki o chłopkach, wychodzących naprzeciw niemieckich najeźdźców z kwiatami czy chlebem i solą; Po trzecie, nasz plan zawierał klasyczny błąd skupienia się na celach geograficznych czy ekonomicznych, zamiast zniszczenia sił zbrojnych nieprzyjaciela. Doskonale. Na pierwszy zarzut odpowiadam, że mapa ludności świata pokazuje, że mała wysepka, którą jest Anglia, z ludnością trzydziesto- czy czterdziestomilionową w żaden sposób nie mogła rządzić Południową Afryką, Indiami, Kanadą i Australią z niemal pół miliardem mieszkańców. Niemniej Anglia dokonała tego i trwało to przez długi czas. Co więcej, podległe kraje nie graniczyły z nią a były odległe o tysiące mil, leżąc na końcach cienkich jak włos morskich linii komunikacyjnych. Natomiast Związek Sowiecki przytykał do Niemiec, znajdując się w zasięgu ognia naszych armat. Krytycy zapominają przede wszystkim że był on tworem małej, ekstremistycznej partii bolszewików, która obaliła poprzedni rząd i przechwyciła władzę nad ludnością dziesięć razy liczniejszą niż oni i stanowiącą konglomerat różnych narodowości. A także, że Złota Orda - mała grupka okrutnych najeźdźców - w rzeczywistości przez ponad wiek rządziła słowiańskimi masami. Krótko mówiąc ci krytycy nie mają pojęcia o historii podbojów ani o technice administracji wojskowej, dysponującej nowoczesnym wyposażeniem i środkami komunikacji. Gdybyśmy zajęli Związek Sowiecki rządzilibyśmy nim. Udało nam się to całkiem dobrze na tych terytoriach, które trzymaliśmy w rękach przez lata. Zarzut drugi w oczywisty sposób zaprzecza pierwszemu. Gdybyśmy nie podbili Rosjan, cóż byśmy zyskali stosując wobec nich łagodną politykę? Przyśpieszyłoby to tylko dzień naszego upadku. Ale ten zarzut wynika z absurdalnie błędnej koncepcji wojny między Niemcami i Związkiem Sowieckim. Była to, w najściślejszym znaczeniu tego słowa, wojna na śmierć i życie. Historia znalazła się na zakręcie. Na kontynencie eurazjatyckim pozostały dwa mocarstwa przemysłowe, i tylko dwa. Stały twarzą w twarz. Wyznawały dwie zupełnie przeciwstawne idee rewolucyjne. Gdyby zatriumfować miał bolszewizm, Niemcy jakie znaliśmy, musiałyby umrzeć. Gdyby triumfować miał niemiecki narodowy socjalizm, w tym środku świata nie było miejsca dla niepodległego, zbrojnego, groźnego narodu bolszewickiego, o wiele większego niż Rzesza Niemiecka. Zielona Teczka Wiele hałasu zrobiono na temat "Zielonej Teczki", podstawowej dyrektywy eksploatacji ekonomicznej pobitej Rosji, przygotowanej przez Sztab Ekonomiczny "Wschód" pod kierownictwem Göringa. Na procesie norymberskim dowiodłem, że nie brałem udziału w przygotowaniu tego planu administracyjnego, ponieważ odpowiadałem za sprawy operacji wojskowych. Nie ulega wątpliwości, że propozycje zawarte w "Zielonej Teczce" były drakońskie. Oznaczały one śmierć głodową milionów Rosjan. Göring to przyznał, a dokumenty zostały włączone do akt procesowych; zaprzeczanie temu byłoby więc absurdalne. Nie miałaby także sensu, ani nie przynosiła korzyści próba udowadniania "moralności ". Niemniej byłyby tu na miejscu pewne uwagi o charakterze wojskowym. Plan "Zielonej Teczki" opierał się na oczywistych faktach geograficznych. Żyzny region "pasa czarnoziemnego" południowej Rosji nie tylko żywi się sam oraz ma własny przemysł, ale także żywi cały kompleks przemysłowy na północy. Północna Rosja była zawsze nędznym, ubogim terytorium, na którym łączny wpływ marnej ziemi i niedobrego klimatu powodują permanentny deficyt żywności. "Zielona Teczka" proponowała wprowadzenie drastycznej rekwizycji zboża, mięsa, węgla, ropy, tłuszczów, skór i produktów przemysłowych południa na rzecz zaopatrzenia naszych armii w polu i wyczerpanego narodu niemieckiego w ojczyźnie. Plan przewidywał, że południowi Słowianie będą otrzymywać kaloryczne minimum wyżywienia, niezbędne dla ich pracy produkcyjnej. Ale niemieckie potrzeby tak wielkiej ilości rosyjskich produktów oczywiście wywołają brak żywności na wielką skalę. Należało pogodzić się więc z poważnym wytrzebieniem ludności północnej Rosji, jako wynikiem planu. Być może nasz plan zarządzania Rosją był mniej "moralny" niż wytępienie przez Amerykanów rasy czerwonej i zrabowanie jej najbogatszych terytoriów na ziemi. Być może brakowało mu szlachetnej myśli religijnej, z jaką Hiszpanie obrabowali Meksyk i Amerykę Południową oraz zniszczyli fascynujące cywilizacje Inków i Azteków. I być może, w jakiś sposób nie całkiem jasny dla piszącego te słowa, uciemiężenie Indii przez Brytyjczyków oraz handlowa grabież Chin przez wszystkich europejskich kolonialistów plus Stany Zjednoczone, były sympatyczniejszymi i moralniejszymi programami od propozycji zawartych w "Zielonej Teczce". Ale nieuprzedzony czytelnik nie powinien nigdy zapomnieć że z punktu widzenia filozofii politycznej Niemiec Rosja była naszymi Indiami. Nam, Niemcom, zawsze brakowało tego szczególnego, anglosaskiego daru ubierania egoizmu narodowego w szaty pobożnej moralności. Mówimy uczciwie to, co myślimy, a to nieodmiennie uraża wrażliwość zachodnich polityków i pisarzy. Adolf Hitler był indywidualnością polityczną na miarę światową, przynajmniej to jest dziś faktem dowiedzionym. Postawił przed narodem niemieckim wielkie cele historyczne. A historyczno-światowe przemiany znajdują się, jak nauczał Hegel, daleko poza nieistotnymi granicami moralności. Są one objawieniami woli Boga. Być może w tym olbrzymim wysiłku i olbrzymiej tragedii Niemiec, zawarte były ciemne dla nas plany Opatrzności, które staną się jasne dla przyszłych pokoleń. "Zielona Teczka" była integralną częścią tego wysiłku. Z punktu widzenia światowo-filozoficznego była ona słusznym czynem narodu, trudzącego się nad wytyczeniem nowych ścieżek dla odwiecznej, faustowskiej wędrówki ludzkości. W świetle tych idei argument, że powinniśmy byli łagodnie traktować Ukraińców i innych Słowian, aby dopomagali nam oni do obalenia swych komunistycznych władców, w oczywisty sposób staje się śmieszny. Niemcy naród równie biedny jak potężny, nie mógł kontynuować wojny nie konfiskując żywności południowej Rosji. Czyż można było oczekiwać, że Słowianie pogodzą się ze zubożeniem, robotami przymusowymi i śmiercią głodową milionów bez naprawdę poważnej rewolty - jeśli ich duch nie zostanie od samego początku złamany, a jedyną czekającą ich perespektywą jeśli nie będą posłusznie pracować, będzie żelazna pięść i pluton egzekucyjny? Adolf Hitler powiedział, że jedynym sposobem zarządzania południową Rosją jest zastrzelić każdego, kto się skrzywi. Führer niekiedy przekazywał swe myśli w ostrej formie, ale rzadko zdarzało się, by jego wypowiedzi w takich sprawach nie były realistyczne. Wreszcie należy podkreślić, że system administracyjny "Zielonej Teczki" nigdy nie został wprowadzony w życie, ponieważ nie udało nam się zwyciężyć Związku Sowieckiego. Był to plan hipotetyczny, którego nie można było zrealizować. Dlatego też nacisk, jaki nań położono podczas procesu norymberskiego, był o wiele za duży, a także zniekształcający rzeczywistość. Komentarz tłumacza: Filozoficzna obrona przez Roona "Zielonej Teczki" - najokrutniejszego zapewne planowanego systemu rządzenia spisanego w historii - okaże się bez wątpienia niestrawna dla przeciętnego czytelnika w Stanach Zjednoczonych. Niemniej właśnie wówczas, gdy przeczytałem ten rozdział, postanowiłem przetłumaczyć "Utratę światowego imperium". (V. H.) Zwrot na południe Opierając się głównie na Guderianie, wielu autorów twierdzi ponadto, że Hitler przegrał wojnę w połowie lipca, gdy po naszym zadziwiającym trzytygodniowym marszu na Smoleńsk - co stanowiło trzy czwarte drogi do Moskwy - skierował pancerne armie Guderiana na południe, by dopomogły Rundstedtowi zamknąć kocioł kijowski, zamiast pozwolić mu na dalsze parcie naprzód. Dowodzi się, że w ten sposób stracono cenne tygodnie, a sprzęt pancerny został nadmiernie zużyty; tak więc naszemu ostatecznemu atakowi na stolicę odebrana została siła uderzenia. W krytyce "Zwrotu na południe" jest wiele luk. Przede wszystkim zamknięcie kotła kijowskiego na wschód od Dniepru było największym zwycięstwem lądowym w historii ludzkości. Za jednym zamachem Niemcy zabili lub wzięli do niewoli siły zbrojne i zdobyli wyposażenie równe prawie połowie tych sił Wehrmachtu, z którymi rozpoczynali inwazję na Związek Sowiecki. Trudno tak wspaniałe zwycięstwo określać lekceważąco jako "dywersję taktyczną". Wraz z nim zapewniliśmy sobie niezakłócone posiadanie bogactw południowej Rosji, a tylko to pozwoliło nam kontynuować walkę przez lata i niemal wygrać wojnę. Zabezpieczyliśmy sobie wyżywienie, zagłębie przemysłowe i rezerwy paliwa, których Niemcy tak długo poszukiwały. Ich zdobycie było osią całej polityki Adolfa Hitlera. To prawda, że Clausewitz mówi, iż głównym celem działań wojennych jest zniszczenie siły żywej nieprzyjaciela, a nie zdobywanie terytorium czy przemysłu. Ale tak bardzo krytykowany "Zwrot na południe" spowodował właśnie wielkie zniszczenie sił zbrojnych nieprzyjaciela. A gdyby ta ogromna armia południowa wymknęła się na naszym skrzydle? Nawet, gdybyśmy zniszczyli stolicę, czy bylibyśmy w lepszym położeniu niż Napoleon? Napoleon zasadniczo pokierował strategią Guderiana, uderzając w "środek ciężkości" - Moskwę. Kłopot polegał na tym, że gdy się tam znalazł, nie miał czym wyżywić swych ludzi ani koni, jego lewe i prawe skrzydło były zagrożone i po krótkim czasie nie mógł zrobić nic innego, jak wykonać absolutnie katastrofalny odwrót. My, którzy planowaliśmy Barbarossę i śledziliśmy jak się rozwija, rzadko wypuszczaliśmy z rąk egzemplarze Pamiętników Caulaincourta. Jeśli Wehrmacht utrzymywał pozycje podczas straszliwej zimy 1941 roku, jedynym i doskonałym powodem ku temu było to, że nie powtórzyliśmy błędu Napoleona. Przynajmniej zajęliśmy południe, które nas żywiło i dawało nadzieję, że walkę podejmiemy później. Gdy Hitler powiedział Guderianowi, który przybył do "Wilczego Gniazda", by zaprotestować przeciw "Zwrotowi na południe", że generałowie nie mają pojęcia o ekonomii wojny, mówił szczerą prawdę. Podobni są do rozpieszczonych sportowców, którzy uważają, że kto inny powinien się martwić o stadion, widzów i pieniądze; ich interesuje tylko popisywanie się swą walecznością. I taki był Guderian, uparta, choć błyskotliwa primadonna. Mniemanie, że uderzenie w centrum zostało w ten sposób osłabione, samo się osłabia przez prosty fakt, że po ukończeniu swego zadania na południu, Guderian powrócił na północ i przegrupował do naszych spektakularnych zwycięstw wrześniowych i październikowych. Te wyczyny nie doznały żadnego osłabienia! Nie wahałem się wytykać dyletanckich błędów Adolfa Hitlera w innych sytuacjach. Niektóre z nich były katastrofalne. Ale zwrot na południe był rozumnym, koniecznym i szczęśliwym posunięciem. Ku wieżom Kremla Resztki Armii Czerwonej na północy i w centrum, raz jeszcze pobite i rozbite, wycofywały się oszołomione przez olbrzymie przestrzenie Rosji. Braliśmy tłumy jeńców, ale jeszcze więcej żołnierzy wyślizgiwało się nocą z okrążenia, porzucając czołgi i armaty. Na północy osiągnęliśmy wszystkie cele, z wyjątkiem samego zdobycia Leningradu. Miasto zostało oblężone, a trwało to dziewięćset dni, podczas których straciło wszystkie siły i prawie obumarło. Wybrzeża Bałtyku należały do nas, dzięki czemu mogliśmy zaopatrywać nasze siły na północy drogą morską. Byliśmy w kontakcie operacyjnym z naszymi fińskimi sprzymierzeńcami. Na południu zajęliśmy Krym i rozpoczęliśmy wyścig w kierunku kaukaskich pól naftowych. W centrum zaś olbrzymie kleszcze pancerne zaciskały się na Moskwie z północy i z południa, przenikając do jej przedmieść. Nieugięta piechota Bocka, maszerując z zadziwiającą szybkością po drodze ze Smoleńska, miażdżyła wszystko przed sobą we frontalnym ataku na bolszewicką stolicę. Moskwę ogarnęła panika. Szesnasty października do dziś znany jest w literaturze wojny rosyjskiej jako dzień "wielkiego wiania", gdy obcy dyplomaci, wiele ministerstw i duża liczba sowieckich dygnitarzy wraz z ogromną masą cywilów porzuciła stolicę i zemknęła na wschód, poszukując bezpieczeństwa na Uralu. Stalin pozostał w Moskwie, wygłaszając rozpaczliwe przemówienia i rozkazując kobietom i dzieciom, by wychodziły z miasta kopać rowy na drodze naszych zbliżających się armii. Na równinie środkoworosyjskiej zaczynał padać śnieg. Już we wrześniu rozpoczęła się "rasputica" - jesienny sezon roztopów. Bóg jeden wie, jak trudno było posuwać się naprzód w tych warunkach, ale posuwaliśmy się. Nigdy w dziejach siły zbrojne nie wykazały większej energii i ducha wśród ogromnych trudności. Niezwykłym zapałem płonęli wszyscy, od najwyższego generała do najskromniejszego piechura. Przez błotniste, zaśnieżone, dzikie równiny, na zamglonym rosyjskim horyzoncie, widać było kres długiej drogi, niewiarygodnego dziewięcioletniego marszu niemieckiego narodu pod wodzą Führera. Nasze wysunięte patrole oglądały wieże Kremla. Imperium światowe znalazło się wreszcie w zasięgu germańskiej ręki. Komentarz tłumacza: Generał von Roon wyraża się nader wyrozumiale o wyczynach Hitlera w operacji Barbarossa, zapewne dlatego, że brał udział w jej planowaniu, a w tym okresie cieszył się łaskami Hitlera. Inni historycy twierdzą, że armie schwytane w kotle kijowskim były masą rozbitków. Twarde jądro rosyjskiego oporu, jak sądzą, znajdowało się wokół Moskwy i zniszczenie tych właśnie sił w październiku zakończyłoby wojnę. Nie jestem kompetentny w sprawach kampanii lądowych w Związku Sowieckim, choć spędziłem tam pewien czas. Być może cała prawda o wydarzeniach na tym froncie nigdy nie będzie znana. (V. H.) 50 Na scenę amfiteatru w Bazie Morskiej Pearl Harbor wyszła szczupła ciemnowłosa dziewczyna, zdejmując okulary przeciwsłoneczne i mrugając w oślepiającym blasku porannego słońca. Jej szykowna różowa sukienka, odsłaniająca okryte jedwabiem nóżki wywołała gwizdy aprobaty ze strony żołnierzy i marynarzy, zapełniających wszystkie miejsca na widowni i większość dodatkowych, składanych krzeseł. Pośrodku pierwszego rzędu siedział gubernator Hawajów, a obok admirałowie, generałowie i ich panie. Fotoreporterzy nieustannie błyskali w ich kierunku bladoniebieskimi fleszami. Dochodziła jedenasta rano, trochę wcześnie jak na program rozrywkowy, ale ta pierwsza audycja z cyklu "Wesołych Godzin" została tak obliczona, by odebrała ją możliwie największa ilość wieczornych słuchaczy radia na atlantyckim wybrzeżu Stanów. Za niską estradą, gdzie siedziała orkiestra Marynarki Wojennej z połyskującymi w słońcu mosiężnymi instrumentami, widać było podwójny szereg wyniosłych, szarych pancerników przycumowanych w przystani. Dziewczyna stała uśmiechnięta przy mikrofonie, czekając aż ucichnie radosny gwar. Wtedy podniosła lakierowaną tablicę z czarnym napisem oklaski. Publiczność odpowiedziała długo i głośno klaskając w dłonie. - Dziękuję i witajcie. Jestem Madeline Henry, asystentka pana Clevelanda. - Długi, przenikliwy gwizd aprobaty dla kobiecych wdzięków Madeline rozległ się z ostatniego rzędu, a przez widownię przetoczył się śmiech. Dziewczyna pogroziła palcem. - A ty tam, pilnuj się! Siedzi tu dwóch moich braci, lotnik i podwodniak, a obaj są duzi i mocni - wywołało to ponowny śmiech i oklaski. Widownia była w doskonałym nastroju, pełna oczekiwania. Ten debiut nowego programu radiowego w bazie marynarki przez całe dnie ekscytował senną miejscowość. Najlepsze białe rodziny wyspy, na co dzień zamknięta, senna klika, wszczęły zaciętą walkę o to, czyje zaproszenie przyjmie Hugh Cleveland. Ludzie przylatywali z innych wysp archipelagu tylko po to, by wziąć udział w przyjęciach. Marynarka odłożyła nawet ćwiczenie symulujące nagły atak nieprzyjaciela, ponieważ kolidowało to z terminem audycji. Tytuły na pierwszych stronach gazet Honolulu mówiły tylko o przedstawieniu i zupełnie usunęły w cień wiadomości o otoczeniu przez Niemców kilku armii sowieckich pod Kijowem. Jąkając się z czarującą niezręcznością, Madeline powiedziała o zasadach nowego programu. We współzawodnictwie amatorów mogą brać udział tylko żołnierze pierwszoliniowi. Każdy uczestnik otrzyma w nagrodę obligację obrony narodowej wartości pięciuset dolarów. Wykonawca, który zbierze najwięcej oklasków, otrzyma nagrodę dodatkową: sponsor opłaci przelot jego dziewczyny lub jego rodziców do Pearl Harbor na całotygodniową wizytę. - Pan Cleveland ma tylko nadzieję, że nie będzie zbyt wielu zwycięzców z dziewczynami w Kapsztadzie czy Kalkucie - dodała, wywołując ponowny śmiech. - Cóż, myślę, że to już wszystko. A oto człowiek, na którego czekacie: gwiazda słynnej "Godziny Amatorów", a obecnie naszej nowej "Wesołej Godziny", mój szef, pan Hugh Cleveland. Odeszła na miejsce przy orkiestrze i siadając z efektowną skromnością obciągnęła spódniczkę. Podchodzącego do mikrofonu Clevelanda powitała owacja. - Okeybebedokey - powiedział z kowbojskim, nosowym zaśpiewem. To zdanie było czymś w rodzaju jego znaku fabrycznego i znów wywołało oklaski. - Możliwe, że powinienem pozostawić Madeline Henry dalsze prowadzenie programu. Ja wprawdzie mam tę posadę, ale ona ma kształty. - Poruszył komicznie brwiami, a na widowni rozległy się śmiechy. - Może więc lepiej przedstawię jej braci, abyście ujrzeli jak naprawdę są duzi i mocni. Lotnikiem jest porucznik Warren Henry z "Enterprise". Gdzie jesteś, Warren? - O Chryste - jęknął Warren. - Nie. Nie. - Skulił się na swym krześle w środkowych rzędach. - Wstawaj, idioto - syknęła Janice. Warren z ponurą miną podniósł swe chude, długie ciało w białym mundurze i natychmiast usiadł, zapadając się głęboko. - Witaj, Warren. A teraz Byron Henry z "Devilfish". Byron podniósł się trochę i usiadł, mrucząc coś niemiłego pod nosem. - Cześć, Byron! Ludzie, ich ojciec jest specjalistą od pancerników, więc rodzina całkiem nieźle osłania morze: powierzchnię, powietrze i głębiny. Taka jest rodzina Henrych, a nasz kraj dlatego jest silny i bezpieczny, że mamy dużo takich rodzin jak oni. - Gubernator i admirałowie ochoczo przyłączyli się do oklasków. Skurczony na krześle Byron wydał dźwięk dziwnie przypominający duszenie się. Pierwsza "Wesoła Godzina" zachwyciła widownię, co obiecywało na przyszłość, że stanie się popularną audycją, cieszącą się wielkim powodzeniem. Cleveland zjechał całe Stany Zjednoczone; potrafił opowiadać przyjacielskie dowcipy dowodzące, że znał nawet zapadłe miejscowości. Mówiąc bez kartki, opowiadając przygotowane z góry żarty z pamięci, stwarzał wrażenie swobodnego, błyskotliwego, małomiasteczkowego dowcipnisia. Przedstawienie ujawniło przede wszystkim, że występujących żołnierzy i marynarzy pożera skrywana tęsknota za domem. Ich numery podobne były do występów w salach parafialnych, orkiestra grała patriotyczne marsze; całą godzinę zapełniły sentymentalne wspomnienia Ameryki. Nieporadność Madeline zapowiadającej poszczególne numery, wywoływała lekkie żarty na jej temat, pasowała do tej swojskiej atmosfery. Byrona to nie bawiło. Przez całe przedstawienie siedział zgarbiony z założonymi rękami, patrząc nieobecnym wzrokiem na czubki własnych butów. Janice w pewnej chwili trąciła męża mrużąc oczy i nieznacznie wskazując szwagra. Warren gestem rąk zarysował wypukłość brzucha kobiety w ciąży. Po przedstawieniu na estradzie zrobiło się tłoczno. Clevelanda otoczył taki tłum z gubernatorem, jego świtą i wysokimi urzędnikami na czele, że bracia Henry nie mogli nawet wdrapać się na schodki. - Popatrz tylko - zauważył Byron - także i Branch Hoban jest tutaj. - Przystojny dowódca okrętu podwodnego Byrona, stojący między dwoma admirałami, ściskał dłoń Clevelanda, rozmawiając z nim jak stary przyjaciel. - Masz kłopoty z Branchem Hobanem? - spytał Warren. - Facet jest całkiem w porządku, Briny. - To on ma kłopoty ze mną. - Hej, duzi, mocni bracia! Chodźcie tutaj! - zauważywszy ich zawołał z uśmiechem Cleveland i pokiwał dłonią. - Madeline jest tu jedyną dziewczyną, której honor jest całkiem bezpieczny, co? Janice, ten wasz gubernator właśnie zaprosił mnie na lunch, a ja mu właśnie odmówiłem. Powiedziałem, że czekasz na mnie. Janice na chwilę straciła oddech. - Nie nie, proszę, nie powinieneś tego mówić. Gubernator uśmiechnął się do niej. - Wszystko w porządku. Hugh przyjedzie później do Washington Place. Nie miałem pojęcia, że ukrywa się wśród nas córka senatora Lacouture. Musimy jak najprędzej zaprosić cię na kolację. Janice uznała, że otwarła się szansa dla śmiałych działań. - Gubernatorze, a czy nie przyszedłby pan do nas na lunch w ogrodzie? Będą tylko steki i piwo, nic więcej, ale z przyjemnością byśmy pana gościli. - Wiesz co, steki i piwo w ogrodzie to świetny pomysł. Pozwól, że poszukam mojej pani. Warren i Branch Hoban wymieniali wesołe obelgi na temat ich nieistniejących brzuszków oraz tego, jak bardzo mają miny stare i małżeńskie. Byron stał obok z ponurą twarzą i tępym spojrzeniem. Nagle wtrącił się: - Przepraszam, kapitanie. Moja szwagierka zaprosiła mnie na lunch. Czy mogę pójść? - Hej, nie mów, że junior ma karną służbę! - Ach, Briny i ja mieliśmy maciupkie nieporozumienie. Oczywiście, Briny, możesz pójść na lunch z Janice i Warrenem. Zamelduj się na pokładzie o piętnastej zero zero. - Rozkaz, sir. Dziękuję, sir. Warren z lekka potrząsnął głową, słysząc niegrzeczny ton odpowiedzi Byrona. Janice pojechała do domu limuzyną gubernatora, Madeline i Byron starym kombi Warrena. Podwójna girlanda z kwiatów na szyi siostry napełniła samochód migdałowym aromatem. - No, no - zauważyła - cała trójka razem. Kiedyż to się nam ostatni raz zdarzyło? - Słuchaj, Briny - powiedział Warren - Branch Hoban to mój stary kumpel. Co cię ugryzło? Może będę mógł coś pomóc. - Zrobiłem szkic kompresora powietrza do mego zeszytu zadań oficerskich. Nie podobał mu się. Chce, żebym zrobił jeszcze raz. A ja nie chcę. I mam karną służbę do chwili, gdy zrobię. - Kompletna głupota. - Też tak uważam. - Mówię, że to co robisz, to głupota. - Warren, podczas naszego rejsu z San Francisco nawalił kompresor powietrza, ponieważ zamarzła pompa olejowa. Główny mechanik był chory. Rozłożyłem ten kompresor na części i naprawiłem. - Brawo dla ciebie, ale czy zrobiłeś dobry rysunek? - Rysunek był parszywy, ale naprawiłem kompresor. - To nie ma nic do rzeczy. - Właśnie w tym cały szkopuł. - Nie, wszystko polega na tym, że to Branch Hoban decyduje, czy przedstawić cię, czy nie do odznaki podwodniaka z delfinami. - Nie obchodzi mnie, czy dostanę delfiny. - Łżesz, aż się kurzy. - Posłuchaj, Warren, zostałem porwany na "Devilfish". Miałem przydział na nowy okręt, "Tuna", ale mój pierwszy oficer i Hoban zrobili szwindel w DoFloPa. A do tego, i to przede wszystkim, pójście do szkoły podwodniaków nie było moim pomysłem. Wepchnął mnie tam tato, głównie po to, bym się nie ożenił z Natalią. Z tego powodu pojechała do Włoch. I z tego samego powodu tam ugrzęzła. Mam życie spieprzone ponad wszelką miarę właśnie dlatego, że poszedłem do szkoły podwodniaków. Bóg jeden wie, kiedy znów spotkam się z żoną. I kiedy zobaczę dziecko, jeśli je będę miał. Ona ma rodzić na drugim końcu świata. I to o tym myślę, nie o delfinach. - Służysz teraz w marynarce. Czy chcesz, by cię spławiono na brzeg? - Czemu nie? Rozkład zajęć jest łatwiejszy, a poczta lepiej dochodzi. - Och, pieprzenie w bambus. Przepraszam, Mad. - Też coś! Mówisz, jak za dawnych czasów. A gdybyś usłyszał, jakiego języka używa Hugh! Iiiik! - wrzasnęła, gdy Warren przeskoczył wozem z szosy na trawę, unikając zderzenia ze starym, zardzewiałym buickiem, który zajechał mu drogę. - Można osiwieć przy tych krajowcach za kierownicą - zauważył spokojnie Warren. - Jest jeszcze coś, co mnie obchodzi. Mianowicie ten Cleveland - odrzekł Byron. - Matty, jak ty możesz się z nim zadawać? - Ja się z nim nie zadaję - odpaliła Madeline. - Ja dla niego pracuję. Byron uśmiechnął się do niej serdecznie. - Wiem, siostrzyczko. - Robi dobrą robotę - zauważył Warren. - Ten program się przyjmie. - Co? - zdziwił się Byron. - Przecież to jest od początku do końca naciągane! On nie żartuje naprawdę, wszystko ma wyuczone na pamięć. - Masz absolutną rację - odrzekła ze śmiechem Madeline. - To oczywiste. On po prostu robi wielką, gładką, pustą zgrywę. Przypomina mi Brancha Hobana. - Hoban się nie zgrywa - zauważył Warren. - Ma znakomity przebieg służby. I będzie dla ciebie lepiej, Briny, jeśli zrozumiesz, że na tym okręcie on jest szefem. - Oczywiście jest szefem i oczywiście ma znakomity przebieg służby i oczywiście ja mam karną służbę. Ale prędzej będą żywe kocięta z nieba leciały, niż dostanie ode mnie drugi rysunek tego kompresora. Gdy się dowiedziałem, że Natalia wróciła do Włoch, by tam urodzić, złożyłem prośbę o przeniesienie na Atlantyk. Nasze okręty podwodne wpływają na Morze Śródziemne i wypływają i być może miałbym szansę, by ją ujrzeć, a może nawet wydobyć ją stamtąd. Wszystko to mu powiedziałem. Wygłosił mi kazanie o potrzebie podporządkowania mego życia osobistego służbie w marynarce! Więc odpowiedziałem, że tak czy inaczej składam tę prośbę. Przesłał ją wyżej, bo musiał przesłać, z uwagą, że "nie popiera". - Jesteś na tym okręcie od trzech miesięcy - zauważył Warren, nie odrywając wzroku od szosy. - Zwykły okres służby na jednym okręcie wynosi dwa lata. - Zwykły podporucznik nie ma żony, która ugrzęzła we Włoszech. - Nie zrozum mnie źle, ale to nie wina Marynarki Wojennej. - I nie winię o to marynarki. Mówię ci tylko, dlaczego nie palę się do robienia przyjemności Branchowi Hobanowi. Madeline zdecydowała przerwać tę szorstką wymianę zdań czymś weselszym. - Chłopcy - powiedziała ze śmiechem - czy wiecie, że ze wszystkich możliwych rzeczy tata studiuje rosyjski? - Rosyjski? - krzyknął Warren. - A po co? - Bo tam jedzie. Nie wiem kiedy, ani w jaki sposób. - Madeline zaśmiała się znowu. - A mama zostaje. On jest na błyskawicznym kursie, po dziesięć godzin dziennie. W ogóle się nie widują. Mama siedzi sama w wielkim nowym domu, chyba że ktoś wpadnie, by zagrać z nią w tenisa lub pójść do kina. - Lepiej niech tata się pośpieszy - oświadczył Warren - jeśli chce być w Moskwie wcześniej niż Niemcy. Byron wziął wieniec Madeline i zawiesił sobie na szyi. - Ludzie, ależ te kwiaty mocno pachną. Bóg jeden wie, kiedy się jeszcze tak we trójkę spotkamy. Jestem w paskudnym nastroju, ale kocham was oboje. Warren, jaka sytuacja bufetowa u ciebie w domu? Jest szansa, by coś zatankować? - Dziewięćdziesięciosiedmioprocentowa. Właśnie dopełniliśmy bak. - Genialnie. Zamierzam ci wypalić do połowy. - Proszę bardzo. W domu Warrena Byron znalazł ostatnie wydanie lotnicze "Time". Zasiadł na leżaku stojącym wśród wysokich korzeni drzewa figowego i zatopił się w lekturze. Tymczasem Warren, Janice i ich goście zabawiali się przekąskami i koktajlem na rumie. Byron, wróciwszy właśnie z dwutygodniowego rejsu, znał tylko część wiadomości. Gdy przyjęcie doszło do punktu, w którym zaczęto tańczyć hula przy dźwiękach gitary uśmiechniętego boya, Warren otoczony kłębami wonnego dymu, zaczął piec na ruszcie steki. Tymczasem Hugh Cleveland i Madeline tańczyli boso przy oklaskach i śmiechach oficerów marynarki i mieszkańców wyspy, a fotoreporter kroniki towarzyskiej strzelał zdjęcia. Byron z kwaśną miną przyglądał się, jak białe nogi siostry wywijają szybkie pas w trawie, a jej różowo odziany tyłeczek wije się w tańcu - zastanawiając się przy tym, kto tu zwariował: on sam, czy ta rozbawiona grupa. Według tego co pisał "Time", Niemcy przewalali się przez Rosję dokładnie tak szybko, jak dwa lata temu przez Polskę. I był to ten sam miesiąc, wrzesień. Radosne komunikaty Niemców, poparte fotografiami z pola walki, były w najwyższym stopniu przekonujące. Zdjęcia ukazywały palące się wioski, roje samolotów Luftwaffe na niebie, drogi wśród pól zatkane uciekinierami i masy smutnych, zarośniętych jeńców rosyjskich za drutami kolczastymi. Sceny te żywo przypominały Byronowi dni, które go zbliżyły z Natalią: ucieczkę starym samochodem z Krakowa do Warszawy, odniesioną ranę, dziecko płaczące na drodze nad zmiażdżoną twarzą matki, pomarańczowe rakiety oświetlające, świszczące bomby, Natalię w przeludnionym, śmierdzącym szpitalu, granie koników polnych na ziemi niczyjej. Warren, niosąc dwa talerze ze stekami i frytkami, podszedł i usiadł koło niego na trawie. - Jedz na zdrowie, chłopcze. - Dziękuję. Bardzo ponury numer "Time". - Do diabła, Briny, przecież wiedziałeś, że Niemcy wezmą się za ruskich, prawda? Rosjanin jest odważnym żołnierzem, ale ten ich bolszewicki rząd to banda stukniętych polityków. W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku Stalin rozstrzelał połowę swych oficerów, w tym wszystkich zawodowych, pozostałych z carskich czasów. Nie można prowadzić wojny bez zawodowych oficerów. Pod tym względem Niemcy biją nas wszystkich. Ich Sztab Generalny funkcjonuje bez przerwy od stu lat. W dniu, w którym przegrali poprzednią wojnę, zaczęli po prostu zbierać mapy i informacje potrzebne do prowadzenia obecnej. Ta ferajna ma olej w głowie. Może trochę wina? Kalifornijski burgund dociera tutaj w bardzo dobrym stanie. - Oczywiście. Powróciwszy z wielką czerwoną butelką Warren powiedział: - Ale jedno jest pocieszające. Jeśli Hitler weźmie Moskwę, Żółtki skoczą na północ, by złapać koniec Syberii. A to da nam chwilę oddechu. W przeciwnym razie, na pewno, pójdą szybko na południe, bo z każdym dniem mają mniej ropy, a każde dziecko wie, że nie jesteśmy gotowi walczyć z nimi. Potrzebujemy roku na to tylko, by wzmocnić Filipiny na tyle, by się utrzymały. Byron trzepnął dłonią w egzemplarz "Time". - A czy przypadkiem czytałeś ostatnie przemówienie twego teścia? Chce, abyśmy spróbowali dogadać się z Niemcami. - Wiem. Jemu już się wszystko pokićkało. Hitler nie ma zamiaru z nikim się dogadywać, w każdym razie nie w chwili, gdy bierze co chce. Ale, Briny, w przyszłości może będzie łatwiej dogadać się ze Szkopami, niż z Żółtkami. Jednak to są biali. - To prawda. Tyle tylko, że na początek będziemy musieli wystrzelać naszych Żydów. Warren powoli odwrócił opaloną twarz w stronę brata. Jego cienkie wargi wygięły się w zakłopotanym uśmiechu. - Chłopie, nawet Niemcy nie wystrzeliwują swoich Żydów. Uważam, że ich polityka jest obrzydliwa, ale... - Nie masz pojęcia o tym, co oni robią. Gdy próbuję naszym ludziom wyjaśniać, jacy są Niemcy, natykam się na ścianę. Branch Hoban uważa, że jest to wojna angloamerykańskiej cywilizacji z narastającą falą Azjatów, a Rosjan należy uważać za Azjatów. Dlatego my i Brytyjczycy powinniśmy iść po rozum do głowy i szybko stanąć po stronie nazistów, bo oni biją się za nas, i to jest ostatnia szansa białej rasy. Wszystko to wyczytał w książkach obłąkańca nazwiskiem Homer Lea. Zaczytuje ją na strzępy. Najważniejsze to "Odwaga ignorancji" oraz "Dzień Anglogermanów". - Czytałem Homera Lea - odrzekł Warren spoglądając na zegarek. - Ma fioła, ale pisze bardzo interesująco... Ale tymczasem naszemu małemu Vicowi należy się butelka, a nie ma szans, by Jan porzuciła towarzystwo gubernatora. - Nakarmię dziecko. - Lubisz dzieci, czy co? - Lubię to dziecko. W czasie, gdy mały Victor leżał na kolanach wujka pijąc mleko, Byron pił kalifornijski burgund. Obaj opróżnili swe butelki prawie równocześnie. Byron odniósł bratanka do łóżeczka na boczną werandę i wrócił do ogrodu. Wiatr zamarł, zrobiło się bardzo gorąco. Zapach kwiatów cytrynowych napełnił Byrona melancholią. Położył się twarzą w dół pod figowcem i zasnął. Obudził go potrząsając za ramię porucznik Aster ze szklanką w ręku. - O kurczę - jęknął Byron siadając. W ustach czuł niemiły, zastarzały posmak wypitego wina. - A miałem się zameldować na pokładzie o trzeciej, prawda? Czy przyszedłeś, by mnie tam odstawić w kajdanach? - Amnestia. Zostałeś zwolniony z karnej służby - roześmiał się szeroko Aster. - I dostałeś dwudziestoczterogodzinną przepustkę. Masz tu coś, co przyszło z radiostacji portowej z Rzymu przez Lizbonę, Waszyngton i San Francisco. Wręczył siedzącemu po turecku na trawie Byronowi telegram. "Podporucznik Byron Henry, USS Devilfish x czy możesz wymyślić odpowiednie imię dla siedmiofuntowego chłopca x oboje czujemy się świetnie oboje cię kochamy x Natalia i jakiś tam Henry" Byron ukrył twarz w dłoniach. Był religijny w równie prosty sposób, jak jego ojciec. Wyszeptał modlitwę dziękczynną za cud narodzenia chłopca, spłodzonego podczas szalonej nocy miłosnej w Lizbonie, która na krótką chwilę złączyła ich dwa ciała, teraz oddalone o połowę obwodu Ziemi. Po chwili podniósł głowę, uśmiechając się nieśmiało ze łzami w oczach. - No i co, Lady? - Gratulacje, Briny. Byron wstał, rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem. Z radia słychać było melodię "Lovely Hula Hands". Janice szalała boso z kapitanem "Enterprise", gubernator tańczył z Madeline, wybałuszając z rozkoszy oczy na jej falujące biodra, a Hugh Cleveland wyśpiewywał nieprzyzwoitą parodię piosenki przy wtórze ryków męskiego śmiechu i zachwyconych pisków kobiet. - Myślę, że powinienem o tym powiedzieć bratu i siostrze. Aster pomaszerował obok niego, podzwaniając lodem w szklance. - Ale ubaw! Czy to nie gubernator? Twoja szwagierka to fajna dziewczyna. Ledwie postawiłem nogę na progu, a już mi wręczyła szklankę ponczu na rumie. - Janice jest dobra. - To ona ma na imię Janice? Ładne. To chyba najładniejsza biała dziewczyna, jaką widziałem na oczy na tej zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie. - Nie tak ostro, Lady. - Dlaczego, Briny? Podziwiam ją tak, jak się podziwia zachód słońca albo pomnik Waszyngtona. - Chwileczkę, Madeline...! Biegnąc w stronę domu w ślad za Clevelandem i hawajskim boyem, Madeline machnęła tylko ręką w stronę brata. - Telefon z Nowego Jorku, kochanie! Dzwoni nasz sponsor. Coś takiego! Byron opowiedział więc nowinę Warrenowi i jego żonie. Zanim zdążył ją powstrzymać, Janice z radością wszem i wobec ogłosiła to. Otoczyli go goście z pijackimi żartami, gratulacjami i pytaniami, dziwiąc się głośno, że jego żona jest we Włoszech. Reporterka działu towarzyskiego dziennika "Star" z Honolulu, koścista blondynka z twarzą jastrzębia, nazwiskiem Petsy Peters, znalazła się u boku Byrona, pilnie notując. Byron skierował się śladem Madeline do domu. Chciał być pierwszym, który wyjawi jej nowinę. Telefon, ze słuchawką odłożoną na widełki, stał na stole w holu. Byron usłyszał stłumiony chichot i spojrzawszy przez amfiladę pokoi w stronę bocznej werandy, gdzie spało dziecko w swym łóżeczku, ujrzał Madeline w objęciach Hugha Clevelanda, w zasłoniętym od strony ogrodu kącie. Cleveland trzymał siostrę oburącz za pośladki, a jej różowa sukienka była mocno podciągnięta z tyłu, ukazując jej uda i majteczki. Madeline stała przylepiona do Hugha z nieprzyzwoitą intymnością. Byron wyszedł z domu na słońce. - Chyba wrócę na "Devilfish" - oświadczył Warrenowi. - Po co? Przecież Branch dał ci całą dobę. - Chcę napisać do Natalii i do starych. Może wyślę jakieś telegramy. - Briny, gubernator właśnie zaprosił całe towarzystwo do Washington Place na koktajl-party z Clevelandem. - Cleveland całuje w domu Madeline. Mówię wyraźnie: całuje, a ona z przyjemnością to przyjmuje. - Naprawdę? - mruknął lotnik z krzywym uśmieszkiem. - Zdawało mi się, że ich sponsorowi podobał się program. Madeline wypadła z domu rozczochrana, z promienną twarzą i podbiegła do braci. Za nią ukazał się Cleveland, ocierając usta chusteczką. - Chłopaki, zgadnijcie! - zaświergotała. - Rozmawiał także ze mną. Powiedział, że świetnie wypadłam. Pomiar audytorium wykazał dla nas aż 23,5. Tylko cztery punkty mniej, niż program Freda Allena, i to od pierwszego podejścia! Byron wyciągnął telegram z kieszeni i pokazał siostrze. - Nie do wiary! Jeszcze jedna dobra nowina! Słuchaj, Hugh, wiesz że żona Briniego urodziła dziecko? - Hej! Gratulacje, papo! - Wyciągnął rękę, co ten zignorował, ale Cleveland się nie obraził. - Chodź, Madeline, opowiemy gubernatorowi, co mówił Chet Fenton. Byron z założonymi rękami patrzył za nimi gniewnym wzrokiem. - Słuchaj, nie rób awantur, dobrze? Postawisz Janice w niezręcznej sytuacji - wtrącił się Warren. - Ten uśmiechnięty skurwysyn... - warknął brat. - Daj sobie spokój. Ona jest już pełnoletnia. - A on jest żonaty. Jeśli ty nie chcesz z nią pogadać, to ja to zrobię. A jeśli usłyszę, że coś jest nie tak, to powiem skurwysynowi, że jeśli nie będzie się trzymał od niej z daleka to wykopię z niego amory i parę innych rzeczy przy okazji. Warren zmierzył Byrona rozbawionym wzrokiem. - Jest cięższy od ciebie i na oko w dobrej formie. - To świetnie. Z radia rozległ się sygnał dziennika. Była czwarta, a gubernator nastawił na cały regulator mały przenośny odbiornik, stojący przy ogrodowym barku. "Berlin. Niemieckie Naczelne Dowództwo donosi o wzięciu Kijowa twierdząc, że jest to największe zwycięstwo w tej wojnie, a może i w historii świata. Według źródeł niemieckich, cztery pełne rosyjskie armie, liczące prawie milion ludzi, zostały otoczone i rozbite, a z upadkiem Kijowa jakikolwiek zorganizowany opór w tym rejonie ustał. Radio Berlin ogłosiło o północy, że, cytujemy: "Związek Sowiecki utracił zdolność prowadzenia działań wojennych, a koniec działań na froncie wschodnim nastąpi lada chwila". Dalsze wiadomości za chwilę. A teraz parę słów o Pepsi-Coli". Z głośnika popłynęły dźwięczne, dziewczęce głosy. Gubernator, kręcąc w dłoni szklankę z rumem oświadczył: - No, no. Ruskim chyba naprawdę popędzili kota, co? - Gubernatorze, gdzie jest Kijów - spytała Petsy Peters. - Czy to stamtąd bierze się kawior? Mam nadzieję, że to nie oznacza przerwania dostaw. Jest jeszcze kawior perski, ale taki drogi! - Zdaje się, że Kijów jest na północy - powiedział gubernator. - Szczerze mówiąc nie najlepiej chwytam geografię Rosji. Skończyła się reklama Pepsi-Coli. Spiker odezwał się dramatycznym tonem: "Przerywamy dziennik dla pilnego komunikatu Połączonego Dowództwa Armii i Floty Wysp Hawajskich. Nagły atak nieprzyjacielski na hawaje! To są ćwiczenia. Flota nieprzyjacielska, złożona z pancerników i lotniskowców, została zauważona o czterysta pięćdziesiąt mil na północ od wyspy Oahu. To są ćwiczenia". - Nie, nie! - zawołała Petsy Peters. - Znowu? W niedzielę o czwartej po południu! Co za okropność! Czy znowu nie pozwolą całymi godzinami wychodzić na ulicę? Gubernator położył palec na ustach. "Wszystkie przepustki i urlopy zostają unieważnione, wszyscy wojskowi mają natychmiast powrócić do swych jednostek. To są ćwiczenia. Powtarzamy, to są ćwiczenia. Nagły atak nieprzyjacielski na Hawaje! Wszyscy członkowie sił zbrojnych natychmiast wracają do swych jednostek. Graczom meczu baseballowego między Lotnictwem i Pancernikami udziela się specjalnego zezwolenia na ukończenie dziewiątego gema, a widzom pozostania na stadionie do tej chwili. Poruszanie się ludności cywilnej nie jest, powtarzam, nie jest ograniczone". - No to dziękować Bogu przynajmniej za to - oświadczyła Petsy Peters. "Wszystkie okręty tego obszaru zameldują dowódcom flotylli gotowość wyjścia w morze, ale nie będą, powtarzam, nie będą opuszczać kotwicowisk albo miejsc cumowania, chyba, że otrzymają inne rozkazy. O osiemnastej trzydzieści nastąpi symulowany atak na Pearl Harbor przez samoloty ćwiczebne, holujące rękawy. Wszystkie baterie okrętowe i brzegowe przeprowadzą ćwiczenia w śledzeniu i celowaniu, ale nie będą, powtarzam, nie będą otwierać ognia. Jednostki remontowane w suchych dokach lub na nabrzeżach będą w dalszym ciągu prowadziły te prace i są wyłączone z ćwiczeń. Powtarzamy. Nagły atak na Hawaje. To są ćwiczenia. Ten komunikat zostanie powtórzony". Gubernator wyłączył radio. - Nie byłem pewien, czy nadal będą chcieli zrobić to dzisiaj. Początkowo były wyznaczone na dziesiątą rano, Hugh, ale "Wesoła Godzina" temu przeszkodziła. - Tak, sir, to była naprawdę wielka uprzejmość. Mój sponsor pisze listy z podziękowaniami dla armii i marynarki. - To świetny pomysł. Odwołano ogólne zaproszenie do rezydencji gubernatora, Washington Place. Towarzystwo w jednej chwili się rozeszło. Wkrótce wśród pozostałych na trawniku śmieci znajdował się tylko Cleveland, Madeline, Janice, obaj podwodniacy oraz gubernator z żoną. Aster i Byron nie musieli się spieszyć, bo "Devilfish" stał w suchym doku. - Janice, a może byś pojechała do nas, do Washington Place, na drinka? - spytał gubernator. - Hugh i Madeline jadą. - Ach, dziękuję gubernatorze, ale nie mam męskiego towarzystwa - odrzekła Janice. - Janice - odezwał się z ujmującym uśmiechem porucznik Aster - stara zasada Marynarki Wojennej mówi: "Nie wychylaj się". Ale nie wiem, kiedy znów będę miał szansę ujrzeć tę rezydencję od środka. Zgłaszam się na ochotnika. - No, cóż, jest pan przyjęty, poruczniku - odrzekła ze śmiechem Janice. - Gubernatorze, proszę mi dać trzy minuty. Byron na osobności powiedział Madeline, że chce z nią pomówić, więc odwiezie ją do Washington Place samochodem Warrena. - Wspaniała nowina, to twoje dziecko - odezwała się Madeline, gdy ruszyli z miejsca. Patrząc prosto przed siebie Byron powiedział: - Byłem wtedy w domu szukając ciebie. Widziałem cię z Clevelandem. Po dłuższej chwili, wypełnionej tylko warkotem silnika, spojrzał na nią. Wyglądała ślicznie, ale minę miała upartą, z brwiami ściągniętymi w niechętnym grymasie nad wielkimi, czarnymi oczami. Była w tej chwili bardzo podobna do ich ojca. - Czy to dlatego zaproponowałeś, że mnie odwieziesz do domu gubernatora? By mi prawić kazanie? Dziękuję, mój drogi. - Ten człowiek jest żonaty, Madeline. Mama i tata bardzo by się przejęli zobaczywszy to, co ja widziałem. - Nie opowiadaj mi o przejmowaniu się mamy i taty. Jeszcze nie wyszłam za mąż za Żyda. Były to ostatnie słowa wypowiedziane w samochodzie aż do przyjazdu do Washington Place. Madeline otworzyła drzwiczki. - Przepraszam, Briny. To było paskudnie z mojej strony. Ale czy nie zasłużyłeś na to, oskarżając mnie o Bóg wie co? Nie mam nic przeciw Natalii. Lubię ją. Byron wychylił się i zatrzasnął drzwiczki wozu. Wyraz jego pobladłej z wściekłości twarzy był przerażający. - Chwileczkę. Powiedz Hughowi Clevelandowi, powiedz mu na pewno, Madeline, że jeśli kiedykolwiek dowiem się, że ci cokolwiek zrobił, znajdzie się w szpitalu. - Jak śmiesz? - zawołała Madeline z oczami pełnymi łez. - Jesteś okrutny i masz brudne myśli. Czy naprawdę uważasz, że zadałabym się z żonatym mężczyzną? Przecież "Wesoła Godzina" była moim pomysłem. Byłam w tak świetnym humorze, gdy pan Fenton powiedział nam o ocenie audytorium, że pocałowałabym każdego, kto by się nawinął. Jesteś okropny, Byron. - Wyciągnęła chusteczkę z torebki i otarła oczy. - W porządku. Nie chciałem cię doprowadzić do płaczu. - Czy ty mi nie wierzysz? - spytała Madeline cichym i pełnym smutku głosem, uśmiechając się przez łzy. - Mój Boże, myślałam, że znamy się tak dobrze. Przynajmniej kiedyś tak było. Zgadzam się, że Hugh przespałby się ze mną, gdyby mógł. Przespałby się z kimkolwiek i uważam to za obrzydliwe. To tylko zwykły dziwkarz, a jego żona jest najnieszczęśliwszą kobietą na świecie. Doceniam twoją troskę o mój honor. Jesteś tak słodko staromodny, zupełnie jak tatuś. Ale nie martw się o Madeline. I wybacz mi, kochanie, ten głupi żart. Naprawdę bardzo się cieszę z twego dziecka. - Pocałowała go w policzek. Poczuł jej łzy na twarzy. Wysiadła z samochodu, pokiwała mu palcami i pobiegła do Washington Place. Gdy Byron wrócił do bazy marynarki, samoloty ćwiczebne nadlatywały wysoko na niebie, holując długie, trzepoczące czerwone rękawy, a na wszystkich okrętach załogi wśród wrzasków kierowały lufy do góry. Ale nie słychać było strzałów, a podniecenie zdawało się głupio wymuszone. Na "Devilfish", spoczywającej w suchym doku, byli tylko robotnicy portowi i wachta. Byron usiadł przy biurku, wyciągnął z szuflady blok listowy i płytę z pieśnią "fado", której słuchali z Natalią w Lizbonie. Założył płytę na gramofon w mesie i zaczął pisać. Moje kochanie. Właśnie nadeszła wiadomość o dziecku i... Zgrzyt zużytej igły ustąpił miejsca akordom gitarowym, rozpoczynającym utwór. Byron złożył głowę na rękach. Chciał sobie wyobrazić żonę i dziecko, chłopca być może podobnego do Victora. Ale zamknąwszy oczy widział tylko gołe uda i podwiązki siostry. Zatrzymał gramofon i następną godzinę spędził nad rysunkiem kompresora powietrznego. Pracując z pamięci i używając różnokolorowych tuszów i kredek, wykonał rysunek tak dokładny i przejrzysty, że można go było drukować w podręczniku. Przypiął do niego list, wystukany na maszynie w pachnącej pleśnią kajucie kancelisty. W liście postawił formalny wniosek o przeniesienie do służby na Atlantyku. Dodał do tego odręczną notatkę na skrawku papieru: "Kapitanie, w pełni doceniam amnestię i przepustkę. Ale obecnie jedyna rzecz na świecie, której pragnę, to ujrzeć moją żonę i dziecko i postarać się wyciągnąć ich z Europy. Jestem pewien, że Pan to zrozumie". Następnego ranka Branch Hoban pogratulował Byronowi rysunku i z żalem wyjaśnił, że nie może się pozbyć ani jednego oficera, oraz wyraził przekonanie, że Natalia i jej dziecko są zupełnie bezpieczni w Rzymie, dodając że przekaże prośbę Byrona drogą służbową, nie zalecając przyjęcia. 51 Grubość zalakowanej koperty otrzymanej z Departamentu Stanu zdumiała Rhodę. Wewnątrz znajdowała się druga także gruba koperta, z bladoniebieskim rosyjskim nadrukiem. Zawierała jedenaście stron maszynopisu, mocno pokreślonych piórem. Była do niej przypięta kartka z nagłówkiem Memorandum od Alistaira Tudsbury, a na niej kilka słów czerwonym ołówkiem, nakreślonych zdecydowanym, pochyłym charakterem pisma Puga: "3 października, Moskwa (i ciągle nie mogę w to uwierzyć!). Hej! Nic się nie obawiaj - zdaje mi się, że jak długo się znamy, nie napisałem jeszcze listu tej objętości, bo nie miałem dotąd takich doświadczeń. Ukłony od Tudsburych. Piszę na jego maszynie i papeterii. Wyjaśnienie w liście. Gaduła jest grubszy niż kiedykolwiek, a córka wygląda jak widmo. Ucałowania. Pug". Maszynopis zawierał kolejny list. Hotel National, Moskwa. 2 października 1941. Najdroższa Rhodo Za trzy godziny będę na kolacji na Kremlu. Co o tym powiesz? A to najszczersza prawda. Cała reszta podróży zresztą była w każdym szczególe równie fantastyczna. Obecnie, gdy już mamy dwóch wnuków (i cóż o tym sądzisz, babciu?), coraz bardziej jestem przekonany, że powinienem zapisywać przynajmniej niektóre rzeczy, które mi się wydarzają, i to w chwili, gdy są jeszcze świeże w pamięci. Literatem nie jestem, ale suchy zapis faktów kiedyś zainteresuje obecne niemowlęta. Dlatego nie uważam, że jeśli od czasu do czasu otrzymasz ode mnie podobny pakiet kartek, uznasz mnie za starego, gadatliwego ramola. Gdy je przeczytasz, schowaj je dobrze dla tych dzieci. Czuję się trochę zamroczony; od chwili opuszczenia Londynu nie przespałem porządnie ani jednej nocy. Podróż do Archangielska na brytyjskim niszczycielu mogłaby być jakimś odpoczynkiem, gdyby nie całonocne konferencje i całodzienne alarmy bojowe. To ciężka trasa, przez cały czas przebiega w zasięgu Luftwaffe. Idące nią konwoje dostają ciężkie lanie. Na szczęście dla nas prawie przez połowę drogi płynęliśmy we mgle. Przez cały czas robię te literówki, bo maszyna do pisania Tudsbury'ego nawaliła. A w całej Rosji nie ma nikogo, kto potrafiłby (czy chciałby - nigdy nie wiadomo, jak jest z nimi naprawdę) naprawić brytyjską maszynę. Do pracy udaje mi się wyżebrać maszynę z ambasady, ale dzisiaj wszystkie są zawalone robotą: przygotowuje się dokumenty końcowe konferencji. Tudsbury'owie zajęli najlepszy apartament w hotelu National. Oczywiście! W takich sprawach zdaję się na Gadułę! Jego pokoje wychodzą na Plac Czerwony i z mojego miejsca mam przez padający deszczyk widok na Kreml. Mówili nam, że w tym apartamencie mieszkał Lenin, a teraz ja tu siedzę. W pokojach wszędzie brązowy plusz, złote kandelabry i alabastrowe rzeźby, a pośrodku perski dywan wielkości jednego akra. Jest tu nawet koncertowy fortepian z palisandru (oczywiście rozstrojony), ledwie widoczny w kącie salonu. Co do mnie, to dostałem pokoik na ostatnim piętrze z widokiem na podwórze, jakieś pięć na dziesięć stóp, nagie ściany żółto tynkowane. Tudsbury siedzi obok, dyktując Pameli swoją korespondencję radiową na dziś wieczór. Możesz być pewna, że gdzie coś się dzieje, pojawi się Gaduła! Wymusił na Biurze Informacji Wojennej, że przydzielono mu Pamelę. Powołał się na zły wzrok, a jego audycje są uważane za pierwszorzędną propagandę. Dlatego Pamela jest na długoterminowym urlopie z RAF u i jest strasznie nieszczęśliwa z tego powodu. Jej lotnik od przeszło roku jest w niewoli niemieckiej, a od miesięcy nie miała od niego wiadomości. Tudsbury, jak wszyscy tutejsi korespondenci, próbuje strzelać bez prochu. Zeszłego wieczoru zawracał mi głowę przez dwie godziny opowiadaniem, jakie to trudne. Rosjanie trzymają wszystkich sprawozdawców w Moskwie i mniej więcej co drugi dzień wzywają ich, by im przekazać kolejne lipne komunikaty. Większość dziennikarzy zagranicznych uważa, że sytuacja jest bardzo zła, ale nie mają wiele materiałów prócz krążących po Moskwie plotek i berlińskich audycji radiowych. Wygląda na to, że Rosjanie potwierdzają tak czy inaczej wszystkie przechwałki Niemców, ale z dwu- albo trzytygodniowym opóźnieniem. Tutejsi pesymiści - a jest ich mnóstwo - sądzą, że Moskwa padnie za tydzień! Ani ja, ani Tudsbury tak nie uważamy, ale nasi w ambasadzie, a przynajmniej część z nich, boją się jak diabli, by naziści nie złapali Harrimana. Jutro, gdy misja odleci, wielki kamień spadnie im z serca. Teraz trochę o podróży. Rosyjskie wybrzeże przypomina Nową Fundlandię. Tu na północy, Rhodo, świat składa się głównie z jasnych wód i sosnowych lasów. Być może człowiek w swym oślim uporze wyniszczy strefę umiarkowaną i tropikalną, a zmarniała cywilizacja zacznie się odradzać na czubku globusa. Pierwsza niespodzianka i pierwszy wstrząs czeka wszystkich w Archangielsku. Jest to miasto portowe w dzikiej puszczy, od początku do końca zbudowane z drewna. Nabrzeża, magazyny, tartaki, fabryki, kościoły, dźwigi portowe - samo drewno. Gdziekolwiek spojrzeć, stosy drewna - miliardy stóp sześciennych. Bóg jeden wie, ile drzew ścięto, by zbudować to miasto i ułożyć te góry drewna, a przecież puszcze wokół Archangielska wyglądają na nietknięte. Miasto przypomina Alaskę, podobne jest do obrazków z Klondike. Pierwszy autentyczny Rosjanin jakiego ujrzałem, był to pilot portowy. Przybył na pokład na początku toru wodnego i wtedy nowa niespodzianka: Rosjanin okazał się Rosjanką. Kożuch, spodnie, długie buty i ładna, zdrowa twarz. Byłem na mostku, gdy nas pilotowała i okazała się doskonałym żeglarzem, a raczej żeglarką. Bardzo zręcznie wprowadziła nas do portu. Wtedy wymieniła z szyprem uścisk dłoni i wysiadła. Przez cały czas nawet się nie uśmiechnęła! Rosjanie uśmiechają się tylko wtedy, gdy ich coś rozśmieszy, a nigdy z uprzejmości wobec rozmówcy. Dlatego wydają się ludźmi utrzymującymi dystans i raczej zgryźliwymi. My zaś, jak przypuszczam, robimy na nich wrażenie szczerzących zęby małp. I tu masz w największym skrócie problem porozumiewania się z Rosjanami. Nie tylko języki, ale i nasze usposobienie i obyczaje są całkowicie odmienne. Choć Hopkins opowiadał mi o puszczach rosyjskich, ich widok mnie zdumiał. Czy pamiętasz jak kiedyś, chyba w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku, w środku lata pojechaliśmy samochodem na zachód i przez trzy dni nie mogliśmy się wydostać z pól kukurydzianych? Tak samo jest z lasami północnej Rosji. Z Archangielska do Moskwy lecieliśmy przez cały czas tuż nad czubkami drzew. Zielone gałęzie przez niezliczone godziny bezustannie przesuwały się wprost pod naszymi skrzydłami. A potem nagle wzbiliśmy się w górę, a przed nami leżał ogromny, ciągnący się od horyzontu po horyzont obszar zabudowany domami i fabrykami. Moskwa jest płaska i szara. Patrząc na miasto z pewnej odległości, równie dobrze można by je wziąć za Boston czy Filadelfię. Ale przy zbliżeniu, gdy się już widzi cebulaste kopuły cerkwi i rozciągnięty nad rzeką ciemnoczerwony Kreml z całą grupą cerkwi wewnątrz obwodu murów, człowiek zdaje sobie sprawę, że przybył do bardzo dziwnego miejsca. Przed lądowaniem, prawdopodobnie jako dowód specjalnej grzeczności wobec nas, pilot zatoczył koło nad miastem, co pozwoliło nam dobrze je obejrzeć. Przy okazji powiem ci, że starty i lądowania wykonywane są bardzo fachowo, ale z naszego punktu widzenia po barbarzyńsku. Rosyjski pilot odrywa się od ziemi świecą w górę, a przy lądowaniu nurkuje i z trzaskiem siada na ziemi. Po przybyciu do Moskwy znaleźliśmy się w maszynce do mielenia mięsa, która kręci się bez przerwy całą dobę. Mamy rozkazy, by dosłownie każdą noc pracować. Gdy nie obradujemy, jemy i pijemy. Standardowe wyżywienie gości obejmuje, jak się zdaje, tuzin różnych ryb na zimno i kawior, następnie dwie zupy, potem drób, po czym pieczyste, z winem do każdego dania. Przed każdym stoi też osobno karafka z wódką. To cholerna metoda załatwiania spraw, a1e z drugiej strony być może ci Rosjanie są mądrzy. Alkohol ułatwia dużo spraw. Oczywiste jest że bolszewik i kapitalista jednakowo się upijają, więc przynajmniej pod tym względem znajdujemy wspólny język. Uważam, że ta konferencja będzie historycznym przełomem. Kiedy to Amerykanie i Rosjanie siedzieli przy jednym stole, omawiając problemy wojskowe, nawet jeśli robią to z wielką ostrożnością? To najdziwniejsze i zupełnie nowe wydarzenie. Rosjanie nie chcą nam podawać pełnych i prawdziwych danych o swej produkcji wojennej ani o sytuacji na froncie. Ale biorąc pod uwagę, że przed trzema krótkimi miesiącami w miejscu, gdzie teraz siedzimy, my i Brytyjczycy, siedzieli Niemcy, trudno im się dziwić. Rosjanie mieli pecha. Nie można o tym zapominać, gdy się z nimi rozmawia. Nasz tłumacz, Leslie Slote, nieustannie nam to przypomina. Nie ujawnię tu żadnej tajemnicy mówiąc, że Brytyjczycy rezygnują z niektórych swoich pierwszeństw od Lend Lease, a nawet podejmują się wysyłać Rosjanom czołgi. Wszystko to znajdzie się w komunikatach prasowych. W Dunkierce Anglików obdarto do naga z wszelkiego wyposażenia, a więc ich obecną postawę trzeba uznać za odważną i bardzo przyzwoitą. Oczywiście Brytyjczycy nie mają obecnie jak użyć czołgów przeciw Niemcom, a Rosjanie tak. Niemniej Churchill nie może mieć pewności, czy Hitler i Stalin znów się nie dogadają. A wtedy Niemcy mogą zrobić w tył zwrot i rzucić wszystkie siły na przekroczenie kanału La Manche. Nie sądzę, by to mogło nastąpić. Narasta tu zupełnie dzika nienawiść do Niemców; wystarczy obejrzeć kroniki filmowe, nakręcone w wioskach skąd wyparto nieprzyjaciela, by to zrozumieć. Dzieci na szubienicach, kobiety zgwałcone na śmierć i wszystko inne w tym rodzaju. Ale Hitler i Stalin są tak zimnokrwiści, jakby mieli rtęć w żyłach. Postępują w sposób nieludzki i nieprzewidywalny i dlatego brytyjska decyzja wysłania im czołgów zasługuje na bardzo wysokie uznanie. Niektórzy amerykańscy członkowie delegacji czują się podczas obrad dziwnie, a nawet cholernie dziwnie. Zagrożeni Brytyjczycy chcą pomóc Rosjanom, a nasz Kongres krzyczy, by im nic nie dawać. My siedzimy wśród przedstawicieli dwóch krajów walczących z Niemcami na śmierć i życie, sami reprezentując kraj, którego Kongres nie pozwala prezydentowi nawet kiwnąć palcem, by im pomóc. A gdy już na coś pozwoli, to z wrzaskiem od morza do morza. Czy przypominasz sobie Slote'a? Jest teraz drugim sekretarzem w Moskwie. Jak może pamiętasz odwiedził mnie w Berlinie, wychwalając zachowanie się Briniego pod ostrzałem w Polsce. To właśnie jego Natalia odwiedzała w Warszawie. Nadal jest zdania, że to najwspanialsza dziewczyna na ziemi i nie rozumiem, dlaczego się z nią nie ożenił, gdy miał tę możliwość. W tej chwili próbuje uwodzić córkę Gaduły. Ponieważ jest to jedna z niewielu wolnych zachodnich dziewczyn - o mały włos powiedziałbym "białych dziewczyn" - w Moskwie, Slote ma mnóstwo współzawodników. (Nawiasem mówiąc moja uwaga o "białych dziewczynach" jest idiotyczna. Po dwóch dniach pobytu w Moskwie, gdy próbowałem się zorientować, co tu jest tak odmiennego od miast amerykańskich, powiedziałem wreszcie Slote'owi dwie rzeczy: nie ma ogłoszeń i nie ma kolorowych. Rozśmieszyło go to. Ale to prawda. Pod względem swobody zachowania i poczucia równości wszystkich ludzi, Moskwa jest bardzo podobna do Ameryki. Ale w żadnym z wielkich amerykańskich miast nie widzi się takiego morza wyłącznie białych twarzy. Biorąc wszystko pod uwagę, podobają mi się Rosjanie z ich spokojnym i zdecydowanym sposobem prowadzenia spraw, podobnym do zachowania londyńczyków). A teraz opowiem ci pewne zdarzenie, które powinnaś znać, a nasi wnukowie przeczytać pewnego dnia, szczególnie chłopak Byrona. Sprawa jest ponura i do tej pory nie wiem, co o niej sądzić. Ale chcę ją zanotować. Wczoraj, pomiędzy ostatnią konferencją popołudniową i oficjalną kolacją w hotelu Metropol, poszedłem na chwilę do mieszkania Slote'a z Tudsburym i z Pam. To przyjątko zainspirował Gaduła, bo chciał ode mnie wyciągnąć coś na temat konferencji, choć niewiele mogłem ujawnić. W każdym razie właśnie piłem z nim drinka - gdy się jest tak zmęczonym, trzeba stale mieć należyty poziom alkoholu we krwi i podtrzymywać to stężenie awaryjnymi dawkami - gdy rozległo się pukanie do drzwi i wkroczył facet w zdartych butach, czapce i znoszonym ciężkim płaszczu. Był to Jochanan Jastrow, żydowski kupiec z Warszawy, wuj Natalii! Ten, którego nazywają Berel. Jak pamiętasz, Briny i Natalia pojechali na południe Polski na ślub jego syna, i tam ich zastała inwazja. Berel był wygolony, płynnie mówił po rosyjsku i niemiecku i nie wyglądał na Żyda, choć Slote powiedział, że w Warszawie nosił brodę i miał wygląd rabina. Jego ucieczka z Warszawy z resztą rodziny to cała saga. Znaleźli się w Mińsku i tam znów przyłapał ich błyskawiczny najazd niemiecki na Białoruś. Powiedział nam tylko kilka najistotniejszych faktów: jak wydostał się z rodziną z Mińska i uciekł z nimi przez lasy, ale oczywiste jest, że ten facet jest geniuszem forteli ratujących życie. I tu, się zaczynają rzeczy niewiarygodne. Jastrow twierdzi, że pewnej nocy, mniej więcej w miesiąc po zajęciu Mińska przez Niemców, hitlerowcy wkroczyli do ustanowionego tam przez siebie getta z całą kolumną ciężarówek. Opróżnili domy dwóch najgęściej zaludnionych ulic, upychając wszystkich mieszkańców do ciężarówek: mężczyzn, kobiety, dzieci, niemowlęta, starców niezdolnych do poruszania się o własnych siłach. Było tego przynajmniej kilka tysięcy dusz. Wywieźli ich kilka mil za miasto do wąwozu, a tam wystrzelali co do jednego i zagrzebali w ogromnych, świeżo wykopanych dołach. Jastrow mówi, że wcześniej Niemcy złapali grupę Rosjan do kopania tych rowów, a potem kazali im się oddalić. Paru z nich przekradło się z powrotem, by zobaczyć, co tam się będzie działo i w ten sposób wszystko wyszło na jaw. Jeden z nich miał aparat fotograficzny i porobił zdjęcia. Jastrow pokazał nam trzy odbitki. Całe to wydarzenie, czymkolwiek naprawdę było, miało miejsce o świcie. Na jednym zdjęciu widać ogień szeregu strzelających karabinów. Na drugim daleki tłum ludzkich sylwetek. Trzecie, najwyraźniejsze, pokazuje ludzi w niemieckich hełmach zasypujących dół. Jastrow wręczył także Slote'owi dwa dokumenty po rosyjsku, jeden ręcznie pisany, drugi na maszynie, które mają być zeznaniami naocznych świadków. Jastrow powiedział, że zdecydował przedostać się do Moskwy i przekazać amerykańskiemu dyplomacie historię masakry w Mińsku. Nie wiem, w jaki sposób otrzymał adres Slote'a. Berel jest człowiekiem pomysłowym, ale naiwnym. Wierzył i wierzy nadal, że gdy tylko prezydent Roosevelt dowie się o tej historii i opowie o niej narodowi amerykańskiemu, Stany Zjednoczone natychmiast wypowiedzą wojnę Niemcom. Jastrow przekazał wszystko Slote'owi i oświadczył, że ryzykował życiem, by dostarczyć te materiały do Moskwy, i że masa kobiet i dzieci została zamordowana. Prosi więc, by Slote starannie przechował te zeznania i zdjęcia. Rozmawiałem z nim trochę o dzieciach. Miał łzy w oczach dowiedziawszy się, że Byron i Natalia mają chłopca. Gdy sobie poszedł, Slote zaproponował Tudsbury'emu, że da mu to wszystko. - No to masz swoją korespondencję. Znajdzie się na tytułowych stronach całej prasy Stanów. - Ku naszemu zdumieniu Tudsbury oświadczył, że nie tknie tego nawet palcem. Podczas pierwszej wojny, po tym jak został ranny, pracował w brytyjskiej propagandzie i tam pomagał koncypować i podrzucać prasie zełgane historyjki o niemieckich okrucieństwach. Twierdzi, że to właśnie Brytyjczycy wymyślili, że Niemcy wyrabiają mydło z ciał poległych żołnierzy. Być może w Mińsku wydarzyła się taka masakra, ale Jastrow wygląda mu na wtyczkę NKWD. Wydaje mu się zbyt nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, że mój odległy polski powinowaty, i to spowinowacony przez tak dziwacznie zawarte małżeństwo, nagle z wolnej i nieprzymuszonej woli ujawnia się w Moskwie z takim opowiadaniem i takimi materiałami. Tu nastąpiła gorąca kłótnia i wreszcie Tudsbury oświadczył, że gdyby nawet miał pewność, że historia jest prawdziwa, nie zrobiłby z niej użytku. Twierdzi, że taka sprawa może mieć efekt bumerangowy i powstrzymać Amerykę od wmieszania się do wojny, dokładnie w taki sam sposób, jak postępowanie Hitlera wobec Żydów przez szereg lat paraliżowało politycznie Brytyjczyków: - "Nikt nie chce prowadzić wojny w obronie Żydów" - powtarzał nieustannie, bijąc pięścią w stół, a do tego Hitler przekonał masę ludzi, że każdy, kto walczy z Niemcami, w rzeczywistości przelewa krew tylko za Żydów. Gaduła twierdzi, że ta argumentacja to jeden z największych pomysłów propagandy wojennej wszechczasów i że historia o Mińsku będzie Niemcom tylko na rękę. No cóż, opisałem Ci tylko nagie fakty. Nie chciałem się o tym aż tyle rozpisywać, ale sprawa nie daje mi spokoju. Jeśli w opowiadaniu Jastrowa jest choć odrobina prawdy, to znaczy, że Niemcy wpadli w szał, a Natalia i jej niemowlę, jeśli w tej chwili nie znajdują się już poza Italią, są w ogromnym niebezpieczeństwie. Mussolini małpuje wszystko, co robi Hitler. Ale zakładam, że już się wydostali; Slote twierdzi, że wszystko było załatwione przed jej połogiem. Rhodo, gdy pomyślę o tym, co opowiedział Jastrow, dostaję zawrotu głowy i wydaje mi się, że świat, w którym wyrosłem, rozpada się. Usłyszeć taką historię, nawet gdyby była przesadzona, to jakby znaleźć się znowu w mrokach średniowiecza. Nie mogę tego znieść, a najgorsze, że trudno mi nie wierzyć w to, co powiedział Jastrow. Ten człowiek zachowywał się z prawdziwą godnością. I choć trudno mi było sobie to uprzytomnić, gdy na niego patrzyłem, jest człowiekiem, którego mogę w pełni zaakceptować jako należącego do mej rodziny. Już za pięć szósta. Muszę zapakować ten list i iść na bankiet. Wojna paskudnie się zabawia z naszą rodziną, prawda? Nasze dni w Manili, z całą trójką dzieci w szkole i naszym domem z kortem tenisowym, gdzie wszystkie je uczyłem grać, wydają się jakimś dalekim snem. To były najlepsze dni mego życia. A teraz jestem w Moskwie. Spodziewam się, że nadal grasz co tydzień debla z Fredem Kirby i z Vanceami. Zawsze czujesz się lepiej, gdy masz trochę ruchu. Pozdrów ode mnie Blinkera i Anny, a także Freda i powiedz mu, że mam nadzieję, iż faceci z Departamentu Stanu nie załatwią go. Choć tak jestem zajęty, tęsknię do Ciebie. Ale ty, kochanie, na pewno nie chciałabyś się znaleźć w Rosji Sowieckiej, obojętne - w wojnie czy w pokoju. Pamela Tudsbury mówi, że w całej Moskwie nie ma fryzjera, do którego mogłaby pójść. Sama pierze sukienki i kostiumy w benzynie. Pomyśl, rozmawiałem już z Hitlerem, Churchillem, Rooseveltem, a dziś wieczorem może uścisnę rękę Stalina. Biorąc pod uwagę, że jestem prawie nikim, to chyba dużo! Moja kariera zawodowa przebiega w zdecydowanie kapryśny sposób. Wolałbym, by moi wnukowie (o czym wiesz) dowiedzieli się, że ostatnie dwa lata spędziłem na morzu. Ale co się stało, to się nie odstanie; ponadto sądzę, że przy okazji czegoś się nauczyłem. Tyle, że w tej chwili ta nauka już mi wychodzi uszami i przysięgam, że chętnie zamieniłbym kolację na Kremlu na jeden uczciwy powiew zapachu spalin z komina okrętu wojennego. Do następnego razu! Całuję Cię mocno... Pug. * Victor Henry przybył do Związku Sowieckiego w składzie misji Harrimana-Beaverbrooka dokładnie w chwili, gdy Niemcy rozpoczęli swój jesienny atak na Moskwę. Armie pancerne przebiły się na mniej niż sto mil od stolicy, ale Rosjanie organizowali przyjęcia i pijaństwa dla anglosaskich gości, wozili ich limuzynami po Moskwie, zabierali na przedstawienia baletowe i spokojnie prowadzili długie pertraktacje, nie zdradzając absolutnie niczym, by mieli jakiekolwiek kłopoty - chociaż wydawało się, że nader się spieszą, wyznaczając bankiet pożegnalny na mniej niż tydzień od dnia przyjazdu misji. O ile Amerykanie i Brytyjczycy mogli się zorientować, centralny atak Niemców został przed przeszło miesiącem zatrzymany na wschód od Smoleńska i od tej chwili zostali oni na tym odcinku zepchnięci do defensywy. W Moskwie ciągle powtarzano, że to powstrzymywanie hord najeźdźców było wielkim wyczynem Armii Czerwonej, nowym "Cudem nad Marną". Podobnie jak Francuzi w tysiąc dziewięćset czternastym roku zatrzymali Hunów o trzydzieści mil od Paryża, pozbawiając ich szansy szybkiego wygrania wojny, tak samo - twierdzono - Armia Czerwona powstrzymywała atak hitlerowskich rabusiów, którego celem było zdobycie Moskwy przed nastaniem pory zimowej. Rosjanie nawet zawieźli korespondentów zagranicznych na ten centralny odcinek frontu, pokazując im oswobodzone wsie, rozbite czołgi hitlerowców oraz martwych i wziętych do niewoli wrogów. Obecnie jednak Niemcy twierdzili, że ich marsz na Moskwę znów się toczy, Rosjanie natomiast temu zaprzeczali. Mglista zasłona tajemnicy wojskowej skrywała prawdę o przebiegu faktów. W przeciwieństwie do szeroko głoszonej podówczas opinii - która zresztą nie zginęła bez śladu do dziś - Wehrmacht nie stanowił gigantycznej, masywnej falangi czołgów i samochodów pancernych, która przetaczała się przez całe kraje plując ogniem i śmiercią. Armie Hitlera miały zaprzęg konny. Były liczniejsze niż napoleońskie, ale ich wdzieranie się w głąb Rosji opierało się na tym samym, co la Grande Armee: sile mięśni zwierząt pociągowych i maszerujących piechurów. Oczywiście Hitler miał też trochę dywizji pancernych, rozmieszczonych na skrzydłach trzech wielkich grup armii, które najechały Związek Sowiecki. Blitzkrieg przebiegał w następujący sposób: jednostki pancerno-motorowe atakowały na skrzydłach każdego z frontów, wbijając się w linie nieprzyjacielskie i licząc na zaskoczenie, przerażenie i swoją siłę przebicia, która miała zmiękczyć opór nieprzyjaciela lub wprowadzić go w panikę. Pomiędzy tymi dwoma klinami podążała tak szybko jak tylko mogła piechota, zabijając lub biorąc do niewoli oddziały, w które włamały się dywizje pancerne lub otoczyły cienkim łańcuchem. Te pancerne dywizje odnosiły wielkie sukcesy i niewątpliwie Hitler z przyjemnością używałby ich w większych ilościach. Ale wojnę rozpoczął - jak z cicha pomrukiwali jego generałowie - o wiele za wcześnie, ledwie w sześć lat po dojściu do władzy. Bynajmniej nie udało mu się całkowicie uzbroić Niemiec, choć groźnie krzyczał, że to zrobił, a Europa mu uwierzyła. Dlatego, biorąc pod uwagę rozległość frontu wschodniego, pancernych dywizji miał bardzo mało. W sierpniu, gdy jego trójzębny atak wbił się głęboko w Związek Sowiecki, Hitler skierował niewielkie siły pancerne środkowego odcinka na północ i południe, by zakończyć wojnę na skrzydłach przez wzięcie Kijowa i oblężenie Leningradu. Wykonawszy to zadanie, jednostki pancerne miały powrócić na pozycje wyjściowe i znowu dopomóc Grupie Armii "Środek" do wymierzenia nokautującego ciosu stolicy. Historycy wojskowości do tej pory spierają się o słuszność tej decyzji. W każdym jednak razie piechota i artyleria konna w centrum, pozbawione pancerza, zmuszone zostały do zatrzymania się i okopania w oczekiwaniu na powrót swych stalowych ostrzy tnących - dywizji pancernych - z ich wycieczek na boki. I to był ten nowy "Cud nad Marną". Rosjanie byli najpierw zdziwieni, później niesłychanie podniesieni na duchu tego rodzaju nagłym zatrzymaniem się olbrzymich sił następujących na stolicę i nawet tak zdezorganizowani jak byli wówczas, rzucili się do kontrataków i uzyskali lokalne postępy. "Cud" zakończył się z końcem września, gdy armie pancerne powróciły na poprzednie pozycje i stamtąd, odremontowane i zaopatrzone w paliwo, uderzyły znowu na Moskwę po dwóch, biegnących łukami do wyznaczonego punktu spotkania, liniach natarcia. Właśnie wtedy przybyli Harriman i Beaverbrook, ze skromnym kapitanem Henrym w ich świcie. 52 Lesliemu Slote tak trzęsły się ręce, że w pośpiechu dwukrotnie krzywo zawiązał krawat. Cisnął nim w kąt, wyciągnął drugi z szafy i wreszcie udało mu się jako tako uzyskać przyzwoity węzeł. Nałożył żakiet i zasiadł na ciężkim fotelu z brązowej skóry, wyciągając nogi na kozetkę i próbując uspokoić wzburzone nerwy papierosem. Apartament ten został porzucony piętnastego czerwca przez niemieckiego korespondenta, który pośpiesznie wynajął go Slote'owi. Jak na Moskwę był wspaniały: trzy pokoje, kuchnia, łazienka, solidne niemieckie meble. Podobał się też Pameli Tudsbury, która ugotowała tam niejedną kolację dla Slote'a i kilku ich przyjaciół. Anglojęzyczni pracownicy ambasad i korespondenci - mała, izolowana i rozplotkowana grupka - przypuszczali, że brytyjska dziewczyna i amerykański dyplomata nawiązali romans. Tego samego zdania była przysadzista rosyjska pokojówka Slote'a, Walia, która na widok Pameli uśmiechała się promiennie i chodziła po mieszkaniu na paluszkach. Slote tęsknie marzył o takim romansie. Do tej pory nie przyszedł do siebie po małżeństwie Natalii Jastrow i nic lepiej nie uleczyłoby rany, jaką zadano jego ambicji, jak nowy romans. Pam Tudsbury, którą pamiętał z Paryża jako gorącokrwistą dziewczynę Philipa Rule'a - pełną szalonych pomysłów, otwarcie zmysłową, najżwawszą i najweselszą po zapadnięciu zmroku - ostro pohamowała jego awanse. Była w kiepskim nastroju. Oświadczyła, że zostanie wierna swemu narzeczonemu, zaginionemu pilotowi RAF-u. Pamela miała cerę tak świeżą jak za paryskich czasów, a jej twarz w kształcie serca z cienkim łukiem warg nadal wyglądała jak kwiat angielskiej piękności. Ubierała się w brązowe wełniane kostiumy, nosiła pantofle na płaskim obcasie i okulary. Ale pod tym odzieniem wzorowej sekretarki płonęła uroda dziewczyny, która w Paryżu w noc świętojańską zrzuciła pończochy i wraz z Philipem Rule taplała się w paryskiej fontannie, podciągnąwszy czerwoną jedwabną sukienkę do pół uda. Tę sukienkę miała nadal i od czasu do czasu ją nosiła. Slote cierpliwie zgadzał się na to, że ich stosunki układały się wedle życzeń Pameli. Miał nadzieję, że z czasem się zacieśnią. Ale przybycie kapitana Victora Henry'ego pozbawiło go towarzystwa Pameli na jakichkolwiek warunkach. Ujrzawszy tylko raz Pam w towarzystwie Puga Slote pojął, że ma przed sobą zakochaną kobietę. Taka to była wierność wobec zaginionego lotnika! Natomiast kapitan Henry - krępy, blady, zmęczony facet około pięćdziesiątki wydał się dyplomacie prawie karykaturą typowego zawodowego wojskowego: lakoniczny w rozmowach towarzyskich, bystry w sprawach zawodowych, z pokerową twarzą, mocny i bezbarwny. Leslie nie mógł nawet określić, czy Henry lubi Pamelę Tudsbury. Na jej niezawoalowane, zakochane bez pamięci spojrzenia nawet nie odpowiadał. Slote bez powodzenia próbował zgłębić, czym ten podstarzały tępak mógł tak opętać młodą Angielkę, podobnie jak nigdy nie udało mu się zrozumieć szaleńczej miłości Natalii Jastrow dla syna tego człowieka. Los zaserwował mu dziwaczne a niestrawne danie, myślał Leslie Slote. Najpierw prześcignął go syn, potem ojciec, a żaden z nich w jego pojęciu nie był godnym go rywalem. Byron Henry był przynajmniej przystojnym młodym zuchwalcem, który głęboko zmienił zdanie Slota na temat wrażliwości mądrych kobiet na zewnętrzny urok. Ale powierzchowność kapitana Henry nie miała żadnych uroków. Najlepszym, co jeszcze dałoby się o nim powiedzieć, było to, że zachował do tej pory gęstą, ciemną czuprynę, a jego talia zdradzała wysiłki utrzymania dobrej formy. Ale wiek marynarza stawał się oczywisty, gdy tylko spojrzało się na jego zmęczone, otoczone zmarszczkami oczy, sękate dłonie, zaciśnięte wargi i odmierzone ruchy. Slote miał spotkać się z admirałem Standleyem i kapitanem Henrym w hotelu National; miał być ich tłumaczem na kremlowskim bankiecie. Perspektywa tego wyróżnienia bynajmniej go nie uszczęśliwiała. Szarpały nim paniczne przeczucia. Przez pierwsze tygodnie inwazji fizyczne tchórzostwo Slote'a, z którym nauczył się żyć tak, jak inni ludzie żyją z katarem siennym lub wysokim ciśnieniem krwi, jeszcze się nie ujawniło. Był wielbicielem Rosji Sowieckiej. Wierzył w wiadomości podawane przez głośniki uliczne i wykłócał się, że zwycięskie niemieckie komunikaty to czysta propaganda. Od Niemców oddzielało go sześćset mił terenu, ponad sto milionów ludności Rosji, a ponad wszystko wielka Armia Czerwona. Znajdował się tak daleko od Niemców, że nawet Luftwaffe nie była w stanie przelecieć tego dystansu. Barometr jego lęków wskazywał na piękną i słoneczną pogodę w Moskwie. Moskwianie - przyjaźni, dobroduszni i raczej ubogo ubrani ludzie; całe roje robotników w czapkach, robotnic w chustkach, chłopców i dziewcząt z czerwonymi komsomolskimi chustkami na szyjach, wszyscy tak do siebie podobni ze spokojnych, płaskich rosyjskich twarzy, że zdawali się wielomilionowym tłumem bliskich krewnych - pogodnie układali stosy worków z piaskiem, zaklejali okna paskami papieru i uczestniczyli w ćwiczeniach przeciwpożarowych na wypadek nalotów, które nie nadchodziły. Prócz tego zajmowali się nadal swoimi sprawami pod błękitnym niebem przy ciepłej, słonecznej pogodzie. Nad placami miejskimi kołysały się na uwięzi srebrzyste balony zaporowe. Z dachów hoteli i muzeów wyglądały lufy armat przeciwlotniczych. Masy krzepkich, rumianych, młodych ludzi w nowiutkich mundurach i pierwszorzędnych skórzanych butach płynęły w stronę dworców kolejowych. Czołgi, wieloosiowe ciężarówki i ciężkie działa w dzień i w nocy chrzęszcząc toczyły się po alejach miasta, a wszystkie kierowały się na zachód. Teatry i kina były otwarte. Sprzedawane na ulicach lody były tak smaczne jak zawsze. Cyrk letni występował przed tłumami publiczności, gdyż tego lata był tam tańczący słoń i równie uzdolnione niedźwiedzie. Jeśli w Moskwie można było wierzyć własnym oczom i uszom, to Związek Sowiecki odparł napad na swych dalekich granicach i zadał nazistom ich pierwszą wielką porażkę - dokładnie tak, jak to twierdziło Radio Moskwa. A potem upadł Mińsk, następnie Smoleńsk, później Kijów - co Rosjanie potwierdzali w tydzień lub jeszcze później po zwycięskich peanach Niemców. Zaczęły się naloty: zasięg Luftwaffe objął już miasto. W całej ambasadzie nikt nie przeraził się tak jak Slote, bo nikt poza nim tak nie liczył na Rosjan. A do tego nikt inny nie przeszedł męczarni Warszawy. Od maja ambasador gromadził żywność, benzynę i inne zapasy w dużym domu o trzydzieści mil za Moskwą, aby tam przesiedzieć zbliżające się oblężenie. Niektórzy Amerykanie, rozwścieczeni nieporozumieniami z Rosjanami, cieszyli się na myśl o przemarszu Wehrmachtu przez Plac Czerwony. A przynajmniej, wypiwszy kilka kieliszków, tak twierdzili. Przekonawszy się, jak bardzo pomylił się w ocenie Armii Czerwonej, Slote przestał się spierać. Ale uważał, że obojętność i spokój ducha reszty Amerykanów graniczy z szaleństwem. W miarę zbliżania się Niemców naloty stawały się cięższe. W ciemnościach nocy, wśród smug reflektorów, poszukujących na niebie samolotów nieprzyjaciela zadziwiająco gęsty ogień zaporowy artylerii przeciwlotniczej tworzył baldachim, utkany z zielonych, czerwonych i żółtych ogników. To podnosiło na duchu, ale bomby jednak padały. A zbliżał się przecież terror ostrzału z dział. - Jeśli nawet przeżyję oblężenie - myślał Slote - czy będę bezpieczny? Do tej chwili prowokacyjnie jawna pomoc, udzielana przez Roosevelta wrogom nazizmu może spowodować, że zwycięski Hitler wypowie wojnę Stanom. Jeśli Moskwa padnie, Niemcy mogą wywieźć Amerykanów do wąwozu i pozabijać jak Żydów w Mińsku. A potem Adolf Hitler może przeprosić za pomyłkę, zaprzeczyć, by coś takiego się zdarzyło, albo oświadczyć, że to zrobili Rosjanie. Opowiadanie Berela Jastrowa przeraziło Slote'a do utraty zmysłów. Przeczytał nie tylko te książki o Niemczech, których listę dał Byronowi Henry, ale jeszcze znacznie więcej. Dobrze znał charakter Niemców. Przepełniała ich prymitywna namiętność posłuszeństwa rozkazom, byli też brutalni i grubiańscy, energiczni, inteligentni, obsesyjnie wręcz egocentryczni, wiecznie uskarżający się, że cały świat sprzysiągł się przeciw nim, by traktować ich niesprawiedliwie. Ich romantyczna filozofia aż do obrzydzenia powtarzała motyw, raz na zawsze utrwalony przez Goethego w postaci Fausta: tęsknotę za przeżywaniem doświadczeń na granicy ludzkich możliwości. Tak, Leslie Slote był zdania, że te osiemdziesiąt milionów obcych przybyszów ze środka Europy, jeśli tylko wyzwoli się ze sztywnych konwenansów potocznej przyzwoitości, jest całkowicie zdolne do wyrżnięcia na rozkaz dowolnej liczby niewinnych ludzi, radośnie i bez poczucia winy, ani cienia świadomości, że postępują nieludzko. Otchłań niemieckiego ducha nie znała dna. Ci ludzie byli jak zimne, zamknięte w sobie dzieci: równie posłuszne i okrutne. Straszliwy sekret władzy Hitlera polegał na tym, że on Niemców znał i rozumiał. Można było liczyć, że w razie wojny inne prowadzące ją kraje będą się stosować do takich zasad, jak wymiana oblężonych lub wziętych do niewoli dyplomatów. Przejęty zgrozą Slote doszedł wreszcie do wniosku, że w takiej sytuacji dyplomaci mogą liczyć zaledwie na to, że Niemcy ich nie pożrą. Ale nie na wiele więcej. Za oknami mieszkania bladło czerwone światło zachodzącego słońca. Był najwyższy czas, by wstać i towarzyszyć Victorowi Henry'emu w nocnej wizycie w miejscu, które było celem wszystkich nalotów na Moskwę. * Nie zdziwił się, zastawszy kapitana Henry'ego w apartamencie hotelowym Tudsburych. Choć w pokoju było zimno, marynarz leżał rozwalony w koszuli na kozetce, paląc cygaro. Pamela, siedząc w świetle lampy z czerwonym abażurem na podstawie w kształcie alabastrowej Wenus, coś szyła przy pogniecionym granatowym mundurze ze złotymi galonami. - Hej tam - powitał go leniwie Henry. - Nadwerężone guziki. Nie chcemy, by zaczęły odskakiwać na kremlowskich parkietach. Weź sobie whisky z wodą z kranu, Leslie. Beaverbrook podarował staremu butelkę. Spojrzawszy na zegarek Slote przysiadł na brzeżku fotela. - Nie, dziękuję. Kapitanie, mam nadzieję, że nie pił pan dużo. Gdy ktoś się wybiera na rosyjską kolację, nie powinien mieć ani kropli alkoholu w żyłach. - Wiem coś o tym - mruknął Henry. - Nawet jej nie powąchałem. Pamela szyła, Victor Henry palił cygaro, a dyplomata poczuł, że w tym pokoju jest zupełnie zbędny. Raz i drugi spojrzał na zegarek, kaszlnął i odezwał się: - Umówiłem się z admirałem w hotelu na szóstą. Jest za dziesięć. Chyba go poszukam. Przyjdzie pan, kapitanie? - Oczywiście - odrzekł Henry. - Jesteś taki spokojny, Leslie - powiedziała Pamela. - Ja, gdybym miała teraz jechać na Kreml, trzęsłabym się z wrażenia. - Także kapitan Henry jest całkiem spokojny - zauważył Slote. - Ach, on! To robot. Mechaniczny człowiek. Puff puff puff. Brzdęk-brzdęk. Pstryk! - Potrzebuję nowego akumulatora - zauważył Henry. - Może także przeszlifowania zaworów. To intymne przekomarzanie się raz jeszcze pokazało Slote'owi, że jest tu zupełnie niepotrzebny. - No to za dziesięć minut - zakończył. - Jeszcze dwa guziki - odrzekła Pamela. - Diabli! Drugi raz ukłułam się w palec. Nigdy nie nauczyłam się szyć. * Przed hotelem stały niezgrabne czarne limuzyny - rzadki widok w Moskwie. Od chwili wybuchu wojny nieczęsto dotychczas pojawiające się na szerokich alejach i przestronnych placach miasta samochody osobowe znikły niemal zupełnie. Moskwianie, jak zwykle tłumnie odbywający wieczorne spacery po ulicach, spoglądali na auta badawczo, ale nie zatrzymywali się. Przy samochodach zgromadzili się kierowcy i eskorta w czarnych czapkach i czarnych skórzanych kurtkach. Amerykanie nazywali ich "chłopcami z YMCA", a byli to funkcjonariusze tajnej policji. Spacerowicze robili wrażenie, że za nic nie chcą się zatrzymywać w ich bliskości. Ale gdy samochody zaczęli zapełniać elegancko ubrani cudzoziemcy, wynurzający się z wąskiego wejścia hotelu National, przechodnie utworzyli szpaler milczących widzów, szeroko otwartymi, przyjaznymi oczami wpatrujących się w obce twarze, ubrania i obuwie. - Jak ci się udało z tymi planami portów? - spytał Henry'ego admirał Standley, sadowiąc się na tylnym siedzeniu i regulując aparat słuchowy. Standley był niegdyś Dowódcą Operacji Morskich, a Roosevelt odwołał go ze stanu spoczynku, by włączyć w skład misji. Slotowi nigdy nie udało się przekonać tego krótkowzrocznego człowieka z twarzą jak z pomarszczonej, wyprawionej skóry oraz poczwórnym rzędem baretek, aby nie omawiał spraw służbowych w obecności agentów NKWD, niewątpliwie znających angielski, choć nigdy nie mówili w tym języku. - Wcale się nie udało - odrzekł Henry. - O kodach roboczych i sygnalizacyjnych nie ma co mówić. Faceci oświadczyli mi bez mrugnięcia okiem, że niczego takiego nie mają; łączność utrzymują morsem lub aldisami, tekstem otwartym. - Co za nędza! Czy dałeś im nasze? - Pokazałem im naszą Ogólną Księgę Kodów i parę pasków szyfrowych do niej. Prawie się pobiłem z kontradmirałem, tym małym, grubym. Zaczął je pakować do swej teki, ale mu odebrałem. Powiedziałem mu, że nie ma karesu bez interesu. - Nie! Naprawdę? - odrzekł admirał. - Ależ za coś takiego możesz zapłacić głową, Pug. Podobno my tu mamy dawać, dawać i jeszcze raz dawać. Powinieneś był po prostu wręczyć im wszystkie tajne szyfry naszej marynarki, uścisnąć dłonie i wznieść wódką toast za wieczną przyjaźń. Wstyd mi za ciebie, kapitanie, i cholernie się cieszę, że mam cię z sobą. - Za wszystko co dajemy Sowietom, coś otrzymujemy - wtrącił się Slote. - Zabijają za nas Niemców. - Żeby nie dać się zabić przez Niemców - mruknął admirał. - Nie robią tego z miłości do nas. - Posłuchaj, Leslie - odezwał się Pug - jeśli mamy zamiar konwojować aż do Murmańska i Archangielska i może nawet prowadzić wspólne operacje, musimy wymienić informacje hydrograficzne i kody robocze. Do cholery, nie prosimy o tajne szyfry operacyjne, tylko o to, co niezbędne dla żeglugi i pilotażu. - Rosjanie mają obsesję tajemnicy państwowej - odrzekł Slote. - Bądź cierpliwy i nie ustępuj. Samochody, objechawszy Kreml szeregiem ulic, zatrzymały się pod wielką bramą z czerwonego kamienia, uwieńczoną gwiazdą. - To nic nie pomoże - zauważył admirał. - Myślę, że ptaszki po prostu nie dostały zielonego światła od Wielkiego Szefa i póki nie dostaną, my mamy ucho od śledzia. Usłyszawszy takie nagromadzenie wyrażeń slangowych, eskortujący enkawudzista odwrócił się zezując w stronę admirała wąskimi, tatarskimi oczami, po czym z grzecznym uśmiechem odezwał się do Slote'a po rosyjsku, że przez bramę przejadą nie wysiadając. Wysocy, zbrojni strażnicy z zawziętymi twarzami, ubrani w nieskazitelne mundury, po kolei sprawdzali wszystkie samochody. Wreszcie wjechano na teren fortecy, zatrzymując się przy wewnętrznej bramie na kolejną kontrolę i minąwszy dziwaczne, stare cerkwie. Kolumna stanęła przed ogromnym budynkiem z majestatyczną, kamienną fasadą. Goście opuścili samochody w towarzystwie rosyjskich oficerów, wspięli się po schodach i czekając na zewnątrz zaczęli rozmawiać. W mroźnym powietrzu ich oddechy zamieniały się w kłęby pary. Po bladobłękitnym sklepieniu nieba nad fortecą płynęły różowe wieczorne puszyste obłoczki. Nagle otwarły się pałacowe wrota i cudzoziemcy zamrugali w oślepiającym świetle kulistych żyrandoli, podwieszonych u wysokiego plafonu niezwykle długiego holu. Na jego końcu widniały w oddali białe marmurowe schody, pokryte kaskadą cynobrowego dywanu. Gdy weszli, owiało ich ciepłe powietrze. W Moskwie, gdzie zakazano ogrzewania budynków do połowy października, było to coś nowego. Zatęchły zapach starych, kamiennych ścian i antycznych mebli mieszał się z aromatem kwiatów. Służba, odziana w liberie wojskowego kroju i białe rękawiczki pomagała gościom zdejmować palta i kapelusze. Wzdłuż lustrzanych ścian na stołach z ciemnego drewna wyłożone były w równych szeregach grzebienie i szczotki. - Co za troskliwość - mruknął Victor do Slote'a, gdy stojąc ramię w ramię szczotkowali włosy. - Słuchaj, co sądzi ambasador o tych materiałach z Mińska? Dałeś mu je? Slote skinął twierdząco głową do odbicia Puga w lustrze. - Chciałem, by wysłał je do sekretarza Hulla z absolutnym pierwszeństwem. Ambasador to utopił. Wszystko ma być przesłane zwykłymi kanałami do naszej sekcji wschodnioeuropejskiej. - No to koniec - Pug zmarszczył brwi. - Twój departament podchodzi do spraw żydowskich z najwyższą opieszałością. Lepiej pokaż te papiery któremuś z tutejszych amerykańskich korespondentów. - Szef wyraźnie mi tego zakazał, bo oficjalna ocena może stwierdzić, że jest to fałszerstwo czarnej propagandy. Oficerowie w brązowych mundurach z czerwonymi patkami na kołnierzach, młode, przystojne wielkoludy o jasnych oczach, weszli przez boczne drzwi i zaczęli kierować gości w stronę schodów. Idąc koło Slote'a Pug odezwał się raz jeszcze: - A gdybyś zaprosił na drinka Freda Fearinga, a on przypadkiem naumyślnie przeczytałby te materiały? Reporter, jak wiesz, dla zdobycia sensacyjnych wiadomości okradłby nawet własną starą, niewidomą babcię. - Chcesz, żebym złamał wyraźny zakaz? - Uważam, że tej historii nie wolno pogrzebać. Podszedł admirał, wziął ich obu pod ręce i wspinając się po schodach zarechotał: - To tak ma wyglądać socjalistyczna surowość obyczajów? Czy widzicie te duchy carskich arystokratów i ich przepięknych pań, idące obok nas po czerwonym dywanie? Wszystko jak w kinie! Towarzystwo przeszło przez ponurą salę, pełną nowoczesnych biurek z mikrofonami, a oficerowie wyjaśnili, że tutaj zbiera się Rada Najwyższa. Goście przeszli przez wiele innych ogromnych sal, bogato umeblowanych we francuskim, włoskim lub angielskim stylu, pełnych obrazów i rzeźb. Wyglądało, że nie mają innego zastosowania prócz wzbudzania podziwu. Wszystko razem robiło wrażenie rozrzutnej wspaniałości, wystawionej tu chaotycznie na pokaz w nader nietaktowny sposób. Wreszcie dotarto do jeszcze większej i bogatszej sali o marmurowych kolumnach, złoconym sklepieniu i obitych czerwonym adamaszkiem ścianach. Osiemdziesiąt zgromadzonych osób bynajmniej nie wypełniło pomieszczenia. Otworzyły się lustrzane drzwi i weszła grupa cywilnych Rosjan w nieodprasowanych, szerokich spodniach i źle leżących dwurzędowych marynarkach. Slote natychmiast rozpoznał kilka twarzy, które na pierwszomajowej paradzie stały rzędem na balkonie mauzoleum Lenina: Mołotow, Kaganowicz, Susłow, Mikojan. - Popatrz na tych wchodzących typków - odezwał się Victor Henry. - Wyglądają, jakby rewolucja wydarzyła się w zeszłym tygodniu. Slote zerknął na kapitana. Lesliem także wstrząsnął widok nieeleganckich komunistycznych władców w przepysznym Wielkim Pałacu, a Henry jednym zdaniem określił to uczucie. Victor patrzył na zbliżających się komunistów przez na wpół zmrużone oczy, jakby oceniał stan pogody na horyzoncie. - To Politbiuro, kapitanie - szepnął Slote. - Najgrubsze ryby. - Wcale mi na to nie wyglądają - odmruknął Henry. - To te okropne ubrania - rzekł Slote. Zaczęły się prezentacje. Pojawili się kelnerzy w liberiach, niosąc na tacach wódkę w małych, pękatych kieliszkach oraz paluszki. W celach badawczych Slote ugryzł paluszka; był o wiele za słodki. Do sali wszedł paląc papierosa, niski człowiek. Nie powitano go osobno, ale nagle stał się biegunem magnetycznym wielkiej sali i wszystkich tu zgromadzonych. Przejawiło się to rzucanymi spojrzeniami, ruchami ramion, zwróconymi twarzami, szerzej otwartymi oczami, małymi przesunięciami osób w tłumie. Był to Stalin. I tak po raz pierwszy Leslie Slote ujrzał na własne oczy człowieka, którego popiersi, fotografii, rzeźb i malowideł Związek Sowiecki był tak pełen, jak katolicki kraj wizerunków Chrystusa. Komunistyczny dyktator, zaskakująco niskiego wzrostu, z małym wystającym brzuszkiem, przeszedł przez salę ściskając ręce i rozmawiając z tym i owym. Niewidzialne ognisko przyciągania poruszało się wraz z nim jak punktowy reflektor. Podszedł do obu amerykańskich oficerów marynarki, wyciągnął dłoń do admirała i powiedział: - "Stalin". Wyglądał jak jego portrety, z tym jednym wyjątkiem, że jego ziemista cera była bardzo nierówna i pełna dziobów, jakby kiedyś cierpiał na ciężki trądzik. Lekko skośne oczy, zaczesane do tyłu gęste, szpakowate włosy oraz krzaczaste wąsy i brwi nadawały mu wygląd dobrotliwego lwa. W przeciwieństwie do innych tu obecnych komunistów nosił świetnie skrojony beżowy mundur, z zaprasowanymi w ostre kanty spodniami, wpuszczonymi w błyszczące wysokie buty z brązowej skóry. Leslie Slote przedstawił Amerykanów. Kapitan Henry powiedział powoli, z ciężkim amerykańskim akcentem: - Sir, opowiem o tym spotkaniu moim wnukom. Uniósłszy gęstą brew Stalin spytał niskim, sympatycznym głosem: - Tak? Ma pan wnuki? - Dwóch chłopców. - A dzieci? Ma pan synów? - Dyktator wydawał się rozbawiony brzmieniem powoli wypowiadanych z mechaniczną precyzją przez Victora Henry'ego rosyjskich słów. - Dwóch, panie przewodniczący. Mój starszy syn jest lotnikiem US Navy. Młodszy pływa na okręcie podwodnym. Stalin spojrzał na kapitana przez smugę dymu z papierosa z nieuchwytnym wyrazem zainteresowania. - Proszę mi wybaczyć złą znajomość rosyjskiego - dodał Pug. - Miałem kiedyś rosyjskich kolegów. Ale to było dawno temu. - Gdzie pan miał rosyjskich kolegów? - Urodziłem się w Kalifornii koło Rzeki Rosyjskiej. Do dziś są tam rodziny pierwszych osadników. Tym razem Stalin uśmiechnął się szeroko, ukazując pożółkłe od tytoniu zęby. - A, tak, tak. Fort Ross. Niewiele osób wie, że my Rosjanie skolonizowaliśmy Kalifornię przed wami. Może czas już, byśmy zażądali jej zwrotu. - Mówią, towarzyszu przewodniczący, że wyznaje pan zasadę walki tylko na jednym froncie. Z wesołym pomrukiem Stalin powiedział: - Ha, ha! Oczeń charaszo! - klepnął Puga po ramieniu i odszedł. Admirał słuchał tego wszystkiego z kompletnym niezrozumieniem. - Pug, do wszystkich diabłów, o co chodzi z tą Kalifornią? Swoją drogą cholernie dobrze sobie radzisz z ich szwargotem. Gdy Victor Henry przełożył całą rozmowę na angielski, admirał ryknął śmiechem. - Pug, na Boga, zapisz mi to wszystko co do słowa. Słyszysz? Chcę to umieścić w moim raporcie. Walka tylko na jednym froncie! Dobra robota! - Muszę panu pogratulować - odezwał się Slote. - Wykazał pan przytomność umysłu, a jemu to się spodobało. - Starał się stworzyć swobodną atmosferę - odrzekł Pug. - Wiem, że zupełnie zamordowałem gramatykę rosyjską, ale on nie dał mi tego po sobie poznać. Zwróciliście uwagę na jego ręce? Wspaniale wymanikiurowane. - Wiesz, tego nie zauważyłem - odrzekł admirał. - Co o tym sądzisz, Slote? Wielu z nas, dekadenckich kapitalistów, nie zawraca sobie głowy manikiurem, ale Główny Czerwony tak. Warto o tym przez chwilę pomyśleć, co? Slote też nie zauważył manikiuru Stalina i był wściekły na siebie za to przeoczenie. Wkrótce całe towarzystwo ruszyło dalej, tym razem wchodząc do zdumiewająco wielkiej sali bankietowej wyłożonej białym marmurem, z czerwonymi obiciami i błyszczącym jak lustro parkietem, gdzie na białych obrusach licznych stołów, rozmieszczonych wśród kolumn z zielonego kamienia, błyszczało srebro, złoto i szkło. Jeden stół znajdował się na długim, może na sto stóp, podwyższeniu, ciągnącym się pod ścianą przez całą długość sali, resztę ustawiono pod kątem prostym do niego. Z tysięcy abażurów z mrożonego szkła dwóch dziwacznych, gigantycznych żyrandoli zwisających z cynobrowo-złotego sufitu, lały się potoki światła. Jeszcze więcej jasności spływało z rozmieszczonych na ścianach ozdobnych złotych kinkietów. - Cholera! - sapnął Pug. Leslie Slote rozejrzał się po ścianach i suficie. - To sala Katarzyny Wielkiej. Widziałem ją na obrazach. O, tutaj w tych wielkich medalionach jest jej herb. Sprowadziła jakichś francuskich czy włoskich architektów, kazała wypatroszyć tę część pałacu i przebudować. To była jej sala tronowa. - Na Boga, jeśli taki jest ich styl życia - zauważył admirał - to może i ja zostanę komunistą. - Nie zdziwiłbym się - rzekł Slote - gdyby się okazało, że od czasów rewolucji ta sala została użyta po raz pierwszy. Menu, wydrukowane na grubym kremowym papierze ze złotym sierpem i młotem, w języku rosyjskim i angielskim, wymieniało ryby, zupy, dziczyznę, drób i pieczyste. Zajmowało całą długą kartę. Kelnerzy zaczęli wnosić dania, a jeszcze więcej kelnerów, stojących dokoła z butelkami win i wódek, natychmiast podskakiwało, by dopełniać gościom kieliszki. Ogromna sala była wspaniała, zwarte szeregi stołów, pięknie nakryte, generałowie i admirałowie trzech krajów nosili różnobarwne mundury, a na podwyższeniu zasiadali mężowie stanu wraz z ogniskującym znów całą uwagę Stalinem, rozmawiającym z siedzącymi po obu jego stronach Beaverbrookiem i Harrimanem. Sute przyjęcie, rzeka wina, góry kawioru, parada smakowitych, tłustych dań na złotych carskich półmiskach - wszystko to napełniło Victora Henry uspokajającym poczuciem, że Rosja jest bardzo zasobna, bardzo mocna, bardzo szczodra, bardzo gościnna i bardzo ufna we własne siły. Inaczej przeżywał to Slote. Niewątpliwie komunistyczni przywódcy świetnie się bawili i okazywali wielką gościnność, ale pod tą wulgarną wylewnością i dławiącym luksusem wyczuwał ton ostrej słowiańskiej ironii. Milcząco, bez słów, a przecież aż ogłuszającym głosem gospodarze mówili: - "Doskonale, wy tam z Zachodu, macie tu wszystko, co was uszczęśliwia: bogactwo i rozkosze zdobywane kosztem potu innych. Spójrzcie, jak i my to dobrze umiemy, gdy zechcemy! Spójrzcie, jak to wyglądało za naszego starego, carskiego reżimu, nim daliśmy mu kopniaka! Czy potraficie się z tym równać? Jutro wrócimy do skromnego życia, które wolimy prowadzić, ale ponieważ przyjechaliście z dekadenckiego Zachodu, no to świetnie, nażryjmy się wszyscy wraz i upijmy jak świnie. My, Rosjanie, wiemy, jak żyć równie dobrze jak wy, a żeby było zabawniej, jeszcze was przelicytujemy. I zobaczymy, kto pierwszy zwali się pod stół. Wasze zdrowie!" Wasze zdorowie! Toasty szły jeden za drugim. Widać było, że każdy kto chce może wstać, zadzwonić nożem w kieliszek dla zwrócenia uwagi i wykrzyczeć toast. Gdy był on do kogoś zwrócony lub zrobił komuś przyjemność, ludzie wstawali od stołów i szli przez cały pokój, by stuknąć się kieliszkami z tym, kto go wzniósł. Stalin też chodził tu i tam z kieliszkiem w dłoni. Dla Slote'a wszystko to było szalenie interesujące, ale działo się zbyt szybko, a tłumacząc równocześnie rozmowę między admirałem amerykańskim i niskim, tłustym admirałem rosyjskim, który próbował zagarnąć książkę kodów, nie mógł zwracać na wszystko uwagi. Stary Rosjanin, ze świecącą się od potu, zaczerwienioną twarzą, wlewał w siebie bezustannie wódkę i wino, bez przerwy jęcząc, że jest bardzo chorym człowiekiem, nie zostało mu wiele życia, więc przynajmniej się zabawi. Wreszcie admirał amerykański zdenerwował się. - Do jasnej cholery, Slote, powiedz mu, że wygląda o wiele lepiej niż ja, wygląda świetnie. - No tak, ale rozumie pan - jęknął Rosjanin - ja jestem jak system kapitalistyczny. Zdrowy na powierzchni, zgniły w środku. Slote z przyjemnością przetłumaczył tę uwagę, ale większa część rozmowy między admirałami składała się z mętnych bredni na temat ich rodzin. Zazdrościł więc Victorowi Henry'emu, który spokojnie obserwował otoczenie, używając wszelkich możliwych trików, by nie wypić zbyt wiele. Uczta stawała się coraz hałaśliwsza, a Slote'a już bolały uszy od wrzasku obu admirałów, usiłujących przekrzyczeć otoczenie. Próbował się pożywić soczystą pieczoną przepiórką w śmietanie, podaną z doskonałym, zimnym białym winem krymskim, ale coraz ostrzejsza wymiana uwag zajmowała mu zbyt wiele czasu. - Dlaczego - nalegał Rosjanin - dlaczego potężna Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych nie podejmuje przynajmniej konwojowania ładunków Lend-Lease do Anglii? Czy się boi paru blaszanych u-bootów? Jest idiotyzmem - tu rąbnął pięścią w stół aż podskoczyły kieliszki - Idiotyzmem, że produkuje się materiały wojenne i wysyła je statkami tylko po to, aby służyły za ćwiczebne cele dla hitlerowskich torped. - Powiedz mu, że zaczniemy konwojować lada dzień - warknął Amerykanin - ale jeśli nie zmięknie na punkcie danych o portach oraz kodów roboczych, prędzej go diabli wezmą niż my zaczniemy konwojować do Murmańska. Slote przetłumaczył, a stary Rosjanin rzucił staremu Amerykaninowi wściekłe spojrzenie. Obaj oficerowie jednym haustem wychylili po kieliszku wódki i zamilkli. Ta chwila wytchnienia pozwoliła Slote'owi na rozejrzenie się dokoła. Oficjalny bankiet zmienił się już w koleżeńską biesiadę. Niejedna głowa spoczywała na stole, a pewien łysy Rosjanin chwiejnym krokiem opuścił salę, podtrzymywany pod ramiona przez dwóch kelnerów. Gdy ucichły wrzaski admirałów, Slote usłyszał inny dźwięk: przytłumione, ostre i nieregularne wystrzały. Ba bromp! Bromp, bromp! Poczuł zimno w żołądku. Wymienił spojrzenia z Victorem Henrym. - Artyleria... - zaczął Slote, lecz słowa uwięzły mu w gardle. Odkaszlnął. - Artyleria przeciwlotnicza. Nalot. Henry skinął głową. - Założę się, że na tym terenie jest największe na świecie zgrupowanie artylerii przeciwlotniczej. Wystarczy posłuchać, co dociera przez te wszystkie grube mury. Rozszalało się autentyczne piekło. - Udałoby się Niemcom - zauważył Slote z nerwowym chichotem - gdyby zaliczyli dzisiaj trafienie w tę salę. Przygłuszone grzmoty ognia artyleryjskiego rozlegały się coraz częściej i głośniej. Niektórzy z biesiadników z niepokojem zerkali na ściany. Stary rosyjski admirał, osunąwszy się głęboko na krześle, opuścił podbródek szkarłatnej twarzy na piersi i rzucał Amerykanom spode łba nieprzyjazne spojrzenia. Nagle wygramolił się z siedzenia, stanął i zaczął wściekle walić nożem w szklankę, aż w końcu udało mu się ściągnąć na siebie uwagę. Podniósł w górę kieliszek napełniony żółtawą wódką. - Proszę o uwagę! Siedzę tutaj z przedstawicielami Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, najpotężniejszej marynarki na świecie. Ci dzielni ludzie muszą być bardzo nieszczęśliwi z tego powodu, że gdy cała ludzkość jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ich okręty stoją na kotwicach porastając pąklami - tu zwrócił się do amerykańskiego admirała z sarkastycznym uśmiechem - piję więc za dzień, w którym ta potężna marynarka weźmie udział w walce i pomoże zniszczyć wspólnego wroga całej ludzkości: hitlerowskie szczury. Zapanowała cisza. Slote przyciszonym głosem szybko tłumaczył tekst toastu. Cywilni i wojskowi Rosjanie przy pobliskich stołach potrząsali głowami i wymieniali zaniepokojone spojrzenia. Stary opadł ciężko na krzesło, rozglądając się wokół zadowolony z siebie. Admirał amerykański odezwał się do Slote'a drżącym głosem: - Jeśli mu odpowiem, spowoduję incydent na skalę międzynarodową. Victor Henry wtrącił się natychmiast. - Admirale, czy mogę spróbować ja, mimo mojej fatalnej ruszczyzny? - Droga wolna, Pug. Slote złapał Henry'ego za rękę. - Słuchaj pan, innym Rosjanom jego mowa też się nie podobała, po prostu o jeden kieliszek za dużo... - Okay. - Victor Henry wstał z kieliszkiem w dłoni. - W sali ucichły nawet szepty. Grzmoty artylerii przeciwlotniczej stały się jeszcze głośniejsze, na stołach szkło zaczęło drżeć i dzwonić od wstrząsów. Siedzący za stołem na podwyższeniu, ze Stalinem włącznie, wlepili oczy w kapitana. Henry przemówił kulejącą ruszczyzną powolnym głosem, potykając się nieustannie na trudniejszych zdaniach i robiąc błędy gramatyczne. - Mój dowódca polecił mi odpowiedzieć w imieniu Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. To prawda, że nie walczymy. Piję więc przede wszystkim za mądrą politykę pokojową marszałka Stalina, który nie poprowadził waszego kraju do wielkiej wojny, nim nie zostaliście zaatakowani i nie zyskali czasu na przygotowanie się. - Slote'a zdumiała zręczność tej kolczastej repliki. "Mądra pokojowa polityka towarzysza Stalina" była komunistycznym stereotypem na określenie umowy Stalina z Hitlerem. Henry mówił dalej, robiąc przerwy w poszukiwaniu właściwych słów. W sali panowała napięta cisza. - Taka sama jest polityka naszego prezydenta. Jeśli zostaniemy zaatakowani, będziemy walczyć. A teraz jeśli idzie o - tu przerwał, by zapytać Slote'a o rosyjskie słowo - "pąkle". Pąkla, która by chciała przyrosnąć dziś do któregokolwiek z naszych okrętów, musiałaby umieć bardzo szybko pływać. Nasze okręty wyszły na morze. Nie ogłaszamy wszystkiego, co robimy. Zachowanie tajemnicy to drugi przykład mądrej polityki obu naszych krajów. Ale nie twórzmy tak wielu tajemnic wzajemnych, by uniemożliwiały nam współpracę. W tej chwili nasza marynarka potrzebuje - znów zwrócił się do Slote'a po brakujące słowo - pewnych danych o waszych portach, kodów meteo i tak dalej. Musimy je dostać, nim wyjedziemy. Ponieważ jest to bankiet pożegnalny, piję też za szybkie działanie. Na koniec chcę powiedzieć, że byłem attache morskim w Berlinie. Odbyłem długą drogę z kancelarii Hitlera do wnętrza Kremla. A to nigdy nie uda się Hitlerowi i przede wszystkim piję za to. Rozległy się głośnie oklaski i okrzyki: - Wasze zdrowie! Za szybkie działanie! - Wszyscy podnieśli kieliszki. Slote złapał Puga za rękę powstrzymując od spełnienia kielicha i zrobił gest w stronę podwyższenia. Józef Stalin, z kieliszkiem w ręku, wstawał z miejsca. - Do jasnego dorsza, co mówi protokoł dyplomatyczny o takiej sytuacji? - spytał Henry. - Nie wiem - odrzekł Slote. - Niech pan jeszcze nie pije. Na Boga, kapitanie Henry, zaiste stanął pan na wysokości zadania. Pug wyszedł naprzeciw Stalina, ze Slotem depczącym mu po piętach. Gdy spotkali się w pobliżu podwyższenia i wśród powszechnych uśmiechów i oklasków stuknęli się kieliszkami, dyktator odezwał się z sympatycznym uśmiechem: - Dziękuję panu za piękny toast i w odpowiedzi możecie sobie zatrzymać Kalifornię. - Dziękuję, panie przewodniczący - odrzekł Pug. Obaj wypili. - To dobry początek. Czy może pan jeszcze coś dla nas zrobić? - Oczywiście. Szybkie działanie - odrzekł Stalin, biorąc Puga pod rękę. Przysunął się tak blisko, że Pug poczuł, iż oddech Stalina pachnie rybą. - W amerykańskim stylu. My Rosjanie też to niekiedy potrafimy. - Podszedł do obu admirałów. Stary, czerwonolicy Rosjanin z trudem wygramolił się i stanął wyprostowany jak struna. Stalin cichym głosem powiedział mu kilka bardzo szybkich zdań. Stojący za Victorem Henrym Slote uchwycił tylko parę słów, ale wytrzeszczone oczy admirała i ton głosu Stalina mówiły same za siebie. Dyktator, znów z promienną twarzą, zwrócił się do kapitana. - No, więc z kodami meteo i tak dalej, wszystko załatwione. Proszę powiedzieć swemu szefowi, że my, Rosjanie, nie wprawiamy umyślnie naszych gości w zakłopotanie. Proszę też powiedzieć, że amerykańska marynarka w tej walce dokona historycznych czynów, a gdy nadejdzie pokój, będzie panować na oceanach. Gdy Slote pospiesznie to przetłumaczył, stojący obok z drżącymi starczymi wargami admirał Standley chwycił dłoń dyktatora i potrząsnął. Stalin wrócił do głównego stołu. Ale nadal myślał o incydencie, bo gdy wstał, by wznieść toast za prezydenta Roosevelta, ostatni toast wieczoru, wrócił do tematu. Tłumaczył Umański, ambasador w Stanach Zjednoczonych, wyróżniający się wśród Rosjan dobrze skrojonym granatowym garniturem. Jego angielszczyzna była doskonała. - Towarzysz Stalin mówi, że prezydent Roosevelt ma niezwykle trudne zadanie przewodzenia krajowi nie biorącemu udziału w wojnie, a przecież chce zrobić wszystko co możliwe, by dopomóc dwóm wielkim europejskim demokracjom w ich walce z faszyzmem. Towarzysz Stalin mówi - Umański przerwał i obiegł wzrokiem ogromną salę, w ciszy, której już nie przerywał ogień artylerii - "niech Bóg mu dopomoże w tym najtrudniejszym z zadań". Pełne zdumienia milczenie było odpowiedzią na ten religijny zwrot. I nagle wszyscy ucztujący zerwali się z miejsc z kieliszkami w dłoniach, wiwatując, pijąc i klaszcząc. Harriman gorąco uścisnął Stalinowi rękę, mały, purpurowy na twarzy rosyjski admirał chwycił dłonie Slote'a, Henry'ego i Standleya, a w całej sali przyjęcie zmieniło się w ogólne ściskanie dłoni, klepanie się po plecach i uściski. Ale nie był to koniec wieczoru. Rosjanie poprowadzili gości przez jeszcze więcej wspaniałych, pustych sal do kina, gdzie na widowni stało z pięćdziesiąt niskich, miękkich foteli, a przy każdym stoliczek z ciastkami, owocami, słodyczami i szampanem. Pokazano im najpierw film wojenny, a potem długi musical. Slote zrobił coś, w co by sam nigdy nie uwierzył: w sercu Kremla zasnął. Wybuch finałowej muzyki obudził go na moment przed zapaleniem świateł. Zauważył, że i innych nagle wyrywa ze snu oświetlenie, zmuszając do ukradkowego przecierania oczu. Stalin opuścił salę sprężystym krokiem w towarzystwie Beaverbrooka i Harrimana - obaj mieli krwią nabiegłe oczy i wyraz cierpienia na twarzach. W wielkim holu, stojąc pod ogromnym malowidłem bitwy na zaśnieżonym polu, uścisnął dłonie wszystkim gościom po kolei. Na zewnątrz Wielkiego Pałacu czekała czarna, bezgwiezdna noc i zimny szczypiący wiatr. Enkawudziści z podniesionymi skórzanymi kołnierzami i błękitnymi latarkami w dłoniach, zmarznięci, zaspani i znudzeni, rozprowadzili gości po limuzynach. * Gdy samochód przejechał przez bramę zewnętrzną i wypadł w atramentową pustkę, admirał zaprotestował. - Słuchajcie, jakże ten diabeł może tak szybko prowadzić przy takim zaciemnieniu? Czy Rosjanie widzą w ciemności jak koty? Wóz nagle zatrzymał się w zupełnym mroku, a eskortujący podprowadził trzech Amerykanów do drzwi. Weszli do środka i znaleźli się w niewielkim, zimnym foyer hotelu National, gdzie na biurku recepcjonisty świeciła tylko jedna słaba żarówka. Portier, który otworzył im drzwi był zakutany w futrzany płaszcz. Winda stała otwarta, ciemna i porzucona. Admirał życzył im dobrej nocy i z wysiłkiem zaczął wchodzić po schodach. - Proszę wstąpić na chwilę - powiedział Henry do Slote'a. - Nie, dziękuję. Jakoś się przedostanę do mego mieszkania. To niedaleko. Pug jednak nalegał i wreszcie Slote podążył za nim przez mroczne schody do nędznego pokoiku kapitana. - Nie mam tu tak wysokiej rangi jak Tudsbury - zauważył Henry. - Tudsbury jest chyba najlepszym propagandzistą na rzecz Związku Sowieckiego i sądzę, że oni zdają sobie z tego sprawę - odrzekł Slote. Pug otworzył kluczem walizkę, wyjął z niej zamykaną wąską teczkę, również otworzył kluczem i zaczął przeglądać papiery. - Mam nadzieję - powiedział Slote, że zdaje pan sobie sprawę, iż te zamki są bez znaczenia. Cała zawartość pańskiej teczki została sfotografowana. - Tak - odparł Henry z roztargnieniem. Wsunął list do kieszeni. - Może chce się pan zdrzemnąć? Proszę jeszcze przez pewien czas tu pozostać. Coś może się jeszcze zdarzyć. - O? - Henry wzbudzał w Lesliem coraz większy szacunek, więc dyplomata nie pytał o nic, tylko ze skrzypem i piskiem sprężyn wyciągnął się na wąskim, twardym łóżku. Od szampana, którego ledwie widoczni w mroku kina kelnerzy bez przerwy mu dolewali, nadal kręciło mu się w głowie. Ocknął się dopiero na pukanie do drzwi. W progu Victor Henry rozmawiał z człowiekiem w czarnym skórzanym płaszczu. - Charaszo, my gotowi - powiedział ze swym okropnym akcentem. - Odnu minutu. - Zamknął drzwi. - Leslie, chce pan się obmyć albo coś w tym rodzaju? Chciałbym, by mi pan towarzyszył. - Dokąd? - Z powrotem na Kreml. Mam list od Harrego Hopkinsa do grubej ryby. Nie sądziłem, że będę go wręczał osobiście, ale wygląda, że tak się stanie. - Wielki Boże, czy ambasador o tym wie? - Tak. Admirał Standley przywiózł mu list od prezydenta na ten temat. O ile wiem był niezadowolony, ale wie. Slote wyprostował się. - Niezadowolony! Wyobrażam sobie! Pan Hopkins potrafi postawić na swoim. To skrajnie dziwaczna sytuacja, kapitanie. Nigdy, nigdy, nikt nie powinien spotykać się z głową państwa inaczej, jak za pośrednictwem ambasadora. Jak pan to załatwił? - Ja? Nie miałem z tym nic wspólnego. Jestem chłopcem na posyłki. Hopkins chciał, by ten list albo został doręczony Stalinowi prywatnie i nieoficjalnie, albo wcale. Na moim stanowisku nie można się sprzeczać z Harrym Hopkinsem. O ile wiem, rozmawiał z Umańskim. Jeśli to stawia pana w fałszywej sytuacji, pojadę sam. Na Kremlu będzie tłumacz. Przekalkulowawszy różne aspekty tej zadziwiającej sytuacji, głównie aspekt ratowania własnej kariery, Slote zaczął się czesać przed pożółkłym ściennym lustrem. - Będę musiał złożyć ambasadorowi pisemny raport. - Oczywiście. * W długim, wysokim i źle oświetlonym pokoju, wytapetowanym mapami, Stalin siedział u szczytu stołu konferencyjnego, za ogromnym stosem papierów na zielonym suknie, pokrywającym część stołu. Niedopałki, wypełniające kamienną popielniczkę koło łokcia dyktatora wskazywały, że od chwili wyjazdu gości bankietowych pracował bez przerwy. Miał teraz na sobie gruby mundur khaki, zmięty i powypychany i wyglądał na bardzo zmęczonego. Jego stały tłumacz angielskiego, Pawłow, chudy, blady, ciemnowłosy młody człowiek o bystrym spojrzeniu, siedział obok niego z miną trwożnej służalczości. W wielkim gabinecie nie było nikogo innego. Gdy urzędnik w mundurze protokołu dyplomatycznego wprowadził Amerykanów, Stalin wstał, uścisnął im dłonie i uprzejmym gestem w milczeniu wskazał krzesła. Po czym usiadł, kierując na kapitana Henry'ego pytające spojrzenie. Victor wręczył mu list i okrągłe pudełko, zawinięte w błyszczący niebieski papier. - Panie przewodniczący - przemówił po angielsku - nie będę pana dłużej zamęczał mym nieudolnym rosyjskim. Stalin nożem do papierów ostrożnie rozciął kopertę z Białego Domu. Slote przetłumaczył słowa kapitana, a dyktator skłonił głowę. - Jak pan sobie życzy. - Podał Pawłowowi pojedynczy bladozielony arkusz, zapisany ręcznym pismem. W górnym rogu widniał nadruk "Biały Dom". Gdy Stalin odpakował pudełko, Pug dodał: - A to jest specjalny tytoń z Wirginii, o którym pan Hopkins mówił panu, że jest ulubionym tytoniem jego syna. - Pawłow przetłumaczył te słowa, a później tłumaczył wszystko, co Henry mówił, szybko przekazując nie tylko dokładny tekst, ale także ton, w jakim był wypowiadany. Slote siedział milcząco, od czasu do czasu potwierdzając skinieniem głowy. Stalin obrócił w dłoniach okrągłą niebieską puszkę. - To bardzo uprzejme ze strony pana Hopkinsa, że zapamiętał parę przypadkowych słów, jakie wymieniliśmy na temat tytoni fajkowych. Oczywiście w naszym kraju mamy masę dobrego tytoniu fajkowego. - Otworzył puszkę szybkim skrętem silnych rąk i z zaciekawieniem obejrzał grubą folię ołowianą chroniącą zawartość. Następnie przeciął ją wypielęgnowanym paznokciem kciuka i wyciągnął z kieszeni fajkę. - Może więc pan powiedzieć panu Hopkinsowi, że próbowałem tytoniu jego syna. - Pug rozumiał dobrze rosyjski Stalina, gdy była to potoczna, towarzyska rozmowa. Później już nie chwytał znaczenia jego słów. Podczas gdy Pawłow głośno tłumaczył list Hopkinsa, Stalin nabił fajkę, zapalił grubą drewnianą zapałką i puścił kłąb wonnego dymu. Po dłuższym namyśle dyktator zwrócił na Victora Henry'ego spojrzenie zamglonych, zimnych oczu i zaczął mówić, robiąc co kilka zdań przerwy, by pozwolić Pawłowowi na natychmiastowe tłumaczenie. - Pan Hopkins napisał do mnie bardzo dziwny list. Wszyscy wiemy, że Stany Zjednoczone wyrabiają co roku miliony samochodów różnych marek i modeli, w tym wielkie, luksusowe i skomplikowane maszyny jak cadillac i tak dalej. Skąd więc problemy z okrętami desantowymi? Desantowce to tylko opancerzone lichtugi z małymi, prostymi silnikami. Z pewnością możecie ich zbudować tyle, ile zechcecie. Z pewnością Brytyjczycy mają ich już masę. Nie rozumiem, w jaki sposób mogłoby to stanowić rzeczywistą przeszkodę w otwarciu drugiego frontu w Europie, jak twierdzi Hopkins. Pug Henry wyciągnął z teczki rysunki i tablice statystyczne produkcji okrętów desantowych. - Panie przewodniczący, aby dokonać lądowania na silnie ufortyfikowanym wybrzeżu, potrzeba od początku zaprojektować i wyprodukować różne ich typy. Spodziewamy się, że masowa produkcja nastąpi najpóźniej w połowie tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Te dokumenty mogą pana zainteresować. Niespodziewanie, w samym środku tłumaczenia, Stalin zaśmiał się krótko i ochryple i zaczął szybką przemowę po rosyjsku, zwracając się wprost do Victora Henry'ego. Slote i Pawłow szybko notowali, a gdy dyktator zrobił pauzę, Pawłow przejął inicjatywę i przemówił, zachowując ton ostrego sarkazmu, jaki przepełniał głos Stalina. - A to znakomicie! W połowie tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego! Niestety, mamy październik tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego. Gdybyż tylko pan Hitler wstrzymał operacje aż do połowy tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego! Ale być może na to nie możemy liczyć. A co się stanie do tej pory? Uważam pana Harrego Hopkinsa - Stalin powiedział tu "gospodin Garry Gopkins" - za przyjaciela i mądrego człowieka. Czy nie zdaje on sobie sprawy, że jakakolwiek operacja, jaką Brytyjczycy mogliby w tej chwili zmontować, choćby jako zwiad bojowy w sile paru dywizji, jeśli nie stać ich na więcej, może zdecydować o przebiegu wojny? Niemcy mają jedynie bardzo słabe rezerwy, wręcz symboliczną obsadę na wybrzeżu Francji. Wszystkie siły rzucają do boju na naszym froncie. Jakiekolwiek działania na Zachodzie zmuszą ich do przerwania ataku i odciągną stąd właśnie tyle ich sił, że stanowić to będzie decydującą o wyniku różnicę. Podczas tłumaczenia Stalin machinalnie kreślił czerwonym atramentem w szarym bloku, rysując wilka. - Panie przewodniczący - odrzekł Henry - polecono mi odpowiedzieć na wszelkie pytania dotyczące problemu okrętów desantowych. Stalin wierzchem dłoni odsunął papiery, które położył przed nim Pug. - Okręty desantowe? To przecież sprawa chęci, a nie okrętów desantowych. Niemniej przestudiujemy sprawę tych okrętów. Oczywiście i my mamy takie, do lądowania na bronionych wybrzeżach. Może będziemy mogli odstąpić ich część Anglikom na zasadzie Lend-Lease. W roku tysiąc dziewięćset piętnastym, gdy sprzęt wojenny był znacznie prymitywniejszy niż obecnie, panu Churchillowi udało się wysadzić na brzeg wielkie siły w Gallipoli, o tysiące mil od Anglii. Być może to doświadczenie go zniechęciło. Ale w ostatnich latach Japończycy wysadzili w Chinach armię ponad milionową. Z pewnością ci żołnierze nie przepłynęli o własnych siłach tak zimnego morza. Mam nadzieję, że pan Hopkins użyje swego wielkiego wpływu dla ustanowienia drugiego frontu w Europie już teraz, bo to może decydująco wpłynąć na przebieg wojny z hitlerowcami. Nie mam nic więcej do dodania. Podczas tłumaczenia dyktator wykończył paru szybkimi kreskami rysunek wilka i zaczął następny, z wyszczerzonymi kłami i zwisającym językiem. Podniósł wzrok na Henry'ego z dziwnie jowialną miną, tak dobrze znaną z jego fotografii i zapytał zmienionym tonem: - Czy spodobał się panu pobyt u nas? Czy możemy jeszcze coś dla pana zrobić? - Panie przewodniczący - rzekł Henry - byłem frontowym obserwatorem wojskowym w Niemczech i w Anglii. Pan Hopkins polecił mi, bym udał się na front tutaj, jeśli zdarzy się okazja i złożył mu specjalne sprawozdanie naocznego świadka. Na słowo "front" Stalin potrząsnął głową. - Nie, nie. Naszym obowiązkiem jest zapewnić gościom bezpieczeństwo. W obecnej fazie walk nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Gdyby spotkało pana jakieś nieszczęście, pan Hopkins nigdy by nam tego nie wybaczył. - Pan Hopkins, sir, nie szczędzi własnego zdrowia. Mamy wojnę. Oczy Stalina nabrały błędnego i dzikiego wyrazu, prawie jak oczy goryla. - A więc powinien pan wiedzieć, że na froncie dzieje się źle. Niemcy znów próbują go przełamać wielkimi siłami. Wkrótce dla Rosji nadejdą najcięższe godziny od tysiąc osiemset dwunastego roku. Jutro usłyszy pan o wszystkim. Dlatego właśnie drugi front w tej chwili zdobyłby dla Anglii przyjaźń mego narodu po wsze czasy. - Znów zajął się rysowaniem wilka. - Biorąc pod uwagę te wiadomości, panie przewodniczący, podziwiam pańską pogodę ducha na dzisiejszym przyjęciu - zauważył Pug poważnym tonem. Stalin wzruszył szerokimi, spadzistymi ramionami. - Wojen nie wygrywa się ani ponurym nastrojem, ani brakiem gościnności. No cóż, jeśli pan Hopkins chce, aby znalazł się pan na froncie, musi mieć dostateczne ku temu powody. Zobaczymy, co się da zrobić. Proszę mu przekazać moje podziękowania za list i tytoń. To niezły tytoń, choć przyzwyczaiłem się do mojego rosyjskiego. I proszę mu przekazać moje zdanie o drugim froncie. Być może pańska wycieczka na nasz front pozwoli wam zrozumieć, jaka to pilna sprawa. Pan Hopkins jest dobrym doradcą waszego wielkiego prezydenta, a ponieważ pan jest jego wysłannikiem, życzę panu wszystkiego najlepszego. * W czasie nocnej jazdy z Kremla przez zaciemnione miasto obaj Amerykanie nie zamienili ani słowa. Gdy samochód się zatrzymał, odezwał się Pug Henry: - W takim razie pogadamy sobie jutro. Sądzę, że ci chłopcy odwiozą pana do domu. - Nie, teraz wysiądę. - Gdy limuzyna odjechała, Slote dotknął ramienia Puga. - Porozmawiajmy tutaj. Byłem kompletnie zaszokowany tym pomysłem wyjazdu na front. Gdyby pan Hopkins znał katastrofalną sytuację, do jakiej Stalin właśnie się przyznał - dyplomacie tak się głos załamał, że musiał odchrząknąć - na pewno cofnąłby takie polecenie. Noc miała się ku końcowi i choć na lodowato zimnej ulicy było nadal ciemno, Pug widział zarysy bladej twarzy Slote'a pod futrzaną czapką. - Tu nie zgodzę się z panem. Hopkins to twardziel. - Ale oni nie puszczą pana na prawdziwy front - upierał się Slote. - Właśnie urządzili wycieczkę dla korespondentów zagranicznych. Trzymali ich daleko za liniami, napychając kawiorem i szampanem. A mimo to Luftwaffe zrobiła nalot na wioskę i prawie ich dopadła. - Zgoda, ale to się nam może przydarzyć także w Moskwie. - Ależ po co tam jechać, na miłość boską?! - wrzasnął Slote piskliwym, drżącym głosem. Zniżył ton. - W najlepszym razie ujrzy pan przez kilka godzin maleńki odcinek. Takie zwiedzanie to wielkie ryzyko. Wywoła całą lawinę kłopotów dla ambasady, a także dla Rosjan. Victor Henry odpalił papierosa od papierosa. - Posłuchaj pan. Gdy się obejrzy zachowanie dziesięciu ludzi pod ogniem w ciągu paru godzin, można się dowiedzieć całą masę o tym, jakie jest morale armii. Pan Hopkins lubi się nazywać słynnym chłopcem na posyłki. To przesada, ale ja jestem takim chłopcem całkiem nie słynnym. Gdy wykonam to zlecenie, będę miał przynajmniej złudzenie, że zarobiłem na moją pensję. Niech pan wejdzie do mnie na strzemiennego. Mam trochę dobrej szkockiej. - Nie, dziękuję. Muszę napisać mój raport, a potem postaram się złapać godzinkę snu. - No to uszy do góry. Ja odniosłem wrażenie, że wprawdzie gruba ryba była uprzejma, ale na front mnie nie puszczą. - Mam nadzieję, że tak będzie. Jak dotąd żaden zagraniczny attache wojskowy nie był na froncie, ani nawet się doń nie zbliżył. No to dzień dobry. Podczas tej rozmowy niebo stało się fioletowe i Slote przynajmniej widział, dokąd idzie przez śmiertelnie ciche ulice. Sprawiło mu to wielką ulgę, bo przedtem nie raz nabił sobie guza o słup lampy ulicznej albo spadł z krawędzi chodnika w zaciemnionej Moskwie. Zatrzymywały go także patrole z bronią gotową do strzału. W bladym przedświcie i tym razem podeszli do niego patrolujący, przyjrzeli się podejrzliwie i wyminęli bez słowa. * W mieszkaniu Slote zaparzył kawę na kuchence gazowej i szybko wystukał długie sprawozdanie z bankietu i późniejszego spotkania ze Stalinem. Gdy skończył, odciągnął zasłony zaciemniające. Świeciło słońce. Chwiejąc się na nogach, z zamglonym wzrokiem wyciągnął z szuflady swój pamiętnik i zrobił tam krótki wpis, zakończony następującymi słowami: Ale oficjalny raport, z którym się właśnie uwinąłem, wystarczająco szczegółowo opisuje spotkanie ze Stalinem, a kopię zachowam dla siebie. Jeśli idzie o ojca i syna Henrych, to w końcu zagadka rozwiązuje się nader prosto. Odpowiedź znalazłem w ciągu paru ostatnich godzin. Obaj mają zmysł działania i związaną z tym przytomność umysłu. Byron wykazał te cechy w chwili fizycznego zagrożenia. Zapewne jego ojciec zachowałby się tak samo. Ale zobaczyłem, jak działa w znacznie bardziej delikatnych i skomplikowanych sytuacjach, wymagających błyskawicznej orientacji, śmiałości i taktu. Niełatwo zachować przytomność umysłu stawiając czoła takiej osobowości, jak Stalin, który ma aurę jak wielka bryła radu: potężną, niewidzialną i jadowitą. Victor Henry tego dokonał. Po namyśle mogę zrozumieć, czemu kobiety lubią takich mężczyzn. Człowiek czynu chroni, karmi i jak można przypuścić, zapładnia energiczniej i odpowiedzialniej, niż człowiek myśli. Quod erat demonstrandum. Zapewne nie można zmienić własnej natury. Ale może można uczyć się i dorastać. Kapitan Henry sugeruje, abym zlekceważył rozkaz i okazał dokumenty mińskie Fredowi Fearingowi albo kilku innym dziennikarzom. Tego rodzaju czyn jest całkowicie niezgodny z moją naturą i wyłącznie z tego powodu mam zamiar go dokonać. 53 W dniu, w którym Victor Henry wchodząc do apartamentu hotelowego oświadczył, że jedzie na front, Gaduła Tudsbury siedział przy samotnym podwieczorku, złożonym z herbaty oraz lekkiego posiłku: szprotek, sera, jesiotra, czarnego chleba i pierników. Na korespondencie zrobiło to takie wrażenie, że przestał jeść. - Dobry Boże, człowieku, naprawdę? I to w chwili, gdy wszędzie roi się od Niemców. To niemożliwe. To tylko takie gadanie. Chryste, Rosjanie doskonale umieją zbyć każdego gładkimi słówkami. Nigdy tam nie pojedziesz. - Otarł wąsy i sięgnął po kolejną przekąskę. - Może i tak - odrzekł Pug, zapadając się w fotel i kładąc sobie na kolanach tekę, wypchaną kodami sygnałowymi i planami portów właśnie otrzymanymi z Ministerstwa Żeglugi. W ciągu czterech dni udało mu się pospać z pięć, może sześć godzin. Przed jego oczami pokój chwiał się tam i z powrotem, a kapitan walczył z sennością. - Ale zgoda na to właśnie nadeszła z nader wysoka. Tudsbury w tym momencie pakował do ust kawałek chleba z całą górą sardynek. Kanapka zawisła w powietrzu. Wpatrzył się w Henry'ego przez okulary grubości dna butelki i odezwał się cichym i spokojnym głosem: - Pojadę z tobą. - Cholerę w bok. - Victor, dwa tygodnie temu, gdy Rosjanie kontratakowali, korespondentów zawieziono na front centralny. W dniu ich odjazdu miałem grypę i smażyłem się w gorączce. - Tudsbury pochłonął kanapkę, złapał laskę i szybko pokulał przez pokój, by włożyć pelisę i futrzaną czapkę. - Kto to załatwia, Łozowski? Czy mógłbym mu po prostu powiedzieć, że to ty chcesz bym także pojechał? Znam ich wszystkich, a oni mnie kochają. Zgadzasz się? Victor Henry wcale sobie nie życzył jego towarzystwa, ale był zupełnie wyczerpany, a poza tym przekonany, że Rosjanie odmówią. - Okay. - Bóg zapłać, kochany chłopie. Zostań tu, dokończ mój podwieczorek, a Pameli powiedz, że wracam przed szóstą i że ma przepisać na czysto moją audycję. - Gdzie ona jest? - Przyszedł do niej list pocztą dyplomatyczną. Poszła po niego. Pug zasnął w fotelu. * Zbudził go dotyk chłodnych palców na policzku. - Witaj. Może lepiej byś się położył? - Pam stała nad nim z twarzą zaróżowioną od mrozu, błyszczącymi oczami i wymykającymi się spod barankowej czapki kosmykami ciemnych włosów. - Co? A! - Victor zamrugał i przeciągnął się. - Co ja tu robię? Chyba wszedłem i straciłem przytomność. - Gdzie Gaduła? - Pamela zdjęła czapkę i rękawiczki. - Zostawił herbatę? To do niego niepodobne. Henry otrząsnął się z sennej mgły. Przypomniał sobie rozmowę z Tudsburym i opowiedział ją Pameli. Jej twarz zmartwiała. - Front? Nigdy go tam nie puszczą. Ale ty? Victor, mówisz serio? Czy słuchałeś BBC albo Radia Szwedzkiego? - Tak. - No, tak. Znam cię zbyt dobrze, by się spierać, ale... Powiem ci tyle, że nasza ambasada przygotowuje się do ewakuacji na Ural czy gdzieś tam. Aha, z Tedem wszystko w porządku. - Nie zdejmując płaszcza podeszła do biurka i wzięła do ręki żółty maszynopis. - Jasna cholera, znowu zmiany. Zawracanie głowy! Pug już się nauczył, że Pamela od czasu do czasu wybucha jak szrapnel, ale tym razem tak szybko się opanowała, że nawet nie był pewien, czy dobrze ją usłyszał. - Pamelo, co się zdarzyło? Co z Tedem? - Dobrze. A przynajmniej jest bezpieczny. - Ale gdzie on jest? - Ach, z powrotem w starej Anglii. Według tego co pisze, mało co zużyty. Ostatecznie udało mu się zwiać, jemu i czterem francuskim lotnikom, z obozu jeńców pod Strasburgiem. Miał niemało przygód we Francji i Belgii, wprost filmowych. Ale dał sobie radę. Byłam pewna, że prędzej czy później mu się uda. - Usiadła i zdjęła pokrywę z maszyny do pisania. - Mój Boże, dziewczyno, ależ to fantastyczna nowina. - Tak, nieprawdaż? Musisz przeczytać jego list. Siedem kartek dwustronnie zapisanych i zgoła zabawnych. Stracił dziewiętnaście kilo i ciągle ma pocisk w udzie, a ściślej mówiąc, w tyłku. Całkiem się ustatkował i weźmie siedzące zajęcie, oczywiście, jak dodał ze smutkiem, gdy już będzie mógł siadać na krześle. A to wszystko znaczy oczywiście, że mam wracać natychmiast do kraju i wyjść za niego za mąż. - Pamela przerwała swoją dość bezceremonialną przemowę, rzuciła Victorowi długie spojrzenie i włożyła okulary w czarnej oprawce. - Lepiej będzie, jak się wezmę za robotę. A tobie wyraźnie potrzeba trochę snu. - Nic z tego. Misja zaraz odjeżdża. Muszę ich pożegnać. Pam, to wielka radość z Tedem. Ucieszyłem się i bardzo mi ulżyło. Rozcierając palce i chuchając na nie, Pamela odrzekła: - Boże, w tej chwili naprawdę byłaby to jakaś ulga, co? Mam na myśli uwolnienie się od rękopisów Gaduły i jego optymistycznego bełkotu. W chwilę później, właśnie gdy kapitan nakładał ciężki marynarski płaszcz, wpadł Tudsbury z rozpłomienioną twarzą i nosem posiniałym od mrozu. - "Możet byt'". Na Boga, dostałem pozytywną odpowiedź! Jutro ją mają ostatecznie potwierdzić, ale wszystko wskazuje, Victor, że jadę z tobą. Pam, skończyłaś? Bo już mój czas się zbliża. Narkomindieł wygląda jak dom wariatów. Wiadomości z frontu muszą być naprawdę złe, ale na Boga, Victor, to twoje zezwolenie, skądkolwiek nadeszło, działa jak magiczne zaklęcie! Oczywiście oni mnie uwielbiają i wiedzą, że należy mi się taka wycieczka, ale jaką minę miał Łozowski, gdy mu powiedziałem, że ty żądasz, bym ci towarzyszył! - Gaduło! - Pamela przestała pisać i rzuciła ojcu miażdżące spojrzenie. - Victor wcale tego nie żądał. To było kłamstwo. - Pam, z tymi ludźmi można rozmawiać tylko z grubą pałką - odrzekł Tudsbury z chytrym uśmiechem. - Powiedziałem, i to jest prawda, że wy dwoje jesteście starymi przyjaciółmi, że Victor naprawdę bardzo cię lubi i dlatego chce mi wyświadczyć tę przysługę. A więc, jeśli będzie ku temu okazja, potwierdź moją opowiastkę. - Ty stary łotrze bez sumienia - rzekła zaczerwieniona jak piwonia Pamela. - Prawdę powiedziawszy on wcale nie skłamał - zauważył Victor Henry. - Teraz już muszę wyruszać na lotnisko. Gaduło, Pamela ma wspaniałe nowiny. * Ale wmieszanie się Tudsbury'ego przyhamowało wycieczkę. Narkomindieł - Ministerstwo Spraw Zagranicznych - mruczało, chrząkało i wymigiwało się. Płynęły dni. Pug ugrzązł w Moskwie bez żadnego zajęcia. Ambasador i attache traktowali go chłodno i z dystansem, bo przecież Victor Henry był dla nich dopustem bożym, zarazą zesłaną przez Departament Stanu z Waszyngtonu. Kiedyś Henry wpadł do gabinetu Slote'a i zastał dyplomatę bladego, znękanego i co chwila wybuchającego bezsensownym chichotem. - Cóż tu robi moja synowa na pańskim biurku? - spytał. Stało tam w srebrnej ramce zdjęcie Natalii. Wyglądała na nim młodsza i pełniejsza na twarzy, z włosami związanymi w nietwarzowy węzeł. - A? Tak, to Natalia - zaśmiał się Slote. - Czy sądzi pan, że Byron miałby coś przeciw temu? Podarowała mi to wieki temu, a ja ją nadal bardzo lubię. I co z pana wycieczką? Niedaleko pan pojedzie przy tempie, w jakim Niemcy się tutaj zbliżają, hi, hi. - Bóg jeden wie - odrzekł Pug zauważywszy, że jego rozmówca kiepsko wygląda. - Może ją w ogóle odwołają. * Okazało się wreszcie, że główny problem stanowi Pamela. Jej ojciec domagał się, by mu towarzyszyła, powołując się na to, że bez niej jest całkiem bezradny. Później wycofał swą prośbę. Ale Narkomindieł już wrzucił wszystkie trzy nazwiska do wnętrza wielkiej, tajemniczej maszyny zajmującej się tą sprawą i nie dało się wrócić do punktu wyjścia. Gdy pojawiał się lub telefonował Pug, dobry humor Łozowskiego zaczynał więdnąć. - Drogi kapitanie Henry, odpowiedź usłyszy pan we właściwej porze. W tej chwili Związek Radziecki ma też inne, równie pilne problemy. W rezultacie Pug włóczył się po ulicach, przyglądając się zmianom, jakie zaszły w Moskwie. Nowe, czarno-czerwone plakaty wielkim głosem wołały o ochotników, ukazując na prymitywnych, wyrazistych, typowych dla socjalistycznej propagandy rysunkach młodych, muskularnych robotników i młode chłopki, wymachujących bagnetami w obronie przed pająkami, żmijami lub hienami z twarzą Hitlera. Tu i tam maszerowały nierównym krokiem bataliony robocze ze szpadlami i kilofami na ramionach; przelatywały przez miasto wielkie ciężarówki wypełnione dziećmi; pomimo ulewnych, całodziennych deszczów przed sklepami spożywczymi stały długie kolejki. Zniknęli z ulic żołnierze i konne zaprzęgi. Blade twarze ludzi o wysokich kościach policzkowych, kłębiących się na ulicach w przemoczonych czapkach i chustach, zmieniły wyraz. Słowiańska obojętność gdzieś przepadła, pojawiły się zmarszczone brwi, badawcze spojrzenia i przyspieszone kroki. Victor Henry pomyślał, że zbliżanie się Niemców upodobniło tłumy moskiewskie do nowojorskich. Wreszcie Łozowski zadzwonił do Victora do hotelu. Wesołym głosem zapytał: - A więc, kapitanie, czy odpowiada panu termin jutro o świcie? Proszę uprzejmie zgłosić się w Narkomindiele w ciepłej odzieży, płaszczu nieprzemakalnym, dobrych butach i być gotowym do wyjazdu na trzy lub cztery dni. - W porządku. Czy dziewczyna też jedzie? - Oczywiście. - W głosie Łozowskiego zadźwięczał ton zdziwienia i lekkiej urazy. - Cały problem na tym polegał. Niełatwo było go rozwiązać ściśle według pana życzeń. Dla naszych rosyjskich dziewczyn znaleźć się w boju to sprawa oczywista. Ale wiemy, że zagraniczne panie są znacznie mniej odporne. Lecz wszyscy znamy miss Tudsbury, to piękna kobieta i można zrozumieć tak gorącą przyjaźń. Wszystko załatwione. Victor Henry zdecydował zignorować kpiący, a nawet lubieżny ton głosu Łozowskiego i nie próbował wyjaśnień. Odrzekł krótko: - Jestem wdzięczny. Stawię się punktualnie. * Wyjechali z Moskwy w kierunku południowym wśród deszczu i przez cały ranek wlekli się w kolumnach wojskowych ciężarówek. Zatrzymali się tylko, by złożyć wizytę na zdumiewająco dobrze zakamuflowanym lotnisku myśliwców przechwytujących, w lesie tuż u wrót stolicy. Ciasno było w rosyjskim "M-1Ď", czarnym samochodziku, uderzająco podobnym z wyglądu i dźwięku silnika do forda z tysiąc dziewięćset trzydziestego roku. Do tego podłogę zajęły pakunki i pudła o nieznanym przeznaczeniu. Gdy już przejechali około stu mil ich przewodnik, pułkownik czołgista o łagodnej twarzy, w okularach, noszący dziwaczne nazwisko Porfirija Amfiteatrowa, zaproponował przerwę na lunch i wyprostowanie nóg. Wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszeli niemieckie armaty. Kierowca, milczący, krzepki żołnierz z krótką rudą brodą, skręcił w boczną drogę wysadzaną starymi drzewami. Wiła się wśród uprzątniętych pól i brzozowych zagajników, ukazując w oddali dwa białe wiejskie dwory, a kończyła cienistą ścieżką, która znikała w dzikim lesie. Tu wysiedli, a pułkownik poprowadził ich wąską drożynką do niewysokiego trawiastego pagórka pod drzewami, na którym leżały wieńce świeżych kwiatów. - Jesteśmy w posiadłości wiejskiej Tołstoja, wie pan, w Jasnej Polanie - powiedział Amfiteatrow. - To jest jego grób. Ponieważ mieliśmy po drodze, pomyślałem sobie, że może to państwa zainteresować. Tudsbury przyjrzał się niskiemu kopcowi i spytał niezwykle, jak na niego, przyciszonym głosem: - Grób Tołstoja? Bez nagrobka? Bez kamienia? - Tak zarządził. "Złóżcie mnie w ziemi" - powiedział - "w lasach, gdzie bawiłem się z moim bratem Mikołajem, gdy byliśmy chłopcami..." - Basowy głos Amfiteatrowa brzmiał ostro i głośno na tle plusku kropli deszczu, spływających po żółtych liściach. Victor Henry przechylił głowę na ramię i spojrzał na pułkownika, bo usłyszał nowy dźwięk: ciche, nieregularne grzmoty, nie głośniejsze niż plusk deszczu w trawie. Pułkownik skinął głową. - Widzi pan, gdy wiatr wieje z tamtej strony, dźwięk niesie się daleko. - O, armaty? - spytał Tudsbury, siląc się na spokój. - Tak, armaty. To może coś przegryziemy? Dom, gdzie Tołstoj pracował jest ciekawy, ale obecnie niedostępny dla publiczności. Trochę dalej niż kurhanek nagrobny stały ławki, gdzie brodaty szofer przyniósł im lunch, złożony z razowego chleba, świeżych ogórków, mocno czosnkowej kiełbasy i ciepłego piwa. Padał drobny deszczyk, wojskowe ciężarówki pomrukiwały na szosie, a odległe działa cicho huczały. Milczenie przerwała Pamela. - Kto tu składa kwiaty? - Dozorcy, jak sądzę - odrzekł pułkownik. - Niemcy nigdy nie powinni tu dotrzeć - powiedziała. - To natchniona myśl - skomentował pułkownik. - Osobiście nie przypuszczam, by dotarli, ale Jasna Polana nie jest ufortyfikowana, więc wielki Tołstoj musi teraz ponosić takie samo ryzyko, jak wszyscy Rosjanie. - Uśmiechnął się ukazując czerwone dziąsła, a ten uśmiech nie był bynajmniej łagodny. - W każdym razie Niemcy nie mogą go zamordować. - Powinni byli czytać nieco uważniej jego dzieła - dodał Tudsbury. - To jeszcze musimy im udowodnić. Ale na pewno tak zrobimy. Na chwilę wyjrzało słońce i zaczęły śpiewać ptaki. Victor Henry i Pamela Tudsbury siedzieli obok siebie na ławce. Przez pożółkłe liście przebił się słup światła i padł na dziewczynę jak teatralny reflektor. Ubrana była w szare spodnie, wpuszczone w futrzane białe buty śniegowe oraz palto i czapkę z szarego baranka. - Czemu tak na mnie patrzysz, Victor? - Pam, nigdy nie byłem na grobie Tołstoja, a już na pewno nie z tobą, ale przysięgam, że pamiętam to wszystko, a już najbardziej jak ładnie nosisz na bakier tę czapkę. - Gdy podniosła rękę do nakrycia głowy dodał: - I mogłem ci z góry powiedzieć, że podniesiesz rękę, a twój pierścionek błyśnie w słońcu. Wyprostowała sztywno palce, patrząc na brylant. - Na ten temat Ted i ja posprzeczaliśmy się trochę. Gdy się z tym pokazał, wcale nie byłam pewna, czy chcę to nosić. - Kapitanie - zawołał pułkownik - może już pojedziemy? * Wepchnąwszy się w gęstniejący strumień pojazdów na szosie, czarny samochodzik potoczył się w kierunku ognia artyleryjskiego. Szosę wypełniały ciężarówki, jedne podążały w stronę frontu, drugie stamtąd powracały. Zarośnięci mężczyźni i krzepkie, ogorzałe kobiety pracujący na polach przedzielanych pasami brzozowych lasów, nie zwracali uwagi na ruch samochodowy. Także dzieci, zabawiające się blisko szosy, nie interesowały się wojskowymi pojazdami. W małych wioseczkach, przed chatami z bali i drewnianymi domami o ramach okiennych malowanych w wesołe kolory, suszyło się pranie. Victora Henry uderzyło, że im dalej od Moskwy, a bliżej frontu, tym Rosja miała bardziej pokojowy i normalny wygląd. Opuszczona przez nich tego ranka stolica pogrążona była w lękliwym pośpiechu. Tuż na jej skraju bataliony kobiet, chłopców i wychudłych mężczyzn w okularach: drobnych urzędników, nauczycieli i dziennikarzy, gorączkowo kopały rowy przeciwczołgowe i wkopywały dziesiątki tysięcy stalowych i betonowych przeszkód. Ale za tym pasem obronnym zaczynały się pełne spokoju lasy i pola, których jesienne barwy kontrastowały z zielenią drzew iglastych. W gruncie rzeczy tylko schrony przeciwlotnicze dla ciężarówek - wycięte wśród drzew polanki, zamaskowane wiecznie zielonymi gałęziami - przypominały, że trwa najazd. Pod wieczór samochód wjechał do miasteczka i zatrzymał się na błotnistym placu przed żółtym drewnianym domem. Przy pompie stały w kolejce rumiane dzieci z wiadrami, z kominów wznosiły się słupy dymu; inne dzieci zaganiały do zagród krowy i kozy. Ogromne pola ciągnęły się płasko i szeroko pod czerwieniejącym, pochmurnym niebem, a trzech potężnych starców trudziło się z młotami i piłami nad budową nowego, drewnianego domu. Był to, najdziwniejszy ze wszystkich ujrzanych tego dnia przez Puga widok: trzej wiekowi Rosjanie budujący o zmroku dom tutaj, gdzie odgłosy strzałów nie tylko dolatywały znacznie głośniej niż w posiadłości Tołstoja, ale jeszcze na zachodnim horyzoncie jak letnie błyskawice, migotały żółte błyski niemieckiej artylerii. - To przecież ich kraj - odrzekł pułkownik na zdziwienie wyrażone przez Victora, gdy zesztywniali wysiadali z samochodu. - A gdzież by mieli pójść? Zatrzymamy tu Niemców. Oczywiście kobiety w ciąży i matki z dziećmi wywieźliśmy już dawno. * W domu mieściło się obecnie dowództwo pułku. W małej, dobrze ogrzanej jadalni zgromadzili się przy stole goście, pułkownik czołgów, czterech oficerów pułku oraz generał Jewlenko, który na mocnych szerokich ramionach miał trzy gwiazdy z zielonego sukna. Był szefem sztabu grupy armii na tym odcinku, a pułkownik Amfiteatrow poinformował Puga, że właśnie przejeżdżał przez miasto. Ten blondyn z perkatym, chłopskim nosem i ciężkimi, gładko do różowości wygolonymi ogromnymi szczękami był tak potężnie zbudowany, że zdawało się, iż swoją osobą wypełnia koniec wąskiego, zadymionego pokoju. Tak się zainteresował Pamelą, że bez przerwy kierował pod jej adresem szarmanckie komplementy i namawiał do jedzenia i picia. Ale od czasu do czasu jego mięsista twarz przybierała nieobecny, pełen zmęczenia wyraz głębokiego smutku i choć zmuszał się do okazywania wesołości, oczy miał zapadnięte, otoczone fioletowymi obwódkami. Nastąpiła uczta w niemal kremlowskim stylu. Na grubym żółtym obrusie żołnierze stawiali kolejno: szampan, kawior, wędzone ryby, zupę, drób, steki i ciastka z kremem. Tajemnica tej sztuki magicznej wydała się, gdy Victor Henry przelotnie zajrzał do kuchni, której drzwi uchylił na chwilę żołnierz-kelner. Przy kuchni, w białym fartuchu, trudził się rudobrody kierowca ich "M-1Ď", a przed chwilą Pug widział go niosącego tam pudełka z samochodu. Okazało się, że w rzeczywistości był kucharzem i to wspaniałym. Generał bez skrępowania opowiadał o sytuacji wojennej, a pułkownik tłumaczył. Na tym odcinku Niemcy mieli przewagę liczebną nad jego armią, także w czołgach i armatach. Niemniej Szkopów spotka niespodzianka. Rosjanie trzymają tu odcinek, który zgodnie z doktryną wojenną jest o wiele za długi, jak na ich siły. Ale dobra doktryna, podobnie jak dobry pułk, może być czasami rozciągliwa. Niemcy ponoszą straszliwe straty. Generał sypnął wysokimi liczbami zniszczonych czołgów, zdobytych armat i zabitych nieprzyjaciół. Każda armia może iść do przodu, jeśli jej dowódcy zdecydują się, by każdy jard zdobytego terenu zalać własną krwią. Ale upływ niemieckiej krwi jest taki, że są już od tego biali jak papier. Ten atak, to już ich ostatni wielki wysiłek, by wygrać wojnę przed nadejściem zimy. - Czy zdobędą Moskwę? - spytał Tudsbury. - Z tego kierunku nie - odparł generał. - I nie sądzę, by z któregokolwiek innego. Ale gdyby nawet ją zdobyli, to i tak wypędzimy ich z Moskwy, a potem z naszego kraju. Pobijemy ich. Niemcy nie znają polityki strategicznej. Ich pojęcie o niej, to zabijać, rabować i brać niewolników. W dzisiejszych czasach, w obecnej epoce, to żadna polityka strategiczna. Ponadto ich zasoby są w decydującej mierze niższe niż nasze. Niemcy to ubogi kraj. Na koniec przeceniają siebie, a nie doceniają nas. Według Lenina, przy prowadzeniu wojny to bardzo niebezpieczny błąd. W wojnie, powiedział Lenin, bardzo niebezpiecznie jest mieć nazbyt wysokie mniemanie o sobie i zbyt niskie o przeciwniku. Jedynym tego wynikiem mogą być niewłaściwie pomyślane plany i bardzo niemiłe niespodzianki, jak na przykład przegrana. - Ale przecież doszli tak daleko - zauważyła Pamela. Wielka twarz generała w mgnieniu oka przybrała groźny, przerażająco brutalny wyraz straszliwej złości, choć przebijało przez nią okropne wyczerpanie. Zwrócił się do Pameli i nagle jego złość rozpłynęła się w kokieteryjnym uśmiechu. - Tak, moja miła pani. I widzę, że mówi to pani bez złej intencji i tak samo jak my ocenia pani to, co się wydarzyło. Tak, nazistom z ich niebywałą perfidią udało się nas zaskoczyć. I jeszcze coś. Są zarozumiali, przyszli tu dumni i pewni, że nikt im się nie oprze. Wygrawszy już wiele kampanii, wrzuciwszy we Francji niezwyciężonych Brytyjczyków do morza i tak dalej, uważają się za zawodowych zwycięzców. Wierzą, że nie można ich pobić. Ale sądzę, że widząc jak ich koledzy giną w Rosji jak muchy, zaczynają wątpić. Początkowo wkraczali do naszego kraju po szosach, kolumnami, nie troszcząc się nawet o osłonę skrzydeł. Później stali się ostrożniejsi. Owszem, Hitler ich wyszkolił w plądrowaniu, zabijaniu i rabunku. To zresztą stare teutońskie zwyczaje, więc dobrze to umieją. My jesteśmy narodem miłującym pokój, dlatego, jak sądzę, zaskoczyli nas nieprzygotowanych psychicznie. I dlatego, jak pani powiedziała, doszli tak daleko. Teraz mamy dwa zadania: nie pozwolić im iść dalej, a następnie odesłać ich tam, skąd przyszli. Oczywiście tych, których wcześniej nie wdepczemy w nasze błoto. - Zwrócił się do kapitana i do korespondenta. - Oczywiście zrobilibyśmy to szybciej, gdybyście wspomogli nas zaopatrzeniem, bo straciliśmy go wiele. Ale ponad wszystko do szybkiego zgniecenia tych szczurów może przyczynić się otwarcie drugiego frontu w Europie. Anglicy naprawdę by się zdziwili stwierdziwszy, że gdy raz postawią nogę na francuskiej ziemi, mogą maszerować prosto do Berlina. Jestem zdania, że każdy Niemiec, który potrafi utrzymać w rękach karabin, został posłany do tego ataku. - Nie miałem ani jednej audycji, w której bym się nie domagał drugiego frontu natychmiast - oświadczył Tudsbury. Generał skinął głową. - Jest pan dobrze znany i szanowany jako przyjaciel narodu rosyjskiego. - Spojrzał na Victora Henry'ego. - A pan, kapitanie, co chciałby pan obejrzeć? Niestety, tak daleko w głębi lądu nie jesteśmy w stanie pokazać panu zadowalających manewrów morskich. - Generale, a gdyby... oczywiście to absurd, ale ... gdyby mój prezydent chciał odwiedzić pański front w czapce niewidce z bajki? - My też mamy takie bajki - rzekł Jewlenko - ale niestety nie mamy takich czapek. - Co wówczas chciałby mu pan pokazać? Generał spojrzał na czterech, siedzących ramię w ramię przy stole oficerów. W identycznych brązowych mundurach, paląc bezustannie papierosy, czwórka kędzierzawych, bladych Rosjan z bystrymi, zmęczonymi oczami, wyglądała jak czworaczki. Do tej pory żaden nie odezwał się ani słowem. Generał zwrócił się do nich i potoczyła się błyskawiczna wymiana rosyjskich zdań. Ponownie zwrócił się do Henry'ego: - Dobrze pan postawił sprawę. Da się zrobić. Ponieważ sytuacja jest trochę płynna, proponuję, by państwo wyruszyli o świcie. Dla pani opróżniono pokój na piętrze, panowie mają nocleg z tymi oficerami. - Na miły Bóg, sypialnia? Byłam przygotowana na nocleg w ubraniu na podłodze albo na ziemi - powiedziała Pamela. - A poza tym wcale nie jestem śpiąca. Gdy pułkownik przetłumaczył, Jewlence rozjaśniła się twarz. - Naprawdę? Mówi pani jak jedna z naszych, rosyjskich dziewczyn, a nie jak delikatna Angielka. - Podając jej ramię poprowadził wszystkich do drugiego pokoju, gdzie na ścianach wisiały zniszczone, pokreślone mapy, a wiejskie meble domowe stały pomieszane z biurkami, stołkami, maszynami do pisania i wijącymi się czarnymi kablami telefonicznymi. Żołnierze zepchnęli skrzypiące meble w kąt, opróżniając przestrzeń wokół zniszczonego pianina z klawiszami obdartymi do gołego drewna. Usiadł przy nim oficer ze zwisającym z kącika ust papierosem i grzmotnął w klawisze, grając "Zawsze istnieć będzie Anglia". Pamela, rozpoznawszy melodię, zaśmiała się i wstawszy odśpiewała hymn. Za wzorem generała wszyscy zaczęli klaskać, po czym podano znowu szampana. Pianista niezdarnie zaczął wygrywać "Alexander's Ragtime Band". Z niskim, eleganckim ukłonem generał poprosił Pam do tańca. Stanowili zabawną parę, bo przerastał ją o głowę i ramiona, kręcąc się sztywno w fokstrocie na wąskim kawałku wolnej podłogi, w ciężkich zabłoconych butach. Ale twarz Jewlenki promieniowała zadowoleniem. Potem Pamela tańczyła z innymi oficerami, znowu z generałem, pianista zaś wygrywał kilka znanych mu amerykańskich melodii, by wreszcie ponownie odegrać "Alexander's Ragtime Band". Wszyscy obecni wlali już w siebie dużo szampana i wódki. W drzwiach tłoczyli się żołnierze, z szeroko otwartymi, rozbawionymi oczami, przyglądając się, jak cudzoziemska pani tańczy i pije z ich oficerami. Pug wiedział, że Pamela nie znosi tańczyć, a już szczególnie z obcymi. Przypomniał sobie pierwsze chyba słowa, jakie od niej usłyszał na pokładzie "Bremen": - Powinnam chodzić z laską i w siwej peruce. - Ale tutaj dzielnie sobie poczynała. Pianista przeszedł do melodii rosyjskich, co robił znacznie lepiej. Pamela padła na krzesło, a oficerowie zaczęli tańczyć pojedynczo lub ze sobą. Śmiano się i bito brawa jeszcze głośniej. Przystojny młody żołnierz z tygodniowym zarostem skoczył na środek pokoju i wykonał brawurowe solo, odbijając się lekko od ziemi w podskokach, przysiadając, robiąc obroty, aż na koniec w podziękowaniu za aplauz skłonił się z gracją zawodowego artysty baletu. Generał podniósł się z miejsca i też zaczął solowy taniec, wirując i podskakując. Wreszcie założył ręce na piersi i w prysiudach zaczął wysoko podrzucać nogi, wykrzykując ochryple: - Skorieje! Skorieje! Od jego ciężkich skoków drżała podłoga. Żołnierze wpadli do pokoju otaczając go kołem i wiwatując. Śmierdziało brudnymi męskimi ciałami, dymem papierosowym i alkoholem, ale przyciśnięty do Pameli Victor Henry czuł także lekki aromat jej goździkowych perfum. Gdy ciężko dyszący generał Jewlenko zakończył występ okrzykiem i wysokim podskokiem, mężczyźni ryknęli i zaczęli bić w dłonie, a Pamela nagrodziła go pocałunkiem w czerwony spocony policzek. Generał serdecznie pocałował ją w usta, co wywołało jeszcze więcej śmiechów i ryków. To był koniec zabawy. Generał odjechał. Żołnierze ustawili meble na miejscach. Goście poszli spać. 54 O świcie lało jak z cebra. W bladym, sinym świetle, po całym placu włóczyły się dzieci i zwierzęta, a ciężarówki chlapały, ślizgały się i buksowały w miejscu, wyrzucając w górę fontanny błota. Z tyłu samochodu zrobiło się luźniej, bo zjedzono i wypito zawartość wielu pakunków. Victor Henry pomyślał, czy by nie pogratulować siedzącemu za kierownicą mistrzowi patelni, ale zdecydował tego nie robić. Wciśniętej między ojca i Puga Pameli udało się użyć rano szminki do warg i kredki do oczu. Pug pomyślał, że w tym otoczeniu dziewczyna wygląda jak gwiazda filmowa, odwiedzająca oddziały wojskowe. - No, to ruszamy - oświadczył Amfiteatrow. - Przy takiej pogodzie pojedziemy wolniej i nie tak daleko. - Przez jakieś sto jardów samochód podskakiwał i ślizgał się, po czym utknął w błocie. - Oczywiście mam nadzieję, że dalej, niż w tej chwili - dodał pułkownik. Samochód otoczyli żołnierze w ciężkich płaszczach. Pokrzykując i popychając uwolnili wóz. Koła chwyciły twardszą ziemię i samochód chlapiąc, kiwając się i wpadając w poślizgi wytoczył się z miasta. Przejechali odcinek asfaltowej szosy wśród pól, skręcili w stronę lasu wąską, błotnistą drogą. Kucharz kierował dobrze (albo kierowca dobrze kucharzył - Pugowi nigdy nie udało się ustalić, jak było naprawdę) i przez prawie dwadzieścia minut udawało mu się przeprowadzać wóz przez straszliwe wyboje, kopce i koleiny, po czym zatrzymał się na dobre. Pug, kierowca i pułkownik wysiedli. Tylne koła zapadły się po osie w lepkie, czerwone błoto. I ciągle lał deszcz. Ugrzęźli wśród dzikich lasów, w takiej ciszy, że krople deszczu padające na maskę samochodu parowały z sykiem. - Mam nadzieję, że szofer ma łopatę - mruknął Pug. - Tak, ja także - odrzekł rozglądając się pułkownik. Zanim wziął się za robotę, poszedł na skraj lasu, by sobie ulżyć, jak przypuszczał Pug. Po chwili Victor usłyszał głosy, a potem chrapliwe sapanie silnika. Poruszyły się krzaki. Z zarośli wynurzył się lekki czołg przykryty gałęziami, z armatą wymierzoną prosto w Puga. Za nim szedł pułkownik i trzech ludzi w zabłoconych szynelach. Amerykanin przed chwilą spoglądał prosto na pokrytą pstrym kamuflażem lufę, a przecież jej nie zauważył, póki się nie poruszyła. Czołg parskając wyjechał spomiędzy drzew, zatoczył łuk i tyłem wjechał na drogę. Żołnierze szybko zaczepili łańcuch i w jednej chwili samochód wyciągnięto wraz z pasażerami. Otworzyła się, obwieszona zielenią wieżyczka i ukazały się dwie nie ogolone, chłopięce słowiańskie twarze. Pamela wyskoczyła z wozu, chlapiąc i potykając się podbiegła do czołgu i ku ich przyjemnemu zaskoczeniu ucałowała obu. Właz zamknął się, czołg wycofał na dawne miejsce w lesie, a czarny samochód chwiejnie zagłębił się w las. W ten sposób utykali i byli ratowani wielokrotnie i w ten też sposób odkryli, że ciche, mokre lasy roją się od oddziałów Armii Czerwonej. Dotarli do miejsca, gdzie droga była tak podmyta, że przecinał ją pełen wody jar. Obie jego strony były poznaczone śladami gąsienic i opon terenowych ciężarówek, ale jasne było, że ich auto w żaden sposób się nie przedostanie. Tutaj z lasu znów wynurzyli się żołnierze i przez wyrwę przerzucili rozpołowione pniaki, gładką stroną do góry, wiążąc je w chwiejny, ale zupełnie wystarczający mostek. Był to dość liczny oddział, a jego dowódca, gruby, zezowaty porucznik, zaprosił podróżnych, by się zatrzymali i posilili. Nie odróżniał się niczym od swoich żołnierzy prócz tego, że on rozkazywał, a oni słuchali. Wszyscy byli jednakowo ubrani i jednakowo oblepieni czerwoną ziemią. Poprowadził gości przez las, a potem do lodowatego, błotnistego schronu przykrytego pniami drzew i tak dobrze zamaskowanego krzakami i zaroślami, że Henry nie zauważył wejścia do chwili, gdy oficer zaczął zapadać się pod ziemię. Schron był w rzeczywistości podziemną chatą ze smołowanych bali, pełną kabli telefonicznych, oświetloną lampą oliwną i ogrzewaną starym żelaznym piecykiem, w którym palono pociętymi gałęziami. Oficer, z dumą zezując na mosiężny samowar na stole z surowych desek, zaproponował im herbatę. Podczas gdy woda się gotowała, żołnierz zaprowadził mężczyzn do latryny tak prymitywnej i śmierdzącej - choć Tudsbury i Rosjanie chętnie z niej skorzystali, że Pug wolał potykając się zrobić kilka kroków między drzewa, jedynie po to, by zostać zatrzymanym przez wartownika, który pojawił się jak leśny duch. Gdy Amerykanin oddawał dług naturze, żołnierz go pilnował, patrząc z pewnym zainteresowaniem jak to robi cudzoziemiec. Wracając do schronu Pug napotkał trzech wysokich Rosjan, którzy z obojętnymi minami maszerowali otaczając Pamelę z bagnetami na broni, dziewczyna zaś wyglądała na lekko zakłopotaną, choć rozbawioną. Nim odjechali, porucznik pokazał Pugowi i Tudsbury'emu żołnierskie ziemianki, wyraźnie dumny z dokonań swoich ludzi. Te świeżo wykopane w wilgotnej ziemi, wyłożone gliną z piaskiem dziury o zapachu grobów, przykryte były grubymi stropami z darni, ułożonej na drewnianych balach, zdolnymi wytrzymać bezpośrednie trafienie pocisku armatniego, a ubłoceni, nie ogoleni żołnierze, skuleni w półmroku w swych szynelach robili wrażenie, że rozmowy, palenie papierosów i oczekiwanie na rozkazy zupełnie ich zadowala. Kilku pożywiało się, odłamując kawałki z bochnów szarego chleba i wyławiając kawały duszonego mięsa z zabłoconego kotła, wleczonego przez dwóch zabłoconych żołnierzy. Żując chleb, pociągając papierosy, ludzie ci ze spokojem spoglądali na gości idących okopami i ze spokojem odwracali za nimi głowy. Zdrowo wyglądający, dobrze odżywieni, wyglądali w czerwonej ziemi tak jak u siebie w domu, jak by byli dżdżownicami i prawie że podobni byli do tej formy życia swoją odpornością, liczebnością i małymi wymaganiami. Tutaj po raz pierwszy w Victorze Henrym zrodziło się niezłomne przekonanie, że Jewlenko powiedział prawdę: Niemcy mogą odnieść największe zwycięstwa, ale z czasem Armia Czerwona ich wypędzi. - O bogowie - wyjąkał Tudsbury w drodze powrotnej do samochodu - Belgia w tysiąc dziewięćset piętnastym roku to było nic. Ci ludzie żyją jak zwierzęta. - Potrafią - odrzekł Henry i zamilkł, widząc jak Amfiteatrow nie spuszcza ich z oka podczas tej krótkiej wymiany szeptów na boku. - Prawdę powiedziawszy jesteśmy niedaleko miejsca przeznaczenia - oświadczył Rosjanin ocierając z twarzy krople deszczu i pomagając wsiąść Pameli. - Gdyby nie błoto, już byśmy tam byli. Wóz podskoczył i wysunął się z lasu. Przed nimi na całe mile ciągnęły się zżęte pola, płaskie jak stół pod szarymi, niskimi chmurami. - Tam jedziemy - wskazał Amfiteatrow na leżącą prosto przed nimi daleką linię lasu. Dotarli do skrzyżowania błotnistych dróg tak zbełtanego, jak gotująca się woda. I chociaż droga przed nimi wydawała się w dobrym stanie, kierowca ostro zakręcił w prawo. - Czemu nie jedziemy prosto? - spytała Pamela. - Czy to nie jest dobra droga? - O, tak. Całkiem dobra. Jest zaminowana. Cały ten obszar - pułkownik szerokim gestem ogarnął spokojne ścierniska - jest zaminowany. - Dobrze wiedzieć, gdy się wyrusza w podróż - zauważył Pug, nieco zmrożony wiadomością. Amfieatrow obdarzył go swym rzadkim, wilczym uśmiechem, ukazującym czerwone dziąsła i otarł kroplę deszczu z posiniałego nosa. - Ma pan rację, kapitanie. Pański przewodnik z "Inturist" w tej okolicy naprawdę musiałby się orientować co jest czym. W przeciwnym razie miałoby to zły wpływ na pana zdrowie. Samochód podskakiwał w rzadkim błocie, które deszcz jeszcze bardziej rozrzedzał, aż wreszcie utknął wszystkimi czterema kołami w bagnie i zatrzymał się wśród ciągnącej się aż za horyzont żółtej ścierni. Ratownicy nie pojawili się. Nie było to możliwe, chyba że wstaliby spod ziemi, choć Pugowi przyszło do głowy, że i to jest możliwe. Kierowca odkopał koła szpadlem i podłożył pod tył deski. Gdy pasażerowie dla odciążenia wozu wysiedli, Amfiteatrow ostrzegł ich, by się nie ruszali poza szlak, bo pod ścierniskiem wszędzie zakopane są miny. Oblewając ich prysznicem z błota i odłamków desek, samochód wyrwał się z pułapki. Pojechali. Pug dał spokój domysłom co do kierunku jazdy. Ani razu nie minęli drogowskazu czy innego znaku drogowego. Przez nisko nawisłe szare chmury nie przebijał się nawet promień słońca. W lesie, gdzie żołnierze zakopali się w ziemi jak dżdżownice, odgłosy ognia artyleryjskiego były słabsze, niż we wsi. Tutaj zaś znacznie głośniejsze. Ale to mogło wynikać z zygzakowatej linii frontu. Jasne było, że nie podążają już na zachód, bo tam byli Niemcy. Wynikałoby z tego, że jadą meandrami o jakieś pięć mil za frontem. Na następnym skrzyżowaniu pułkownik powiedział: - Tu zboczymy nieco z drogi, ale zobaczą państwo coś interesującego. Wjechali między pola, na których stały nie zebrane i gnijące wysokie żółtozielone źdźbła. Po jakiejś mili Amfiteatrow polecił kierowcy zatrzymać się. - Może wyprostują państwo nieco nogi. Wszyscy macie dobre, grube buty - stwierdził patrząc dziwnie na Pamelę. - Ale panią ten spacer może znudzić. Może pozostanie pani z kierowcą? - zaproponował. - Pójdę, chyba że każe mi pan pozostać. - Doskonale. Proszę bardzo. Szli, przeciskając się wśród kłosów. Ciche pole przejrzałego mokrego zboża pachniało słodko, prawie jak kwitnący sad. Ale goście, chlupocząc nogami w jednym rzędzie za Amfiteatrowem, wkrótce spojrzeli po sobie z obrzydzeniem, gdy odór zgnilizny uderzył ich w nozdrza. Wyszli na wolną przestrzeń i zrozumieli. Patrzyli na pobojowisko. We wszystkich kierunkach wielkie, krzyżujące się pasy brązowego błota przecinały zboże. Tu i ówdzie stały jeszcze płaty żółtozielonych źdźbeł, a wśród nich i pośród brązowych pasów leżały na bokach, kołami do góry lub przechylone na skos, rozbite czołgi z kamuflującą farbą pokrytą pęcherzami lub spaloną, z zerwanymi gąsienicami i rozdartymi pancerzami. Siedem czołgów miało znaki niemieckie, dwa były lekkimi rosyjskimi T-26, które Pug często widywał przejeżdżające przez Moskwę. Smród bił od niemieckich trupów w czarnych mundurach (Niemieckie wojska pancerne miały czarne kombinezony (przy. tłum.)), rozciągniętych tu i tam na ziemi lub skurczonych w rozprutych czołgach. Ich martwe sine twarze były obrzydliwie spuchnięte i pokryte rojami tłustych, czarnych much, ale można było poznać, że byli to młodzi chłopcy. Pamela zbladła i przytknęła chusteczkę do twarzy. - Bardzo przepraszam - odezwał się pułkownik ze złym błyskiem w oku. - To zdarzyło się zaledwie przedwczoraj. Szkopy próbowali tu atakować i zostali przyłapani. Ich koledzy zawrócili i nie chcieli się zatrzymać, by wykopać przyzwoite groby, bo odrobinę im się spieszyło. Między czołgami i trupami ziemia zasłana była hełmami, papierami i potłuczonymi butelkami. Ale najdziwniejszym widokiem była sterta damskiej bielizny: różowych, błękitnych i białych majtek i halek, mokrych i unurzanych w błocie koło przewróconego czołgu. Pamela, nie odejmując chusteczki od nosa, podniosła wysoko brwi i pokazała tę stertę. - A co, zabawne? Przypuszczam, że któryś ukradł to we wsi. Niemcy kradną wszystko, co im wpadnie w ręce. Przecież właściwie po to przybyli do nas: by kraść. Miesiąc temu mieliśmy ciężką bitwę pancerną koło Wiaźmy. W jednym ze zniszczonych przez nas czołgów był wielki, piękny marmurowy zegar oraz martwa świnia. Ogień ją zniszczył, a szkoda. To była bardzo dobra świnia. No więc pomyślałem sobie, że to może państwa zainteresować. Zdjęcia rozbitych czołgów niemieckich były pospolite w Moskwie. Przedtem Victor Henry widział prawdziwe niemieckie czołgi tylko w Berlinie. Z brzękiem przejeżdżały tam alejami w szpalerach czerwonych flag ze swastyką wśród ryku orkiestr dętych, wygrywających marsze wojskowe i okrzyków, witających je hitlerowskim pozdrowieniem, tłumów, albo też całymi masami przejeżdżały na platformach kolejowych, prosto z fabryki na front. Widok kilku rozbitych i poprzewracanych na spustoszonym rosyjskim polu uprawnym o dwa tysiące mil od Berlina, z załogami gnijącymi w błocie obok swych pojazdów, był dla Victora ostrym wstrząsem. - Pułkowniku - zapytał czołgistę - czy to nie Pzkpfw III? Jak mogły je pokonać wasze T-26? Przecież ich pociski nie przebijają pancerza tych wozów. Amfiteatrow wyszczerzył zęby. - Dobrze, bardzo dobrze. Jak na marynarza, dobrze się pan orientuje w bojach pancernych. Ale lepiej niech pan spyta dowódcę batalionu, który wygrał tę bitwę, więc ruszajmy w drogę. Cofnęli się aż do skrzyżowania, skierowali w stronę lasu i we wsi, złożonej z tuzina chat z drewnianych bali pod strzechą, rozciągniętej wzdłuż puszczańskiej drogi, natknęli się na coś, co wyglądało jak warsztat naprawczy czołgów pod gołym niebem. Pod drzewami leżały na całą długość zdemontowane gąsienice, koła jezdne były pozdejmowane, działa zdemontowane i wszędzie ludzie w czarnych lub granatowych kombinezonach kuli, piłowali, smarowali i spawali, wykrzykując po rosyjsku i śmiejąc się do siebie. Ujrzawszy samochód, spacerujący ulicą w oliwkowym zbyt obszernym szynelu niski, krzywonosy, śniady oficer puścił się biegiem. Zasalutował pułkownikowi, po czym objęli się i ucałowali. Przedstawiając gości, Amfiteatrow powiedział: - Majorze Kapłan, pokazałem naszym przyjaciołom te rozwalone czołgi na polu. Nasz przyjaciel z amerykańskiej Marynarki Wojennej zadał pytanie godne pancerniaka. Spytał, jakim sposobem T-26 może znokautować niemiecki Pzkpfw III? Dowódca batalionu roześmiał się od ucha do ucha, poklepał Victora po plecach i powiedział po rosyjsku: - Dobrze, proszę ze mną. Za ostatnią chatą poprowadził gości w głąb lasu, poza dwa szeregi lekkich czołgów ustawionych pod drzewami i osłoniętych siatką maskującą, zarzuconą na pomalowane w kamuflujące, zielone i piaskowe, plamy korpusy. - Jesteśmy na miejscu - oświadczył z dumą. - Oto czym rozwaliliśmy Niemców. Rozproszone w zaroślach, prawie niedostrzegalne pod gałęziami i siatkami, pięć pancernych potworów wznosiło wysoko w powietrze kwadratowe wieżyczki z potężnymi armatami. Tudsbury'emu, gdy na nie spojrzał, opadła szczęka. Nerwowo otarł wąsy kostkami palców. - Mój Boże! A to co takiego? - Nasze najnowsze, rosyjskie czołgi - powiedział Amfiteatrow. - Generał Jewlenko uważa, że mogą one zainteresować prezydenta Roosevelta. - Fantastyczne! - zawołał Gaduła. - Coś takiego! Owszem, słyszałem, że macie te potwory, ale... Ile one ważą? Sto ton? Popatrzcie tylko na te armaty! Rosjanie wymienili uśmiechy. - To dobry czołg - powiedział Amfiteatrow. Tudsbury spytał, czy może je obejrzeć w środku i, ku zdumieniu Puga, pułkownik się zgodził. Pug wdrapał się na czołg, a młodzi pancerniacy pomogli grubemu kulawemu Anglikowi przedostać się przez właz. Wewnątrz wieżyczki, pomimo mnóstwa mechanizmów i instrumentów oraz ogromu łoża i zamka działa, było jeszcze dużo miejsca. Pachniało zadziwiająco podobnie, jak w nowym samochodzie. Pug domyślił się, że zapach wydzielały wielkie skórzane siedziska działonowego i dowódcy czołgu. Kapitan słabo znał się na czołgach, ale wykonanie wnętrza z niemalowanego metalu było dobre, pomimo paru dość prymitywnych wsporników na przyrządy i ich okablowania. Zegary, zawory i urządzenia sterownicze przypominały stare niemieckie konstrukcje. - Wielki Boże, Henry, to przecież pancernik lądowy - powiedział Tudsbury. - Gdy pomyślę o tych blaszanych pudełeczkach, którymi jeździliśmy. Ależ w porównaniu z tym najlepsze obecne niemieckie czołgi to skorupki od jajek. Diabła warte skorupki! Co za niespodzianka! Gdy się wygramolili na zewnątrz, wokół czołgu zgromadziła się dobra setka żołnierzy, a jeszcze więcej nadchodziło przez las. Na płaskim korpusie stała Pamela, zakłopotana, ale i rozbawiona wlepionymi w nią męskimi spojrzeniami. Zakutana w zabłocony kożuch nie wyglądała olśniewająco, ale sama jej obecność zdawała się wzruszać i hipnotyzować czołgistów. Koło niej stał oficer w okularach na bladej, okrągłej twarzy, z długimi żółtymi zębami. Major Kapłan przedstawił go jako oficera politycznego. - Komisarz chciałby was wszystkich przedstawić żołnierzom - zwrócił się Amfiteatrow do Victora Henry'ego - i jest zdania, że wasza wizyta jest doskonałą okazją do podniesienia ducha walki. - Oczywiście - odrzekł Henry. Rozumiał tylko małe fragmenty wygłaszanego pośpiesznie gromkim głosem przemówienia okrągłolicego komisarza. Ale jego poważny ton, wymachiwanie pięścią, komunistyczne slogany i wyraz skupienia na naiwnych twarzach przystojnych młodych pancerniaków mówiły same za siebie. Mowa komisarza wyglądała na skrzyżowanie wystąpienia kaznodziei z przedmeczowym przemówieniem trenera do drużyny. Nagle żołnierze zaczęli klaskać, a Amfiteatrow tłumaczył po trzy-cztery zdania, gdy komisarz w przerwach zwracał do niego uradowaną twarz. - W imieniu Armii Czerwonej, witam amerykańskiego kapitana marynarki Genrego, brytyjskiego korespondenta wojennego Tudsbury'ego, a szczególnie dzielną angielską dziennikarkę Pamelę na naszym froncie. Ludziom walczącym zawsze dobrze robi widok pięknej twarzy. (Śmiechy wśród żołnierzy.) Ale, miss Tudsbury, mówimy to bez złej myśli, bo myślimy tylko o naszych własnych, kochanych dziewczynach pozostawionych w domu, to oczywiste. Ponadto pani ojciec mądrze zrobił przyjeżdżając tutaj, by panią strzec przed romantycznymi i męskimi młodymi rosyjskimi czołgistami. (Śmiechy i oklaski.) Pokazaliście nam, że narody brytyjski i amerykański nie zapominają o nas w naszej walce przeciw faszystowskim hienom. Towarzysz Stalin powiedział, że wojnę wygrywa ta strona, która ma więcej silników benzynowych. Czemu ten silnik jest tak ważny? Bo benzyna jest największym współczesnym źródłem energii, a energią wygrywa się wojny. My, czołgiści, wiemy o tym! Hitler i Niemcy sądzili, że wybudują pośpiesznie dużo silników benzynowych, wsadzą je do czołgów i samolotów i w ten sposób wyprzedzą cały świat. Hitler nawet miał nadzieję, że pewne koła rządzące w Ameryce i Europie dopomogą mu, gdy zdecydował się zaatakować pokojowy naród rosyjski. No i przeliczył się. Te dwa wielkie narody stworzyły niewzruszony front z narodami Związku Sowieckiego. Potwierdza to obecność naszych gości. Nasze trzy kraje mają o wiele więcej silników benzynowych niż Niemcy, a ponieważ możemy ich budować jeszcze więcej i prędzej niż oni, bo mamy znacznie większy przemysł, wygramy wojnę. Wygramy ją szybciej, jeśli nasi przyjaciele szybciej przysyłać nam będą całe masy zaopatrzenia wojennego, bo nazistowscy bandyci nie ustąpią, dopóki wielu z nich nie zabijemy. A ponad wszystko zwyciężymy znacznie szybciej, jeśli nasi brytyjscy przyjaciele natychmiast otworzą drugi front i także zabiją pewną liczbę niemieckich żołnierzy. Niektórzy ludzie myślą, że nie jest możliwe pobicie Niemców. Zapytuję więc ten batalion: czy biliście się z Niemcami? Podczas przemowy zapadł zmrok i Pug ledwie mógł rozróżnić twarze najbliżej stojących. Z ciemności rozległ się ryk: Da! - Czy biliście ich? - Da! - Czy boicie się Niemców? - Niet! - a po nim grube, męskie śmiechy. - Czy sądzicie, że Brytyjczycy powinni się bać otwarcia przeciw nim drugiego frontu? - Niet! - jeszcze więcej śmiechów i ryk zbiorowego skandowania po rosyjsku: - Drugi front teraz! Drugi front teraz! - Dziękuję wam, moi towarzysze. A teraz kolacja, a potem znowu do naszych czołgów, którymi odnieśliśmy wiele zwycięstw i odniesiemy jeszcze więcej za naszą ojczyznę, nasze dziewczyny, nasze matki, nasze żony, nasze dzieci i za towarzysza Stalina! W ciemności rozległ się ponowny ryk jednym wielkim głosem: Służymy Związkowi Sowieckiemu! - Miting skończony - ochryple zawołał komisarz. Nad drzewami wstawał księżyc. * Pug obudził się z niespokojnego snu na rozłożonym na ziemi sienniku w chacie z bali. Obok niego w zupełnej ciemności melodyjnie chrapał Tudsbury. Zapalając papierosa ujrzał w świetle zapałki, że Pamela siedzi z błyszczącymi oczami na jedynym w izbie łóżku oparta plecami o tynkowaną drewnianą ścianę. - Pam? - Cześć. Ciągle się czuję, jakbym podskakiwała i wpadała w poślizgi w błocie. Jak myślisz, czy wartownik mnie zastrzeli jeśli wyjdę na dwór? - Spróbujmy. Wyjdę pierwszy, a jeśli zastrzeli mnie, ty wrócisz do łóżka. - O, to świetny plan. Dziękuję. Pug wciągnął dym, a w czerwonym blasku rozżarzonego papierosa Pamela podeszła i podała mu rękę. Posuwając się wzdłuż szorstkiej ściany Pug namacał drzwi i otworzył. W ciemności otworzył się granatowy prostokąt. - Niech mnie diabli. Księżyc. Gwiazdy. Księżyc w pełni, częściowo zakryty szybko płynącymi chmurami, sypał na słomiane dachy i rozjeżdżoną pustą drogę szarobłękitny pył. W lesie po drugiej stronie drogi żołnierze zawodzili smętne pieśni przy akompaniamencie akordeonu. Victor Henry i Pamela Tudsbury usiedli na ławce z surowego drewna trzymając się za ręce i przytulili do siebie w lodowatym wietrze, wiejącym wzdłuż drogi. Błoto pod ich nogami było nierówne i twarde. - Mój Boże - powiedziała Pamela - daleka jest droga do Tipperary, prawda? - Waszyngton, Dyskryt Kolumbia, jest jeszcze dalej. - Dziękuję za wyjście na dwór, Victor. Siedziałam i nie śmiałam się poruszyć. Kocham wiejskie zapachy, ale na Boga, ten wiatr tnie do kości! Przez niebo przeleciały żółte błyskawice, a zaraz potem rozległy się grzmoty. Ciasno przytulona Pamela drgnęła i westchnęła. - Ach, ach, spójrz na to. To było wielkie świństwo ze strony Gaduły, że mnie tutaj zaciągnął. Oczywiście jemu z tym wygodnie. Dziś wieczorem dyktował mi przez dwie godziny przy świecy, bo sam nie mógł napisać ani linijki. A była to, można powiedzieć, sensacyjna historia. Czy te czołgi są naprawdę tak zdumiewające, jak on twierdzi. W ostatnim zdaniu powiedział, że jeżeli Rosja potrafi je produkować masowo, to wojna praktycznie się skończyła. - To takie dziennikarskie gadanie. Wielkość, to nie wszystko. Każdy czołg, niezależnie od wielkości, może okazać się krematorium dla załogi, jeśli jest źle skonstruowany. Na ile jest zwrotny? Jaką ma wytrzymałość pancerza? Niemcy wykryją jego słabe strony. Szybko zbudują nowe działo, które będzie mogło te pancerze przebijać. Umieją doskonale robić takie rzeczy. Niemniej to bardzo dobry czołg. - Na tobie to można polegać! - zaśmiała się Pamela. - Myślę, że przez to właśnie nie mogłam zasnąć. Widziałam, jak wojna nagle się kończy. To była tak zaskakująca i olśniewająca myśl! Niemcy pobici, Hitler martwy albo za kratkami, Londyn znowu oświetlony, wielkie porządki i wreszcie życie płynące jak dawniej! A wszystko z powodu tych potwornych czołgów toczących się tysiącami do Berlina... O Boże, te armaty chyba są blisko. - To tylko marzenie, Pam - odrzekł Victor. - Niemcy wygrywają. Jesteśmy tutaj bardzo blisko Moskwy. Milcząco spojrzała na księżyc, na gwiazdy i wreszcie na ukrytą w cieniu twarz Puga. - A wiesz co? Gdy powiedziałeś przed chwilą, że te czołgi nie skończą wojny, poczułam ulgę. Ulgę! Co to za wariacka reakcja? - Widzisz, trwająca wojna to zupełnie nowe przeżycia. - Zrobił gest w stronę jadowicie żółtych błysków na czarnych chmurach zachodniego horyzontu. - Kosztowne ognie sztuczne... Podróże do dziwnych miejsc... - Ciekawe towarzystwo - uzupełniła Pamela. - Tak, Pam. Ciekawe towarzystwo. Akordeon grał teraz solo na żałosną, podobną do kołysanki nutę, ledwie słyszalny przez szum i trzask chwiejących się na wietrze drzew. - Na czym może polegać to uczucie, że człowiek nagle sobie coś przypomina, czego jeszcze nie było? - zapytała. - To, co poczułeś wczoraj w majątku Tołstoja? - Może to jakieś krótkie spięcie w mózgu? Jakiś błahy bodziec wyzwala poczucie, że się coś pamięta, choć tego nie było. Tak gdzieś o tym czytałem. - Drugiego dnia podróży na "Bremen" - powiedziała Pamela - byłam na porannym spacerze na pokładzie. A także ty, idąc w przeciwnym kierunku. Dwa razy wyminęliśmy się. Robiła się głupia sytuacja. Postanowiłam, że za następnym naszym spotkaniem poproszę, byś mi towarzyszył. I nagle wiedziałam, że ty mnie o to poprosisz. I dokładnie, jakimi słowami. I ty je wypowiedziałeś. Zrobiłam uwagę na temat twojej żony, jakbym grała w teatrze, a twoja odpowiedź brzmiała jak replika sceniczna, którą z góry znałam. Nigdy tego nie zapomniałam. Koło nich przeszedł wysoki, zawinięty po uszy w szynel żołnierz. Jego oddech buchał parą, a bagnet na karabinie błyszczał w świetle księżyca. Zatrzymał się na chwilę, spojrzał na nich i poszedł przed siebie. - Victor, dokąd się jutro wybierasz? - Na linię frontu. Ty i Gaduła zostaniecie w miasteczku o parę mil głębiej. Na pierwszej linii często trzeba błyskawicznie dać nura, tak przynajmniej mówi pułkownik, a Gaduła oczywiście nie jest do tego zdolny. - Czemu musisz tam jechać? - Cóż, Amfiteatrow zaproponował. To będzie pouczające. - Znowu lot nad Berlinem. - Nie. Przez cały czas będę na ziemi, na przyjaznym terenie. To wielka różnica. - Jak długo nie będzie cię z nami? - Tylko parę godzin. Zapłonął zielony blask, nagle wypełniający niebo. Pamela krzyknęła. Gdy ich oślepiony wzrok dostosował się do jasności ujrzeli, jak cztery zielone, dymiące gwiazdy bardzo powoli spływają w dół pod gęstniejącymi chmurami i usłyszeli warkot silników. Wartownik zeskoczył z drogi. We wsi nie było widać nawet znaku życia: malutka, śpiąca rosyjska wioska z chatami o słomianych dachach, zagubiona przy leśnej drodze, podobna do setek innych. W świetle rakiet wyglądała jak dekoracja teatralna. Wszystkie naprawione czołgi były dobrze zakamuflowane. - Okropnie wyglądasz - orzekła Pamela. - Powinnaś zobaczyć samą siebie. Niemcy szukają tego batalionu pancernego. Rakiety opadły na ziemię. Jedna zmieniła kolor na pomarańczowy i zgasła. Samolot ucichł w dali. Pug spojrzał na zegarek. - Myślałem dawniej, że Ruscy mają fioła na tle maskowania, ale widać, że ma to dobre strony. - Wstał sztywno i otworzył drzwi do chałupy. - Może lepiej spróbujemy pospać. Pamela wyciągnęła rękę, otwartą dłonią w stronę czarnego nieba. Chmury zasłoniły księżyc i gwiazdy. - Zdaje się, że coś poczułam. - Wyciągnęła dłoń do Puga. W świetle ostatniej, gasnącej rakiety ujrzał, jak na dłoni dziewczyny topnieje wielki płatek śniegu. 55 Samochód toczył się przez białą pustkę w nieustannie padającym śniegu. Światło dnia było ołowiane. Pug nie był w stanie dostrzec, gdzie znajduje się droga, po której kierowca prowadzi podskakującą, ślizgającą się i trzęsącą maszynę. A co z minami? Ufając, że Amfiteatrow nie bardziej ma ochotę wylecieć w powietrze niż on sam, Pug nie odzywał się ani słowem. Po godzinnej jeździe, przez zasłonę padającego śniegu zamajaczyła wieża z żółtej cegły, uwieńczona cebulastą kopułą. Wjechali do miasteczka. Dookoła kręcili się żołnierze, a przez błotniste ulice wśród niemalowanych drewnianych domów chwiejnie toczyły się wojskowe ciężarówki. Z niektórych patrzyli smutnym wzrokiem obandażowani żołnierze ze zsiniałymi, zakrwawionymi twarzami. Przed domami stali obsypani śniegiem mieszkańcy, głównie stare kobiety i mali chłopcy, surowym spojrzeniem odprowadzając przetaczające się pojazdy. Przy schodach prowadzących do cerkwi, Pug rozstał się z resztą towarzystwa. Małym brytyjskim dżipem przyjechał po niego oficer polityczny. Był ubrany w biały kożuch ściśnięty pasem i miał skośne, tatarskie oczy i leninowską bródkę. - A więc brytyjska pomoc wreszcie dotarła na front! - wykrzyknął radośnie po rosyjsku pokazując palcem markę fabryczną samochodu. Oficer polityczny odpowiedział łamaną angielszczyzną, że aby zatrzymać Niemców potrzeba ludzi i ognia artyleryjskiego, a nie samochodów. A ponadto brytyjskie wozy nie są dostosowane do pracy w ciężkim terenie. Pamela popatrzyła na Victora z powagą, szeroko otwartymi oczami. Pomimo trudu i brudu podróży wyglądała czarująco a barankową czapeczkę miała zawadiacko przekrzywioną. Powiedziała tylko: - Uważaj na siebie. Z pełnego zamętu miasteczka dżip wyjechał na zachód, w głąb zaśnieżonego, cichego lasu. Wyglądało, że jadą prosto na front, ale odgłosy ognia artyleryjskiego dolatywały z lewej strony, z południa. Pug pomyślał, że śnieg może tłumić dźwięki płynące z przodu. Minęli wiele świeżo roztrzaskanych drzew i lejów po bombach, przysypanych świeżym śniegiem. Komisarz powiedział, że Niemcy otworzyli ogień poprzedniego dnia, daremnie starając się sprowokować odpowiedź ukrytej w lasach rosyjskiej artylerii. Dżip przemknął koło kilku z tych baterii, ciężkich haubic o konnym zaprzęgu, obsługiwanych przez zarośniętych, znużonych żołnierzy, kręcących się wśród zielonych krzaków, gdzie leżały w gotowości stosy pocisków artyleryjskich. Dojechali do linii prymitywnych okopów z wysokimi, przyprószonymi śniegiem przedpiersiami. Ciągnęły się wśród rozbitych, poprzewracanych drzew. Komisarz powiedział, że są to umocnienia pozorne, specjalnie tak wykopane, by były dobrze widoczne. Wczoraj były mocno ostrzeliwane przez niemiecką artylerię. Prawdziwe okopy o paręset jardów dalej, uniknęły ostrzału. Właśnie te prawdziwe, ciągnące się wzdłuż rzeki, z dachami z bali drewnianych ułożonymi równo na poziomie ziemi i przysypanymi śniegiem, były całkowicie niewidoczne. Komisarz zaparkował dżipa wśród drzew, po czym razem z Victorem popełzli przez krzaki. - Im mniej ruchu Szkopy mogą zauważyć, tym lepiej - rzekł Rosjanin. I wreszcie kiedy znaleźli się w głębokim, błotnistym dole, który był stanowiskiem ogniowym karabinu maszynowego, wyglądając przez osłoniętą workami z piaskiem strzelnicę, Victor Henry ujrzał Niemców. Pracowali zupełnie otwarcie na drugim brzegu rzeki, mając tam maszyny do robót ziemnych, pontony, nadmuchiwane gumowe łódki i ciężarówki. Niektórzy kopali szpadlami, inni z lekkimi karabinami maszynowymi w rękach patrolowali teren. W przeciwieństwie do Rosjan, zagrzebanych w ziemi jak dzikie zwierzęta, Niemcy nie próbowali ukryć ani siebie, ani swoich działań. Gdyby nie hełmy, karabiny i długie, szare płaszcze, wyglądaliby jak duża brygada budowlana przy pokojowych zajęciach. Przez wręczoną mu przez żołnierza lornetę - niemiecką lornetę - Victor Henry widział nawet okulary oraz posiniałe od mrozu policzki i nosy przemarzniętych hitlerowców. - Moglibyście wystrzelać ich jak ptaki - powiedział po rosyjsku. Dokładniej nie udało mu się przetłumaczyć amerykańskiego idiomu "jak siedzące kaczki". Żołnierz odmruknął: - Tak, ujawnić naszą pozycję i ściągnąć na siebie ogień artyleryjski. Nie, dziękuję, gospodin Amerikaniec. - Jeśli w ogóle uda się im ukończyć ten most i zaczną przezeń przechodzić - oświadczył komisarz, będziemy mieli dość czasu, by im wepchnąć do gardeł stosowne lekarstwo. - Na to właśnie czekamy - dodał palący fajkę żołnierz z wielkimi, opadającymi wąsami, który zdawał się dowodzić tą dziurą w ziemi. - Czy naprawdę uważacie, że zdołacie się utrzymać, jeśli przekroczą rzekę? - spytał Pug. Trzej żołnierze potoczyli po sobie wzrokiem, zastanawiając się nad pytaniem, zadanym przez cudzoziemca w złym rosyjskim języku. Zacisnęli usta z goryczą. Tutaj po raz pierwszy w obliczu Niemców Victor Henry dostrzegł strach na twarzach czerwonoarmistów! - Jak już przyjdzie co do czego - oświadczył fajczarz - to każdy człowiek ma swój czas. Rosyjski żołnierz potrafi umierać. - Obowiązkiem żołnierza jest żyć, towarzyszu - ostro wtrącił się komisarz. - Nie umierać, a przeżyć i walczyć. Rzeki nie przekroczą. Nasze ciężkie działa są wycelowane na tę przeprawę i gdy tylko Niemcy stracą czas potrzebny im na budowę mostu i zaczną się przeprawiać, zgnieciemy te hitlerowskie szczury! No, Polikow? Jak ci się to podoba? - To w porządku - odrzekł nie ogolony żołnierz z zakatarzonym nosem, skulony w kącie na ziemi i chuchający w swe czerwone dłonie. - To w największym porządku, towarzyszu oficerze polityczny. Pełznąc przez krzaki i skacząc od drzewa do drzewa, Victor Henry i komisarz posuwali się wzdłuż ziemianek, bunkrów, okopów i pojedynczych stanowisk strzeleckich słabo obsadzonej linii. W tym miejscu batalion złożony z dziewięciuset żołnierzy bronił pięciu mil brzegu rzeki, powiedział komisarz, by zagrodzić Niemcom dostęp do ważnej drogi. - Ta kampania to po prostu wyścig - wydyszał, gdy czołgali się między ziemiankami. - Niemcy chcą wyprzedzić Dziadka Mroza w Moskwie. I to jest cała sprawa. Aby to zrobić, wylewają ostatnią kroplę krwi z żył. Ale nie ma strachu, Dziadek Mróz jest starym przyjacielem Rosji. Zamrozi ich na śmierć. Zobaczy pan, nigdy tam nie dotrą. Oczywiste było, że komisarz ma za zadanie podniesienie morale oddziału. Jeżeli w okopie zastali dobrego dowódcę, jego ludzie sprawiali wrażenie gotowych do walki. Ale gdzie indziej byli w zgaszonym, fatalistycznym nastroju, co zdradzały ich opuszczone ramiona, nieporządne mundury, zasiane odpadkami ziemianki i brudna broń. Komisarz przemawiał do nich, wykorzystując obecność Amerykanina dla polepszenia nastrojów. Ale w większości wypadków zarośnięci Słowianie gapili się na Henry'ego z sarkastycznym niedowierzaniem, jakby chcieli powiedzieć: - Jeśli naprawdę jesteś Amerykaninem, czemuś taki głupi, by tu się znaleźć z własnej woli? My, niestety, nie mamy wyboru. Wzdłuż całej rzeki widać było Niemców, spokojnie i metodycznie przygotowujących się do przeprawy. I ta ich rzeczowość bardziej onieśmiela, pomyślał Pug, niż wszystkie salwy pocisków. Niepokojąca także była ich liczba. Skąd właściwie tylu ich się brało? Wyszedłszy z jednej z największych ziemianek komisarz i kapitan położyli się na śniegu. - Skończyłem już obchód tego odcinka, kapitanie - rzekł Rosjanin. - Może zechce pan dołączyć do swojego towarzystwa. - Jestem gotów. Z ponurym uśmieszkiem komisarz wstał. - Proszę się trzymać w cieniu drzew. Gdy dotarli do dżipa, Pug zapytał: - Jak daleko tutaj jesteśmy od Moskwy? - O, wystarczająco daleko. - Komisarz zapalił silnik wozu. - Mam nadzieję, że ujrzał pan wszystko, co chciał pan zobaczyć. - Zobaczyłem bardzo dużo. Komisarz zwrócił swą leninowską twarz w stronę Amerykanina, oceniając go podejrzliwym spojrzeniem. - Niełatwo zrozumieć front tylko rzuciwszy nań okiem. - Zrozumiałem, że jest wam potrzebny drugi front. Komisarz mruknął gardłowo: - W takim razie zrozumiał pan to, co najważniejsze. Ale nawet bez drugiego frontu, kapitanie Genri, zupełnie sami zmiażdżymy tę zarazę germańskich karaluchów. Gdy dotarli do centralnego placu miasteczka, śnieg przestał padać, a wśród pędzących po niebie chmur ukazywały się na chwilę skrawki błękitu. Wiatr był przejmująco zimny. Plątanina ciężarówek, wozów konnych i żołnierzy była jeszcze większa niż poprzednio. Ze wszystkich stron rozlegały się gwałtowne rosyjskie przekleństwa i kłótnie. Stare kobiety i młodzi chłopcy ze zmarszczonymi brwiami nadal przyglądali się bałaganowi szeroko otwartymi, smutnymi oczami. Czarny samochód napotkali w samym sercu korka, który utworzył się wokół przewróconego wozu amunicyjnego i dwóch leżących na ziemi koni. Tudsbury w znakomitym humorze stał przy grupie kilkudziesięciu wrzeszczących oficerów i żołnierzy, patrząc jak konie kopiąc próbują wywikłać się ze splątanej uprzęży, a żołnierze zbierają wysypane z rozbitych skrzyń i błyszczące na śniegu długie miedziane łuski armatnie. - Hej tam! Już wróciliście? Co za bałagan! To cud, że ten cały wóz nie wyleciał z hukiem w powietrze, co? Byłaby dziura w ziemi na jakieś sto stóp średnicy. - Gdzie Pamela? Tudsbury machnął kciukiem do tyłu. - A tam, w cerkwi. Na dzwonnicy jest stanowisko obserwatora artyleryjskiego. Podobno mają stamtąd wspaniały widok, ale ja nie jestem w stanie wleźć na tę cholerną wieżę. Ona tam robi notatki. A jak na froncie? Musisz mi o wszystkim dokładnie opowiedzieć. Brrr! Ależ mróz! Jak myślisz, czy Szkopy poczują go trochę w jajach? Ach, podnieśli już konie. Amfiteatrow oświadczył, że zabiera Tudsbury'ego na pobliskie pole, gdzie leży zestrzelony Junkers 88. Pug odrzekł, że widział już mnóstwo tych samolotów, wobec tego dołączy do Pameli w cerkwi i tam na nich zaczekają. Amfiteatrow trochę się zaniepokoił, ale odrzekł: - Dobrze kapitanie, ale proszę tam pozostać. Wrócimy najdalej za dwadzieścia minut. Pug pożegnał się z brodatym komisarzem, który siedział za kierownicą dżipa, wrzeszcząc na chudego żołnierza, trzymającego żywą białą gęś. Żołnierz krzyczał coś ochryple, a gęś zwracała swój pomarańczowy dziób i małe oczka to na jednego, to na drugiego jakby chcąc odgadnąć swój przyszły los. Obszedłszy korek uliczny, Pug podążył do cerkwi po skrzypiącym, suchym śniegu. Uwolnienie się od eskorty, nawet na parę minut, było mu dziwnie przyjemne. Wnętrze cerkwi wypełniała mocna, niekościelna woń lekarstw i środków dezynfekcyjnych. Z łuszczących się fresków wielkoocy święci w niebieskich szatach spoglądali z zakopconych ścian na leżących na słomianych matach obandażowanych żołnierzy, rozmawiających, palących papierosy lub smutnym wzrokiem spoglądających przed siebie. Wąskie, kamienne, kręcone schody wewnątrz dzwonnicy nie miały poręczy. Pug poczuł się nieswojo, ale szedł na górę, przyciskając się do szorstkich ścian, aż dotarł do drewnianej platformy z zaśniedziałymi dzwonami, gdzie przez cztery otwarte ceglane arkady wpadał gwałtowny wiatr. Tu przystanął, by złapać oddech, po czym wdrapał się wyżej po chwiejnej drewnianej drabinie. Górna platforma była ceglana. Gdy się na niej pojawił, Pamela pomachała ręką, wołając: - Victor! Z bliska oglądana cebulasta kopuła okazała się prymitywną konstrukcją z blach, przybitych zardzewiałymi gwoździami do wygiętych drewnianych ram. Pod nią kwadratową platformę otaczał parapet z żółtej cegły, a w kącie przycupnęła Pamela, osłonięta od wyjącego wiatru. Obserwator artyleryjski, z twarzą zakrytą goglami i zawiązanymi pod brodą nausznikami grubej czapki, w sięgającym kostek brązowym płaszczu i mitenkach, obsługiwał lornetę nożycową na trójnogu. Koło Pameli tłusty czarny kot przysiadł nad miską zupy, chłepcząc ją, potrząsając wielką głową z niesmakiem i znowu chłepcząc. Dziewczyna i obserwator śmieli się z niego. - Za dużo pieprzu, kotku? Figlarne spojrzenie Pameli jasno dowodziło, że świetnie się tutaj bawi. W dole naga płaszczyzna ciągnęła się daleko na wschód i na południe, aż po odległe bory, zaś na zachód i północ ku czarnej, wijącej się rzece i rzadko rozsypanym laskom. W tym pustym, płaskim świecie tylko tuż pod nimi, w miasteczku, gromadka żywych istot wydawała słabo dolatujące odgłosy. - Wy amierikanskij oficer? - spytał obserwator, ukazując białe zęby w jedynym nieosłoniętym fragmencie twarzy. - Da. - Posmotritie? - Dłoń w mitence poklepała lornetę. - Widietie Niemcy? - spytał Pug. - Sliszkom mnogo. - Odin uże sliszkom mnogo - skomentował Pug. Z groźnym gestem i zduszonym chichotem obserwator odstąpił od lornety. Oczy Puga łzawiły od wiatru, ale przytknął je do okularów lornety i nagle w polu widzenia pojawiły się na drugim brzegu rzeki niewyraźne, małe sylwetki, ciągle zajętych tą samą robotą Niemców. - Czy to nie robi niesamowitego wrażenia - zauważyła Pamela głaszcząc kota - że oni są tacy spokojni? Victor Henry skierował się do rogu ceglanego parapetu, badając wzrokiem zaśnieżony pejzaż we wszystkie cztery strony świata, wsadziwszy ręce w kieszenie granatowego płaszcza. Żołnierz, obracając powoli lornetę z południa na północ, obserwował co się dzieje nad rzeką, cały czas mówiąc do obdrapanego telefonu podłączonego do czarnego, zwisającego za parapet kabla. - Kotku, za uszami także - powiedziała Pamela. Kot zaczął się myć, dziewczyna pogłaskała go po głowie. Pug opowiedział o wycieczce na pierwszą linię, nie przerywając obserwacji całego horyzontu, jakby się znajdował na pomoście nawigacyjnym. Nagle zauważył niezwykły ruch w dalekim, ośnieżonym lesie. Stojąc tyłem do żołnierza z napięciem wpatrywał się w stronę wschodu, osłaniając oczy spierzchniętą do czerwoności dłonią. - Podaj mi tamtą - powiedział. Pamela wręczyła mu małą lornetkę polową, leżącą w otwartym pokrowcu koło nożycowej. Jeden szybki rzut oka i Pug stuknął obserwatora w ramię, pokazując kierunek. Obróciwszy nożycówkę na trójnogu o sto osiemdziesiąt stopni żołnierz spojrzał zdziwiony, ściągnął czapkę i gogle i spojrzał znowu. Był piegowaty, miał bujne kędzierzawe blond włosy. Mógł mieć osiemnaście, może dwadzieścia lat. Schwycił za telefon, zastukał w widełki, powiedział parę słów, znowu postukał, a nie uzyskawszy odpowiedzi, rozzłoszczony schwycił czapkę i zbiegł po drabinie. - Co się stało? - spytała Pamela. - Sama zobacz. Przez wielkie okulary przyrządu obserwacyjnego ujrzała wynurzającą się z lasu kolumnę pojazdów. - Czołgi? - Są także ciężarówki oraz transportery pancerne. Ależ tak, to oddział czołgów - mówił Victor Henry z oczami przylepionymi do szkieł tak spokojnym tonem, jakby oglądał rewię wojskową. - Rosyjskie? - Nie. - Ale przecież my przyjechaliśmy z ich strony. - Tak. Spojrzeli sobie w oczy. Zaczerwieniona od mrozu twarz dziewczyny była zatrwożona, ale z odcieniem nerwowej wesołości. - No to wpadliśmy w kabałę. Czy nie powinniśmy zejść i poszukać Amfiteatrowa? Oglądana gołym okiem kolumna pancerna wyglądała jak czarny robaczek, pełznący po rozległej białej płaszczyźnie o jakieś pięć - sześć mil. Pug popatrzył na wschód. Zastanowił się. Ten nagły zwrot w sytuacji otwierał możliwości zbyt niemiłe, by je ujmować w słowach. Oczywiście nikt nie planował, że zostaną od tyłu zaskoczeni przez Niemców, ale przecież tu byli! Poczuł nagły przypływ złości na egoizm Tudsbury'ego, który wciągnął własną córkę w niebezpieczeństwo. Gdyby przyszło do najgorszego, Pug uważał, że da sobie radę z niemieckimi zdobywcami, choć mogą mu się przydarzyć paskudne momenty z żołnierzami, nim porozumie się z oficerem. Ale Tudsbury'owie byli dla nich nieprzyjaciółmi. - Wiesz co, Pam - powiedział, obserwując równocześnie, jak robak wypełza całkowicie z lasu i niemrawo kieruje się w stronę miasta, zostawiając za sobą czarny ślad - pułkownik wie, gdzie jesteśmy. Zostańmy jeszcze trochę na miejscu. - Dobrze. Ale jak, na Boga, Niemcom udało się nas obejść? - Amfiteatrow mówił, że są kłopoty na południu. Musieli przełamać obronę rzeki i zrobić łuk przez lasy. To nie jest duży oddział, to tylko zwiad. Wierzch drabiny zakołysał się i zastukały ciężkie kroki. Młody blondyn wyskoczył, chwycił dalmierz i wycelował go na Niemców, suwając noniuszem w przód i do tyłu. Szybko rozprostowawszy na kolanie małą czarnobiałą mapkę koordynatów, zaczął wyszczekiwać cyfry do telefonu: - Pięć przecinek sześć! Jeden dwa cztery! R siedem M dwanaście! Tak jest! Tak jest! - Weselszy już i podniecony uśmiechnął się do gości. - Nasze baterie biorą ich na cel. Gdy podejdą bliżej, rozwalimy ich w strzępy. Pewno więc coś tani zobaczycie. - Nałożył gogle, znowu zmieniając się z wesołego chłopca w ponurego, pozbawionego twarzy obserwatora. - Zza rzeki obserwują, skąd wasze baterie otworzą ogień. - To prawda, ale nie możemy tym skurwysynom pozwolić wziąć miasta od tyłu, co? - Słyszę samoloty. - Pug zwrócił lornetkę na zachód w stronę nieba. - Samolioty! - Da! - Obróciwszy nożycówkę i odchyliwszy ją do góry, obserwator zaczął wykrzykiwać do telefonu. - Samoloty też? - Pameli zadrżał głos. - Trudno, już się do nich trochę przyzwyczaiłam. - Zgodnie z niemieckim regulaminem - powiedział Victor - czołgi i samoloty atakują równocześnie. Trzy nadlatujące stukasy rosły coraz bardziej w szkłach Henry'ego. Obserwator znowu zwrócił lornetę nożycową w stronę czołgów i zaczął wznosić radosne okrzyki. Pug zwrócił się w tamtą stronę. - Jasny gwint! Pam, oni naprawdę fachowo prowadzą obserwację. Mniej więcej w połowie drogi między Niemcami i miastem wyjechała z lasu druga kolumna czołgów, kierując się prawie pod kątem prostym do nieprzyjaciela. Zezując na samoloty wręczył dziewczynie lornetkę. - Ach, ach! - krzyknęła Pamela. - Nasi? - Da! - wrzasnął obserwator, śmiejąc się od ucha do ucha. - Naszi! Na jej ramię spadła ciężka ręka, zmuszając do osunięcia się na czworaki. - Zaczynają nurkować - powiedział Victor Henry. - Podpełznij jak najbliżej kopuły i nie ruszaj się. Uklęknął przy niej. Czapka spadła mu z głowy i odtoczyła się, więc by śledzić samoloty odsunął ręką czarne włosy sprzed oczu. Stukasy położyły się na skrzydło i zanurkowały. Gdy były niewiele wyżej niż dzwonnica, zrzuciły bomby. Z rykiem silników i gwizdem rozcinanego powietrza samoloty rosły w oczach. Pug ujrzał czarne skrzydła, swastyki i żółtawe pleksiglasowe kabiny pilotów. Bomby zaczęły wybuchać dokoła cerkwi. Zatrzęsła się dzwonnica. Płomień, ziemia i dym z rykiem wzniosły się aż po parapet, ale Pug zachował na tyle zimną krew, że zauważył, iż pilotaż jest niezgrabny. Wznosząc się w górę i zawracając do powtórnego bombardowania nurkowego, trzy niezgrabne czarne maszyny omal się nie zderzyły. Albo Luftwaffe już straciła większość swych doświadczonych pilotów, albo nie było ich na tym odcinku frontu. W mieście otwarto ogień z dział przeciwlotniczych i karabinów maszynowych. Dłoń Pameli, skulonej pod kopułą, poszukała dłoni Puga. - Tylko się nie ruszaj, to się zaraz skończy. - W tym samym momencie Pug ujrzał, jak jeden ze stukasów oddziela się od klucza i nurkuje prosto na dzwonnicę. Krzyknął ostrzegawczo na obserwatora, ale jego głos utonął w warkocie samolotów, terkocie dział przeciwlotniczych, wrzaskach i krzykach dolatujących z miasta oraz wyciu wichru. Szare niebo przecięła czerwona kropkowana linia pocisków smugowych, skierowanych wprost na dzwonnicę. Blaszana kopuła zaśpiewała w takt ich uderzeń. Victor Henry brutalnie pchnął Pamelę płasko na ziemię i przykrył własnym ciałem. Samolot nadleciał tak blisko, że wydawał się całkiem duży. Nie przestając go obserwować przez ramię, Victor Henry ujrzał zamazaną sylwetkę pilota za pleksiglasową osłoną - uśmiechniętego od ucha do ucha blond młodzika bez hełmu. Kapitan myślał, że stukas zaraz uderzy w dzwonnicę i gdy mimo woli zamrugał, poczuł uderzenie w lewe ramię. Ryk, świst i brzęk samolotu wzmógł się, przeleciał obok i zaczął cichnąć. Warkot i klekot pocisków o blachę ustał. Pug powstał i pomacał ramię. Rękaw miał rozdarty tuż przy barku, naramiennik zwisał na nitce, ale krwi nie było. Obserwator leżał na ceglanej posadzce koło przewróconej nożycówki. Niżej wybuchały jeszcze bomby, dwa pozostałe samoloty jeszcze ryczały i gwizdały nad miastem, ale jeden z nich mocno dymił. Pod głową obserwatora rosła kałuża krwi. Pug ze zgrozą ujrzał, że spod rozdartej pociskiem czapki wygląda biała, strzaskana kość czaszki, a po blond włosach sączy się coś szarego i krwawego. Podszedł do leżącego i delikatnie zdjął mu gogle. Niebieskie oczy były otwarte, puste i nieruchome. Podniósłszy słuchawkę, Pug tak długo uderzał w widełki telefonu, aż mu ktoś odpowiedział. Krzyknął po rosyjsku: - Tu amerykański gość na wieży. Rozumiecie mnie? - W tym momencie dojrzał, jak dymiący samolot, próbując wspiąć się w górę, wybucha płomieniem i spada. - Da! Gdzie jest Konstanty? - Samolot go zabił. - W porządku. Ktoś go zamieni. Pamela, podpełzłszy do obserwatora, ujrzała martwą twarz i zmiażdżoną głowę. - O mój Boże, o mój Boże - załkała, ukrywszy twarz w dłoniach. Dwa pozostałe samoloty wzbiły się i znikły z pola widzenia. Ze wznieconych w mieście pożarów bił, pachnący palącym się sianem, dym. Na wschód od nich ślady dwóch oddziałów pancernych, ciągnące przez równinę, prawie złączyły się w czarne "V". Pug nastawił lornetę. Przez przesłaniający pole widzenia dym dostrzegł kręcące się w rzucającym żółte błyskawice wirze czołgi. Nad lżejszymi rosyjskimi czołgami górowało pięć potworów typu "KW". Paliło się wiele czołgów niemieckich, a ich załogi biegały po śniegu bezładnie jak mrówki. Kilka niemieckich czołgów i ciężarówek wycofywało się do lasu. Tylko z jednego z lekkich radzieckich czołgów bił czarny dym. Ale w chwili gdy Pug przyglądał się bitwie, jeden "KW" wybuchł gwałtownym ogniem pięknej krwistopomarańczowej barwy, rozlewając na śniegu kałużę koloru. Reszta niemieckich czołgów już zawróciła. - Kotku! O Chryste, Chryste, nie! Przestań! Pam poderwała w górę kota, który przysiadł przy zabitym. Podeszła do Puga z martwą ze zgrozy, zapłakaną twarzą, trzymając zwierzątko w ramionach. Kot oblizywał swój zakrwawiony nos i wąsy. - To nie jego wina - wyjąkała zduszonym głosem. - Rosjanie zwyciężają - rzekł Victor Henry. Patrzyła na niego nic nie rozumiejącym spojrzeniem wytrzeszczonych w szoku oczu, przyciskając kota do siebie. Podniosła rękę, dotykając rozdarcia na ramieniu kapitana. - Najdroższy, czy jesteś ranny? - Nie. Ani trochę. Pocisk przeszedł przez materiał. - Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Drabina podskoczyła i zabrzęczała, a na jej szczycie ukazała się podniecona, czerwona twarz pułkownika Amfiteatrowa. - Dobrze, z wami wszystko w porządku. Cieszę się. Dużo zabitych. Szybko! Oboje! Proszę za mną. - W tym momencie zauważył leżące we krwi ciało i zakrztusił się. - Zostaliśmy ostrzelani z samolotu - powiedział Pug. - On został zabity. Pułkownik potrząsnął głową i znikł w dole, powtarzając: - No to proszę, chodźcie szybko. - Idź pierwsza, Pam. Pamela ogarnęła wzrokiem martwego, leżącego we krwi i śniegu na cegłach obserwatora, blaszaną kopułę, a potem w dali czarne "V" wyryte na polu i ślady bitwy pancernej. - Tak się czuję, jakbym tu spędziła cały tydzień. Nie mogę zejść z kotem po drabinie. A nie możemy go tu zostawić. - Podaj mi go. Wsadziwszy zwierzę za pazuchę marynarskiego płaszcza i przytrzymując go jedną ręką, Pug niezdarnie zszedł za dziewczyną po drabinie i kręconych schodach. W pewnej chwili kot zaczął się kręcić, gryźć i drapać, a Pug omal nie zleciał. Wypuścił zwierzę dopiero przed cerkwią, ale przejeżdżające samochody i kłębiący się dym tak przeraziły zwierzę, że zawróciło i znikło w środku pomiędzy rannymi. Przez otwarte drzwi czarnego samochodu Tudsbury machał do nich laską. - Hej! Tuż za miastem toczy się gigantyczna bitwa pancerna! Mówią, że kłębi się tam przynajmniej setka czołgów, kompletne inferno, i to dokładnie w tym momencie. Hej, rozdarłeś sobie płaszcz, wiesz o tym? - Tak, wiem. - Choć gonił resztkami sił, Victor Henry nie mógł się nie uśmiechnąć na myśl o przepaści dzielącej dziennikarskie sprawozdania od realiów wojennych. Odczepił naramiennik i wrzucił do kieszeni. Rzeczywistość, to były dwie grupki czołgów, zderzające się z trzaskiem na zaśnieżonym polu. W porównaniu z opisem Tudsbury'ego wydarzenie zdawało się blade i nieistotne. - Oglądaliśmy to - powiedział. Pamela wsiadła do samochodu i padła bezsilnie w kącie tylnego siedzenia, zamykając oczy. - Naprawdę? Świetnie, Pamela dopomoże mi w tej relacji! Słuchaj, Pamelo, oczywiście dobrze się czujesz? - Doskonale, Gaduło, dziękuję - odrzekła słabo, ale wyraźnie. - Widzieliśmy początek ucieczki Niemców - rzekł Pug do pułkownika. - To dobrze. Tak się stało, że batalion Kapłana zawiadomiono z południowego skrzydła. To dobry batalion. - Amfiteatrow zatrzasnął drzwiczki. - Postarajcie się rozsiąść wygodnie. Teraz pojedziemy wprost do Moskwy. - No, nie! - Tudsbury skrzywił tłustą twarz jak rozzłoszczone niemowlę. - Chcę obejrzeć pole bitwy po walce. I chcę porobić wywiady z załogami czołgów. Amfiteatrow odwrócił się ku nim z przedniego siedzenia, bez uśmiechu pokazując zęby i dziąsła. Za nim, przez zamarzniętą przednią szybę majaczył na głównej ulicy miasteczka dym, ogień, stający dęba koń, biegający żołnierze i powoli wyplątujące się z korka zielone wojskowe ciężarówki. - Na południu nastąpiło przełamanie na bardzo szerokim odcinku. Moskwa jest zagrożona. Wszystkie przedstawicielstwa zagraniczne zostaną ewakuowane na Kaukaz. Musimy dać nogę. - To ostatnie, slangowe wyrażenie z trudem wypowiedział po angielsku bez cienia rozbawienia, po czym odwrócił się do kierowcy: - Nu, skoro! Pod rozciągniętym na nogach pasażerów kocem Pamela Tudsbury poszukała dłonią w rękawiczce ręki Victora Henry. Zdjęła rękawiczkę, splotła zimne palce z jego palcami i przycisnęła twarz do rozdartego ramienia marynarskiego płaszcza. Jego popękana od mrozu dłoń zacisnęła się na jej dłoni. 56 Leslie Slote, siedzący w palcie i futrzanej czapce, pracując przy świetle lampy naftowej, usłyszał w ciemności zbliżające się kroki. Jego uginające się pod papierami i raportami biurko stało wprost pod zgaszonym żyrandolem wielkiego holu kolumnowego Spaso House, moskiewskiej rezydencji ambasadora. - Kto tam? - spytał piskliwym, zdenerwowanym głosem, który odbił się echem w pustym marmurowym holu. Nim rozpoznał twarze, w ciemności zamajaczyła mu biała czapka marynarska, biały szalik i mosiężne guziki. - Bogowie, kapitanie Henry, czemu nie zabrano pana wprost na Dworzec Kazański? Może jeszcze uda się panu zdążyć. Musi pan wyjechać z Moskwy jeszcze dziś wieczorem! - Byłem na dworcu. Pociąg do Kujbyszewa odjechał. - Pug otrzepał śnieg z ramion. - Nalot zatrzymał nas poza Moskwą. Slote zupełnie wstrząśnięty spojrzał na zegarek. - Ależ... to okropne! Bóg jeden wie, kiedy będzie następny pociąg do Kujbyszewa, jeśli w ogóle będzie. Czyżby pan nie wiedział, że jedna niemiecka kolumna pancerna już się przebiła na północy i okrąża miasto od tyłu? A mówią, że drugie ramię kleszczy zbliża się od strony Kaługi. Już nie wiadomo komu wierzyć, ale przynajmniej można założyć, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin zostaniemy całkowicie okrążeni. I znowu wszystko zaczyna pachnieć Warszawą - Slote wesoło zachichotał. - Niestety nie ma tu krzeseł. Brygada szalonych gruzińskich robotników przyjechała i ponakrywała oraz poskładała na stosy wszystkie meble... ooo, jednak jest stołek, proszę siadać... - Ja na temat tych niemieckich kleszczy słyszałem o wiele mniej, a wracam prosto z Narkomindieła. - Kapitan usiadł nie rozpinając płaszcza. W Spaso House było prawie tak samo zimno i ciemno, jak w burzy śnieżnej na zewnątrz. - A pan myśli, że oni cokolwiek powiedzą? Zapewniam pana, że usłyszałem to wprost od ambasadora szwedzkiego, dziś o dziewiątej wieczór w restauracji na Dworcu Kazańskim, gdy żegnałem tam nasz personel. Mój Boże, nie da się zapomnieć tego, co się tam działo! Jedna niemiecka bomba starłaby z powierzchni ziemi wszystkich korespondentów zagranicznych i dziewięć dziesiątych dyplomatów w Rosji. A na dokładkę niezły kęs radzieckiej biurokracji. - Czy wszystkie maszyny do pisania są schowane? Mam raport do napisania. - Są maszyny w biurze pułkownika Yeatona. Mam tu szkieletową załogę i mamy tak robić, by wszystko jakoś funkcjonowało do chwili, gdy charge zorganizuje ambasadę w Kujbyszewie. - Slote powiedział to z pełnym roztargnienia spokojem, ale nagle, na przygłuszony odgłos z zewnątrz, podskoczył. - Czy to była bomba? Nie ma pan czasu, kapitanie, na pisanie raportów. Jestem naprawdę odpowiedzialny za zapewnienie panu natychmiastowego wyjazdu z Moskwy i muszę nalegać, aby jakoś... Pug przerwał mu podnosząc rękę. - Załatwia to Narkomindieł. Poza mną są jeszcze inni spóźnialscy. Mam się zgłosić po wiadomość o jedenastej rano. - Ach! No, jeśli Narkomindieł przejmuje odpowiedzialność, to niech tak będzie - zachichotał Slote. Victor Henry przyjrzał mu się przez zmrużone oczy. - Jak to się stało, że po raz drugi wepchnięto panu takie zadanie? Po Warszawie trochę to przekracza granice przyzwoitości. - Zgłosiłem się na ochotnika. Niech pan nie robi takiej sceptycznej miny. Naprawdę tak było. Jakby nie patrzeć, wiem już, jak trzeba w takich warunkach postępować. Nie jestem zbyt dumny z tego, co robiłem w Warszawie i pomyślałem sobie, że może tym razem potrafię się zrehabilitować. - Ależ Byron mówił mi, że pan zrobił cholernie dobrą robotę w Warszawie, Leslie. - Naprawdę? Byron jest gentlemanem. Prawie rycerzem. Co mi przypomina, że przyszła potężna poczta dyplomatyczna ze Sztokholmu w dniu pana wyjazdu. Było coś z Rzymu. Czy chciałby pan obejrzeć zdjęcie swego wnuka? - Pogrzebał w papierach na biurku i z wymiętej koperty wyciągnął fotografię. - Jest. Nie uważa pan, że to przystojny chłopak? Od lampy naftowej czarne cienie kładły się w każdej fałdzie twarzy Victora. Na odwrocie zdjęcia napisane było: "Dla starego Slote'a. Louis Henry w wieku jedenastu dni wraz z grubą kobietą z panopticum". Natalia ubrana w luźną suknię, tłuściutka, z podkrążonymi oczami, trzymała na rękach niemowlę zaskakująco podobne do Byrona z lat dziecięcych. Trójkątna twarz, wielkie, poważne oczy, komicznie uparta mina, cienkie blond włoski - wszystko było identyczne; Louis wyglądał jak kolejna odbitka z matrycy, która wymodelowała jego ojca. Był jednym z Henrych o wiele bardziej, niż chłopak Janice. Victor patrzył ze ściśniętym gardłem. Odchrząknął. - Niezły. A Natalia ma rację, rzeczywiście utyła. - Sama sobie winna. Za dużo odpoczywała w łóżku, jak pisze. Założę się, że dziecko będzie równie mądre, jak ładne. Wygląda na mądrego. - Victor Henry wpatrywał się w fotografię. - Może chciałby pan ją zatrzymać? - dodał Slote. Kapitan podał mu ją natychmiast. - Nie, na pewno nie. Przysłała ją panu. - Kapitanie Henry, ja ją z pewnością zgubię. Mam lepsze zdjęcia Natalii. - Jest pan pewien? Zgoda. - Victor Henry zakłopotanym uśmiechem starał się wyrazić wdzięczność, dla której nie znalazł słów. Ostrożnie włożył zdjęcie do wewnętrznej kieszeni. - Co z Tudsburymi? - spytał Slote. - Czy także ugrzęźli w Moskwie? - Gdy widziałem się z Gadułą, właśnie próbował wyszachrować dla siebie i dla Pam podróż do Archangielska. Rosjanie wywożą tam samolotem grupę pilotów-instruktorów z RAF-u. Jestem pewien, że się dostanie. - To dobrze. Czy mieliście jakieś kłopoty na froncie? Co za idiotyzm ciągnąć tam dziewczynę! - Cóż, usłyszeliśmy trochę strzelaniny i zobaczyli paru Niemców. Lepiej wezmę się za ten raport. Jeśli Gaduła odleci, chcę mu dać kopię do wysłania via Londyn. - To może i dla mnie zrobi pan kopię, dobrze? I jeszcze jedną do następnej poczty dyplomatycznej. Oczywiście, jeśli taka w ogóle będzie. - Jest pan pesymistą, Slote. - Jestem realistą. Byłem w Warszawie. Wiem, do czego Niemcy są zdolni. - A czy pan wie, do czego są zdolni Rosjanie? - Myślałem, że wiem. Z całej ambasady ja najbardziej zachwalałem Armię Czerwoną, do chwili... - Slote wzruszył ramionami i odwrócił się do biurka, wycierając nos. - Jedyne, co naprawdę działa mi na nerwy, to ten smród spalonego papieru. Mój Boże, jakże to przypomina Warszawę! W ambasadzie aż zatyka. Dzisiaj paliliśmy i palili bez przerwy, aż do chwili, gdy wszyscy wyjechali. A jeszcze została tona papierów, które mam jakimś sposobem spalić rano. - Cała Moskwa tak śmierdzi - odrzekł Pug. - Najgorsze co znam, to jazda samochodem przez burzę śnieżną w wyziewach palonego papieru. W mieście bałagan nie z tej ziemi. Czy widział pan drut kolczasty i stalowe zapory blokujące mosty? Mój Boże, do tego jeszcze te tłumy na stacji! I zatory samochodów, wszystkie maskami na wschód i wszystkie z zapalonymi reflektorami. Do diabła z zaciemnieniem! Nie wyobrażałem sobie, że w całym Związku Sowieckim jest tyle samochodów osobowych i ciężarowych. A na każdym sterty materaców, starzy ludzie, dzieci i licho wie, co jeszcze. A nad głowami ślizgające się bez przerwy po niebie błękitne reflektory przeciwlotnicze, Bóg wie po co. I śnieg, i wiatr... Mówię panu, to wygląda jak koniec świata. Slote zachichotał. - A co, prawda? Ten exodus zaczął się w dniu waszego wyjazdu na front. I rośnie lawinowo. Wczoraj odjechał cały konwój czarnych limuzyn z rządowymi grubymi rybami, klaksony były włączone na stałe. No, gdyby tylko pan widział, jak na to patrzyli ludzie na ulicach! Jestem pewien, że to z tego powodu wybuchła panika. Ale jestem z całym uznaniem dla Stalina. Zostanie do końca, a do tego trzeba odwagi, bo jeśli Hitler go złapie, powiesi jak psa na Placu Czerwonym, a obok zawiesi wyciągniętą z mauzoleum mumię Lenina, aż się rozsypie na wietrze. Ach, jeśli ktokolwiek przeżyje to wszystko, będzie miał o czym opowiadać! Victor Henry wstał. - Czy pan wie, że przy wejściu nie ma posterunku? Wszedłem ot tak sobie. - To niemożliwe. Mamy przez całą dobę ochronę wojskową przydzieloną przez Narkomindieł. - Nie ma nikogo. Slote dwa razy otworzył i zamknął usta. - Jest pan pewien? Przecież mogą nas napaść szabrownicy! Jeśli żołnierze porzucają posterunki, to koniec się zbliża. Muszę zadzwonić do Narkomindieła. Gdyby tylko udało się połączyć z centralą! - Skoczył z miejsca i znikł w ciemnościach. Victor Henry po omacku przedostał się do gabinetu attache wojskowego. Tam w świetle zapałki, znalazł i zapalił dwie lampy naftowe. W ich nikłym żółtozielonym blasku obszedł biuro. Wszędzie leżały płatki czarnego popiołu. Na każdym ze stosów raportów, kartotek i luźnych papierów, leżących na podłodze i skórzanym fotelu, widniały napisy namazane czerwonym ołówkiem na brązowych okładkach: Spalić - natychmiast! - Opróżnione szuflady i szafki kartoteczne stały otworem, obrotowe krzesło było przewrócone do góry nogami. Biuro wyglądało, jakby przeszli przezeń włamywacze. Na biurku, oparty o maszynę do pisania ze splątanymi czcionkami, stał oddarty kawał tektury z poleceniem drukowanymi czarnymi literami: Rozkaz - spalić jeszcze dziś w nocy zawartość drugiej brązowej zamkniętej szafy (L. Slote zna kombinację zamka szyfrowego). Pug zrzucił papiery z biurka, rozplątał czcionki maszyny do pisania i po obu jej stronach postawił lampy naftowe. Znalazł papier, kalki i przebitkę w szufladzie. "Spaso House 16 październik 1941. Front moskiewski - relacja naocznego świadka". Palce miał tak zimne i zesztywniałe, że uderzał w niewłaściwe klawisze: Maszynopisanie w grubym marynarskim płaszczu było trudne i niewygodne. W pustym budynku powolny stuk maszyny odbijał się głuchym echem. Jedna z lamp zaczęła filować. Henry kręcił knotem, aż znów rozpaliła się jasno. Niniejszy raport jest próbą opisu wizyty na aktywnym froncie na zachód od Moskwy, skąd w tej chwili powróciłem. Dziś wieczorem, dwadzieścia mil od Moskwy, nasz samochód został zatrzymany z powodu nalotu na Moskwę. Z tej odległości widok był spektakularny: omiatające niebo reflektory, ogień artylerii przeciwlotniczej jak parasol kolorowych ogni sztucznych nad horyzontem, trwający przez pełne pół godziny. Niezależnie od wszelkich braków zaopatrzenia, wydaje się, że Rosjanie mają nieograniczone zapasy amunicji przeciwlotniczej i gdy Luftwaffe zapędza się nad stolicę, wystrzeliwują ją w niebo w ogromnych ilościach. Niczego na tę skalę nie widziałem w Berlinie ani Londynie. Ale ten pokaz odwagi nie miał tego wieczoru odpowiednika na ziemi w Moskwie. Miasto przygotowuje się do oblężenia. Wygląda okropnie, a w ciężkiej śnieżycy uciekają bojaźliwi. Rząd komunistyczny albo nie umie, albo nie chce położyć kresu panice. Dowiedziałem się, że już istnieje slangowe określenie tego masowego exodusu: "Bolszoj Drap" - Wielkie Wianie. Dyplomaci zagraniczni i dziennikarze zostali wysłani do Kujbyszewa nad Wołgą, pięćset mil na wschód, a wiele instytucji rządowych wyjeżdża en masse do tego samego schronienia. Kierujące się na wschód pojazdy i piesi absolutnie przypominają ucieczkę szczurów z tonącego okrętu. Niemniej są informacje, że Stalin zostaje na miejscu. Sądzę, że ta panika jest przedwczesna, a Moskwa ma duże szanse obronienia się. A nawet gdyby upadła, nie będzie to jeszcze koniec. Z frontu przywiozłem wiele wrażeń, ale najważniejsze z nich jest to, że Rosjanie, choć stoją już prawie na linii autowej, nie są pobici. Kierownictwo amerykańskie musi samo ocenić, czy Rosja utrzyma się czy upadnie i zgodnie z tym skierować odpowiednio dostawy Lend Lease. Sprawozdanie naocznego świadka z wizyty na froncie, jakkolwiek fragmentaryczne, może być tu przydatne. Teraz już maszyna stukała pośpiesznie. Była prawie pierwsza w nocy. Victor Henry miał jeszcze wrócić do hotelu, by się spakować. Zaczął żuć na wzmocnienie kolejnego "Białego Niedźwiedzia" - rosyjski baton czekoladowy - i rozpoczął opowiadanie o swej podróży. Nagle w pokoju włączyła się elektryczność, ale nie zgasił lamp naftowych i pisał dalej. Po pół godzinie światło elektryczne zamrugało; sczerwieniało, przygasło, zapulsowało i wreszcie zgasło zupełnie. Henry pisał dalej. Właśnie opisywał wnętrze czołgu "KW", gdy wszedł Slote z uwagą: - Pan naprawdę wziął się za to poważnie. - Pan też do późna jest zajęty. - Już zbliżam się do końca sterty - odrzekł, kładąc na biurku zalakowaną brązową kopertę. - A ponadto przyszło w poczcie jeszcze i to. Może trochę kawy? - Mowa! Dziękuję. Pug przeciągnął się i przespacerował po pokoju, zabijając ręce i tupiąc nogami dla rozgrzewki, nim złamał pieczęcie koperty. Wewnątrz były dwa listy, jeden z Białego Domu, drugi z Wydziału Kadr. Zawahał się, po czym otworzył najpierw list z Białego Domu. Stroniczka wypełniona była odręcznie, pochyłym pismem Harrego Hopkinsa. Kochany Pugu, Chcę Ci pogratulować nowego przydziału i przekazać najlepsze życzenia Szefa. Jest bardzo zaniepokojony Japończykami, którzy robią się paskudni i oczywiście wszyscy z napięciem śledzimy walkę Rosjan. Nadal uważam - i modlę się o to - że wytrzymają. Spodziewam się, że mój list dotarł do Stalina. Jest on szczurem lądowym i trzeba go przekonać, że przekroczenie kanału La Manche to wielka operacja. W przeciwnym razie ku wielkiej radości Hitlera posypią się oskarżenia, że działamy w złej wierze. Jest zwrot na gorsze w zatapianiu statków przez łodzie podwodne na Atlantyku, a i w Afryce Niemcy zaczynają się wymykać spod kontroli. Biorąc wszystko pod uwagę, nad słuszną sprawą zaczyna się burza. Będzie nam ciebie brak w cichym bractwie posłańców. Harry H. W drugiej kopercie znajdował się pisany w telegraficznym stylu list na blankiecie Marynarki Wojennej: Listownie. Od: Szefa kadr. Do: Kapitana Victora Henry, Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych. Pierwszego listopada odwołany obecnego przydziału x udać się najszybszym środkiem transportu Pearl Harbor x zameldować Kalifornii (BB 64Ď) przejąć dowództwo x przedłożyć dowody kasowe kosztów podróży warunkach bojowych do Pearl. W suchym, banalnym żargonie Marynarki Wojennej na cienkim żółtym arkusiku leżała przed Henrym nominacja na dowódcę pancernika. I to jakiego! "Kalifornia", stara "Porządna Łajba" na której odbywał dwukrotnie służbę, raz jako podporucznik i raz jako komandor-porucznik; którą znał i kochał; okręt noszący nazwę jego rodzinnego stanu, zwodowany w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku i kompletnie zmodernizowany. Dowódca "Kalifornii"! Pierwszą reakcją Victora Henry była chłodna kalkulacja. Jasne było, że udało mu się uniknąć pułapki przydziału do sztabu admirała Kinga. Z jego rocznika tylko Warendorf, Munson i Brown dowodzili pancernikami, a Robinson "Saratogą". Mimo wszystko jego dziwaczna rola "cichego posłańca" prezydenta okazała się drogą na skróty w karierze zawodowej i nagle znów stanął przed nim w bliskiej perspektywie pełen blasku stopień admiralski. Pomyślał o Rhodzie, która przez dwadzieścia siedem lat z niepokojem wyczekiwała wraz z nim na ten kawałek żółtej bibułki. A także o Pameli, bo chciał się natychmiast podzielić z nią swoją radością. Ale nie był nawet pewien, czy ją jeszcze ujrzy w Moskwie. Rozstali się z mocnym uściskiem dłoni na dworcu kolejowym w chwili, gdy Gaduła Tudsbury błagał pilotów RAF-u, by wzięli go ze sobą i równocześnie zagadywał człowieka z Narkomindieła, który starał się go stamtąd odciągnąć. Wszedł Leslie Slote z dwiema szklankami czarnej kawy. - Co dobrego? - Nowe rozkazy. Dowództwo "Kalifornii". - O? A co to jest? - Pancernik. - Pancernik? - Slote z miną pełną powątpiewania łyknął kawy. - Czy tego właśnie pan sobie życzył? - Zawsze to jakaś odmiana. - Mogę sobie wyobrazić, że wyda się to panu czymś ograniczonym i... No, rutynowym po dotychczasowych zajęciach. Niewielu oficerów marynarki, a prawdę powiedziawszy także niewielu Amerykanów rozmawiało ze Stalinem twarzą w twarz. - Leslie, nie mogę powiedzieć, bym był aż tak bardzo niezadowolony z tego rozkazu. - Tak? No to widzę, że należy panu złożyć gratulacje. Jak panu idzie z raportem? Chyba niedługo położę się spać. - Jeszcze kilka godzin roboty. - To niewiele zostanie panu na sen. - Slote pokręcił głową i wyszedł. Victor Henry siedział popijając kawę i medytując nad prostokącikiem żółtego papieru z wyrokiem, nagle zmieniającym bieg jego życia. O nic lepszego poprosić nie mógł. To była Błękitna Wstęga, najwyższa ocena, złoty medal marynarskiej służby. A przecież pomimo tak wspaniałych nowin, coś mu nie dawało spokoju. Co to było? Po głębokiej autorefleksji, między jednym i drugim łykiem kawy, Pug odkrył coś zdumiewającego na własny temat. Po przeszło dwudziestu pięciu latach służby jakby wyrósł ze swej żądzy awansu. Teraz bardziej interesowała go wojna. Pracując w Planowaniu Wojennym toczył nieustanną, czujną walkę o utrzymanie wysokiego stopnia pierwszeństwa dla programu budowy okrętów desantowych, noszącego kodową nazwę "Elza". "Kochanka Puga, Elza" - mówiono, i nie był to żart. Ale teraz nie będzie prowadził dalej tej walki. Jego miejsce przejmie Mike Drayton. Mike jest doskonałym oficerem, komandorem z solidnym stażem w Wydziale Okrętownictwa i niezwykłą znajomością całego przemysłu krajowego. Ale brakowało mu wojowniczości i dostatecznie wysokiego stopnia wojskowego. "Elza" straci dotychczasową pozycję. Oczywiście nie na długo. Pewnego dnia nadejdzie znak - Henry był tego pewien na podstawie swych studiów operacyjnych - i okręty desantowe wskoczą na sam szczyt listy pierwszeństw, a wtedy zacznie się gorączkowa szarpanina, by je natychmiast budować. Przebieg wojny na tym ucierpi, być może jakaś drobna operacja desantowa zakończy się porażką z wielkimi stratami ludzi. Ale z drugiej strony, pomyślał Pug, poczucie, że na jego barkach spoczywa odpowiedzialność za losy wojny i trwanie w obsesji "Elzy", choć stanowiła część jego życia, były absurdem. Po prostu wpadaniem ze skrajności w skrajność. Wojna była czymś na większą miarę od jakiegokolwiek pojedynczego człowieka, a Pug Henry był w niej tylko malutkim, wymiennym kółeczkiem. Tak czy inaczej, prędzej czy później. Stany Zjednoczone zbudują dość okrętów desantowych, by pobić Hitlera. A tymczasem on musi dotrzeć do swego pancernika. W kącie pokoju stał globus. Podszedłszy tam z lampą, Victor Henry kciukiem i palcem wskazującym zaczął mierzyć odległość od Moskwy do Pearl Harbor. Stwierdził zaskoczony, że prawie nie stanowi różnicy czy pojedzie na zachód czy na wschód: te dwa miejsca znajdowały się dokładnie po przeciwnych stronach kuli ziemskiej. Ale który kierunek okaże się szybszy i bezpieczniejszy? Na zachód prowadziły wszystkie dobre i szybkie środki transportu: przez Atlantyk i Stany Zjednoczone, a potem skok PanAmem z San Francisco do Honolulu. Kaszka z mleczkiem! Niestety, płonąca bariera wojny uczyniła Europę nieprzekraczalną w tym kierunku od Spitsbergenu do Sycylii i od Moskwy do kanału La Manche. Istniały jeszcze wąziutkie ścieżki przez ogień: konwojem okrętowym przez Morze Północne, następnie ryzykowne połączenie lotnicze ze Sztokholmu do Londynu. Teoretycznie, jeśli w ogóle dostanie się do Sztokholmu, może nawet polecieć przez Berlin i Madryt do Lizbony. Ale kapitan Victor Henry nie miał zamiaru w drodze do objęcia dowództwa "Kalifornii" postawić nogi w Niemczech czy na terytoriach przez Niemców okupowanych. Niewątpliwie jego ostatnia, ordynarnie obraźliwa uwaga na temat Göringa, wypowiedziana do Wolfa Stallera, została zapisana. Niemcy, tak bliscy podboju świata, z przyjemnością położyliby łapy na Victorze Henrym. Wobec tego na wschód? Powolne i niepewne rosyjskie pociągi, już zapchane do ostateczności- uciekinierami przed niemieckim atakiem; przypadkowe, jeszcze mniej pewne rosyjskie samoloty. Ale ta droga prowadziła przez tereny nie objęte wojną i była odrobinę krótsza, szczególnie z Kujbyszewa, o pięćset mil bliższego Pearl Harbor. Tak - pomyślał - lepiej zacząć natychmiast załatwiać z oszalałymi ze strachu Rosjanami sprawę swej podróży przez połowę kuli ziemskiej. - Wygląda pan, jak szalony zdobywca - rozległ się głos Slote'a. - Hę? - Pożerający oczami globus przy świetle lampy. Brak panu jeszcze tylko czarnego wąsika. - Dyplomata oparł się o framugę drzwi, przebierając palcami po dymiącej fajce. - Mamy gościa. W holu, koło biurka pod żyrandolem, stał rosyjski żołnierz otrzepując śnieg z długiego płaszcza khaki. Zdjął szpiczastą czapkę, by ją także otrzepać i Pug ze zdumieniem rozpoznał Jochanana Jastrowa. Był krótko ostrzyżony, podbródek zarastała mu rzadka ruda szczecina z wielu siwymi włosami. Wyglądał brudno i ordynarnie. W odpowiedzi na pytania Slote'a wyjaśnił po niemiecku, że aby otrzymać ciepłą odzież i jakiekolwiek dokumenty, podał się za żołnierza z rozbitej jednostki. Władze moskiewskie zbierały tego rodzaju rozbitków i uchodźców i formowały z nich na poczekaniu bataliony robocze, nie zadając wielu pytań. Miał poprzednio komplet fałszywych papierów, w schronie przeciwlotniezym zaczął go wypytywać policjant i papiery zabrał, ale Jastrowowi udało się uciec. Można było znowu kupić fałszywe papiery, prowadzano nimi regularny handel, ale tym razem wolał wojskowe. - W tym kraju, sir - powiedział - człowiek bez papierów ma się gorzej niż pies albo świnia. Pies i świnia mogą jeść i spać bez papierów. Człowiek nie. Może za pewien czas sytuacja wojenna zmieni się na lepsze i będę mógł odnaleźć moją rodzinę. - Gdzie ona jest? -- spytał Slote. - Z partyzantami, koło Smoleńska. Żona mego syna rozchorowała się, więc ich tam zostawiłem. - Chyba nie zamierza pan wracać do nich przez niemieckie linie? - zdziwił się Pug. Kuzyn Natalii rzucił mu z ukosa dziwne spojrzenie. Jeden kącik ust uniósł do góry, ukazując białe zęby, drugi pozostał ponuro zaciśnięty. - Rosja to bardzo wielki kraj, kapitanie Henry, pełen lasów. Dla własnego bezpieczeństwa Niemcy trzymają się głównych dróg. Już raz przechodziłem przez linię frontu. Tysiące ludzi tak zrobiło. - Zwrócił się do Lesliego Slote'a. - Tak. Ale usłyszałem, że wszyscy cudzoziemcy opuszczają Moskwę. Chciałem się dowiedzieć, co się stało z papierami, które panu dałem. Dyplomata i oficer spojrzeli po sobie z jednakowym wyrazem wahania i zakłopotania. - Noooo... Pokazałem te papiery ważnemu amerykańskiemu dziennikarzowi - rzekł Slote. - Wysłał długą korespondencję do Stanów Zjednoczonych, ale obawiam się, że zrobiono z tego tylko małą notatkę na jednej z ostatnich stron. Widzi pan, tyle już było opowiadań o niemieckich okrucieństwach! - Takich jak to!? - wykrzyknął ze złością i rozczarowaniem na zarośniętej twarzy. - Dzieci, matki, starcy? Siedzący we własnych domach, nie robiący niczego, wyciągnięci w środku nocy do dołów wykopanych w lesie i zastrzeleni? - Okropność. Być może dowódca wojskowy w rejonie Mińska był szaleńczo fanatycznym nazistą? - Ależ mordercy nie byli żołnierzami, to już panu mówiłem. Byli w innych mundurach. A tutaj w Moskwie, ludzie z Ukrainy i z północy opowiadają takie same historie. To się dzieje, sir, wszędzie, nie tylko w Mińsku. Proszę mi wybaczyć, ale czemu nie dał pan tych dokumentów swemu ambasadorowi? Jestem pewien, że przesłałby je prezydentowi Rooseveltowi. - Przedstawiłem mu pana dokumenty. Muszę z przykrością powiedzieć, że przedstawiciele naszego wywiadu zakwestionowali ich autentyczność. - Co?! Ależ sir, to wprost niewiarygodne! Mogę panu jutro przyprowadzić dziesięć osób, które opowiedzą o takich samych zdarzeniach i złożą zaprzysiężone zeznania. Niektóre z nich to naoczni świadkowie, którzy uciekli z tych właśnie ciężarówek, którymi wieźli ich Niemcy, i.... - Posłuchaj, mój dobry człowieku - przerwał mu doprowadzony do skrajnej irytacji Slote, wskazując gestem zasypane papierami biurko - jestem tutaj prawie sam jeden, odpowiedzialny za wszystkie sprawy mego kraju w Moskwie. Naprawdę uważam, że zrobiłem dla pana wszystko, co mogłem. Pokazując dokumenty dziennikarzowi potem, jak je zakwestionował nasz wywiad, złamałem instrukcje. Otrzymałem za to ostrą naganę. Prawdę mówiąc wziąłem na siebie tę brudną robotę, jaką jest pozostanie w Moskwie po to, aby uzyskać jej wymazanie. Pańskie opowiadanie jest przerażające, ja sam jestem, niestety, skłonny w nie wierzyć, ale to jest tylko maleńkie wydarzenie tej odrażającej wojny. W ciągu najbliższych siedemdziesięciu dwu godzin Moskwa może upaść, i tym się teraz głównie zajmuję. Bardzo mi przykro. Jastrow wysłuchał tego wybuchu bez mrugnięcia okiem i odpowiedział spokojnym, upartym tonem: - Bardzo mi przykro z powodu pańskiej nagany. Niemniej, jeśliby prezydent Roosevelt mógł tylko dowiedzieć się o szaleńczej rzezi niewinnych ludzi, to by ją ukrócił. On jeden na całym świecie może to zrobić. Zwrócił się do Victora Henry: - Kapitanie, czy zna pan jakąkolwiek inną drogę, którą ta historia mogłaby dotrzeć do prezydenta Roosevelta? Pug już sobie wyobraził, jak pisze list do prezydenta. Widział już szereg podobnych historii w druku i nawet jeszcze bardziej makabryczne, oficjalne raporty o wymordowaniu rosyjskich partyzantów i mieszkańców wsi. Taki list byłby bezskuteczny. Więcej - dyletancki. Byłoby to ponaglanie prezydenta w sprawach, które już zna lub przynajmniej podejrzewa. On, Victor Henry, był oficerem Marynarki Wojennej, czasowo odkomenderowanym do Związku Sowieckiego w sprawach Lend-Lease. Taki list byłby podobną impertynencją, jak odezwanie się Byrona przy stole w Białym Domu. Ale Byron miał przynajmniej to usprawiedliwienie, że niepokoił się o własną żonę. Victor Henry odpowiedział Jastrowowi podniesieniem obu rąk w górę. Melancholijnie skinąwszy głową Jastrow powiedział: - Oczywiście, to nie leży w pana kompetencjach. Czy miał pan wiadomości od Natalii? Czy ona i Aaron są już w kraju? Pug wyciągnął zdjęcie z kieszeni na piersiach. - Ta fotografia jest sprzed paru tygodni. Być może już wyjechali z Włoch. Przynajmniej mam taką nadzieję. Jastrow podniósł zdjęcie do światła, a jego twarz nagle rozjaśnił zupełnie nie licujący z sytuacją, ciepły i łagodny uśmiech. - Ależ to malutki Byron! Niech mu Bóg błogosławi i trzyma go z dala od niebezpieczeństwa. - Patrząc na Victora Henry, którego oczy zamgliły się na dźwięk tych paru sentymentalnych niemieckich słów, oddał mu fotografię. - No cóż, panowie byli dla mnie bardzo uprzejmi. Zrobiłem co mogłem, by opowiedzieć wam co wydarzyło się w Mińsku. Może któregoś dnia dokumenty dotrą do właściwych rąk. Są prawdziwe i modlę się, by ktoś szybko znalazł sposób opowiedzenia prezydentowi Rooseveltowi o tym, co się dzieje. On musi wybawić Żydów z niemieckich szponów. Tylko on to może. Z tymi słowami Jochanan Jastrow obdarzył ich swym niewesołym, krzywym uśmiechem i rozpłynął się w ciemności za kręgiem światła lampy naftowej. * Gdy dzwonek budzika po godzinie, może po dwóch wyrwał go z drzemki, wyczerpany Pug ledwie pamiętał o napisanym liście, który leżał na biurku koło zegarka nakreślony na dwóch arkuszach papeterii hotelu National. Pomimo zamkniętych okien, w pustym pokoiku panowało lodowate zimno. Victor Henry narzucił na ramiona kupiony w Londynie gruby wełniany szlafrok, włożył drugą parę ciepłych skarpet i usiadł przy biurku, by jeszcze raz przeczytać swój list. Szanowny Panie Prezydencie, Dowództwo "Kalifornii" jest wypełnieniem moich życiowych ambicji. Zrobię co w mojej mocy, by w tej służbie okazać się godnym okazanego mi zaufania. Panu Hopkinsowi przesyłam raport z dokonanych na jego polecenie odwiedzin frontu pod Moskwą. Zawiera wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły, nie warte Pana zainteresowania. Potwierdziło się moje główne wrażenie, że Rosjanie prawdopodobnie zatrzymają Niemców, a z czasem wypędzą ich ze swego kraju. Tymczasem potrzebują w każdej ilości pomocy, którą możemy im wysłać, i to tak szybko jak to możliwe. Z naszych własnych, egoistycznych motywów nie da się zrobić lepszego użytku z uzbrojenia, ponieważ zabijają oni wielką liczbę Niemców. Wielu martwych nazistów widziałem na własne oczy. Pozwałam sobie również wspomnieć, że nasza tutejsza ambasada otrzymała dokumentalne dowody niemal niewiarygodnego masowego mordu na Żydach, dokonanego pod Mińskiem przez jakieś niemieckie oddziały paramilitarne. Pamiętam, jak na pokładzie "Augusty" powiedział Pan, że dalsze karcenie Hitlera byłoby poniżające i bezcelowe. Ale w Europie, Panie Prezydencie, Ameryka uważana jest za ostatni bastion ludzkości, a Pan jest dla tych ludzi głosem sprawiedliwego Boga na Ziemi. To wielki ciężar, ale jest to faktem. Dlatego pozwalam sobie sugerować, aby Pan zechciał zażądać tych materiałów o Mińsku do własnego wglądu. Niemcy poważnie zastanowią się nad kontynuowaniem tych okropności, jeśli oskarży ich Pan przed światem i potwierdzi swe oskarżenie dowodami w postaci dokumentów. Również opinia światowa może raz na zawsze odwrócić się od rządu Hitlera. Z wysokim szacunkiem Victor Henry, kapitan Marynarki Wojennej Oglądany świeżym okiem po drzemce list zdecydowanie zrobił na nim wrażenie nieprzemyślanego i zasługującego tylko na to, by znaleźć się w koszu. Dwa pierwsze akapity były nieszkodliwe, ale prezydent swym bystrym wzrokiem natychmiast wykryje, że są tylko rozwodnieniem właściwego tekstu. Reszta, istota rzeczy, była zbędna, nawet obraźliwa. Doradzał prezydentowi, aby nad głowami całego Departamentu Stanu, z jego własnym ambasadorem w Związku Sowieckim włącznie, zażądał wglądu do pewnych dokumentów. Nie było szans, by Roosevelt do tego się posunął, a jego opinia o Victorze Henrym z całą pewnością znacznie się pogorszy. Przypomni sobie natychmiast, że Pug ma synową Żydówkę, z którą już były kłopoty. A Victor nie miał przecież pewności, czy dokumenty są prawdziwe. Jastrow mógł być, jak to przypuszczał Tudsbury, podesłany przez NKWD, aby podrzucić im przeznaczone do amerykańskiego użytku materiały. Człowiek wprawdzie wyglądał uczciwie, ale to niczego nie dowodziło. W swoim życiu Henry naszkicował tuziny źle pomyślanych listów po to tylko, by pozbyć się sprawy z głowy, a później je wyrzucał. W takich okolicznościach ujawniało się jego bystre, redaktorskie spojrzenie w połączeniu z nieomylnym instynktem nienarażania własnej kariery. Gdy rozległo się ostre stukanie do drzwi, rzucił list na biurko pismem do dołu. Ukazał się Alistair Tudsbury, oparty na lasce, ogromny, z czerwoną twarzą, z astrachanową czapką na głowie i w długim futrze. - Dzięki Bogu, że tu jesteś, stary. - Korespondent kulejąc przeszedł przez pokój w pełnym świetle słońca i padł na fotel, wyciągając wygodnie swą chorą nogę. - Przepraszam, że tak się do ciebie wdarłem ale... Hej, czy ty się dobrze czujesz? - O, tak. Wprost znakomicie. - Pug roztarł oburącz twarz. - Przez całą noc pisałem raport. Co się dzieje? Tudsbury wpatrzył się w kapitana wyłupiastymi oczami. - To głupia sprawa, ale kawa na ławę. Czy ty i Pamela jesteście kochankami? - Co? - Pug był zbyt zdumiony i zbyt zmęczony, aby się rozzłościć lub rozbawić. - Ależ nie! Oczywiście nie. - Wyobraź sobie, to śmieszne, ale ja też tak sądzę. I właśnie dlatego cała sprawa jest tak krępująca i kłopotliwa. Przed chwilą Pamela powiedziała mi wprost, że nie wróci do Londynu, jeśli ty tam nie jedziesz! Jeśli wybierzesz się do Kujbyszewa, ma zamiar przyłączyć się do ciebie, a tam znaleźć pracę w ambasadzie brytyjskiej lub jakąś inną podobną. Przecież to absolutna bzdura! - wrzasnął, waląc laską w podłogę. - Przede wszystkim wiem, że Narkomindieł na to się nie zgodzi. Ale ona się zaparła. Nie przyjmuje żadnych argumentów. A ci chłopcy z RAF-u odlatują w południe i mają miejsca dla nas obojga. - Gdzie ona jest w tej chwili? - Nigdy byś nie uwierzył, ale poszła na spacer na Plac Czerwony. Możesz to sobie wyobrazić? Nawet nie chce się spakować. Victor, rozumiesz chyba, że nie przyszedłem tu w roli oburzonego ojca. - Gadatliwość Tudsbury'ego była wręcz przysłowiowa. Ale tym razem słowa lały się z niego niepowstrzymanym strumieniem. - To byłoby najgłupsze, co mógłbym zrobić. Do diabła, ja sam w tych drobnych sprawkach przez całe życie robiłem to, na co miałem ochotę. Gdybym spróbował prawić jej morały, roześmiałaby mi się w twarz. Ale gdzie tu zdrowy rozsądek? Przecież ty, szczęśliwy małżonek, nie chciałbyś, aby się za tobą włóczyła, prawda? Co za żenująca sytuacja! A poza tym, co z Tedem Gallardem? Wiesz, co ona mi powiedziała? Żebym go zawiadomił, że koniec z ich narzeczeństwem! Kiedy odpowiedziałem, że nic takiego nie zrobię, usiadła, napisała do niego list i wrzuciła do mojej torby. Mówię ci, Victor, że mam z nią prawdziwe piekło. Przyłożywszy dłoń do czoła Pug odrzekł tonem wielkiego zmęczenia, ale z radością w sercu: - Możesz mi wierzyć na słowo, że jestem zupełnie zaskoczony. - Byłem pewien, że tak będzie. Tłumaczyłem jej do utraty tchu, że nic z tego nie będzie, że jesteś staromodnym, pruderyjnym mężczyzną, uosobieniem poczucia honoru, oddanym żonie i tak dalej. A wiesz co ta bezczelna dziewczyna mi odpowiedziała? Że zgadza się ze mną całkowicie i właśnie za to cię lubi. Nic do niej nie dociera! Victor, dla brytyjskiej dziewczyny bezcelowe włóczenie się po Moskwie w chwili, gdy Hunowie okrążają miasto, jest i głupie, i niebezpieczne. - Tak, na pewno. Czemu nie jedziesz z nią do Kujbyszewa, Gaduło? Prócz ciebie wszyscy co do jednego zagraniczni korespondenci pojechali tym pociągiem. - Bo wszyscy są idiotami. Już tutaj w Moskwie uzyskanie jakichś wiadomości było dosyć trudne. A jakież u diabła znajdą oni tematy w tej prowincjonalnej dziurze nad Wołgą? Będą się tylko zapijać aż do marskości wątroby i grać w pokera do utraty wzroku. Mój jest już wystarczająco zły. Daję dyla. Jeśli Ruscy utrzymają Moskwę, wrócę. Wierzę i mam nadzieję, że to potrafią. Ale jeśli nie, no to koniec. Anglia goni resztkami sił, wiesz o tym dobrze. Położymy karty na stół. Nastąpi wielkie odwrócenie wszystkiego, a twój FDR ze swoim znakomitym wyczuciem momentu może się znaleźć w obliczu całego świata, uzbrojonego przeciw niemu. Victor Henry na sztywnych nogach podszedł do pożółkłego lustra i potarł nie ogolony podbródek. - Powinienem chyba porozmawiać z Pamelą. - Zrób to, kochany, zrób to koniecznie. I pośpiesz się! * Ulica zasłana była świeżym śniegiem. W jasnym blasku słońca rozlegała się śpiewana nierówno męskimi głosami rosyjska pieśń. Oddział starców i chłopców z kilofami i szpadlami na ramionach, głośno wywrzaskując marszową melodię, podążał za sierżantem armii przez Plac Maneżowy. Inni moskwianie szli przed siebie zwykłym krokiem w swoich sprawach, zakutani w płaszcze i szale, ale przechodniów było o wielu mniej niż dawniej. Być może, pomyślał Pug na ten widok, uciekły już wszystkie szczury, a to byli prawdziwi mieszkańcy Moskwy. Poszedł w kierunku Placu Czerwonego. Po drodze minął ogromny plakat walczącej ojczyzny, uosobionej przez muskularną, wrzeszczącą kobietę, wymachującą mieczem i czerwoną flagą, a także mniejsze, przedstawiające szczury, pająki i węże z twarzami Hitlera, przebijane bagnetami przez przystojnych, gniewnych rosyjskich żołnierzy lub rozgniatanych przez czołgi Armii Czerwonej. Plac Czerwony był pusty. Na ogromnej płaszczyźnie, zasypanej grubo śniegiem prawie nie widać było śladów stóp. Pod murem Kremla, przy mauzoleum Lenina, którego czerwone marmury zakryte były warstwami zaśnieżonych worków z piaskiem, stali jak zawsze dwaj żołnierze podobni do żywych posągów, ale brak było zwykłej kolejki odwiedzających. Daleko, po przeciwnej stronie placu, Victor Henry dostrzegł maleńką figurkę w szarym ubraniu, idącą samotnie koło soboru Błogosławionego Wasyla. Nawet z takiej odległości rozpoznał taneczny krok i charakterystyczne ruchy rąk, po raz pierwszy ujrzane na pokładzie "Bremen". Poszedł w jej stronę. Jego kalosze zapadały się głęboko w śnieg, przyprószony czarnym popiołem spalonych papierów. Pamela zobaczyła go i zamachała rękami. Podbiegła na spotkanie i rzuciła mu się w ramiona, całując tak, jak to zrobiła po jego powrocie z lotu nad Berlin. Jej oddech był pachnący. - Diabli nadali! Stary poszedł do ciebie i wszystko wygadał. - Zgadza się. - Jesteś zmęczony? Wiem, że nie spałeś przez całą noc. Koło katedry są ławki. Jakie masz plany? Czy wybierasz się do Kujbyszewa? Czy raczej pojedziesz do Londynu? Szli ramię w ramię ze splecionymi dłońmi. - Ani tu, ani tu. Nagła zmiana. Pam, dostałem rozkazy. Czekały tu na mnie. Mam objąć dowództwo pancernika "Kalifornia". Zatrzymała się, pociągnęła za rękaw; by schylił się do niej, chwyciła go za obie ręce i spojrzała w twarz szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. - Dowództwo pancernika!!! - Nielicho, co? - odpowiedział tonem uczniaka. - Boże, absolutna bomba! Wkrótce zostaniesz admirałem, prawda? Och, jaka szczęśliwa będzie twoja żona! - Pamela powiedziała to z całkowicie bezinteresowną radością. Puściła Puga i znów poszli przed siebie. - Gdybym tylko miała butelkę tego kiepskiego gruzińskiego szampana, tutaj i w tej chwili. Dobra! To absolutnie cudowna nowina. Gdzie stacjonuje "Kalifornia"? Wiesz o tym? - Pearl Harbor. - Pamela spojrzała na niego pytająco. - Oahu. Wyspy Hawajskie. - A, Hawaje. W porządku. Zaraz pomyślimy, jak mam się tam dostać. Musi tam być konsulat brytyjski albo jakaś wojskowa misja łącznikowa. Z pewnością jest. - Czy nie jesteś na urlopie z lotnictwa wojskowego? Czy nie musisz wracać do służby, jeśli Gaduła dotrze do Londynu? - Ukochany, pozwól, że ja się tym zajmę. Bardzo, bardzo dobrze umiem dostawać to, czego chcę. - Nie wątpię. Roześmiała się. Zmietli śnieg z ławki stojącej przed ogrodzeniem dziwacznego soboru. Jego kolorowe kopuły w kształcie cebuli i ananasów przykryte były, podobnie jak czerwone gwiazdy na kremlowskich wieżach, grubym szarym płótnem. - Kiedy odjeżdżasz na Hawaje i jaką drogą? - Gdy tylko będę mógł, przez Syberię, Japonię i Filipiny. - Ujął jej dłonie w swoje. - A teraz, Pam, posłuchaj... - Chcesz mi powiedzieć kazanie? Nie trudź się, Victor, to nie poskutkuje. - Wspomniałaś moją żonę. Prawdopodobnie ona przyjedzie do Pearl. - Uważam, że powinna. - Więc co właściwie masz na myśli? - Ależ najdroższy, ponieważ mnie pytasz, to ci odpowiem. Mam na myśli, że ty i ja będziemy ją zdradzać przyzwoicie, ostrożnie i miło, aż się mną znudzisz. A wtedy odjadę do domu. To szczere oświadczenie wstrząsnęło Victorem. Było to coś tak nowego, tak niepodobnego do ustalonych reguł jego życia, że jedyne na co się zdobył, to była sztywna i niezdarna odpowiedź: - Nie rozumiem tego rodzaju układu. - Wiem, kochanie. Wiem, że wydaję ci się szokująco niemoralna. Jesteś kochanym, dobrym człowiekiem. Niemniej nie wiem, co innego mogłabym ci zaproponować. Kocham cię. I tego nie da się zmienić. Jestem szczęśliwa przy tobie i nieszczęśliwa, gdy cię nie ma. I nie mam zamiaru być już kiedykolwiek daleko od ciebie przez tak długi czas. Przynajmniej do chwili, gdy mnie odeślesz. Więc musisz się pogodzić z tą umową. A tak naprawdę to ona wcale nie jest taka zła. - Nie, nie jest zła, ale ty jej nie dotrzymasz. Pamela zdziwiła się, po czym w jej oczach pojawił się błysk rozbawienia, a wargi wygięły się w uśmiechu mądrej, dorosłej kobiety. - Nie jesteś taki tępy. - W ogóle nie jestem tępy, Pamelo. Marynarka Wojenna nie daje tępakom pancerników. Kolumna oliwkowych ciężarówek z wielkimi czerwonymi gwiazdami wjechała z rykiem na plac, przejeżdżając koło muzeum z czerwonej cegły i budynku GUM-u z zasłoniętymi oknami i ustawiła się szeregiem naprzeciw mauzoleum Lenina. - Została nam już tylko krótka chwila - kontynuował Pug, podnosząc głos. - Nie chcę teraz mówić o Rhodzie, a tylko o tobie... Przerwała mu: - Victor, najdroższy, wiem że jesteś wierny żonie. Zawsze się bałam, że uznasz mnie za narzucającą się dziwkę. Ale co ja mogę zrobić? Nadszedł czas i to wszystko. Od chwili, gdy musiałam to dziś rano powiedzieć Gadule, nie posiadam się z radości. Henry pochylił się naprzód z łokciami na kolanach i zaciśniętymi dłoniami, patrząc na Pamelę oczami zmrużonymi przed bijącym od śniegu blaskiem słońca. Z ciężarówek zaczęli wysiadać żołnierze. Widać było, że to świeży rekruci. Ustawili się w nierównych szeregach na śniegu, przy wtórze komend wykrzykiwanych przez sierżantów w szynelach długich do kostek. Żołnierzom wydawano karabiny. Po długiej przerwie Pug odezwał się rzeczowym tonem: - Wiem, że taka szansa już mi się nie powtórzy w życiu. - Na pewno nie, Victor, na pewno! - Twarz Pameli promieniowała podnieceniem. - Ludzie, którym się to zdarza, są bardzo szczęśliwi. Dlatego muszę z tobą pojechać. To pech, że nie możesz się ze mną ożenić, ale z tym musimy się pogodzić. - Nie powiedziałem, że nie mogę się z tobą ożenić - stwierdził Henry. - Postawmy sprawę jasno. Gdybym cię kochał na tyle, by mieć z tobą romans za plecami żony, to znaczyłoby, że kocham cię wystarczająco, by zażądać rozwodu. Uważam, że to taka sama krzywda. Nie pojmuję takiej przyzwoitej i miłej zdrady, o jakiej mówisz. To ma swoją nazwę, a ja jej nie lubię. Ale to wszystko dzieje się zbyt szybko, Pam, a ty musisz wyjechać z Moskwy. Jedyny możliwy kierunek to Londyn. To oczywiste. - Nie wyjdę za Teda. Nie sprzeczaj się - przerwała mu twardym głosem. - Wiem, że to nieludzkie, ale tak zdecydowałam. Nie ma o czym gadać. Nie wiedziałam o twoim pancerniku. To cudowne i wspaniałe, choć komplikuje sprawy. Oczywiście, nie możesz mnie zabrać ze sobą przez całą Syberię, ale jeśli mi tego z miejsca nie zabronisz, sama dostanę się na Hawaje i to szybciej, niż sobie wyobrażasz. - Czy ci nigdy nie przyszło do głowy, że możesz być potrzebna w Anglii? - Teraz ty mnie posłuchaj, Victor. Rozpatrywałam tę sprawę ze wszystkich możliwych punktów widzenia, bardzo dokładnie i bardzo długo. Jeśli chcesz wiedzieć, to podczas naszej czterodniowej wycieczki samochodowej nie myślałam prawie o niczym innym. Jeśli porzucę moją Anglię w krytycznym momencie, to tylko dlatego, że wzywa mnie coś większego. I dlatego to zrobię. To było jasne, zrozumiałe dla Victora Henry'ego stawianie sprawy. Kołnierz szarego palta i szara wełniana czapka przysłaniały prawie całą twarz Pameli. Policzki miała zaróżowione od mrozu, nos zaczerwieniony. Wyglądała jak każda inna, zawinięta w niezgrabną odzież młoda kobieta, ale nagle Pug poczuł do niej ostry pociąg seksualny. A jednocześnie zaświtała mu nadzieja, że może z tą kobietą czeka na niego nowe życie, i ze wszystkich na świecie tylko z nią jedną. Sposób, w jaki postawiła wszystko na jedną kartę, zrobił na nim nieodparte wrażenie, przynajmniej w tej chwili. - Okay. Zajmijmy się więc rzeczywistością - odrzekł łagodnie, spoglądając na zegarek. - Dzisiaj, i to za parę godzin, musisz wyjechać. A ja muszę się zająć takim drobiazgiem, jak objechanie połowy kuli ziemskiej, by objąć dowództwo mego okrętu. Groźnie zmarszczona Pamela uśmiechnęła się ślicznie na te słowa. - Jakże musiałam ci dokuczyć, wieszając ci się nagle na szyi w takiej chwili twego życia. Czy ty naprawdę mnie kochasz? - Tak, kocham cię - odrzekł po prostu i całkiem szczerze, bo tak było rzeczywiście. - Czy jesteś tego pewien? Powiedz to jeszcze tylko jeden raz. - Kocham cię. Westchnęła głęboko ze szczęścia, opuściwszy wzrok na swe ręce. - Tak. Tak jest. Co więc chcesz, abym teraz zrobiła? - Wracaj z Gadułą do Londynu. Nie masz wyboru, więc jedź spokojnie. Napiszę do ciebie, albo zatelegrafuję. - Kiedy? - Kiedy będę mógł. Kiedy będę wiedział. Siedzieli w milczeniu. Mury Kremla, tak pomalowane, by wyglądały jak szereg kamienic, odbijały krzyki podoficerów i metaliczne trzaski zamków karabinowych, bo rekruci uczyli się, jak się nimi posługiwać. - Tak, będę wyczekiwać na tę wiadomość - rzekła wesoło Pamela. - Czy możesz mi już teraz powiedzieć, co ona będzie zawierać. - Nie. Z jakiegoś powodu zrobiło jej to przyjemność, a przynajmniej taką miała minę. Pogłaskała go po twarzy i uśmiechnęła się do niego oczami pełnymi miłości. - Okay. Poczekam. - Dotknęła rozerwanego rękawa jego płaszcza. - Ach, chciałam to naprawić. Która godzina? - Po dziesiątej, Pam. - Więc muszę brać nogi za pas. Mój Boże, jak bardzo nie chce mi się w tej chwili z tobą rozstawać. Wstali i poszli trzymając się pod ręce. Wśród rekrutów, koło których przechodzili, stał świeżo ogolony Berel Jastrow. Ze zwisającymi fałdami skóry twarzy wyglądał znacznie starzej. Ujrzał Victora Henry'ego i na moment położył rękę na sercu. Victor zdjął czapkę, jakby chciał otrzeć pot z czoła i zaraz ją nałożył. - Kto to taki? - spytała Pamela, przyglądając się bystrym wzrokiem. - A! Czy to nie ten człowiek, który wdarł się wtedy na kolację u Slote'a? - Tak - odrzekł Victor Henry. - Mój krewny z Mińska. To on. Nie rozglądaj się, ani nie daj nic po sobie poznać. W ciemnym przedpokoju apartamentu Tudsburych Pamela rozpięła swój płaszcz, a potem płaszcz Victora Henry, patrząc mu prosto w oczy. Przycisnęła się do niego z całej siły! Objęli się i pocałowali. - O Boże - szepnęła - jak ja cię kocham! Czy pojedziesz z nami na lotnisko? Czy zostaniesz ze mną do ostatniej sekundy? - Tak, oczywiście zostanę z tobą. Wierzchem dłoni otarła łzy z twarzy, a potem oczy chusteczką. - Ach, jaka jestem szczęśliwa, że zaparłam się wszystkimi moimi paskudnymi kopytkami! Otworzyła drzwi, a Tudsbury podbiegł kulejąc. - A więc? A więc? Jak brzmi wyrok? - Byłam głupia - odrzekła Pamela. - Wracam z tobą do domu. Tudsbury spojrzał na nią, a potem na Henry'ego, bo córka powiedziała to tonem gryzącej ironii. - Ona jedzie ze mną, Victor? - Przecież właśnie to powiedziała. - Jej, co za ulga! No to wszystko dobre, co się dobrze kończy. Aha, właśnie miałem was poszukać. Chłopcy z RAF-u odlatują pół godziny wcześniej. Jest pogłoska, że niemiecka kolumna zaczęła się przebijać w stronę lotniska i wkrótce będzie ono pod ogniem artyleryjskim. Narkomindieł mówi, że to nikczemne łgarstwo, ale chłopcy nie chcą ryzykować. - Zapakuję się w ciągu dziesięciu minut. - Pamela skierowała się do swego pokoju, mówiąc równocześnie: - Chodź ze mną najdroższy. Victor ujrzał, jak Gadule zabłysły oczy, a grube wargi wykrzywił lubieżny uśmieszek pod gęstym wąsem. Niech będzie. Pamela jest ludzką istotą, mimo całej jej siły - pomyślał Pug. Nie mogła się powstrzymać, by nie wystrzelić ojcu w twarz jak petardą tym pieszczotliwym zwrotem kobiety, która zdobyła mężczyznę. - Zaczekaj chwilę - powiedział. - Mam raport, który Gaduła musi zabrać do Londynu. Wracam natychmiast. - I co powiesz, Gaduło? - usłyszał Pug jej wesoły głos w chwili, gdy wychodził z pokoju. - Victor dostał ni mniej ni więcej tylko dowództwo pancernika i wyjeżdża do Pearl Harbor, na Hawaje! Wrócił po chwili ciężko dysząc od biegu do góry i w dół po hotelowych schodach i wręczył zapieczętowaną brązową kopertę Tudsbury'emu. - Oddaj to do rąk własnych kapitanowi Kyserowi, attache morskiemu naszej ambasady. Zgoda? - Oczywiście. Ściśle tajne? - spytał Tudsbury z wielką przyjemnością. - Nooo... Uważaj na to. Jest przeznaczone do najbliższej poczty dyplomatycznej do Waszyngtonu. - Gdy podróżuję, nigdy nie wypuszczam tej teki z rąk - oświadczył Tudsbury. - Nawet przez sen. Bądź więc spokojny. Wsunął do brązowej teki kopertę Puga. Wewnątrz były dwie dalsze koperty. Jedna zwierała długi maszynopis dla Harrego Hopkinsa, druga - list do prezydenta Roosevelta o Żydach w Mińsku. 57 Katastrofa w Pearl Harbor (z książki: "Upadek światowego imperium") Punkt zwrotny Wystarczył jeden tydzień w maju 1940 roku, by zmienić panujący od stuleci układ sił w Europie. Wystarczył także jeden tydzień w grudniu 1941 roku, by zdecydować o wyniku II wojny światowej i przyszłym rozkładzie sił na świecie. 4 grudnia nasza Grupa Armii Środek parła przez śnieżycę ku przedmieściom Moskwy. Bolszewicy cofali się od Leningradu do Krymu. Imperium francuskie było skończone, imperium brytyjskie sypało się w gruzy, choć macierzysta wyspa jeszcze trwała, słabnąc coraz bardziej w uścisku naszej podwodnej blokady. Żadna potęga nie stała między nami a świetlanym imperium poza Ameryką, osłabioną przez wygodne życie i niechęć do mieszania się w wojnę. Jej przemysł, na wpół sparaliżowany przez strajki, nadal produkował zabawki i luksusy, militarna siła tkwiła w przestarzałej częściowo flocie, skupionej wokół pancerników, które ryzykancko bazowały na Hawajach, by wywierać wrażenie na Japonii, będących zaś całkowicie bezsilnymi wobec zbliżającego się zwycięstwa Niemiec. Siedem dni później, 11 grudnia, byliśmy już w stanie wojny ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki, przeobrażonymi w dyktaturę wojskową i zjednoczonymi jedną wolą, pod wodzą fanatycznego wroga Rzeszy na gwałt przestawiającego przemysł na produkcję wojenną i ogłaszającego rozbudowę wojsk wszelkiego rodzaju. Armia Czerwona pod Moskwą, kosztem wielkich strat i dostarczonego przez Zachód sprzętu oraz świeżych, twardych i dzikich sybirackich dywizji, zatrzymała nas, a nawet próbowała kontratakować. Zostaliśmy zmuszeniu do wycofania się z Rostowa, co było pierwszym odwrotem Armii Niemieckiej od czasu, gdy w 1939 roku Adolf Hitler został naszym wodzem. Będąc o krok od panowania nad światem 4 grudnia, po tygodniu znaleźliśmy się w wojnie totalnej prowadzonej na dwa fronty i zagrożeni z dwóch stron przez dwa potężne państwa obszarowo dwudziestokrotnie większe od nas i z pięciokrotnie większą produkcją. Historia nie zna podobnego punktu zerowego, a jego powodem był japoński atak na Pearl Harbor. Sir Winston Churchill nie wstydził się przyznać, że na wieść o nim rozpłakał się z radości, gdyż miał pewność, że właśnie przegraliśmy wojnę. Nie tracił naturalnie łez na amerykańskich marynarzy zaatakowanych znienacka i zdziesiątkowanyeh na Hawajach. Komentarz tłumacza: Oto słowa Churchilla: "Żaden Amerykanin nie obrazi się jeśli powiem, że z największą przyjemnością dowiedziałem się, iż Stany Zjednoczone Ameryki są po naszej stronie. Nie mogłem przewidzieć przyszłości i nie twierdzę, że zdawałem sobie sprawę z możliwości i zaciętości Japonii, ale w tym właśnie momencie wiedziałem, że USA tkwi w tej wojnie tak jak my i że mimo wszystko wygraliśmy". Ani słowa o łzach. Jak już dało się to poprzednio zauważyć generał von Roon nie jest specjalnie obiektywny jeśli chodzi o osobę Winstona Churchilla. (V. H.) Błąd Japonii Atak japoński był naturalnie zupełnie usprawiedliwiony, ale także był ogromną strategiczną pomyłką. Upadek Francji i osłabienie Anglii pozostawiły kolonie europejskie na Dalekim Wschodzie praktycznie bezbronne i Japonia była ich naturalnym spadkobiercą. Poza tym potrzebowała ich, by zakończyć wojnę w Chinach. Parę pokoleń wstecz Europejczycy przeszli połowę kuli ziemskiej, by podbić Wschodnią Azję i grabić jej bogactwa. Teraz nastał kres tej działalności - Japonia była w tym rejonie jedyną siłą, która się liczyła. Sprawiedliwsze także było to, by tym terenem rządzili Azjaci (jeśli już ktoś musiał) niż paru na wpół pijanych Europejczyków, będących pozostałością epoki kolonialnej. Adolf Hitler, patrząc właśnie z tego punktu widzenia, nawiązał przyjazne stosunki z Japonią. W naszym Sztabie Generalnym panowało przekonanie, że Kraj Kwitnącej Wiśni zaatakuje te posiadłości kiedy tylko będzie mu to odpowiadało, co było nader rozsądnym posunięciem z każdego normalnego punktu widzenia światowej filozofii. Pod względem taktycznym japoński atak na Pearl Harbor był doskonałą operacją, pod wieloma względami porównywalną z Operacją "Barbarossa" - w obu niewielki i biedny kraj zaskoczył dużego i bogatego przeciwnika i to pomimo napiętej atmosfery i wszelkiego rodzaju ostrzeżeń i wskazówek. W obu przypadkach zaskoczenie wykorzystano, by zniszczyć na jak największą skalę siły przeciwnika. "Barbarossa" wykorzystała traktat o nieagresji, który uśpił Rosję, zaś Japonia pobiła nas atakując USA w trakcie rozmów pokojowych. W swoim czasie oba ataki wywoływały głośne oburzenie i przyrównywane były do takich pojęć, jak: "niesławne" bądź "zdradzieckie", tak jakby określenia zaczerpnięte z nauk o moralności mogły być wykorzystywane w odniesieniu do polityki czy wydarzeń historycznych. Kraj biedny, jeżeli jest wrogiem bogatego, musi używać najlepszych sposobów, jakie może znaleźć. Tucydydes powiedział dawno temu, że procesem naturalnym są rządy silniejszego. W historii zaś moralne jest to, co skuteczne. Według Hegla wola boża objawia się w historycznych wydarzeniach. W takim ujęciu "Barbarossa" i Pearl Harbor były idealnymi krokami ku nowemu porządkowi na świecie. Różnice polegają na tym, że "Barbarossa" była strategicznie rozsądną decyzją i zakończyłaby się sukcesem, gdyby nie kilka nieszczęśliwych i nie do przewidzenia czynników, a mianowicie tenże japoński atak pięć i pół miesiąca później, będący tak wielką strategiczną pomyłką, że Churchill miał rację nazywając go samobójczym szaleństwem. Aby plan strategiczny był błędny wystarczy nieprzestrzeganie jednej tylko z podstawowych zasad rządzących strategią. Ten atak złamał dwie z nich. Żelazne zasady prowadzenia wojny, które złamali Japończycy, to: 1. Obiektywny Wybór Celu. 2. Znajomość Przeciwnika. Obiektywny wybór celu Zasada ta jest następstwem najistotniejszej zasady prowadzenia wojny, a mianowicie Zasady Koncentracji Sił i japońscy przywódcy właśnie to przeoczyli. Od chwili, w której słusznie zdecydowali, że wojna w Europie jest ich wielką szansą przejęcia Wschodniej Azji, stanęła przed nimi ciężka decyzja: czy najpierw zaatakować Rosję poprzez inwazję Syberii, czy też ruszyć na południe, by zająć prawie bezbronne europejskie kolonie? Bardziej kuszące było to ostatnie, ale w wojnie nie należy ulegać złudzeniom co do słabości i łatwości celu. Wojna to nic innego jak zmiany polityczne na mapie świata - a ten konflikt był pierwszym w dziejach, o którym można powiedzieć uczciwie, że objął cały świat. Rozkład przeciwników był klasyczny: biedny przeciwko bogatemu, żelazo przeciwko złotu: Niemcy były jedyną realną siłą po stronie pnących się w górę, która chciała stworzyć nowy podział świata i atak na wschód był największą ku temu szansą. Jeśliby Niemcy pokonały Rosję stałyby się niezwyciężone. Logicznym więc posunięciem Japonii było pomóc Niemcom w tym zadaniu - ze zwycięskimi Niemcami Japonia mogłaby zabrać i zatrzymać, co by się dało. Natomiast przy zwyciężonych Niemcach miała niewielką szansę na utrzymanie swego stanu posiadania z okresu przed wybuchem wojny. Gdyby w 1941 roku Japonia zaatakowała Syberię, nasz pochód zakończyłby się zdobyciem Moskwy, rosyjska kontrofensywa grudniowa nie miałaby miejsca, a reżim bolszewicki albo by upadł, albo podpisał drugi pokój w Brześciu. Tym, co uratowało Moskwę, był desperacki rozkaz Stalina ogałacający front syberyjski ze wszystkich rezerw, które zostały rzucone następnie przeciwko nam, co w ostatniej sekundzie przeważyło szalę bitwy. Co więcej, prawdziwa jest zasada Napoleona, iż w wojnie morale do siły fizycznej ma się jak trzy do jednego i sam fakt ataku japońskiego na Syberię mógł doprowadzić do upadku Rosji. W połowie października wyższych rangą bolszewików ogarnęła taka panika, że całe ministerstwa w pośpiechu opuszczały stolicę, a niepotwierdzona wieść głosi, że sam Stalin potajemnie uciekł i równie potajemnie wrócił, gdy panika osłabła, zabijając następnie wszystkich, którzy wiedzieli o jego tchórzostwie. Władcy Rosji żyją jakby wewnątrz bizantyjskiego labiryntu i nie ma możliwości sprawdzenia, jaka była prawda. Pewne jest, że był to wymarzony moment psychologiczny i jedna na tysiąc lat okazja dla Japonii, jednakże jej przywódcy, źle wyszkoleni w wojskowym podejściu do zagadnienia i stanowiący dziwną mieszankę orientalnej gwałtowności, ostrożności i emocji pozwolili, by przeminął niewykorzystany. Historia podobnie jak kobieta musi być wykorzystana, gdy jest gotowa, gdyż inaczej nigdy nie wybaczy fajtłapie i nigdy nie da mu ponownej szansy. Znajomość przeciwnika Tak więc pierwszym błędem było pójście na południe zamiast na północ i atak na łatwy łup zamiast długodystansowego, strategicznego sukcesu. Ale nadal mogliśmy wygrać, pomimo rozproszenia siły, gdyby Japonia nie uwieńczyła tego błędu drugim, który faktycznie zasługuje na miano szaleństwa. Zaczynając na południu należało z maksymalną szybkością i jak największymi siłami ruszyć na Indie Wschodnie, zająć europejskie kolonie i przygotować się na pokonanie amerykańskiego kontruderzenia, gdyby takowe miało miejsce. Amerykanie bowiem mogli się nie ruszyć, gdyż w USA była ogromna opozycja przeciwko wysyłaniu żołnierzy po to, by ginęli za pukka sahibs. Roosevelt mógł jedynie odpowiedzieć ostro, jak robił to po każdym naszym zwycięstwie, ale nigdy nie zrobił choćby jednego kroku poza granice opinii publicznej. I to właśnie był klucz do natury przeciwnika, z którego nie zdawała sobie sprawy Japonia z powodu orientalnej naleciałości utrudniającej obiektywny punkt widzenia. Nawet gdyby Roosevelt wbrew opinii publicznej zdecydował się na wysłanie floty przeciwko Japonii, to walczyłaby ona we Wschodniej Azji, daleka od baz zaopatrzenia, na nieprzyjacielskich wodach i w zasięgu nieprzyjacielskiego lotnictwa z baz lądowych - byłaby to, mówiąc krótko, druga Cuszima z dodatkiem lotnictwa, a krwawa masakra mogłaby spowodować upadek kalekiego Machiavellego z Białego Domu. Ale nawet to nie było najgorszym aspektem japońskiego błędu. Ameryka posiadała i posiada największe zaplecze przemysłowe na ziemi. Ten kraj kupców oddanych wszechmocnemu dolarowi i błogosławiony cudownymi zapasami surowców naturalnych skradzionych Indianom zbudował potężny przemysł wytwarzający zwykłe zabawki i zbytki. Potrafił jednak ten przemysł w krótkim czasie przestawić na produkcję wojenną o skali która była wprost fantastyczna. Jedyną nadzieją Osi na wygranie wojny było utrzymanie Ameryki podzielonej i słabej z dala od walki, dopóki nie nadejdzie czas, by się nią zająć. Ale już samotną i nie przygotowaną. Ten cel był bliski spełnienia. Połowa Amerykanów fetowała zwycięstwo Niemiec nad Rosją. Program Lend-Lease realizowany był tak opieszale, jak tylko się dało, a bezwład administracji odzwierciedlał skłócenie i niezdecydowanie obywateli. To wszystko jest zasługą Adolfa Hitlera. Był on człowiekiem o wąskiej wyobraźni, który nie znał Stanów Zjednoczonych. Ale jego niemal kobieca intuicja ostrzegała go, że nie może dać swemu wrogowi, jakim bez dwóch zdań był Roosevelt, szansy na zjednoczenie Ameryki. Dlatego połykał w milczeniu publiczne obelgi prezydenta Stanów Zjednoczonych i nakazał u-bootom unikać prowokacji za wszelką cenę. Ta mądra polityka została zniweczona bezsensownym atakiem na Pearl Harbor. W ciągu jednej nocy sto trzydzieści milionów skłóconych, niepewnych i podzielonych Amerykanów stało się rozwścieczoną masą żądną walki. Roosevelt przeprowadził w Kongresie plan wojny na tak gigantyczną skalę, że kilka dni wcześniej wywołałby nim nie tyle sprzeciw, ile śmiech senatorów. Tym razem nie dość, że nie napotkał oporu, to prawie spotkał się z jednomyślnością i wszystkie plany wojny długoterminowej przegłosowane zostały w kilka godzin. To właśnie był główny rezultat Pearl Harbor, gdyż marynarka szybko uzupełniła straty i to z nadwyżką. W ciągu tygodnia Niemcy ze strategicznej ofensywy, mającej w swym zasięgu panowanie nad światem, znalazły się w strategicznej defensywie bez perspektyw innych niż zniszczenie, chyba że nasi przeciwnicy zrobiliby coś równie głupiego i samoniszczącego. Nieistniejąca Oś Jeśli ktoś by zapytał: "Jak Niemcy pozwoliły na taki rozwój wypadków?" odpowiedź brzmiałaby, iż nikt nas o nic nie pytał i o niczym nie informował. Że celem jest Pearl Harbor dowiedzieliśmy się równocześnie z Amerykanami - gdy eksplodowały pierwsze bomby i torpedy. Oś złożona z Niemiec, Włoch i Japonii tak naprawdę nigdy nie istniała. Był to groźnie wyglądający balon nadmuchany przez propagandę, a jej celem był bluff. Przez cały czas trwania wojny każde z tych państw kierowało się własnymi korzyściami i szło własnymi drogami przeważnie nie informując nawet swych partnerów o atakach, inwazjach czy decyzjach strategicznych. Dlatego, gdy zaatakowaliśmy Polskę, Mussolini nagle odmówił wypowiedzenia wojny i nie zrobił tego do momentu, aż Francja nie zaczęła padać na pysk. Bez porozumienia z nami zaatakował Grecję, sam zaś został poinformowany o naszym ataku na Rosję dwanaście godzin przed inwazją. Tyle tylko, że my mieliśmy ku temu powody. Zdaniem naszego wywiadu to, co wiedział Mussolini, w ciągu dwudziestu czterech godzin wiadome było Anglikom via włoska rodzina królewska. Ani razu nie miały miejsca wspólne narady na szczeblu sztabów wśród tych państw, podczas gdy Anglia i USA odbyły pierwszą z nich rok przed atakiem na Pearl Harbor. Przez całą wojnę nasi przeciwnicy prowadzili ścisłą współpracę strategiczną dopuszczając do niej nawet bolszewików. Teraz mogą się zastanawiać jedynie nad tym na ile rozsądna była pomoc Stalina w zniszczeniu nas i dopuszczeniu, by zaraza dotarła do Łaby. Natomiast ich operacje strategiczne były nieomal modelowym przykładem współpracy, podczas gdy nasza w ogóle nie istniała. Niemcy miały pecha być zawiązane z drugorzędnymi pomagierami, którzy co chwila swymi nieprzemyślanymi i gwałtownymi poczynaniami przyczyniali się do naszej klęski. Rola Yamamoto Dlaczego Japonia wybrała tę skazującą ją na zagładę drogę? Włączyła się we współczesną historię niespodziewanym atakiem na flotę rosyjską w Port Arthur w 1904 roku i być może miała obsesję na tym punkcie uważając że jest to jedyny skuteczny sposób dla żółtej rasy, by pobić białych. Sztab Główny Marynarki Imperialnej preferował właściwe posunięcie - zajęcie Indii i bitwę z US Navy, jeśliby taka nastąpiła, na wodach macierzystych. Pearl Harbor było dzieckiem admirała Isoroku Yamamoto, szefa sztabu marynarki, który wymusił go na rządzie i marynarce groźbą swej rezygnacji. Całkowicie i od początku sprzeciwiał się on wojnie ze Stanami Zjednoczonymi twierdząc że przy przewadze gospodarczej przeciwnika wynoszącej siedem do jednego próba wygrania była skazana na niepowodzenie. Natomiast skoro już musi z nimi walczyć, to początkiem musi być wyłączenie z gry floty przeciwnika. Sztab oceniał ten atak jako zbyt ryzykowny, ale przeważyło jego zdanie - taktycznie miał rację i poprowadził go doskonale. Jak długo ludzie piszą i czytają, Pearl Harbor będzie synonimem udanego ataku z zaskoczenia - stało się to taką samą częścią składową języka, jak Waterloo. Jak flota japońska mogła zebrać się przepłynąć Pacyfik na odległość dwustu mil od Hawajów, uniknąć wykrycia mimo wysiłków amerykańskiego wywiadu i patroli tak morskich, jak i powietrznych i wreszcie zaskoczyć nieprzygotowane wojska lądowe i marynarkę? Zagadka ta jest tym większa, iż w świetle powojennych relacji okazało się, że USA złamały szyfry japońskie i były w stanie odczytać nawet jej depesze dyplomatyczne, o rozkazach nie wspominając. Śledztwo prowadzone przez Kongres na temat Pearl Harbor obejmuje setki tomów akt, a zagadka nadal pozostaje nie rozwiązana. Jako oficer niemieckiego Sztabu Generalnego spoglądam na Pearl Harbor jako na abstrakcyjny problem wojskowy, podobnie zresztą jak na bitwę pod Trafalgarem czy Salaminą. Operacja ta dokładnie zaskoczyła Amerykanów, gdyż była tak niepojętą głupotą, ryzykiem i błędem strategicznym, psychologicznym i politycznym, że nikt nie brał jej poważnie pod uwagę. Nawet będąc sukcesem, była jednocześnie najgorszym posunięciem, jakie Japonia mogła wykonać i dlatego Amerykanie ją zlekceważyli. Japończycy przeprowadzili ją i okazało się, że akcja się udała. Wzmianka z przesłuchań emerytowanego admirała Kimmela może być kluczem do tej zagadki. Torpedy lotnicze w tym okresie wymagały odpowiedniej głębokości wody, która uruchamiała ich mechanizm napędowy, jak i zapalnik. Według specjalistów amerykańskich minimalną głębokością było 75 stóp, zaś Pearl Harbor miał średnią głębokość około 30 stóp i dlatego niebezpieczeństwo ataku torpedowego z powietrza uznano za "minimalne" i nie osłonięto jednostek sieciami przeciwtorpedowymi. 7 grudnia torpedy rzucone przez samoloty zatopiły siedem pancerników i wywołały piekło w porcie, gdyż Japończycy skonstruowali torpedę, która stawała się skuteczna przy głębokości mniejszej niż 30 stóp, a ich piloci ćwiczyli rzuty z niskiej wysokości od maja do grudnia (Japończycy nie wymyślili nowej torpedy lecz przy pomocy drewnianych płetw przystosowali do tej akcji istniejące (przyp. tłum.)). To wyraźnie wskazuje na różnicę mentalności, która dzieliła oba te narody. Czy Roosevelt to zaplanował? Powstało i nadal istnieje przypuszczenie, że Roosevelt i jego główni doradcy pomogli w klęsce, jaka spotkała w Pearl Harbor flotę amerykańską. Według tej teorii ukryli oni przed dowództwem Floty Pacyfiku wiadomość o zbliżającym się ataku japońskim, nie ujawniając rozszyfrowanych depesz dyplomatycznych rządu japońskiego, by wojska tam stacjonujące były zupełnie nie przygotowane na atak. Według tej teorii Roosevelt zdecydował, że włączenie Ameryki do wojny jest istotniejsze niż strata paru pancerników. Oficjalnym powodem tego stanu rzeczy było nieprzygotowanie kadry dowódczej, co jest do dziś dnia oficjalną wymówką. Roosevelt rzeczywiście był zdolny do czegoś takiego - był zdolny praktycznie do wszystkiego. Natomiast dokumenty jasno wskazują, że tak w Pearl Harbor, jak i w całych siłach zbrojnych USA zdawano sobie sprawę z prawdziwości zagrożenia, i jego nieuchronności. W praktyce wystarczyło czytać gazety, by o tym wiedzieć. Jakie nie byłyby powody, nie istnieje żadne wytłumaczenie dla zawodowych oficerów by zostali tak zaskoczeni nawet w najspokojniejszych czasach pokoju. Zdarza się to, lecz w dalszym ciągu jest niewytłumaczalne. Mimo wyczerpującego śledztwa nie znaleziono dowodów, że Roosevelt wiedział o miejscu czy czasie ataku. Japończycy utrzymywali to w doskonałej tajemnicy i nawet czołowi dyplomaci tego nie wiedzieli i nigdy nazwa ani data nie została przesłana w jakiejkolwiek depeszy. Amerykańscy wojskowi między innymi zostali tak dokładnie zaskoczeni, że, podobnie jak w czerwcu Armia Czerwona, nie byli psychologicznie przygotowani do wojny. W noc poprzedzającą atak oficerowie zgodnie ze zwyczajem spili się zapewne wraz z żołnierzami (była to sobota) i w związku z tym, gdy eksplodowały pierwsze bomby, nie byli w stanie obsługiwać myśliwców czy dział przeciwlotniczych. Zasada "Znać Przeciwnika" znacznie Japończykom pomogła. Jeśli bowiem siły amerykańskie, gdziekolwiek by nie stacjonowały, miałyby stać się obiektem ataku, to najlepszym do tego momentem zawsze będzie niedzielny ranek. Charakter narodowy zmienia się bardzo powoli. Rooseveltowi znacznie lepiej przysłużyłoby się zwycięstwo w Pearl Harbor niż klęska - sukces w odparciu ciosu, poza tym wszystkim, co wywołała klęska, znacznie podniósłby morale społeczeństwa i armii. Amerykanie przychodzili do siebie dość długo po szoku, jakim był dzień siódmego grudnia. Roosevelt nie był durniem, a tylko dureń nie wykorzystałby szansy zaskoczenia i zatopienia floty japońskiej, gdyby tylko mógł to zrobić. Nie ostrzegł dowództwa na Hawajach o niebezpieczeństwie ataku lotniczego, gdyż podobnie jak inni nie wiedział i nie mógł przypuścić, że Japończycy zachowają się tak groteskowo, jak się zachowali. Teoria spisku, którego wynikiem była klęska w Pearl Harbor jest próbą trywialnego wytłumaczenia zawodowych nieudolności. Powodem ataku natomiast, i co do tego nie ma żadnej wątpliwości, było zmuszenie Japończyków do działania wpierw przez odcięcie dostaw ropy a potem przez informację, iż ceną za wznowienie tychże jest pokój w Chinach i trzymanie się z daleka od Wschodniej Azji, o czym Roosevelt doskonale wiedział. Ten honorowy naród wojowników nie miał po prostu innego wyjścia. Faktem także jest to, że te manewry polityczne, w których zresztą był mistrzem Roosevelt wykonywał jawnie - gazety pełne były not dyplomatycznych - wobec czego mowa o jakimkolwiek spisku jest głupotą. Mógł też mieć nadzieję, że w końcu uda mu się zmusić słabszy kraj do podporządkowania się jego woli, bez wywoływania konfliktu zbrojnego. Hitler rozegrałby tę sytuację dokładnie w ten sam sposób. Natomiast jest jedna zasadnicza różnica - Armia Niemiecka nigdy nie pozwoliłaby się tak zaskoczyć! Mimo wszystko byliśmy żołnierzami. Komentarz tłumacza: Praca Roona jest w pełni profesjonalnym dziełem, jeśli nie dotyczy spraw niemieckich i jego obraz ataku na Pearl Harbor jest jak najbardziej zgodny z rzeczywistością, co, niestety, przyznaję. Niestety, gdyż wina spoczywa na nas - na oficerach armii amerykańskiej. Co prawda całkowicie zignorował prawdziwie głupie zachowania, jakie w tych dniach miały miejsce w Waszyngtonie i na Hawajach, a które znacznie przyczyniły się do finalnego zaskoczenia, natomiast wnioski, jakie wyciąga, są jak najbardziej do przyjęcia. Nie ma tłumaczenia dla dowódcy wojsk liniowych, że został zaskoczony - podobny przypadek, jeśliby zdarzył się w erze broni nuklearnej, oznaczałby koniec historii Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Tym razem nie byłoby czasu na złapanie oddechu. 58 Uczucie minionego czasu ogarnęło Victora Henry, gdy siedział na trawniku na tyłach Klubu Armii i Marynarki w Manili. Była trzecia rano, a on słuchał radiowej transmisji z meczu piłki nożnej, który był rozgrywany jedenaście tysięcy mil stąd. Ponad jego głową Orion roztaczał olśniewający blask na połowie sklepienia nieba. Wokół Moskwy ten gwiazdozbiór także świecił jasno, ale o wiele niżej w kierunku południowego horyzontu. Pug usiadł na trawie wśród oficerów obu jednostek i ich filipińskich przyjaciółek. Żony oficerów już dawno zostały odesłane do domu. Wokół panował dobrze mu znany zapach typowy dla tutejszych wieczorów przesycony aromatem świeżo ściętej trawy, damskich perfum, rumu, kremu migdałowego i przystani cuchnącej wodą. Także świeżo przystrzyżone trawniki, papierowe lampiony, stare wojskowe dowcipy przeplatane obelgami przywoływały mu na myśl wspomnienia kilkunastu lat spędzonych tutaj. Życie w Manili przebiegało zadziwiająco jednostajnie, nie ulegając żadnym zmianom. Nerwowo przemęczeni pracownicy ambasady w Tokio przewidywali, iż być może tegoroczne zawody pomiędzy Armią a Marynarką w ogóle się nie odbędą. Obawiali się, że albo Japończycy wkroczą do wojny przed Świętem Dziękczynienia, albo wojska amerykańskie zostaną postawione w stan pogotowia. Jednak nic się nie wydarzyło. Biała płaska piłka przesuwała się tam i z powrotem na sznurku na tej samej co zawsze, starej tablicy z namalowanym boiskiem do piłki nożnej. Nie zmieniły się także maskotki - zwierzęta obu drużyn. Muł okryty brązową derką dopingował drużynę Armii, a kozioł okryty na niebiesko drużynę Marynarki. Spętane zwierzęta czekały na co zabawniejsze momenty. To mógłby równie dobrze być senny tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy rok - pomyślał Pug. W zatoce odbijał się blask reflektorów, które świeciły teraz całą noc w związku z prowadzonymi bez przerwy na dziedzińcu pracami naprawczymi. Tylko one a także lekki niepokój wśród oficerów marynarki, jakby przygotowanych na każdą ewentualność, sugerowały, iż był to jednak listopad tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego. Głośniki starały się zagłuszyć wrzawę panującą na trawnikach. Odbiór radiowy tego wieczoru był zdecydowanie lepszy niż w poprzednich latach. Mecz nadal posiadał ten sam rytualny czar dla Puga. Śledził akcję z napięciem, nerwowo paląc papierosa. Ogarnęła go nostalgia za brutalną młodzieńczą walką na trawie. Przypomniał sobie kotłujące się ciała, sprytne, dobrze wyćwiczone zagranie, a przede wszystkim te rzadkie chwile, gdy udało mu się wykiwać przeciwnika i samodzielnie biec w dół boiska w otoczeniu morza wrzeszczących głosów. Nigdy w życiu nie udało mu się przeżyć czegoś podobnego, ale taka nostalgia już dawno go opuściła. Gdy pomyślał, że chłopcy młodsi od jego synów przebywali teraz tam, na tym chłodnym boisku w Filadelfii i uświadomił sobie, jak złożone i długie było jego życie, które teraz uczyniło z niego żywą mumię. - Pug, słyszałem, że jesteś tutaj. Ktoś delikatnie uderzył go w ramię. Był to jego kolega z klasy Walter Tully. Łysy jak kolano, opalony na ciemny brąz uśmiechał się do niego. Tully opuścił szkołę okrętów podwodnych, by objąć dowództwo nad dywizjonem okrętów podwodnych w Manili. Wskazał palcem na zatłoczony stół w pobliżu tablicy. - Chodź i siądź z nami. - Może, w drugiej połowie, Red. - Był to już zdecydowany anachronizm, ale wszyscy wciąż używali tego przezwiska. - Kiedy siedzę na trawie przypominają mi się dawne czasy. - Masz rację. Wiesz, przyłączę się do ciebie. - Siadaj. Tully także grał w piłkę nożną na uczelni i przysłuchiwał się sprawozdaniu równie uważnie jak Pug. Po chwili biała piłka prześliznęła się przez połowę boiska Armii i wypadła na aut. Wśród okrzyków radości i rozczarowań, młody porucznik uwolnił muła z uwięzi, wskoczył na jego grzbiet i pogalopował dookoła trawnika. - Do diabła! - wykrzyknął Pug. Tully potrząsnął głową. - Coś mi się zdaje, mój stary, że przegramy ten mecz. Oni mają dobrą obronę. Moglibyśmy tam wystawić Puga Henry'ego. - Ha! Piętnaście tysięcy grzywny za nielegalne użycie wózków inwalidzkich. Powiedz mi, Red, że jesteś tym Simonem Legree, nieprawdaż? - Co masz na myśli? - Mówię o wysłaniu "Devilfish" na ćwiczenia, akurat w dniu zawodów między wojskami lądowymi i marynarką. Co się stało? Czy sądzisz, że zagraża nam wojna czy coś podobnego? Tully wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu. - To był pomysł Brancha Hobana. Sądził, że potrzeba im trochę musztry, dlatego wypływają dzisiaj na dwa tygodnie. Około południa będą już gotowi i możesz zobaczyć się z Byronem. - Zostaję tu tylko do czasu odlotu samolotu. - Tak, słyszałem, że dostałeś "Kalifornię"! To wspaniale, Pug! Gra została wznowiona. Po kilku nudnych potyczkach biała piłka przesunęła się na drugi koniec tablicy. Marynarka przerwała złą passę i przeniosła się daleko na terytorium Armii. Pug i Tully poderwali się na równe nogi i dołączyli do okrzyków wydawanych przez swoich towarzyszy "Bij Armię! Gol, Gol!". W tym czasie chorąży wesoło prowadził kozła dookoła trawnika. Pierwsza połowa zakończyła się piłką autową. Gdy mijał ich steward, Red Tully ochoczo zamówił drinki. - Zostańmy tutaj na trawie, Pug. Opowiedz mi o Rosji. Radośnie uśmiechnięta twarz Victora Henry'ego spoważniała, gdy zaczął opisywać bitwę czołgów, którą widział, a także panikę w Moskwie szesnastego października. - Jezus, ty naprawdę tam byłeś! Zazdroszczę ci. A my tutaj siedzimy głupi, tępi i szczęśliwi. Mówili mi, że leciałeś do Manili przez Tokio. - Zgadza się. - Masz jakieś konkretne wiadomości, Pug. Czy te świnie naprawdę mają zamiar się bić. Dochodzą nas czasami straszliwe wieści, ale nic poza tym. - Nasi ludzie są tam naprawdę wystraszeni. Ambasador rozmawiał ze mną dość długo na temat psychologii Japończyków. Powiedział, że to bardzo dziwny naród, a harakiri to ich sposób na życie. Realne szanse nie odgrywają żadnej roli. Są w stanie przeprowadzić ni stąd ni zowąd samobójczą akcję, a on obawia się, że do tego dojdzie. Tully spojrzał na siedzących wokół na trawie lub na leżakach i zniżył głos: - Koniec z tym. Admirał Hart otrzymał dziś bezpośrednie ostrzeżenie o wojnie. Ale z drugiej strony nerwowe pogłoski dochodziły nas z Waszyngtonu przez całe lato i jesień. W lipcu, gdy wylądowali w Indochinach i Roosevelt odciął im ropę naftową, wszyscy myśleliśmy: zaczęło się. Wciąż byliśmy w stanie gotowości. Prawie wariowaliśmy. Czy mamy zaczynać to wszystko od początku? Pug rozłożył dłonie na znak zakłopotania. - Posłuchaj, pewnego dnia na przyjęciu w ambasadzie rozmawiałem z kilkoma biznesmenami. Byli tam Amerykanie, Brytyjczycy, jeden Japończyk, właściciel stoczni, który zacytował opinię, prosto z dworu cesarza, że wojna ze Stanami Zjednoczonymi jest nie do pomyślenia. Wszyscy mu przytaknęli. Więc sam możesz sobie wybrać. - Jedyne co wiem, to że gdy nas zaatakują, będziemy w poważnym kłopocie. Stan gotowości na Filipinach jest przerażający, a mieszkańcy nie chcą się bić z Japończykami. Ale to tylko moja opinia. Jeśli chodzi o okręty podwodne to brakuje tam wszystkiego: torped, części zamiennych, nawet oficerów wachtowych. To wszystko jest po prostu godne pożałowania. Kiedy ostatni raz widziałeś Byrona? - Zdaje się, że około sześciu miesięcy temu. Dlaczego pytasz? - On ma piekielną śmiałość! Pewnego dnia wkroczył do mojego biura i zażądał przeniesienia go na Atlantyk. Jego własny kapitan odrzucił podanie, więc chciał przeskoczyć wyżej. Byłbym go rozszarpał za to. Powiedziałem mu, powtarzam ci to, Pug, słowo po słowie, że gdyby nie to, że jest twoim synem wyleciałby z mojego biura z kopniakiem w tyłek. Victor Henry, siląc się na spokój, powiedział: - Jego żona i dziecko są we Włoszech. Martwi się o nich. - Wszyscy jesteśmy daleko od naszych rodzin, Pug. Po prostu nie mogę go teraz przenieść. Staram się powyciągać oficerów z niszczycieli i statków zaopatrzeniowych i przenieść ich na okręty podwodne. Zrobiłbym wszystko dla twego syna, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, ale... - Nie mów w ten sposób. Byron jest po prostu jednym z oficerów. Jeśli nie możesz tego zrobić, to nic się na to nie poradzi. - W porządku. Cieszę się, że to powiedziałeś. - Mimo wszystko problemy z jego rodziną są rzeczywiście poważne. Jeśli to możliwe, przenieś go. - Jest jeszcze jeden mały problem, mianowicie Japończycy. - Nie ma sprawy. Victor Henry musiał się wysilić, by ton jego głosu nadal brzmiał lekko i przyjacielsko. Gdy z głośników popłynęła znowu wrzawa powiedział z ulgą: - W porządku. Druga połowa. * Po zakończeniu meczu ludzie spali wyciągnięci na trawie pod niebem przeszytym czerwonymi łunami. Chłopcy ubrani na biało wciąż roznosili drinki, a stłoczeni oficerowie marynarki wznosili okrzyki na cześć ich zwycięskiej drużyny. Pug nie przyjął zaproszenia Reda na śniadanie i poszedł do swego pokoju się zdrzemnąć. W tym samym pokoju zamieszkał, gdy po raz pierwszy przyjechał do Manili i czekał na Rhodę, która miała przybyć wraz z dziećmi. Dopiero wtedy zaczęli prowadzić normalne gospodarstwo. Ten wysoki pokój, wypełniony zakurzonymi, starymi klubowymi meblami, które niczym się nie wyróżniały, z wiecznie wirującym wentylatorem ponownie przywołał wspomnienia minionych lat i dni. Odwrócił wentylator, rozebrał się do majtek, otworzył okno balkonowe wychodzące na zatokę i usiadł paląc papierosa za papierosem. Cały czas obserwował budzący się nad błękitną zatoką dzień i przemieszczające się statki. Nie czuł się senny. Siedział tak, prawie bez ruchu, przez ponad godzinę, a zbierający się pot spływał po jego nagim ciele. O czym myślał? Widział obrazy wywołane jego powrotem do Manili. Siebie i Byrona pod drzewem przy białym domu na Bulwarze Harrisona, gdy obaj uczyli się francuskich czasowników. Szczupła twarz chłopca marszczyła się, a ciche łzy były odpowiedzią na krzyki zirytowanego ojca. Przypomniały mu się wszystkie medale uzyskane w szkole przez Warrena: z historii, angielskiego, a także zwycięstwo w baseballu na studiach. Madeline wyglądająca jak z baśni w białej, pajęczej, lekkiej sukience ze złotą koroną na głowie na przyjęciu z okazji swoich ósmych urodzin. Myślał także o Rhodzie zrzędzącej na temat upału i nudy. Co wieczór upijała się w tym klubie. A w czasie tańców bożonarodzeniowych nawet się przewróciła. Potem ta kłótnia, gdy oznajmił jej chłodno, że wnosi pozew o rozwód, a która w istocie położyła kres jej pijaństwu. Zapach trawników, klubowych korytarzy i aromat powietrza w Manili sprawiły, iż uległ złudzeniu, że to wszystko dzieje się teraz, a nie należy do przeszłości, lat, które już dawno odeszły w niepamięć. Następnie pojawił się obraz Pameli Tudsbury na Placu Czerwonym. Posępne, ponure zabłocone ulice Kujbyszewa, i całą noc trwające partie pokera. Odwiedziny kołchozów i ten wolno płynący czas, gdy oczekiwał na bilety kolejowe. Potem dwutygodniowa podróż pociągiem przez Syberię. Piękne syberyjskie dziewczyny sprzedające na małych drewnianych stacyjkach owoce, płaskie, okrągłe bochenki chleba i kiełbaski. Przez pustkowie pokryte śniegiem oświetlone promieniami słońca, biegła linia złożona tylko z pojedynczych torów. W przedziale kolejowym były tylko drewniane ławki, a ludzie, którzy siedzieli obok niego, opatuleni w futra cuchnęli cebulą. Widziało się wśród nich Mongołów. Czasem przez trzy dni jazdy nie widział nic poza ogromnymi połaciami wzbudzających grozę lasów. A potem Japonia i jej wstrętni mieszkańcy. Spojrzenia pełne nienawiści, które paliły jego plecy, gdy chodził ulicami Tokio. Wojna uczyniła tu nawet więcej nieszczęścia i biedy niż w Berlinie. Na koniec ujrzał pół tuzina listów, które napisał do Pameli, by potem je podrzeć na strzępy. Odwiedzając te wszystkie niesamowite miejsca Victor Henry czuł się szczęśliwy, jakby podążał ku nowemu życiu. Życie, na które już stracił nadzieję, a które teraz nagle pojawiło się przed nim jak spełnione marzenie. Rhoda w jego myślach była tryskającą młodością dziewczyną z Waszyngtonu, którą adorował. Rozumiał, dlaczego się w niej zakochał, a następnie ją poślubił. Obecnie traktował ją z obojętnością, zupełnie jakby była żoną kogoś innego. Potrafił obiektywnie ocenić wszystkie jej wady i zalety. Rozwód z nią byłby zbyt okrutny i szokujący. Czym mu zawiniła? Życie, które mu ofiarowała, było jałowe i puste. Teraz był tego świadomy, ale robiła, co w jej mocy. Nie chciał urazić Rhody, ani zrezygnować z szansy rozpoczęcia nowego życia. Pisał listy do Pameli, by przelać swe myśli na papier i w ten sposób nabrać do nich dystansu. Z tych samych powodów napisał jej o masakrze w Mińsku. Gdy dotarł do Tokio stwierdził, że listy są zbyt powolne. Musiał wysłać jeden z dwóch telegramów: "Przyjeżdżaj" bądź "Nie przyjeżdżaj". To by jej w zupełności wystarczyło. W końcu stwierdził, iż była znacznie mądrzejsza niż on. Ten pierwszy krok rzeczywiście powinien tylko być przelotnym romansem, w czasie którego mogliby sprawdzić, czy to prawdziwa miłość, czy tylko namiętność. Nie warto byłoby ranić Rhody dla zwykłego zaślepienia, które nigdy nie trwa wiecznie. Jednak, by to sprawdzić, powinien z nią zamieszkać. Victor Henry zrozumiał, iż było to rozwiązanie bardzo osobliwe, ale nie wiadomo, czy nie najlepsze w jego trudnej sytuacji. W Tokio zastanawiał się, czy nie nadać telegramu: "Przyjeżdżaj". Po krótkim wahaniu zrezygnował. Nawet jeśli to było najlepsze rozwiązanie, nie mógł znaleźć w nim miejsca dla siebie. Nie potrafił wyobrazić sobie siebie uwikłanego w potajemny romans, chociaż ze względu na Pamelę nie myślał o ich związku jako o niemoralnym bądź plugawym. To nie było w jego stylu. Nie potrafiłby dobrze wywiązać się z roli kochanka i kapitana USS "Kalifornia" jednocześnie. Jedno z dwojga by na pewno spartaczył. Dlatego też, do Manili przyjechał nadal niezdecydowany. Tutaj po raz pierwszy od czasu rozmowy na Placu Czerwonym, uświadomił sobie, że rola Rhody w jego życiu zaczęła przyćmiewać Pamelę. Manila była przesiąknięta Rhodą. Dobrymi i złymi wspomnieniami, w których jednak był on. Dzisiejsze realia to Red Tully, przyjaciel z klasy, a teraz komandor wszystkich okrętów podwodnych Floty Azjatyckiej, zawody między Armią a Marynarką Wojenną, w których po raz ostatni brał udział dwadzieścia osiem lat temu, gdy Pam była kilkumiesięcznym niemowlęciem. Tuziny młodych poruczników marynarki siedzących na trawniku z przyjaciółkami w wieku Pameli. Ta dzika sceneria syberyjska nagle stała się blednącym obrazkiem skleconym ze zdjęć migawkowych. Taką samą migawką było to burzliwe pół godziny na Placu Czerwonym. Czy naprawdę mógłby teraz zacząć wszystko od początku? Mieć dzieci, które będą uczyły się mówić. Małych chłopców bawiących się na trawie i dziewczynkę splatającą rączki wokół głowy. Manila przede wszystkim kojarzyła mu się z przyjemnościami, które dały mu jego dzieci. To były najlepsze dni jego życia. Gdyby mógł powtórzyć to wszystko z Pamelą, byłoby to dla niego niczym zmartwychwstanie; prawdziwe drugie życie. Ale czy mógł tego dokonać taki twardy i stetryczały człowiek, jakim był on sam? Był wystarczająco srogi dla swych dzieci, gdy miał trzydzieści lat. Teraz był bardzo zmęczony. W końcu zmógł go sen, gdy siedział na krześle, tak samo jak kiedyś w apartamencie Tudsburych w hotelu National. Ale tym razem nie obudził go pieszczotliwy dotyk chłodnych dłoni. Jego wewnętrzny budzik, który nigdy nie zawodził, i tym razem wyrwał go ze snu na czas, by zdążył dojechać do Cavite i obserwować przybycie "Devilfish". * Byron stał na pokładzie dziobowym przy maszynie kotwicznej, ubrany w mundur i kamizelkę ratunkową, ale Pug go nie poznał. Gdy "Devilfish" przesuwała dziób wzdłuż przystani Byron krzyknął: - O Boże to mój ojciec. Tato! Tato! Wtedy dotarło do Puga, że ten szczupły chłopak z rękoma w kieszeniach ma taką znajomą posturę, a głos jego syna wydobywa się z tej wychudłej twarzy przysłoniętej kędzierzawą, rudą brodą. Gdy okręt jeszcze cumował, Byron wyskoczył na nabrzeże, otoczył ojca ramieniem i przytulił mocno. Pug doznał dziwnego uczucia całując zarośniętą twarz syna. - Cześć Briny. Skąd ten zarost? - Kapitan Hoban nie znosi brodaczy. Planuję zapuścić brodę do kolan. Boże, to niesamowita niespodzianka tato. Z mostku przez megafon niecierpliwie wołał go oficer. Byron niczym kozioł wskoczył z powrotem na bujający się dziób i krzyknął na ojca. - Spędzimy razem cały dzień. Mama pisała mi, że będziesz dowodził "Kalifornią". To fantastyczne! Gdy statek został już zabezpieczony przy nabrzeżu, oficerowie gorąco zaprosili Victora, by zjadł z nimi obiad, w domu, który tutaj wynajmowali. Pug zauważył dezaprobujące spojrzenie Byrona i odmówił. * - Mieszkam na okręcie - powiedział Byron, gdy jechali z powrotem do Manili szarym wojskowym samochodem Puga. - Nie należę do układu. - Dlaczego nie. Wygląda to całkiem nieźle. - Ach, kucharz, lokaj, dwóch chłopców do pomocy, ogrodnik, pięć akrów, basen pływacki, a wszystko to dla tych nędzników gdy rozłożą się na wybrzeżu. Byłem tam na obiedzie. Dziewczyny mają na zawołanie, przychodzą tam na noc. Najróżniejsze: sekretarki, pielęgniarki i co tylko. A potem się zabawiają. - To naturalne w tym wieku. - Tato, co robiłeś, gdy byłeś daleko od mamy. - Myślisz, że bym ci powiedział? - Pug spojrzał na Byrona. Zarośnięta twarz przybrała poważny wyraz. - Więc dobrze. Przechodziłem katusze Briny. Ale nigdy nie rób z siebie męczennika. - Nie jestem męczennikem. Moja żona jest we Włoszech. To wszystko. Oni mogą robić, co tylko chcą? - Jakie były ostatnie wiadomości od niej? - Piętnastego leci do Lizbony. Dostałem zdjęcie dziecka. Poczekaj aż go zobaczysz! To nieprawdopodobne jak bardzo jest podobny do mnie, kiedy byłem małym chłopcem. Przez dwa miesiące Pug ślęczał nad zdjęciami, które miał w portfelu, ale zdecydował się nie wspominać o tym! Dedykacja dla Slote'a była niezbyt zręcznym dodatkiem. - O Boże, to przekleństwo, że musimy być rozłączeni - wykrzyknął Byron. - Ojcze, czy możesz to sobie wyobrazić? Twoja żona z dzieckiem, którego nigdy nie widziałeś na drugim końcu świata; żadnych telefonów, od czasu do czasu, gdy sprzyja ci szczęście, możesz dostać list. To piekło. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że ona prawie już wydostała się przez Szwajcarię. Gdy miała lecieć niemieckim samolotem ogarnęła ją panika. Była chora i taka samotna, że nie mogę jej o to winić. Ale teraz byłaby już w domu, gdyby wybrała inną drogę. Niemcy! Ci przeklęci Niemcy! Po chwili milczenia powiedział ze świadomą beztroską w głosie: - Gorąco tutaj, nieprawdaż? - Ja już zapomniałem, co to jest upał Briny. - Sądzę, że w Rosji musiało być bardzo zimno. - Ale w Tokio już zupełnie lodowato. - Powiedz jakie jest Tokio. Niezwykłe i zachwycające i takie inne. - Najbrzydsze miasto na świecie - powiedział Pug, był zadowolony, że zmienili temat. - Patetyczne. Płaskie, zabudowane chatami miasto, rozciągające się jak tylko można sięgnąć okiem. W centrum kilka nowoczesnych budynków i sygnalizacji, a wokół tłumy biegających małych Japończyków. Większość z nich nosi zachodnie ubrania, które wyglądają jak przerobione ze starych ciuchów. Czasem można zobaczyć kobietę ubraną w tradycyjny strój japoński, kilka świątyń i pagody takie jak w San Francisco, w Chinatown. Nie jest to styl orientalny, wszystko wygląda na biedne i zaniedbane, a wszędzie unosi się zapach ścieków i zepsutej ryby. Tokio to moje największe rozczarowanie. Co więcej nienawiść do białego człowieka jest tak silna, że można ją kroić nożem. - Myślisz, że oni rozpoczną wojnę? - Widzisz, to nie jest proste pytanie - Victor Henry nerwowo pukał palcami po kierownicy. - Mam książkę o ich religi shinto, mógłbyś ją przeczytać, otwiera oczy na wiele spraw. Dostałem ją od ambasadora. To są ludzie, Briny, którzy żyjąc w dwudziestym wieku wciąż wierzą, że ich cesarz jest potomkiem boga - słońca, a ich imperium istnieje bez przerwy dwa tysiące sześćset lat. Według legendy, zanim kontynent się rozpadł na części, Japonia była najwyższym punktem ziemi, a tym samym centrum świata. Tak więc misją tego boskiego narodu jest zaprowadzanie na świecie pokoju poprzez pokonanie wszystkich. Śmiejesz się, ale lepiej mój chłopcze przeczytaj tę książkę. Ta ich religijna paplanina niczym się nie różni od nazistowskiej czy komunistycznej propagandy. Wszyscy wierzą, że istnieje jedna grupa ludzi przeznaczona do tego, by zapanować nad całym światem przy użyciu siły. Jeden Bóg wie, dlaczego ta idea wybuchła w tak różnych formach i wciąż się rozprzestrzenia. To zupełnie jak umysłowy trąd. Powiedz, jesteś głodny? Zajrzymy do starego domu przed obiadem? Uśmiech Byrona, obramowany teraz równo przystrzyżoną rudą brodą wyglądał dziwnie, ale nie był pozbawiony dawnego uroku. - Jasne ojcze. Nigdy tam nie byłem. Sam nie wiem dlaczego. * Jechali wzdłuż Harrison Boulevaro i kiedy zbliżyli się do domu Byron wykrzyknął. - O Boże, czy to naprawdę ten? Ktoś pomalował go na żółto. - Ten sam. Pug zaparkował samochód przy chodniku i wysiedli. Zupełnie ich zaskoczył ten brzydki kolor musztardowy. Nawet niski murek z cegły i żelazna brama były tego samego koloru. Farba była już stara, wypalona przez słońce i zaczynała się łuszczyć. Na trawniku leżał przewrócony dziecięcy rower, duża czerwona piłka, wózek dziecinny i plastikowe zabawki. - Drzewa są wyższe i grubsze - powiedział Byron zerkając przez ogrodzenia - ale dom wygląda jakby się skurczył. Patrz, tutaj Warren rzucił we mnie puszką czerwonej farby. Ciągle jest znak. Potarł butem wyblakłą czerwoną plamę na płycie chodnika. - Przeszedłem tu ciężki czas. Warren zranił mnie w głowę, a potem żółtaczka. - Tak i potrąciła cię ciężarówka, kiedy jechałeś na rowerze. Nie myślałem, że możesz to wszystko tak dobrze pamiętać. Byron wskazał palcem. - Pod tym drzewem siadaliśmy, gdy mnie uczyłeś. Pamiętasz tato? Spójrz, jaki ten pień jest teraz gruby! - O pamiętasz nawet to. Nie sądziłem, że będzie to dla ciebie przyjemne wspomnienie. - Dlaczego nie? Tęskniłem za szkołą. Ty musiałeś ją zastąpić! - Ale byłem wstrętnym nauczycielem. Być może twoja matka powinna była się tym zająć. Ale ona lubiła długo spać rano, a po południu albo szła po zakupy, albo do fryzjera, albo była umówiona na przyjęcie. Przepraszam, że złościłem się na ciebie. Byron spojrzał na ojca spod na półprzymkniętych powiek i podrapał się po brodzie. - Nie ma za co - powiedział. - Czasami płakałeś. Chociaż nie uroniłeś ani jednej łzy, gdy potrąciła cię ciężarówka. Nigdy nie płakałeś z bólu. - No cóż, bałem się, gdy podnosiłeś na mnie głos pełen złości. Ale miałeś rację. Lubiłem uczyć się z tobą. Rozumiałem cię. - W każdym razie miałeś wówczas niezłe stopnie. - Najlepsze, jakie kiedykolwiek otrzymałem. Przez dłuższą chwilę spoglądali przez ogrodzenie w milczeniu. - Więc już obejrzeliśmy to miejsce - powiedział Pug. - A co z obiadem? - Wiesz co? - wzrok Byrona był nadal utkwiony w dom. - Z wyjątkiem trzech dni, które spędziłem z Natalią w Lizbonie, byłem tu bardziej szczęśliwy niż kiedykolwiek w moim życiu. Kocham ten dom. - To jest właśnie najgorsze co może ci się przydarzyć w czasie kariery wojskowej - oznajmił Pug. - Nigdy nie zapuszczasz korzeni. Zakładasz rodzinę pływaków. * Koktajl z krabów podawano w Klubie Armii i Marynarki nadal z tym samym słodkim, czerwonym sosem w takich samych co zawsze smukłych naczyniach ozdobionych na szczycie zielonym listkiem, który niczemu nie służył. Pieczeń z pieca parowego była letnia i zbyt rozgotowana, zupełnie tak jak w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym. Nawet twarze ludzi jedzących tu obiad się nie zmieniły. Z wyjątkiem twarzy Byrona. Ten szczupły mały chłopiec, który zawsze jadł tak wolno, iż doprowadzał tym wszystkich do irytacji był teraz młodym przystojnym człowiekiem z brodą. Nawet teraz jadł zbyt wolno. Pug skończył swoje danie pierwszy, chociaż to on mówił przez cały czas. Chciał wysondować Byrona co sądzi o Pameli i Jochananie Jastrowie. Opisał mu nagłe wtargnięcie Jastrowa do moskiewskiego mieszkania Slote'a oraz jego pojawienie się niczym widma w Spaso w czasie zamieci śnieżnej. Byron wybuchnął gniewem, gdy ojciec wspomniał o odmowie Tudsbury'ego użycia dokumentów z Mińska i jego przypuszczeniu, że Jastrow może być emisariuszem NKWD. - Co? On chyba nie mówił tego poważnie. Dlaczego? On jest albo idiotą, albo hipokrytą! Jeden Bóg wie, że to co mówił o ludziach, którzy nie chcieli pomóc Żydom, było najszczerszą prawdą. Hitler paraliżował świat przez lata uderzając w tę strunę. Nie wierzę, by ktoś mógł rozmawiać z Berelem przez pięć minut i nie uświadomił sobie, że to naprawdę niezwykły człowiek. - Wierzysz w tę opowieść o masakrze? - Dlaczego nie? Czyż Niemcy nie są do tego zdolni? Jeśli Hitler wydał taki rozkaz, to został on wykonany. - Sam nie byłem tego pewien Byronie, ale napisałem do prezydenta. Byron przyglądał mu się z otwartymi ustami, po czym zapytał cicho głosem pełnym niedowierzania. - Co zrobiłeś tato? - No, cóż, dokumenty były przekładane w ambasadzie z jednej szuflady do drugiej jako prawdopodobnie sfingowane. Sądziłem, że zasługują jednak na dokładniejsze przebadanie. To był impuls, być może głupi, ale stało się. Byron Henry wyciągnął rękę, położył ją na dłoni ojca i uścisnął, po czym tkliwym wzrokiem spojrzał na niego. - Wszystko co mogę powiedzieć to to, że dobrze zrobiłeś. - Nie. Sądzę, że był to daremny gest, a te nigdy nie są dobre. Ale to już należy do przeszłości. Przy okazji, czy spotkałeś kiedykolwiek córkę Tudsbury'ego? Natalia wspominała na lotnisku w Rzymie, że ją zna. - Masz na myśli Pamelę. Spotkałem ją raz w Waszyngtonie. Dlaczego pytasz. - Razem z Tudsburymi podróżowałem przez strefę działań wojennych. Odniosłem wrażenie, że to niezwykle dzielna i twarda dziewczyna. Znosiła bardzo wiele, ale nigdy się nie skarżyła. - Ach, z tego co mówi Natalia, Pam Tudsbury jest niezwykle wytrzymała. Nie są pod tym względem zbyt do siebie podobne, ale poza tym niczym się nie różnią. Natalia dużo mi o niej opowiadała. W Paryżu Pamela była istnym diabłem wcielonym. - Naprawdę? - Tak, była tam z tym swoim hemingwayowskim przyjacielem, który mieszkał w pokoju z Lesliem Slotem. Ona i ten gość wzniecali awantury w całym Paryżu. Potem on ją zostawił, a Pamela wpadła w chandrę. Mam ochotę na deser tato. Ty także? - Oczywiście - Victor Henry potrafił zapanować nad ciekawością. - Jaką chandrę? - Ach, nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Spała na okrągło, usiłowała wypić całe wino Paryża, samochód prowadziła jak maniaczka. Pod Marsylią rozbiła samochód na drzewie i omal nie zabiła tego francuskiego pisarza, z którym była. Co się stało? Wyglądasz na zmartwionego. - Bo to smutna historia. Zrobiła na mnie dobre wrażenie. Będę tutaj przez tydzień - oznajmił Pug nagle - chyba żeby clipper zmienił swój rozkład. Może zagramy w tenisa? - Oczywiście, ale nie jestem w takiej formie jak w Berlinie. - Ani ja. * W tenisa grali wcześnie rano, gdy nie było jeszcze upału, po czym brali prysznic i wspólnie zjadali śniadanie. Victor Henry nie wspominał więcej o Pameli. Nocą, gdy nie mógł zasnąć w ciepłym, wilgotnym pokoju, leżąc w ciemnościach myślał jak powrócić do tego tematu. Lecz gdy zasiadał twarzą w twarz z synem przy śniadaniu, nie potrafił tego zrobić. Domyślał się, co może myśleć Byron o romansie swego statecznego ojca z Pamelą Tudsbury. Odebrałby to jako zaburzenia umysłowe typowe dla osób w średnim wieku. Trochę bulwersujące, trochę patetyczne. Czasami Victor sam zaczynał myśleć o tym w taki właśnie sposób. Pewnego dnia Branch Hoban nakłonił go do przyjęcia zaproszenia na obiad i złożenia wizyty w domu w Pasay. Byron uparcie odmawiał towarzyszenia mu. Przed obiadem Pug przez dłuższą chwilę pływał w basenie, otoczonym kwitnącymi drzewami. Następnie równie zadowolony zasiadł do obiadu, na którym podano wspaniałą potrawę w sosie curry. Po krótkiej poobiedniej drzemce rozegrał mecz tenisa, w którym pokonał porucznika Astera. W sumie było to udane popołudnie. Zanim odjechał, odbył rozmowę na temat Byrona. Popijając rum i siedząc na tarasie w ogrodzie Hoban i Aster próbowali uspokoić Puga. Obaj uważali go za urodzonego podwodniaka. Jedyne czego mu brakuje, to zacięcia do wojska. Wręcz obsesyjnie domagał się przeniesienia na Atlantyk, ale Hoban wyjaśnił ojcu, iż było to niemożliwe. W eskadrze i tak brakowało żołnierzy, a "Devilfish" nie mogłaby wyruszyć na morze, gdyby straciła jednego oficera wachtowego. Byron musiał sobie uświadomić, że "Devilfish" to jego okręt. Victor Henry podjął ten temat w najstosowniejszym, jego zdaniem, momencie, to znaczy następnego ranka przy śniadaniu tuż po tenisie i prysznicu, gdy siedząc razem na trawie popijali kawę. Zaobserwował, iż w czasie porannej kawy Byronowi dopisuje najlepszy humor. Starał się, by jego wypowiedź zabrzmiała tak przypadkowo jak to tylko było możliwe. - Słuchaj Byron, wspominałeś, że Natalia leci do Lizbony kiedy? Piętnastego tego miesiąca? - Zgadza się, piętnastego. - Myślisz, że tym razem jej się uda! - Boże, lepiej żeby jej się udało. Mają każde możliwe oficjalne zabezpieczenie i pierwszeństwo. - Cóż piętnasty to już niedługo. Ta twoja prośba o przeniesienie - Pug zawahał się, na twarzy syna pojawił się grymas, który tak dobrze znał: posępny bezmyślny, daleki i zamknięty w sobie - czy nie mógłbyś tego odłożyć przynajmnej do tego czasu? - Odłożyć? To już jest odłożone, nie martw się. Odmówł mi Hoban, Tully i oficer personalny admirała Harta. Czego jeszcze chcesz? - Chcę, byś sam się przekonał, że to konieczne Briny. - Posłuchaj, zakładam, że ona dotrze do domu z dzieckiem. W innym razie zdezerterowałbym i sam ich tam odwiózł. Jednak wciąż chcę, by mnie przeniesiono. Chcę ich zobaczyć. Chcę być blisko nich. Nigdy nie widziałem mego własnego syna! Od czasu gdy się pobraliśmy, spędziłem z moją żoną w sumie trzy dni. - Jest jeszcze druga strona. Twoja eskadra jest zdesperowana, bo brakuje oficerów wachtowych. Jesteśmy w stanie gotowości na wypadek wojny i... Byron mu przerwał. - Co się dzieje tato? Nie prosiłem cię, byś wstawił się za mną u Tully'ego. - I bardzo się z tego cieszę. Red Tully nie może przezwyciężyć czegoś, co jest niemożliwe. On i tak użył swego stanowiska, gdy wciągnął cię do klasy z maja, ale to było co innego... Byron przerwał mu ponownie. - Jezu, tak, i jestem dozgonnie wam obu za to wdzięczny. Dzięki temu mój syn urodził się we Włoszech i dzięki temu cała kula ziemska dzieli mnie teraz od mojej żony. - Może lepiej przestańmy o tym mówić - mruknął Pug. - To genialny pomysł ojcze. * Byron był znów wesoły, gdy jedli jajka na bekonie, ale Victor Henry czuł, iż ta krótka ostra wymiana zdań zniszczyła tę więź, która się między nimi nawiązała. Byron nie mógłby być bardziej przyjazny, gdy żegnał następnego dnia odlatującego ojca. Na przystani zarzucił ręce na szyję Puga. Pod wpływem impulsu, gdy broda Byrona łaskotała go w usta, zapytał: - Czy Natalii spodobają się te krzaki na twojej twarzy? Śmiech Byrona sprawił mu ogromną przyjemność. - Nie martw się. W dniu, kiedy opuszczę "Devilfish" zgolę to. - A więc, to byłoby na tyle, Byron. - Znów przypominamy te pustynne rośliny, które nigdy nie mogą się ukorzenić, bo wciąż je rozwiewa wiatr. - Właśnie. - Zobaczysz się z Warrenem i Janice za kilka dni. Pozdrów ich ode mnie. Głośnik wezwał wszystkich pasażerów na pokład. Victor spojrzał w oczy swojego syna i powiedział zdławionym głosem: - Modlę się za Natalię i twojego chłopca. Oczy Byrona pozostały spokojne i nieodgadnione. - Wiem o tym tato. Dziękuję. Gdy clipper oddalał się, syn wciąż stał na przystani, z rękoma w kieszeniach, spoglądając w jego kierunku. * W tym samym czasie flota japońska była w drodze na Hawaje. Wyspy Kurylskie, które tworzyły łańcuch skał wulkanicznych o długości siedmiuset mil, luźno łączące Japonię i Syberię, stwarzały doskonałe warunki na potajemne spotkanie. Sześć lotniskowców japońskich spotkało się wśród tych ciemnych, gdzieniegdzie rozjaśnionych śniegiem urwisk. Silne wiatry i długotrwałe mrozy sprawiły, iż roślinność była zdegenerowana i było jej bardzo mało. W deszczu i słocie lotnicy ćwiczyli ataki torpedowe podczas gdy pancerniki, krążowniki oraz tankowce stopniowo dołączały do eskadry. Nikt nie wiedział o gromadzącej się armadzie. Była to wspólna tajemnica marynarzy zaokrętowanych na pokładach i kilku japońskich przywódców. Gdy flota wyruszyła na wschód, tylko kilku oficerów flagowych zostało poinformowanych gdzie zdążają i dlaczego. Nie mieli wyznaczonego ani dnia, ani godziny ataku. Co więcej, nie byli pewni, czy atak nastąpi. Flota miała być w pogotowiu na wypadek gdyby rozmowy w Waszyngtonie zostały zerwane. Japońscy posłowie starali się Wypracować modus vivendi, zawieszenie broni na Pacyfiku zanim obudzą się działa. Japońskie modus vivendi zobowiązywało Stany Zjednoczone do ponownych dostaw ropy naftowej i złomu, uznania prawa Japonii do władania wschodnią Azją i kolonizacji Chin. Jeśli Ameryka przystanie na takie warunki, flota japońska zostanie wycofana. Ale modus vivendi Stanów Zjednoczonych wzywało Japończyków do zaprzestania wojny w Chinach, wycofania się z południo-wschodniej Azji w zamian za normalizację stosunków gospodarczych. Przywódcy japońscy zdecydowali, iż jeśli to jest ostatnie słowo, to przystępują do walki. Według początkowych ustaleń atak miał na dany sygnał rozprzestrzenić się we wszystkich kierunkach na całym Pacyfiku. Obecnie wszelkie ruchy wojsk zostały wstrzymane, by w odpowiednim, nieodwołalnie już określonym czasie uderzyć z zaskoczenia na Hawaje. Trzy główne punkty na południowym Pacyfiku, które znajdowały się pod panowaniem białych to Pearl Harbor, Manila i Singapur. Zgodnie z planem amerykańska flota i lotnictwo stacjonujące w Pearl Harbor miały być zaatakowane z powietrza. Marynarka japońska miała obezwładnić Singapur, a desant lądowy Manilę. Po wykonaniu tych operacji oddziały biorące w nich udział miały dołączyć do wojsk znajdujących się we Wschodnich Indiach i wspólnymi siłami pokonać Chiny. Przez cały czas oczywiście żołnierze japońscy mieli odpierać ataki połączonych sił Anglii i Stanów Zjednoczonych. Według ostatecznych spekulacji chodziło o to, by Niemcy wygrali tę bratobójczą wojnę białych ludzi dając szansę Japonii, bądź też miało to doprowadzić do takiego wyczerpania sił amerykańskich i brytyjskich, które pozwoliłoby Japonii zatrzymać podbite tereny bez względu na to co stanie się z Niemcami. Przywódcy japońscy wspólnie z cesarzem wątpili w powodzenie tak ryzykownego planu, jednak sądzili, iż nie mają innego wyboru. Znajdowali się w tak samo kłopotliwym położeniu jak Niemcy przed atakiem na Związek Sowiecki. Oba państwa kierowane przez militarzystów rozpoczęły wojny, których w istocie nie były w stanie skończyć. Czas uciekał, a zapasy topniały, toteż decydowały się uderzać na ślepo wierząc w poprawę losu. Trzy przyczyny wpłynęły na to, że atak japoński nastąpił właśnie teraz. Kończyła się ropa naftowa, pogoda wkrótce miała się pogorszyć, co utrudniłoby wszelkie działania wojenne, a biali ludzie w końcu ulegli trwodze i umacniali swoje trzy bastiony dostarczając tam tydzień w tydzień samoloty, okręty, działa przeciwlotnicze, czołgi i budując fortyfikacje. Chwilowa przewaga Japonii na południowym Pacyfiku i we wschodniej Azji malała z dnia na dzień. Jeśli prezydent Roosevelt nagle nie złagodnieje, Japonia będzie musiała uderzyć lub zrezygnować z marzeń o imperium. I tak, na dzień przed zawodami armii i marynarki, armada wyruszyła na wzburzone wody, udając się w kierunku Hawajów. Gdy japońska flota podążała na wschód, znacznie mniejsza flota amerykańska wyruszyła z Pearl Harbor na zachód. Admirał William Halsey zabrał na pokład "Enterprise" dwanaście myśliwców, by dostarczyć je na wyspę Wake. Japonia, działając w ukryciu, już dawno wybudowała fortyfikacje na każdej swojej wyspie i także na Pacyfiku, a Kongres wciąż odrzucał prośby prezydenta Roosevelta o przeznaczenie funduszy na umocnienie amerykańskich baz na tym oceanie. Dopiero teraz, w końcu listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, fundusze zostały zatwierdzone. Pracując w szalonym pośpiechu próbowano nadrobić zaniedbania. Na Wake prace zostały prawie ukończone, ale atol nadal nie posiadał żadnego zabezpieczenia przed atakiem z powietrza. Na drugi dzień, Warren Henry wracał z porannego lotu patrolowego i lądował na pokładzie lotniskowca. Dzień był słoneczny i czysty jak kryształ. Pokład wyrósł przed Warrenem - poczuł jak noga gwałtownie zaczepia o linę hamującą, a pasy bezpieczeństwa ostro wbijają się w żołądek, i już był na dole wśród marynarzy pokładowych ubranych w jaskrawoczerwone, zielone i żółte bluzy, którzy gestykulując poruszali się między samolotami niczym w jakimś szalonym tańcu. Ciepłe powietrze morskie wirowało nad otwartym okienkiem tylnego strzelca. Odpiął pasy i połączenia, zebrał mapy i niezręcznie wydostał się na pokład, gdzie wiał orzeźwiający wiatr. W tym samym czasie następny samolot zwiadowczy wylądował wśród ryku silnika. Oficer lądowy krzyknął osłaniając usta rękoma: - Wszyscy piloci do kabiny szóstej na godzinę dziewiątą. - Co się stało? - Stary chce z nami pogadać. - Kapitan? - Halsey. - Jezu! * Miękkie, wygodne fotele w kabinie były już zapełnione przez pilotów w mundurach khaki i żółtych kamizelkach ratunkowych, gdy Halsey wkroczył w asyście kapitana okrętu i dowódców eskadr. Stanął przed tablicą z pleksy, na której pomarańczowe znaki pokazywały trasy lotów i wyznaczone zadania. Warren siedział zaledwie o kilka stóp od niego. Z tak niewielkiej odległości widział dokładnie, starą i poznaczoną plamami twarz Halseya. Od czasu do czasu nawiedzał ją, ukazujący zęby, nerwowy tik. Dowódca dywizjonu pomachał zieloną kartką. - W porządku, wszyscy otrzymali to już wczoraj i zdążyli przedyskutować, ale admirał prosi mnie, bym odczytał to jeszcze raz, na głos. Rozkaz bojowy nr 1 1. "Enterprise" działa teraz w warunkach wojennych 2. O każdej porze dnia i nocy musimy być przygotowani do natychmiastowej akcji 3. Możemy napotkać wrogie okręty podwodne Potrzeba nam spokojnych nerwów i odważnych serc. Oficer dowodzący "Enterprise" zatwierdzone przez W. F. Halseya wiceadmirała Marynarki Stanów Zjednoczonych Komandora Grupy Lotniskowców. Kapitan zrobił krok do tyłu i stanął wśród komandorów eskadry za admirałem. Halsey rozejrzał się po pokoju, ściągając siwe brwi. - Dziękuję. Słyszałem, że wczoraj były pytania. Jestem tu, by zaspokoić waszą ciekawość. Żadna ręka nie uniosła się w górę, nie padło żadne pytanie. Twarz admirała Halseya wykrzywiła się w mimowolnym tiku, kiedy spoglądał przez ramię na otaczających go oficerów. - Panowie - zwrócił się znów do pilotów. - Mowę wam odjęło? Wywołało to niespokojne szepty. - Z wiarygodnego źródła wiadomo mi, że ktoś powiedział, że ten dokument daje każdemu z was carte blanche odnośnie postawienia Stanów Zjednoczonych w stan wojny. A teraz czy ten odważniak, który to powiedział zechce wstać? Warren Henry zrobił krok do przodu. Wszystkie twarze zwróciły się w jego kierunku. - Jak się nazywasz? - Porucznik Warren Henry, sir. - Henry? - Srogi wyraz jakby złagodniał na twarzy Halseya. - Czy jesteś krewnym kapitana Victora Henry? - To mój ojciec, sir. - No cóż, on jest wspaniałym oficerem. Wróćmy do rzeczy. Sądzisz, że ten rozkaz pozwala ci pogrążyć twój kraj w wojnie, czy nie tak? - Tak i dodałem wczoraj, że jestem jak najbardziej za tym. - Jesteś za tym, tak? Dlaczego? Kim ty jesteś? Jednym z tych spragnionych krwi zabójców? Admirał uniósł do góry swą wysuniętą szczękę. - Admirale, sądzę, że już teraz znajdujemy się w stanie wojny, tyle że walczymy z rękoma spętanymi na plecach. Twarz Halseya wykrzywiła się, po czym nakazał Warrenowi wstąpienie do szeregu. Splatając ręce z tyłu admirał powiedział szorstkim tonem: - Panowie, ta jednostka została przygotowana do akcji wiele tygodni temu. Nie pozostawiono nic niesprawnego, zbędnego czy łatwopalnego na pokładzie "Enteprise" o czym bym nie wiedział. Wyjątek stanowi pianino w mesie oficerskiej. Sam odpowiadam za to uchybienie. Obecnie nasza misja jest sekretem. Na naszej drodze nie napotkamy żadnych jednostek Stanów Zjednoczonych, ani sił sprzymierzonych. Wszyscy otrzymali ostrzeżenie. Te, które napotkamy, będą należeć do wroga. Jeśli nie zaatakujemy pierwsi, nie będzie nam już dana druga szansa. Dlatego strzały z tej jednostki będą padać pierwsze, a dyskutować będziemy potem. Ja ponoszę wszelką odpowiedzialność. Jakieś pytania? - Powoli przyjrzał się otaczającym go młodym twarzom. - W takim razie życzę wam dobrego dnia i pomyślnych łowów. * Później skrzydłowy Warrena leżąc nago na górnej koi, stwierdził: - Trzeba mu jednak przyznać, to waleczny skurwysyn. - Albo stuknięty i skory do strzelaniny starzec - odparł Warren opłukując brzytwę - zależy od rozwoju wydarzeń. W dniu, kiedy Japończycy podążając na wschód zbliżyli się do udającej się w przeciwnym kierunku floty Halseya, Warren patrolował rejon północny w odległości ponad dwustu mil od japońskich okrętów. Japoński samolot zwiadowczy też został wysłany na taką samą odległość w kierunku południowym. Na ogromnym Pacyfiku cała ta akcja przypominała zabawę w chowanego. Setki mil wody dzieliły dwa patrolujące samoloty, a okręty minęły się spokojnie, nie zauważając się nawzajem. * Nad Guam zapadał zmrok, gdy Victor Henry wyglądał przez okno lądującego clippera. Wierzchołki gór na wyspie były oświetlone łuną zachodzącego słońca. Cień padający już na wyspę spłaszczał perspektywę. Guam poprzecinana tarasowymi polami, wyglądała jak obraz namalowany na japońskim parawanie. Od czerwonego horyzontu ostro odcinała się ciemna plama; Rota, wyspa pod panowaniem Japończyków. * Zmęczeni i przepoceni pasażerowie stali stłoczeni w wejściu do biura emigracyjnego, gdy nadjechał szary samochód z powiewającą na przednim błotniku flagą amerykańską. - Kapitan Henry? - Marynarz w białym mundurze zasalutował i wręczył mu kopertę wyławiając pewnie z tłumu pilotów i cywilów oficera marynarki wojennej. - Pozdrowienia od gubernatora, sir. Na kremowym papierze listowym widniał złoty napis: Gubernator Guam Clifton Norbert Tollever, Jr. Kapitan Marynarki Stanów Zjednoczonych. Cześć Pug! Pozdrowienia dla najgorszego gracza na świecie i jeśli to nie jest niedziela zapraszam na drinka, obiad i partyjkę. Kip. Puga rozśmieszył ten stary dowcip o jego niedzielnej abstynencji. - Panie poruczniku, przykro mi, ale zanim załatwię to wszystko tutaj, dotrę do hotelu, umyję się i tak dalej, gubernator będzie już po obiedzie. - Nie, sir. Proszę mi pozwolić wyjaśnić. Gubernator powiedział, że mam zabrać pana prosto do pałacu, razem z bagażem. Dostanie pan pokój, by się odświeżyć i wypocząć. Złote naszywki na ramieniu białego i sztywnego munduru adiutanta gubernatora załatwiły wszelkie trudności. Po pięciu minutach Victor Henry wsiadł do samochodu gubernatora żegnany zawistnymi spojrzeniami pozostałych pasażerów. * Jechali przez wyspę spowitą w ciemnościach. Droga była kręta i wąska, ale porucznik zręcznie wymijał część wybojów, wpadając za to w inne. - Brakuje wam sprzętu do naprawy dróg? - zapytał Pug. - Gubernator przeznaczył pieniądze wyżebrane z funduszy społecznych na stanowisko artylerii i budowę schronów. Mówi, że może go za to powieszą, ale jego najważniejszym obowiązkiem jest obrona wyspy, a nie łatanie dróg. Przynajmniej dopóki będzie można jej bronić. - Światła samochodu oświetlały zieloną dżunglę i pola uprawne. - A to już stolica, sir. Samochód jechał wybrukowaną ulicą, mijając zamknięte sklepy i słabo oświetlone bary o wyszukanych nazwach w stylu: Wiadro Krwi. Tutaj wałęsali się samotni marynarze, niektórzy w towarzystwie śniadych dziewcząt ubranych w skąpe suknie. Samochód wjechał na przestronny, przystrojony kwiatami plac. Jego zabudowa opierała się na antycznym wzorze hiszpańskim. Z czterech stron zamykały go katedra, długie baraki: ogromne więzienie oraz ozdobny budynek, który porucznik nazwał Pałacem Gubernatora. * Kip Tollever pomachał na powitanie, kiedy Victor wspinał się szerokimi schodami na pałacowy taras. Ubrany w biały sztywny mundur siedział w ogromnym, rzeźbionym, hiszpańskim fotelu. Żelazne żyrandole rzucały na niego żółte światło. Przed gubernatorem stali tubylcy, ubrani tylko w spodnie i koszule bez rękawów. - Siadaj Pug - wskazał mu krzesło obok siebie. - Witaj na pokładzie. To nie potrwa długo. Zaczynaj Salas. A co z uczniami? Ćwiczyli codziennie? Była to konferencja na temat przygotowań do obrony. Tollever zwracał się do krajowców po angielsku lub hiszpańsku tonem protekcjonalnej uprzejmości. Jeden mówił dziwnym dialektem, który pozostali tłumaczyli. Mężczyźni byli przystojni i wyżsi od Filipińczyków. - W porządku Pug - gubernator lekko poklepał gościa po kolanie, gdy tubylcy w ukłonach wychodzili na schody. - To dopiero niespodzianka. Twoje nazwisko na liście pasażerów clippera! Na tej wyspie to duże wydarzenie. Kate, kiedy jeszcze tu była, dwa razy w tygodniu rzucała się na tę listę jak na list miłosny. No cóż. Na co masz ochotę? Najpierw drink, a potem prysznic? Chodź, wypijemy po jednym. Gdzie się podziewałeś? Co cię sprowadza do tego wyspiarskiego raju? * Siedząc na tarasie popijali wspaniały poncz rumowy, z ozdobnie rzeźbionych zielonych wysokich szklanek. Pug opowiadał o swoich podróżach. Tollever wykazywał daleko większe zainteresowanie wojną w Rosji niż Japonią. Gdy Pug powiedział mu, iż spędził cztery dni w Tokio zauważył tylko: - Ach, naprawdę? A propos, zostaniesz do jutra, prawda? Wyznaczę chłopca, by się tobą zajął. Będzie ci wygodnie. - Dzięki Kip. Lepiej prześpię się w mieście, w hotelu PanAm. Odlot zależy od warunków atmosferycznych, a nie chciałbym, by mnie zostawili tutaj. - Nie ma problemu. - W głosie Kipa zabrzmiała władcza nuta. - Nie wyruszą bez ciebie. Ja już tego dopilnuję. * Zdaniem Puga pałac robił bardzo przygnębiające wrażenie, które pogłębiały jeszcze bogate ciemne meble i ogromne przestrzenie. Nad łóżkiem pokrytym złoto-srebrną narzutą z brokatu wolno obracał się wentylator. Z nowych niklowanych kurków w przestronnej łazience tryskała wspaniała, gorąca woda. Ale ta cisza! Tubylcy w swych białych uniformach poruszali się wokół. bezgłośnie niczym duchy. On i gubernator byli chyba jedynymi białymi tutaj, jako że biały porucznik odjechał, by zabawiać się w jednym z barów. Gdy się ubierał z drugiego końca pałacu dochodziły odgłosy przygotowań do obiadu, szczęk srebrnych sztućców i porcelany. W ponurym a jednocześnie wspaniałym wnętrzu hiszpańskiej jadalni, siedząc przy jednym końcu długiego, błyszczącego stołu dwaj Amerykanie spożywali obiad, na który składały się wyłącznie mrożonki i konserwy przywiezione z domu. Kip Tollever utrzymywał swą gubernatorską godność przy pierwszych potrawach zadając grzecznościowe pytanie o starych przyjaciół z Berlina i o sytuację w Manili. Jednakże po kilku kieliszkach wina ta fasada zaczęła się załamywać, by po krótkim czasie lec w gruzach. Wkrótce na wierzch wyszła zazdrość wobec stanowiska Puga i przygnębienie z własnego przeniesienia na wyspę było bardzo deprymujące. Młodsi oficerowie mogli pójść do baru, zabawić się, czy też do klubu wypić i pograć w karty. Gubernator musiał siedzieć samotnie w pałacu. W dodatku źle sypiał i tęsknił za żoną. Kobiety oczywiście musiały odjechać do domu. Jeśli Japończycy zaatakują, Guam nie będzie w stanie się bronić nawet przez tydzień. W Saipan i Tinian, o pół godziny lotu stąd, bombowce japońskie stały wzdłuż nowych pasów startowych, a na kotwicach kołysały się załadowane transportowce wojskowe. Guam natomiast nie miało nawet lotniska wojskowego. Gdy podano deser pojawiło się czterech oficerów w towarzystwie adiutanta. - O, proszę, jest towarzystwo - ucieszył się gubernator. - Ci mili chłopcy przychodzą tutaj co wieczór po obiedzie, Pug. A ja odkrywam przed nimi tajniki gry. Co o tym sądzisz? Masz ochotę na partyjkę czy wolisz się przejść? Pug zauważył, że twarze młodzieńców rozjaśniły się, gdy usłyszeli o drugiej możliwości. Nadając swemu głosowi beznamiętny ton powiedział bez cienia entuzjazmu. - Dlaczego nie. Możemy zagrać. Gubernator Guam przeniósł niezdecydowany wzrok z twarzy Puga na oficerów. Trzymał się prosto, kiedy rozmawiał z podwładnymi. Gęste, szpakowate włosy, twarz o wydatnej szczęce i jasnobłękitne oczy powinny nadać jego twarzy wyraz surowy i poważny. Tymczasem wyglądem przypominał zmęczonego starca, który waha się czy wybrać przyzwyczajenie czy kurtuazję. Ta gra była niewątpliwie krótką chwilą radości daną mu na wygnaniu. - Ach, do diabła - mruknął po chwili. - Nieczęsto nadarza się okazja, by spotkać starego przyjaciela z klasy. Szczególnie tak drogiego przyjaciela. Uciekajcie młodzi koledzy i bawcie się dobrze. Do zobaczenia jutro o tej samej porze. - Do widzenia, sir - odpowiedział oficer marynarki starając się, by jego głos oddał rozczarowanie. Czterech młodych ludzi zniknęło w okamgnieniu. Kapitan Tollever i kapitan Henry siedzieli długo popijając brandy. Kip pytał Puga czy Japończycy naprawdę mają zamiar atakować, czy przygotowania w Saipan były tylko bluffem mającym przyśpieszyć zakończenie rozmów w Waszyngtonie. Kiedyś przebywał w Tokio jako attache, ale Japończycy zawsze stanowili dla niego wielką niewiadomą. Problem polegał na tym, iż nieodpowiedni ludzie dostali się do władzy i stąd brały się kłopoty. Armia miała teraz siłę, która pozwalała jej postawić veto ministrowi wojny, a to oznaczało, że wojsko mogło zrzucić każdy gabinet, który mu nie odpowiadał. Japończycy zawsze dążyli do podbijania obcych krajów, ale czy zaatakują Stany Zjednoczone? Znał kilku Japończyków, byli to wspaniali ludzie, z wyobraźnią, przyjacielsko nastawieni do Stanów Zjednoczonych i poważnie zmartwieni militarnymi planami swych przywódców. Z drugiej strony, ludzie, którzy lecieli clipperami opowiadali mrożące krew w żyłach historie o okrucieństwach Japończyków w Chinach. Szczególnie bezwzględnie obchodzili się z białymi, którzy dostali się w ich ręce. - Czytałeś, co wojsko japońskie zrobiło, gdy zdobyło Nanking w tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym roku? Byliśmy tak zajęci zatopieniem ich "Panay", że prawie nie zwróciliśmy na to uwagi. Wpadli w szał: zgwałcili dwadzieścia tysięcy chińskich kobiet, po czym większość z nich wyrżnęli. A właściwie zaszlachtowali tak, na miłość boską, że kobiece głowy, ręce i piersi walały się po ulicach. To prawda Pug. Chińczyków wiązali w setki, gonili po ulicach i strzelali do nich z karabinów maszynowych. Dzieci gonili po ulicach i strzelali do nich jak do królików. W ciągu kilku dni zamordowali około dwustu tysięcy cywilów. A to wszystko możesz przeczytać w oficjalnych raportach. To stało się naprawdę. Miałem okazję zerknąć na te fakty, można powiedzieć byłem tym osobiście zainteresowany. A teraz jestem tutaj - kontynuował wychylając czwarty czy piąty pękaty kieliszek brandy, pokazując jednocześnie białka oczu swemu przyjacielowi. - Jestem tutaj bez samolotów, okrętów czy nawet oddziału wojska. Tylko kilku marynarzy i garstka marines. Marynarka powinna wydać mi rozkaz ewakuacji, ale skąd, politycy nie zdobędą się na to. Ci sami politycy, którzy odmówili funduszy na uzbrojenie wyspy. Nie. Będziemy siedzieć i czekać, aż tu przyjdą. Flota nie przybędzie na czas, by nas uratować. Pamiętasz co powiedział o mnie Lucky Bag, gdy dostaliśmy dyplomy? "Każdy z przyjaciół Kipa Tollevera chciałby dziś być na jego miejscu! Nie tylko dziś, ale nawet za trzydzieści lat". Śmieszne, co? Chodź wypijmy po jeszcze jednym i posłuchamy nocnych wiadomości z Tokio. * W wyłożonej drewnem bibliotece gubernator manipulował pokrętłem dostrajając odbiornik. Była to wielka czarna maszyna, mrugajaca czerwonymi, zielonymi i żółtymi światełkami, gdy emitowała gwizdy i szumy. Usłyszeli wyraźnie głos japońskiej kobiety. Opowiedziała o zwycięstwach Niemców pod Moskwą i przewidywanej kapitulacji Związku Sowieckiego, po czym radosnym głosem poinformowała słuchaczy o zamieszkach, jakie powstały w Stanach Zjednoczonych w związku z ujawnieniem tajnych planów wojennych prezydenta Roosevelta. "Chicago Tribune" otrzymała dokument pod nazwą "Program Zwycięstwa". Victor Henry podniósł się gdy słodki głos cedził słowa Ploglam Zwycięstwa. Dokument głosił, że potrzeba ośmiomilionowej armii do wojny obronnej przeciwko Japonii, a także do ataków powietrznych przeciwko Niemcom z baz na terenie Anglii. Konsekwencją tych przedsięwzięć miała być inwazja na Europę w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Gazety, oświadczyła, patriotycznie wydrukowały cały ten plan! W końcu ujawniono diabelskie plany Roosevelta wciągnięcia Ameryki w wojnę po stronie plutokratycznych kolonistów - oznajmiła spikerka. Amerykanie unieśli się gniewem. Kongresmeni wzywali do postawienia w stan oskarżenia oszusta z Białego Domu. Biały Dom bezwstydnie milczał, ale uczciwe pokojowe zamiary ostatnich propozycji ze strony japońskiej - szczególnie teraz w świetle ujawnionych machinacji wojennych Roosevelta - zostały przyjęte z radością przez cały naród amerykański. Kobieta mówiła dalej przytaczając całe strony dokumentu zamieszczonego w "Tribune". Pug je rozpoznał. Niektóre zdania pisał on sam. - Rozumiesz coś z tego Pug? Zwykłe androny, nie? - Tollever ziewnął. - Jakiś reporter dostał w ręce materiały opracowane na wszelki wypadek i wszystko rozdmuchał. - Na pewno. Cóż może być innego? Pug poczuł, jak robi mu się niedobrze. Jeśli do tego doszło to Stany Zjednoczone są przeżarte zgnilizną. Japończycy będą mogli zająć Wschodnie Indie, nawet Filipiny, a Ameryka nie stanie do walki. Zdrada tajemnicy najwyższej wagi państwowej przez gazetę była upadkiem honoru. Jego zdaniem niepodobnym do niczego w historii tego kraju. Ulgę przyniósł mu jedynie fakt, iż zdrada była tak odważna i zdumiewająca, że Niemcy i Japończycy nie będą w stanie w nią uwierzyć, chociaż na pewno wykorzystają ją do celów propagandowych. - Czas żebym się położył - Victor potrząsnął głową i podniósł się z miejsca. - Do diabła, nie rób tego Pug. Siadaj. Nie zjadłbyś omleta lub czegoś podobnego? Mój kucharz robi doskonałe omlety. Za pół godziny posłuchamy dziennika porannego z San Francisco. Ta bestia odbiera go jakby był nadawany w domu obok. Sprawdzimy, czy powiedzą coś na temat "Chicago Tribune". To śmieszne, szukamy potwierdzenia informacji z Tokio w San Francisco. Pug nalegał, iż będzie lepiej, gdy wróci do hotelu PanAmerican. Opanował go nastrój przygnębienia, który dodatkowo pogłębiała czarna niedola emanująca niczym zapach z uwięzionego gubernatora Guam, dawnego strzelca Akademii Marynarki, który topił swe smutki w brandy. Mimo wszystko Tollever zamówił omlety i zatrzymał Victora na następną godzinę wspominając dawne dni w Manili, kiedy byli sąsiadami. Jego lęk przed samotnością był przerażający. W końcu Tollever zrezygnowany podszedł do telefonu i wezwał oficera, który przyjechał samochodem po kilku minutach. Czterech tubylczych stewardów mocowało się z walizką Puga i dwiema torbami. U szczytu pałacowych schodów Kip zawołał do Puga. - Słuchaj, czy mógłbyś zadzwonić do Kate z Pearl? Ona jest już z powrotem w naszym domu w La Jolla. Powiedz, że widziałeś się ze mną i że wszystko w porządku. Wiesz, ona bardzo interesuje się tutejszą szkołą. Powiedz, że zapisy się już skończyły na następny semestr. Wiesz co, powiedz jej, że ją kocham. - Na pewno powiem. - I pozdrów Rhodę. Będziesz pamiętał? Z wszystkich żon oficerów marynarki, które znałem, była najładniejsza i najlepsza. Z wyjątkiem mojej Kate naturalnie. - Powtórzę jej to Kip - odpowiedział Pug. Fakt, że Tollever używał czasu przeszłego mówiąc o sobie przeszył go dreszczem. - Dobrego polowania na "Kalifornii" Pug - Tollever przyglądał się jak samochód odjeżdżał. Był białym wyprostowanym znakiem na tle ciepłej nocy. O świcie clipper wystartował z Guam. 59 Tego dnia kiedy Victor Henry wyjechał z Manili, ambasada japońska we Włoszech wydała nieoczekiwane przyjęcie dla japońskich i amerykańskich korespondentów prasowych. Celem było okazanie serdeczności, która miała być odpowiedzią na krążące plotki o wojnie. Reporter z "New York Timesa" poprosił Natalię, by tam z nim poszła. Nigdy przedtem nie zostawiała dziecka wieczorem, żadna suknia na nią nie pasowała, a w dodatku nie lubiła za bardzo tego człowieka. Ale w końcu zgodziła się i poprosiła krawcową, by szybko dopasowała jej najszerszą suknię. Gdy wychodziła z hotelu zostawiła pokojówce, opiekującej się dzieckiem, ogromną listę pisemnych instrukcji dotyczących kąpieli i karmienia syna. Na widok listy kobieta roześmiała się. Krążące pogłoski o wojnie na Pacyfiku zżerały nerwy Natalii, miała nadzieję dowiedzieć się czegoś konkretnego na przyjęciu. * Wróciła z dziwną plotką. Pośród amerykańskich gości był Herb Rose, dystrybutor filmowy, który nadal miał swoje biura w Rzymie. Herb ożywił nieco to sztywne, zimne i bezcelowe przyjęcie, jako że mówił po japońsku. Okazało się, że prowadził podobne biura w Tokio. Był to przystojny kalifornijski Żyd, ubierający się w garnitury od najlepszych włoskich krawców i z łatwością konwersujący po włosku. Wydawało się, iż był jak najbardziej wytwornym mężczyzną dopóki nie zaczynał mówić po angielsku. Wtedy bowiem zachowywał się jak typowy przedstawiciel show biznesu: sypał niewymyślnymi dowcipami, był ostry i nieco nieokrzesany. Herb Rose, który miał odlecieć do Lizbony tym samym samolotem co Natalia i jej wuj, podszedł do niej na przyjęciu, odciągnął na bok i w kilku nerwowych zdaniach kazał jej iść następnego ranka o dziewiątej z wujem do kościoła Świętego Piotra i czekać koło Piety Michała Anioła. Tam ktoś im zaproponuje wydostanie się z Włoch szybszą drogą przez Palestynę. Wojna między Ameryką i Japonią to już kwestia nie tylko dni, ale godzin. Tak twierdził Herb. On sam wyjeżdżał w ten sposób, rezygnując z biletu na samolot do Lizbony. Nie mógł powiedzieć jej nic więcej. Błagał ją, by skończyli wszelkie rozmowy na ten temat i nie poruszali go, gdy znajdą się w hotelu. Wróciwszy z przyjęcia powtórzyła wszystko wujowi podczas spaceru w zimnym deszczu po Via Veneto. Reakcja Aarona była sceptyczna, ale zgodził się, że lepiej będzie, gdy pójdą do Świętego Piotra. * Następnego ranka był nieco poirytowany. Lubił wstawać o świcie i pracować do jedenastej. Sen miał bowiem zbawienny wpływ na jego umysł, a trwało to ledwie parę godzin i spędzanie ranka na załatwianiu tak odległych spraw było zwykłym marnotrawstwem czasu. W dodatku z powodu wilgoci panującej w nieogrzanym pokoju hotelowym przeziębił się. Z rękoma w kieszeniach płaszcza, niebieskim szalem owiniętym wokół szyi i głową przykrytą starym, filcowym kapeluszem podążał u boku swej bratanicy wzdłuż Via Veneto na postój taksówek. Wyglądał jak dziecko bez entuzjazmu maszerujące do szkoły. - Palestyna! - mruczał. - Ale dlaczego! To niebezpieczniejsze miejsce niż Włochy. - Ale nie według Herba. On mówi, że za wszelką cenę musimy się natychmiast stąd wydostać. Sądzi, że cały świat może się znaleźć w stanie wojny z dnia na dzień, a wtedy nigdy stąd nie wyjedziemy. - Ale Herbert ma zamiar wyjechać nielegalnie, czy nie tak. Ma wizę wjazdową do Lizbony, a nie do Palestyny. Teraz to bardzo ryzykowne. Gdy znajdziesz się w tak krytycznej sytuacji jak my teraz, naczelną zasadą jest nie dać władzom najmniejszego powodu do odmowy - Jastrow kiwał wyprostowanym palcem wskazującym - do działania przeciwko tobie. Trzeba wykonywać polecenia, papiery utrzymywać w porządku, głowę spuścić na dół i pieniądze mieć w gotówce. To nasza stara narodowa mądrość. A przede wszystkim postępować zgodnie z prawem. - Kichnął kilka razy, po czym wytarł nos i załzawione oczy. - Zawsze nie znosiłem pogody w Rzymie. Ta nasza podróż przypomina wyprawę z motyką na słońce. Palestyna! Ty oddalisz się jeszcze bardziej od Byrona, a ja od cywilizacji. To piekło Natalio. Pustynia pełna insektów, Arabów i zarazy. Wściekli Arabowie, którzy od czasu do czasu wzniecają zamieszki i mordują. Planowałem podróż tam podczas pisania mojej książki. Jednak zarzuciłem ten zamiar po uzyskaniu kilku informacji. Pojechałem do Grecji. * Na postoju była długa kolejka, a tylko kilka taksówek. Nie udało im się dostać do Świętego Piotra na dziewiątą. Gdy w pośpiechu wpadli ze słonecznego dnia do katedry, temperatura obniżyła się o kilka stopni. Jastrow kichał, więc owinął się ciaśniej szalem i podniósł kołnierz. Bazylika Świętego Piotra była cicha, prawie pusta i bardzo ponura. Gdzieniegdzie kobiety w czerni zanosiły modły w nikłym świetle rzucanym przez świece, grupy turystów podążały za przewodnikami, jednak wszyscy ginęli w tych przeogromnych przestrzeniach. - Najmniej ją lubię z wszystkich włoskich katedr - sapnął Jastrow. - Taki Empire State Building doby Renesansu: miała wzbudzać podziw i wprawiać w osłupienie. Tak, ale oto Pieta, to wspaniały widok. Podeszli do statuy. Obok stała niemiecka przewodniczka i dziarsko przemawiała do grupy Teutonów, z których każdy dzierżył aparat fotograficzny i czytał przewodnik, zamiast patrzeć na Pietę. Zupełnie jakby sprawdzali, czy kobieta mówi prawdę. - Mimo wszystko to cudowne dzieło Natalio - powiedział Jastrow gdy Niemcy odeszli - ten biedny, młody a już nieżywy Chrystus złożony na kolanach Madonny, niewiele starszej od niego. Oboje są tacy łagodni i tacy młodzi. Jak on tego dokonał w kamieniu. Oczywiście, to nie jest Mojżesz! Nic mu nie dorówna. Zanim wyjedziemy z Rzymu, musimy pójść i jeszcze raz popatrzeć na Mojżesza! Nie pozwól bym zapomniał o tym. - Czy nazwałby go pan żydowskim Jezusem doktorze Jastrow? - zapytał głos po niemiecku. Człowiek, który to powiedział był średniego wzrostu, raczej postawny, około trzydziestki. Miał na sobie starą tweedową marynarkę i czerwony sweter. Był tu wraz z grupą i z przewodnikiem, ale pozostał z tyłu. Wyjął spod pachy książkę. Było to stare brytyjskie wydanie Żydowskiego Jezusa w zniszczonej, zabrudzonej obwolucie. Uśmiechając się pokazał Jastrowowi zdjęcie autora na odwrocie. - Proszę - jęknął Jastrow, zerkając z ciekawością na mężczyznę. - To zdjęcie napawa mnie przerażeniem. Od tego czasu zmieniłem się nie do poznania. - Oczywiście że nie, skoro pana rozpoznałem. Nazywam się Avram Rabinowicz. Pani Henry, jak się pani miewa? - Mówił teraz czystym angielskim, z nieco szorstkim, obcym akcentem. Natalia nerwowo skinęła mu głową. - Cieszę się, że przyszliście. Pytałem pana Rose o pozostałych amerykańskich Żydów, którzy nadal są w Rzymie - kontynuował. - Byłem bardzo zaskoczony, że doktor Aaron Jastrow jest tutaj. - Skąd masz tę książkę - głos Jastrowa zabrzmiał wesoło. Każdy przejaw podziwu dla jego osoby podnosił go na duchu. - Kupiłem ją tutaj w antykwariacie z książkami w obcych językach. Przeczytałem ją już dawno. Jest zdumiewająca. Chodźmy, przespacerujemy się wokół katedry, dobrze? Odpływam do Neapolu, jutro o czwartej. Zabieracie się ze mną? - Odpływa pan? Jest pan kapitanem statku? - zapytała Natalia. Przez sekundę na twarzy mężczyzny gościł uśmiech, jednak gdy mówił znów wyglądał poważnie, a nawet groźnie. Jego okrągła twarz miała raczej rysy słowiańskie niż semickie. Spoglądał na nich inteligentnymi oczyma, a kręcone włosy opadały nisko na czoło. - Niezupełnie. Wynająłem statek. Nie będzie to wyprawa komfortowa. Statek jest stary i mały. Używano go do przewozu tłuszczu, koni i tym podobnych ładunków wzdłuż wybrzeża śródziemnomorskiego. Więc zapach też jest nie najciekawszy. Ale zmieścimy się wszyscy. - Jak długo potrwa ta podróż? - zapytała Natalia. - Cóż, to zależy. Norma przypadająca na ten rok została już wykorzystana, więc droga może być nieco wydłużona. - Jaka norma? - chciał wiedzieć Jastrow. Pytanie to widocznie zaskoczyło Rabinowicza. - Panie profesorze, Brytyjczycy zezwalają corocznie na wjazd do Palestyny tylko niewielkiej grupie Żydów, tak by nie drażnić Arabów. Nie wiedział pan o tym? To stwarza problemy. Chcę być z wami szczery. W zależności od prądu możemy płynąć bezpośrednio do Palestyny lub do Turcji, a następnie lądem przez Syrię, Liban i góry do Galilei. - Ma pan na myśli nielegalne przekroczenie granicy - głos Jastrowa zabrzmiał groźnie. - Jeśli powrót Żyda do domu jest nielegalny, to tak. Jednak nie sądzę. W każdym wypadku moi pasażerowie nie mają dużego wyboru. Są uciekinierami z Niemiec i innych państw, które zatrzasnęły przed nimi drzwi, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi. Mogą się położyć i umrzeć. - Ale my jesteśmy w innej sytuacji - sprzeciwił się Jastrow - a to co pan proponuje jest bardzo niebezpieczne. - Profesorze, pan nie jest tutaj bezpieczny. - Z jakiej jest pan organizacji? I ile wynosi opłata? - Moja organizacja? To długa historia. Przesiedlamy Żydów z Europy. Jeśli chodzi o zapłatę, można o tym pomówić. Możecie zapytać pana Rose. Pieniądze to sprawa drugorzędna, jakkolwiek zawsze się przydadzą. Tak naprawdę to przyjechałem do Rzymu właśnie po pieniądze. W ten sposób spotkałem pana Rose. - A gdy już dostaniemy się do Palestyny, to co dalej? Rabinowicz spojrzał na niego przyjaźnie. - No cóż, dlaczego by nie zostać tam? To będzie wielki honor dla nas powitać wielkiego żydowskiego historyka. Natalia wtrąciła się do rozmowy: - Mam dwumiesięczne dziecko. - Wiem, powiedział mi o tym pan Rose. - Czy tak małe dziecko może odbyć taką podróż? Zatrzymując się przed głównym ołtarzem Rabinowicz patrzył z podziwem na kolumny. - Ta katedra jest taka bogata i piękna. I taka przejmująca. Gigantyczny wysiłek ludzi, by uczcić jednego, biednego Żyda zamordowanego przez Rzymian. A teraz ten budynek dominuje nad całym Rzymem. Myślę, że to nam schlebia. - Spojrzał nagle prosto w oczy Natalii. - Pani Henry, czy słyszała pani wieści z Polski i Rosji. Być może powinna pani podjąć ryzyko i wydostać swe dziecko z Europy. - W czasie wojny słyszy się różne historie - wtrącił Jastrow łagodnie. - Panie Rabinowicz! Mamy wyjechać za niecałe dwa tygodnie - dodała Natalia. - Mamy bilety i wszystkie konieczne dokumenty. Zdobycie ich kosztowało nas wiele wysiłku. Wracamy do domu. Rabinowicz przyłożył rękę do czoła i przechylił głowę w bok. - Dobrze się pan czuje? - Natalia dotknęła jego ramienia. Odsłonił pomarszczone czoło i uśmiechnął się boleśnie. - Boli mnie głowa, ale poza tym wszystko w porządku. Pan Herbert Rose także ma bilet na samolot, ale jedzie ze mną do Neapolu. Jeśli macie ochotę przyłączyć się do nas proszę bardzo. Cóż więcej mogę powiedzieć. - Nawet gdybyśmy chcieli rozważyć ten drastyczny ruch nie możemy zmienić naszych wiz wyjazdowych - zauważył Jastrow. - Nikt nie będzie miał wizy wyjazdowej. Po prostu wejdziecie na pokład złożyć wizytę. Statek odpłynie, a wy zapomnicie zejść na brzeg. - Jeśli coś się nie powiedzie - nalegał Jastrow - nie wydostaniemy się z Włoch, aż do końca wojny. Rabinowicz zerknął na zegarek. - Nie oszukujmy się. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek się pan wydostanie, doktorze Jastrow. Pan Rose opowiedział mi o trudnościach jakie napotkaliście. Nie sądzę, żeby były przypadkowe. Nawet w ostatniej minucie mogą pojawić się niespodziewane problemy. Miło było was poznać. Jeśli zdecydujecie się z nami jechać, będziemy mieć więcej czasu na rozmowy. Nurtuje mnie wiele pytań odnośnie pańskiej książki. Pański Jezus miał bardzo mało wspólnego z tym wszystkim - rękoma zatoczył krąg wokół katedry. - On był Jezusem Żydów. Takie było moje założenie. - W takim razie proszę mi powiedzieć jedną rzecz. Europejczycy uwielbiają jednego biednego Żyda, dla nich to najwyższy Bóg, a mimo to mordują Żydów. W jaki sposób to wytłumaczy historyk? Jastrow odpowiedział mu swobodnym, ironicznym, trochę szkolnym tonem, który nie przystawał do okoliczności: - Musisz pamiętać, że tak naprawdę to są łacińscy i nordyccy poganie. Zawsze ich irytowały nauki ich żydowskiego Boga, więc może teraz rekompensują sobie ten gniew mordując jego współwyznawców. - Nie wpadłbym na takie wyjaśnienie - przyznał Rabinowicz. - Powinien pan opublikować tę teorię. Ale teraz zostawmy to. Myślę, że zechcecie to wszystko przemyśleć. Pan Rose zadzwoni do was dziś wieczorem o szóstej i zapyta, czy chcecie bilety do opery. Powiedzcie mu tak lub nie. To wystarczy. - Dobrze - zgodziła się Natalia. - Jesteśmy panu głęboko wdzięczni. - Za co? Zajmuję się przesiedlaniem Żydów do Palestyny. To moja praca. Pani dziecko to chłopiec czy dziewczynka? - Chłopiec. Ale jest tylko pół-Żydem. Z chytrym uśmiechem na twarzy i nagłym machnięciem ręką na pożegnanie Rabinowicz powiedział: - Nic nie szkodzi. Zabierzemy go. Potrzebujemy chłopców - po czym szybko się oddalił. Gdy jego postać zniknęła w grupie turystów opuszczających katedrę Świętego Piotra, Natalia i jej wuj spojrzeli na siebie z zaskoczeniem. - Zimno tutaj stwierdził Jastrow. - I bardzo przygnębiająco. Chodźmy na zewnątrz. Przez chwilę spacerowali w słońcu po dziedzińcu, rozważając tę zaskakującą propozycję. Aaron zamierzał natychmiast zaniechać tego pomysłu, ale Natalia chciała to przemyśleć i być może przedyskutować z Rose. Fakt, że on odjeżdżał martwił ją. Jastrow zauważył, iż Rose nie był tak bezpieczny jak oni. Jeśli wybuchnie wojna między Stanami Zjednoczonymi i Włochami, a tym, groził kryzys w stosunkach z Japonią, oni mieli obietnicę ambasadora otrzymania miejsc w pociągu dla korpusu dyplomatycznego wraz z pracownikami ambasady i korespondentami gazet. Rose nie miał takiego zabezpieczenia. Na początku tego roku dostawał ostrzeżenie po ostrzeżeniu z ambasady z prośbą, by wyjechał. Został na własne ryzyko, a teraz musi stawić czoła konsekwencjom. Jeśli chciał zaryzykować nielegalny wyjazd, to nie znaczy wcale, że oni muszą postąpić tak samo. * Gdy Natalia wróciła do hotelu, jej dziecko nie spało i było dziwnie niespokojne. Był taką małą, kruchą istotką, której nie można było wystawić na trudy morskiej podróży, której celu nawet nie znała. Podróży starym, zatłoczonym statkiem, w wątpliwych warunkach sanitarnych. Prawdopodobnie będzie brakować jedzenia i wody. A potem ta niebezpieczna droga przez góry, której uwieńczeniem będzie dotarcie do prymitywnego i niespokojnego kraju. Jeden rzut oka na niemowlę wystarczył, by podjęła decyzję. Rose zadzwonił dokładnie o szóstej. - Chcesz bilety do opery? - jego głos w słuchawce zabrzmiał przyjacielsko, chociaż trochę niecierpliwie. - Dziękuję Herb, ale zrezygnujemy. Podziękuj przyjacielowi, który je nam proponował. - Popełniasz błąd Natalio - powiedział Rose. - Myślę, że to już ostatnie przedstawienie. Jesteś pewna? - Najzupełniej. - No to powodzenia. Ja idę na pewno. * Janice Henry wyszła z domu, wsiadła do samochodu i pojechała w kierunku centrum Pearl. Był chłodny ranek, w dali pobrzmiewały kościelne dzwony. Vic obudził ją tego dnia o szóstej przeraźliwym kaszlem. Miał prawie czterdzieści stopni gorączki, a ziewający do słuchawki telefonicznej lekarz zalecił jej natrzeć dziecko spirytusem i w ten sposób spowodować obniżenie gorączki. Ponieważ nie miała w domu spirytusu, dała rozgorączkowanemu skąpanemu w pocie maleństwu tylko lekarstwo przeciw kaszlowi, a następnie wyruszyła do miasta, zostawiając go z chińską piastunką. Ze szczytu wzgórza widziała słońce, które dopiero wynurzało się z morza. Przystań przybrała odświętny wygląd. Flota, która właśnie zawinęła do portu spowita była poranną mgłą. Zatoka była wypełniona tankowcami, krążownikami, szarymi niszczycielami oraz czarnymi okrętami podwodnymi. Pancerniki już otaklowane stały w dwóch majestatycznych rzędach błyszcząc w słońcu. Przy wyspie Ford w pobliżu portu znajdowało się lotnisko, na którym ustawiono w równych rzędach tuziny samolotów. Prawie nikt nie poruszał się na okrętach, w dokach czy na lotnisku. Żadna większa jednostka nie wpływała do przystani. Na spokojnej zielonej wodzie dryfowało kilka żaglówek należących do kościoła. Janice wysiadła z samochodu, by odnaleźć okręt męża. Ku jej rozczarowaniu "Enterprise" zniknął z przystani. Nie widziała go także na morzu. Liczyła, że powrócą w niedzielę rano. Wzięła ze schowka lornetkę i raz jeszcze pilnie prześledziła linię horyzontu. Nigdzie ani śladu, tylko jeden stary tankowiec niemrawo poruszał się po morzu. We wtorek miną dwa tygodnie odkąd Warren wyjechał z domu. Została tutaj sama z chorym dzieckiem na ręku i kacem. Co za życie! Co za nuda! Poprzedniego wieczora poszła na tańce do klubu oficerskiego. Miała już tak dosyć nudy i samotności, że przyjęła zaproszenie porucznika, z którym dawniej jeszcze w Pensacoli umawiała się na randki, a który teraz także służył w Pearl Harbor. Vic kaszlał już od kilku dni, ale temperaturę miał zawsze w normie. Oczywiście gdyby wiedziała, że tak się rozchoruje, nie pozostałaby poza domem do trzeciej nad ranem, pijąc i balując. Teraz czuła się winna, co pogłębiało jej irytację spowodowaną nudną i idiotyczną egzystencją. Odkąd wróciła z Waszyngtonu z dnia na dzień nudziła się coraz bardziej. Zrozumiała, że poślubiła zawodowego fanatyka marynarki, który potrafił ją wspaniale kochać od czasu do czasu, ale poza tymi krótkimi chwilami prawie ją ignorował. Nie był to ten sam dziarski i zuchwały rozpustnik, którego znała przed ślubem. Na igraszki miłosne w łóżku poświęcał bardzo mało czasu. Oto Janice Lacouture - w wieku dwudziestu trzech lat została dziewczyną do dziecka marynarza. Poszła nawet do pracy na pół etatu do agencji telegraficznej w sztabie, by nie zostać ewakuowaną wraz z żonami innych oficerów, ale to także nie zdało się na nic. Wszystko wewnątrz niej się buntowało, ale jak dotąd nie powiedziała ani słowa Warrenowi. Bała się go. Jednak wcześniej czy później będzie musiała wyjawić mu prawdę, nawet gdyby miało to się skończyć rozwodem. Mały drewniany sklep na skrzyżowaniu dróg był otwarty. Dwaj mali, tłuści Japończycy bawili się na rozsypującej się werandzie. Miała szczęście. Można tu było kupić przeróżne rzeczy, więc być może nie będzie musiała jechać aż do centrum. Gdy przekraczała próg sklepu usłyszała odgłos strzałów nad portem, zupełnie jak podczas ćwiczeń, które odbywały się już od kilku miesięcy. Właściciel sklepu stał za ladą popijając herbatę. Był to niski Japończyk o ciemnych włosach, ubrany w koszulę w barwne kwiaty. Na półkach w zasięgu jego ręki znajdowały się równo poukładane towary. Puszki z jedzeniem, lekarstwa, miotły, słodycze, zabawki i magazyny. Nad nim wisiały suszone ryby. Na powitanie skinął jej głową i uśmiechnął się. - Spilytus do nacielania? Tak, ploszę pani - po czym zniknął za zieloną kotarą. Odgłos wystrzałów był coraz bliższy i dołączył doń odgłos samolotowych silników. Niezły czas na ćwiczenia wybrali, pomyślała. Niedzielny ranek przed mszą, ale może właśnie o to chodziło. Podchodząc do drzwi Janice zauważyła, że samoloty leciały całkiem wysoko a także dziwiła ich duża ilość. W dodatku leciały prosto w stronę portu, otoczone gradem czarnych dymków. Weszła do samochodu, by wziąć lornetkę. Na początku widziała tylko błękitne niebo, i kłęby czarnego dymu. Potem w jej pole widzenia wleciały trzy samoloty, tworząc błyszczący srebrzysty trójkąt. Na skrzydłach miały duże koła koloru pomarańczowego (Błąd autora. Godłem Japonii było czerwone koło z białą obwódką na kadłubach i skrzydłach (przyp. tłum.)). Oszołomiona podążyła wzrokiem za nimi. - Tak plosze pani. Duzo latać. Wielkie szkolić - sprzedawca stał obok niej, wręczając jej paczkę uśmiechał się tak szeroko, że aż mrużył oczy. Jego dzieci stały za nimi na ganku wpatrzone w samoloty, szeptały coś po japońsku. Janice utkwiła oczy w sprzedawcy. Prawie nikt w marynarce nie lubił hawajskich Japończyków. Uważano ich za szpiegów. To podejrzenie udzieliło się także jej. A teraz tutaj stał taki Japoniec szczerząc zęby w uśmiechu, a nad jej głową latały autentyczne samoloty japońskie. Latały nad Hawajami! Co to mogło znaczyć? Jakie oni muszą mieć stalowe nerwy, ci Japończycy. Wzięła pakunek od sprzedawcy i nagle, bezczelnym ruchem podała mu lornetkę. Mężczyzna odchylił do tyłu głowę i przyglądał się samolotom, które teraz zaczęły nurkować jeden po drugim, błyszcząc srebrzyście w chmurach czarnego dymu. Wydając dziwny odgłos z krtani, wyprostował się i wręczył jej lornetkę z kamienną twarzą. Jego przebiegłe oczy pozostały nieodgadnione. Wyraz jego twarzy przemówił do Janice wyraźniej niż te nierzeczywiste samoloty oznakowane godłem Japonii. Teraz zrozumiała co się działo w Pearl Harbor. Chwyciła lornetkę, wskoczyła do samochodu, zatrzasnęła drzwi i zapaliła silnik. Mężczyzna przytrzymał drzwi jedną ręką a drugą z otwartą dłonią wyciągnął przed siebie i krzyczał. Nie zapłaciła mu za zakupy. Janice była uczciwą dziewczyną, ale teraz wiedziona impulsem odczuwając dziecinne podniecenie krzyknęła ostro, używając tego marynarskiego przekleństwa po raz pierwszy w swoim życiu. - Odpierdol się! - i wjechała na szosę. Oto w jaki sposób wojna zaczęła się dla Janice Henry. Historię tę opowiadała nawet wiele lat później gdy była po kilku kieliszkach wypitych w odpowiednim towarzystwie. Reakcją na jej opowiadanie był zwykle gromki śmiech i brawa. * Gaz do dechy. Pędziła najszybciej jak tylko mogła w kierunku wzgórza, omijając zakręty. Nagle wcisnęła hamulce i zjechała na trawiaste pobocze. Na szczycie była całkiem sama. Poniżej srebrne samoloty krążyły nad spokojną bazą marynarki, gdzie poranna rosa wciąż okrywała perłowym różem okręty. Fontanny wody uderzały w górę, kilka jednostek stanęło w ogniu, gdzieniegdzie działa błyskały żółtym ogniem. Ale to wciąż bardziej przypominało ćwiczenia niż prawdziwą wojnę. Potem jej oczom ukazał się bardzo dziwny i szokujący widok. Pancernik zniknął! W jednej chwili okręt stał w zewnętrznej linii, a po sekundzie nie było tam nic oprócz wielkiej czerwonej kuli w otoczeniu czarnego i żółtego dymu. Huk wybuchu był taki, że zabolały ją uszy, fala powietrza smagnęła ją po twarzy jak ciepły powiew, po czym kula dymu i ognia uniosła się wysoko w górę podtrzymywana słupem jaśniejszego dymu i eksplodowała ponownie. Pojawił się wspaniały gigantyczny wybuch czerwieni i pomarańczu i daleki odgłos gromu. Okręt który zniknął przed chwilą ukazał się na nowo w polu widzenia jej lornetki. Ale był to już tylko tonący, rozsypujący się wrak cały w ogniu. Mężczyźni biegali w pośpiechu, zeskakując z pokładu. Widziała palące się białe mundury, które w popłochu i bezładnie znikały w kłębach dymu, to znów pojawiały się krzycząc, chociaż ją otaczała cisza. Wyglądało to jak film w kinie, ekscytujące i nierzeczywiste. Teraz jednak przerażenie narastało w Janice Henry: Oto tonął przed jej oczyma pancernik, a atak nie trwał nawet dziesięciu minut. Nad jej głową pojawiły się nowe samoloty. Na wzgórzach zaczęły eksplodować bomby. Przypomniała sobie o dziecku, pobiegła do samochodu zawróciła na szosę i pognała do domu. * Chińska pokojówka siedziała w fotelu. Ubrana w odświętną suknię z kapeluszem na kolanach czekała na wyjście do kościoła, ospale kartkując książeczkę do nabożeństwa. - Dziecko śpi - powiedziała czystym angielskim. Urodziła się na wyspie i wychowała w klasztorze. - Gilletowie nie przyszli. Zapomnieli o mnie. Więc będę musiała iść na mszę o dziesiątej. Proszę zatelefonować do pani Fenney. - Wiesz, Anna May, że zaatakowali nas Japończycy? - Co? - Tak! Czy nie słyszysz dział, wybuchów bomb? - Janice nerwowo wskazała okna. - Włącz radio, to się dowiesz. Japońskie samoloty są nad portem. Już zatopili pancernik. Mały Victor leżał na plecach, wciąż pod działaniem leku, lecz oddychał głośno i szybko. Janice rozebrała rozognione małe ciałko. Z radia dochodził odgłos brząkających hawajskich gitar, a kobiecy głos nucił Lovely Hula Hands! Gdy Janice nacierała niemowlę prezenter radośnie zachwalał mydło z Kaszmiru, po czym popłynęła następna piosenka. W drzwiach stanęła pokojówka. - Czy jest pani pewna, że to wojna, pani Henry? W radiu nic nie mówią. Myślę, że pani widziała tylko ćwiczenia. - Na miłość boską! Ćwiczenia! Czy myślisz że jestem aż taka głupia? Mówię ci, że widziałam wybuch okrętu! Widziałam setki samolotów japońskich, a może nawet więcej. W tej rozgłośni radiowej muszą spać albo postradali zmysły. Masz, daj mu aspirynę, proszę. Staje się chłodniejszy. Spróbuję się dodzwonić do Fenneyów. Ale w słuchawce panowała głucha cisza. Potrząsnęła słuchawką, jednak to nie pomogło. W radiu szczęśliwy męski głos zachęcał: "Palcie Lucky Strike, tylko one nie zagrażają twojej krtani". Janice usiłowała odszukać inną stację i trafiła na muzykę organową. - Dobry Boże! Co się z nimi stało? Pokojówka stała oparta o drzwi, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, mierząc ją skośnymi oczami, w których malowała się kpina. Janice kręciła gałką na próżno usiłując znaleźć jakieś wiadomości. - Oni wszyscy poszaleli. Przecież tam palą się i toną marynarze! Co to wszystko znaczy? Kto tam? Czy to Gilletowie? Usłyszała pisk opon samochodu hamującego na podjeździe wysypanym drobnym żwirem. Ktoś zapukał do drzwi, zabrzęczał dzwonek. Pokojówka stała nieruchomo wpatrzona w swoją panią. Janice podbiegła do drzwi, by je otworzyć. W progu stał zataczając się Warren Henry. Jego twarz była pokryta krwią, podobnie jak żółta kamizelka ratunkowa. Na nogach miał ciężkie lotnicze buty. - Cześć, masz dwadzieścia dolarów? - O Boże, Warren! - Idź i zapłać za taksówkę Jan - jego głos brzmiał chrapliwie i sztywno. - Anna May przynieś jakieś bandaże. Taksówkarz, starszy człowiek, powiedział: - Droga pani należy mi się pięćdziesiąt. Słyszałem, że Japońce wylądowały w Kahuku Point. Muszę się martwić o swoją rodzinę. - Ale mój mąż powiedział dwadzieścia. - Dała mu dwa banknoty. - Wsiadam na pierwszy statek, który stąd odpłynie - informował ją kierowca chowając pieniądze. - Muszę opłacić swoją przeprawę. Każdy biały człowiek, który zastanie na Hawajach będzie zamordowany. Macie swojego Roosevelta! W kuchni siedział Warren bez koszuli. Pokojówka opatrywała mu krwawiące rany na lewym ramieniu. - Ja to zrobię - powiedziała Janice biorąc gąbkę i butelkę ze środkiem dezynfekującym. - Sprawdź, jak się czuje Victor. Warren zaciskał zęby, gdy Janice odkażała pięciocentymetrową otwartą ranę. - Jan, coś nie w porządku z Vickiem? - Ach gorączka. I kaszel. Kochanie, co się tobie, na Boga, stało? - Zestrzelili mnie. Ci łajdacy zabili mojego radiooperatora. Zapal mi papierosa. Nasza eskadra odbywała patrolowy lot przed "Enterprisem" i wpadliśmy na nich. Hej, uważaj na jodynę. A co mówią o tych przeklętych Japończykach? - Mój drogi, musisz iść do szpitala. To musi być zszyte. - O nie, szpital będzie przepełniony, dlatego przyszedłem tutaj. Poza tym chciałem się upewnić, że wszystko w porządku z tobą i Vickiem. Jadę na Ford Island, muszę się dowiedzieć, co się dzieje. Może dostanę samolot. Lotniskowce japońskie nie uciekły daleko. Będziemy kontratakować! Na pewno. Nie chcę tego przegapić. Po prostu zabandażuj to Jan. I zaklej tę ranę na uchu. To właśnie z niej leciało najwięcej krwi. Janice dostała zawrotów głowy widząc Warrena z powrotem w domu. Dosłownie spadł z nieba. Półnagi, zakrwawiony, wrócił z pola bitwy. Przeszywał ją dreszcz szczęścia, kiedy wycierała jego ciało. Czuła zapach jego potu i krwi. Opatrywała mu rany, a on nie przestawał mówić: - O Boże, to było takie niesamowite. Sądziłem, że ta eksplozja to były zwykłe ćwiczenia. Widzieliśmy ich z odległości czterdziestu mil. Nad wyspą unosiły się piekielne kłęby dymu. Rozmawialiśmy o tym z moim skrzydłowym. Obaj przypuszczaliśmy, że palą trzcinę cukrową. Dostrzegliśmy Japończyków dopiero, kiedy aż sześciu z nich spadło na nas od strony słońca. Wtedy po raz ostatni widziałem Billa Plantza. Nadal nie wiem co się z nim stało. Od tego momentu myślałem tylko, jak uratować swoje życie. Jak oni nurkowali... - Nie ruszaj się kochanie. - Przepraszam. Mówię ci, to było okropne Jan. SBD jest niezłym bombowcem, ale te japońskie zero - jaką szybkość osiągały, a jakie możliwości manewrowania. Oni są w stanie skręcić wewnątrz twojego zakrętu. Bezkonkurencyjne. Kręcą akrobacje jak ptaki. Wierz mi, ci piloci są znakomici. Nie wiem czy F4F mógłby się z nimi równać, ale jednego jestem pewien SBD w porównaniu z zero to martwy gołąb. Jedyne co mogłem, to stosować uniki. De Lashmutta dostali od razu. O mało co bębenki w uszach mi nie popękały od jego wrzasku. A potem jęczał. "Panie Henry, krwawię, umieram" i zawył raz jeszcze. To był koniec. Nie mogłem nic zrobić. Cały czas strzelali do mnie. Byli tacy zawzięci, że jeden przypadkiem trafił mi na celownik, nadusiłem spust i mógłbym przysiąc, że zaczął dymić, ale potem straciłem go z oczu. Pociski pojawiły się z trzech stron, dokładnie obok kabiny strzelali różowymi smugami, a potem, niech to szlag trafi: nasza własna artyleria otworzyła ogień i to do mnie! Nigdy się nie dowiem, dlaczego to zrobili, głupie skurwysyny. Może celowali w Japończyków i nie trafili. Ale dookoła rozrywały się pociski artylerii przeciwlotniczej. Nie mam pojęcia czy to oni trafili, czy jakiś Japończyk. Wiem tylko, że mój bak zapalił się. Biedny De Lashmutt, wrzeszczałem do niego, że płomienie pokryły cały kokpit, ale nie odpowiedział. Na pewno już nie żył. Więc otworzyłem kabinę i wyskoczyłem. Do czasu gdy otworzył się spadochron, nawet nie wiedziałem gdzie jestem. Wszędzie była woda. Byłem nad przystanią w Honolulu, ale wiatr przegnał mnie w stronę lądu. O mało co nie zawiesiłem się na palmie w parku przy Bulwarze Dilligghama. Wyplątałem się i zszedłem na ziemię. Złapałem tę taksówkę, ale miałem z nim przejścia. Widział spadochron zaczepiony na gałęziach, widział mnie jak usiłowałem się wyplątać - zatrzymał się, by popatrzeć, a mimo wszystko żądał ode mnie pięćdziesięciu dolarów za podwiezienie do domu. Patriota, cholera jasna! - Już zatamowałam krwawienie, najdroższy. Posiedź teraz spokojnie, dobrze? - Dobra z ciebie dziewczyna. Muszę dziś zrobić jeszcze jedną rzecz. Dostać maszynę do pisania. Mogę napisać raport z pierwszego starcia z zero. Powinnaś zobaczyć, co się działo w mieście! - Warren uśmiechnął się do żony. - Ludzie wybiegali z domów w pidżamach, koszulach nocnych albo bez niczego. Z jękiem biegali wkoło i spoglądali w niebo. Starcy, dzieci, matki z niemowlętami na ręku. Idioci, i to wtedy, gdy nasze szrapnele padały na miasto. Tylko w domach było bezpiecznie. Widziałem piękną Chinkę - Anna May mi ją przypomina -jak galopowała przez Bulwar Dillinghana w samym staniku i różowych majtkach. Majtki oczywiście były skąpe i przezroczyste. Co za widok! - Nie mógłbyś przeoczyć takiego widoku - zauważyła Janice. - Nawet gdyby ci odstrzelili ramię też byś ją zauważył. Zdrową ręką Warren gładził ją czule, a ona klepnęła go po dłoni. - W porządku. Rana opatrzona. Może trochę wytrzyma. Ucho też w porządku. Uważam, że jednak powinieneś pójść do doktora. - Jeśli będzie na to czas, jeśli będzie czas - gdy poruszał ręką ból wykrzywiał mu twarz. Założył koszulę i sweter, zapiął kombinezon. - Muszę zobaczyć Vicka. Wyprowadź samochód. * Kilka chwil później wyłonił się z domu i otworzył drzwi do samochodu. - Śpi spokojnie. Nie jest już rozpalony. Wygląda jakby był dwa razy większy. Tak urósł. - Może gorączka spadła - Janice przerwała trzymając rękę na gałce biegów. Radio podawało wezwanie gubernatora do zachowania spokoju. Zapewniał, że flota została uszkodzona tylko w niewielkim stopniu, a atak jest odparty. - Warren, taksówkarz powiedział, że Japończycy wylądowali w Kahuku. Myślisz, że to prawda... - Nie, skąd. Ruszaj. Lądowanie? W jaki sposób mogliby utrzymać przyczółek mając bazy odległe o cztery tysiące mil? Słuchasz tych wszystkich bzdur. Zrobili nalot i uciekli. Chryste, ale teraz łamią sobie nad tym głowę. I to klasyczny atak w niedzielny poranek! Od lat ćwiczono to na każdych manewrach! Na wzgórzu parkowały samochody i stali gapie rozmawiając i pokazując coś sobie palcami. Z kotwicowiska unosiła się wielka chmura czarnego dymu. Janice zatrzymała samochód. Warren wyciągnął lornetkę. - Dobry Boże, Jan. Ford Island jest zrujnowane. Nie widzę ani jednego nieuszkodzonego samolotu. Ale muszą być jakieś w hangarach. Boże, ten pancernik jest wywrócony do góry dnem. Założę się, że tysiące ludzi jest tam uwięzionych. Jezu Chryste! Wracają? W całym porcie znów zabrzmiały działa, a ciemne wybuchy artylerii przeciwlotniczej zakwitły znów na niebie. Warren spojrzał w kierunku nieba. - Do diabła. Oni tam są. Jak to się stało. Te japońskie skurwysyny skoncentrowały się na tym jednym, Janice. Świetnie, to znaczy, że lotniskowce są nadal w zasięgu, czekając na samoloty. Wspaniale. Przesuń się, ja prowadzę. * Szybka jazda irytowała Janice, gdy to nie ona była za kierownicą. Warren wiedział o tym, ale pędził do Pearl Harbor jak bandyta uciekający po napadzie na bank. Po chwili strachu Janice zaczęła bawić ta jazda na złamanie karku. Wszystko się zmieniło po ataku Japończyków. Więcej przygód, więcej zabawy. Warren wyglądał tak przystojnie, taki kompetentny i godny pożądania. Zdrową ręką luźno trzymał kierownicę jednocześnie paląc papierosa. Zapomniała o swojej nudzie i złości. Czarne obłoki dymu były coraz bardziej intensywne. Przez szybę widzieli, jak japońskie samoloty zapalały się, po czym spadały jeden po drugim. Za każdym razem Warren wył z radości. * Przystań floty robiła przerażające wrażenie. Z łodzi ratunkowych wynoszono rannych marynarzy. Byli cali poparzeni. Przekładano ich na nosze i ładowano do karetek. Białe fartuchy sanitariuszy były umazane krwią. Ranni i zdrowi klęli na czym świat stoi nie zwracając uwagi na obecne tu kobiety, które zagryzały wargi widząc twarze rannych mężczyzn. Nie byli świadomi także obecności dzieci, które bawiły się i żartowały przy nogach matek, jeśli były zbyt małe, by zrozumieć co się dzieje. Sternik łodzi wypełnionej ciałami przykrytymi prześcieradłami, próbował podpłynąć jak najbliżej. Gruby, stary bosman wymachiwał do niego pokazując mu drogę. Nad tym wszystkim rozlegał się grzmot dział, wycie syren, ryk samolotów. Rozpoczął się drugi nalot. W powietrzu unosił się duszący zapach dymu i ognia, przemieszany z kwaśnym odorem ropy naftowej, która płonęła na wodzie dookoła Ford Island w chmurach gęstego dymu. Trzymając ręce na udach z papierosem zwisającym z ust Warren Henry spokojnie przyglądał się tej okropnej i widowiskowej scenie. - Nie wiem, jak tam się przedostaniesz - wykrztusiła Janice trzęsącym się głosem. Pokiwał głową w milczeniu i udał się w kierunku pomostu, gdzie znajdowała się zadaszona łódź. Janice podążyła za nim. - Sternik, czyj ten barkas? Wysoki, opalony mężczyzna spojrzał z ciekawością na zakrwawioną kamizelkę ratunkową Warrena i podniósł rękę do czapki, przylegającej do krótko ściętych włosów. - Admirała Radburne'a - Czy admirał jest na plaży? - Tak, sir. - Wiesz jak długo tam będzie? - Nie, sir, powiedział, że mam czekać. Spoglądając na łodzie mijające pomost Warren powiedział: - Słuchaj. Jestem porucznik Henry, z "Enterprise". Jestem pilotem bombowca nurkującego. - Tak, sir? - Latałem dziś rano, gdy zaczęli atak. Japończycy mnie zestrzelili. Muszę znaleźć jakiś samolot i włączyć się do walki. Czy zawiózłbyś mnie do Ford Island? Sternik zawahał się, po czym wyprostował się i zasalutował: - Proszę wejść na pokład. Najważniejsze to dostać tych skurwysynów. Proszę mi wybaczyć madam. - Ach, w porządku - Janice zaśmiała się. - Ja także chcę, by on dostał tych skurwysynów. Gdy barkas odpływał Warren stał z rozwichrzonymi włosami, w rozpiętej kamizelce ratunkowej poplamionej krwią, z rękoma na biodrach, uśmiechając się do niej. - Dostań ich - zawołała. - I wracaj do mnie. - Roger. Nie jedź z powrotem, aż ci dranie skończą z tym, bo mogą cię zbombardować. Do zobaczenia. * Pochylił głowę, gdy w górze przeleciał nad nimi żółto-czerwony (Błąd autora. Maszyny w czasie ataku miały kamuflaż biały i jasnoszary lub zielony i szary. (przyp. tłum.)) samolot japoński. Znajdował się na wysokości dwudziestu stóp nad wodą, jego silnik dławił się i parskał. Nagle zawrócił gwałtownie i odleciał w stronę kanału, nad purpurowy wrak pancernika. Warren wyprostował się, wciąż uśmiechając się do żony. Janice obserwowała wspaniały barkas admirała; świeżo pomalowany na szaro, mosiężne części błyszczały, a w oknach wisiały śnieżnobiałe firanki. I ten właśnie barkas wiózł teraz ubroczonego krwią jej męża na spowitą dymem wyspę na środku zatoki, gdzie znajdowało się lotnisko marynarki. Machał jej ręką na pożegnanie, a ona odpowiedziała mu takim samym gestem. To co widziała napawało ją przerażeniem, nic jej nigdy tak nie poruszyło. Było w niej teraz tyle chęci do życia, dobrego samopoczucia i nigdy nie była tak zakochana. Gdy wracała do domu, złapała w radio przemówienie rzecznika armii, który wzywał do zachowania spokoju, ostrzegał przed sabotażem i zapewniał, że drugi atak został odparty. Według niego flota została zniszczona w niewielkim stopniu. Natomiast Japonia poniosła ogromne straty. Włączono wszystkie syreny na wyspie odwołując alarm, gdy weszła do domu pokojówka siedziała w fotelu słuchając radia, które znów nadawało hawajską muzykę. - Victor był spokojny, pani Henry - powiedziała. - Nawet nie zapłakał. Czy ta wojna nie jest straszna? Ale i tak ich pokonamy. "Lucky Strike" to jedyne papierosy... W swojej sypialni Victor się rozkaszlał, ochrypłym kaszlem jak u dorosłego mężczyzny. - No zaczyna się - powiedziała Janice. - To po raz pierwszy odkąd dostał lekarstwo, Słuchałam przecież. Zegarek Janice pokazywał godzinę dziesiątą pięćdziesiąt dwie minuty. - Minęły dwie godziny. Sądzę, że to lekarstwo dobrze mu robi. Dam mu więcej. Dziecko już nie gorączkowało. Połknął porcję brązowego syropu nie otwierając nawet oczu. Janice padła na fotel, myślała o wojnie, która się zaczęła i o tym, że flota Pacyfiku została zmiażdżona między jedną i drugą dawką syropu na kaszel dla jej dziecka. 60 Słońce wznosiło się nad horyzont, oświetlając czerwonym blaskiem skrzydło clippera. Victor Henry obserwował świecące koło wynurzające się z oceanu. Silniki zmieniły rytm, co odbijało się na jego nerwach. Od czasu gdy pożegnał się z Pamelą Tudsbury na ośnieżonym Placu Czerwonym, jego ciało doznawało wstrząsów w różnych pociągach, samolotach, łodziach, ciężarówkach, jeepach, a nawet wozach zaprzężonych w woły. Myślał, że jego kości będą jeszcze wibrować na pokładzie "Kalifornii" przez miesiąc. Czterdzieści osiem godzin, dwa następne skoki tysiącpięciusetmilowe i, jeśli nic nie wypadnie, tułaczka niemalże dookoła świata będzie ukończona. Słońce się przesunęło. Przechyl samolotu był tak łagodny, że prawie wcale go nie odczuł. Z okien przeciwnej strony samolotu wprost na jego kolana padało różowe światło. Pug wstał i przeszedł w kierunku kuchni, gdzie steward smażył jajka. - Chciałbym rozmawiać z Edem Connellym jeśli ma chwilę czasu. Steward uśmiechnął się wskazując ręką drzwi. Oficer marynarki i kapitan samolotu zawsze jedli razem posiłki i dzielili pokoje w hotelach na wyspach. W kokpicie wypełnionym tablicami rozdzielczymi było słychać pracę silników, a za szybą rozpościerało się bezkresne purpurowe morze i czyste, błękitne niebo. Kapitan, piegowaty mężczyzna w koszuli z krótkim rękawem i słuchawkach na głowie, spojrzał ze zdziwieniem na Puga. - Dzień dobry Ed. Dlaczego zawracamy? Connelly podał mu wiadomość przesłaną przez radio, którą ktoś zanotował czerwonymi, drukowanymi literami na żółtym papierze. Cincpac: Nalot powietrzny na Pearl Harbor. To nie są ćwiczenia. Ciężki ostrzał na lotniskowcu. Zalecenie powrotu na Wake aż do wyjaśnienia sytuacji. - Co o tym sądzisz? - kapitan zdjął słuchawki i pogładził się po rudych, kręconych włosach. - Myślisz, że to prawda? - Bez wątpienia - powiedział Victor Henry. - Niech to diabli wezmą. Szczerze mówiąc nigdy nie sądziłem, że to zrobią. Zaatakować Pearl! Przecież ich zmiażdżą. - Miejmy nadzieję. Ale jaki jest sens w naszym powrocie Ed? - Przypuszczam, że mogą uderzyć także na Midway. - Jeśli o to chodzi, to równie dobrze mogą zaatakować Wake. - Rozmawiałem z Wake. Tam jest spokój. Victor Henry powrócił poruszony na miejsce, chociaż wcale go to nie zaskoczyło. W końcu nastąpił zamierzony podstępny atak na Pearl, w samym środku wojennej paniki. Pozbawieni inwencji Azjaci postanowili powtórzyć Port Arthur. Ale tym razem wpadną we własne sidła! Stany Zjednoczone w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku to nie carska Rosja w tysiąc dziewięćset czwartym. Jedno zdanie z informacji przesłanej z Cincpac szczególnie nie dawało mu spokoju "To nie są ćwiczenia". To głupota przekazywać tego typu informację flocie znajdującej się w stanie pogotowia wojennego. Jakiś urzędnik musiał to dodać od siebie. * W miejscu lądowania oczekiwał go marynarz z jeepem. Był to młody, opalony chłopak ubrany tylko w szorty, skarpetki i buty. Komandor postawił swoich ludzi w stan gotowości bojowej i teraz chciał zobaczyć się z kapitanem Henry. Początkowo jechali w oślepiającym słońcu drogą pełną kurzu wśród plaży, potem skręcili w zarośla. Plan gotowości bojowej nie wpłynął na zmianę wyglądu Wake. Na tych trzech piaszczystych wyspach w kształcie podkowy nadal panował spokój. Otoczone morzem wciąż dawały schronienie ptakom, dla których stanowiły sanktuarium. Spokój na wyspach zakłócała jedynie krzątanina buldożerów i ciężarówek przywożących grupy cywilów. Zwinne, wyspiarskie szczury wyskakiwały spod kół jeepów niczym małe kangury, a przepięknie kolorowe ptaki unosząc się całymi tabunami z zarośli tworzyły ćwierkające chmury. Dokładnie ukryte w zaroślach stanowisko dowodzenia znajdowało się w ziemiance wykopanej w koralowym piasku. Gdy Pug stanął twarzą w twarz z pułkownikiem w tej głębokiej, oszalowanej deskami jamie, ujrzał odbiornik radiowy i surowe meble oraz poczuł zapach trawy i świeżo kopanej ziemi, wojna z Japonią stała się dla niego faktem. Schron nie miał tego cmentarnego odoru jaki panował w rosyjskich okopach; było tu ciepło i sucho, a nie zimno i wilgotno. Łącznościowcy byli zajęci liniami telefonicznymi. Byli to mocno opaleni, pocący się Amerykanie ubrani w same szorty, natomiast Słowianie, których spotkał w Rosji, byli zamarznięci na kość i bladzi. Jednak tutaj wśród stłumionego szumu Pacyfiku Amerykanie, podobnie jak Rosjanie pod Moskwą, schodzili pod ziemię, by oczekiwać ataku. Stany Zjednoczone zostały wciągnięte w tę grę. Pułkownik, chudy, kościsty człowiek o spokojnej twarzy, z którym Pug jadł obiad poprzedniego dnia, dał mu kopertę adresowaną do sztabu. - Proszę to własnoręcznie oddać admirałowi, kapitanie. To lista moich najpilniejszych potrzeb. Bez tego nie będziemy w stanie tutaj podjąć walki. Być może wytrwamy do czasu, aż nadeślecie nam posiłki. Radar dla Wake wciąż znajduje się w magazynach na Hawajach, jest tam już od miesiąca. Na miłość boską, powiedzcie im, żeby go przysłali tu jakimś niszczycielem, albo jeszcze lepiej bombowcem. Bez radaru jestem bezradny. Nawet nie mogę wysłać myśliwców na patrol, mam ich zbyt mało. Jesteśmy tu dwadzieścia stóp nad powierzchnią morza w najwyższym punkcie, a moja wieża wodna jest tylko o kilka stóp wyższa. Skończymy prawdopodobnie jedząc ryby i ryż za drutem kolczastym, ale niech to kosztuje tych drani chociaż trochę wysiłku. * Pug zdążył wrócić do hotelu jeszcze przed nawałnicą. Pasażerowie clippera właśnie zasiadali do lunchu, kiedy silny podmuch wstrząsnął podłogą. Ze stołów pospadały talerze. Z krzykiem i płaczem ludzie rzucili się do okien. Samoloty w kształcie grubych cygar, z pomarańczowymi kołami na maskującym kamuflażu wylatywały z ulewy. Pug zauważył, że miały podwójne silniki i podwójne stateczniki. Nad laguną unosił się dym i ogień z bombardowanego lotniska. Pug często widział bombardowanie, ale tu atak bezkarnie niszczący amerykańskie umocnienia oburzał go i paraliżował jednocześnie. Błyszczące w deszczu bombowce przelatywały nad wyspami i laguną, wypełniając przestrzeń grzmotem silników. Odpowiedzią na ich atak był skromny ogień artylerii. Wkrótce szyk bombowców skierował się na bazę PanAmerican, a tego Victor Henry obawiał się najbardziej. Jeśli zaatakują clippera będzie w poważnych kłopotach, a jego kariera wojskowa zastanie sparaliżowana, zanim się naprawdę rozpocznie. Jedynie ten ogromny, srebrzysty kształt zapraszający do zbombardowania mógł mu umożliwić opuszczenie wyspy. Eksplozje następowały jedna po drugiej. Samoloty bombardowały hotel, warsztaty naprawcze PanAm, doki i wieżę radiową. Zbiornik benzyny stanął w białym płomieniu, sięgającym nieba. Pasażerowie chowali się po kątach i pod stołami, a Victor Henry wciąż stał przy oknie obok pilota, obserwując całe zajście. Wodnopłatowiec otaczały bryzgi wody. W końcu ujrzeli jak z clippera sypią się drzazgi. * Gdy odgłosy ataku zaczęły słabnąć, Pug wraz z pilotem udali się na pomost. Niczym ubrana małpa Ed Connelly wgramolił się na mokry i śliski wodnopłatowiec, który kołysał się w deszczu. - Myślę Pug, że z Bożą pomocą możemy polecieć mimo wszystko. Bak i silniki nie są uszkodzone. Przynajmniej tak mi się wydaje. Do diabła, teraz muszę zabrać stąd pasażerów, a z Hawajami będę się sprzeczał później. Pasażerowie ochoczo zaczęli wspinać się na pokład. Clipper wystartował i odleciał. Pod nim płonęły zniszczone samoloty, a nad wyspami unosiły się chmury dymu. Pug widział małe figurki wpatrzone w odlatujący samolot. Niektórzy machali. * Nawet pośród ciemnej nocy, dziewięć godzin później z łatwością można było odszukać Midway. Pilot wezwał Victora do siebie, by pokazać mu blask ognia, daleko pod nimi na czarnym morzu. - Chryste, ci Japończycy mają wszystko zaplanowane - powiedział. - Atakują we wszystkich miejscach jednocześnie. Słyszałem przez radio, że już są w Tajlandii, Malajach, Hong Kongu i bombardują Singapur. - Czy możemy lądować, Ed? - Musimy spróbować. Wysiadły wszystkie światła nawigacyjne. Midway ma dużo podziemnych zbiorników paliwa. Jeśli się dostaniemy, będziemy mogli zaopatrzyć się w paliwo. Więc - naprzód. Wodnopłatowiec zaczął zbliżać się do ciemnej powierzchni wody, oświetlonej tylko przez blask płonących hangarów i zabudowań. Gdy dotknął powierzchni, natrafił na coś twardego, ale zwolnił i wypłynął nie uszkodzony. Lotniska Midway, jak mieli się wkrótce dowiedzieć, zostały zbombardowane przez japoński niszczyciel i krążownik. Tłum prawie nagich żołnierzy zalewał płomienie środkami chemicznymi i wodą, wytwarzając słupy gryzącego, czerwonego dymu. Victor odnalazł drogę do biura komendanta i próbował dowiedzieć się czegoś o ataku na Pearl Harbor. Porucznik dyżurny był służalczy, ale nie potrafił udzielić informacji. Komendant odbywał właśnie inspekcję zabezpieczenia wyspy przed atakiem z powietrza, ale nie mógł pokazać tajnych dokumentów, mógł natomiast go poinformować, że marynarce udało się zestrzelić sporo japońskich samolotów. - A co z "Kalifornią"? Jadę tam, by objąć dowództwo. Porucznik wyglądał na poruszonego. - Naprawdę, sir? "Kalifornia"? Jestem pewien, że jest w porządku. Nie przypominam sobie ani słowa o "Kalifornii". Te wiadomości uspokoiły nieco Victora i pozwoliły mu na krótką drzemkę, choć przez całą noc mamrotał coś przez sen i wstał jeszcze przed świtem. Udał się na chłodną, hotelową werandę. Ptaki zamieszkujące Midway, stwory o haczykowatych dziobach, o których tyle słyszał, choć nigdy ich nie widział, całymi stadami spacerowały teraz po szarych wydmach. Widział, jak niezdarnie próbowały fruwać i lądować upadając na głowę. Gdy słońce zaczęło wschodzić, niektóre z nich odbywały erotyczny taniec w parach podnosząc ciężko stopy, jak starzy pijani farmerzy. Normalnie Victor Henry wykorzystałby szansę zwiedzenia Midway, ze względu na silne fortyfikacje,. ale dzisiaj nic nie było w stanie skłonić go, by oderwał wzrok od latającej łodzi, która wznosiła się i zanurzała w wodzie, wypełniając przystań jednostajnym łoskotem. * Cztery godziny dzielące go od Hawajów wydawały mu się nieskończonością. Czas zamiast płynąć ze zwykłą szybkością, zdawał się stać w miejscu. Pug poprosił stewarda o karty, by postawić sobie pasjansa, po czym zupełnie o tym zapomniał. Siedział bez ruchu, starając się przeczekać ten czas, podobnie jak u dentysty z niecierpliwością oczekując na koniec borowania zęba. Ten bezczynny stan przerwał steward, gdy podszedł do niego i z uśmiechem powiedział. - Kapitan Connelly chciał, by pan do niego przyszedł. Przed nim na horyzoncie rozpościerał się widok zielonych, słonecznych hawajskich wzgórz. - Ładne, nieprawdaż? - spytał pilot. - Najładniejszy widok, jaki widziałem od czasu, gdy moja żona urodziła córeczkę - odparł Pug. - Zostań tutaj, popatrzymy na flotę. Nikt na pokładzie clippera nie wiedział czego można się spodziewać. Pogłoski na Midway mówiły zarówno o druzgocącej porażce, jak i zwycięstwie. Maszyna nadleciała nad zatokę od północy i zawróciła, by wodować. W czasie tych dwóch manewrów oczom Victora ukazał się przerażający widok. Wzdłuż całego wschodniego wybrzeża Ford Island pancerniki Floty Pacyfiku stanowiły stertę złomu: połamane, powywracane, przechylone, przypominały zniszczone dziecinne zabawki w wannie. Hickam Field i baza lotnicza marynarki były upstrzone czarnymi plamami części samolotów i spalonymi szkieletami hangarów. Z tej zadymionej i odrażającej panoramy Pug rozpaczliwie próbował wyłuskać wzrokiem "Kalifornię". Ale z tej wysokości wszystkie okręty wyglądały podobnie. Niektóre z wewnątrz były mniej uszkodzone. Żeby tylko "Kalifornia" się uratowała! - Mój Boże - jęknął Connelly spoglądając na Puga, ze ściągniętą twarzą - co za rzeź. Victor Henry pokiwał w milczeniu i siadł na składanym krześle. W tym czasie maszyna prześliznęła się obok zniszczonego pancernika o trzech masztach, zatopionego aż po działa. Clipper rozpylił ścianę wody zasłaniając ten rozdzierający serce widok. - Koniec podróży. * Kiedy Pug wyszedł z biura celnego PanAm na lotnisku mijał jadące na sygnale karetki ratunkowe. Udał się prosto do budynku sztabu, gdzie marynarze i oficerowie uwijali się jak w ukropie. Na ich twarzach malowała się niepewność i przerażenie, jak u ludzi dotkniętych trzęsieniem ziemi. Przystojny chorąży siedział za biurkiem zamykającym dostęp do wewnętrznych biur i z niedowierzaniem spoglądał na Puga, który wszedł tu w wymiętych spodniach i podobnej marynarce. - Admirał? Ma pan na myśli admirała Kimmela? - Właśnie. - Chyba nie sądzi pan, że dziś zobaczy się pan z admirałem Kimmelem? Jeśli pan chce mogę spróbować skontaktować się z zastępcą jego Szefa Sztabu. - Proszę przekazać admirałowi wiadomość. Jestem kapitan Victor Henry. Przybyłem tu z osobistym listem dla niego od komendanta wyspy Wake. Przystojny chorąży wskazał mu niedbale krzesło i podniósł słuchawkę telefonu. - Może pan czekać cały dzień, a może nawet tydzień. Wie pan jaka jest sytuacja. - Mam ogólne wyobrażenie. Mniej więcej minutę później w drzwiach pojawiła się ładna kobieta, ubrana w błękitny kostium. - Kapitan Henry? Tędy proszę. Chorąży spoglądał na Victora Henry, gdy ten go mijał jakby nagle wyrosła mu druga głowa. Drzwi do biur były pootwierane, wszędzie było słychać podniecone głosy i stukot maszyn do pisania. Przed wysokimi drzwiami ozdobionymi czterema złotymi gwiazdami, pieczęcią marynarki i złotym napisem: Naczelny Dowódca Floty Pacyfiku zasalutował mu marines trzymający wartę. Weszli do wyłożonego drewnem przedpokoju. Kobieta otworzyła ciężkie, błyszczące, mahoniowe drzwi. - Admirale, kapitan Henry jest tutaj. - Cześć Pug. Tyle czasu! - Kimmel pomachał mu radośnie od okna, przez które wyglądał na kotwicowisko. Był ubrany w nieskazitelnie biały mundur ze złotymi guzikami i wyglądał wspaniale, choć postarzał się i był zupełnie łysy. - Nie widziałem cię od czasu, gdy służyłeś na "Maryland". - Chyba tak, sir. - No cóż, czas obchodzi się z tobą łagodnie. Siadaj, siadaj. Dużo latałeś, nieprawdaż? Byłeś w Rosji? Uścisnęli sobie dłonie. Głos Kimmela brzmiał jak zawsze serdecznie. To niezwykły oficer - pomyślał Pug. Przepowiadano mu świetną karierę i dopiął tego. Teraz po dwudziestu latach poligonów i ćwiczeń przeciwko pomarańczowym, flota, którą dowodził, leżała w gruzach pod jego oknem. A dokonała tego drużyna pomarańczowych w ciągu jednej, szybkiej akcji. Sprawiał wrażenie, iż był w dobrym humorze, tylko zaczerwienione i rozbiegane oczy mówiły w jakim naprawdę był stanie. - Wiem, jak mało ma pan czasu, sir - Pug wyciągnął z kieszeni na piersi list z Wake Island. - Ależ skąd. Tak miło widzieć starą znajomą twarz. Byłeś dobrym artylerzystą, Pug. Najlepszym oficerem ze wszystkich. Papierosa? - Kimmel podał mu paczkę, sam zapalając jednego. - Czy czasem twoi dwaj chłopcy nie są teraz w wojsku? - Tak, sir. Jeden lata na SBD, na "Enterprise", a... - To dobrze. Nie trafili "Enterprise" ani żadnego innego lotniskowca. Wiesz dlaczego? Bo lotniskowce posłuchały moich rozkazów i były w stanie stuprocentowej gotowości bojowej, a drugi chłopak? - On jest na pokładzie "Devilfish" w Manili. - Manila? Chyba nie uderzyli jeszcze na flotę w Manili, chociaż zdaje się, że zbombardowali lotnisko. Teraz Tommy Hart otrzymał ostrzeżenie i nie będzie miał żadnego usprawiedliwienia. Mam nadzieję, że ludzie z lotnictwa w Manili nie będą tak zaspani jak ci tutaj. Wojsko było i jest całkowicie odpowiedzialne za bezpieczeństwo tych wysp i portu, Pug, włączając odpowiedzialność patroli powietrznych i służb radarowych. Nie ma nic prostszego na tej bożej ziemi, niż instrukcje obronne wysp. Na szczęście dokumenty nie pozwalają na żadne wątpliwości. Masz coś dla mnie z Wake, czyż nie tak? Zobaczymy, co to jest? Byłeś tam w czasie ataku? - Tak, sir. - Źle tam było? Tak jak tutaj? - Ataku dokonało około dwa tuziny bombowców. Głównie zniszczyli samoloty i lotnisko, admirale. Nie zbombardowali żadnych okrętów. Kimmel potrząsnął głową i zaczął czytać list. Pug odważył się zapytać: - Admirale, jak "Kalifornia" z tego wyszła? - Dlaczego pytasz? Nie wiesz? - Nie, sir. Przychodzę tu prosto z clippera. Nie podnosząc głowy, tonem obojętnego raportu Kimmel powiedział: - Dostała dwie torpedy i kilka bomb. Jedha przebiła pokład i eksplozja wywołała duży pożar. Teraz jest na dole, tonie Pug. Wciąż wypompowują wodę, więc może nie wywróci się. Ma elektryczny napęd, ale według wstępnych szacunków - wziął z biurka kartkę i spojrzał na nią - około półtora roku a może nawet dwa nie będzie mogła być w użyciu. To oczywiście tajne. Nie udostępniamy informacji tego typu. Skończył list w milczeniu i rzucił go na biurko. Głos Victora Henry drżał, gdy starał się wykrztusić: - Admirale, czy gdybym znalazł ludzi i wraz z nimi harował dzień i noc, istnieje możliwość przywrócenia "Kalifornii" do działań w ciągu sześciu miesięcy. - Idź i sam zobacz. Ale to beznadziejna sprawa Pug. Oficer ratowniczy zmieni Chipa. - Powiedział to tonem pełnym współczucia, ale Victor Henry czuł, iż przekazywanie komuś tak katastroficznych informacji poprawiło mu nieco humor. - W takim razie, to wszystko. - Dostaniesz dowództwo innego okrętu. - Jedyny problem polega na tym admirale, że nie ma już wolnych pancerników, sir. Już nie ma. Ponownie szybkie podejrzliwe spojrzenie. Trudno było powiedzieć cokolwiek w takiej sytuacji, nie irytując naczelnego wodza Floty Pacyfiku. Kimmel uczynił szeroki gest w kierunku listu przyniesionego przez Puga. - A teraz problem dla ciebie. Przyjdziemy z pomocą Wake czy nie? To oznacza zagrożenie dla jednego lotniskowca. Nie możemy tego zrobić bez osłony lotniczej. Prosi o rzeczy, których nie mogę mu dać z tej prostej przyczyny, że są w posiadaniu Rosjan i Brytyjczyków. Prezydent Roosevelt był wielkim prezydentem marynarki, ale tylko do czasu tej europejskiej rozróby. Nasz prawdziwy wróg był zawsze tutaj na Pacyfiku. Ten ocean jest problemem numer jeden bezpieczeństwa naszego kraju. A o tym zapomniał. Nigdy nie dysponowaliśmy nawet koniecznymi funduszami na przeprowadzenie powietrznych patroli. Nie chciałem polegać tylko na armii, a sprzęt ma przecież ograniczoną żywotność. Z czym przystąpilibyśmy do wojny, jeślibyśmy zużyli nasze samoloty w czasie patrolowania. Waszyngton podnosił fałszywy alarm o Japończykach przez cały rok. Mieliśmy tyle stanów gotowości bojowej, ćwiczeń z nalotami powietrznymi, ataków z zaskoczenia itd., że nikt by ich nie zliczył, ale cóż, co się stało, to się nie odstanie. Myślę jednak, że prezydent zajął się nie tym co trzeba wrogiem, nie tym oceanem i nie tą wojną. Wywarło to dziwne wrażenie na Victorze. Najpierw Berlin i Londyn, potem Moskwa, a teraz to wstrząsające rozczarowanie, które przemawiało przez admirała Kimmela. Stara marynarska gadanina o ważności Pacyfiku. - No cóż admirale, wiem jak bardzo jest pan zajęty - powiedział, chociaż tak naprawdę to zaskoczył go ten spokój panujący w samym sercu katastrofy i ochota, z jaką Kimmel zgodził się za pogawędkę z mało mu znanym zwykłym kapitanem. Wyglądał na tak samotnego jak Kip Tollever. - Tak, mam kilka spraw do załatwienia, a ty także musisz się zająć swoimi problemami. Miło było cię spotkać, Pug - powiedział admirał Kimmel nagle dając mu do zrozumienia, że ma już odejść. * Janice odebrała telefon Puga. Ciepło zaprosiła go, by szybko przyszedł i zatrzymał się u nich w domu. Victor potrzebował miejsca, by zostawić bagaż i przebrać się w mundur, zanim pojedzie zobaczyć, co się stało z "Kalifornią". Przyjechał na miejsce samochodem marynarki Przez chwilę pozachwycał się wnukiem i przyjął ze spokojem wyrazy współczucia od Janice z powodu "Kalifornii". Zaproponowała mu, iż pokojówka szybko wyprasuje mundur. Gdy w wolnym pokoju otworzył walizkę, by wyciągnąć pomięty mundur, na podłogę wypadł list do Pameli Tudsbury. Ubrał się w szlafrok i przejrzał list, który napisał podczas długiej podróży z Guam na Wake. Wprawił go w takie zażenowanie, jak mógłby to zrobić tylko stary list miłosny do Rhody. Nie było w nim wiele miłości, głównie logiczne i zwięzłe uzasadnienie jego trybu życia. Cała sprawa z tą angielską dziewczyną - romans, flirt, miłostka, cokolwiek by to nie było - zdawała się być mu tak odległa po postojach w Manili i Guam. Taka przedawniona i niepodobna do niego, zupełnie poza zasięgiem rzeczywistości. Pamela była piękną młodą kobietą, ale trochę dziwną. Najlepszym na to dowodem była namiętność jaką żywiła do niego, posiwiałego starego wilka morskiego US Navy, z którym było jej dane spędzić przez przypadek trochę czasu. Rozpaliła w nim żarliwy ogień w ciągu tych kilku burzliwych godzin w Moskwie. Pozwolił sobie na marzenie o zupełnie nowym życiu i prawie w nie uwierzył, podobnie jak z dumą myślał o dowodzeniu "Kalifornią". A teraz wszystko się skończyło! "Kalifornia", Pamela, Flota Pacyfiku, honor Stanów Zjednoczonych, nadzieja cywilizowanego świata. Ktoś zapukał do drzwi, usłyszał głos chińskiej pokojówki: - Pański mundur, kapitanie. - Dziękuję. Doskonale zrobione. Nie podarł listu na strzępy. Nie myślał, że mógłby napisać lepszy. Sytuacja mężczyzny po pięćdziesiątce odrzucającego miłość młodej kobiety wydawała się niezrozumiała i dziwna. Nie potrafił tego wyjaśnić słowami. Wrzucił kopertę do kieszeni. Idąc do portu mijał skrzynkę pocztową, zatrzymał się i wrzucił list. Szczęk skrzynki wydał mu się smutny i równie przykry był cały ten dzień dla kapitana Victora Henry. * Jeszcze smutniejsza okazała się wyprawa na "Kalifornię". Cuchnąca woda pokryta była czarną ropą tak grubo, że motor, dławiąc się, przebijał się jak lodołamacz przez pływające masy śmieci i złomu. Szalupa minęła cały rząd pancerników. "Kalifornia" znajdowała się u samego wejścia do portu. Victor Henry uważnie przyglądał się każdemu z tych olbrzymich szarych okrętów, które tak dobrze znał. Sam służył na kilku z nich. Żaden z nich nie był w pełni sprawny. Zniszczone przez bomby i pożar były przynajmniej częściowo zatopione, niektóre z nich spoczęły na dnie dziobem, inne rufą, a jeszcze inne przewróciły się. Rozdzierał go ból i żal. Kochał pancerniki. Dawno, dawno temu skończył szkołę lotniczą. Lotnictwo morskie wydawało mu się najodpowiedniejsze ze względu na rozpoznanie terenu, wspomaganie, bombardowanie, atakowanie torpedami. Nie zgadzał się tylko z ich siłą uderzeniową. Sprzeczał się kiedyś z chłopakami z lotnictwa, że gdy nadejdzie wojna, lotniskowce o słabym opancerzeniu będą musiały przemykać z dala od miejsca bitwy i zawracać sobie głowę bombardowaniem i walkami powietrznymi, podczas gdy pancerniki z ogromnymi działami będą walczyły naprawdę o panowanie na morzu. Lotnicy upierali się, że jedna bomba powietrzna lub torpeda wystarczy, by zatopić cały pancernik. Odparł ich atak przypominając, iż stalowa płaszczyzna o grubości szesnastu cali nie przypomina porcelany, a setki dział, gdy wypalą jednocześnie, mogą nieco uszkodzić pilota latającego małą metalową klatką. Właściwe mu nieco konserwatywne podejście do problemu zostało podbudowane doświadczeniem z czasów, gdy grywał w futbol amerykański. Po czym zaczął się wdawać w szczegółowe porównania. Zwycięzcami zostawali ci, co potrafili twardo i wytrwale atakować. Tak myślał, popełniając swój życiowy błąd. Pomylił się najbardziej jak to było możliwe w kwestii dla siebie najważniejszej, wyboru swej przyszłej profesji. Inni zwolennicy pancerników wciąż potrafili znaleźć usprawiedliwienie dla tych wymordowanych dinozaurów, które mijała jego szalupa. Do Puga przemawiały tylko fakty. Każdy z tych okrętów był cudem inżynierii, tak precyzyjnym jak damski zegarek, a potrafiącym zetrzeć na proch całe miasto. To wszystko była prawda, ale gdy je zaatakować z zaskoczenia, mogła sobie z nimi poradzić jedna, mała latająca klatka. Dowodem był rozpościerający się przed nim widok. Sprzeczka trwająca dwadzieścia lat skończyła się. Zachodzące słońce rzucało różowe światło na "Kalifornię". Była przechylona około siedmiu stopni i bryzgała ustawicznie dużymi strumieniami brudnej wody z odpływników. Osmalona i opalona stalowa ściana pochylała się nad jego głową, gdy motorówka zbliżyła się do trapu. Widok ten, przyprawił go o zawrót głowy. Tak samo wpłynęła na niego wspinaczka po częściowo zanurzonym trapie. Co za powitanie! W najgorszych momentach, w Kujbyszewie, na Syberii, na ulicach Tokio, czy klubie w Manili, Pug pocieszał się myślą o przyjęciu, jakie go czekało na pokładzie tego okrętu. Marynarze w białych mundurach mieli mu salutować i przyjąć go z pełnymi honorami przy wtórze świstu bosmańskiego, i prezentowaniu broni przez wartę honorową. Oficerowie dowodzący mieli uścisnąć mu dłoń zaraz po wejściu na pokład. Okręt powinien odświętnie błyszczeć na powitanie nowego kapitana. Często odgrywał pomniejszą rolę w takich rytuałach. Ale nigdy nie był główną gwiazdą tego przedstawienia, nigdy nie był w samym centrum. To było warte cierpień całego życia. I tak to wszystko się skończyło. Wstrętny odór uderzył go w twarz, gdy tylko stanął na pokładzie "Kalifornii": - Proszę o zezwolenie na wejście na pokład - odezwał się. - Udzielam zezwolenia, sir. Oficer zasalutował mu elegancko. Miał atrakcyjną, opaloną twarz. Nosił powalany tłuszczem mundur, rękawiczki, lornetkę. Na pokładzie leżało pięć trupów przykrytych prześcieradłami poplamionymi wodą i ropą. Spod materiału wystawały czarne przemoczone buty. Z miejsca gdzie leżeli wyciekała woda. Ten okropny zapach pochodził częściowo od nich, a częściowo od dymu, spalonej benzyny i ropy, palącego się drewna, papieru, ludzkich ciał, zgniłej żywności. Był to spleśniały wyziew nieszczęścia, tej wielkiej maszynerii, która miała być domem wielu istot ludzkich, a teraz była rozbita i zniszczona. Po pokładzie kręcili się niewzruszeni oficerowie i marynarze w brudnych mundurach. Ponad brudem i wszędzie panującym nieładem wznosiła się masywna, czysta i nie uszkodzona konstrukcja ostro rysująca się na tle zachodzącego słońca. Długie, czternastocalowe, nowe i świeżo pomalowane na szary kolor działa, były wycelowane we wszystkich kierunkach. Oprócz artylerii głównej widać było masę mniejszych dział pelot - fakt, że okręt był uszkodzony, ale nadal jeszcze niepokonany. - Jestem kapitan Victor Henry. - Tak, sir? Oh! Tak jest, sir. Kapitan Wallenstone oczekuje pana już od dłuższego czasu. - Strzelił palcami na gońca w białym mundurze, i powiedział ze smutkiem w głosie. - To okropne zastać okręt w takim stanie. Banson, powiedz kapitanowi, że kapitan Henry jest tutaj. - Jedną chwilę. Gdzie jest wasz kapitan? - spytał Pug. - Jest na dole w maszynowni z oficerami z ekip ratowniczych. * Gdy szedł do maszynowni mijał znajome pokłady i przejścia teraz powyginane pod dziwnymi kątami. Dławił się dymem, zapachem benzyny i spalin. Odrzucał go zapach zgniłego mięsa. Zrozumiał, że te przestrzenie wypełnione spalinami to pułapki, które mogą eksplodować w każdej chwili. W przedniej maszynowni czterej oficerowie stali na wąskim pomoście oświetlając silnymi latarkami pokrytą ropą powierzchnię wody, która dzięki złudzeniu optycznemu wyglądała na równą, nie pochyloną. Bez zbędnych ceregieli przyłączył się do rozmowy na temat ratowania okrętu. Masy wody, które cały czas napływały przez wybite przez torpedy dziury przewyższały ilości, które mogły być usunięte przez pompy. Dlatego też okręt powoli opadał na dno. Pug spytał, czy nie można by podłączyć więcej pomp, bądź też wykorzystać pomp z holowników czy z nabrzeża, ale w całym porcie bezskutecznie szukano pomp. Pompowanie nie wchodziło w rachubę, przynajmniej nie można było zapobiec osiadaniu okrętu. Kapitan Wallenstone, wychudły i brudny, w poplamionym mundurze, wyglądał na około sześćdziesiąt lat. Jednym tchem odpowiadał na wszystkie propozycje Puga. Łatanie dziur oznaczało całe miesiące podwodnych prac. Nie zdążą także na czas wysłać nurków, by uszczelnili kolejno wszystkie uszkodzone miejsca. Krótko mówiąc, "Kalifornia", chociaż nie była na dnie, nie nadawała się do niczego. Rozmowa dotyczyła głównie grodzi wodoszczelnych oraz cementowych łat. Padła nawet propozycja, iż należy statek poddać remontowi w Stanach, a wtedy powróci do służby w 1943 lub 1944 roku. Wallenstone zabrał Victora do swojej kabiny. Błogosławił moment, w którym ponownie mógł odetchnąć świeżym powietrzem. Na zielonkawym niebie ujrzał jasno świecące gwiazdy. Kabiny dowództwa pozostały nietknięte, przestronne i olśniewająco wspaniałe. Teraz, razem z całym okrętem, niepohamowanie opadały na dno. Filipiński steward przyniósł kawę, którą musieli trzymać na kolanach, bowiem mogła się ześliznąć z pochylonych stolików. Kapitan posępnie opowiedział Pugowi o ataku Japończyków. Henry nigdy wcześniej nie spotkał tego oficera, ale Wallenstone wydawał się wiedzieć o nim całkiem dużo. Zapytał Victora jaki jest naprawdę prezydent Roosevelt, a także czy Rosjanie długo jeszcze będą w stanie stawiać opór Niemcom. - Ach, przy okazji - dodał, gdy towarzyszył Pugowi do wyjścia - zebrało się tu trochę poczty dla pana. Nie jestem pewien, gdzie to schowałem - mówił, otwierając szuflady biurka. - O tutaj, jest wszystko. Victor Henry wsunął pękatą kopertę pod ramię i poszedł wraz z kapitanem przez śmierdzący pochylony główny pokład, skąpany w mroku. - Nie uwierzyłby pan własnym oczom, gdyby pan zobaczył ten okręt dwa dni temu. - Kapitan smutno potrząsnął głową, starając się przekrzyczeć warkot pracujących pomp i odgłos uderzeń młotów. - Otrzymaliśmy informację z Manili, że mamy oczekiwać pana. W sobotę przeprowadziłem pięciogodzinną inspekcję. Przygotowali się wspaniale: można było zjeść obiad na silnikach w maszynowni. Wszystko błyszczało; to był najwspanialszy okręt w całej marynarce i miał najlepszą załogę. Ale na co to wszystko? Na co? Ciała już usunięto. Kapitan rozejrzał się wokoło i powiedział: - Zabrali już stąd tych biedaków. To było najgorsze. Na ostatniej zbiórce brakowało czterdziestu siedmiu. Są tam na dole, Henry. Wszyscy utonęli. O Boże, ci goście z ekipy ratowniczej twierdzą, że pewnego dnia ten okręt znów będzie mógł wziąć udział w walce, ale Bóg jeden wie kiedy. I on jeden wie, gdzie ja wtedy będę. Kto by pomyślał, że te skurwysyny podpłyną do Hawajów nie zauważeni i że będą mieli dość odwagi, by spróbować. Gdzie była nasza obrona przeciwlotnicza? - Czy to "Enterprise"? - Pug wskazał palcem czarny, czworokątny kształt przesuwający się wzdłuż kanału. Wallenstone przyjrzał się sylwetce. - Tak. Dzięki Bogu, że nie był w porcie w niedzielę rano. - Mój syn jest tam lotnikiem. Może się z nim zobaczę. Po raz pierwszy od długiego czasu. - To pana podniesie na duchu. Wiem, co pan czuje. Wszystko co mogę panu powiedzieć to to, że naprawdę jest mi przykro. Jest mi tak przykro, jak tylko może być człowiekowi. Kapitan Wallenstone wyciągnął dłoń. Victor Henry zawahał się. Przez krótką chwilę pomyślał, że gdyby ten człowiek był mądrzejszy od reszty utrzymałby swój okręt w stanie gotowości bojowej. W końcu tak samo jak inni otrzymał ostrzeżenie o wojnie. Jeśli o świcie ogłosiłby alarm powietrzny "Kalifornia" stałaby się najsłynniejsza jednostką z całej floty. Gotowa do walki na morzu. Wallenstone zostałby bohaterem narodowym, kariera wojskowa stałaby przed nim otworem. Zamiast tego był jednym z ośmiu dowódców okrętów, którzy teraz mogli tylko rozmawiać z ekipami ratowniczymi i opowiadać o tym wielkim nieszczęściu. Teraz miał uścisnąć rękę człowiekowi, którego okręt został z jego własnej winy zatopiony przez wroga. Ale czy on, Pug Henry, zdziałałby coś więcej? Kapitana okrętu, który o świcie postawiłby na nogi całą załogę, podczas gdy pół tuzina innych spokojnie spało, uznano by za zdziwaczałego ekscentryka. Cała flota z dowództwem na czele śniła smacznie. To był fakt, którego nie można było już zmienić. Zatopienie "Kalifornii" było tylko niewielkim epizodem, na który nikt nigdy nie zwrócił uwagi. Uścisnął dłoń Wallenstona, zasalutował i zszedł na dół po drabinie, która zwieszona nad wodą prowadziła prosto do luksusowej łodzi motorowej kapitana, którą wezwał oficer wachtowy. Łódź podążyła w kierunku nabrzeża. Pug, kiedy znalazł się już w samochodzie, przejrzał korespondencję, która czekała na niego na "Kalifornii". Były to w większości pisma urzędowe, kilka listów od Rhody i jeden od Madeline. Nie otworzył żadnego z nich. * - Tato! - Warren nie tylko był w domu, ale zdążył już nawet przebrać się w luźne spodnie i kwiecistą koszulę. Wszedł do pokoju i otoczył ojca jednym ramieniem, drugie trzymając sztywno i nieruchomo. Ucho miał zaklejone plastrem. - W końcu dotarłeś. Prosto z Moskwy. Jak się masz ojcze? - Byłem zobaczyć "Kalifornię". - O Boże. Napijesz się burbona z wodą? - Nie za dużo wody, więcej burbona. Co się stało z twoim ramieniem? - Jan powiedziała ci, jak wpadłem na tych Japończyków, prawda? - Ale nie mówiła, że jesteś ranny. - Tylko kilka szwów. Najważniejsze, że mogę latać. Chodź tato, tutaj jest chłodniej. Na ocienionym ganku Pug w kilku słowach opowiedział, w jakim stanie jest "Kalifornia". Warren był pełen pogardy: jego zdaniem Marynarka Wojenna to banda zaspanych idiotów, zasługujących na klęskę; obsesyjnie pochłonięci awansami i rywalizacją, nie znają się zupełnie na obronie przeciwlotniczej. Ćwiczyli tak, jakby mieli rozegrać przeciw Japończykom bitwę pod Jutlandią. A Japończycy postawili na lotnictwo morskie i gładko rozpoczęli tę grę. - Ale ich jeszcze dostaniemy - powiedział - to będzie trudne zadanie, ale lotnictwo morskie tego dokona. Nikt inny, tato. - Wydaje mi się, że sporo maszyn dostali na ziemi - mruknął Pug, czując jak burbon daje mu uczucie przyjemnie rozchodzącego się po ciele ciepła. - Jasne, zgadzam się. Cała baza była w wielkim nieładzie, tato. Jedno ci powiem, gdyby Halsey był dowódcą nie doszłoby do tego. On był dobrze przygotowany do wojny, ale miał za długi język. Trzymałby tę całą przeklętą flotę w stanie gotowości bojowej od świtu do zmierzchu przez okrągły rok. Wysyłałby samoloty na patrole, aż by się rozleciały ze starości. Byłby najbardziej znienawidzonym skurwysynem na Hawajach, ale na Boga, gdyby nadeszli, on by na nich czekał. Dlaczego w listopadzie rozbroiliśmy okręt? Dotąd lataliśmy z głowicami bojowymi przy torpedach i lukami pełnymi bomb, i bez świateł? Nie da się ukryć, że Halsey zareagował jak muł, któremu osa latała koło tyłka. Warren opisał bezowocną wyprawę Halseya na południe od Oahu w poszukiwaniu japońskich lotniskowców. Warren Henry i inni piloci od początku uważali, że udają się w złym kierunku. Japończycy mogli uderzyć tylko z północy, tak by po ataku wycofać się prosto do domu. Ale Halsey, jak się później dowiedzieli, otrzymał informację radiową, że należy udać się na południe. Wypuścił wszystkie bombowce i samoloty torpedowe. Godzinami samoloty przemierzały przestrzenie nad pustym morzem, aż ogłupiały "Enterprise" wezwał ich do powrotu. Informacja była błędna, spowodowana wzajemnym znoszeniem się sygnałów. Japończycy płynęli dokładnie w przeciwnym kierunku, na północ. Potem gonienie było już bezcelowe. Jego ojciec mruknął z niedowierzaniem. - Czy to naprawdę tak wyglądało? Co za głupota! To prawie tak jak cumowanie pancerników. - Tak, ktoś z tej wielkiej bandy powinien był pomyśleć o wzajemnym znoszeniu się sygnałów. Ale nikt nie miał dość jasnego umysłu, a i tak byłby to jeden lotniskowiec przeciwko, nie wiem dokładnie, czterem czy pięciu. Posłuchaj ojcze, nasza własna artyleria zestrzeliła kilka naszych samolotów. Jestem pewien, że to oni wypalili do mnie. To był jeden wielki bałagan. Powiedz lepiej, jak się ma Briny? Widziałeś się z nim w Manili? Burbon poprawił wisielczy humor Victora Henry'ego, ale rozmowa z Warrenem była jeszcze lepszym lekarstwem. Światło padające z salonu oświetlało twarz syna ukazując mu jak bardzo się zmienił. Wyglądał starzej, był bardziej rozluźniony, a papieros stał się nieodłączną częścią jego osoby. Walczył z wrogiem i wyszedł z tego cało. - Powiem ci ojcze - rzekł, napełniając jego kieliszek - to nie była porażka. To była najgorsza klęska w całej historii. Ten wstyd zawiśnie nad marynarką na setki lat. Kongres głosował dziś za wojną, z jednym głosem przeciw. Tylko jednym. Pomyśl do czego musiało dojść. Japończycy byli na tyle głupi, że nie poszli dalej na południe, utrudniając Rooseveltowi szansę wypowiedzenia wojny. Byłby w nie lada kłopocie. - Warren pociągnął solidny łyk burbona. - Co więcej, pod względem operacyjnym spieprzyli ten atak. Pokonali nas w pierwszym nalocie. W drugim rzucie zbombardowali tylko kilka okrętów. Co im z tego przyszło? Nasze zbiorniki ropy stały łatwo dostępne na tyłach bazy okrętów podwodnych. Mieli tyle celów, do których nie sposób było chybić. Gdyby dostali ropę, a nic ich od tego nie powstrzymywało, ewakuowalibyśmy się teraz z Hawajów. Flota nie mogłaby już stąd operować. Odegralibyśmy tu Dunkierkę, tyle że na przestrzeni dwóch i pół tysiąca mil. Co więcej nie uderzyli na okręty podwodne. Tego też będą żałować. I nawet nie tknęli warsztatów naprawczych. - Przekonałeś mnie - przerwał mu Pug. - Jestem pewien, że japoński admirał popełnia teraz harakiri z powodu tej haniebnej klęski. - Powiedziałem, że to była nasza porażka - ostro lecz uprzejmie odparł Warren. - Powiedziałem, że osiągnęli zaskoczenie kosztem strat politycznych, a następnie zdołali je w pełni wykorzystać. Słuchaj, został kwadrans do obiadu. Wypijemy jeszcze po jednym? Pug chciał przejrzeć swoje listy, ale lotność umysłu Warrena podnosiła go na duchu, a trunek czynił cuda. - Dobrze, ale nie za dużo. Opowiedział Warrenowi o swoim spotkaniu z admirałem Kimmelem. Gdy wspominał o uwadze admirała, że zbyt dużo materiałów wojennych idzie do Europy, młody lotnik trzepnął ręką na znak protestu. - O Boże, on także? To kiepska wymówka. Wiadomo, że powstrzymywanie Niemców będzie kosztowało życie milionów ludzi. Jakich ludzi? To przecież możemy być my. Rosjanie już raz umówili się z Hitlerem, teraz mogą zrobić to samo. Wiesz, że komuniści podpisali odrębny akt pokojowy w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku. Była to pierwsza rzecz, którą zrobił Lenin po objęciu władzy. To oczywiste, że nie możemy pozwolić, by Związek Sowiecki przestał walczyć. - Wiesz Warren, gdy będziesz miał trochę wolnego czasu, powinieneś pojechać do sztabu i wyjaśnić im to wszystko. - Byłbym rad, ale musiałbym się pospieszyć, żeby zdążyć póki jest jeszcze dowódca. - O, masz jakieś przeczucie? - Tato, prezydent nie ma zamiaru podać się do dymisji, a czyjaś głowa musi polecieć. - Obiad! - zawołała Janice. - Najgorsze jest to - mówił Warren, gdy wchodzili do jadalni - że pewnego dnia Rosjanie zażądają zapłaty za to wszystko. Zaanektują Polskę lub Czechosłowację albo jeszcze coś innego. Rosja mniej więcej co pół wieku połyka Polskę, by następnie ją zwymiotować. A jak było w Moskwie ojcze? Jacy są Rosjanie? Dużo widziałeś? W czasie całego obiadu Pug opowiadał o swoich przygodach w Rosji. Janice przyniosła kilka butelek czerwonego wina. Nie było w pierwszorzędnym gatunku, ale on nie był wielkim zwolennikiem wina. Tego wieczoru jednak, wypijał kieliszek za kieliszkiem, myśląc, że jest naprawdę niezłe. Ta długa rozmowa, choć nie był do takiej przyzwyczajony, uspokoiła mu serce. Janice pytała go o Pam Tudsbury, więc opowiedział także o przygodach w Anglii i locie nad Berlinem. Warren chciał wyciągnąć od niego jakieś szczegóły odnośnie bombardowania, ale Pug nie był w stanie dużo mu powiedzieć. Warren przerwał potok słów Puga i opisał mu swoje potyczki z Biurem Zaopatrzenia w związku z ulepszeniem luku bombowego, jakie opracował w warsztatach okrętowych, a które miało być zastosowane we wszystkich maszynach. Pug z trudem ukrył zdziwienie i dumę mówiąc tylko: - Nikt ci za to nie podziękuje, mój chłopcze. Szczególnie, jeśli to się sprawdzi! Co najwyżej będziesz miał opinię człowieka sprawiającego kłopoty. - Osiągnę to, co chcę. Bomby, które spadają prosto na cel. * Po obiedzie usiedli znowu na ganku przy brandy. Pug był prawie pijany. Zapytał syna, co według niego powinien teraz robić. Nie będzie już przecież dowodził "Kalifornią". To było szczere pytanie. Syn wywarł na nim duże wrażenie, ufał, że Warren może mu dobrze doradzić. Ten zaśmiał się i powiedział: - Tato, naucz się latać. - Nie myśl, że nie rozważałem tego. - Mówiąc poważnie, lepiej wróć do sztabu i czekaj, aż coś się zmieni. Oni prawdopodobnie myślą, że doskonale znasz prezydenta. Dostaniesz wszystko, o co poprosisz. Ale musisz działać szybko. Jeśli pan Roosevelt przypomni sobie, że jesteś bez zajęcia, wyszuka ci inną misję. Chociaż, jak sądzę, musi to być interesująca praca. - Warren, dzięki, dzięki chłopie, mam nadzieję, że mi wierzysz, nalej jeszcze tylko trochę, to cholernie dobra brandy - prawie wszystko co robiłem w ciągu ostatnich dwóch lat przynosiło mi tylko ból głowy. Nie wiem, dlaczego pan Roosevelt właśnie ze mnie chce zrobić wysokooktanowego chłopca na posyłki. Rozmawiałem z ważnymi osobistościami twarzą w twarz, jasne że to przywilej. Jeśli chciałbym napisać książkę albo robić karierę polityczną czy coś w tym rodzaju, to byłoby bardzo przydatne. Ale nawet najpiękniejszy kwiat szybko traci płatki. Musisz uważać na każde słowo, które mówisz, a oczy i uszy zawsze musisz mieć szeroko otwarte. Niektórzy z nich przejdą do historii, choć są to tacy sami ludzie jak my, a czasem po prostu kryminaliści, tak jak Stalin czy Hitler. Sądzę, że trzeba lubić towarzystwo ważnych osobistości, by to robić na stałe. Na Boga, są tacy którzy to wprost uwielbiają, ale ja nie jestem jednym z nich. Nie chcę znowu opuszczać okrętu i morza; nie mam zamiaru ponownie zwiedzać wnętrz jakiejś ambasady. - Jak to się zaczęło, tato? Proszę, nalej sobie. - Nie, nie Warren. No dobrze, jeszcze parę kropel na dno. Jak to się zaczęło? Cóż... - Pug przypomniał sobie swoje przeczucia odnośnie paktu hitlerowców z Sowietami, wizytę u prezydenta, wysyłkę samolotów do Anglii i raporty z Berlina. Czuł, że język zaczyna mu się plątać. - To niezły pomysł. Nigdy jeszcze nie rozmawiałem o tym z nikim. Nawet z twoją matką. Trafiłeś mnie teraz niczym zawodowy oficer śledczy. Ale to mnie podnosi na duchu, a nawet z chęcią ci się wyspowiadam. Swoją drogą jestem pijany jak szewc. Warren uśmiechnął się. - Ha! O niczym mi nie powiedziałeś. Ta historia z samolotami dla Anglii ukazała się w Time kilka miesięcy temu. - Zdaję sobie z tego sprawę, ale to nie ja wypaplałem tajemnicę. I nie uświadczysz tam mojego nazwiska. - Oczywiście, że go tam nie było. Tato, wiesz dlaczego prezydent cię lubi? Masz bystry umysł, robisz co do ciebie należy, i nie mówisz za dużo - a, to ciekawa kompilacja. W dodatku nie walczysz o jego sympatię. Wyróżniasz się wśród tych ludzi, którzy zrobiliby wszystko, aby być blisko niego. Jesteś dla niego nie tylko użyteczny, lecz wnosisz także powiew świeżego powietrza. W Waszyngtonie nie ma zbyt wielu patriotów. - To całkiem interesujące. Nie wiem dlaczego mi schlebiasz, ale dzięki za nazwanie mnie w tej sprawie patriotą i obdarzenie jasnym umysłem. Staram się nie być głupszy niż reszta. Być może nie miałem racji w tej sprawie z lotniskowcami i pancernikami. Gdybym został wysłany na "Enterprise" zamiast "Kalifornię", co mogłoby się stać, gdybym nauczył się latać, dowodziłbym teraz okrętem, a nie kupą złomu. Jutro porozmawiamy, chcę usłyszeć o tych zerach. Teraz jeśli nogi nie odmówią mi posłuszeństwa, myślę, że pójdę do łóżka. Przepraszam, że tak się rozgadałem. * Spał aż do południa. Janice bawiła się w ogrodzie z dzieckiem, gdy jej teść w białym jedwabnym kimonie pojawił się, ziewając, na ganku, trzymając w ręku koperty. - Cześć, tato - zawołała. - Masz ochotę na śniadanie? Usiadł w wiklinowym fotelu. - Masz na myśli lunch? Nie, dziękuję. Przez te podróże jestem i tak wybity z rytmu. Twoja pokojówka przygotowuje mi kawę. Przejrzę pocztę, a potem zwiewam do sztabu. W kilka minut później Janice usłyszała głośny brzęk. Victor Henry siedział wyprostowany, wpatrując się w list leżący na kolanach, a jego dłonie wciąż obejmowały filiżankę, której o mało nie zbił. - Co się stało, tato? - Co? A, nic. - Złe wiadomości z domu? - Ta kawa jest okropnie gorąca. Oparzyłem się w język. Nic poza tym. Przy okazji, gdzie jest Warren? - Poszedł na swój okręt. Mówił, że wróci na obiad, ale sądzę, że w dzisiejszych czasach niczego nie można być pewnym. - Masz świętą rację. Jego głos oraz sposób w jaki to powiedział zaniepokoiły Janice. Był spięty i jakiś nieswój. Ukradkiem przyglądała mu się, gdy czytał dwa ręcznie napisane listy, odkładając na bok, nietkniętą całą stertę urzędowych pism. - Słuchaj Jan - podniósł się z miejsca, wkładając wszystkie listy z powrotem do dużej koperty. - Tak, tato? Jesteś pewien, że nie chcesz nic do jedzenia? - Nie, nie. Nie chcę jeść! Jestem tylko trochę przemęczony. Położę się chyba z powrotem do łóżka. * Wieczorem drzwi do jego sypialni były wciąż zamknięte. Warren wrócił do domu po siódmej. Janice powiedziała mu, co się wydarzyło. Ostrożnie zapukał do drzwi ojca. - Tato? Gdy nie odpowiedział zapukał głośniej, a następnie nacisnął klamkę i wszedł do ciemnego pokoju. Wkrótce wyszedł z pustą butelką brandy w dłoni. - To była nowa butelka, Janice. Otworzył ją i wypił wszystko. - Jak on się czuje? - Jest pijany do nieprzytomności. - Może powinieneś przejrzeć jego pocztę? Warren spojrzał na nią chłodno zapalając papierosa. - Słuchaj - powiedziała nieśmiało, ale w jej głosie brzmiała nuta desperacji - to te listy go załamały. Lepiej sprawdź o co chodzi. - Jeżeli będzie chciał, bym się dowiedział, sam mi to powie. - Co masz zamiar zrobić? - Zjeść obiad. W czasie posiłku Warren nie odezwał się słowem. Siedział w milczeniu wpatrzony przed siebie. - Tata zbyt się przejął "Kalifornią", odezwał się w końcu. To cały problem. - Miejmy nadzieję, że to tylko o to chodzi. - Czy słuchałaś wieczornych wiadomości? - zapytał. - Nie. - Wielki nalot na Manilę. Doszczętnie zbombardowali bazę marynarki. To wszystko co przekazał Waszyngton. Ale radiotelegrafista z "Enterprise" powiedział mi, że trafiono bombami dwa okręty podwodne i że jeden z nich zatonął. Nazywał się "Devilfish". - O Boże, nie! - I nie ma ani słowa o tym, by ktoś się uratował. - Może to mylny raport. - Być może. - Warren, czuję w kościach, że Byronowi nic się nie stało. Jego chłodna twarz bardzo przypominała teraz ojca. - Jest to jakieś pocieszenie, przynajmniej do czasu, gdy dostaniemy jakieś konkretne informacje. 61 Dla specjalistów wojskowych "Clark Field" oznacza porażkę poniesioną przez Stany Zjednoczone w sposób równie okrutny jak w Pearl Harbor. Wraz z tą porażką na głównym lotnisku armii na Luzon, Filipiny straciły swą osłonę powietrzną, a Flota Azjatycka musiała się przenieść na południe. Bogate wyspy i archipelagi na morzach południowych zostały pozbawione jakiegokolwiek zabezpieczenia i praktycznie czekały na podbicie. To co się tam stało, nie miało żadnego racjonalnego wytłumaczenia. Mimo to Kongres nigdy nie zechciał zbadać tej sprawy. Nikogo nie zwolniono, a historia ignoruje Clark Field, rozpamiętując Pearl Harbor. Clark Field spóźniło się tylko o pół dnia, by przejść do nieśmiertelności. Dwie wielkie katastrofy w ciągu jednego dnia były zbyt nudne. Historia, jak dobry redaktor, wycięła tę powtórkę. Clark Field wydarzyło się pół dnia później niż Pearl Harbor, ponieważ Japończycy nie byli w stanie dotrzeć o świcie we wszystkie miejsca jednocześnie. Zrezygnowali z szansy niespodziewanego ataku na Filipiny, ponieważ słońce wschodziło tam pięć godzin później. Ich bombowce czekały tylko na odpowiednią pogodę na lotniskach Formozy, po czym udały się wprost nad główną wyspę Luzon. Spodziewali się pogotowia i gwałtownej obrony, a przybyli na miejsce bez szkód. Obserwatorzy naziemni już od wybrzeża przekazywali dane o nich, a mimo to myśliwce i bombowce Sił Powietrznych Dalekiego Wschodu - groźnej i potężnej armady, która powstała w ciągu ostatnich kilku tygodni i miała stanowić główną siłę oporu przeciwko Japonii - czekały na nich na ziemi. To haniebne wydarzenie pozostaje w dalszym ciągu nie wyjaśnione. Tym razem to Japończycy zostali zaskoczeni, tyle że bardzo przyjemnie. Doprowadzili do całkowitej ruiny siły powietrzne generała MacArtura po czym odlecieli. W ciągu kwadransa zniknęła jakakolwiek nadzieja na powstrzymanie Japończyków na morzach południowych. Jedyne co pozostało oddziałom amerykańskim, to wycofać się na ostatnie punkty oporu, po czym poddać się. Japończycy natychmiast przystąpili do wykorzystania tego sukcesu. Pierwszym krokiem było doprowadzenie portu w Manili do stanu nieużywalności. Dwa dni po ataku na Clark Field, nadleciała horda bombowców, by starannie i pracowicie zniszczyć bazę marynarki. W tym czasie nikt tam nie spodziewał się ataku, nie było żadnej obrony powietrznej, która mogłaby pomóc odeprzeć nawałnicę. "Devilfish" i Byron znajdowali się w samym centrum tego ataku. * Gdy zaczął się właściwy atak, Byron znajdował się na brzegu wraz z brygadą pobierającą torpedy. Przerażający odgłos syren rozbrzmiał niedaleko składu amunicji. Dźwig pracujący nad ich głowami zatrzymał się z łoskotem. Podobnie ustały odgłosy całego sprzętu naprawczego. Żołnierze udali się na stanowiska bojowe. Grupa Byrona miała cztery torpedy na ciężarówce. Zadecydował, że przed odjazdem załadują jeszcze dwie. Zgodnie z rozkazem powinni zabrać sześć, a fałszywe alarmy rozbrzmiewały co chwilę po ataku na Clark Field. Jednak postój dźwigu bardzo utrudniał im pracę. Jedna torpeda ważyła półtorej tony, a ze względu na zawartość materiałów wybuchowych musieli zachować dużą ostrożność. Pracując w pocie czoła, marynarze "Devilfish" przymocowywali właśnie jedną z nich do małego dźwigu, gdy jeden z nich spojrzał w niebo. - Panie Henry, tam, nadlatują. Hansen miał najlepsze oczy z całej załogi. Byronowi potrzeba było pół minuty, aby na błękicie dostrzec nikłą literę V, którą tworzyły srebrzyste samoloty, lecące o wiele wyżej niż te, niemieckie, widziane wcześniej nad Polską. Ogarnęło go to stare, dobrze znajome uczucie, które pamiętał z Warszawy, strach, radość, wezwanie do szybkiego działania. - Boże, jest ich z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt - mruknął. - Naliczyłem pięćdziesiąt siedem. Lecą w naszym kierunku, sir. Kąt kursowy zero. - Rozumiem. A więc pospieszmy się. Marynarz obsługujący dźwig uruchomił silnik, zaciskając łańcuch na torpedzie. - Zatrzymaj to! - wykrzyknął Byron słysząc odgłos dalekiej eksplozji. Następne wybuchy nastąpiły już o wiele bliżej. Cementowe podłoże drżało. Teraz, po raz pierwszy od pobytu w Warszawie do uszu Byrona dobiegł znajomy hałas - głośny gwizd o wzbierającym tonie i głośności. - Kryć się! Marynarze ukryli się pod ciężarówką i dużym, ciężkim stołem ślusarskim stojącym w pobliżu. Wybuch nastąpił niedaleko baraku, podłoga zadrżała. Byron także rzucił się pod stół na goły, pokryty smarami i piaskiem cement. Twarzą dotykał czyichś spodni. Po raz pierwszy widział takie bombardowanie. Z wykrzywioną twarzą zaciskał zęby wraz z każdym, potężnym wybuchem, który wstrząsał ziemią. Miał pięćdziesiąt procent szans, by zginąć w każdej następnej minucie. Lecz hałas w końcu ucichł, a bombowce odleciały nad inną część bazy. Wyczołgał się i pobiegł zobaczyć; co się stało. Wszędzie było mnóstwo dymu, a ogień cały czas się rozprzestrzeniał. Ściany zaczynały się walić. Niebo usiane było obłoczkami wybuchów pocisków artylerii przeciwlotniczej, które i tak nie zdołały dosięgnąć wysoko lecących samolotów. Marynarze "Devilfish" zgromadzili się wokół Byrona, otrzepując ubrania i przyglądając pożarom wybuchającym wciąż w nowych miejscach. - Kiepsko to wygląda, sir. - Czy wracamy na pokład? - Może powinniśmy dokończyć załadunek? - Poczekajcie. Byron spróbował przedrzeć się przez dymną zasłonę, by zobaczyć, jak wygląda sytuacja po drugiej stronie. Hansen poszedł razem z nim. Był to doświadczony żołnierz, stary podwodniak, gruby Szwed z Oregonu, wysoki, z jasną, bujną brodą. Pod wystającym brzuchem zawsze nosił ciasno zapięty pasek. Hansen nie został dowódcą tylko dlatego, że pewnego razu w Honolulu, zatrzymany przez patrol odmówił pójścia z nimi na posterunek, jednemu z żołnierzy łamiąc rękę, a u drugiego powodując pęknięcie podstawy czaszki. Lubił Byrona i wiele go nauczył. Z kolei Byron zapuścił brodę częściowo z sympatii dla Hansena, a częściowo dlatego, że kapitan chciał skłonić Szweda do zgolenia zarostu. Po drugiej stronie magazynu również szalał ogień, rozprzestrzeniany przez morski wiatr. Na ulicy bomba wyrwała olbrzymi lej, z którego tryskała teraz woda. Podziemne instalacje w wyniku uszkodzenia iskrzyły się niebezpiecznie. Dym zagrodził drogę trzem ogromnym ciężarówkom, zmuszając je do postoju. Filipińscy kierowcy wysiedli i gawędząc spoglądali w dół wyrwy. Byron krzyknął starając się zagłuszyć wrzawę. - Wygląda na to, że utknęliśmy, Hansen. Co myślisz? - Nie wiem, panie Henry. Jeżeli te ciężarówki przejadą, to i my wydostaniemy się za nimi gdzieś w okolicy Commandancji. Jeden z kierowców zawołał Byrona. - Powiedz, możemy przejechać przez ten magazyn? Przebijemy się tamtędy na nabrzeże? Byron potrząsnął głową i podniósł głos, by przekrzyczeć ryk syren i krzyki pięciu ludzi ciągnących węże wzdłuż ulicy. - Wszystko zablokowane z tamtej strony. Wszędzie pożar, niektóre ściany się zawaliły. - Panie Henry, jeśli ogień dostanie się do tego magazynu, wszystkie torpedy wylecą w powietrze - powiedział Hansen, kuląc się przed niesionymi przez wiatr kłębami dymu i językami ognia. Byron rozumiał cierpienie wyzierające z jego głosu. Cóż warta była eskadra okrętów podwodnych pozbawiona torped? I tak, od dłuższego czasu odczuwali ich niedostatek. - Jeżeli zdołasz uruchomić ten duży dźwig, może uda nam się coś uratować. Hansen podrapał się po łysiejącej głowie. - Panie Henry, nie jestem operatorem dźwigu. W pobliżu krateru stał jakiś cywil w kombinezonie i brązowym sztywnym kapeluszu. - Ja jestem operatorem - powiedział. - Macie jakieś kłopoty? Byron zwrócił się do filipińskiego kierowcy. - Czy twoi przyjaciele mogą nam pomóc? Chcemy usunąć stąd kilka torped. Po krótkiej wymianie zdań w tagalog, Filipińczyk krzyknął. - W porządku! Gdzie mamy iść? - Chodź z nami - Byron zwrócił się do cywila. - W tym magazynie mamy duży dźwig. - Wiem, chłopcze. * Tymczasem w zatoce Sangley Point, szara motorówka dobiła do burty "Devilfish", który kierował się w stronę bazy okrętów podwodnych w Bataan. Była to łódź Reda Tully, który odwoził skippera "Devilfish" z powrotem na pokład. Branch Hoban wskoczył na pokład swego okrętu, podczas gdy kapitan Tully krzyczał z pomostu przez megafon: - Ahoy, "Devilfish"! Co się dzieje z "Seadragon" i "Sealion"? Porucznik Aster przyłożył ręce do ust. - Gdy ich widzieliśmy ostatnio, trzymali się dzielnie. Ale utknęli przy nabrzeżu. Nie mają mocy. - Chryste, powiedz Branchonowi, by został na redzie. Muszę to sprawdzić. - Czy mamy się zanurzyć? - Nie prędzej niż was zaatakują. Hoban przyszedł na pomost, gdy łódź już odpływała. - Rety, a co z Brinym i jego brygadą? Aster wskazał w kierunku bazy, która stała w ogniu pod unoszącymi się w górę słupami dymu. - Nie dali znaku życia. Pomyślałem, że lepiej się stamtąd wynieść, kapitanie. - Racja. Szczęście, że jeden z nas był na pokładzie. Po krótkiej chwili łódź motorowa powróciła. Sternik podprowadził ją, a Tully wszedł na pokład z pobladłą twarzą. - Niedobrze. Zbombardowali ich. Myślę, że "Sealion" przepadł. Stoi cały w ogniu, maszynownia wypełnia się wodą. Zatonie bardzo szybko. - O Boże - jęknął Hoban. - Cumowaliśmy przy nich. - Wiem. Mieliście cholerne szczęście. - "Pigeon" próbuje właśnie przyholować "Seadragona". Lepiej wracaj do siebie Branch i zobacz co się da zrobić. - Oczywiście, sir. Motorowa szalupa zbliżyła się do "Devilfish". - A kto to znowu? - zapytał Tully. Hoban przymrużył oczy. - Czy to nie Pierce? - Tak, to Pierce - przytaknął Aster patrząc przez lornetkę. Marynarze pobiegli, by pomóc młodemu chłopakowi wdrapać się na pokład. Od razu poszedł na mostek. Miał czerwone, spierzchnięte od wiatru usta, a w usmarowanej sadzą twarzy odcinały się ostro białe gałki oczu. - Kapitanie, przysyła mnie pan Henry, bym powiedział, że z nim i całą brygadą wszystko w porządku. - Dzięki Bogu! Gdzie oni są? - Zabierają torpedy z magazynu. Tully wykrzyknął. - Magazyn torped? Chcesz powiedzieć, że on ciągle stoi. - Tak, proszę pana. Wiatr przewiał ogień w innym kierunku, więc pan Henry i Hansen wzięli ciężarówki i... - Jedziesz ze mną. Branch, wracam tam. * Ale gdy dowódca eskadry wraz z marynarzem dotarli do stojącej w płomieniach bazy, nie zdołali przedostać się do składu torped. Drogi na nabrzeżu blokowały zawalone budynki i tlące się jeszcze szczątki. Tully na próżno krążył w dymie, omijając leje po bombach i jadące na sygnale karetki. - Kapitanie Tully, wydaje mi się, że widzę ich ciężarówki - powiedział Pierce. Wskazał na porosły trawą obszar po drugiej stronie małego mostu, zatłoczonego przez samochody, karetki i pieszych. - Widzi pan? Tam obok wieży ciśnień. - Te duże, szare? - Tak, myślę, że to oni, sir. Tully zjechał jeepem z drogi i skierował pojazd w stronę mostu. Byron Henry siedział na szczycie ciężarówki załadowanej torpedami popijając coca-colę. Był nie do poznania. Jego twarz, ręce i broda pokryte były sadzą. Trzy ciężarówki były po brzegi wypełnione torpedami podobnie jak dwa ruchome dźwigi. Mały samochód wojskowy załadowany był oznakowanymi skrzyniami i pudłami. Filipińscy kierowcy siedzieli na trawie zajadając kanapki i opowiadając dowcipy. Brygada "Devilfish" leżała wyczerpana, z wyjątkiem Hansena, który siedział oparty plecami o oponę ciężarówki Byrona paląc fajkę. - Cześć, Byron - zawołał Tully. Byron odwrócił się i spróbował zeskoczyć, ale ze stosu długich cylindrów nie było to łatwe. - O, dzień dobry, sir. - Ile ich macie? - Dwadzieścia sześć, sir. Potem musieliśmy zjeżdżać. Ogień zaczął się niebezpiecznie przybliżać. - Widzę, że zadbaliście też o części zamienne. - To był pomysł Hansena, sir. - Kto to jest Hansen? Byron wskazał na stojącego w pobliżu Hansena, który poznawszy kapitana Tully, zbliżył się do niego. - Jaki macie stopień? - Torpedysta pierwszej klasy, sir. - Mylisz się. Jesteś bosmanem torpedystą. Hansen otworzył usta w pełnym zachwytu uśmiechu, a jego oczy spoczęły na Henrym. Tully rozejrzał się wokoło przesuwając wzrokiem po uratowanych torpedach. - Macie zapalniki? - Tak jest, sir. - Bardzo dobrze. Myślę, że zabierzecie ten ładunek do Mariveles. - Aye, aye, sir. - Chcę, abyś napisał mi raport, Byron. Wszystkie nazwiska i stopnie twoich ludzi, a także kierowców ciężarówek. - Tak jest, sir. - Czy jest jakaś szansa na wydostanie stamtąd następnych torped? - Zależy, co pozostało z pożogi, sir. Gdy wyjeżdżaliśmy, ogień jeszcze nie wtargnął na teren składu, ale teraz... Nie wiem. - W porządku. Sam to sprawdzę. Jedźcie. * Następnego ranka Byron stawił się do raportu u kapitana Tully. Dowódca eskadry pracował przy biurku w budynku obok plaży w Porcie Mariveles. Port usytuowany był w zatoce, ukrytej wśród gór półwyspu Bataan. Tło dla łysej, opalonej głowy Tully'ego stanowiła niebiesko-żółta mapa Zatoki Manilskiej, pokrywająca większą część gipsowej ściany. Byron wręczył mu dwustronicowy raport. Tully przejrzał go i powiedział. - Raczej skąpy dokument. - Zawiera wszystkie fakty, panie kapitanie, nazwiska i stopnie. Tully pokiwał głową i wrzucił kartki do szuflady. - Branch mówił mi, że nie znosisz papierkowej roboty. - To nie jest mój mocny punkt, sir. Przykro mi. - Czy wspomniał, jakie mam wobec ciebie plany? - Wspomniał coś o ratownictwie, sir. - Byron, Japońcy wkrótce tutaj wylądują. Prawdopodobnie nie będziemy w stanie utrzymać Manili, lecz dopóki MacArtur trzyma się na Bataanie, eskadra może dalej działać z Mariveles. Jest to najbliżej Japończyków położona baza okrętów podwodnych i powinniśmy ją utrzymać tak długo jak się da. Tully wstał i pokazał ręką na mapę. - A więc, chodzi o to, by oczyścić cały Cavite oraz Manilę i wszystko co się da przenieść tutaj. Wygląda na to, że posiadasz nieco instynktu śmieciarza. - Tully roześmiał się, a Byron odpowiedział mu uprzejmym uśmiechem. - Będziesz się tym zajmował, dopóki "Devilfish" nie otrzyma nowych rozkazów. Twoim przełożonym jest teraz porucznik Percifield, zameldujesz się zaraz u niego w sztabie admirała Harta w Manili. Oczekuje ciebie. - Aye, aye, sir. - Kiedy już tam będziesz, zajrzyj do admirała Harta. Wiesz, on jest starym podwodniakiem. Opowiedziałem mu o tych torpedach. Docenił to i napisał list pochwalny. - Tak, panie kapitanie. - Ach, a nawiasem mówiąc, napisałem o twoim wyczynie do twojego ojca, choć Bóg jeden wie, kiedy i jak to do niego dotrze. - Tully niespodziewanie zdjął okulary i spojrzał na wyprężonego młodzieńca. - Czy nadal chcesz przenieść się na Atlantyk? Kiedy właśnie tutaj rozpętało się piekło? - Tak sir, chcę. - Kiedy tu toczy się walka i tylko wasz dywizjon jest w tej chwili zdolny przeciwstawić się Japońcom na morzu? Byron milczał. - Jeśli chodzi o twoją żonę i dziecko we Włoszech to jest to nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ale jak zapewne wiesz będzie internowana jako obywatel wrogiego kraju. - Nie jesteśmy jeszcze w stanie wojny z Włochami, sir. - To nieuniknione. Hitler ma dziś wygłosić kolejne przemówienie i wszyscy oczekują, że wypowie nam wojnę. Co się tyczy Mussoliniego to wiadomo, iż zrobi natychmiast to samo. Nie ma natomiast powodów do niepokoju - twoja żona po pewnym czasie zostanie wymieniona na Włochów, których my internujemy. Włosi to cywilizowany naród i nie ma powodów do obaw. - Kapitanie Tully, moja żona jest Żydówką. Dowódca dywizjonu poczerwieniał nagle i zaniemówił. - Tego nie wiedziałem - mruknął po chwili nie patrząc na Byrona. - Mój dowódca wiedział, sam mu powiedziałem. Włosi, a co ważniejsze Niemcy, zaklasyfikują mego syna także jako Żyda. - To faktycznie zmienia postać rzeczy, choć nadal nie rozumiem, jak możesz im pomóc. Nasze okręty podwodne długo jeszcze będą na Atlantyku dodatkiem i to mało znaczącym. Potrzebny jesteś tutaj - spojrzał na wyprężonego młodzieńca o kamiennej twarzy. - Jednakże wyślę rekomendację twego przeniesienia do Floty Atlantyku aktualną od momentu, w którym "Devilfish" znajdzie kogoś na twoje miejsce. Ani godziny wcześniej. - Dziękuję, sir. - Byron nie okazał ulgi, jaką odczuł słysząc te słowa. - Jeszcze jedno - Tully otworzył szufladę biurka. - Twój dowódca zarekomendował, a ja przyłączam się do jego opinii. Gratuluję. Mówiąc to położył przed Byronem złote delfiny (Przyznawane one były za ukończenie co najmniej jednego patrolu, w trakcie którego okręt zatopił nieprzyjacielską jednostkę, lub za wykonanie innego zadania bojowego co najmniej równie ważnego. Innymi słowy było to "świadectwo" chrztu bojowego (przyp. tłum.).) podwodniaka. 62 Wojna ze Stanami Zjednoczonymi (z książki: "Utrata światowego imperium") Błąd Hitlera 11 grudnia nastąpiło ostateczne nieszczęście - Adolf Hitler po czterech dniach przerwy, w trakcie których sama historia wstrzymywała zapewne dech, zwołał Reichstag i wypowiedział wojnę USA. Roosevelt w przemówieniu do Kongresu, wygłoszonym w dniu 8 grudnia, nie wspomniał nawet o Niemczech. Przekonania wojenne Amerykanów w stu procentach skierowane były przeciwko "zdradzieckiej" Japonii i jak zwykle prezydent nie wychylił się poza granice opinii publicznej. Przez cztery dni dla części z nas świtała nadzieja, że atak japoński może być dla nas wspaniałym przełomem w tej wojnie, gdyż Ameryka może zostać zmuszona do zignorowania Europy i zajęcia się w całości Japonią. Histeryczna presja stworzona przez Roosevelta znalazłaby w całości ujście na Pacyfiku, kończąc przy okazji Lend-Lease i dając nam niezbędną przerwę, w trakcie której zdusilibyśmy Anglię i wykończyli Rosję, po czym moglibyśmy zająć się Stanami Zjednoczonymi w odpowiedni sposób. Jednakże wszystko zmieniła wypowiedź Führera, na którego presję wywierała Japonia, by honorował tak zwany Pakt Trójstronny. Pakt staje się pułapką Pakt ten był głównie sprawą propagandową, podobnie zresztą jak Pakt Stalowy pomiędzy Niemcami i Włochami. Japonia przyłączyła się doń w 1940 roku i stał się on wówczas Paktem Trójstronnym, z którego zrodziła się chimera znana na świecie jako "Oś". Było to puste pojęcie. Włochy były siłą, która w ogóle się nie liczyła, Japonia starała się zagrozić Ameryce Niemcami, a Hitler chciał osiągnąć to samo strasząc ich Japonią. Dwa słabe państwa związując się paktem, chciały sparaliżować bogaty kraj leżący pomiędzy nimi. Ziemia jednak jest okrągła i pomiędzy tymi państwami znajdowało się jeszcze jedno bogate państwo - Rosja - złączona z nami paktem o nieagresji, co spowodowało dopisanie do Paktu Trójstronnego klauzuli, która głosiła, że relacje z Rosją nie będą tym paktem zagrożone. Gdy zaczęliśmy operacje przeciwko Rosji, Japonia stwierdziła, że klauzula ta jest doskonałym wyjściem bezpieczeństwa. Oznajmiła, że ma z Rosją Akt o Neutralności i odmówiła udziału w konflikcie twierdząc, że może się przyłączyć później, gdy warunki na to pozwolą, co oznaczało po prostu, że wkroczą, gdy Niemcy wezmą na siebie ciężar walki i będą stroną zwycięską. Natomiast po ataku na Pearl Harbor sytuacja światowa uległa radykalnej zmianie i teraz Japonia zaczęła się domagać, byśmy pomogli jej w walce z USA. Oczywiste jest, że Hitler nie był im nic winien - pakt obligował jedynie strony do wzajemnej pomocy przy ataku kogoś trzeciego, a nazwać Pearl Harbor atakiem amerykańskim byłoby zbyt dużym naciąganiem tak prawdy, jak i zasad językowych nawet według orientalnej retoryki. Hitler miał prawo domagać się od Japonii qui pro quo zadeklarowania wojny Rosji, co znacznie podniosłoby ducha naszych zagrzebanych w śniegu wojsk lub też byłoby w stanie zmienić obraz całej wojny. Ale Hitler nigdy tego nie zażądał - pozwolił, by Japonia była wobec Rosji neutralna, podczas gdy on wtrącił Niemcy w wojnę z Ameryką. Tym jednym dotąd niezrozumiałym błędem odrzucił przewagi historyczne i przekreślił przyszłość Rzeszy. Dlaczego? Osobiście byłem na inspekcji frontu pod Moskwą, gdy Führer udał się do Berlina, by zadeklarować wojnę. Zobaczyłem Hitlera ponownie w połowie grudnia w Wilczej Jamie. Zupełnie nie przejmował się Stanami Zjednoczonymi żartując z nich przy obiedzie i nazywając rasą na wpół żydowską, na wpół murzyńską, niezdolną do prowadzenia poważnej wojny. Twierdził, że Stany Zjednoczone będą miały pełne ręce kłopotów z Japonią i najprawdopodobniej zostaną pokonane, a jakby nie patrzeć i tak nie mają szans na interwencję w Europie na czas. Wierzyłem wówczas i nadal wierzę, że był to podtrzymujący na duchu występ dla współpracowników i podwładnych lub też narkotyczne samooszukanie. W przeciwieństwie bowiem do przywódców japońskich Hitler doskonale zdawał sobie sprawę z jednego - że nic nie należy przedsiębrać, by zbudzić i zjednoczyć tego zaskoczonego, kłótliwego i kochającego luksusy tytana. Pearl Harbor było zaprzeczeniem tej wiedzy. Ta wojna była partią szachów rozgrywanych przez dwa umysły i dwa spojrzenia ścierające się od 1933 roku - umysły Adolfa Hitlera i Franklina D. Roosevelta. Hitler zaczął z przewagą przemysłu, ludności, sojuszników i surowców naturalnych, nie licząc desperackiego i zaskakującego stylu gry. Człowiek na wózku inwalidzkim mógł sobie pozwolić na grę powolną i ostrożną, czekając, aż przeciwnik odsłoni się lub źle obliczy ruch i popełni błąd. Rok po roku wyglądało na to, że Hitler ogrywa go w doskonałym stylu - bezkrwawe zwycięstwa przed 1939 rokiem, błyskawiczny podbój Polski i Europy Zachodniej oraz zaskakujący sukces z Rosją w 1941 roku przeważały szalę na jego korzyść. Był blisko mata, gdy Japonia zaatakowała Pearl Harbor i było to właśnie coś takiego, na co czekał Roosevelt. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego konwencjonalnego tłumaczenia, iż de facto na Atlantyku prowadziliśmy wojnę z Ameryką i że Hitler chciał ukarać Roosevelta wypowiedzeniem wojny, bijąc go ze względów prestiżowych, i że było to rozsądniejsze posunięcie z punktu widzenia morale narodu i wojska niż czekanie, aż wojnę zadeklaruje przeciwnik. Poza tym nowina ta usuwała w cień problemy frontu wschodniego. Nie zmienia to jednakże fatalnego błędu, jakim było niezmuszenie Japonii do wypowiedzenia wojny Rosji, jak i tekstu samego wypowiedzenia wojny przez nas - dokument ten niczym nie przypominał poważnego oświadczenia głowy państwa, a był jednym długim i desperackim rykiem wściekłości skierowanym przeciwko Rooseveltowi. Według mnie Hitler nagle stwierdził, że mat zagraża jemu i w złości kopnął szachownicę. Finis Germaniae Inni pisarze, idący w ślady Churchilla, umieszczają punkt zwrotny wojny rok później, w potrójnym sąsiedztwie Stalingradu, El Alamein i inwazji w Północnej Afryce, to znaczy wówczas, gdy zwrot dał się zauważyć w polu. Faktyczny zwrot nastąpił w Pearl Harbor. Faktem jest, że największe sukcesy i największy zasięg krótkotrwałego imperium niemieckiego nastąpił w 1942 roku na długo po Moskwie i Pearl Harbor. U-booty prawie opanowały Atlantyk, posyłając na dno całe konwoje, Wehrmacht dotarł do Kaukazu, Morza Kaspijskiego, Nilu, a Japonia w błyskawicznym pochodzie utworzyła swe imperium we Wschodniej Azji. Przez cały ten czas prześladowało mnie jedno wspomnienie, wspomnienie inspekcji frontu pod Moskwą po ataka na Pearl Harbor. Z powietrza widziałem nasze czołgi, ciężarówki i artylerię przedzierające się przez setki mil pustkowi, zamarznięte w błocie, zakopane w śniegu. Widziałem martwe konie i naszych żołnierzy wycinających mięso z ich ciał. Często lądowaliśmy wśród wojsk trzęsących się z zimna w strzępach letnich mundurów, rozpalających ogniska pod pojazdami, by zapobiec rozerwaniu chłodnic lub zastygnięciu paliwa. Słyszałem nie kończące się skargi na brak obuwia, skarpet, rękawic, płynów przeciw mrozowi i maści, która miała rozmrażać czołgowe peryskopy, a wiadomo, że czołg bez peryskopu jest bezużyteczny. Patetycznie wyglądali żołnierze w damskich futrach czy czapkach zebranych przez Goebelsa, ale przynajmniej oni nie zamarzali na śmierć. Widziałem zaporę balonową nad Moskwą, błyski sowieckich pelotek i tam właśnie w pełni zasmakowałem goryczy tego nagłego zatrzymania i po raz pierwszy usłyszałem wieść o wojnie z Ameryką. Wiedziałem, że oznacza to nieodwołalnie finis Germaniae. Po roku 1941 Niemcy przypominały szarżującego słonia z kulą w mózgu, tratującego i zabijającego swoich prześladowców zanim padnie martwy. Kulą tą było Pearl Harbor. Stracone światowe imperium Tymi wnioskami kończę pierwszy tom operacyjnych analiz o II wojnie światowej, w związku z czym pozwolę sobie na krótkie podsumowanie. Generał George Marshall w meldunku o zwycięstwie w 1945 roku nazwał Niemcy, Włochy i Japonię "trzema przestępcami kuszącymi się o łatwy łup". Gdybyśmy zwyciężyli, co nam się prawie udało osiągnąć tymi, którzy zawiśliby po sprawiedliwym procesie byliby Stalin Churchill, Roosevelt i Mr Marshall. Przestępcami zaś byliby Alianci, którzy starali się utrzymać swoje plutokratyczne łupy z poprzednich wieków mordując niemieckie i japońskie kobiety i dzieci z powietrza. Hitler nie jest autorem Drezna i Hiroshimy! W świecie historii nie istnieje coś takiego jak moralność, są tylko przypływy spokoju i gwałtu następujące po sobie w różnych odstępach czasu. Historię zaś wraz z osądem piszą ci, którzy zwyciężyli, rozstrzeliwując lub wieszając pokonanych. Prawda jest taka, że historia jest nie kończącym się łańcuchem zmian hegemonii bazującej na rozpadzie starych struktur politycznych i powstawaniu nowych. Wojny zaś są szczególnie ostrymi kryzysami występującymi przy tych zmianach, są nieuniknione - były, są i będą, a jedyną zbrodnią wojenną jest przegrana. Takie są realia, a reszta jest sentymentalnym nonsensem. Szliśmy za Adolfem Hitlerem od tryumfów do klęsk, od 1933 roku do upadku Berlina, gdyż był on naszym narodowym przeznaczeniem. Romantyczny idealista, inspirujący wódz śniący wielkie sny o nowych granicach ludzkich możliwości, a równocześnie zimny kalkulator o żelaznej woli - był duszą Niemiec. Jesteśmy romantycznym narodem, a on był uosobieniem tego romantyzmu - nie da się napisać prawdziwej historii naszego państwa, jeśli nie napisze się o tym fakcie. Miał oczywiście wady włączając w to skłonność do okrucieństwa wulgarność ulicznego agitatora i przesadzoną opinię o własnych talentach militarnych, nie mówiąc już o szeroko znanej i godnej pożałowania skłonności do antysemityzmu. Takie były wady tej historycznej postaci, ale żaden człowiek, jak wiadomo, nie jest doskonały. Komentarz tłumacza: Armin von Roon przerywa w zasadzie swoją dwutomową analizę II wojny światowej na Pearl Harbor. W części opisywanej w tym tomie ("Utrata światowego imperium") wojna przebiegała mniej więcej podobnie do poprzedniej i prowadzona była według podobnych zasad, dlatego też Winston Churchill nazywał ją ciągiem dalszym po paru latach zawieszenia broni, a oba konflikty razem wzięte określił jako nową wojnę trzydziestoletnią. Jednakże przez cały ten czas Stany Zjednoczone nie brały w niej udziału. Po Pearl Harbor tkwiliśmy w niej po szyję i stała się ona faktycznie pierwszym konfliktem globalnym. Ale to już zupełnie inna historia. Drugi tom jego pracy ukazał się niedawno w Niemczech i nosi tytuł "World Holocaust". Analizuje on głównie porażki Niemiec i nie cieszy się zbytnią poczytnością. Jego ocena Hitlera pomija parę szczegółów. Ten zdolny i romantyczny wódz o morderczych skłonnościach, użył Niemiec jako narzędzia zbrodni i stał się sprawcą śmierci od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu milionów ludzi. Dokładna liczba nie będzie chyba nigdy znana. Zatrzymanie go kosztowało świat miliardy dolarów. Gdyby społeczeństwo Niemiec zamknęło tego osobnika w szpitalu dla wariatów, gdzie było jego miejsce, zamiast ustawiać go na piedestale czczonego i szanowanego wodza i udzielając mu przez dwanaście lat pełnego poparcia, te śmierci i straty nie miałyby miejsca. W kryteriach historycznych Adolf Hitler był z pewnością najgorszym kłamcą, oszustem, masowym mordercą i burzycielem, jakiego nie znają dzieje człowieka. Omawiając tę postać Roon mógł wspomnieć o tych faktach choćby przez samą uczciwość. (V. H.) 63 Drzwi do sypialni były otwarte i wrzaski Hitlera obudziły dziecko. - Natalia w sypialni miała przyciszone radio, ale nagły pisk: "Roosevelt" spowodował płacz Louisa i wyrwanie z odrętwienia Aarona. - Mimo wszystko to maniak - oznajmił ten ostatni siedząc wygodnie w fotelu w szlafroku i kapciach. Szklanka z herbatą drżała w jego dłoni, gdy słuchał dalszych krzyków, szeptów i warczeń składających się na przemowę Führera. - Nader sprytny, przekonujący i silny, ale maniak - dodał. - Przyznaję, że dotąd nie zwróciłem na to uwagi. Sądziłem, że cały czas gra. Spojrzawszy na stryja z namysłem Natalia poszła po dziecko. Mowa Hitlera zaczęła się od normalnych narzekań na niesprawiedliwość dotykającą Niemcy i jego osobiście i stopniowo przeradzała się w oskarżenie największego zbrodniarza wojennego, odpowiedzialnego za cały przelew krwi i nieszczęścia, jakich on, Hitler, starał się za wszelką cenę uniknąć, zwariowanego hipokryty, który zaprzedał siebie i swój kraj Żydom, prześladującego na każdym kroku Niemcy i Niemców i odpowiedzialnego za cierpienia ludzkości. Po długiej przerwie nastąpił dziki wrzask: "Rooo-sss-velt!", który obudził dziecko i również w jakiś sposób Aarona. W ostatnich latach słuchał on zaledwie paru mów Hitlera, gdyż go nudziły. Będąc historykiem twierdził, że pełno podobnych mu zidiociałych tyranów napotkał na kartach historii i każdy z nich miał krótki żywot. Zniszczył, co mógł, zbudował sobie pomnik i zniknął - tak samo będzie z Hitlerem. Po swej wizycie w Niemczech napisał esej (wydrukowany w Harper's) pod tytułem: "Der Führer: Myśli przed północą" i uznał sprawę za zakończoną. W eseju tym porównał to, co działo się w Niemczech do innych krótkotrwałych masowych ruchów, które przeminęły w ciągu ostatnich wieków. Czasem zmieniały one porządek rzeczy, na przykład krucjaty czy Rewolucja Francuska, a czasami były jedynie powodem zniszczenia, jak masakry Tamerlana. Może ten gloryfikowany żebrak mógł oddać światu przysługę? Jego dążenie do nowego porządku w Europie miało sporo sensu. Mógł wywołać wojnę światową, którą mógł tak wygrać, jak i przegrać, a na pewno w końcu musiał umrzeć, przy czym nie oznaczało to bynajmniej końca świata, który dopiero po jego śmierci go oceni. Bóg - jak to napisał Aaron - podobnie jak objazdowy żongler działał za pomocą przypadkowych obiektów, które wpadły mu w ręce. Jeśli Hitler by wygrał i wprowadził niemiecką tyranię w Europie czy nawet na świecie, tyranię, która przetrwałaby wiek albo dwa, to być może miało tak być z racji wyższych celów - to, co się działo na Ziemi, działo się dlatego, że miało się dziać. Duch ludzki, w swym nieskończonym dążeniu do wolności, albo osłabiłby i zmiękczył teutońskich władców, albo rozsadziłby więzienie, jak źdźbło trawy rozsadza betonową jezdnię. Zaklasyfikowawszy w ten sposób niemieckiego tyrana Aaron zapomniał o jego istnieniu, ale Hitler przypomniał mu o sobie tym wrzaskiem o Roosevelcie. W miarę jak wódz Trzeciej Rzeszy porównywał. się z nim - on, syn biedaków, Roosevelt, rozpieszczone dziecko milionera; on, zwykły żołnierz I wojny znający ostrzał, błoto i głód, Roosevelt, powojenny spekulant finansowy podwajający wartość majątku otrzymanego od rodziców; on, odbudowujący pokonany i pognębiony kraj, Roosevelt, ekonomiczny myśliciel i powód ruiny bogatego niegdyś kraju; on, dzielny naprawiacz starych krzywd, mesjanistyczny zjednoczyciel Europy, Roosevelt, największy zbrodniarz wojenny próbujący utrzymać i przedłużyć światową hegemonię Żydów - słuchając tego wściekłego, nonsensownego i zajadłego fantazjowania, Aaron wpierw zawahał się w słuszności swego filozoficznego podejścia, a w końcu zaczął się bać. Włosi już unieważnili ich wizy wyjazdowe. Charge d'affairs powiedział mu co prawda, że to jedynie profilaktyczne podejście i że nadal powinni być gotowi do wyjazdu piętnastego, jak było uzgodnione, chyba że w tym czasie zostanie wypowiedziana wojna. Przez te dni Jastrow niewiele jadł i spał, a teraz mowa Hitlera zdawała się zatrzaskiwać żelazne drzwi ich więzienia. - I co? - spytała Natalia pojawiając się z dzieckiem w ramionach. - Jest jakaś nadzieja? - Jak dotąd nie wypowiedział wojny. Nie przejmując się jego obecnością podała niemowlakowi pierś, a następnie przykryła go swetrem. - Dlaczego tu się tak oziębiło? Wydaje mi się, że... Aaron położył palec na usta słuchając doprowadzającego się do furii Hitlera. Słuchacze wybuchnęli entuzjastycznym aplauzem i skandującym wyciem: "Sieg Heil!" - Co tym razem? - spytała. - Obawiam się, że właśnie to - odparł przekrzykując tumult. - Powiedział, że zwrócił akredytacje amerykańskich dyplomatów i to rozpoczęło owację. - Nie powiem, żeby mnie to specjalnie zaskoczyło - pogładziła główkę niemowlaka. - Głodny byłeś, co? - Mussolini musi przemówić. Za mniej więcej godzinę będziemy wiedzieli, na czym stoimy. - Aaron, czy on ma jakiś wybór? Wyłączył radio. - Myślę, że się napiję. Chcesz też? - Nie, lepiej dziś być gotowym na wszystko. Aaron wzruszył ramionami i wychylił kieliszek sherry. Nalał sobie ponownie i opadł na fotel spoglądając na wysoki, chłodny pokój zastawiony walizkami i skrzyniami. W hotelu i na ulicy panowała cisza. - Nie rozpaczaj, moja droga. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku Duce udało się wymigać od tego. Militarnie i tak Hitler nie ma z niego pożytku. Włochy są słabe, chore i pobite. Jeśli wypowie wojnę USA to może zostać zabity, a Hitler nie ma na to z pewnością ochoty. Poza tym Mussolini to cwaniak. Może się wyśliznąć jakąś chytrą formułką i być może będziemy w tym samolocie piętnastego. - Aaron, przestań się oszukiwać. On wypowie wojnę. - Chyba masz rację - westchnął ciężko. - Przykro mi. Naprawdę jest mi strasznie przykro. - Nie przesadzaj. Poza tym to i tak niczego nie zmieni. - Pozwól mi powiedzieć to, co chcę. Nie mogę znieść sposobu, w jaki wplątałem w to ciebie i dziecko. Nigdy nie... - Aaron, zrobiłam to sama i nie ma sensu do tego wracać. Przestań, bo nie zniosę tych narzekań. Nie licząc cmokania niemowlaka panowała długa cisza. Jastrow popijał sherry i w końcu nie wytrzymał. - Mogę zadzwonić do ambasady i spytać, czy wiedzą coś o tym dyplomatycznym pociągu. - To dobry pomysł, jeśli tylko zdołasz się dodzwonić. Jeśli nie, to lepiej chodźmy tam i spytajmy. - I tak miałem ten zamiar - zabrał się za telefonowanie, ale linia była zajęta, toteż zrezygnowany odłożył słuchawkę i dolał sobie sherry. - Bycie historykiem ma ten minus, że zniekształca spojrzenie na teraźniejszość. Wydaje mi się, jakbym obserwował wydarzenia przez niewłaściwą stronę teleskopu - postacie wyglądają na śmieszne i odległe, wydarzenia są trywialne i powtarzające się, a to, co nastąpi, można łatwo przewidzieć, gdyż wszystko to już było w przeszłości. Tylko teraźniejszość jest pogmatwana. Hitler i Mussolini nie mają środków, by przetrwać. Ten dom wariatów w Europie rozleci się i to już wkrótce, gdyż Rosja i Ameryka bez problemów zgniotą nazizm. Ale pozostaje pytanie: jak szybko? Cóż, myślę, że lepiej się ubiorę... - Właśnie. - Zaraz, tylko dopiję... Natalia wyszła z dzieckiem do sypialni, żeby uniknąć kłótni - nie miała już cierpliwości i łagodności dla tego chytrego starca, którego ironia i ślepy optymizm spowodował obecność jej i dziecka w tym kraju, do którego z każdą chwilą zbliżało się zagrożenie. Choć, co zawsze w końcu przyznawała, była to przede wszystkim jej wina. Nie mogła tylko do samego końca stwierdzić, w którym miejscu popełniła ten najfatalniejszy z błędów. Wracając do Włoch? Wychodząc za Byrona? Nie wsiadając do niemieckiego samolotu w Zurichu? Nie płynąc z Herbem do Palestyny? Podejrzewała, że powodem jest coś innego, coś w niej, gdyż pomimo zaradności i przebiegłości była w rzeczywistości naiwnym głupcem. Była nikim i niczym - nie miała nawet prawdziwej tożsamości, a całe życie spędziła niczym unoszący się na wietrze liść. Była Żydówką, ale określenie to nie oznaczało dla niej nic poza kłopotami, które sprawiało. Pierwszy raz przespała się z obcokrajowcem i innowiercą, wyszła za mąż za chrześcijanina, nie zastanawiając się zresztą nad tym aspektem ani sekundy - bardziej martwiło ją, że Byron był taki młody i niedoświadczony. I ten łańcuch przypadków stworzył istotę, która aktualnie ssała jej pierś! W ostatnich tygodniach zaczęła śnić, że nic z tego nie jest prawdą, że tak naprawdę to jest w Paryżu, albo na Long Island, a reszta to koszmar senny. Ulga i radość z tego powodu ustępowała rozpaczy, gdy budziła się stwierdzając, że jednak nie to było prawdą. Dziecko było jedyną rzeczą, która utrzymywała ją przy życiu - najrealniejszą rzeczą, jaka trzymała ją na Ziemi. Reszta, pokój w hotelu, Rzym, Europa - były niewyraźną, acz groźną i zamgloną przeszłością. Ostatnią szansą był ten pociąg dyplomatyczny, toteż czym prędzej ubrała ciepło siebie i dziecko, by udać się do ambasady. - Wyglądasz wspaniale - powitał ją Aaron ubrany w błękitny płaszcz (który dostał na sześćdziesiąte szóste urodziny od Searlesa), najlepsze ciemne ubranie i krawat. Znów popijał. - Bzdura. Jeśli kiedykolwiek dotrę do domu, to pierwszą rzeczą, którą zrobię, będzie spalenie tej kiecki. Obiecuję, że nigdy już nie założę czegoś brązowego. - To wspaniale, że nie straciłaś poczucia humoru - ucieszył się. - Siadaj, moja droga. - Czy nie jedziemy do ambasady? - spytała siadając na oparciu fotela. - Powiedz mi, czy spotkałaś kiedyś ojca Enrico Spanelli? - Tego watykańskiego bibliotekarza? Nie. Uśmiechnął się półgębkiem jak to miał w zwyczaju, gdy alkohol zaczynał nań działać. - Sądziłem, że zjedliśmy razem kolację. - Mieliśmy, ale Louis zachorował. - Aaa, cóż, Enrico przyjedzie tu za chwilę, by zawieźć nas na Piazza Venezia. Zna wszystkich dziennikarzy i będziemy mogli wysłuchać i obejrzeć Mussoliniego z terenu zarezerwowanego dla prasy. - Co?! Mam iść z dzieckiem w tłum faszystów?! Co z... Jastrow uniósł dłoń mówiąc i jednocześnie pisząc na kartce. - Cóż, moja droga, jest to wydarzenie historyczne, a będąc tu możemy być jego świadkami. Na kartce, którą jej podał, napisał: "Jeśli wypowie wojnę, Enrico zabierze nas prosto do ambasady. W każdym razie znikniemy z hotelu, do którego mogą po nas przyjechać". Dlaczego mu ufasz?" - napisała pod spodem. Nie mieli pewności, czy w hotelu były mikrofony, ale profilaktycznie część tematów załatwiali na piśmie. Aaron zdjął okulary i starannie wytarł je chusteczką. Był to stary i umówiony sygnał, że podejmuje trudną decyzję. - Natalio - odezwał się łagodnie - wiesz, że jestem katolikiem? - Co?! - Ach, więc nie wiesz. Sądziłem, że mogłaś przez grzeczność nie poruszać tego tematu. Tak, naprawdę jestem katolikiem. Aaron przy alkoholu miewał różne wypowiedzi, ale nigdy nie powiedział niczego tak dziwnego. - Co mam ci powiedzieć? - spytała zaskoczona. - Mówisz poważnie? - Jak najbardziej. To rodzinna zmora i lekko mnie zaskoczyli tym, że cię o niej nie poinformowano. Zmieniłem wiarę mając dwadzieścia trzy lata - spojrzał na nią spod oka gładząc brodę. - Zresztą i tak to nie było to. Obawiam się, że ja po prostu nie nadaję się do żadnej religii. Wtedy postąpiłem uczciwie. Po czym opowiedział jej o dziewczynie, którą uczył historii i jej ascetycznej, chrześcijańskiej rodzinie, o półtorarocznej, burzliwej miłości, trwającej do momentu aż sprawa nie zakończyła się hukiem, o opuszczeniu Cambridge i dokończeniu doktoratu w Yale, by zerwać z nią i wspomnieniami. Zmianę wiary utrzymywał w tajemnicy, gdyż mając wielu przyjaciół w Bostonie nie chciał ani się z nimi kłócić, ani stawiać ich w trudnej sytuacji. Gdy opuszczał Harvard wiedział już, że było to błędne posunięcie i stanął na etapie sceptycznego naturalizmu, który jak dotąd nie uległ zmianie. Później, gdy w rozmowie występowała kwestia wiary, mówił jedynie o swym żydowskim pochodzeniu, co i tak można było poznać po imieniu. Nie przedsięwziął też nic odnośnie wiary katolickiej - po prostu pozwolił, by sprawa sama uległa zapomnieniu. Popełnił natomiast poważny błąd na samym początku - przedyskutował kwestię z rodziną, czego zaczął żałować już w trakcie trwania tej dyskusji. Prawdopodobnie skrócił tym życie ojca, resztę natomiast wprawił w ciężkie osłupienie, z którego rodzice Natalii nigdy nie wyszli. Mimo że zaczął się uważać za niepraktykującego Żyda, dla nich pozostał parszywą owcą. - Gdy Żydowski Jezus został uznany za książkę miesiąca, Louis napisał do mnie, że jego rabbi chciałby, bym wygłosił mowę, co on sam raczej mi odradzał z wiadomych powodów i to w taki sposób, że omal nie zrobiłem mu na złość. Odpowiedziałem ciepło i serdecznie, ale odmownie i to był ostatni kontakt między nami. Przez te całe trzydzieści lat dyskutowałem o tej sprawie jeszcze tylko z jedną osobą, nie licząc dzisiaj ciebie, i tą osobą jest właśnie Enrico Spanelli. Powiedziałem mu o tym we wrześniu, gdy nie puszczono mnie do Szwajcarii sądząc, że to może być przydatne. Jest wspaniałym człowiekiem i doskonałym naukowcem, choć dość słabo orientuje się we wczesnym Bizancjum. Nigdy nie krytykował mego posunięcia, napisał do Stanów, dostał potwierdzające dokumenty, a ja mam ich kopie. Tak oto mamy przyjaciół w Watykanie. Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy zmuszeni, by ich użyć, ale jest to coś w rodzaju zabezpieczenia. Natalia, dla której najistotniejsze było teraz dziecko, słuchała tego mile zaskoczona - było to jak znalezienie zardzewiałego klucza w ciemnym lochu. Co prawda religia Aarona była jego prywatną sprawą, ale mogło to przynieść pomoc i schronienie albo nawet możliwość ucieczki. Wyjaśniało to również zachowanie i stosunek jej rodziców do stryja. - Przyznaję, że mnie zaskoczyłeś. Ale przyznaję też, że było to niesamowicie sprytne pociągnięcie. Przestać być Żydem czterdzieści lat temu. Co za zdolność przewidywania! - Och, nie popełniaj błędu. Nadal jestem Żydem podobnie jak był nim Paweł po chrzcie. Ale z tego, co mówisz sądzę, że nie pogardzasz mną jak twoi rodzice. To miłe. - Żydowski Jezus, tak? - mruknęła. - Oszust. - On był żydowskim Jezusem - Aaron wyprostował się w fotelu. - Twierdziłem tak, twierdzę i będę twierdził, a książka jest owocem niezłej walki, jaką stoczyłem sam ze sobą. Tak jak większość byłem pod wrażeniem całej chrześcijańskiej struktury i sztuki, jakie odkryłem w collegu, zbudowanej na tym, co ludzie określają mianem martyrologii Żyda; a co do której Żydzi, tacy jak twoi czy moi rodzice, udają, że nie istnieje. Natomiast ona jest i w końcu dopiero udało mi się dotrzeć poza religijne metafory i znaleźć Jezusa takiego, jakim był jako osoba i jako postać historyczna. To była też kwintesencja moich zmagań ze sobą... Widzisz, znalazłem nadzwyczajną osobowość, pociągającą i władczą, utalentowaną i tragiczną, która żyła w Palestynie dawnymi czasy. Dlatego ta książka w rzeczywistości... Przerwał mu dzwonek telefonu. - A, to musi być Enrico - mruknął wstając. - Weź dziecko, kochanie. - Zgoda - odparła po chwili wahania. * Przy kierownicy pordzewiałego miejscami samochodu czekającego przed hotelem siedział mężczyzna w kapeluszu kleryka i płaszczu z futrzanym kołnierzem palący papierosa. Miał twarz chłopa dziwnie przypominającą Il Duce - wyraziste oczy, potężną wysuniętą szczękę i szerokie usta. Ale okulary i łagodny wyraz oblicza znacznie zredukowały pierwsze wrażenie. - Wygląda pan na zmęczonego, profesorze - oświadczył w uroczym rzymskim dialekcie po powitaniu Natalii i podziwach na temat niewidocznego spod koca dziecka. - Nie spałem dobrze. Ruszyli z reumatycznym nieomal jękiem startera. - Rozumiem - głos księdza był łagodny i uprzejmy. - Tak jak pan chciał, zorientowałem się w możliwościach pańskiego schronienia się w Watykanie. Nie jest ono niemożliwe, ale konkordat znacznie ogranicza naszą swobodę działania. Doradzałbym ostrożność, gdyż zwracanie na siebie uwagi w jakikolwiek sposób może spowodować wzrost zagrożenia i specjalną troskę osób, na których uwadze najmniej nam zależy. Choć ulice były prawie puste prowadził ostrożnie. Dopiero w pobliżu Piazza Venezia widać było ludzi zmierzających w tym samym co i oni kierunku. Niektórzy nieśli transparenty. - Problem polega na tym - odparł Aaron - że jestem już kimś takim. - Prawda. I prawdą też jest, że to nieszczęsne niepewne obywatelstwo w tym wypadku może być wielce pomocne. Jeśli dowieść, że jest pan bezpaństwowcem, to nie może pan być obywatelem wrogiego kraju - opuścił oczy. - Co, niestety, nie znajduje zastosowania w przypadku pańskiej siostrzenicy. Należy naturalnie przyjąć, że wasza ambasada... - Proszę mi wybaczyć, ojcze, ale ktokolwiek udzieli schronienia mnie, udzieli także jej. Tym razem milczenie trwało dłużej, tym bardziej że i jazda wymagać zaczęła większej uwagi, gdyż ilość przechodniów w zimowej odzieży zwiększała się błyskawicznie w miarę zbliżania się do placu. Idący byli milczący i skuleni. Jedynie widoczni tu i tam członkowie "Czarnych koszul" starali się wyglądać władczo i dumnie, co nie bardzo im się udawało. - Te plakaty są bezczelniejsze niż zazwyczaj - zauważył Aaron na widok rumianego faszysty z karykaturą Mrs Roosevelt, która siedziała na nocniku i wzywała męża. Przed nimi widać było już następny - przedstawiał uśmiechnięty wór dolarów palący papierosa w cygarniczce i idący o kulach. - Kiedy zaczyna wrzeć, szumowiny wypływają na wierzch - odparł ksiądz. Wjechał w boczną uliczkę i zaparkował w pełnej śmieci bramie, po czym poprowadził ich w kierunku niedalekiego już placu. * Wypełniony ludźmi prostokąt był cichy - ludzie stali nic nie mówiąc, nawet nie szepcząc między sobą. Zimno, szarość nieba i silny wiatr dopełniały ponurego obrazu i nawet dzieci w pierwszych rzędach trzymające chorągiewki zbiły się w gromadkę spoglądając z niepokojem i bez uśmiechu. Poszli do ogrodzonej liną sekcji w pobliżu balkonu, gdzie stali reporterzy i dziennikarze, w tym paru Amerykanów i Japończyków, których Natalia spotkała na przyjęciu. Ktoś rozłożył dla niej krzesełko i siadła na nim trzymając na kolanach śpiące dziecko, co jakiś czas wstrząsana dreszczami pomimo ciepłego swetra. Wiatr zdawał się ignorować płaszcz, sweter i resztę, docierając do gołej skóry. Dość długo czekali na Mussoliniego, który pojawił się nagle z dłonią uniesioną w faszystowskim pozdrowieniu. Przez plac przetoczył się ryk tłumu: "Duce! Duce! Duce!", co było tym dziwniejsze, że wszyscy spoglądali nań w milczeniu, z twarzami bądź nic nie wyrażającymi, bądź wyrażającymi otwartą wrogość. Pod balkonem, na którym stała ta operetkowa postać ubrana w czarny, bogato szamerowany złotem uniform, kilkanaście czarnych koszul skupionych wokół mikrofonów robiło za tło akustyczne. Obok wodza pojawił się Niemiec ubrany w mundur Służby Zagranicznej oraz Japończyk w cylindrze i płaszczu - obaj flankowali dyktatora, niższego zresztą niż Azjata, sprawiając wrażenie bardziej strażników niż towarzyszy. Grupka pod balkonem przestała hałasować (dziwnie przypominając zdezorientowanych sklepikarzy i fryzjerów) i wszyscy w milczeniu oczekiwali tego, co powie wódz państwa włoskiego. Mowa była krótka i wojownicza, ton też był wojowniczy, gesty znane, a całość żałosna i dziwaczna. Głos zresztą zupełnie nie pasował do gestów - bił pięścią w poręcz, gdy ściszał ton, uśmiechał się w najmniej odpowiednich momentach. Pajac pobity w Grecji i Afryce ponownie okazywał, że jest pajacem, sprawiając wrażenie, iż doskonale się bawi wypowiadając wojnę USA. Stojący pod balkonem wiwatowali w przypadkowych momentach. Nie czekając na koniec tego wystąpienia ludzie zaczęli się rozchodzić i ostatnie zdanie wygłosił już do tysięcy pleców - coś, co było nie do pomyślenia na początku jego kariery. Kwestia "Włosi, podnieście się jeszcze raz, bądźcie godni tej historycznej chwili. Zwycięstwo jest nasze!" brzmiała fałszywie nawet bez uśmiechu, którym ją zakończył. Pod balkonem znów zabrzmiały wiwaty, postacie na balkonie wycofały się do wnętrza, a na opustoszałym placu zostali prawie wyłącznie dziennikarze. Niewielka grupka Amerykanów trzymała się razem, rozmawiając z ożywieniem, jednak przyciszonymi głosami. Choć spodziewali się takiego obrotu sprawy, to jednak kiedy nastąpił, poczuli się dziwnie - stali przecież na terenie wrogiego państwa. Debata tyczyła jednego: czy wrócić do mieszkań, by posprzątać i spakować się, czy kierować się wprost do ambasady? Kilku wybrało to pierwsze argumentując, że jeśli znajdą się już w ambasadzie, to mogą nie mieć ku temu okazji, żeby się wydostać. To z kolei przypomniało Aaronowi o rękopisie nowej powieści, w związku z czym wraz z księdzem ruszyli do samochodu, aby najpierw pojechać do hotelu. Natalia była zbyt zszokowana, by protestować, w dodatku mały zaczął płakać i perspektywa zabrania dlań bielizny była całkiem atrakcyjna. Zanim jednakże zdołali zajechać do hotelu wóz nagle zahamował, a ksiądz bez słowa wskazał oddalone o dwa domy wejście do "Excelsiora". Zajeżdżały przed nie akurat dwa wozy policyjne. - Ten rękopis jest naturalnie bardzo cenny, profesorze - odezwał się spoglądając nań przestraszonym wzrokiem - ale czy nie lepiej byłoby w tych okolicznościach dostać się najpierw do ambasady? Jeśli najgorsze się sprawdzi, to zawsze mogę spróbować go wydostać i dostarczyć panu. - Do ambasady - wtrąciła się nagle Natalia. - On ma rację, do ambasady! Jastrow zgodził się z żalem. Ponownie zahamowali o parę kroków przed ambasadą i to dość gwałtownie - przed budynkiem, który był celem ich podróży stał kordon policji i wojska, a po przeciwległej stronie ulicy niewielki tłumek gapiów oczekujących rozrywki. W tym momencie było spokojnie, ale nikt nie wiedział, co może się wydarzyć za chwilę. - Powinni was przepuścić bez problemów - odezwał się ksiądz - ale lepiej być ostrożnym. Proponuję, byśmy poszli piechotą. Siedząca z tyłu Natalia nie drgnęła, toteż Aaron obrócił się ku niej. Twarz miał poważną i zmartwioną, ale głos łagodny i pewny. - Chodź, kochanie. I tak nie mamy wielkiego wyboru. Poszli stroną, na której stali gapie i na skraju tłumku spotkali dziennikarza "Timesa", który zaprosił Natalię na owo japońskie party. Teraz był przestraszony i wściekły. Odradzał próbę sforsowania kordonu. Korespondent United Press próbował tego przed chwilą i został zatrzymany przy bramie, a po paruminutowej dyskusji z policją pojawił się wóz karabinierów i wywiózł go w nieznane. - Jak to możliwe? Nie dość, że to barbarzyństwo, to jeszcze bezsens - zdenerwował się Spanelli. - Mamy wielu korespondentów w Stanach. To idiotyczne zachowanie i bez wątpienia czyjaś samowola, której wkrótce położą kres. - Kiedy i czyja? - spytał dziennikarz. - A co z Philem? Słyszałem dość nieciekawe informacje o waszej tajnej policji. - Co teraz, Aaron? - Natalia czuła, jakby pogrążyła się w bagnie bez nadziei na ratunek. - Musimy spróbować tam wejść. Co innego nam pozostało? Zaraz... Enrico, czy możemy się teraz, zaraz dostać do Watykanu? - To niestety niemożliwe. Nic nie jest przygotowane, a takie nagłe wtargnięcie może tylko pogorszyć sytuację. Za kilka dni to się da załatwić, ale teraz na pewno nie - Włoch rozłożył bezradnie ręce. - Jezu, więc tu jesteście - rozległ się zza ich pleców szorstki głos. - Wszyscy mamy kłopoty, ale wy najlepiej chodźcie ze mną. Natalia odwróciła się i spotkała nieco wystraszone, ale wesołe i typowo żydowskie spojrzenie Herberta Rose'a. * Przez całą drogę najbardziej charakterystyczny był smród ryb wypełniający ciężarówkę wiozącą ich do Neapolu. Kierowcy - para neapolitańczyków zajmujących się dowozem świeżych ryb do Rzymu - wieźli prądnicę dla statku z uchodźcami żydowskimi, gdyż stara się zepsuła, i zgodzili się zabrać niespodziewanych pasażerów. Poszarzały na twarzy od bólu głowy Rabinowicz skulił się przy zapakowanej aparaturze, bujając się w rytm podskoków ciężarówki. Dwa dni szukał generatora w Neapolu i Salerno i w końcu udało mu się znaleźć lekko zużyty w Rzymie. Rose'a zabrał, by pomógł mu się targować i nawet protestował z początku, gdy ten przyprowadził Natalię i Aarona do stojącej w pobliżu ambasady ciężarówki. Później nie odezwał się słowem, jeśli nie liczyć opowieści, jaką uraczył ją na samym początku, po której czym prędzej weszła na skrzynię ciężarówki. Aaron po ostatnim przypomnieniu Włochowi o rękopisie podążył za nią bez zwłoki. Jego opowieść była na tyle krótka, co treściwa. Za namową Herba poszedł do "Excelsiora", by dać Aaronowi i Natalii ostatnią szansę przyłączenia się do nich. W pokoju zastał dwóch doskonale ubranych i doskonale zachowujących się Niemców. Urządzili mu dość dogłębne przesłuchanie na temat doktora Jastrowa, nie przedstawiając się zresztą. Uciekł, a właściwie wyszedł przy pierwszej okazji, jaką było zjawienie się kelnera i ku swej uldze nie był zatrzymywany. Mniej więcej przez pierwszą godzinę jazdy, a raczej obijania się po ciemnej skrzyni podskakującego na nierównościach samochodu, Aaron usiłował znaleźć rozsądne wytłumaczenie obecności Niemców w hotelu. Odbywało się to w formie monologu, gdyż Natalia nie wyszła jeszcze z szoku, Herba to nie interesowało, a Rabinowicz miał swoje zmartwienia. W sumie nie było się nad czym zastanawiać, ale doktor Jastrow zaczął mieć wątpliwości, co do słuszności swej decyzji dołączenia do uchodźców, co było jego prawem. Natomiast, co gorsze, zaczął je mieć na głos. W końcu na wzmiankę o pociągu dyplomatycznym Natalia się zdenerwowała. - Możesz wracać i próbować nim jechać, powodzenia. Ja zostaję! To wreszcie zatamowało potok mowy stryja. Zwinął się w kącie i zasnął. W trakcie całej drogi nikt nie usiłował ich zatrzymać - najprawdopodobniej znajomy widok wraz ze smrodem zniechęcał patrole. W każdym razie bez przeszkód dotarli do portu i to już po zmroku ledwie kilkakrotnie wymieniając żarty z patrolem. Natalia ledwie to rejestrowała zbyt zmęczona by reagować. Zatrzymali się i rozbudził ją ostry stuk. - Obudźcie się przyjaciele, jesteśmy na miejscu - oznajmił z neapolitańskim akcentem jeden z kierowców. Wolno i ostrożnie przeszli przez zaciemnione i zamglone nabrzeże, z lubością wdychając słodkie (po rybach) morskie powietrze. W mroku statek rysował się jak cień, z mniejszymi cieniami spacerującymi po pokładzie. Dla Natalii zdawał się nie większy niż nowojorska łódź wycieczkowa. - Kiedy odpływamy? - spytał Aaron. - Jak zamontujemy i sprawdzimy generator - odparł Rabinowicz. - Chodźcie na pokład, znajdzie się jakieś wygodne miejsce. - Jak nazywa się ten statek? - spytała Natalia. - Och, miał już wiele nazw. Teraz nazywa się "Redeemer", zarejestrowany jest na tureckiego armatora, toteż, kiedy będziecie na pokładzie, znajdziecie się na terytorium neutralnego państwa. Kapitanat portu i konsul turecki doskonale się rozumieją. - Zaczynam się czuć jak Żyd - szepnęła do ucha Aaronowi tuląc dziecko do piersi. - Ja nigdy nie przestałem się tak czuć, choć czasami wydawało mi się, że tak nie jest. Chodź, moja droga! Idąc za Rabinowiczem po wąskim trapie dostali się w końcu na pokład. Gdy Natalia stanęła na nim Rabinowicz odwrócił się i w świetle księżyca można było dostrzec jego zmęczony uśmiech. - Proszę się odprężyć, Mrs Henry, jest pani w Turcji. Jak na początek to wcale nieźle. 64 Janice zbudził prysznic odkręcony na pełną moc - na zegarku stojącym przy łóżku było pięć po piątej. Wzięła prysznic, założyła szlafrok i zeszła na dół. W salonie Victor Henry ubrany w galowy mundur czytał korespondencję przy świetle nocnej lampki. Jego świeżo ogolona twarz miała barwę popiołu, czego się w mniejszym lub większym stopniu spodziewała po szesnastu godzinach snu, w jaki zapadł po wypiciu butelki brandy. Napisał coś na marginesie listu i odchrząknął. - Dzień dobry, Jan. Obudziłem cię? Przepraszam najmocniej. - Witaj, tato. Nie. Vic często budzi się o tej porze. Nie za wcześnie na jajka na bekonie? - Prawdę mówiąc brzmi to zachęcająco. Warren wrócił zeszłej nocy? - Śpi - chciała mu powiedzieć o zatopieniu "Devilfish", ale przestraszyła się; i tak wkrótce się dowie. Zaparzyła kawę, nakarmiła dziecko i zajęła się śniadaniem. Jak zwykle zapach bekonu postawił na nogi Warrena. Pojawił się w mundurze, przeczesując włosy i nucąc coś pod nosem. Uśmiechnął się do ojca i zrozumiała, że gra, by nie musieć mówić o Byronie. - Cześć, tato, jak się czujesz? - Biorąc pod uwagę okoliczności to nieźle. Chyba trochę zaspałem. - Można tak powiedzieć, ale podróże często tak działają. - Faktycznie, mają dziwne efekty. Opróżniłem całą butelkę? - Do ostatniej kropli. - Ciekawe - mruknął Victor. - Pamiętam tylko wypicie pierwszej połowy. - A może tak dawkę leczniczą...? - Wystarczy kawa, jest znakomita. - Wybrałeś doskonały dzień na spanie - Warren nalał sobie kawy. - Masa nowin i żadnej dobrej. - Na przykład? - Hitler i Mussolini wypowiedzieli nam wojnę. - Durnie! Ułatwiają pracę prezydentowi. To najgorsza nowina? - Słyszałeś o "Repulse" i "Prince of Wales"? Japońce dorwali je w pobliżu Singapuru. - Co?! - Lotnictwo. Ponownie pancerniki kontra samoloty i ponownie oba są na dnie. - Boże miłosierny! Czy Anglicy to potwierdzili? - Sam Churchill. Herbaciarze są skończeni na tym oceanie i na dobrą sprawę, zanim się jeszcze zaczęło. Australia jest praktycznie bezradna i wygląda na to, że jesteśmy sami. Victor Henry nadal był pod wrażeniem nowiny. "Prince of Wales", na pokładzie którego Churchill i Roosevelt śpiewali psalmy pod działami, a którego oficerów i załogę miał okazję poznać w trakcie tego spotkania... A teraz leży na dnie. - Zmiana warty - mruknął głucho. - Na to wygląda. - Zaatakowali Filipiny? Warren upił kawy zastanawiając się - niewiele wiedział o tym obszarze. Dowództwo tłumiło informacje, by nie powodować paniki wśród ludności. Nawet nalot na Cavitę został lakonicznie skwitowany. Wieść o "Devilfish" znalazł w tajnym meldunku i miał nadzieję, że jest błędna. Poza tym następny, do którego nie miał dostępu, mógł wymienić Byrona wśród uratowanych. - Zbombardowali Cavite - odezwał się w końcu. - Coś więcej? - Pug przyglądał się uważnie synowi. - Niewiele. Celem były urządzenia na brzegu. - "Devilfish" cumował w pobliżu. - Tak mówiłeś. Z ulgą przyjął pojawienie się żony z zaproszeniem do stołu. Pug, ledwie co jedząc, czuł się nieswojo w towarzystwie młodych pochłaniających z apetytem, jedzenie rosło mu w ustach. - Co planujesz na dziś? - spytał Warren, gdy milczenie zaczęło się przeciągać. - Co? Och, sądzę, że zagram w klubie w tenisa. - Tenis? Żartujesz?! - Dlaczego? Czas wrócić do jakiej takiej formy. - A może tak do Działu Personalnego Floty? - Powiem ci coś. Zastanawiałem się nad tym, ale w tej chwili są tysiące oficerów szukających nowych przydziałów. Wszyscy z tej eskadry pancerników wygrzewają fotele w poczekalni. Navy znajdzie dla mnie zajęcie, nie muszę się o to martwić, a lepiej chyba będzie, jak wezmę, co mi dadzą. - Mylisz się - w całym swoim życiu Warren nie słyszał ojca mówiącego w ten sposób i być może dlatego tak gwałtownie zareagował. - Miałeś pecha, ale nie jesteś każdym z tego tysiąca. Masz prawo do najlepszego okrętu, jaki jest w tej flocie i już straciłeś jeden dzień na działanie. Navy nie będzie cię szukać, a przynajmniej nie tak szybko. Pograsz parę dni w tenisa i skończysz w Planowaniu. O to ci chodzi? Pug uśmiechnął się. Gdy słuchał Warrena to tak, jakby słuchał samego siebie, tyle tylko, że młodszego i energiczniejszego. - Jan, podaj mi wykaz, leży na górze tej sterty listów - przejrzał podane mu kartki. - Hm, ciekawe. Sekcja osobowa, kapitan Theodore Prentice Larkin II. - Znasz go? - spytał Warren. - Jacko Larkin? Największy pijak na moim roczniku w Akademii. Raz musiałem wciągać go za łeb do łodzi. Tak był pijany, że omal się nie utopił. Zresztą to były święta i byłem bodajże jedynym trzeźwym na tej łodzi. Nie wiem czy wiesz, ale wtedy nie piłem. - Mój dywizjon ma o siódmej odprawę. Podrzucę cię do sztabu. - Może i racja. Jacko przynajmniej mnie nie wyrzuci. * Warren zatrzymał wóz na wzgórzu, z którego Janice obserwowała japoński nalot. Słońce jeszcze nie wzeszło na dobre i w szaroróżowym świetle poranka widać było niespotykany obraz: w porcie leżało w podwójnym rzędzie siedem pancerników, poprzekrzywianych albo zgoła przewróconych do góry dnem. Dym unoszący się z nich snuł się pasami po czarnej od ropy wodzie. - Krajobraz po bitwie - mruknął gorzko Victor. - Po pierwszym ruchu - odparł Warren. - Słyszałeś, co powiedział Halsey, gdy usłyszał o ataku? Zanim z nimi skończymy, o Japończykach będą mówili tylko w piekle. - Wywarło to na tobie wrażenie? - Na załodze olbrzymie. Wszyscy to powtarzają. - Tak. Dla dodania sobie ducha. Tyle, że chwilowo bicie Japończyków stanowi mały problem. Zwłaszcza, że mamy większą wojnę w Europie. - Poradzimy sobie i z tym. Teraz ruszy produkcja, jakiej świat nie widział. - Może. Tymczasem czeka nas parę lat wojowania na złomie i to w niedostatku. Ile porażek zniosą jeszcze ludzie tego kraju? Zastanowiłeś się? Bo w najbliższym czasie będzie ich w tej okolicy sporo - w głosie Puga nie było żadnego uczucia. - Mogą zmusić prezydenta, żeby się dogadał z Japończykami. Co kogo w Stanach obchodzi, czy obchodziła Azja? Warren zapalił silnik. Nastrój ojca zaczynał się i jemu udzielać. - Nie masz racji. Nie teraz i nie po tym. Dobra, jedziemy. Prowadził jak zwykle po wariacku, ale pewnie i aż do samego parkingu przed sztabem nie odezwali się do siebie. - Jesteśmy - Pug jakby się obudził. - Kiedy się zobaczymy? - Kiedyś w czasie wojny. - A dziś wieczór? - Nie wiem, tato. Mieliśmy wypłynąć wczoraj, może wypłyniemy dziś. Jak na razie, to chyba nikt w tej flocie nie myśli zbyt perspektywicznie. - Rozumiem to, sam nie bardzo mogę tak myśleć. Zastanawiam się, czy jeszcze mam głowę. - Przejdzie ci, a głowę masz. - Mam nadzieję. Co do głowy to lepiej nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów. - I nie przyjmij odmowy od Larkina. Lepiej weź kluczyki od wozu, ja mogę ich chwilowo nie potrzebować. - Masz rację. Jak byśmy się nie zobaczyli, to życzę ci powodzenia i dobrych łowów. Spojrzeli na siebie i rozstali się bez słów. Victor Henry ruszył prosto do działu łączności i zajął się ostatnimi depeszami. W wieczornym meldunku o stratach na Cavite dostrzegł "Devilfish" wymieniony jako zatopiony. Skierował się następnie do pokoju Jacko, by poczekać na niego. Było dopiero piętnaście po siódmej i nikogo w dziale osobowym jeszcze nie było. Bezceremonialnie wziął z innego biurka fotel wiedząc, że Larkin w jego biurze zrobiłby to samo i siadł w pokoju z widokiem na błękitne niebo, zielone pola i czarny od spalenizny port. Czuł się źle - było mu zimno, miał ochotę zwymiotować, a jednocześnie był mokry od potu. Wypicie w parę godzin butelki brandy miało ogromny wpływ, ale po listach od Rhody i Madeline było to jedyne bezpieczne wyjście, jakie mu pozostało. Wieść o stracie "Devilfish" trafiła w otępiałego człowieka, ledwie go lekko zaskakując. Gdy tylko usłyszał o nalocie na Cavite, oczekiwał czegoś podobnego - nieszczęścia jak wiedział z własnego doświadczenia chodzą parami, a w jego przypadku seriami. Jednakże każda seria powinna się kiedyś skończyć, a do tej chwili najważniejszym było trzymać się jakoś i przeczekać. Co do losów Byrona nie miał na przykład pewności. Po pierwsze, okręt mógł nie zatonąć (wstępne, pełne podniecenia raporty często są mylne), po drugie Byrona mogło na nim nie być, albo mógł się uratować. Trzeba czekać na potwierdzenie albo zaprzeczenie i mieć nadzieję. Natomiast inaczej sprawa się miała z żoną i córką - tu nie było możliwości pomyłki czy nieporozumienia. Rhoda chciała rozwodu i ponownego małżeństwa z Fredem Kirby, a córka zakochała się w pracodawcy i nie zdziwiłby się, gdyby o tym w krótkim czasie przeczytał w gazetach. Takie były fakty. Choć być może trudne do pojęcia, ale tym nie mniej realne. Musiał się z nimi pogodzić i jakoś zareagować. Zamiast ulgi, że może stać się wolnym, co zmieniało jego sytuację z Pamelą, po raz pierwszy zrozumiał, jak beznadziejny był ten romans i jak silne więzy łączące go z żoną. To, że Rhoda ich nie czuła, to że była w stanie napisać i wysłać list z taką treścią zamiast mu o tym powiedzieć, że to jej wina, że on w jej oczach jest prawie świętym, ale że od ponad dwudziestu pięciu lat chciała mieć inne życie i innego mężczyznę, było ciosem, po którym trudno mu było się pozbierać. Poza tym list ten rodził inne pytanie: co dokładnie zaszło między nią a Fredem? I tu Victor rozdarty był między dwiema odpowiedziami: tą, którą dyktował zdrowy rozsądek i która stwierdzała, że jego żona przespała się najprawdopodobniej z innym mężczyzną, i tą, którą dyktowała miłość własna twierdząca z kolei, że coś takiego jest niemożliwe. Uczepił się faktów w ich gołej postaci, a Rhoda nic na ten temat nie napisała. Tym, czego pragnął teraz najbardziej, było odzyskanie jej, gdyż czuł, że kocha ją w desperacki zgoła sposób. Wiele z tego uczucia spowodowane było przez jego urażone ego, ale nie wszystko - była przez ponad ćwierć wieku jego częścią, była nie do zastąpienia w jego życiu i potrzebny był aż taki szok, by zdał sobie sprawę z tej oczywistej prawdy. Nie winił jej za ten związek - to zdecydował po pijanemu zanim stracił świadomość, tym bardziej że niewiele brakowało, by ich role się odwróciły. Co dziwniejsze, nie żywił omal nie spotkało jego i Pameli. Tylko Rhoda przekroczyła granicę i to omal nie doprowadziło go do wściekłości. Uczciwie rzecz biorąc musiał jednak realnie spojrzeć na fakty. Natomiast na Clevelanda był wściekły i gdyby nie wybuch wojny nie był wcale pewien, czy nie znajdowałby się w drodze powrotnej do Stanów. W dodatku był zły na siebie, że pozwolił Madeline na zostanie w Nowym Jorku. Mógł kazać jej wrócić do Waszyngtonu. Teraz żona tego człowieka (o ile można tak nazwać świnię) grozi rozwodem, lży jego córkę, a on nic nie może na to poradzić. Ba, gdyby pomyślał, to przewidziałby taki rozwój wydarzeń, gdyż samotna dziewczyna w takim jak to mieście musiała skończyć podobnie. Jeśli nie ten, to byłby inny - Madeline oberwała na zasadzie kaczki przelatującej nad strzelnicą, ale... - Pug! Wczoraj cały wieczór próbowałem cię znaleźć - głos Larkina przerwał mu rozmyślanie. - Gdzieś ty się do diabła schował? Jacko, zaczerwieniony, z czterema paskami na rękawie, zamknął drzwi, rzucił czapkę na wieszak i oznajmił przez wewnętrzny telefon: - Nie ma mnie, Amory. - Aye, aye, sir. - Cieszę się, że cię widzę - siadł w fotelu i przyjrzał się uważnie koledze ze szkolnej ławy. - Szkoda "Kalifornii", miałaby doskonałego dowódcę. - Cóż, mój pech utonął w ogólnym nieszczęściu. - Kto ci przekazał wiadomość? Zostawiłem ją w tuzinie różnych miejsc. - Jaką wiadomość? Przyszedłem, żeby się z tobą zobaczyć. - Po co? - Po rozkazy. - Ja właśnie po to chciałem się z tobą zobaczyć. Pug, Kimel ma iść w odstawkę i to na swoją osobistą prośbę. Na tej samej zasadzie, co Ludwik XVI sam skrócił się o głowę. Jego następcą jest Pye, choć nie wiadomo na jak długo, a on chce zacząć od zmiany sztabu. Prawdę mówiąc coś tu faktycznie śmierdzi i jedne co mnie cieszy to ten drobiazg, że nie mam nic wspólnego z gotowością bojową. Pye chce ciebie do sztabu. Czekaj! - powstrzymał Puga, który zdecydowanie potrząsnął głową. - Pozwól, że wpierw coś powiem. Dla kogoś w twojej sytuacji to wspaniała okazja. Bądź łaskaw pamiętać, że w ciągu półtora roku będzie gotowych sześć nowych pancerników klasy Iowa i najprawdopodobniej jeden będzie twój. - Jacko, ja chcę okręt. - Przecież ci mówię, że go dostaniesz. - Teraz, nie w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. - Słuchaj, Pug, nie mówi się nie admirałowi to raz, a dwa sztab to doskonała okazja i do układów, i do awansu. - Gdzie on urzęduje? - Pug wstał. - Siadaj! Niech cię cholera, nigdy nie umiałeś grać w piłkę czy w tenisa i myśleć rozsądnie! - Ale nieźle pływam. Larkin przez chwilę zbierał oddech, po czym parsknął śmiechem. - Siadajże wreszcie. - A dostanę okręt? - Siadaj do cholery! Pug siadł. - Co się stało? Wyglądasz jak nieświeży nieboszczyk i zachowujesz się, nazwijmy to lekko, dziwnie. U ciebie wszystko okay? - Wczoraj nieco, hmm... zbyt dużo wypiłem. - Ty? - Szkoda mi było "Kalifornii". - Jasne. Jak Rhoda? - Po staremu - wydawało mu się, że powiedział to spokojnie, ale Larkin uniósł brwi i przyglądał mu się uważnie. - Masz chłopaka na "Enterprise", nie? Co z nim? - Okay. Drugi jest na "Devilfish"... albo był. - "Devilfish"? - ton Jacka był nienaturalnie spokojny. - Tak. Larkin otwarł jedną z teczek leżących na biurku i zabrał się za studiowanie wypisanych na maszynie spisów, które były w jej wnętrzu. - Niewykluczone, że będzie wolny "Northampton", ale to wielki znak zapytania. - Jezu, to najcięższa rzecz, jaka nam została w okolicy. - Pug, gówno mnie to obchodzi! Dowództwo krążownika jest niczym wobec zastępcy Szefa Sztabu Floty Pacyfiku i wiesz o tym! Tim Saunders wyszedł z tego stanowiska z dwoma gwiazdkami będąc w naszym wieku. Nawet jeśli załatwię ci okręt, to będzie to pomyłka twego życia. - Nie znasz pomyłek, które już zrobiłem. Posłuchaj, Jacko, od chwili, w której opuściłem Amerykę zajmowałem się przekładaniem ściśle tajnych papierków z miejsca na miejsce. Cztery lata w Planowaniu, trzy lata w Europie i teraz znowu Planowanie. Nic mnie nie obchodzą gwiazdki, jestem marynarzem o specjalności artylerzysty i toczy się wojna - wskazał za okno. - Jeśli nie znajdziesz nic innego, to wezmę dywizjon trałowców, rozumiesz? Ja chcę na morze! - Słyszę jasno i wyraźnie - Larkin z westchnieniem skinął głową. - Jeden raz więcej będę musiał postawić się staremu. - Jak cholera. Chcę, żeby on wiedział, że ja tak narozrabiałem. Gdzie on jest? - Słuchaj no, jeśli zaczniesz z nim gadać tak jak ze mną, to znajdziesz się w samolocie do Stanów, zanim się obejrzysz i to ze skierowaniem do szpitala. Wyglądasz jak trup na urlopie, a zachowujesz się jak w szoku. Zobaczę, co dam radę zrobić, a ty idź do łóżka, odstaw brandy czy co cię tam męczy i czekaj na mój telefon. - Dzięki, Jacko. Będę w domu Warrena. Tu masz numer. Gdy uścisnęli sobie dłonie na pożegnanie Larkin powiedział niespodziewanie ciepło: - Pozdrów ode mnie żonę, gdy następny raz do niej napiszesz. * Klub Oficerski US Navy Pearl Harbor 12 grudnia 1941 Droga Rhodo Jestem zdesperowany zaskakującym listem, jaki od Ciebie dostałem, ale odwlekanie odpowiedzi nie daje mi żadnego natchnienia. Nie sądzę, żebym musiał narażać Cię na stratę czasu przelewając na papier swoje uczucia, poza tym i tak nie jestem pewien, czy zdołam to zrobić nie będąc mocnym w tych sprawach nawet u szczytu swej literackiej formy. Gdybym naprawdę wierzył, że uszczęśliwi Cię ten krok, może postąpiłbym inaczej. Sądzę jednak, że jest to nieszczęście tak dla Ciebie, jak i dla mnie. Wyrażam tę opinię, choć mnie o to nie prosiłaś. Wiem, że nie jestem Don Juanem, a raczej przez większą część życia byłem dodatkiem do Ciebie. Powody tego stanu rzeczy są skomplikowane i chyba wgłębianie się w nie teraz nie będzie zbyt pomocne. Podstawową sprawą jest to, że łatwiej lub trudniej, ale udawało nam się dojść tak daleko. Nadal Cię kocham i to znacznie mocniej niż to okazuję. A i Ty zdołałaś napisać w tym liście kilka ciepłych słów na mój temat. Skłonny jestem uwierzyć, że w tej chwili jesteś zakochana jak pensjonarka i że nic na to nie jesteś w stanie poradzić. Sądzę że takie rzeczy się zdarzają, choć zawsze człowiek jest zaskoczony, gdy dach wali mu się na łeb i na końcu dowiaduje się o tym, o czym inni wiedzą od dawna. Poza tym, tak naprawdę nie jesteś pensjonarką, a przyzwyczajenie się do kogoś nowego w naszym wieku nie jest łatwe. Byłoby inaczej, gdybyś była wdową, ale ja jeszcze żyję. Życie, które prowadziliśmy w ostatnich latach, zdecydowanie źle wpłynęło na nasze małżeństwo. Zdaję sobie z tego sprawę i sam czułem ten wpływ. W Manili powiedziałem Byronowi, że staliśmy się rodziną dmuchawców, a ostatnio wichry wojny rozwiewają nas po świecie. Teraz też uderzyło mnie, że te same wichry. zaczynają rozwiewać naszą cywilizację, co tym bardziej skłania mnie do tego, byśmy trzymali się razem. Mam nadzieję, że po głębszym zastanowieniu przyznasz mi rację. W ciągu następnych lat większą część czasu spędzę na morzu, toteż nie bardzo jestem w stanie zająć się tymi sprawami. Oto w jakim stanie postanowiłem je zostawić. Jestem skłonny zapomnieć (albo starać się to zrobić), że kiedykolwiek napisałaś ten list, albo też porozmawiać z tobą na ten temat przy najbliższym spotkaniu. Mogę też, jeśli jesteś absolutnie pewna, że tego chcesz, podpisać papiery i dać Ci wolną rękę. Ale ostrzegam, że nie oddam Cię bez walki. Krótko mówiąc, chcę dwóch rzeczy: twego szczęścia, jeśli to możliwe, byśmy byli szczęśliwi razem. Widziałem ostatnio Warrena - stał się doskonałym oficerem z otwartą przyszłością. Ma rozum, pomysłowość i umiejętności, by zostać oficerem sztabowym. Byron też nieźle daje sobie radę, tak że spokojnie możemy być dumni z naszych synów. Wiem, że będą w niebezpieczeństwie, ale w podobnej sytuacji jest cały świat, a oni przynajmniej mogą walczyć. Nie wiem, co stało się Madeline i niepokoi mnie to, ale jak na razie nic na to nie mogę poradzić. Jeśli ten facet chce się z nią ożenić, to upraszcza to sprawę maksymalnie, jeśli nie, to usłyszy ode mnie parę miłych słów. Miałaś rację, że twoje nowiny będą mniej bolały z racji mego przeniesienia na pancernik - w specyficzny sposób tak właśnie się stało. Od kiedy przyleciałem tu po ujrzeniu płonących Wake i Midway żyję jak w czasie katastrofy. Twój list prawie pasował do reszty. Prawie. Jestem człowiekiem kochającym rodzinę i jedną kobietę, o czym zresztą wiesz. Może jestem żyjącą skamienieliną, ale jeśli nawet tak, ta i tak mogę się zachowywać tylko w pewien naturalny sposób. Mam wrażenie, że Kirby (pomimo tego co się wydarzyło) jest takim samym typem. Jeśli mam rację, to cała sprawa nie wyjdzie Ci na dłuższą metę i lepiej wycofaj się z niej teraz. Jest to na tyle uczciwy sąd, na ile może on być uczciwym w moim wykonaniu. Victor jest uroczym malcem, a Janice doskonałą matką. Nasz drugi wnuk wygląda dokładnie jak Briny, gdy był niemowlakiem. Dołączam zdjęcie, które rozstać, ale wiem, że chciałabyś je zobaczyć. Miejmy nadzieję, że udało im się bezpiecznie wyjechać z Włoch, zanim Mussolini wypowiedział nam wojnę. Jacko Larkin przesyła pozdrowienia - jest gruby i smutny. To byłoby na tyle. Teraz zaczynam zarabiać swoje wynagrodzenie (mam nadzieję) walcząc w tej wojnie. Kocham Pug. Był czas na lunch gdy skończył pisać i klub zaczął się zapełniać hałaśliwym tłumem oficerów. Przeczytał epistołę dwa razy, stwierdził, że jest sztywna i nudna, ale nie przepisał jej - treść była taka, jakiej chciał, a był to jeden z tych listów, które można przepisywać dziesiątki razy bez efektu. List, który posyłał Pam był gorszy. Zakleił kopertę. - Cześć - Jacko maszerujący z trzema młodszymi oficerami stanął obok. - Starałem się do ciebie dodzwonić. Słyszałeś o "Devilfish"? - Nie. Co się stało? - W Cavite zatopiono "Sealion", sprostowanie przyszło godzinę temu. "Devilfish" jest cały i nietknięty. Pug musiał zdrowo odetchnąć, zanim zaryzykował wydanie głosu. - Tym razem to sprawdzona wieść? - Sprawdzona z powtórzeniem sprostowania błędu. - Szkoda "Sealion". Jesteś posłańcem doskonałych nowin. Dzięki. - Druga nie jest tak dobra. Staram się o okręt dla ciebie, ale coraz bardziej wygląda to na pobożne życzenie. - Ostrzegałeś mnie, Jacko. - Szukam czegoś innego, ale... Zjedz z nami lunch. - Innym razem, stary. Wyszedł i wrzucił list do skrzynki. Byron był cały! A Jacko w jakiś sposób zdoła go wyprawić na morze! Wędrując bez celu po bazie stwierdził nagle, że znalazł się na nabrzeżach, gdzie przy stacji paliwowej stał pobierający paliwo "Northampton". Po opuszczeniu biura Larkina zwalczył pokusę złożenia wizyty na krążowniku stwierdzając, że byłoby to lekkie przegięcie nie mając konkretnych rozkazów. Teraz było to bez znaczenia. Ale po co miałby to robić? Służył półtora roku na siostrzanej jednostce "Chester" i znał dobrze te zgrabne i śmiertelnie niebezpieczne okręty, choć mogłyby być znacznie lepsze, gdyby nie były efektem poronionego traktatu o tonażu i uzbrojeniu okrętów wydumanego przez polityków. Washington Treaty zobowiązał bowiem USA w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku do budowy krążowników o wyporności do dziesięciu tysięcy ton i uzbrojeniu w działa artylerii głównej kalibru osiem cali. Nie było natomiast słowa o ich długości i rezultatem tego była seria hybryd - przerośnięte niszczyciele o długości pancerników, lecz o zaledwie jednej czwartej ich masy ze smuklejszymi dziobami, lżejszym pancerzem i średnią szybkością. Ich zadania to zwiad i zwalczanie żeglugi handlowej nieprzyjaciela oraz niszczenie jego krążowników. Tyle, że każdy japoński krążownik mógł zatopić "Northampton" zanim ten zdoła dojść na swój zasięg ognia lub storpedować go bez problemów przy tak cienkim pancerzu. Po "Kalifornii" była to faktycznie degradacja, z której i tak by się cieszył, jeśli by była możliwa. Podniecało go ładowanie zapasów na okręt. Jacko miał rację, szykowali się do patrolu bojowego, tyle tylko że nie pod jego dowództwem. A szkoda, bo coś takiego ukoiło by go i wyleczyło z problemów. * Na stole w sypialni zastał kartkę z pismem Janice przypiętą do zmiętej depeszy Western Union. Od: Janice Do: Teść Temat: Różne Wracamy na kolację. 2. Dzwonił Warren - nie wróci, odpływają o świcie. 3. Z "Kalifornii" przynieśli telegram z komentarzem, że przez parę dni pętał się po bazie i dopiero teraz do nich dotarł. 4. Pozdrowienia. Otworzył depeszę: Najdroższy właśnie usłyszałam o ataku jestem przerażona i martwię się o ciebie wstyd mi za strasznie głupi list najgorszy możliwy czas proszę zapomnij o nim i wybacz mam nadzieję że żyjesz i zadepeszujesz kocham Rhoda Pokiwał głową czytając - Rhoda jak żywa i prawie słyszał ją przekazującą treść przez telefon. List musiał być głównym motywem - nigdy nie była tak słodka jak po jakiejś wpadce towarzyskiej czy niesłychanej awanturze, co zresztą uratowało ją od wielu nieprzyjemności. Najprawdopodobniej impuls do wysłania depeszy był szczery, ale leczenie będzie długie, o ile w ogóle już się zaczęło. Zupełnie jak w przypadku "Kalifornii". Nie miał pojęcia co odpowiedzieć, toteż wrzucił telegram do szuflady biurka obok listu, za który przepraszała. * Przy posiłku wypił sporo wina, a potem brandy, które Janice szczodrze nalewała - wiedzieli oboje, że inaczej nie zaśnie, zaś alkohol pomógł - ledwie pamiętał, jak się kładł. Obudził się o czwartej rano i doszedł do wniosku, że skoro nie śpi, to może obserwować odpłynięcie Warrena. Cicho ubrał się i wyszedł, starannie zamykając drzwi i jeszcze staranniej uruchamiając wóz, by dojechać na wzgórze. Mrok nocy był łaskawy dla portu - zniszczenia nie były widoczne, a gwiazdy świeciły jak zawsze w bezchmurną noc rozjaśnianą dopiero nieśmiałym brzaskiem na wschodzie. Jedynie lekki smrodek spalenizny przypominał o leżącym poniżej pobojowisku, które wkrótce będzie widoczne w promieniach wschodzącego słońca. Zresztą zanim się zupełnie pojawiło dostrzegł to, co znał już na pamięć: podwójny rząd rozbitych pancerników Pacyfic Battle Force leżących wzdłuż Ford Island, a na jego czele "Kalifornię". Odwrócił się od tego obrazu zniszczenia spoglądając w niebo na stare, pomocne w nawigacji konstelacje jak Syriusz czy Procjan. Poczuł podziw i znane już uczucie istnienia czegoś większego, panującego nad kruszyną zwaną Ziemią. Prawie widział Boga spoglądającego na bogatą i żyzną planetę i zastanawiającego się, dlaczego w tym dostatnim miłym świecie ludzie głównie zajmują się wykopywaniem żelaza z ziemi, przerabianiem go na broń i zabijaniem się. W dodatku on sam wszystkie dojrzałe lata przeznaczył podobnemu zajęciu, a teraz miał jeszcze narażać życie dla osiągnięcia tego samego, co inni, celu. Dlaczego? Bo inni to robią, bo bratem Abla był Kain, bo w tym parszywym świecie Stany Zjednoczone są nie tylko jego ojczyzną, ale i nadzieją dla innych, bo jej wrogowie chcą wojny, wobec tego nie pozostaje nic innego jak ją wygrać lub zginąć. Może ta karuzela zakończy się już po tej pierwszej, prawdziwie światowej, wojnie, może zakończy się powtórnym przyjściem Chrystusa. A może nigdy się nie skończy. Ale żył w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku i patrzył na swój zatopiony okręt i swoją zatopioną flotę - dzieło doskonałych pilotów i marynarzy wykonujących rozkazy polityków współpracujących z Hitlerem. Dopóki nie zakończy się życie i władza tego osobnika, świat ani o cal nie posunie się ku rozsądniejszej egzystencji. Teraz pozostało tylko wygrać tę wojnę. Z tą myślą obserwował majestatycznie odpływający, w eskorcie niszczycieli i krążowników, lotniskowiec, na którym jego pierworodny płynął do walki. * Gdy wrócił Janice była już ubrana. - Wybierasz się gdzieś? - spytał. - Sądziłem, że jeszcze twardo śpisz. - To przez ten kaszel Vica. Zabieram go na badania do kliniki. Dzwonił przed chwilą kapitan Larkin. - Jacko? O tej porze! - Zostawił wiadomość: "Jest cały twój". Victor Henry siadł z wyrazem całkowitego osłupienia na twarzy. - Mam nadzieję, że to dobra wiadomość - zaniepokoiła się. - Powiedział, że zrozumiesz. - To cała wiadomość? Nic więcej nie mówił? - Cała. Powiedział jeszcze, że do dwunastej nie będzie go w biurze, ale sądził, że chciałbyś o tym wiedzieć jak najszybciej, stąd telefon. - Jasne. To doskonała nowina. Czy jest kawa? - Jest. Anna May zrobi ci śniadanie. - Nie, kawą mi zupełnie wystarczy. Słuchaj, będziesz przejeżdżać koło Western Union, prawda? Czy mogłabyś wysłać depeszę ode mnie do Rhody? - Jasne. Victor sięgnął po kartkę, których cały plik leżał przy telefonie i napisał: List w drodze jestem ok właśnie zaczynam walczyć Spojrzawszy na kartkę Janice skrzywiła się z niesmakiem. - Co ci się nie podoba? - spytał. - Może byś tak dopisał "kocham". - Oczywiście. Dzięki, Jan, dopisz na telegramie. Gdy wychodziła telefonował do dowództwa krążowników floty i prawie nie zauważył jej pożegnalnego gestu. Pomyślała, że to typowe dla niego, kiedy tylko w grę wchodzi służba. Trzeba mu wtedy przypominać, że kocha swoją żonę. 1964 - 1971