Maria Wardasówna Maryśka za Wielką Wodą Chyląc czoło przed szlachetną działalnością Polonii amerykańskiej podczas wojny i w okresie powojennym pragnę przypomnieć polskim czytelnikom choćby cząstkę tego, co ci zza wielkiej wody zrobili dla Starego Kraju. Były dary: żywność, lekarstwa, odzież i zawsze serdeczna gościna dla rodaków, których wojenne drogi zaprowadziły za ocean. Moralnego długu wdzięczności, tak na dobrą sprawę, nigdy nie zaczęliśmy spłacać. Niech ta książka, opowiadająca o dalszych losach bohaterki "Maryśki ze Śląska", będzie symbolicznym potwierdzeniem, że my tutaj, w kraju, nie zapomnieliśmy o tych, którzy pomogli nam w biedzie. Autorka I Mieszkanka podbeskidzkiej wioski zrazu nie odróżniała Chicago od Nowego Jorku. I tu, i tam smukłe drapacze chmur wystrzelały w niebo. I tu, i tam widziała te same limuzyny i ciężarówki z przyczepami cystern z mlekiem czy gazoliną, sunące wygodnymi kilkupasmowymi autostradami. Ale tak, jak i w Nowym Jorku, niektóre dzielnice Chicago zachwycały ją wspaniałą architekturą gmachów rządowych, muzeów i kościołów, inne zaś raziły ją brudem. Porywisty wiatr wraz z tumanami kurzu unosił porzucone na ulicy płachty gazet, częstując nieraz celnie przechodniów poderwanymi z ziemi puszkami po konserwach i brudnymi łachmanami. Doktorostwo Smith zajmowali obszerną willę na Milwaukee w pobliżu tak zwanego Trójkąta polonijnego, będącego sercem Polonii chicagowskiej. Po przyjeździe zastali uporządkowane mieszkanie, podczas ich nieobecności będące pod opieką służącej Murzynki, Betty. Nagromadzona poczta i multum terminowych spraw od razu wciągnęły doktora w wir zajęć służbowych. Pani Krystyna natomiast mogła poświęcić więcej czasu gościowi z Polski. Obwoziła Maryśkę po ulicach oznaczonych w śródmieściu nazwiskami wybitnych przedstawicieli nauki, wodzów, prezydentów Stanów Zjednoczonych, a dalej na przedmieściu już tylko cyframi. Cierpliwie tłumaczyła jej trasy według róży wiatrów, lecz Maryśka oszołomiona szaleńczym ruchem ulicznym, nic nie pamiętała. Dość długo trwało zanim oswoiła się z bilonem amerykańskiego dolara i zapamiętała nazwy sąsiednich ulic. Co prawda Betty zabierała ją ze sobą do wielkich sklepów po zakupy, cóż, kiedy Maryśka jej mowy nie rozumiała. Smithowie zdawali sobie sprawę z konieczności nauczenia dziewczynki angielskiego, zwłaszcza że nie było widoków na powrót do okupowanej Polski. Ten stan rzeczy był im nawet na rękę w przeprowadzaniu adopcji. Nie wtajemniczając dziewczęcia w swoje plany opiekunowie zamieścili w prasie amerykańskiej inserat tej treści: "Dobrze sytuowane małżeństwo poszukuje rodowitej Angielki ze znajomością polskiego do udzielania lekcji języka angielskiego, kilka godzin tygodniowo na korzystnych warunkach. Oferty pod "uczennica"". Tymczasem z Polski napływały przerażające wieści o dokonywanych aresztowaniach byłych oficerów armii polskiej, nauczycieli, księży, powstańców śląskich, o rozstrzeliwaniach zakładników, zaciętych walkach powietrznych polskich lotników z wielokrotnie ich przewyższającymi siłami Luftwaffe, o stoczonych bitwach z armią hitlerowską pod Kutnem, bombardowaniach otwartych miast - na czele z bohatersko broniącą się stolicą, pod gruzami której ginęli jej mieszkańcy. Członkowie rządu już w pierwszych dniach września opuścili Warszawę szukając schronienia w Rumunii, a jedynie Stefan Starzyński, prezydent stolicy, pozostał z narodem na dolę i niedolę. W jego gabinecie w ratuszu na placu Teatralnym odbywały się gorączkowe narady ze sztabem wojskowym i organizacjami społecznymi, włączającymi się do obrony Warszawy, wściekle atakowanej z ziemi i powietrza. Z siedziby prezydenta Starzyńskiego płynęły na falach eteru jego apele do społeczeństwa i słowa otuchy w zwycięstwo świętej sprawy. Ludność stojącej w łunach pożarów stolicy z poświęceniem niosła ratunek zasypanym pod zwalonymi domami, znosiła rannych i tych zbombardowanych szpitali do prymitywnych lazaretów w prywatnych mieszkaniach. Palące się składy żywnościowe od pocisków artyleryjskich i brak dowozu artykułów spożywczych sprowadziły głód, a z nim wędrówkę za kawałkiem chleba. Los uchodźców z objętych działaniami wojennymi palących się miast i wsi odbił się głośnym echem wśród Polonii amerykańskiej, mobilizując ją do wzmożonych ofiar na rzecz pomocy braciom w Starym Kraju pod okupacją hitlerowską. W obliczu tragedii własnego narodu Polonia chicagowska porzuciła cechujące ją w okresie pokoju waśnie i solidarnie skupiła się wokół Rady Polonii Amerykańskiej, nie szczędząc grosza na zbożny cel. Pani Krystyna wolny czas poświęciła swojej organizacji, Związkowi Polek, służąc fachową pomocą w wysyłce paczek odzieżowych i żywnościowych dla rodaków i uchodźców z Polski. Usilne prośby Maryśki, pragnącej jej towarzyszyć, zbywała odmową: - Mogłabyś mnie narazić na śmieszność swoją śląską gwarą i brakiem obycia towarzyskiego. Najpierw musisz nabrać odpowiedniej ogłady dobrze wychowanej panienki, nauczyć się choćby gry na fortepianie, uzyskać jakiś cenzus naukowy, a wówczas możesz się ze mną pokazać wśród elity Polonii amerykańskiej. Z myślą o edukacji i adopcji sieroty Smithowie postanowili zapisać ją do sobotniej szkółki przyparafialnej na Kazimierzowie i zmusić do uczenia się języka angielskiego. Niestety, na pierwsze zamieszczone w prasie ogłoszenie nie wpłynęła żadna oferta. Pewnego wrześniowego wieczoru, podczas kolacji, doktor Smith przeglądając prasę wyjaśnił Maryśce, że wobec niespodziewanego wybuchu wojny w Polsce, opiekunowie pozostają w Stanach. Liniowiec "Batory", obecnie bojowo uzbrojony i z trzystuosobową załogą, będzie walczył na morzu z wrogiem. - Kapitan Borkowski w dzisiejszej prasie polonijnej przyznaje, że kiedy odpływaliśmy z Kopenhagi, to niemiecki samolot komunikacyjny przeleciał nad "Batorym" tak niziutko, że omal nie spowodował katastrofy. Na szczęście nie ostrzelał nas, choć mógł - streścił żonie artykuł. Pilotka zareagowała gwałtownie: - Ten cały kapitan "Batorego" poluje na tanią sensację. - Co chcesz przez to powiedzieć? - doktor zmarszczył brwi. - To, że niemiecki liniowiec nie mógł nas ostrzelać, bo w sierpniu Polska nie była jeszcze w stanie wojny z Niemcami, to raz, a po drugie: samoloty komunikacyjne nie są przystosowane do walk powietrznych, tak samo, jak nasz "Batory" do wojny morskiej. Czoło doktora przecięła pionowa zmarszczka. - Chcesz w nas wmówić, że kapitan "Batorego" okłamał pasażerów? Szybowniczka wytrzymała surowy wzrok opiekuna. - Przepraszam, panie doktorze, ale zanim zostałam pilotką szybowcową, przeszłam w teorii historię lotnictwa, w której mowa o samolotach bojowych z wykluczeniem pasażerskich, a do tych ostatnich zaliczają się liniowce. Pani Krystyna oczarowana czystym akcentem swej pupilki, spoglądała na nią z zachwytem. - Mnie się też wydaje, że kapitan "Batorego" puścił wodze fantazji - wzięła Maryśkę w obronę. - Nie sądzę, Kristl - odparł mąż, odsuwając niedopałek cygara na brzeg kryształowej popielniczki. - Tego samego zdania są zresztą powracający z nami "Batorym": prezes Zjednoczenia Polskiego Rzymsko_Katolickiego, Józef Kania, redaktor Narodu Polskiego, Franciszek Barć, i generał Osiński. A ten ostatni to nie byle kto; jest to bowiem były generalny inspektor armii polskiej, obecny prezes PCK, który wraz z dyrektorką PCK, Anną Paszkowską, przypłynął tu na konferencję z amerykańskimi władzami Czerwonego Krzyża. Chodzi o przygotowania na wypadek wojny. - Hm! Jeśli tak twierdzi inspektor naszej armii, to wyobrażam sobie wyniki tej zresztą spóźnionej konferencji - zauważyła kpiąco Maryśka, łyżeczką cukru słodząc gorącą herbatę. - Cóżeś dzisiaj taka zadziorna? - roześmiał się doktor. - Żałuję, Kristl, żeś przeoczyła wczorajszy wiec Pogotowia Ratunkowego, zwołany przez Radę Polonii Amerykańskiej, która przelała na Fundusz Obrony Narodowej dwadzieścia pięć tysięcy dolarów od Polonii w Stanach, z czego większą część przekazał Amerykański Czerwony Krzyż. Oczy Maryśki rozszerzyły się zdumieniem. - Tyle tysięcy, toż to ogromna ofiara rodaków i Amerykanów. Smithowie uśmiechem skwitowali jej uwagę. Jak zwykle po kolacji pan domu sięgnął po "Dziennik Chicagowski". Po chwili streścił żonie jeden z ciekawszych artykułów: - Ofiarność Polonii amerykańskiej w niesieniu pomocy braciom w Starym Kraju jest nie mniejsza niż w pierwszej wojnie światowej. Rada Polonii usiłując jednak zwiększyć Fundusz Pomocowy wpisuje nazwiska ofiarodawców na specjalne listy i publikuje w prasie polskiej. Ale tu jest coś dla ciebie, Kristl. - Co takiego? - "Związek Polek w Ameryce wysyła apel do kobiet całego świata" - przeczytał głośno nagłówek. - Uchwalono go zapewne na ostatnim zebraniu, na którym nie byłam. Podając żonie dziennik, doktor przeszedł do swego gabinetu. Maryśka przysunęła się do swojej opiekunki, prosząc o głośne przeczytanie interesującego ją apelu. - Dobrze, kochanie - lekarka usiadła wygodniej w fotelu. "Niech przemówi kobieta_matka i kobieta_żona: niechaj przemówi gromadnie: Nie wolno mordować niewinnych! Ale niech przemówi silnie, aby głos jej miał znaczenie w świecie i raz na zawsze położył koniec bestialstwom i wyrafinowanym mordom". W progu ukazał się doktor z notatnikiem w ręku. Nie chcąc przeszkadzać, w milczeniu usiadł na tapczanie. "Odezwa nasza drogą telegraficzną poszła do pani prezydentowej Rooseveltowej, do żon ambasadorów Wielkiej Brytanii, Francji i Włoch, a kablogramem do królowej Anglii, Chamberlainowej w Londynie, prezydentowej Lebrunowej, premierowej Daladier, pani Mussolini i ministrowej Ciano. Poza tym delegacja Związku Polek w Londynie osobiście odwiedziła panie konsulowe generalne Wielkiej Brytanii i Włoch". Ironiczny uśmiech przemknął przez twarz pana domu. - Związek Polek zapomniał wysłać apel do najwłaściwszej żony, której mąż rozpoczął w Polsce masowe mordy cywilnej ludności... Pani Krystyna wzruszyła ramionami. - Przecież Hitler nie ma żony. - Otóż to! Wszystkie królowe, ministrowe i ambasadorowe nie mają najmniejszego wpływu na tego arcyzbrodniarza. Zaintrygowana wytłuszczonym tytułem "Do Matek i Kobiet świata" Maryśka spytała: - Czy tę odezwę też wystosował Związek Polek? - Chyba tak, moje dziecko. Jeśli cię interesuje, to sobie przeczytaj, a ja tymczasem skontroluję Betty w jej tygodniowych zakupach. - Pozwolisz sobie towarzyszyć? - spytał John. - Chcę się z tobą w pewnej sprawie naradzić. - Z przyjemnością, kochany - ujęła męża pod ramię. Maryśka czytała z rosnącym niepokojem: "Zbrodniarze, którzy napadli na kraj naszych przodków, Polskę, mordują bezbronne kobiety i dzieci. Kobiety w Anglii i we Francji, czy wiecie, że Niemcy rzucają bomby na szpitale, pociągi z ewakuowaną ludnością, w metodzie okrucieństwa nie oszczędzają tysiącletnich pomników kultury? Wzywamy was, mężczyźni, abyście dyplomatyczne posunięcia zastąpili akcją wojenną, która by zlikwidowała akcję znęcania się wroga nad polskim narodem. Niemcy nie prowadzą wojny z Polską, ale rzeź niewinnych ofiar! To nie zbrodniarz Hitler, ale armia niemiecka morduje kobiety i dzieci. Kobiety z całego świata: czemu milczycie? Nie możecie milczeć wobec największej zbrodni w dziejach świata. Protestujcie! Stańcie w obronie mordowanych! Obudźcie sumienia wszystkich ludzi! Zatrzymajmy zbrodnię i krwawy mord zbrodniarzy ze swastyką! Niech walczą z armią polską na polach bitew, a nie mordują bezbronną ludność." Dziennik przynosił oświadczenie prezydenta Kanady, Kinga, o możliwości wyruszenia na front do Francji lotników kanadyjskich, motywując ten krok uzależnieniem Kanady od Wielkiej Brytanii, dla której jako sojuszniczki trzeba nieść zbrojną pomoc. Maryśka odłożyła gazetę. Zamyślona poszła do łazienki. Umiała się już obchodzić z kranami - wzięła tusz gorący i zimny. Po chwili leżała już w rozścielonym przez Betty łóżku w pokoju Amy. Jakie to dziwne - rozmyślała. - Jakie to dziwne, że jestem tutaj. Maryśka nie znała córki Smithów. Jej śmierci zawdzięczała to, że znalazła się w Ameryce, przytłaczającej ją swoją potęgą, potwornym zgiełkiem chicagowskiej metropolii, czyniącej na wiejskim dziecku złudzenie wieży Babel, wypełnionej milionami mieszkańców z całego świata, z którymi porozumieć się niepodobna. Zagubiona w tym cudacznym świecie Maryśka czuła się tu niepotrzebnym intruzem, uzależnionym całkowicie od przypadkowych opiekunów, z którymi nie mogła znaleźć wspólnego języka, a u których wbrew swojej woli, zmuszona rozpętaną wojną europejską, musiała przebywać. Pragnęła stąd uciec w rodzinne strony, gdzie jej usposobieniu odpowiadała beskidzka przyroda. Już po kilkudniowym pobycie żałowała swej pochopnej decyzji towarzyszenia państwu Smith za wielką wodę. Cóż z tego, że otoczyli ją zbytkiem, jeśli w luksusowej willi czuła się jak pozbawiony wolności ptak w złotej klatce. Męczyła ją nadmiernie okazywana czułość opiekunów, usiłujących na gwałt przerobić wiejskie dziecko w salonową lalkę o wielkomiejskich aspiracjach i manierach. Zdrowej, wychowanej w surowym klimacie wiejskim dziewczynce ciążył próżniaczy tryb życia i wywoływał w niej bunt. Pocieszała się myślą, że wojna w Polsce potrwa do końca roku, o czym upewniało zrozpaczoną ludność Warszawy radio londyńskie, potem w związku z postawą Smithów, chcących pozostać w Ameryce, zamierzała samotnie wracać do swoich. Opiekunowie byli jednak odmiennego zdania. Zapisali Maryśkę do sobotniej szkółki, lecz dziewczynka miała własne plany, z którymi zamierzała wystąpić przed opiekunami we właściwym czasie. II Potwierdziły się dochodzące z Europy wieści o barbarzyńsko prowadzonej przez Hitlera wojnie, wyniszczającej biologicznie naród polski, w wyniku czego liczne organizacje polonijne w Stanach Zjednoczonych pośpiesznie powołały Centralny Fundusz Ratunkowy, zajmujący się wysyłką żywności i lekarstw gnębionym braciom. W uprzemysłowionym Detroit, zamieszkanym przez masy polskich emigrantów, do powodzenia tej akcji przyczynił się także arcybiskup, zarządzający na ten cel kolekty niedzielne w całej archidiecezji. Natomiast znakomity muzyk, Ignacy Paderewski, wygłosił w Paryżu przez radio płomienne przemówienie, wzywając rozsiane po świecie polskie wychodźstwo do współpracy z rządem polskim we Francji. Żarliwy jego apel odbił się echem wśród młodzieży polonijnej; trudno bowiem pozostać nieczułym na wołanie wielkiego Polaka: "W momencie największej tragedii porwijcie za broń odebraną naszym braciom: walczcie po stronie naszych sprzymierzeńców w obronie świętej sprawy naszej ziemi, wolności, honoru i niepodległości Polski". Sobotnia szkoła przyparafialna zajmowała Maryśce jeden dzień w tygodniu, a zadania domowe odrabiała w niedzielne wieczory, postanowiła zatem resztę wolnych dni przepracować w byle jakiej fabryce. Spotkawszy na ulicy pana Borowego, poznanego na statku "Batory", w tajemnicy przed Smithami prosiła go o skierowanie do jakiegokolwiek zajęcia. Chciała dysponować własnym groszem, by z czasem uniezależnić się od opiekunów i w razie szybkiego zakończenia wojny mieć pieniądze na bilet do Polski. Nie przeczuwała, że udający życzliwego przyjaciela, Borowy, zdradził jej zamiary przed opiekunami. Pewnej rozdeszczonej, październikowej niedzieli po obiedzie Smithowie siedzieli ze swoją pupilką w oszklonej werandzie willi przeglądając prasę amerykańsko_polonijną. Uwagę Maryśki przykuł na tytułowej stronie rysunek męczennicy, symbolizującej Polskę, przybitej do krzyża gwoździami ze swastyk, do której podszedł Chrystus z pocieszającymi słowy: "Mnie zamordowali, a zmartwychwstałem". Pod rysunkiem widniały dwa zdjęcia z napisem: "Gotowe do obrony ojczyzny", ukazujące angielskie pielęgniarki zajęte kopaniem szańców, zaś obok ćwiczący oddział młodych żołnierek. Niektóre z rekrutek o dziecinnych jeszcze buziach wydały się Maryśce w jej wieku. I nagle odczuła przemożną chęć niesienia pomocy własnej ojczyźnie, podobnie jak angielskie dziewczęta swojej. Państwo Smith nie powinni jej przeszkodzić, w ukończeniu szkoły pielęgniarskiej, po której sanitariuszki - jak donosiła prasa polonijna - są kierowane na front do walczących polskich oddziałów. Czuła się mocna i była pewna, że podoła ciężkim obowiązkom frontowych sanitariuszek. Jeśli u Badurów wynosiła ze stodoły po schodach na strych ciężkie worki ze zbożem, to tak samo potrafi znosić rannych żołnierzy z pola walki. Działając pod impulsem, przypuściła szturm do zaskoczonych jej szalonym pomysłem opiekunów, lecz z miejsca spotkała się z energicznym sprzeciwem lekarki. - Co ci strzeliło do rozparzonej głowy? Na sanitariuszki przyjmują dziewczęta po maturze, a nie takie jak ty, półanalfabetki! Najpierw uzyskaj podstawowe wykształcenie. A po drugie, muszę cię zmartwić, bo Związek Polek przeprowadzający kursy sanitarne niższego stopnia przyjmuje kandydatki po ukończeniu szesnastego roku życia. Speszona sierota wyjąkała: - Wojna się przeciąga, a nie chciałabym być dla was ciężarem. - Ciężarem? - obruszył się doktor. - Chyba na każdym kroku dostrzegasz, że traktujemy cię jak własną córkę. Tak tobie, jak i nam wojna pokrzyżowała plany. Pozostajemy w Chicago i musimy się tobą opiekować, ostrzegam cię jednak, że oboje nie ścierpimy twoich wariackich wyskoków, jesteśmy bowiem na tyle zamożni, by ci zapewnić dostatnie utrzymanie. I my, a nie ty, będziemy decydować o twojej przyszłości. Bliska płaczu Maryśka wyjąkała: - Ja... ja... wolę na siebie... zapracować niż być na cudzej łasce. Małżonkowie porozumieli się oczyma. - Po dojściu do pełnoletności zrobisz z sobą co zechcesz. Dopóki to nie nastąpi, wymagamy od ciebie bezwzględnego posłuszeństwa należnego rodzicom, gdyż w najbliższym czasie załatwiamy formalności związane z twoją adopcją, na co mamy zgodę Badurów. Po naszej śmierci staniesz się dziedziczką majątku Smithów - w głosie doktora znać było zniecierpliwienie. Dziewczyna utkwiła wzrok w etażerce ozdobionej kosztownymi figurkami z japońskiej porcelany. - Przecież państwo znacie przyczynę mojej odmowy wtedy, gdyście przyjechali do Badurów. Pan domu pogardliwie wzruszył ramionami. - Jesteś niewdzięczna! Gdybyś zdawała sobie sprawę z tragedii swoich rodaków w okupowanej Polsce i uchodźców tułających się po Węgrzech i Rumunii o proszonym chlebie, podczas gdy ty masz go pod dostatkiem, czułabyś się szczęśliwa cudownym zrządzeniem Opatrzności i możnością pobierania nauki, której ci w twoim kraju poskąpiono. Pani Krystyyna podsuwając sierocie kalifornijskie truskawki poczuła na dłoni spadłą z jej oczu ciepłą łzę. Przejęta porwała ją w ramiona. - Mary! Nie masz powodu płakać, kochanie - zaczęła ją tulić w ramionach. - Zaufaj nam, a wszystko dobrze się ułoży. Pan Smith spojrzał na zegarek, podszedł do radia i przekręcił gałkę. O tej właśnie porze w Waszyngtonie rozpoczynała się polonijna audycja. Z niej to łaknąca wieści z Polski Maryśka przyjęła informację o rozproszonych jednostkach wojskowych, które po kapitulacji Warszawy przedzierały się na Węgry, gdzie razem z generałem Hallerem zostały internowane, a potem za cichą zgodą miejscowych władz przechodziły do Rumunii, okazującej ogromną pomoc sześćdziesięciotysięcznej rzeszy polskich uchodźców. Dosłyszawszy, że Ignacy Paderewski protestuje i potępia przed światem barbarzyńską napaść Hitlera na Polskę, doktor wymownie ścisnął ramię żony. - Jestem dumny, że pojąłem córę narodu, który wydał takich wielkich synów, jak: Paderewski, Pułaski, Kościuszko i Dąbrowski. Wzruszona, miękką dłonią zakryła mężowi usta, błagalnym wzrokiem prosząc o milczenie podczas audycji. Przygarnęła do siebie zasłuchaną sierotę, uważnie nadsłuchującą. "Rada Polonii Amerykańskiej wstrząśnięta terrorem hitlerowskim w Polsce, aresztowaniami i egzekucjami niewinnych mieszkańców wyznaczyła nadzwyczajny zjazd pod koniec października z myślą spowodowania wzmożenia pomocy dla braci i sióstr w okupowanym Starym Kraju." U drzwi wyjściowych rozległ się tłumiony dzwonek. Maryśka odruchowo podskoczyła chcąc pobiec na schody, lecz pani domu powstrzymała ją uwagą: - Od tego jest Betty! Nie wypada dobrze wychowanej panience czynić posług służącej na oczach naszych przyjaciół. Przejdź do bawialni i popraw sobie rozwichrzone włosy, bo wyglądasz jak dzikuska. W progu stanęła tęga Murzynka anonsując wizytę państwa Borowych. Doktorska para wyszła im naprzeciw. - Czy mi się wydaje, Kristl, że Ketti zeszczuplała od przyjazdu z Polski? - zauważył doktor, ściskając wyperfumowaną dłoń żony swego przyjaciela. - Ze mną było to samo - dodała rozbawiona Krystyna przyjmując ramię Borowego i przechodząc z nim do salonu, a za nią mąż z Katarzyną. - Przyznasz mi, Kristl, rację - paplała Ketti - że na "Batorym" nie było pasażerki, która by oparła się smakołykom z jego kuchni, wiedząc, że od nich biodra puchną. Przez dwa tygodnie byłam na ścisłej diecie odchudzającej i chyba już wróciłam do normy, jak to łaskawie, John, zauważyłeś. Do salonu weszła bezszelestnie służąca z dzbankiem i filiżankami na tacy, roznosząc smakowity zapach kawy. Przejmując niemy znak swej chlebodawczyni, Murzynka położyła tacę na brzegu stołu i jak duch zniknęła, by wrócić za chwilę z czekoladowym tortem i talerzykami. - Znakomity - delektował się tortem pan Borowy ku zazdrości żony, unikającej teraz słodyczy jak ognia w strachu przed widmem sucharków z gorzką kawą. - My tu żyjemy sobie jak u Pana Boga za piecem, gdy w Starym Kraju arcyzbrodniarze szaleją w aresztowaniach najlepszych synów Polski. Przyjaciel gorzko się uśmiechnął. - Nasi sprzymierzeńcy przed wojną szumnie deklarowali Polsce pomoc wojskową, a potem pozostawili ją na łup najeźdźców. Teraz, kiedy leży pokonana, prasa angielsko_francuska wygraża wrogom, że naród polski nie uzna rozbioru swej ojczyzny przez Stalina i Hitlera. Pan domu przytaknął głową. - Tak, mój drogi, w podobnym tonie pisze prasa polonijna: Polacy nie zlikwidują swej ambasady w Waszyngtonie z tej przyczyny, że Anglia, Francja i Ameryka nadal uznają rząd polski za reprezentanta niepodległego kraju. Mieszając łyżeczką cukier w filiżance z kawą pani Katarzyna z wrażenia wypuściła ją z palców. - Jak to rozumieć? Czyżby nasi sprzymierzeńcy pokrywali koszty ambasady do końca wojny? - skierowała na panów pytający wzrok. - Skądże, droga Ketti - odparł kpiąco uśmiechnięty doktor. - Koszty utrzymania ambasady są pokrywane z funduszu rządu polskiego, przekazanego w depozycie Stanom Zjednoczonym. Mnie osobiście najbardziej oburza fakt, że Europy nie było stać na potępienie hitlerowskich barbarzyńców. Stać na to było jedynie wielkiego humanistę, prezydenta Roosevelta. Drzwi od bawialni uchyliły się. Weszła Maryśka. Nauczona przez opiekunkę, teraz dygnęła przed gośćmi. - Brawo, Mary, brawo Kristl! - klasnęła w dłonie mile zaskoczona Borowa. - Pod twoim bystrym okiem to zahukane wiejskie dziecko poczyniło w Ameryce zdumiewające postępy. Kiedy poznałam Mary na "Batorym", wątpiłam, czy ci się uda coś z niej wykrzesać. Sierota przygryzła wargi, w milczeniu zajęła wskazane przez opiekunkę krzesło. - Mary jest pojętniejszym dzieckiem niż ci się wydaje - w głosie pani Krystyny znać było dumę. - Za jakiś czas jej nie poznasz. - Niby dlaczego? - pokpiwała Borowa, kosztując wino. Krystyna poinformowała przyjaciółkę o zamieszczonym ogłoszeniu w prasie i przyjęciu nauczycielki, mającej od przyszłego tygodnia udzielać Maryśce angielskiego i lekcji dobrego wychowania. - Sposobicie ją na lwicę salonową - żartował Borowy, odpalając od gospodarza papierosa i przechodząc z nim w stronę oszklonej szafy z książkami. Popijając ulubiony cocktail pani Krystyna zwierzała się Ketti. - Nasza przybrana córka zdumiewająco szybko pozbywa się wrodzonej nieśmiałości i kanciastych ruchów wiejskiej dziewczyny. - Marzycielko - parsknęła śmiechem przyjaciółka. - Mogę się z tobą założyć, że nigdy nie uda ci się zmienić jej usposobienia, ani wyrugować wrodzonych skłonności, wynikłych ze specyficznych warunków feudalnej wsi, w której mieszkańcy żyją w upodleniu, sami nie zdając sobie z tego sprawy i ulegają kompleksowi niższości. Te wady wpłynęły także u Mary na opóźniony rozwój umysłowy, podczas gdy miejskie dzieci bez tego balastu odznaczają się wyższym polotem i samodzielnością. - O czym to panie tak zawzięcie debatują? - żartował Borowy, zajmując z doktorem opuszczone przed chwilą fotele. - A o czymże, jak nie o fatałaszkach - gospodarz uprzedził odpowiedź pań. - A fe - obruszyła się pani Krystyna - posądzać nas o takie błahostki, gdy Europa drży przed Hitlerem, we Francji formują się polskie legiony do walki z nim, a Amerykański Czerwony Krzyż apeluje do ludzkich serc o ciepłą odzież i lekarstwa dla polskich uchodźców za granicą. - Istotnie, apel ten nie przeszedł bez echa - Borowy spoważniał. - Amerykański Czerwony Krzyż przesłał już do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i Ligi Towarzystwa dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, z której to sumy siedemnaście tysięcy przekazano Węgierskiemu Czerwonemu Krzyżowi, otaczającemu opieką stutysięczną rzeszę Polaków zbiegłych na Węgry. Doktor, nalewając w kielichy wino, dorzucił: - Tymczasem rząd niemiecki do chwili obecnej nie wyraził zgody na działalność Amerykańskiej Komisji Ratunkowej dla Polski, podczas gdy do Szczecina przypłynęło piętnaście tysięcy galonów rybiego tranu z Norwegii, zakupionego przez organizacje polonijne, z przeznaczeniem dla dziatwy w Warszawie, dla której płynie dalszy ładunek zimowej odzieży. Przyjaciel uzupełnił: - Już przed wojną Polska importowała trzysta tysięcy galonów rybiego tranu rocznie kosztem trzystu tysięcy dolarów. - Właśnie! Obecnie Ameryka prócz tranu zamierza wysłać do okupowanej Polski zubożałym rodzinom polskim: kakao, ryż, mleko skondensowane oraz suszone i solone ryby. - Pytanie, czy żywność ta dojdzie do właściwych rąk - zauważyła Ketti, przeglądając się w lusterku i poprawiając fryzurę. - Wypowiedziałaś, droga Ketti, głośno moją myśl - doktor posłał jej uśmiech. - Wyobraźcie sobie, że ta potężna charytatywna instytucja dysponuje kilkoma tysiącami oddziałów Amerykańskiego Czerwonego Krzyża i obecnie przystąpiła do wyrobu bielizny, spodni, potników i bandaży dla oczekujących naszej pomocy Europejczyków. Wsuwając lusterko do kosmetyczki, pani Borowa z zachwytem podkreśliła szlachetną akcję Funduszu Pomocy Polsce: - Prasa podaje, że dobrowolne datki płyną z wielu miast szerokim strumieniem od polsko_amerykańskich organizacji, które do wczoraj, to znaczy do siódmego października, przekazały sto siedemdziesiąt cztery tysiące dolarów, a Związek Narodowy Polski - sto pięćdziesiąt tysięcy. Ujęty elokwencją żony Borowy uniósł kielich z uroczystą powagą. - Wypijmy, przyjaciele, na cześć mistrza Kiepury, który zaciągnął się ochotniczo do armii polskiej we Francji, a odkomenderowany do Stanów, przygotowuje się u nas w Chiacgo do występów artystycznych z przeznaczeniem dochodu na Komitet Ratunkowy. - Brawo! Za szlachetny gest naszego znakomitego rodaka, króla śpiewaków - w głosie pani domu znać było maskowane wzruszenie. - Niech żyje "Chłopak z Sosnowca" - zawołała Maryśka z uniesioną szklanką herbaty w dłoni. Pani Borowa wykrzywiła wargi w pogardliwym grymasie. - Co za nietakt i poufałość w nadaniu przezwiska "chłopaka" wielkiemu artyście. Opiekun rzucił gniewne spojrzenie w stronę speszonego dziewczęcia. - Wypraszam sobie, Mary, wznoszenie podobnych toastów w obecności naszych gości - podniósł ton. Pani Krystyna nachyliła się do Maryśki. - Przeproś państwa Borowych - szepnęła strofująco. - Za co? - wyjąkała. - Przecież to przezwisko nie ja wymyśliłam, a nadał go sobie sam Kiepura... Towarzystwo oniemiało z wrażenia. - Co ty wygadujesz! - doktor zgromił hardo unoszącą głowę zdesperowaną dziewczynkę. - Nie wygaduję - odpaliła dobitnym tonem. - Jeśli chcecie się przekonać, to przeczytajcie polską prasę z okresu występów Kiepury w Polsce, gdy przemawiał do rozentuzjazmowanych wielbicieli swego talentu, nazywając siebie "Chłopakiem z Sosnowca". Ja się nie gorszę "Chłopakiem z Sosnowca", a jestem z niego dumna, że się nie wstydzi swego pochodzenia z miasteczka śląsko_dąbrowskiego. Pani Borowa przełknęła gorzką pigułkę, a jej mąż nadrabiając miną, tłumaczył się niezręcznie: - Muszę przyznać, że Mary ma chyba rację. Przypominam sobie przedruk z krakowskiego Ikc w "Dzienniku Chicagowskim", który zamieścił zdjęcie Jana Kiepury, przemawiającego z balkonu Hotelu Europejskiego do wiwatujących na jego cześć warszawiaków. Dziwi mnie tylko, skąd u Mary, niedawnej pasterki od krów, wzięło się takie zainteresowanie sztuką. - Właśnie przy pasieniu krów - rąbnęła - bo w czasie zajęć gospodarskich mowy o czytaniu być nie mogło. Zapadło kłopotliwe milczenie, zręcznie rozładowane uwagą Borowego: - Podobno Kiepura chce pozyskać na swoich protektorów arcymistrza Paderewskiego i marszałkową Piłsudską, a samą akcją koncertów zainteresować Polonię amerykańską. - I słusznie - dorzucił doktor - nazwiska protektorów przyciągną na koncert Kiepury nie tylko rzesze polonijne, ale i publiczność amerykańską. - Zwłaszcza, że "Chłopak z Sosnowca" ma już zakontraktowane występy w operze chicagowskiej, w San Francisco i w nowojorskiej "Metropolitan" - Borowy żartobliwym przezwiskiem Kiepury teraz jakby Maryśkę przepraszał. - Ach, Boże! - zawołała zrozpaczona pani Katarzyna. - Czy zdążę przygotować suknię na jego pierwszy występ? Bo w tej obnoszonej nie mogę się w operze pokazać! - Zdążysz, kochanie, zdążysz - uspokajał ją mąż. - Nie zdążyłabyś, gdybyśmy mieli jutro uczestniczyć w akademii ku czci Rocznicy Pułaskiego w Nowojorskiej Zbrojowni przy 25 Street, gdzie Kiepura wystąpi jako śpiewak i mówca. Gdybyś się jednak zdecydowała pojechać, mogłabyś ubrać tę czarną tiulową suknię, w której cię podziwiałem na pogrzebie kardynała Mundeleina. Elegantka pogardliwie wzruszyła ramionami. - W tej byłam już dwa razy w teatrze. Na koncercie Kiepury panie wystąpią w olśniewających kreacjach, to nie mogę przy nich wyglądać na ubogą krewną. W katedrze był wtedy tak szalony ścisk, że na moją suknię nikt nie zwracał uwagi. Lekarka westchnęła: - Miałaś większe szczęście niż ja, bo z Mary już do katedry się nie dostałam. Oglądałyśmy kondukt pogrzebowy z balkonu u przyjaciół. Widziałyśmy jak niesiono kardynała w odkrytej trumnie, specjalnie podłużonej z powodu infuły, w biskupich szatach i krzyżem w pożółkłych dłoniach. Borowy wtrącił: - Prasa podawała, że tłumy wiernych w procesji na cmentarz przez dwie godziny blokowały ruch samochodowy. - Nic dziwnego - odpowiedziała pani domu częstując przyjaciółkę kawałkiem tortu - cała Ameryka chciała pożegnać kardynała. Wtedy mimo woli pomyślałam o Starym Kraju, w którym Hitler morduje naszych rodaków i bohaterów grzebie w tajemnicy po lasach, by nikt nie mógł im oddać czci. - To straszne - wzdrygnęła się przyjaciółka. - I pomyśleć, żeśmy w ostatniej chwili zdążyli uciec z tego piekła. Za to cudowne ocalenie, oboje nie szczędzimy centów na Fundusz Ratunkowy, zwłaszcza po przeczytaniu apelu Paderewskiego w sobotnim "Dzienniku". - Jakoś uszedł mojej uwadze - doktor okazał żywe zainteresowanie. - Mary, poszukaj go w biblioteczce. Pani Krystyna znudzona rozmową o dostawach sprzętu wojennego, zamówionego w Stanach i Kanadzie przez Anglię i Francję, niesłychanie bogacących się z kapitałów europejskich, podążyła za pupilką. Po chwili wróciła z nią rozbawiona. - Wyobraźcie sobie, że nie mogłyśmy znaleźć gazety, więc zapytałam Betty, czy jej nie zarzuciła przy sprzątaniu biblioteki. Nie tylko ją oglądała, ale zabrała do swojej służbówki, bo się jej podobała na rysunku fizjonomia eleganckiego pana z bródką, łudząco podobnego do murzyńskiego księdza. Nie bardzo dowierzała, gdy jej powiedziałam, że to Polak, wielki muzyk, Paderewski - podała mężowi "Dziennik Chicagowski". Rysunek przedstawiał górzystą okolicę. Zza pagórka wychodzi Paderewski. Wysuniętym ramieniem wskazuje wiejskiej gromadce z napisem "słabej wiary" nadchodzących dwóch panów: Raczkiewicza i generała Sikorskiego - ze słowami: "Wzywam ukochane Wychodźstwo do okazania całkowitego poparcia Rządowi Jedności Narodowej pod przewodnictwem Naczelnego Wodza naszej armii, generała Sikorskiego". Stojąca wśród wahających się chłopów wieśniaczka, wpatrzona w uduchowione rysy Paderewskiego, tłumaczy im: "On nie krytykuje, nikogo nie wini". Pani Katarzyna skierowała wzrok na doktora. - Ten rysunek tak nas oboje wzruszył, żeśmy postanowili czynnie popierać Fundusz Ratunkowy przy każdej okazji. Sądzę, że nam nie odmówicie tej przyjemności i przybędziecie do nas w drugie święto Bożego Narodzenia na gody dwudziestopięciolecia pożycia małżeńskiego; na pomoc Polsce... Borowy postawił kropkę nad "i": - Właśnie z tym zaproszeniem do was przyjechaliśmy... III Nadchodziły święta Bożego Narodzenia, które według przepowiedni londyńskiego radia miały być obchodzone w gronie powracających z niewoli najdroższych obrońców ojczyzny po zwycięsko zakończonej wojnie. Wojna toczyła się jednak dalej, swoim zasięgiem obejmując coraz większe połacie Europy. Maryśka nie mając żadnych widoków na powrót do przyłączonych do Rzeszy Hitlerowskiej groni beskidzkich, zmuszona koniecznością, poddała się rozkazom swoich opiekunów. Od listopada uczęszczała do sobotniej szkółki polskiej już jako Mary Smith, bowiem w międzyczasie doktorostwo załatwili formalności prawne adoptując sierotę. Ku ich i nauczycielki angielskiego zmartwieniu, uczennica nie wykazywała najmniejszego zainteresowania tym językiem ani lekcjami dobrego wychowania. Chcąc przełamać jej opór, Smithowie ograniczali w rozmowie język ojczysty, zastępując go angielskim. Miało to ten skutek, że filutka bądź udawała, że nic nie rozumie i zmuszała opiekunów do używania jej rodzinnego języka, bądź odpowiedzi pomijała milczeniem. Po dwumiesięcznej edukacji przez cierpliwą korepetytorkę, doktor tłumaczył żonie na osobności: - Mary jest tępa i uparta jak muł. Wydaje mi się, że szkoda naszego zachodu, proponuję zrezygnować z nauczycielki. Może w sobotniej szkółce będzie czynić lepsze niż dotąd postępy. Pani Krystyna wykazała większą od męża praktyczność. - Poczekajmy jeszcze, niech Mary osłucha się z potocznym językiem, a pomożemy jej w tym rozmówkami polsko_angielskimi. - Dobrze - wyrzekł doktor po namyśle. - Wolałbym jednak na miejscu tej Angielki widzieć bardziej energiczną nauczycielkę. Kierowana zmysłem praktycznym pani domu odtąd tak sobie rozkładała zajęcia zawodowe, by mogła osobiście kontrolować córkę podczas lekcji. Dało to wnet nadspodziewane rezultaty. Wypracowania uczennicy były przemyślane, błędy ortograficzne coraz rzadsze, a zarzucony słownik wrócił do łask ku radości Smithów i korepetytorki. W nagrodę za wykazywaną pilność pani domu zabierała córkę na zgromadzenia do Związku Polek lub zebrania Polskiego Czerwonego Krzyża, gdzie Maryśka zapoznawała się z jego rozległą działalnością. Uczestniczyła również w kweście ulicznej i w kościele, by zwiększyć Fundusz Ratunkowy dla okupowanej Polski. Maryśka zapaliła się do pracy społecznej, wymogła u przybranych rodziców zgodę na ukończenie kursu robót ręcznych na drutach i trykotarstwa z myślą powiększenia ilości swetrów, rękawic i skarpetek dla armii polskiej. Z prowadzonych rozmów ze Smithami i artykułów prasowych wiedziała o atakach lotniczych na nie przygotowaną do wojny Wielką Brytanię, teraz na gwałt otwierającą w Kanadzie szkoły lotnicze dla kandydatów, przyszłych jej obrońców, i czyniącą zamówienia na bojowy sprzęt lotniczy dla polskich szwadronów lotniczych. Cieszyły ją wieści o formującym się wojsku polskim pod przewodnictwem generała Sikorskiego i przebywającego we Francji rządu polskiego, który ponownie wstępując do Ligi Narodów, swoją obecnością przekreślał rachuby wrogów, usiłujących wymazać Polskę z mapy Europy. Cierpiała nie mogąc uzyskać nowin ze swego rodzinnego Śląska, włączonego do Rzeszy. Gdybyż była pewna, że list dojdzie do brata lub Badurów, nie wahałaby się go wysłać. Zasięgnęła rady u matki: lekarka nie była przeciwna korespondowaniu Mary z jej rodzeństwem i przyjaciółmi w Polsce. W grudniowy wieczór świętego Mikołaja, pod nieobecność murzyństkiej kucharki, pani Krystyna wybierając się z mężem na zabawę karciano_kostkową, z której zysk miał zasilić Fundusz Ratunkowy - wskazała odrabiającej szkolne lekcje Maryśce karton listowy z ozdobnymi kartami świątecznymi. - Wybierz sobie, które chcesz, i wyślij do swoich z życzeniami świątecznymi, a za wykazaną pilność w nauce zabierzemy cię w przyszłą niedzielę do teatru na występy polskiej artystki, Jadwigi Smosarskiej, która w krytycznym wrześniu uciekła z Warszawy i przebywa w Chicago. Byłaś w kinie na którymś z jej filmów? - Nigdy jeszcze nie byłam w kinie. - Biedactwo - lekarka otoczyła córkę czułym ramieniem. - Jakieś ty miała ubogie, bezbarwne życie! Związek Polek urządza sporo imprez rozrywkowych; obecnie, kiedy nabrałaś już nieco ogłady towarzyskiej zapiszę cię na wieczorne kursy tańca, żebyś mogła się bawić na wieczorkach tanecznych i balach. Coś tak posmutniała? - lekarkę zdziwiło malujące się w rysach dziewczęcia przygnębienie. Zmieszana utkwiła wzrok w posadzkę i milczała. - Co ci, dziecko, dolega? Tęsknisz za swoim krajem? Może ci tatko coś przykrego powiedział? - wypytywała, gładząc miękką jak aksamit dłonią płowe włosy dziewczynki. - To nie, tylko... - zająknęła się. - Tylko co? Powiedz! Powstrzymując szloch, Maryśka wskazała jej rysunek w gazecie z papieżem Piusem XII, błogosławiącym leżącą w łachach, skutą kajdanami postać kobiecą z napisem "Polska". - - To byłby ciężki grzech bawić się na balach, gdy moi bracia są katowani i rozstrzeliwani, a cała ojczyzna w żałobie. Pani Smith rzuciła okiem na wymowny rysunek i treść: "Papież przemawia za pokojem ujmując się za Polską - przeczytała nagłówek. - Droga sercom naszym Polska, która zawsze była wierna Kościołowi, powinna dzisiaj wzbudzić jak najgłębszą sympatię całego świata, tym bardziej iż w chwili obecnej oczekuje godziny nowego wskrzeszenia do życia, jak tego wymagają zasady sprawiedliwości i pokoju". - Kochanie - pocałowała Maryśkę w czoło - stara emigracja nie odczuwa tak silnie jak ty, niedawno przybyła do Stanów, cierpień swoich rodaków w Starym Kraju, dla ratunku których są w Ameryce urządzane zabawy, wydające ci się profanacją pamięci pomordowanych przez hitlerowców Polaków. Musisz jednak zrozumieć, że innych form zdobycia pieniędzy na ten fundusz nie ma w Ameryce. - Kristl! gotowaś - doszło wołanie z gabinetu doktora. Dama poderwała się z fotela. - Za chwilkę, John! Mary, poszukaj cielistych pończoch w górnej szufladzie komody. I stanik! Szczęście, że wczoraj zrobiłam sobie fryzurę - westchnęła, grzebiąc wśród srebrnych par pantofelków, gdy dał się słyszeć znajomy sygnał samochodu. W progu stanął mąż, elegancki w idealnie skrojonym fraku i czarnej muszce pod brodą, kontrastowo odbijającej na bieli nakrochmalonego przodu koszuli. - Jeszcześ w rosole? - w tonie doktora znać było zniecierpliwienie. - Nie wypada pozwalać przyjaciołom na siebie czekać. - To zrezygnujmy z auta Kuczewskich i jedźmy swoim - zareagowała Krystyna. - Co znowu? Obraziliby się na nas śmiertelnie. - Ach, najdroższy, w takim razie zejdź do nich, a ja dobiegnę za pięć minut - powiedziała z wdzięcznym dąsem. Naciągnęła pończochy i wsunęła nogi w pantofelki. Przed lustrem obciągnęła przylegającą do jej tęgawej figury suknię ze srebrnej lamy. - Mary, podaj mi koronkową chusteczkę. Maryśka nie mogąc znaleźć wśród kolorowych chusteczek białej, podała damie niebieską, lecz ta ją z impetem odrzuciła. - Ach, ty niezdaro, to nie wiesz, że do srebrnej lamy pasuje tylko biała chusteczka zaczepiona w pierścionek? Podaj mi flakon z perfumami Chanela? Speszona ignorantka mody nie mogąc odczytać napisu, przewróciła baterię flakonów na zarzuconej drobiazgami toaletce. - Mami! Nie ma tu szanela - rozłożyła ramiona przed pudrującą się panią domu. Zniecierpliwiona elegantka doskoczyła do toaletki wybierając znajomy flakon. - Na tyle powinnaś już znać pisownię i umieć odczytać "Chanel". Podaj mi z szuflady etolę. - Co to jest "etola"? - Futrzane bolerko na ramiona - syknęła gniewnie opiekunka, nakładając karakułowe futro. Dziewczę z Podbeskidzia domyślało się, że to coś małego futrzanego, podało damie bolerko ze srebrnych lisów, lecz pani Krystyna odepchnęła córkę od szafy i wyjęła etolę z norki. - Jesteś przerażająco niedomyślnym dzieckiem - gderała, wybierając z tuzina torebek czarną, naszytą dżetami, nerwowymi palcami sprawdzając jej zawartość. Nie patrząc na pobladłą Mary, wybiegła na schody. Po chwili motor zawarczał i ruszył, cichnąc z każdą sekundą. Z oczu Maryśki spłynęły łzy. Pierwszy raz w Ameryce spotkała ją niesprawiedliwość ze strony przybranej matki. Nie miałaby do niej żalu, gdyby choć w części zawiniła. Zamiast posłużyć się Murzynką obznajomioną z toaletami chlebodawczyni, ta wolała natrząsać się z naiwności wiejskiego dziecka. Rozżalona pukładała rozrzucone fatałaszki lekarki w szafie i komodzie, usiadła przy biurku doktora i zamyśliła się nad swoją dolą. Po chwili wyjęła z szuflady arkusz papieru, umaczała pióro w ozdobnym kryształowym kałamarzu i zaczęła pisać: "Roztomiły Bracie Grzegorzu! Jestem od trzech miesięcy w Ameryce, a już mnie ciągnie do swoich stron. Co noc śnią mi się podbeskidzkie sioła i gronie, których uroków dawniej nie dostrzegałam. Ci państwo, co mnie zaprosili do Chicago, teraz zwóli wojny nie mogą ze mną wrócić do Polski. Zostałam na ich łasce i wzięli mnie za swoją córkę, i teraz nazywam się Mary Smith. Nie mają dzieci, to będę po nich dziedziczyć majątek. Gdybym nie była podobna do ich zmarłej córki Amy, nigdy bych do Ameryki nie zawędrowała. Moi przybrani ojcowie posyłają mnie do sobotniej szkoły, a takie są przy każdej polskiej parafii w Ameryce. W domu uczę się angielskiego, żebych sie w tej ogromnej metropolii nie zgubiła. Moi teraźniejsi ojcowie mają mnie radzi i chcą mi dać wysokie szkoły. Nigdych nie pomyślała, że będę się uczyć w Ameryce i mogę w niej zostać całe życie. Byłoby mi tu dobrze, gdybych nie słyszała i czytała, co hitlerowcy w Polsce wyczyniają: aresztują Polaków, katują i rozstrzeliwują. Co im złego zrobili księdzowie i insi uczeni, że ich tak prześladują? Napisz mi, Grzegorzu, czy to prawda, bo o tym piszą angielskie i amerykańskie gazety. Tu dzieci nazywają matkę "mami", ale ja wolę naszą cieszyńską "mamulkę". Tak mnie prędko odumarła, żech ją ani nie zapamiętała. Oczekuję na Twój list. Pozdrów ode mnie Władka. Badurów i znajomych, podaj im mój adres, będę rada, jeśli do mnie napiszą. Z Bogiem. Maryśka Strządała, teraz Mary Smith." IV Mimo upływu czasu Maryśka nie mogła się dostosować do tempa i warunków życia amerykańskiego. Wiele zjawisk ją dziwiło, gorszyło, a nawet przerażało. Nie pojmowała znaczenia hałaśliwej reklamy, towarzyszącej chicagowianom na każdym kroku: w domu i na ulicy, w samochodach, na dachach wieżowców, reklaujących fabryki aut, w audycjach radiowych, seansach kinowych, pomysłowych świetlnych neonach wskazujących przechodniom naj, naj... najdoskonalsze, największe, najpraktyczniejsze rowery, silniki, wszystko aż do smoczków włącznie. Oszałamiał ją nadmiar nieznanych w śląskich miasteczkach jakichś agregatów i różnorodność maszyn elektrycznych, których pochodzenia ani znaczenia nie rozumiała. Gorszyła ją dostrzegana w domu przybranych rodziców rozrzutność, ilość wyrzucanych trochę ledwie znoszonych ubrań, pantofli, nie dojedzonych pieczeni wraz z tłuszczem wylewanych do pojemników; drogich owoców z lekkimi skazami, których ubogi człowiek nie mógł kupić dzieciom. Zdumiewał ją widok czerwonoskórych Indian z wytatuowanymi twarzami, spotkanych w przejeździe ze Smithami przez osiedla indiańskie, dzikich pięknych ludzi o wystających kolorowo malowanych policzkach i w koronach orlich piór na głowach, wykonujących religijne tańce przed gromadami turystów, odnoszących się do nich z lekceważeniem i pogardą. Przywykła od dziecka do oszczędzania i naprawiania podniszczonej garderoby, Maryśka nie mogła bez zgorszenia patrzeć na wyrzucone przez służącą Smithów eleganckie suknie pani domu, których degradacja wynikała zazwyczaj z pęknięcia szwu lub oderwania haftki. Pewnego styczniowego popołudnia powracająca z zajęć lekarskich pani Krystyna, wysiadając z auta dostrzegła tajemniczy manewr Mary, dyskretnie wyciągającej z umieszczonego za garażem pojemnika popielaty płaszcz. Niespodziewanie napadła na speszoną jej nagłym zjawieniem się dziewczynę. - Ty mnie kompromitujesz przed sąsiadami wyciąganiem moich rzeczy ze śmietnika, jak ostatnia nędzarka. Maryśka tłumaczyła się nieśmiało: - To przecież grzech wyrzucać dobrą odzież, gdy tylu ludzi na świecie marznie z zimna. W tej sukience z długimi rękawami po wyprasowaniu i zszyciu szwów mogłabym jeszcze chodzić do kościoła, a płaszcz mami po wyczyszczeniu może mi służyć kilka lat. - Ani mi się waż to brać! - w głosie mami Maryśka wyczuła groźbę. - Szanujące się Amerykanki nie piorą ani łatają garderoby, bo szkoda czasu na przeróbki lub prasowanie. Twoją matkę stać sprawić ci w brud sukien i płaszczy! Wrzuć to z powrotem do pojemnika. - W Polsce taki wełniany płaszcz otarłby łzy niejednej zbiedniałej rodaczce - szepnęła rozżalona Mary. - Tu jest Ameryka! - podniosła ton nachmurzona lekarka z impetem wrzucając do pojemnika wyrwany z ręki córki płaszcz. - Chodź do domu. Zabraniam ci zaglądać w pojemniki. Betty zdawała relację: - Dzwonili z dyrekcji teatru "Chopina", czy mają państwu zarezerwować bilety na premierę "Włóczęgów". Pani prezydentowa Związku Polek prosiła, by pani doktor do niej zatelefonowała po przyjeździe do domu, a kierowniczka szkółki sobotniej przypomniała o zebraniu Koła Rodziców na Jackowie w najbliższy czwartek o piątej po południu. - Nie wytrzymam! - chwyciła się pani domu rękami za głowę. - Za dużo tych zebrań. Mary, połącz mnie z oddziałem pań przy Komitecie Ratunkowym z przywołaniem przewodniczącej, bo chcę z nią rozmawiać; numer telefonu znajdziesz na biurku taty w notatniku według spisu alfabetycznego. Betty, przygotuj mi ciepłą kąpiel z parówką - dyrygowała, podając kapelusz trzymającej futro Murzynce. Maryśka wykręciła numer. Po chwili chrupiąca kruche ciastka lekarka usłyszała wołanie: - Mami! Pani prezeska przy telefonie. Działaczka informowała przyjaciółkę o organizowanym przez Polonię z Milwaukee wielkim wiecu protestacyjnym przeciw bestialskiemu maltretowaniu ludności polskiej na obszarach państwa polskiego, okupowanego przez nazistów. - Liczymy, Kristl, na ciebie - słychać było energiczny głos prezeski. - Zależy nam bowiem na udziale elity polonijnej ze względu na obecność konsula generalnego, doktora Ripy, i księdza Betlińskiego, świetnych mówców, którzy swymi przemówieniami także i tym razem na pewno rozpalą serca wiecowników do czynu i wzmożonych ofiar na Fundusz Ratunkowy. Pragnęłabym cię w przyszłą niedzielę widzieć za stołem prezydialnym w otoczeniu najbardziej zasłużonych działaczek. - Jestem ci, kochana, mocno zobowiązana za ten zaszczyt, ale... - Żadne, "ale"! - Pozwól sobie wytłumaczyć! W sobotę przyjeżdżają do nas goście, uprzednio zaproszeni na kilka dni, i zrozumiałe, że z mężem muszę się nimi zająć. - Świetnie! Zabierz całe towarzystwo na wiec, a jeśli nie znajdziesz dla gości miejsca w samochodzie, przyślę ci mój - zaproponowała prezeska. Pani domu zasłoniła dłonią słuchawkę na moment głębokiego westchnienia. - Dobrze, moja droga, porozumiem się z mężem, adieu - pani Smith chciała odłożyć słuchawkę, ale ze słuchawki dalej płynął potok słów przyjaciółki: - Czuję przez skórę, że to twój wybieg, najdroższa: przede mną zasłaniasz się gośćmi, a daję głowę, że wybieracie się w sobotę na bal w Klubie Ojców! Zasłaniasz się, filutko, gośćmi, jak wtedy, gdy zbojkotowałaś na Marianowie wspaniały świąteczny koncert Kiepury w operze "La Boheme". Nie pozwalając przyjaciółce dojść do słowa, prezeska wpadła w trans: - Śpiewał z Martą Eggerth i przeszedł samego siebie. Zachwycona nimi publiczność wywoływała ich kilkakrotnie. Zresztą prasa polonijna szeroko o tym pisała. Czaplicki tym razem wypadł gorzej niż zazwyczaj, czemu się dziwić nie można przy występie ślicznej Austriaczki z taaakim sopranem. Zysk z tego koncertu na Fundusz Ratunkowy jest imponujący. Przyjaciele i znajomi w antrakcie zapytywali mnie, czy znam powód waszej nieobecności na koncercie Kiepury. Pani Krystyna nie chcąc wtajemniczać córki w swoje kłamstewka, wysłała ją do kuchni, by pomogła kucharce przygotować obiad. Ściszonym głosem tłumaczyła: - Zdaje mi się, że cię informowałam o otrzymanym wcześniej zaproszeniu na Wigilię do rodziny męża, skąd wróciliśmy dopiero drugiego stycznia... - Żałuj, Kristl, bo na koncercie dopisała cała śmietanka polonijna. To był prawdziwy pokaz toalet i biżuterii, wśród których wyróżniały się kreacje pani konsulowej generalnej i kilku żon adwokatów. Ale tym razem chyba nie skrewicie i przybędziecie na bal oddziału "Bałtyk". Musimy popierać Fundusz Ratunkowy dla biedaków w Polsce... Z drugiej jednak strony nasze panie chcą się bawić w karnawale i błyszczeć kosztownymi toaletami, bo w duszy każda z nas pragnie zostać królową balu... Doktor od dłuższej chwili taktownie wyczekiwał w progu, czym zdopingowana żona przerwała uciążliwy duet telefoniczny. - Słyszę, że konspirujesz z prezeską - zauważył żartobliwie, wyjmując z teczki czyste blankiety i kładąc je na stole. - Zgadłeś, John - odwzajemniła mu uśmiech. - Koniecznie chciała znać przyczynę naszej nieobecności na koncercie Kiepury w "La Boheme". - Przyznałaś się? - Skądże! Wymyśliłam bajeczkę, bo inaczej przyjaciółki rżałyby z uciechy, że krawcowa nie uszyła mi na czas sukni. Dopiero jak wystąpię w tej nowej kreacji na balu w "Bałtyku", powściekają się z zazdrości. Umówiłam się z krawcową dziś wieczorem na ostatnią przymiarkę, a że cenię twój dobry gust, pragnęłabym, byś mi asystował w tej wyprawie. - Z przyjemnością - odparł mile połechtany w swej próżności. - Możemy z sobą zabrać Mary. Niech cię podziwia w tej sukni i uczy się sztuki chodzenia w eleganckiej toalecie. Maryśka nakryła do stołu i zarumieniona pochwałą Murzynki zapraszała państwo na obiad. Usiadła na zwykłym miejscu z lewej strony doktora, umiejętnie nabierając chochlą zupę na swój talerz, czym wywołała uśmiech zadowolenia Smithów. - Półroczny pobyt u nas zmienił cię, Mary, nie do poznania - zauważyła pani domu z dumą w głosie. - A zawdzięcza to Hitlerowi, który jej uniemożliwił powrót do Starego Kraju - dodał mąż, relacjonując małżonce o zaognionych stosunkach politycznych w Europie, wobec których Anglia odwołała z Moskwy swego ambasadora i powołała pod broń trzymilionową armię. W drobnych rysach damy znać było niepokój. - Z tego wniosek, że angielscy dyplomaci przewidują wojnę w Europie na całe lata. Kosztując zupę, doktor odparł z gorzką ironią: - Choć nie jestem dyplomatą, to już na "Batorym" pasażerom tłumaczyłem, że wojna nie skończy się przed Bożym Narodzeniem, a przeciągnie na kilka lat. Dość się jeszcze, moja droga, namęczysz z wysyłką przesyłek zimowej bielizny dla polskiej armii, a Mary ze swetrami i skarpetami. Obrzuciła męża czułym wzrokiem. - - Czynimy to bez szemrania, z chęci służenia ojczyźnie, prawda, Mary! Konsul generalny, doktor Ripa, docenia społeczną działalność wydziału pań przy Macierzy Polskiej, nazywając nas ambasadorkami polskiej dobrej woli, co przynosi nam zaszczyt i moralną satysfakcję za poniesione trudy. Dołożyć ci, John, jeszcze sosu? Odmówił ruchem dłoni i powrócił do tematu: - Co w tym jest wzniosłego, to to, że napadnięta Polska wstrząsnęła sumieniem świata. Dowodem tego płynąca dla niej pomoc nie tylko z Ameryki, ale ostatnio z Anglii, przekazującej za pośrednictwem komitetu pierwszy raz 28 tysięcy funtów szterlingów, potem 100 tysięcy. Francuzi przemianowali główny skwer w Angers na Place de Varsovie, natomiast związki, towarzystwa i organizacje polskie w Brukseli ostatnio przekazały Polsce prawie 163 tysiące franków belgijskich, a bogata Amerykanka, Moore, z Nowego Jorku, zadeklarowała tysiąc dolarów na doraźną pomoc polskim uczonym na wychodźstwie, o czym donosiła przed kilku dniami prasa polsko_amerykańska. Maryśka żywo zareagowała: - Właśnie w dzisiejszym "Dzienniku Chicagowskim" generał Sikorski też składa podziękowanie weteranowi armii polskiej, piekarzowi na Kazimierzowie, West Cermak, za złożone na jego ręce sto dolarów. W rysach doktora odbiło się przyjemne zdziwienie. - To świadczy o wielkiej popularności i sympatii, otaczającej osobę polskiego generała. Masz pod ręką ten dziennik? Mary zerwała się od stołu i po chwili przyniosła gazetę. - Przeczytaj głośno, John, to mi zaoszczędzisz czasu na wertowanie dziennika - zaproponowała żona. - Chętnie, Kristl - odparł, wyjmując okulary z futerału. - O, jest! "Za ofiarę i wyrażoną przez nią miłość do Ojczyzny, podzięki specjalnej nie składam. Uczyni to zapewne Ministerstwo Spraw Wojskowych. Korzystam jeno ze sposobności, by pod adresem Szanownego Pana, jako przedstawiciela wypróbowanego patriotyzmu, jakim się zawsze odznaczają nasi Rodacy Amerykańscy, przesłać pozdrowienia najserdeczniejsze - oddany Sikorski - generał." Pani Krystyna poczuła skurcz w gardle. - Wzrusza mnie niezwykła skromność Sikorskiego, wyczuwalna z krótkich żołnierskich słów - wyrzekła po chwili. - Naród polski może być z niego dumny. Doktor zauważył sceptycznie: - Tego, niestety, o byłym prezydencie Mościckim powiedzieć nie można, gdyż nie umiał zrehabilitować się przed własnym narodem walką z wrogiem, jak to czyni generał Sikorski. Zresztą obecnie jest poważnie chory, o czym wspomina dzisiejszy dziennik. - Tak? A gdzie przebywa były prezydent Polski? - We Fryburgu. Nowy prezydent Władysław Raczkiewicz w tych dniach na emigracji rozwiązał sejm i senat na wniosek rządu. Przemówił przez radio francuskie do narodu polskiego, kończąc wzniosłym sloganem: "Chylimy czoła przed nieugiętą postawą i obroną załóg Modlina, Westerplatte, Helu i setek innych redut wolności, rozsianych po kraju". Przejęta pani Krystyna załamała dłonie. - Trudno pojąć dramat tego pokolenia Polaków! Cóż winne dzieci Polski, tułające się poza jej granicami. Pan Smith w zamyśleniu zapalił cygaro. - Tragedię powiększa fakt, że hitlerowcy pirackimi metodami usiłują przeszkodzić wyjazdowi Polaków do armii polskiej we Francji - doktor streszczał żonie artykuł o niemieckiej straży morskiej, która zatrzymała estoński parowiec, aresztowała i zabrała zeń do obozów koncentracyjnych w Królewcu polskich uchodźców. - Natomiast prezydent Roosevelt wygłosił orędzie do Kongresu o zwiększenie podatków na cele obronne. Zakotłowało się w Europie i choć Atlantyk odgradza od niej Stany, odczuwamy skutki wojny, co prawda nie tak tragicznie jak w Polsce, a jedynie na swoich kieszeniach. Łożymy ofiary na rzecz pokoju, a na polach bitew i w obozach hitlerowskich giną jego obrońcy. Maryśka wskazała ojcu nagłówek, tyczący armii polskiej. - Tak, to budujący gest Francji wobec Polski - mruknął. - Jaki? - płonęła ciekawością Krystyna. - Ofiarowała polskiej armii zakupiony sztandar, który uroczyście wręczą w najbliższych dniach 1 pułkowi polskiemu we Francji. Zaintrygowana zdjęciem w "Dzienniku", dziewczynka przejęła od ojca pismo. Podekscytowana przeczytała krótki opis. - Co za rewelacyjny wynalazek! Proszę obejrzeć fotografię ruchomego lotniska na kołach, demonstrowanego w Newark. - Lotnisko na kołach? - pytaniu towarzyszył śmiech Smithów. - Tak! to kosztowne cudo chcąc uniknąć ataków lotniczych, zwija się szybko i zmienia miejsce. Szereg krajów europejskich już zamówiło te praktyczne, chodzące lotniska w czasie wojny. Mój ty, Boże - westchnęła - móc polatać i lądować na takim ruchomym lotnisku. - Jeszcze czego? - nachmurzyła czoło niezadowolona pani domu. - U Badurów wysunęliśmy warunek, że nie śmiesz latać. Spojrzawszy na zegarek, poderwała się. - Niepotrzebnie marnujemy czas na politykę - uczyniła zarzut w stronę męża, lecz ten z cechującą go wyrozumiałością już otwierał szafę i wyciągał żonine futro. - Mary, ubieraj płaszcz, pojedziesz z nami do krawcowej - dotknął ramienia zgnębionego dziewczęcia. - W przyszłości nie chcę słyszeć o twoich ciągotkach do latania, rozumiesz? - lekarka nie mogła opanować dziwnego drżenia. Kochała przybraną córkę na swój egoistyczny sposób i nie mogła znieść myśli, że mogłaby ją utracić w tragicznym wypadku lotniczym. V Z dala od wstrząsanej działaniami wojennymi Europy życie polskiej emigracji w Ameryce pozornie płynęło normalnym trybem. Jak przedtem tak i teraz tramwaje i pociągi przewoziły robotników do fabryk, z tą różnicą, że wskutek napływających zamówień na sprzęt wojenny wielu rodaków - w nowo otwieranych zakładach i przestawionych na produkcję silników i samolotów bojowych - otrzymało lepsze zarobki. Starsza emigracja, toczona nostalgią za Starym Krajem, kultywowała obrzędy i zwyczaje dziadów, budowała szpitale, szkoły przy kościołach, osadzając w nich polskich księży w przekonaniu, że w nich znajdzie namiastkę własnej ojczyzny i oazę polskości. W chóralnych pieśniach, obrzędach religijnych i uroczystościach narodowych rodacy dawali upust uczuciom patriotycznym, łagodzącym tęsknotę za ojczystym krajobrazem. Trzymali się razem w polskich dzielnicach, gdzie zakładali własne sklepy, banki i kościoły ze sobotnimi szkółkami przyparafialnymi. Na wieść o napaści hitlerowskiej na kraj ich ojców i apel Paderewskiego sporo młodzieży polonijnej popłynęło do Europy, by zaciągnąć się do armii polskiej. Maryśka coraz lepiej poznawała stosunki wśród Polonii amerykańskiej, w której starsza generacja świeciła młodszej wzruszającym przykładem patriotyzmu i ofiarności. Za przykładem walczącej z wrogiem poza granicami polskiej młodzieży polonijnej, przybrana córka Smithów rwała się do akcji amerykańskiej. Całą duszą pragnęła nieść pomoc rodakom na froncie i przysłużyć się ojczyźnie, lecz doktorostwo zgasili jej zapał lodowatą uwagą: - Po skończeniu gimnazjum nie będziemy ci bronić studiowania w wyższej szkole pielęgniarskiej. Robione przez ciebie swetry i rękawice dla polskich żołnierzy też ci powinny przynosić moralną satysfakcję służenia ojczyźnie... - Szale i skarpetki może robić tysiące rodaczek niezdolnych do ważniejszych czynności - buntowała się. - Zanim uzyskam maturę, wojna dawno będzie skończona, a ja marzę, by przyczynić się do wolności kraju, choć w skromniejszym zakresie jako sanitariuszka. Doktor pokpiwał: - Skończ, Mary, z tą egzaltacją! Bez jednej sanitariuszki na froncie walki armia polska da sobie doskonale radę. Od kategorycznej odmowy Smithów ukończenia przez Maryśkę kursów sanitarnych Polskiego Czerwonego Krzyża minęło kilka tygodni. Uczennica co prawda regularnie dojeżdżała do sobotniej szkółki polskiej, ale odrabiała lekcje niedbale. Przestała zasypywać rodziców pytaniami, stała się milcząca i skryta. W tajemnicy przed nimi kilkakrotnie zapytywała Angielkę podczas lekcji o jej krewnych w Anglii, czy byliby skłonni zapewnić jej kąt i utrzymanie w zamian za posługi domowe. Pewnego styczniowego niedzielnego popołudnia nauczycielka angielskiego zaproszona przez Smithów na partię brydża, wykorzystała chwilę nieobecności Maryśki, wysłanej po sąsiada do czwartego na brydża i ostrożnie napomknęła: - Proszę mnie fałszywie nie rozumieć, że wtrącam się w nie swoje srawy, ale... - umilkła stremowana. - Cenimy sobie wszelkie uwagi nauczycielki naszej Mary - zachęcał ją do zwierzeń pan domu. - Obawiam się, że jeśli państwo nie wpłyną na zmianę usposobienia Mary, to może wpaść w przykry stan melancholii. W delikatnych rysach lekarki przemknął cień niepokoju. - Uważa pani, że córkę toczy nostalgia za krajem? - spytała, spoglądając z wyrzutem na męża. - Gdybyś Mary ułatwił uczestnictwo i naukę na kursach sanitarnych, zapewne znalazłaby cel życia. - Nasza Mary sama nie wie, czego chce - tłumaczył. - Dziewczęta w jej wieku wykazują nadmierną pobudliwość nerwową i wybujałą wyobraźnię, w której widzą siebie często posłanniczkami do odegrania ważnej roli w wielkiej... - Chwili dziejowej - dopowiedziała Angielka ze śmiechem. - Właśnie! Jestem pewny, że te fanaberie u Mary wkrótce miną. Dziewczynka spoważnieje i przestanie histeryzować. Pani domu podsunęła lektorce angielskiego paterę z ciastkami, a mężowi papierośnicę z cygarami. - Wybacz, John, ale ja lepiej od ciebie znam usposobienie Mary. Mimo naszych przestróg, zawzięcie wertuje artykuły wojenne, co jest zdumiewające u dziewcząt w jej wieku. A już nikt nie oderwie jej od polonijnych audycji radiowych z Londynu i Waszyngtonu. Wczoraj po powrocie z przychodni lekarskiej zauważyłam u niej zaczerwienione oczy i mokrą chusteczkę. Spytałam o powód płaczu. Wypierała się, lecz przyparta do muru, wyśpiewała: płakała z bezsilności, że nie może mścić się na okupantach w Polsce, wydających wyroki śmierci na Polaków za posiadanie aparatów radiowych lub broni. Przewrażliwiona inaczej reaguje na krzywdy niż dorosły. Nienawidzi hitlerowców i za to, że niszczą pomniki kultury w zachodniej i środkowej Polsce, choć to są martwe rzeczy. Angielka żywo zareagowała: - To prawda, słyszałam od naocznego świadka, który przedostał się z Polski do USA, że w Poznaniu prócz pomników Wilsona i Chrystusa Króla hitlerowcy zniszczyli posągi Kościuszki i Mickiewicza. - Barbarzyńcy! - syknął doktor przez zaciśnięte zęby. - Z czytanek polskich tu, w Ameryce, dowiedziałem się, że pomnik Mickiewicza stał w Poznaniu od 1857 roku i nawet podczas najsroższych prześladowań Polaków sprzed I wojny światowej pruski zaborca nie ośmielił się podnieść ręki na dzieło sztuki. Teraz hitlerowska dzicz prześcignęła swoich poprzedników. Pani domu łagodziła przed lektorką nieopanowany wybuch męża. - W hitlerowskiej psychice leży chęć mordu podbitych ludów i martwych dzieł sztuki. Wytworna Angielka przełknęła drobny łyk kawy i delikatnym ruchem odsunęła filiżankę na brzeg stołu. - Słyszałam, że w Gnieźnie hitlerowcy wysadzili w powietrze pomnik Bolesława Śmiałego, w Krakowie - Grunwaldu, Kościuszki i Mickiewicza, a w... - umilkła z wejściem Maryśki. - Do państwa Morawskich zjechali niespodziewanie goście i gospodarz przeprasza, że nie może przyjść na brydża. - A to szkoda - pan domu stracił na minie. - Nie ma rady. Odkładamy brydŻ na dogodniejszą okazję. Korepetytorka czując się teraz zbędną w domu państwa Smith powstała, lecz gospodarze zdołali zatrzymać ją na kolacji. Zdopingowany przez żonę doktor, zaprosił Angielkę na jutrzejszy seans do teatru "Chopina", dokąd wybierają się z córką. - Mary jeszcze nigdy w teatrze świetlnym nie była - tłumaczył. - Dawno zamierzaliśmy zapoznać ją z filmem, ale brak czasu stawał temu na przeszkodzie. - Jaką w "Chopinie" grają sztukę? - spytała nauczycielka. - "Włóczęgów". Lady skrzywiła się nieznacznie. - Od moich przyjaciół wiem, że to słaby, ale humorystyczny film, obrazujący perypetie dwóch urwisów, którzy przygarnęli do siebie sierotkę Krysię. Choć nie mogli jej stworzyć wygód, okazali dziecku dużo serca, więcej niż babka_milionerka, która swoją apodyktycznością odstręczała od siebie wnuczkę. - Sztuka w sam raz dla Mary - zauważyła pani domu, z czułością spoglądając na osowiałą córkę - która była opuszczoną sierotą, póki się nią nie zaopiekowała para dorosłych urwisów. - Ale w życiu Mary nie ma babci_milionerki - żartował pan domu. - A czy miliony zastąpią czułe ludzkie serce? - wtrąciła Angielka. - Treść "Włóczęgów" jest banalna, ale sala zaśmiewa się przez cały czas seansu. - Nic dziwnego - dorzuciła pani Krystyna - jeśli w sztuce występują takie gwiazdy jak: Helena Grossówna, Stanisława Wysocka, Sielański, Bogucki, Fertner, Buczyńska i Rakowiecki, a dwóch sympatycznych łobuzów grają niezrównani komicy lwowscy: Szczepko i Tońko, sypiący dowcipami jak z rękawa. Dystyngowana Angielka przyjaznym ruchem dotknęła ramienia uczennicy. - W twoim wieku, Mary, dzieci uczęszczają do teatru i dyskutują nad sztukami scenicznymi nie gorzej od starych bywalców. Powinnaś być wdzięczna swoim rodzicom za to, że rozbudzają w tobie zainteresowanie sztuką. Doktor obcinając maleńkim scyzorykiem koniuszek cygara, tłumaczył się niezręcznie: - Aż wstyd wyznać, że dotąd nie pokazaliśmy Mary wspaniałego Muzeum Ziemi, gdzie jest zgromadzona fauna i flora całego świata, ani innych obiektów naukowych godnych zwiedzenia. Ale w poniedziałek piętnastego stycznia zabieramy córkę do Teatru Wielkiego "Congress" na premierę sztuki "Z ziemi krwi i łez", przedstawiającą w dramacie golgotę Warszawy, a na którą, zdaniem Kristl, wybiera się cała Polonia. Lektorka drgnęła. - Wydaje mi się, z punktu pedagogicznego, młodzieży w wieku Mary należy oszczędzać widoku okropności wojny. Podekscytowana Maryśka uprzedziła odpowiedź pana domu: - Nie rozumiem powodu ukrywania przed dziećmi skutków barbarzyńskiej wojny! Ja chcę znać je, by zdać sobie sprawę z ogromu krzywd i cierpień mojego narodu. Speszona nauczycielka skierowała wzrok na doktora, lecz ten ku jej przykremu zdziwieniu przeszedł na pozycje córki: - Masz rację, Mary. Zobaczysz i przeżyjesz dramat tej sztuki, w której występuje ponad pięćdziesięciu aktorów. Sztukę tę powinna zobaczyć cała Polonia zagraniczna, choćby i z tego względu, że dochód z biletów przeznaczony jest na Fundusz Ratunkowy. Lekarka taktownie wtrąciła: - Amerykańskiej Polonii napędzać nie trzeba, bo prześciga się w ofiarności: uczestniczy w dziesiątkach i setkach imprez z myślą poparcia akcji pomocy braciom w okupowanej Polsce. - Nie zaprzeczam, przejęzyczyłem się. Przepraszam. - Widać ją wszędzie - zapewniała Krystyna gorąco. - Ze sprawozdań Związku Polek wynika, jaką ilość biletów sprzedano organizacjom polonijnym do teatrów, na zabawy i bale dobroczynne, skutecznie powiększając fundusz pomocowy. Zobaczysz, John, naszych rodaków dziesiątego lutego na masowym manifestacyjnym proteście przeciw barbarzyńskiemu mordowaniu ludności polskiej przez okupantów i wywłaszczaniu Polaków z majątków. - Czy pani mówi o tej manifestacji polonijnej, na którą została zaproszona prezydentowa Rooseveltowa i generał Haller do wygłoszenia przemówień - spytała zaintrygowana Angielka. - Właśnie! - przytaknęła skwapliwie pani domu. - Generał Haller przyjeżdża do Stanów, by zapoznać Polonię amerykańską z sytuacją na froncie wojennym w Europie, a nasz sławny rodak, Jan Kiepura, obecnie występujący w chicagowskiej operze, uświetni tę manifestację koncertem. Jeśli pani jest zainteresowana tym koncertem, chętnie ją swoim autem zabierzemy. Na pociągłej twarzy Angielki odbił się wyraz zakłopotania. - Nie śmiałabym państwa absorbować sobą, choć z drugiej strony czułabym się zaszczycona uczestnictwem w podniosłej manifestacji polonijnej. - Przyjemność po naszej stronie - doktor oddał gościowi ukłon. - W przeddzień zatelefonujemy do pani o godzinie przyjazdu po panią. Ręka pani domu pociągnęła łańcuszek zwisający z lampy elektrycznej nad stołem. W chwilę później stanęła w drzwiach Murzynka. - Kolacja gotowa? - spytała pani Krystyna. - Już nakrywam - odpowiedziała kucharka w żargonie amerykańskim, wywołując pobłażliwy uśmiech u Angielki. Jakoż w pięć minut później poczęstowana wytrawnym winem, uniosła kielich wzruszonym głosem mówiąc: - Pozwólcie, państwo, wznieść toast za rychłe zwycięstwo nad hitleryzmem sojuszniczej Polski i mojego kraju! Maryśka w milczeniu kroiła stek, odpowiednik polskiego befsztyku, a jej myśli wybiegały daleko za ocean na rodzinny, zielony Śląsk. Od wysłania listu do Grzegorza upłynął miesiąc, spodziewała się odpowiedzi w początkach lutego. Czasami zapytywała siebie, co ją tak ciągnie do rodzeństwa? Na służbie u Badurów nie odczuwała żadnej tęskoty za braćmi może dlatego, że nie wykazywali troski o polepszenie sierocej doli najmłodszej siostrzyczki. Z rzadka też ich odwiedzała powodowana chęcią porozmawiania o rodzicach, których nie znała. Teraz w Ameryce u przybranych rodziców miała zapewnioną przyszłość i dostatek, nie musiała pracować. Ale już w pół roku po wyjeździe z Polski opanowała ją przemożna tęsknota za ojczystym krajem. Dniami i nocami przenosiła się myślami na wzgórze Chełm do lotniczego obozu harcerskiego, gdzie piloci pozwalali swej uczennicy latać na wszystkich typach szybowców. Widziała się już w roli instruktorki szybowcowej wśród młodych entuzjastów lotnictwa, cierpliwie tłumaczącej zasady szkolenia i prawidłowość lotów. To dziwne: dawniej na służbie głodowała, biegała boso po oszronionej mrozem trawie w połatanej sukienczynie drżąc z zimna, a w letniej spiekocie szukając ochłody i czuła się szczęśliwsza niż teraz w pałacyku zamożnych doktorostwa Smithów, których nadmierna czułość nie mogła stłumić w niej tęsknoty za rodzinną wioską. Zamiast pokochać przybranych rodziców za możność zdobywania nauki, Maryśka odczuwa do nich niechęć, jakby to oni byli sprawcami jej duchowej rozterki. Zamyślona, z apatią przyjmowała dochodzące strzępy ożywionej przy stole rozmowy. Z zadumy wyrwało ją głośno wypowiedziane nazwisko polskiego aktora. Ulubieniec publiczności, Józef Węgrzyn, został przez hitlerowców aresztowany w Warszawie za to, że na scenie grał rolę Hitlera w sztuce Bernarda Shawa pod tytułem "Genewa". Wybitnemu artyście grozi śmierć, czym przejęty jego przyjaciel, dziennikarz, wysłał do autora sztuki list, którego fragment przedrukowała prasa polonijna: "(...) Błagam Pana o poczynienie wszystkich kroków, które są w jego mocy, by uratować życie wybitnego polskiego artysty oraz podnieść głos protestu przed forum świata z racji tego nowego dowodu niemieckiej "kultury" i nieludzkich metod postępowania w Polsce". Panie wydały okrzyk oburzenia. - Nie do uwierzenia, że ojczyzna Goethego mogła wydać takich barbarzyńców - załamała ręce Angielka. - A czy ten list doszedł do Shawa? - rozmyślała głośno pani domu. - Tak, autor sztuki przesłał do Stowarzyszenia Prasowego odpowiedź. Posłuchajcie: "Jeśli pan Hitler jest za to odpowiedzialny, to byłbym do głębi poruszony dowodami jego niewdzięczności. Przekazałem go do historii w mojej sztuce jako wielkiego mówcę, zdolnego do prowadzenia debat oraz udzielania błyskawicznych odpowiedzi, których to zalet żaden śmiertelny Fuehrer nie posiadał i posiadać nie będzie. I teraz on w taki sposób mi się odpłaca? Gdyby posiadał on choć odrobinę trzeźwości osądu, to odznaczyłby on tego wielkiego aktora polskiego i polecił urządzić tysiące przedstawień". Przygnębiającą atmosferę rozładowała angielska lady, bawiąc gospodarzy salonowymi dowcipami, z których jeden utkwił w pamięci Maryśki: "Ojciec nie mogąc sobie poradzić z niesforną czteroletnią córeczką, zagroził jej, że zamknie ją w kurniku. Na to rezolutne dziewczątko pokazało papie figę i z uroczym dąsem odpowiedziało: "Zamknij mnie, zamknij, a ja i tak jajek znosić nie będę"." Czarna kucharka uprzątnęła ze stołu talerze i wniosła dzbanek parującej kawy, zaś Maryśka filiżanki i tort nadziewany masą czekoladowo_orzechową. Pan domu poczęstował panie likierem i powrócił do sprawy aresztowania Węgrzyna: - Świat poznał prawdziwe oblicze Hitlera dopiero po zbrodniach dokonywanych w Polsce. Narody zaczynają się jednoczyć w celu ukrócenia jego bestialstw. W Stanach łączą się prawie wszystkie narodowości świata, które zapowiedziały wiec protestacyjny w "Poliseum" przy Wabash Avenue czternastego stycznia o drugiej w południe. Inicjują go Czesi, Słowacy, Finowie i Żydzi chcąc zwrócić uwagę ludzkości na dokonywane w Europie barbarzyństwa hitlerowskie. Jeden z moich pacjentów pokazał mi taką ulotkę z apelem skierowanym do wszystkich narodowości i organizacji w Ameryce z propozycją wzięcia masowego udziału w tym proteście. - Ja bym bardzo chciała pójść na ten wiec, ale sama nie trafię na ulicę Wabash - wtrąciła nieoczekiwanie Maryśka, podsuwając swój talerzyk pod paterę z tortem, krojonym przez panią domu. - Oczywiście, że możesz w nim uczestniczyć - doktor porozumiał się wzrokiem z żoną. - My w tych godzinach jesteśmy zajęci, ale Betty zawiezie cię tam tramwajem. Nauczycielka skosztowała tortu i wypiła łyk kawy. - Jeśli mi wolno państwu coś doradzić, proponowałabym pokazać Mary wystawę "Męczeńska Warszawa" w Muzeum Zjednoczenia Polskiego Rzymsko_Katolickiego. - Nic o niej nie słyszałem - doktor wyraził zdziwienie, czym zdopingowana Angielka uzupełniła: - Składa się z siedemdziesięciu oryginalnych zdjęć Julesa Bryana, korespondenta amerykańskiego w Polsce we wrześniu 1939 roku, które przedstawiają tragedię narodu polskiego, ze szczególnym uwzględnieniem bombardowanej Warszawy. Smithowie byli do głębi poruszeni. - Oczywiście, że musimy znaleźć czas na zwiedzenie tej wystawy. W jakich godzinach jest otwarta? - Od pierwszej do piątej po południu, z wyjątkiem niedziel. Doktor stropił się. - Szkoda, bo w tych godzinach jestem zajęty w przychodni, ale ty, Kristl, będziesz mogła z Mary pojechać autem. - Chętnie - odparła, dolewając gościowi gorącej kawy. - Czy zysk z biletów wstępu jest także przeznaczony na Fundusz Ratunkowy? Lady zaprzeczyła: - Wejście jest bezpłatne, bo takie żądanie wysunął twórca tej wystawy, Jules Bryan, szlachetny Amerykanin, który w licznych miastach bezinteresownie urządza prelekcje o Polsce, ilustrując je przeźroczami z polskiego września. Podkreśla wobec audytorium, że są wartości, o które warto walczyć i za które warto umierać. Na mnie wystawa Bryana zrobiła wstrząsające wrażenie i jestem pełna podziwu dla twórcy tych unikalnych zdjęć, filmującego na gorąco egzekucje, za co mu przecież ze strony hitlerowców groziło, jeśli nie aresztowanie, to rekwizycja taśmy filmowej. - Miał wyjątkowe szczęście, że mu się udało przemycić do Stanów ten film i otworzyć oczy niewiernym Tomaszom, broniącym Hitlera. Podsuwając mężowi kawałek tortu, pani Krystyna dodała: - Przeciw zbrodniom w Polsce protestuje nasz sławny rodak Ignacy Paderewski odmową występowania na koncertach do chwili uzyskania wolności Polski. Na sesji rady narodowej przy rządzie polskim w Paryżu oświadczył, że do tego momentu nie dotknie palcami klawiszy fortepianu. Oblicze Angielki powlekł cień zadumy. - Na tego rodzaju ogromną ofiarę rezygnacji z umiłowanego zawodu może się zdobyć tylko wielkiej miary patriota - wyrzekła po chwili. - I Paderewski jest nim - w tonie lekarki przebijała duma. - On też w Paryżu objął ster walki o niepodległość Polski. Pan domu zauważył chełpliwie: - W radzie narodowej zasiada także przyjaciółka mojej żony, redaktorka Zalewska. Pisała nam, że rozpłakała się w chwili, gdy Paderewski wzniósł trzęsące się dłonie i zdławionym głosem ślubował w obliczu całego świata poświęcić życie dla ojczyzny: "Polska jest nieśmiertelna! Wybawimy Ją z niewoli i podźwigniemy z ruin. Tak nam dopomóż Bóg!". - Słyszałam przez radio, że Paderewski zapowiedział swój przyjazd do Stanów - korepetytorka Maryśki wykazywała zainteresowanie światowej sławy Polakiem. - Wyobrażam sobie, z jakim entuzjazmem będzie go witać Polonia amerykańska. Uczennica poderwała się na krześle. - Muszę go zobaczyć, choćbym miała wleźć na parkan - zawołała z pałającymi oczyma, lecz speszona śmiechem Smithów zamilkła. - Nie musisz się drapać po parkanach, bo sami ci spotkanie ułatwimy - droczył się ubawiony doktor. - Pojedziesz z nami na urządzony przez Radę Polonii raut na cześć Paderewskiego, to zobaczysz go z bliska. Angielka powstała. - Pozwolą się państwo pożegnać. Czynię sobie wyrzuty, że przedłużeniem wizyty zabrałam im sporo cennego czasu. Gospodarz skłonił się kurtuazyjnie. - Konwersacja z lektorką angielskiego stanowiła nie tylko dla Mary przyjemność. Stara panna spłonęła rumieńcem. - Zbyt jesteście państwo dla mnie uprzejmi. VI Zapowiedziany przyjazd do Stanów legendarnego generała Hallera, owianego sławą Legionów Polskich, walczących o wolność Polski w pierwszej wojnie światowej, był niecierpliwie przez chicagowską Polonię oczekiwany. Prasa i radio podawały obszerny życiorys ministra rządu polskiego we Francji, szeroko wśród polskiego wychodźstwa komentowany. Organizacje polonijne przygotowały się na przyjęcie znakomitego gościa, przybywającego w otoczeniu kilku członków rządu polskiego, a wśród nich wybitnego działacza, bojownika w walce o polskość Śląska Opolskiego, wodza Ślązaków Arki Bożka, za którego głowę Niemcy obiecali sto tysięcy marek nagrody. Obecnie Związek Emigrantów Śląskich pragnął swego krajana pozyskać na prelegenta w czasie jego pobytu w Chicago, a nowojorska Polonia zwoływała wielki wiec w niedzielę 11 lutego. Maryśka nigdy jeszcze z bliska nie widziała żadnego sławnego człowieka, skwapliwie zatem śledziła prasę, by nie przeoczyć daty przyjazdu Paderewskiego i generała Hallera. Znała na pamięć programy ich pobytu w Chicago i Milwaukee. Do sławnych ludzi zaliczała też Ewę Curie, córkę polskiej uczonej Marii Skłodowskiej_Curie, która właśnie przyjechała z Francji, by w Stanach wygłosić czterdzieści odczytów i przy tej okazji dokonać w Filadelfii odsłonięcia dedykacji ulicy imieniem jej wielkiej matki. Przybrana córka doktorostwa Smith miała szczęście uczestniczyć z rodzicami w przyjęciu wydanym na cześć Ewy Curie i z bliska jej się przyjrzeć. Od tej właśnie pamiętnej chwili Maryśkę opuściła prześladująca ją tęsknota za rodzinnym krajem, namiastkę którego odnalazła w tłumach polskiej emigracji na masowych protestacyjnych wiecach. Na tychże wiecach nawet rdzenni Amerykanie okazywali zainteresowanie będącą pod hitlerowską okupacją Polską, a Nowy Jork proklamował dzień jedenastego lutego każdego roku Dniem Polskim. Oglądana wystawa "Męczeńska Warszawa" pogłębiła w dziewczęciu nienawiść do barbarzyńskich okupantów. Na kursie robót ręcznych zrobiła kilka udanych swetrów z przeznaczeniem dla polskiej armii, nauczyła się pakować odzież w tekturowych pudłach, zaszywać worki i wysyłać dla uchodźców polskich koleją do Nowego Jorku na adres Polish National Council, 320 East Houston Street. W międzyczasie urzeczywistniła jedno ze swoich marzeń: była w kinie, gdzie zobaczyła chodzących po ścianie, mówiących i walczących ludzi, którym głośno okazywała sympatię lub niechęć ku zgorszeniu widowni, kpiącej z prowincjonalnej gąski. Doznała w teatrze szoku na dramacie "Z krwi i łez", skąd wróciła spłakana, lecz z mocnym postanowieniem dokonania czegoś niezwykłego w niesieniu pomocy prześladowanym rodakom w Polsce. Robienia swetrów dla polskich żołnierzy czy kwesty na Fundusz Ratunkowy Maryśka nie uważała za czyny wzniosłe, zasługujące na uznanie, jakim cieszyła się Fundacja Kościuszkowska, ratująca wielotysięczną dotacją polskich uczonych na Litwie, pozbawionych środków do życia, lub działacze polonijni w Buffalo, którzy przesłali ostatnio 20 tysięcy dolarów i trzy wagony odzieży do Europy dla polskich uchodźców. W skrytości ducha rozmyślała nad sposobem przedostania się do Anglii, gdzie formują się polskie szwadrony lotnicze do walki z hitlerowską Luftwaffe. "Dziennik Chicagowski" donosił o lotnikach kanadyjskich, odlatujących eskadrami z Toronto na front zachodni, a szkoły lotnicze w Kanadzie przygotowywały setki pilotów, strzelców pokładowych, radiooperatorów, obserwatorów, mechaników i całe załogi do ziemnej obsługi lotnisk. Ach, wyuczyć się choćby na mechanika lotniczego, było to teraz szczytem marzeń pilotki szybowcowej. Tymczasem musiała odrabiać zaległości z goleszowskiej szkoły, przejmować od Angielki zasady poprawnego wychowania towarzyskiego, słuchać rad i wskazówek dla panien z dobrych domów, które jej już bokiem wychodziły. Buntowała się przeciw narzuconej edukacji obdzierającej ją z wrodzonych skłonności i spychającej ją do roli posłusznej córki doktorostwa Smith. Gdyby dysponowała swoim groszem, o, wtedy wyrwałaby się z dusznego otoczenia, uniezależniła i pokierowała inaczej swoim losem: pojechałaby do Kanady, gdzie w szkole lotniczej wnet uzyskałaby dyplom pilotki silnikowej, a potem przerzucenie się na typy samolotów wojennych byłoby już tylko kwestią godzin. Obecnie jednak mogła tylko marzyć, by znaleźć się wśród lotników wojskowych przerzucanych z Kanady do Anglii. Zresztą, nowe wydarzenia zaprzątnęły jej umysł. Po spontanicznym powitaniu generała Hallera w Nowym Jorku przez tamtejszą Polonię - chicagowska wystąpiła niemniej okazale. Państwo Smith dotrzymali obietnicy i sobotniego południa 10 lutego pojechali z córką na raut do gmachu majora K~elley, gdzie wytworne towarzystwo polsko_amerykańskie prześcigało się w uprzejmościach wobec świetnie prezentującego się w galowym mundurze generalskim przedstawiciela rządu polskiego w Londynie. Oszołomiona toaletami dam, Maryśka niewiele zrozumiała z przemówień prezydenta Chicago, mayora Kelley'a, ani ministra Hallera. Podekscytowana, nie tknęła wyszukanych potraw w obawie, by niezręcznym ruchem nie zwrócić na siebie uwagi. Był to dla niej dzień nie kończących się emocji: wieczorem uczestniczyła w wielotysięcznym tłumie, wiwatującym na cześć płomiennie przemawiającego Hallera, o tym, że sprawa polska jest dziś sprawą całego cywilizowanego świata, w którym naród polski wybrał drogę jedną: drogę chwały, drogę walki, drogę ofiary i poświęcenia. Przemawiającego po Hallerze mayora Kelley'a w języku angielskim Maryśka już nie rozumiała ani oklaskiwała, za to włączyła swój głos do śpiewających "Rotę" Konopnickiej. Ślubowała razem z wiecownikami, powtarzając: "Będziemy bronić ojczystej mowy i wolności Ojczyzny do krwi ostatniej kropli z żył". Wzniosły nastrój patriotyczny nie osłabł z rozpoczęciem drugiej części wiecu - koncertu Kiepury. Towarzyszył mu niebywały entuzjazm tak ze strony Polonii, jak i gości amerykańskich. Słuchając Kiepury Maryśka siedziała cicho jak zahipnotyzowana. Pierwszy raz znalazła się na koncercie i to jakim! Wpatrzona w "Chłopaka z Sosnowca" doznawała olśnienia, jakiemu ulegają wrażliwe umysły. Dopiero grzmot oklasków i braw widzów, wywołujących na scenę wielkiego śpiewaka przyprowadził błądzącą w krainie tonów Maryśkę do rzeczywistości. - Czemu nie bijesz braw mistrzowi Kiepurze? - szepnęła przybrana matka z oznakami przykrego zdziwienia. - Bo się nie zna na sztuce - zakpił mąż. Ironiczny ton doktora zwarzył w Maryśce modlitewny nastrój, dokonujący dziwnych przeobrażeń w jej psychice. Chciała rodzicom wyznać, że pod wpływem koncertu Kiepury ostrzej odczuwa swoje ubóstwo umysłowe, a jednocześnie silniejszą więź z tysiącami rodaków na obczyźnie, ale tylko zacisnęła usta i w milczeniu przeglądała kolorowy folder programu z fotosami uśmiechniętego króla śpiewaków, zawdzięczającego karierę artysty zagranicy, tak jak Paderewski czy Modrzejewska. Gdyby pozostali w Polsce, byliby zwykłymi zjadaczami chleba, lecz łaskawy los pozwolił im zabłysnąć talentem na firmamencie amerykańskim i rozsławić w świecie imię Polski. - Coś taka zamyślona? - lekarka dyskretnie dotknęła ramienia córki, tłumacząc jej nazwę arii śpiewanej przez Kiepurę. Wyczuwalne ciepło w głosie przybranej matki wzruszyło sierotę. Odruchowo schyliła się i pierwszy raz od spotkania Smithów w Tatrach pocałowała ją w rękę. Siedzący z lewej strony doktor zauważył odruch dziewczęcia i w przerwie, przechodząc z paniami do palarni, wskazał pupilce kolorowe afisze, zapowiadające przedstawienie "Krzyżaków." - Czytałaś powieści Sienkiewicza? - indagował córkę. Zaprzeczyła. - U Badurów przy czynnościach gospodarskich nie miałam na to czasu, a ile razy chciałam wypożyczyć w szkolnej bibliotece książki Sienkiewicza, by je przy pasieniu krów przeczytać, zawsze były u innych gospodarzy w czytaniu. Doktorowi chodziło o co innego: - Gdybyś już znała "Krzyżaków", zrozumiałabyś ich lepiej na scenie, bowiem w tygodniu zabierzemy cię do teatru, o ile otrzymamy bilety, bo musisz wiedzieć, że "Krzyżacy" mają w Chicago wielkie powodzenie. - Nie większe niż "Kościuszko pod Racławicami" - zaoponowała żona. - Na "Kościuszkę" cała Polonia wali do kina drzwiami i oknami. Maryśka szepnęła błagalnie: - Mami! Zabierzcie mnie na "Kościuszkę". - Ależ oczywiś... - nie dokończyła pani Smith, bo państwo Kuczewscy nadchodzili właśnie z wyciągniętymi na powitanie ramionami. - Koncert Kiepury to prawdziwa uczta duchowa - promieniał przyjaciel Smithów. - Takiej manifestacji solidarności Polonii amerykańskiej na wiecu i entuzjastycznego powitania Hallera w życiu nie widziałem. Doktor gorzko się uśmiechnął. - To przykre, że dopiero gdy na kraj spadnie nieszczęście w organizacjach polonijnych ustają waśnie, tak bardzo gorszące Amerykanów; wszyscy się jednoczą w wysiłku obrony dla zagrożonej ojczyzny, a zdopingowane tym społeczeństwo amerykańskie pomaga im w miarę swoich sił. Strzepując popiół z papierosa do popielniczki Kuczewski dorzucił: - Mnie osobiście zdumiewa szlachetna inicjatywa komisji amerykańskiej, która ostatnio za pośrednictwem byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Hoovera przesłała Rzeszy Niemieckiej własny plan pomocy Polsce z żądaniem wpuszczenia do niej Amerykanów. Komisja pertraktuje także z Wielką Brytanią i Francją, by zakupione lekarstwa, żywność i odzież przepuścić przez blokadę aliancką do Polski. Ale to idzie opornie. - Ciebie zdumiewa, a mnie wzrusza altruizm amerykańskich kwakrów w odniesieniu do pokonanej Polski i pomoc dla niej tłumaczę sobie symboliczną wdzięcznością dla pierwszych polskich emigrantów, przyczyniających się do rozkwitu Ameryki. - W jakimś sensie zapewne tak - zgodził się Kuczewski zajmując wraz z doktorem fotele obok pań - ale gdyby zakupione z naszych i amerykańskich funduszów lekarstwa wraz z żywnością i odzieżą dotarły do Polski, to sieroty po zamordowanych ojcach i wdowy nie odczułyby tak głodu ani zimna. Nie łudźmy się, że władze okupacyjne nie rozkradną darów. Pani Katarzyna westchnęła: - Ach przyjemniej byłoby widzieć Polskę w roli mocarstwa, zmuszającego do szacunku, niż nędzarki, wyciągającej ręce po spadające ze stołu okruchy. Pan Smith uśmiechnął się wyrozumiale. - Doczekamy się jeszcze jej świetności, Ketti, doczekamy. Nie z własnej przecież winy stała się nędzarką, a uległa dopiero po bohaterskiej walce z brutalną przemocą najeźdźców. Nawet papież ocenił jej obecne krytyczne położenie, bo śle swego posła do Polski. Pod moralną presją Watykanu, który zdemaskował hitlerowskie zbrodnie przed światem i po przesłanym liście senatora Vanderberga do prezydenta Roosevelta, by przedsięwziął kroki zmierzające do uzyskania zgody rządu berlińskiego na amerykański nadzór materiałów zapomogowych w Polsce, Międzynarodowy Czerwony Krzyż wymógł wreszcie od Niemiec ustępstwa w dostępie do Protektoratu z wyjątkiem Pomorza, Poznańskiego i Śląska wcielonych do Rzeszy. Rozległ się trzeci z rzędu dzwonek zmuszający publiczność do spiesznego zajmowania miejsc w sali teatralnej. To jednak nie przeszkadzało doktorowi wyrazić przyjacielowi swego zdania dla stanowiska Paderewskiego: - W jego geście niedotykania klawiszy fortepianu do chwili odzyskania wolności Polski jest zniewalająca wielkość, szlachetność, cierpienie i romantyzm, tak jaskrawo odróżniający Polaków od innych narodowości. - Ciszej, John - mitygowała pani Krystyna, w ciemności pociągając męża na poprzednie miejsce wśród utyskiwań teatromanów, niezadowolonych z usuwania nóg. Syta wrażeń Maryśka po powrocie z teatru długo nie mogła zasnąć. Usiadła na tapczanie, bose stopy wsunęła w futrzane pantofle i przeszła cicho do gabinetu doktora. Ze stosu gazet ściągnęła ulubiony "Dziennik Chicagowski". Przemknęła do swego pokoju, zaświeciła nocną lampkę nad tapczanem, zwinęła poduszkę, by wysoko ułożyć głowę. Nakryta lekką kołdrą rozwinęła gazetę, poszukując rubryki "Wieści z Polski". Obszerny artykuł podkreślał bohaterską postawę prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego, który po odmowie współpracy z okupantem został aresztowany, a następnie przewieziony z Dachau do jednego z więzień w centralnych Niemczech. Grozi mu rozstrzelanie za antyniemieckie przemówienia podczas oblężenia stolicy i proces przeciwko niemu według nie potwierdzonych informacji ma się odbyć w Norymberdze. W innym miejscu dziennik donosił o przesłanym do wszystkich polonijnych organizacji i parafii w Stanach apelu, wzywającego do kumulowania funduszu na kupno ambulansu dla armii polskiej we Francji, wymieniał nazwiska ofiarodawców na Fundusz Pomocy Polsce i sumy z licznych imprez na ten cel. Wzrok Maryśki przyciągnął tytuł: "Pierwsza eskadra lotników kanadyjskich szczęśliwie przeleciała przez ocean". Z treści wynikało, że Kanada ponownie zamówiła w Stanach Zjednoczonych pięćset aeroplanów i sprzęt wojenny do szkolenia lotników. W innym miejscu artykuł informował o gigantycznych zamówieniach sprzętu wojennego przez Wielką Brytanię i Francję w USA. Naraz dziewczynka drgnęła. Znalazła to, co ją od pół roku nurtowało. "Dla amatorów sportu lotniczego" - głosił tytuł. "W Nowym Jorku zostanie uruchomiona szkoła lotnicza, do której mogą się zgłaszać także kobiety, po przedłożeniu świadectw z przeprowadzonych badań lekarsko_lotniczych. Wykłady z teorii odbywać się będą dwa razy tygodniowo w obu językach: polskim i angielskim, we wtorki i piątki, zaś praktyczne ćwiczenia na lotnisku Roosevelt_Field. Opłaty za kurs - sto dolarów, z tym że niezamożnym kandydatom koszty zostaną rozłożone na raty. Wśród kadry instruktorskiej przeważają instruktorzy amerykańscy polskiego pochodzenia. Bliższych informacji udziela codziennie pilot Szeliga, 13 Street Marks Pl." Drżąc z emocji Maryśka zeskoczyła z tapczanu poszukując ołówka. Wypisała na świstku papieru adres nowojorskiej szkoły, włożyła do torebki, owinęła się kołdrą i zgasiła światło. Napierające myśli rozsadzały jej głowę: co robić, żeby ukończyć tę szkołę wbrew woli przybranych rodziców? Skąd wziąć pieniądze na wniesienie opłat i kilkumiesięczny pobyt w Nowym Jorku? Komu zawierzyć swoją tajemnicę? Kto jej pomoże w uzyskaniu minimum pięciuset dolarów na przejazd i związane z utrzymaniem koszty - różne pomysły rozpierały jej czaszkę. Z nich wszystkich najrealniejsza wydawała się kradzież Smithom potrzebnej sumy pieniędzy, ale odrzuciła ten pomysł. Nie może odpłacać się im czarną niewdzięcznością. Postanowiła napisać do Nowego Jorku z zapytaniem, czy dyrekcja szkoły przewiduje ciągłość kursów lotniczych. W wypadku poprzestania na jednym, Maryśka potajemnie opuści Smithów, pojedzie do Nowego Jorku pociągiem na gapę, a na miejscu zwróci się do którejś z organizacji polonijnych o pomoc. W ostatecznym wypadku poszuka sobie dorywczej pracy pomocy domowej u bogaczy w zamian za utrzymanie i dach nad głową. Przedstawi dyrekcji szkoły świadectwo ubóstwa, które powinno jej pomóc w uzyskaniu zwolnienia od studolarowej opłaty... VII Nadchodziła wiosna, a z nowojorskiej szkoły lotniczej, którą Maryśka pragnęła ukończyć z myślą włączenia się w szeregi ochotniczej młodzieży polonijnej, szkolonej na bojowych samolotach i razem z nią walczyć ze znienawidzoną Luftwaffe o wolność kraju swoich ojców, nie było odpowiedzi. Zamiast spodziewanego listu z Nowego Jorku, pilotka szybowcowa otrzymała w połowie marca wiadomość od Badurów z Goleszowa. Nie doczytała listu do końca, przed oczyma zaczęły migać czarne plamy, a w głowie poczuła pustkę. Sprzątająca mieszkanie Murzynka, usłyszawszy podejrzany stuk, zajrzała do pokoju dziewczynki. Na podłodze leżała zemdlona Mary z papierem w zaciśniętych palcach. Betty była obeznana z apteczką domową swoich chlebodawców. Przejęta bladością dziewczęcia, podreptała do gabinetu lekarza i po chwili przywróciła chorą do przytomności. - Miss Mary blada, zadzwonić po doktor? - spytała łamaną polszczyzną. Maryśka gwałtownie zaprzeczyła: - Nic mi nie jest. Po prostu przejęłam się listem z Polski, a papie nie chcę sprawiać kłopotu. - Złe wieści panience przyszli? Przytaknęła głową. Nie chciała wtajemniczać słabo znającej język polski Murzynki we własne tarapaty, wynikłe z jej głupoty. Badurowie bowiem donosili swej dawnej służącej, że na skutek treści jej nie przemyślanego listu, poddanego ostrej cenzurze, brat Grzegorz został przez hitlerowców aresztowany i osadzony w karnym więzieniu mysłowickim gdzie gestapo stosuje w śledztwie nieludzkie tortury. Powodem aresztowania Grzegorza Strządały była jakoby pisemna obraza państwa niemieckiego i Śląska wcielonego do Rzeszy. Brat Maryśki jako podejrzany o wrogość wobec władz okupacyjnych powiększył szeregi niewinnie aresztowanych Polaków. - Co ja zrobiłam, co ja zrobiłam - powtarzała Maryśka z głową ukrytą w dłoniach. - Czyż brat ma cierpieć za siostrę, że napisała parę słów prawdy? - szlochała, w zdenerwowaniu biegając po pokoju. - Jeśli Grzegorza zamęczą, to... - To co? - wtrąciła wchodząca Betty, stawiając tacę z truskawkami na stoliku. Dziewczyna nie od razu odpowiedziała: - Wiesz, Betty, czasem nachodzą mnie takie rozkazujące myśli i podszeptują, żeby się mścić na hitlerowcach za popełnione zbrodnie w okupowanej przez nich Polsce. Murzynka w szerokim uśmiechu pokazała na tle czarnego oblicza szokującą biel wspaniałych zębów. - Panienka mieć sumienie zabić człowiek? - Człowieka nie, ale zbrodniarza tak! Niech Betty spojrzy na polski cmentarz - wskazała kucharce rysunek na tytułowej stronie "Dziennika Chicagowskiego" z podpisem: "Bluźnierca". Pogodnie uśmiechnięta Murzynka rzuciła okiem na cmentarz znaczony tysiącami krzyży, na których najbliższe tabliczki zapisane były tytułami profesorów, uczonych, księży i poległych żołnierzy. Na tle tych krzyży stał rozkraczony Hitler z pałką w ręku, oparty na armacie z napisem: "Gott mit Uns" - z sadystycznym uśmiechem wpatrzony w świeżo usypane mogiły, a z jego wykrzywionych ust biegły wypisane słowa: "Niewola, Barbarzyństwo". Rysy Betty stężały. Skwapliwie przytaknęła głową, pomagając sobie gestykulacją ramion. - Rozumieć miss Mary! Poradzi zabić zły człowiek. To polski orzeł taki, jak w pokoju madame doktor - okazała zainteresowanie zamieszczonym w gazecie rysunkiem generała Hallera, stojącego obok śpiewającego Kiepury, któremu akompaniuje Paderewski na fortepianie z napisem: "Otwarcie wielkiej kampanii ratunkowej dla ofiar wojny w Polsce". Z braku angielskich słów, Maryśka, jąkając się, wyjaśniała Betty znaczenie rysunku ukazującego polskiego ministra i generała na koncercie Jana Kiepury, w którym przed miesiącem ze Smithami uczestniczyła. Zamieszczenie tego zdjęcia w "Dailly Times" świadczyło o poparciu pomocy Polsce ze strony społeczeństwa amerykańskiego, stąd też koncerty Kiepury, jak i manifestacja narodowa dziesiątego lutego odbiły się głośnym echem w Białym Domu, wzbudzając żywe zainteresowanie Polską prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Ach - westchnęła głośno Maryśka - gdyby Roosevelt widział ten rysunek Hitlera z napisem: "Herszt dziczy pruskiej", kradnący najdroższą pamiątkę narodu polskiego, historyczny "dzwon Zygmunta", który pokawałkowany wywieziono w głąb Rzeszy na przetop, to... Ostry dźwięk telefonu poderwał Murzynkę. Mimo otyłości szybko podreptała na schody. Kosztując soczyste, słodkie truskawki kalifornijskie Maryśka wypoczywała w miękkim fotelu. Zamyślona nagle przypomniała sobie swój pierwszy w Ameryce bal w sali Legionu Młodych Polek szóstego lutego, na który przybył także prezes Amerykańskiego Komitetu Pomocy Polsce i Mary została mu przedstawiona przez przybranych rodziców. Z rozmowy prezesa ze Smithami upewniła się, że jego przedstawiciele kontrolują w Krakowie transporty ze Stanów, przeznaczone dla polskiej ludności. Ci Amerykanie służbowo muszą się stykać z hitlerowcami... "Ha! Gdyby prezes zechciał, mógłby skłonić hitlerowców do wypuszczenia Grzegorza z gestapowskiego więzienia" - mruknęła do siebie, postanawiając zapoznać rodziców z tragedią brata. Do obiadu pozostało jeszcze trochę czasu i uczennica zaczęła przygotowywać pisemne wypracowanie na dzisiejszą lekcję angielskiego, a potem sięgnęła po dzienniki polonijne. Jeden z nich donosił o uruchomieniu siedemdziesięciu siedmiu szkół lotniczych na terenie Kanady. Tysiące instruktorów z Wielkiej Brytanii, Francji, Stanów Zjednoczonych przybywa do Kanady szkolić ochotników na lotników bojowych. W obecnej chwili - jak donosił dziennik - kanadyjskie lotnictwo, armia i marynarka mogą już wystawić dziewięćdziesiąt tysięcy wyszkolonych fachowców. W najbliższych dniach wyjeżdża do Anglii druga dywizja ekspedycyjna, by połączyć się z pierwszą na ćwiczeniach. - Siedemdziesiąt siedem szkół lotniczych! - powtarzała rozgoryczona pilotka szybowcowa. - A ja nie mogę dostać się ani do jednej. Wzrok uczennicy padł na notatkę od rządu polskiego z Francji, wyrażającego wdzięczność oddziałowi w Stanach za okazywaną pomoc, zwłaszcza Związkowi Polek. Nic w tym dziwnego, wszak ponad osiem tysięcy Polek z siedemdziesięciu dwu parafii i zrzeszeń polonijnych szyje letnią i ciepłą odzież dla polskich uchodźców. Biskupi wyasygnowali na ten cel 156 tysięcy dolarów, lecz w ofiarności pobił ich Amerykański Czerwony Krzyż przekazując 368 tysięcy. Maryśka podziwiała na zdjęciu beztrosko uśmiechniętych księży, co u polskich duszpasterzy byłoby nie do pomyślenia, jak nie do pomyślenia byłby zdumiewający postępek arcybiskupa archidiecezji clevelandzkiej, Józefa Schrembsa, który nałożył interdykt na tysiąc pięciuset parafian za jawny bunt przeciw nominacji nowego proboszcza. W miesiąc później parafianie na zebraniu dokonali aktu skruchy w obecności tegoż arcybiskupa, powtarzając za nim solenne przyrzeczenie posłuszeństwa. Odtąd wolno im będzie znów przystępować do sakramentów, a zamknięta za karę przed miesiącem szkoła parafialna zostanie otwarta. Na powiększonej fotografii widać było arcybiskupa Schrembsa wśród tłumu skruszonych parafian, z łaskawym uśmiechem wycofującego interdykt... Z dziennika polonijnego Maryśka dowiedziała się o Polskim Czerwonym Krzyżu, działającym pod nadzorem Amerykańskiego na ziemiach polskich w Warszawie, Lublinie, Krakowie i Radomiu, gdzie dokonuje rozdziału darów amerykańskich. Mimo że Katowice zostały pominięte, Maryśka wierzyła, że za wstawiennictwem doktora Smitha delegacja amerykańska zechce dotrzeć do władz więziennych w Mysłowicach i ulżyć doli brata. W rubryce "Co słychać w Europie?" "Dziennik Chicagowski" w obszernym artykule omawiał przygotowania Niemców do procesu przeciw byłemu prezydentowi Warszawy, Stefanowi Starzyńskiemu, rzekomo za sprzeniewierzenie funduszów miejskich, by tym sposobem zohydzić imię jednego z największych bohaterów walczącej Polski. Pod nekrologami uśmiechała się na fotografii frywolnie ubrana szwedzka modelka z Nowego Jorku, która zaskarżyła do sądu sąsiada za to, że telefonicznymi oświadczynami przeszkadza jej spać nad ranem. Obok niej prezentowała się uczennica, wygrywająca konkurs najbardziej czarownego uśmiechu, lecz obydwie ślicznotki urodą pobiła "Królowa jabłoni", córka prezydenta Nikaragui, osiemnastoletnia Lilian, zaś brzydotą "Królowa zabawy szkolnej", wysuszona nauczycielka, której rażącym przeciwieństwem była uczennica, bohaterka skandalu, pobiła bowiem kierownika szkoły za to, że zgorszony żuciem i wypluwaniem gumy na podłogę, uderzył ją w twarz. Oskarżona o napad na pryncypała, nic sobie z czekającej ją rozprawy sądowej nie robi, o czym świadczy jej nonszalancka mina na zdjęciu. Maryśkę irytowała zamieszczona fotografia strajkującej matki, która po złożonej w dyrekcji szkoły skardze zasiadła na fotelu superintendenta grożąc, że przesiedzi na nim tak długo, póki uczeń, który pobił jej synka, nie zostanie przykładnie ukarany. Mieszkankę Śląska śmieszyły zamieszczone w "Dzienniku" zawiadomienia uszczęśliwionych rodziców o dokonanym chrzcie ich maleństwa, któremu nadano takie a takie imię, a chrzestnymi rodzicami byli ci a ci, z której to okazji odbyła się zabawa w ścisłym kółku rodzinnym; organizacje powiadamiały swoich członków o zbiórce przed kościołem takiego a takiego świętego na korzyść matek w Polsce. W innym miejscu rodzice chwalą się przed czytelnikami swoim szczęściem, bowiem "święcenia kapłańskie otrzymał nasz ukochany syn..." "Odszedł do krainy wiecznej X, za którego duszę zostanie odprawione nabożeństwo o tej a tej godzinie w kościele Świętych Pięciu Braci Polaków i Męczenników..." "W przyszłą niedzielę odbędzie się uroczystość parafialna z okazji przystąpienia dzieci ze szkoły brunowskiej do komunii w szatach niewinności. Dziatwę w pochodzie wprowadzi do kościoła ksiądz proboszcz, który będzie celebransem mszy świętej i wygłosi serdeczną przemowę o szczęściu, jakiego w tym dniu dziatwa dostąpi". "Państwo Y obchodzą rocznicę ślubu..." "W kościele Świętej Anny odbywają się wieczorne nabożeństwa o ubłaganie sprawiedliwego pokoju". "Pannę X spotkała miła niespodzianka: otrzymała od przyjaciół i znajomych moc prezentów i życzeń na nową drogę życia. Poślubi ona narzeczonego Z w niedzielę w południe w takim a takim kościele. Uczta weselna w sali "Hamlin"". Z zamieszczonych anonsów z przechwałkami pani młodej lub rodziców, powiadamiających o uzyskanym dyplomie dla uzdolnionego syna, Maryśka wyrobiła sobie pogląd, że słabo prosperująca prasa polonijna, chcąc pokryć koszt nakładu przyjmuje płatne, najbzdurniejsze nawet ogłoszenia bez oglądania się na obniżenie poziomu pisma. Wróciwszy z zajęć służbowych pani Krystyna zapoznała się z treścią listu od Badurów. Nie taiła trudności w staraniach o uwolnienie Grzegorza z więzienia hitlerowskiego. - Jeśli brata rozstrzelają, nie pozbędę się wyrzutów sumienia do śmierci - popłakiwała pupilka. - Zobaczymy, co papa powie - odparła matka wymijająco, badając jej puls. - Jesteś co prawda osłabiona, nie na tyle jednak, byś musiała leżeć w łóżku. Ubierz się i zejdź na obiad. Dziś madame nie przyjdzie na lekcję angielskiego, zatem przygotujesz sobie tę chabrową sukienkę i zabieramy cię do opery, gdzie będzie występował twój "Chłopak z Sosnowca", lecz tym razem dochód z koncertu Kiepura przeznacza na pomoc polskim Żydom. - Dlaczego? - W Polsce dzieją się straszne rzeczy, o których nie masz pojęcia. Hitler wydał rozkaz likwidacji Żydów w Starym Kraju - tłumaczyła córce ze ściśniętym sercem. - Aresztowani izraelici wykupują się złotem w nadziei uratowania życia, lecz zostali podstępnie izolowani od ludności aryjskiej i przebywają w gettach. Żyją w zwierzęcych warunkach i nędzy, jak na przykład w Krakowie, gdzie 80 tysięcy Żydów zostało odciętych od miasta. Ruchliwy PCK, będący pod nadzorem Amerykańskiego Czerwonego Krzyża, powołał Komitet Polskiej Samopomocy Ludności Żydowskiej, skąd nieszczęśni otrzymują ciepłą odzież, koce, obuwie i lekarstwa. - To straszne - szepnęła Maryśka, mając na myśli brata. - Jak widzisz, Mary - ciągnęła pani Krystyna - Polonia amerykańska przy wybitnym współudziale społeczeństwa amerykańskiego dwoi się i troi chcąc sprostać potrzebom gnębionych ludów. Taki Amerykanin, Thomas Watson, przekazał na Fundusz Polski imienia Paderewskiego pięć tysięcy dolarów, senior kapłanów polskich, Wojtalewicz, siedemset pięćdziesiąt, a Kiepura dokonuje cudów, by zdążyć z jednej opery do drugiej. W przyszłą niedzielę przyjeżdża do Nowego Jorku, by wystąpić w chicagowskiej operze, a syn prastarej śląskiej ziemicy, Arka Bożek, w tym dniu w Sali Synów Wolności będzie się dzielił z wiecownikami własnymi przeżyciami pod knutem niemieckiego barbarzyńcy jako były niemiecki poddany, przeznaczając dochód z tej imprezy na Fundusz Ratunkowy. Natomiast synowie starej emigracji od miesięcy niecierpliwie wyczekują na wezwanie do szeregów ochotniczej armii polskiej we Francji, by móc wyjechać do Europy i walczyć z hitlerowskim okupantem. - Dzisiejszy dziennik podaje, że ochotnicza młodzież polonijna wyjeżdża na front w najbliższych dniach - powiedziała podekscytowana Mary z podejrzanymi wypiekami na licach. - Tak, kochanie - lekarka pogładziła zmierzwione włosy dziewczęcia. - Zakotłowało się w Europie. W bombardowanym Londynie ochotniczki znoszą rannych, inne umundurowane po przeszkoleniu zastępują mężczyzn walczących na frontach, kierują autami, tramwajami, pocią... - Właśnie - Maryśka z trudem tłumiła szloch. - Inne mogą służyć swojej ojczyźnie, a mnie zabraniacie wyuczyć się... - Pan przyjechał! Proszę na obiad! - doszedł z parteru donośny głos Murzynki. Tajemnicza mina doktora zaintrygowała domowników. Po obiedzie wezwał córkę do swego gabinetu. - Siadaj - wskazał zdziwionej jego uroczystą powagą Maryśce fotel. - Odebrałem od listonosza list do ciebie i przeczytałem go z obowiązku ojcowskiego - wręczył jej pismo od sąsiadów Badurów. - Jesteś dzielną pilotką i musisz godnie przyjąć smutną wiadomość o wywiezieniu twego brata z mysłowickiego więzienia do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, skąd mało kto wraca. - Jezus! - szepnęła pobladła dziewczyna, drżącymi palcami rozwijając list, gdy weszła lekarka. - To było do przewidzenia, kochanie - przycisnęła głowę płaczącej dziewczynki do piersi. Gwałtownym ruchem wyzwoliła się z matczynych objęć. Z obeschniętych oczu nie płynęła już ani jedna łza. Mściwie zacisnęła dłonie. - Daj mi, Boże, znak, jak pomścić cierpienia mojego brata - wykrztusiła przez dławione szlochem gardło. I unikając wzroku przybranych rodziców, wybiegła z gabinetu lekarza, by poza ich oczyma znaleźć ulgę w płaczu. VIII Na wiele dni przed paradną uroczystością z okazji święta 3 Maja organizacje polonijne przygotowały się do manifestacji pod hasłem solidarności, mającej wykazać przed świętem istnienie Polski, która choć uległa miażdżącej przemocy wroga, to jej wielomilionowe uchodźstwo walczy o wolność ojczyzny na frontach Europy i niesie skuteczną pomoc rodakom w okupowanym Starym Kraju. Wokół Rady Polonii Amerykańskiej też skupiły się rzesze patriotycznej młodzieży polonijnej, ochotniczo wyruszającej do walki z ciemiężcą. Tysiące polskich robotników w Stanach Zjednoczonych opodatkowało się, by wnieść swoją cegiełkę do Funduszu imienia Paderewskiego, gdzie w jednym rzędzie adwokatów, księży, artystów stały ofiarne polskie robotnice. Bez rozgłosu, kosztem snu, ręcznie produkowały one stosy swetrów, rękawic, szali i skarpet dla polskiej armii, wdowim groszem łagodząc cierpienia swoich sióstr i braci w podbitej przez hitleryzm ojczyźnie. Natchnieniem dla Polonii amerykańskiej był Paderewski, stający się symbolem nieśmiertelnej Polski i nie gasnącym płomieniem miłości ojczyzny. Wielki syn narodu polskiego już w pierwszej wojnie światowej będąc prezesem rady ministrów stał się na konferencji pokojowej gorącym rzecznikiem Polski, rozgrabionej przez trzech zaborców. Każdego polskiego emigranta wzruszał widok starca o uduchowionym obliczu, nie odmawiającego swojej pomocy w gromadzeniu funduszów na pomoc braciom pod okupacją i wyposażeniem armii polskiej za granicą. Jak najtroskliwszy ojciec przemawiał do milionów rodaków, dziękując im za okazywaną sympatię i pomoc ojczyźnie. Nazwisko szlachetnego Polaka było na ustach tak Polonii amerykańskiej, jak i społeczeństwa amerykańskiego, hojnie wspierającego fundusz jego imienia. Bowiem - jak podkreślała prasa amerykańska w dniu urodzin Paderewskiego: - "Fundusz ten jest wyrazem spontanicznej pomocy dla naszego polskiego przyjaciela, który tak często udzielał swego wielkiego talentu dla celów dobroczynnych w Ameryce. Jedynym sposobem, w jaki możemy uczcić Paderewskiego, jedynym darem, jaki możemy Mu złożyć, darem, jaki ta wzniosła dusza zechce przyjąć - są zasoby pieniężne w formie pomocy Jego ciężko dotkniętym rodakom". Natomiast żona prezydenta Roosevelta, Eleonora, przemawiając na zebraniu Komitetu Pomocy Polsce imienia Paderewskiego, w obecności gubernatora Nowego Jorku, na zakończenie powiedziała z patosem: - Imię Paderewskiego będzie atrakcją w naszej akcji niesienia pomocy Polsce, bowiem jest w Ameryce uwielbiany i reprezentuje taką wolność i taką formę rządu, jaką Amerykanie najbardziej rozumieją. Pani Krystynie, biorącej udział w przygotowaniach trzeciomajowych, tego popołudnia towarzyszyła Maryśka, sklejając w pracowni Związku Polek biało_czerwone chorągiewki, z których dochód miał również zasilić Fundusz imienia Paderewskiego. Jej starsze koleżanki stroiły salę do występów artystycznych, szyły długie flagi o barwach polskich i amerykańskich, przygotowywały rydwany z symbolicznymi postaciami historycznymi: Skłodowskiej, Modrzejewskiej, Kościuszki, Pułaskiego, Kopernika; stemplowały ponumerowane bloczki do biletów wstępu z wizerunkiem pomnika Grunwaldu, kościoła Mariackiego i posągu Mickiewicza na tle Sukiennic. Inne dziewczęta natomiast wycinały kolorowe girlandy ze sztucznych kwiatów i gałązek, poprzetykanych biało_czerwonymi wstążkami i lampionami. Tegoroczne święto 3 Maja miało bowiem przewyższać wszystkie dotychczasowe i było obliczone tak na efekt materialny, jak i narodowy. Członkowie organizacji polonijnych przygotowywali paradne mundury, odświeżali zakurzone chorągwie, zespoły orkiestr w wolnych chwilach ćwiczyły "Mazurka Dąbrowskiego", a harcerze i dobosze troskliwie czyścili na wysoki połysk odznaki i guziki od mundurków. Wśród stuku maszyn do szycia, szelestu krepowego papieru na róże i lampiony, słychać było wesołe przekomarzania i uwagi posiwiałych weteranów trzech wojen: - Tamte wojny, w których brałem udział, w porównaniu z obecną wojną w Europie, były dziecinnymi zabawami. - Hitler swoim okrucieństwem przewyższył sadystów z okresu inkwizycji i wojen krzyżackich. - Widzieliście w dzisiejszym dzienniku fotografię Samuela Hardena Churcha, który w imieniu mieszkańców Pittsburgha wyznaczył nagrodę miliona dolarów dla śmiałka za dostarczenie Lidze Narodów... żywego Hitlera? W pracowni gruchnął śmiech. - Podobno studenci z Texasu organizują polowanie na Hitlera - dowodził z powagą jeden z weteranów. - W jaki sposób? - wypłynął głos od stołu chichoczących dziewcząt, zajętych girlandami. - Po prostu chcą go uprowadzić. Kilku zafrapowanych wysoką nagrodą studentów zatelefonowało już do redakcji dziennika w Dallas, że dysponują siłaczem, lecz wyjazd do Europy utrudnia im brak pieniędzy, stąd pod adresem Instytutu Carnegie wysuwają sugestię bądź sfinansowania tego przedsięwzięcia, bądź przekazania im stutysięcznej zaliczki na poczet milionowej nagrody po dostarczeniu Lidze Narodów dyktatora nazistowskich Niemiec... - I jak się instytut odniósł do propozycji studentów? - spytała pani Smith. - Śmiechu z tego było co niemiara, bo odezwał się inny student o proniemieckich poglądach, ofiarując kolegom dziesięć tysięcy dolarów za dostarczenie mu premiera Anglii Chamberlaina i premiera Francji Reynauda żywych lub umarłych. Natomiast koła niemieckie ogarnęło oburzenie na bezczelnych śmiałków amerykańskich, bowiem echo o milionowej nagrodzie za Hitlera dotarło już do Waszyngtonu i przedstawiciel niemieckiej ambasady oświadczył, iż nie będzie zwracał uwagi na okropnie śmieszną i głupią ofertę, która powinna być zamieszczona w prasie o miesiąc wcześniej na prima aprilis. Prezes Stowarzyszenia Polsko_Amerykańskich Kombatantów, troskliwie oglądając spłowiały sztandar ozdobiony godłami obu krajów, dowodził rzeczowo: - To rzeczywiście niepoważna oferta ze strony Hardena Churcha, od którego ambasador niemiecki winien zażądać moralnej satysfakcji. - Mógłby, ale wolał uniknąć w Ameryce rozgłosu o swoim zezwierzęconym Fuehrerze - pokpiwał stary wiarus, informując, że kongresman michigański, Dingell, w odpowiedzi niemieckiemu ambasadorowi wysunął propozycję powołania komitetu dla zdublowania stawki, z tym że nagroda winna być wypłacona za wypchaną skórę Hitlera z chwilą przekazania jej ofiarodawcom... Ściany pracowni zatrzęsły się od gromkiego śmiechu. Posypały się dowcipy. - Żart, żartem, ale z tym międzynarodowym bandytą, jak go nazwał senator Pepper, nie może sobie poradzić cała Europa. Przerażona dokonywanymi przezeń zniszczeniami i zbrodniami śle do Kanady i USA pilne zamówienia na sprzęt wojenny i lotniczy, z których oba kraje będą ciągnęły krociowe zyski. Dziś rano rozgłośnia podawała, że Kanada rozpoczęła szkolenie lotników na wielką skalę. Za pół roku lotnicy po uzyskaniu dyplomów polecą eskadrami do Europy walczyć z niemiecką Luftwaffe, a tymczasem Niemcy po uporaniu się z bohatersko broniącą się Polską, bombardują nie przygotowane do wojny Anglię i Francję - dowodził krępy robotnik ze Związku Małopolan przy obijaniu czerwonym aksamitem największego rydwanu, klnąc z powodu sterczących zeń, uprzednio nie powyjmowanych, gwoździ, kaleczących mu palce. Stawiając pod ścianą obejrzany sztandar, weteran dorzucił: - Syn pisał mi z Kanady, że ochotnicy od kilku tygodni wyczekują w barakach wojskowych na otwarcie szkół lotniczych. Grają w karty i nudzą się jak mopsy, ale od przyszłego poniedziałku mają już rozpocząć naukę pilotażu. Od stołu dziewcząt lepiących chorągiewki nieoczekiwanie wypłynął drżący głosik: - Mógłby mi pan powiedzieć, w jakiej prowincji Kanady te szkoły lotnicze są rozmieszczone? Lekarka, zgorszona wścibstwem córki, z cicha ją strofowała, lecz uparta dziewczyna podeszła do grupy weteranów, ponawiając pytanie. - Masz tam wśród ochotników swego ukochanego? - żartował sympatyczny staruszek z widoczną szramą na prawym policzku. - To nie - żachnęła się - tylko... - urwała zawstydzona krytycznymi spojrzeniami, lecz zdopingowany weteran jął informować, że szkoły lotnicze są pobudowane wzdłuż wybrzeży Kanady. Pierwsza z nich została otwarta w Winnipegu, tak zwana specjalistyczna, dla 450 przyszłych radiooperatorów; w kanadyjskich i amerykańskich fabrykach wyprodukowano już setki bojowych samolotów, przewożonych do Anglii frachtowcami, eskortowanymi przez statki wojenne. Potężne bombowce amerykańskie natomiast lądują na rozległym, jeszcze nie wykończonym lotnisku w Botwood w Nowej Funlandii, ale tego lata będą już startować zeń wprost do Europy, bowiem tej zimy lotnisko zostało odpowiednio rozbudowane. Maszyny te pilotują młodzi lotnicy kanadyjscy, którzy studiowali w Halifaxie awiację, nawigację i długodystansowe loty, dzięki czemu obecnie bezpiecznie je transportują powietrzem na miejsce przeznaczenia. - Właśnie z tego względu alianci nabywają ruchome lotniska z USA na zachodni front - uzupełnił sąsiad, zmoczoną w płynie gąbką czyszcząc wyhaftowany na sztandarze złotymi nićmi obraz Matki Boskiej. Natomiast jego współtowarzysz dowodził łamaną polszczyzną: - Najwyższy czas, bo inaczej niemieckie bombowce w przeciągu roku, dwóch doszczętnie zniszczyłyby Francję i Anglię. - O tak, Fredzie, na to się zanosiło. Widziałeś w gazecie zdjęcie zrównanej z ziemią wioski angielskiej, Clanton? - Nie! Widocznie posiadała ważny punkt strategiczny dla lotników Luftwaffe. - Nic podobnego - odparł weteran. - Pilot miał defekt w maszynie i z całym ładunkiem bomb spadł na wioskę, tak że wśród zgliszcz nie pozostał nawet ślad po lotniku i bombowcu. Rozległ się okrzyk zgrozy zalęknionych dziewcząt, nie mogących teraz utrzymać bibułek w drżących palcach. Sprawca tego zamieszania, chcąc wprowadzić pogodniejszy nastrój, opowiedział tragikomiczną przygodę wielbicielki Hitlera, która na urodziny siostry przesłała jej portret Fuehrera. Jak każda oszczędna Niemka, kombinowała zmniejszyć opłatę pocztową i napisała na opakowaniu: "Próbka bez wartości", w czym ciężkie głowy Niemców dopatrzyły się zniewagi Hitlera i niefortunną nadawczynię paczki zesłano do obozu koncentracyjnego. - Ten epizod najdobitniej świadczy o niemieckiej gruboskórności - zauważyła pani Smith. - Podobnym do tej Niemki pechowcem był syn zmarłego Ernesta Muellera, aresztowany nazajutrz po jego pogrzebie za to, że w nekrologu napisał: "Po długich i ciężkich cierpieniach mój ukochany ojciec przeniósł się do lepszego świata", w czym stupajki Hitlera dopatrzyły się krytykowania jego rządów. - Pani doktor Smith, telefon - dał się słyszeć głos dyżurnej biura. Lekarka w milczeniu wysłuchała wymówek męża: przyznała mu rację, że nieprzyjemnie wracać późną nocą po wyludnionych ulicach to raz, a dwa, że rano powinna wstać wypoczęta do zajęć. - Dobrze, John! - odpowiedziała ciepło. - Wracam z Mary natychmiast. Podekscytowana wiadomością otwarcia szkół lotniczych w Kanadzie, Maryśka nie mogła zasnąć. Martwiła się, że z Nowego Jorku nie otrzymała dotąd żadnej odpowiedzi odnośnie przyjęcia do cywilnej szkoły lotniczej. Nie wiedziała, że jej przybrani rodzice przejęli list i po dokonanej kontroli treści wrzucili do kosza, zachowując wobec pilotki konspiracyjne milczenie. Angielka również nabrała wody w usta, na pytania uczennicy odpowiadała wymijająco, jakoby jej rodzina została w międzyczasie ewakuowana z bombardowanego Londynu i utraciła z nią kontakt. A tymczasem, gdy młode ochotniczki w Europie po wojskowym wyszkoleniu są kierowane do służby wartowniczej czy obsługi lotnisk w zastępstwie powołanych na front mężczyzn, ona marnuje cenny czas na przymiarki sukien u krawcowej, niedzielne kwesty uliczne, robienie swetrów i ogłupiającą naukę wychowania towarzyskiego, do czego nie ma najmniejszej ochoty, a do czego nadaje się tysiące amerykańskich podlotków, nie przejmujących się skutkami wojny, w której giną żywiciele polskich rodzin. Maryśka podświadomie czuła niechęć do rozkapryszonych Amerykanek, żyjących w nadmiernym dobrobycie i niewiedzy o rozgrywających się w Europie tragediach wśród cywilnej ludności krajów podbitych przez Hitlera. Wychowana w biedzie sierota nie znosiła marnotrawienia życia na rozrywkach, rozlicznych balach, nawet pod pretekstem zdobywania funduszy dla ludności krajów pod okupacją hitlerowską. W przeciwieństwie do swoich amerykańskich rówieśnic Maryśka z przejęciem śledziła bieg wydarzeń wojennych: Anglię, powołującą pod broń dwu i półmilionową armię do obrony swych granic, wysyłanie partiami aliantom dwóch tysięcy trzystu samolotów i przyjęcie nowych zamówień na cztery tysiące bojowych statków powietrznych. Cieszyły ją przesyłane ambulanse dla armii polskiej z Ameryki, zakupywane ze składek Polonii. Gorąco pragnęła włączyć się w szeregi ochotników w służbie ojczyzny, cóż, kiedy te zamysły utrącali jej przybrani rodzice..nv IX Maryśka nie mogła doczekać się przesuniętej z piątku na niedzielę trzeciomajowej uroczystości. Pierwszy raz miała być świadkiem największej manifestacji narodowej milionów rodaków w Ameryce. Słoneczna pogoda zdawała się zapraszać mieszkańców tonącego w soczystej zieleni Chicago na niedzielną majówkę, stąd państwo Smith wyruszyli po śniadaniu autem do parku Humboldta, objaśniając Maryśce po drodze znaczenie nazw ulic, rozpoczynających się i kończących na krańcach potężnej metropolii. W parku Humboldta panował zgiełk. Wokół jeziorka na nisko wykoszonej trawie wypoczywali miłośnicy plaży słonecznej, zaś rozbawiona dziatwa urządzała sobie wyścigi i zabawy w chowanego po krzakach i za pomnikami. Raz po raz spoza szerokich koron drzew mignęła przed jadącą w samochodzie rodziną Smithów jaskrawo pomalowana buda jarmarczna z kolorowymi zabawkami dziecinnymi, wyrobami wędliniarskimi, piekarniczymi i licznymi starokrajskimi pamiątkami. Zgrabne dziewczęta w ludowych strojach z naręczami chorągiewek o barwach narodowych obu krajów, rozdawały je nadciągającym tłumom, z uwagą, że dochód z dobrowolnych datków powiększy Fundusz Pomocy Polsce. Właśnie doktor Smith dojeżdżał do pomnika Humboldta, gdy z wdziękiem noszące strój łowicki dwie członkinie Legionu Młodych Polek z uśmiechem zastąpiły kierowcy drogę. Jedna z nich, dojrzawszy w aucie znajome panie, wraz z pozdrowieniem wręczyła pani Krystynie kilka chorągiewek, powtarzając wielekroć razy wymawianą formułkę: - Pozwolą, państwo, kilka chorągiewek z prośbą o datek na pomoc Polsce? Pani Smith oddała jej uśmiech z żartobliwą uwagą: - Nie widzisz, Haniu, że nasze auto już nimi ustrojone, boć razem z Mary kleiłyśmy chorągiewki w pracowni Polek - rozbawiona wsunęła banknot do nadstawionej skarbonki. Doktor wskazując córce pomnik z wyrytymi na postumencie datami: "1769_#1859 A. von Humboldt", wyjaśniał: - Posąg przedstawia znakomitego niemieckiego przyrodnika, badacza, geografa, barona Friedricha Heinricha von Humboldta, który oddał nauce światowej nieocenione usługi. Ukończył uniwersytet we Frankfurcie nad Odrą, Berlinie, Gottingen i Akademię Górniczą we Freburgu. Człowiek ogromnej wiedzy, w swoim niesłychanie pracowitym dziewięćdziesięcioletnim życiu napisał trzydzieści tomów prac z zakresu nauk ścisłych, badań geologicznych, chemii, fizyki, botaniki i górnictwa, nie licząc tysięcy publikacji naukowych, które w tamtej epoce po Napoleonie Bonapartem uczyniły zeń najsławniejszego człowieka w Europie. - Szkoda, że Humboldt był Niemcem - mruknęła Maryśka, mściwie zwierając dłonie. Doktor ruszając spod pomnika uśmiechnął się wyrozumiale. - Nie wolno wszystkich Niemców podciągać pod zbrodniarzy spod znaku swastyki Hitlera, któremu nie potrafił przeciwstawić się tyranizowany przezeń zdrowy naród niemiecki. Za mostkiem zza koron drzew wyłoniła się znajoma sylwetka wykuta w marmurze. Maryśka wydała okrzyk zachwytu: - Taki sam pomnik Kościuszki stoi na Wawelu, ale ten jest trochę inny. W ruchu wzniesionego pałasza znać zwycięskiego wodza, zagrzewającego kosynierów do walki. Doktor zamienił z żoną porozumiewawcze spojrzenie. - Ładnie określiłaś sylwetkę pomnika, ale zapomniałaś dodać, że Kościuszko jest nie tylko bohaterem narodowym Polski, ale i Stanów Zjednoczonych. - Naprawdę? - spytała z niedowierzaniem. - Tak bym bardzo pragnęła wiedzieć wszystko o Kościuszce. Co zrobił w Ameryce? - w głosie pupilki Smithów znać było prośbę. Do rozpoczęcia uroczystości pozostało jeszcze dobre pół godziny. Doktor zaparkował samochód i w trójkę usiedli na trawie. Pani Krystyna zdawała sobie sprawę, że Mary niewiele wiadomości wyniosła z goleszowskiej szkółki, przystępnie zatem tłumaczyła: - W 1775 roku patrioci amerykańscy porwali za broń przeciw tyranii angielskiej. Wieść o tym dotarła także do Europy, poruszając serca szlachetnych wyznawców wolności ludów. Wielu z nich pośpieszyło za ocean, by orężem pomóc wyzwolić się amerykańskim kolonistom. - Wśród tych Europejczyków był też Kościuszko? - zgadywała Maryśka zafrapowana historią Ameryki. - Tak! Młody podówczas student inżynierii w Paryżu dowiedział się o powstaniu amerykańskim i zaofiarował swoją pomoc wysłannikom kolonii amerykańskiej. Ameryka podówczas odczuwała brak uzdolnionych oficerów, a Kościuszko ukończył w Warszawie Korpus Kadetów z odznaczeniem, po czym wyjechał na studia do Paryża. W rok później, w 1776, przypłynął do Nowego Świata, jak wówczas Amerykę zwano. Doktor uzupełnił: - Filadelfia była podówczas siedzibą Kongresu i angielskie wojska zagrażały jej zdobyciem i zniszczeniem. Kościuszko zabezpieczył miasto fortyfikacjami, zyskując sobie uznanie inżynierów amerykańskich i awans na pułkownika inżynierii wojskowej. - Długo trwało, zanim ten wysoki stopień otrzymał? - Niecały rok - odparła lekarka. - Z początkiem 1777 roku inżynier pułkownik Kościuszko został wysłany do armii północnej, działającej pod dowództwem generała Gatesa nad rzeką Hudson. Tam chlubnie pełnił służbę, ale największe zasługi wybitny strateg wojenny oddał Amerykanom pod Saratogą. Była to jedna z najważniejszych bitew wojny rewolucyjnej i stanowiła zwrotny punkt w dziejach Ameryki. - Dlaczego? - oczy zasłuchanej dziewczynki płonęły blskiem odczuwanej dumy. - Widzisz, Mary! Gdyby Amerykanie ponieśli klęskę pod Saratogą, nie mogliby liczyć na poparcie Francji, bez której pomocy nigdy nie uzyskaliby niepodległości. Wszystko to stało się głównie dzięki wybitnym zdolnościom i pracy Kościuszki, który wybrał najdogodniejsze pozycje dla walczących wojsk amerykańskich i odpowiednio je umocnił. Generał Burgoyne widząc beznadziejność swego położenia, złożył wówczas broń i 17 października 1777 roku poddał się Amerykanom wraz ze swoją armią. - Mami, nie wiesz nawet, jak się czuję dumna z naszego Naczelnika. Doktorostwo parsknęli śmiechem. - Nie tylko ty, polskie społeczeństwo, ale i Amerykanie uwielbiają Tadeusza Kościuszkę - tłumaczył Smith, strząsając popiół z papierosa w trawę, a pani Krystyna uzupełniła: - Inną zasługą Kościuszki w czasie jego służby w armii północnej było ufortyfikowanie West Point. Wybitny strateg zamienił jego okoliczne wzgórze w niezdobytą twierdzę, a rzekę Hudson zamknął łańcuchami zapewniając Amerykanom przewagę na północnym terenie wojny. Prezydent Washington wielce sobie cenił znakomitego Polaka. W dwuletniej wojnie Kościuszko widział gehennę jeńców angielskich, których Amerykanie więzili w West Point; bronił nieszczęśliwych, domagając się ich uwolnienia. W bitwie pod Eutaw Springs ocalił życie pięćdziesięciu rozbrojonym jeńcom angielskim, których w gorączce walki Amerykanie zamierzali w pień wymordować. Niestrudzony i niewyczerpany w pomysłach Kościuszko budował mosty i łodzie do szybkich przerzutów wojsk, zaopatrywał armię Greene'a w żywność i ostrzegał przed ruchami obcych wojsk, wynajdywał stanowiska obronne i walczył w szeregach żołnierskich aż do ostatecznego pokonania Anglików. - To w którym roku Kościuszko wsławił się w bitwie pod Racławicami? - myślała głośno Maryśka. - Zaraz się dowiesz - pani Smith poprawiła wstążkę u warkocza swojej pupilki. - Po uzyskaniu przez Stany Zjednoczone wolności, na wniosek Kongresu Kościuszko otrzymał stopień generała za "Wierne i zaszczytne służby" i w 1784 roku wrócił do jęczącej w niewoli trzech zaborców Polski. W dziesięć lat później, gdy stanął do walki z najeźdźcami ojczyzny o honor i scalenie Polski - cały świat rozbrzmiewał jego sławą. Nieliczna była jego armia, składająca się głównie z chłopów uzbrojonych w kosy. Oni to w brawurowym ataku w puch rozbili większe liczebnie i lepiej uzbrojone wojska carskie w bitwie pod Racławicami, która stała się jedną z najsławniejszych bitew w historii Polski. Wkrótce jednak bohaterski Naczelnik uległ miażdżącej przemocy carskich wrogów, których był więźniem przez dwa lata. - I tam go wykończyli? Doktor zburczał córkę: - A, fe, Mary! To wstyd nie znać pełnego życiorysu jednego z największych bohaterów Polski i Stanów Zjednoczonych. Kościuszko nie umarł ani w Rosji, ani w Polsce, a na wygnaniu w Szwajcarii 15 października 1817 roku w Solurze. Zanim to nastąpiło, wyruszył ponownie w 1797 roku do swojej drugiej ojczyzny, za jaką Amerykę uważał. Kiedy przyjechał do Filadelfii, oczekujące go tłumy wyprzęgły z jego powozu konie i wśród radosnych wiwatów zaciągnęły do tawerny, dokąd przybywali ludzie, by zobaczyć i uścisnąć ręce sławnego polskiego wojownika. Najdostojniejsi Amerykanie pragnęli gościć mężnego generała. Kościuszko zamierzał pozostać na stałe w Ameryce, ale w rok później dowiedziawszy się o żywionych w Polsce nadziejach na odzyskanie jej niepodległości, natychmiast wrócił do Europy, by służyć do ostatniego tchu tej, co nie zginęła. Doktor dusząc w trawie niedopałek papierosa, dodał: - Tomasz Jefferson był zachwycony szlachetną postawą Kościuszki, który w każdym widział brata i bliźniego. Napatrzywszy się niedoli Murzynów w czasie pobytu w Ameryce, postanowił ulżyć ich losowi. Kiedy odjeżdżał powtórnie do Europy w 1798 roku, to cały swój majątek zapisał na wykup Murzynów z niewoli i zapewnienie im wykształcenia, by mogli stać się użytecznymi obywatelami. - A czy na wykup Murzynów nie było stać amerykańskich milionerów? Lekarka pokiwała głową. - Wierz mi, dziecko, że uboŻsi okazują więcej serca potrzebującym niż miliarderzy. Dziś każdy Amerykanin uważa to za zrozumiałe, że niewola Murzynów stanowiła wrzód na ciele Stanów Zjednoczonych, ale przed stu pięćdziesięciu laty niewolnictwo było uważane za normalną, a nawet pozytywną rzecz. Bowiem najwybitniejsi Amerykanie, ba, sam prezydent Washington, nie odczuwali moralnych skrupułów przy posługiwaniu się czarnymi niewolnikami. Kościuszko jako jeden z pierwszych zwrócił światu uwagę na ich nieludzki los. Testament jego wprawdzie nie został wykonany, gdyż ówcześni Amerykanie nie doceniali jego znaczenia, niemniej pozostał on symbolem szlachetnego serca i umysłu wielkiego Polaka. Od strony Division dochodziły coraz mocniejsze dźwięki z dętych instrumentów. To gromadzący się na Trójcowie wielotysięczny tłum wyruszył spod gmachu Związku Narodowego Polskiego w imponującym pochodzie, zmuszając rodzinę Smithów do pośpiesznego zajęcia miejsca na trybunie honorowej. Jakoż w marszowym szyku ukazały się poprzedzane orkiestrami pierwsze szeregi członków Związku Narodowego Polskiego z wysoko nad głowami widocznym transparentem z napisem: "Czcijmy Konstytucję 3 Maja braterską solidarnością". Za nim maszerowali z rozlaną na obliczach uroczystą powagą członkowie Zjednoczenia Polskiego Rzymsko_Katolickiego, potem biało ubrane członkinie Związku Polek w Ameryce i zrzeszeni w Macierzy Polskiej rodacy obojga płci. Powszechne uznanie wzbudzały wśród widzów świetnie wyćwiczone kompanie strażaków w błyszczących hełmach i z filigranowymi siekierkami, zwisającymi od pasów. Gromkie oklaski zbierali hallerczycy, doskonale prezentujący się w błękitnych mundurach, dziś weterani w Stowarzyszeniu Armii Polskiej, wraz z orkiestrą i sztandarami związkowymi. Tuż w pewnym oddaleniu kroczył Amerykański Legion, grupujący także członków Polskiego Legionu Weteranów, poprzedzony kapelą doboszów i trębaczy. Na widok wysportowanych dziewcząt z Legionu Młodych Polek w twarzowych mundurkach PCK i ogromnych rozmiarów białej flagi z czerwonym krzyżem w środku, trzymanej z czterech rogów przez białe siostry, a na którą stojące wzdłuż pochodu tłumy wrzucały dolary z przeznaczeniem na ofiary wojny - rozżalona Maryśka szepnęła do lekarki zdławionym głosem: - Gdybyście mi nie zabraniali ukończyć szkoły pielęgniarek, to teraz bym z nimi maszerowała, szczęśliwa, że mogę przysłużyć się ojczyźnie. - Cicho! - syknęła pani Krystyna, wzrokiem córce wskazując gości na trybunie, wśród których migały lornetki wystrojonych żon konsulów Polski, Francji i Anglii, śledzących z zainteresowaniem przebieg trzeciomajowej manifestacji. - Tyle razy oboje ci tłumaczyliśmy, że jesteś za młoda do znoszenia trudów siostry miłosierdzia na froncie, a ty wciąż swoje, jak uparty kozioł. Patrz na ślicznie ubranych "Sokołów" i dziatwę z sobotnich szkółek przyparafialnych, z jakim wdziękiem niosą wieńce i wstęgi o barwach narodowych! "Hej, kto Polak, na bagnety,@ żyj swobodna, Polsko żyj!"@ Przy akompaniamencie kapel tak śpiewała młodzież z Kół Ligi Morskiej i Orlęta z Macierzy Polskiej. Nowe zastępy barwnie ubranych w regionalne stroje Podhalan zbierały huczne brawa od rozentuzjazmowanych widzów. Za nimi, z pewnego oddalenia cwałowała przed trybuną honorową na spienionych rumakach kawaleria ze Stanisławowa, powitana długotrwałymi brawami. Potem w zwolnionym tempie wśród warkotu silników posuwały się nowiutkie ambulanse z napisem: "Dar dla Armii Polskiej ze składek Polonii i Amerykanów" wzbudzając nie milknące, radosne okrzyki tłumów, rozpalonych wiarą w zwycięstwo i pobudzających ich do składania dalszych ofiar na Fundusz Ratunkowy. Za ambulansami maszerowali w imponującym szyku skauci ze Zjednoczenia Polskiego Rzymsko_Katolickiego z kapelą i rozciągniętą płachtą PCK, na którą ludzie rzucali monety. Wywoływani skauci podchodzili do krawężnika ulicy, by ułatwić ofiarodawcom wycelowanie monet w środek płachty, oznaczonej czerwonym krzyżem. Zza zakrętu wyłoniły się szeregi innych kapel w charakterystycznych kapeluszach. Pani Krystyna nachyliła się do córki szepcząc: - Patrz, Mary, jak wspaniale prezentują się harcerze ze Związku Narodowego Polskiego! Za nimi idą delegacje gmin związkowych ze sztandarami poszczególnych dzielnic Chicago, w takim samym szyku jak w poprzednich manifestacjach trzeciomajowych. Trochę mnie śmieszy rozlana na obliczach skautów i cór zjednoczenia uroczysta powaga, nie licująca z ich wiekiem. - Mami! Co za różnorodność napisów na tych sztandarach - Maryśka była oszołomiona ich liczbą. - Chyba ich będzie ze dwieście - reagowała żywo na mijające trybunę delegacje, dołączające do poprzednich, ustawiających się wokół pomnika Kościuszki. Ostatnia z nich dawała hasła do rozpoczęcia uroczystego programu, podanego w zaproszeniach, prasie i radio. Naraz pilotka drgnęła: ostatnia pięcioosobowa delegacja przystojnych młodzieńców w stalowych, lotniczych mundurach i błyszczących na nich gapach, widywanych wśród lotników wojskowych w Polsce - pochłonęła jej uwagę. Omal nie krzyknęła z wrażenia na widok naszywek na ich ramionach z napisem: "Canada"... Serce Maryśki załomotało. Domyśliła się, że to jedna z otwartych szkół lotniczych Kanady wysłała delegację polskich lotników na dzisiejszą manifestację narodową w Chicago dla złożenia wieńca u stóp pomnika Kościuszki. Wpatrzona w lotników nie słyszała przemówienia mayora Kelley'ego, prezydenta Chicago, a po nim prezesa Polonii amerykańskiej Rozmarka, wygłaszanej inwokacji księdza Sztuczki ani mowy cenzora Związku Narodowego Polskiego, dziekana Świetlika, który po odegraniu hymnów polskiego i amerykańskiego przemawiał do Amerykanów po angielsku kończąc znamiennymi słowami: "Wasz hymn amerykański "Star Spangled Banner" świadczy o tym wszystkim, czym jest i co posiada wolna Ameryka, świadczy o waszych wzniosłych ideałach, a jedność Stanów została wykazana dzisiaj wysyłką tysięcy samolotów aliantom do Europy". Państwo Smith - zasłuchani w porywające przemówienie przedstawicieli Polonii i Stanów Zjednoczonych, zapatrzeni w olbrzymi transparent z wymownym rysunkiem więźniarki w żałobnych szatach, symbolizującej męczeńską Polskę, do której przez zakratowane okno ręka męska z napisem "Duch Narodu" wsuwa naczynie z żółcią zaopatrzone w napis "Konstytucja 3 Maja", z przejęciem obserwujący delegacje, składające wieńce pod pomnikiem Kościuszki i śpiewający wraz z tłumem "Boże coś Polskę" - nie zauważyli zniknięcia córki z trybuny. - Jeszcze przed chwilą Mary tu stała - tłumaczyła zaniepokojona lekarka. - Nie rozumiem jak mogła opuścić trybunę bez naszego zezwolenia! Zaniepokojony doktor spojrzał na rozchodzące się tłumy po parku Humboldta, rozbrzmiewającego muzyką i wystrzałami salw honorowych. - Poczekajmy, może Mary za chwilę nadejdzie - zaproponował żonie, wypatrując znajomej sylwetki wśród dziewcząt powiewających chorągiewkami o barwach dwóch krajów i kierujących się w stronę stadionu sportowego, gdzie odbywały się popisy gimnastyczne. Ostatni goście opuszczali honorową trybunę, pod którą podjeżdżały limuzyny, wioząc ich na bankiet do gmachu Rady Polonii Amerykańskiej. Państwo Smith oczekując na córkę, zmuszeni byli zeń zrezygnować. Po dłuższym jednak poszukiwaniu doszli do przekonania, że Maryśka na tyle opanowała angielski, by do mieszkania trafić. Pochód trwał ponad dwie godziny i byli pewni, że uczucie głodu zmusi ją do rychłego powrotu. Co prawda dookoła w parku stały budy z polskimi i amerykańskimi smakołykami, ale Maryśka poza drobnym bilonem, dolarowych banknotów w torebce nie miała. Na próżno państwo Smith do późnych godzin wieczornych oczekiwali w domu na powrót przybranej córki. Po północy zrozpaczeni zatalefonowali na policję i dostarczyli żądane zdjęcie zaginionej dziewczyny. Lotne kontrole natychmiast wyruszyły do licznych kostnic i szpitali rozsianych po metropolii, gromadząc ofiary nieszczęśliwych wypadków drogowych, lecz kiedy poszukiwania oraz zamieszczone w prasie powiadomienia nie dały żadnego rezultatu zgnębieni rodzice ulegli przekonaniu, że złoczyńcy zwabieni złotą bransoletką Maryśki, uprowadzili nieszczęsną, ograbili i zamordowali. X Tonący w młodej zieleni park Humboldta w trzeciomajowe święto rozbrzmiewał wesołym gwarem i muzyką. Między rozwieszonymi pomiędzy drzewami girlandami tańczyła młodzież i starszyzna, w przerwach oblegając bufety na kółkach. Bawiono się ochoczo, kupowano żetony do białego mazura, losy loterii fantowej i podbijano ceny na licytacji, zwłaszcza rasowych kogutów, białych kilkudniowych owieczek ze skręconą wełną, obłaskawionych prosiąt, strojnych w blaszane zausznice w kłapatych uszach i kolorowe wstążki na tłuściutkich, pofałdowanych karczkach - bowiem dochód z trzeciomajowej uroczystości był przeznaczony na Fundusz Pomocy Polsce. Ochotnie tedy nabywano drogie bilety wstępu na poszczególne imprezy, z których strzelnice cieszyły się dużym powodzeniem. Sporo emocji dostarczało też wesołe miasteczko, skąd słychać było pisk młodzieży przy zjeżdżaniu na wózkach w przepaść wprost do diabelskiego młyna, a przy stołach widać niemniej rozweselonych dziadków z biało_czerwonymi wstążkami na piersiach, zachwyconych udaną narodową uroczystością. Zmieszana w tłumie na stadionie sportowym Maryśka, urzeczona popisami gimnastycznymi dziewcząt z Legionu Młodych Polek w białych bluzkach i czerwonych spodenkach, gorąco je oklaskiwała. Zachwycała ją błyskawicznie z nich ułożona żywa figura 3 Maja, podziwiała żywy obraz w formie Białego Orła, ale przy tym nie spuszczała oka z pięcioosobowej delegacji lotników. Od momentu złożenia przez nich wieńca pod pomnikiem Kościuszki, dyskretnie ich obserwowała. Po chwili zauważyła swoją omyłkę: tylko dwóch z całej piątki nosiło na mundurach polskie odznaki lotnicze i rozmawiało z sobą po polsku, reszta po angielsku. Właśnie stadion huczał brawami widzów oczarowanych popisami tanecznymi gimnastyczek, gdy czujny wzrok dziewczęcia uchwycił odchodzącą delegację lotników w stronę bufetu. Jak cień z daleka ruszyła za nią. Oficerowie zajęli wolny stolik, wysyłając dwóch kolegów po kanapki z wędliną i piwo. Teraz konsumując zakąskę, jeden z amerykańskich lotników uchwycił marzące spojrzenie podlotka wychodzącego spoza pomnika Leifa Eriksona, norweskiego nawigatora i podróżnika z XI wieku. - Ta mała upatruje sobie jednego z nas do tańca - wskazał ze śmiechem przechodzącą dziewczynę. - No, Frank, przygruchaj ją sobie, śmiało - prowokował polski lotnik. - Niebrzydka. Amerykanin zarechotał. - Nie mam zaufania do samotnych dziewcząt, puszczonych samopas. Są niebezpieczne, zwłaszcza amerykańskie. - Ta na flirciarkę nie wygląda - zauważył porucznik Baranowski, wzrokiem taksując jej urodę. - E, pozory mylą - dowcipkował Frank nie spuszczając oczu z młodej osóbki. - O, już mi zniknęła z linii horyzontu - użył terminologii lotniczej. Tak sobie beztrosko przygadując, Kanadyjczycy spożywali kanapki i popijali piwo, zaś dowódca głośno myślał: - Do odjazdu mamy jeszcze dwie godziny z okładem, bo tak się z kierowcą umówiłem, to może zabawimy się z dziewczętami - wskazał wzrokiem tańczące pary, gdy w pobliżu pomnika Fritza Reutera na tle zieleni drzew ukazała się znajoma postać dziewczyny. Frank bez namysłu podszedł do Maryśki, zapraszając do tańca. - Ja nie umiem tańczyć - wybąknęła stremowana. - Madame, spick English? - spytał lotnik speszony jej odmową i obcym językiem. - Trochę. Zanim partner zdążył nawiązać z dziewczyną dialog, Baranowski dojrzał przypiętą u jej sukienki okrągłą odznakę białych trzech mew na modrym tle. Stanął jak wryty. - Chłopcy! To polska szybowniczka - wykrzyknął uradowany spotkaniem rodaczki. - Pozwoli pani nam się przedstawić i zaprosić do tańca? - wyjawił swoje nazwisko i wyciągnął do pilotki ramię. Zdumiał się. Jej dłoń drżała, a oblicze mieniło się od doznanych wzruszeń. Nie miał odwagi pytać o powód jej zmieszania. Zapewne dziewczę przeżywało jakiś zawód miłosny. Zaproszona do stolika Maryśka odzyskała śmiałość. Poczęstowana zakąskami opowiedziała rodakom o planowanej ucieczce z domu przybranych rodziców. Zgorszeni jej wybrykiem piloci kręcili głowami, natomiast Baranowski podziwiał hart wiejskiego dziewczęcia, porzucającego luksusowe warunki życia u przybranych rodziców, by móc służyć zagrożonej ojczyźnie. Jakże była mu teraz Maryśka bliska: wszak on sam, chcąc walczyć o wolność Starego Kraju jego ojców, nie otrzymawszy zgody opiekunów na naukę w szkole lotniczej w Montrealu, uciekł z domu i niedługo ją ukończy. Teraz korzystając z nieobecności kolegów, tańczących z partnerkami na podium, porucznik dodał z przechwałką w głosie: - Zupełnie nie odczuwam wyrzutów sumienia z powodu mojej ucieczki od ojca, który zresztą już się pogodził, że jego syn zostanie wojskowym lotnikiem. Cień rozczarowania przemknął po tchnącym szczerością obliczu Maryśki. - A ja po tej gapie lotniczej sądziłam, że pan ukończył szkołę lotniczą w Polsce. Porucznik jął się tłumaczyć. Nigdy w Starym Kraju ojców nie był. Urodził się w Filadelfii, a rodzice wychowali go w tradycjach rodzinnych i narodowych. Polska szkoła sobotnia pogłębiła w Longinie wiedzę o Polsce, a ukochanej matce zawdzięczał znajomość ojczystego języka. Niestety, odumarła go w dzieciństwie. Wiosną ubiegłego roku do ojca Longina przyjechał w odwiedziny kuzyn z Polski po ukończonej podchorążówce lotniczej. Longin przyznał mu się, że w skrytości ducha marzy o zawodzie lotnika wojskowego, cóż, kiedy natrafia na opór ojca. - Jurek serdecznie mi współczuł i przed wyjazdem ze Stanów pozostawił mi na pamiątkę swoją gapę - dodał. - I nosi ją pan, mimo że jeszcze nie ukończył nawet kanadyjskiej szkoły lotniczej - w głosie szybowniczki Baranowski wyczuł łagodny wyrzut. Po chwili wahania cicho przed pilotką się usprawiedliwiał. - To prawda, że gapa mi nie przysługuje, ale gdyby pani tak bardzo tęskniła do Starego Kraju, to nie widziałaby w tym nic niewłaściwego. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności noszenia gapy lotniczej, gdyż przypomina mi bohaterstwo polskich lotników i ulubionego kuzyna Jurka Gołkowskiego... Dziewczyna z wypiekami na licach poderwała się z ławki. - Jurek Gołkowski? Czy był instruktorem w harcerskiej szkole szybowcowej na Chełmie? - zawisła na wargach oficera pytającym wzrokiem. Nie od razu odpowiedział: - Czy na Chełmie, tego nie wiem, bo nie znam nazw szybowisk w Polsce, ale wspominał mi, że był instruktorem takiej szkoły na Śląsku Cieszyńskim, a mój ojciec otrzymywał od niego listy spod Czantorii. Pilotka promieniała szczęściem. - Właśnie nad Czantorią latali piloci z wierzchołka Chełma i Jurkowi Gołkowskiemu, najlepszemu instruktorowi, zawdzięczam te trzy mewki - wskazała na swoją odznakę szybowcową. - Czy ma pan od niego wiadomości? Gdzie obecnie przebywa? - usiłowała stłumić ogarniające ją wzruszenie, lecz umilkła z nadejściem czwórki lotników, spoconych po odtańczeniu siarczystego mazura. - Gruchają sobie jak para gołąbków - żartował wysoki, szczupły Amerykanin o niebieskich oczach i zawadiacko przekrzywionej na bakier furażerce, ocierając chusteczką skroplone potem czoło. Baranowski o tańcu już nie myślał. Znając gorące pragnienie polskiej szybowniczki, głowił się nad sposobem urzeczywistnienia go. W Kanadzie miał przyjaciół wśród młodzieży polonijnej, która - wierzył w to święcie - zapewni jej pobyt w którejś cywilnej szkole lotniczej. - Nie chciałabym być dla nikogo ciężarem - tłumaczyła się, wskazując na ręku bransoletkę. - Otrzymałam ją od moich przybranych rodziców w prezencie w dniu adopcji, gdy oficjalnie przyjęłam już ich nazwisko. Postanowiłam do nich nie wrócić, spieniężyć biżuterię, by móc opłacić koszty pobieranej nauki, a gdy zacznę zarabiać, oddam państwu Smith dług z procentem. Zrobilibyście mi ogromną przysługę, gdybyście mnie zawieźli do Kanady i ułatwili dojście do szkoły lotniczej. - Ach, to drobiazg - machnął lekceważąco dowódca delegacji. - W aucie mamy miejsce. Przewieziemy panią bez rozgłosu, żeby to nie doszło do naszych władz lotniczych. Po chwili uderzył się pięścią w czoło. - Nie, moi drodzy - obrzucił kolegów desperackim wzrokiem. - To pachnie skandalem. - Skandalem? - obruszył się Longin. - A tak, skandalem. Zapominacie, że Mary Smith jest niepełnoletnia i z chwilą odnalezienia jej przez rodziców, ci mogą nam wytoczyć proces o jej porwanie i zwichnąć nam karierę lotniczą. Nastało kłopotliwe milczenie, przerwane głosem zmęczonej szybowniczki. - Choćbyście mi odmówili tej koleżeńskiej przysługi, to i tak do państwa Smith nie wrócę, bo tak postanowiłam, a wam będzie przykro, gdy mnie spotkacie na trasach powietrznych. Baranowski przetłumaczył Amerykanom skargę polskiej pilotki szybowcowej. Dowódca grupy utyskiwał: - To skomplikowana, nieprzyjemna sprawa. Z sierotą poszłoby nam łatwiej niż z zaadoptowaną córką ustosunkowanych i bogatych Amerykanów, którzy nie zrezygnują z poszukiwań zaginionej i cała ich nienawiść skrupi się na nas. Co gorsza, mogliby wnieść pozew do sądu o porwanie nieletniej i usiłowanie popełnienia na niej gwałtu, co jest surowo karane. Speszona tą uwagą Maryśka szukała w myślach wyjścia. - A co by było, gdybym zmieniła nazwisko, tym bardziej że jako nieletnia, nie otrzymałam jeszcze dowodu osobistego na Mary Smith? W moim kraju członkowie organizacji ruchu oporu walczący z okupantem posługują się fikcyjnymi dokumentami, by uchronić swoje rodziny przed represjami hitlerowskimi. Gdybym przebywała w Polsce, też bym dziś zapewne nosiła konspiracyjne nazwisko, więc czy tutaj nie mogę się nim ratować do osiągnięcia pełnoletności? - utkwiła wzrok w zmieszanych lotnikach. Porucznik Baranowski skapitulował pierwszy, a po nim reszta. Na sygnał oczekującego szofera, dobiegli z Maryśką na miejsce zbiórki. Wracali oświetloną księżycem autostradą do Detroit, połączonego mostem z wybrzeżem Kanady, wyśpiewując żołnierskie piosenki. - Nie taki diabeł straszny - Baranowski dodawał sobie otuchy w chwili przybycia na stronę kanadyjską. Miał już w głowie ułożony plan, lecz przed kolegami z nim się nie zdradził. W Montrealu zamieszkiwał rześki jeszcze staruszek, Mateusz Ostrowski, jego wuj, właściciel piętrowego domku jednorodzinnego, częściowo odnajmowanego lokatorom. Do niego zawiązł uciekinierkę z Chicago, zapoznając weterana wojny z jej perytetiami. Pan Ostrowski okazał swoją wielkoduszność: - Czego bym dla ciebie, synku, nie zrobił - wyraził aprobatę, szerokim gestem ramienia zapraszając gościa. - Tyle w życiu przeszedłem, że na starość niczemu się już nie dziwię. Chce dziewucha kark skręcić, niech przewozi bombowce z Kanady do Europy w myśl przysłowia: tak długo dzbanek wodę nosi, aż... - nie dokończył. - Chce zmylić ślady przed swymi opiekunami, też mogę jej pomóc w zmianie nazwiska... - Jakim sposobem, wuju? - Po prostu, sierota po moim zmarłym bracie w Warszawie uciekła spod gradu kul, boso i w łachmanach. Przypłynęła do mnie jakimś frachtowcem z Europy i muszę jej zapewnić opiekę. Od jutra będziesz nosić nazwisko Ostrowskiej. - Wuj mógłby to uczynić? - nie dowierzał zachwycony Longin. Staruszek w uśmiechu pokazał spróchniałe zęby. - Nie takie rzeczy w czasie wojny się robiło. W tym wypadku podpiszę Mary podanie do szkoły lotniczej, że wyrażam zgodę na ukończenie wariackich sztuczek powietrznych. Masz przy sobie fotografię? - Mam! - Będzie ci potrzebna przy wystawieniu zaświadczenia szkolnego w wypadku, jeśli cię do tych wariatów przyjmą, w co wątpię...Dziewczynkę zawojowała rubaszność staruszka, pod którą kryło się złote serce. Widziała w tym znak Opatrzności, która kazała jej zejść z trybuny honorowej i szukać pomocy u kanadyjskich lotników. Staruszek, nie bacząc na spóźnioną porę, powyjmował z lodówki co miał najlepszego i przy pomocy wzruszonego jego dobrocią Longina nakrył do stołu, ale senna Maryśka ledwie dotknęła wędliny, wzięła kąpiel i z lubością zasnęła. Krewniak, wychodząc, zapowiedział wujowi wizytę najpóźniej w następną niedzielę. Nazajutrz nowa lokatorka, "bratanica" Mateusza Ostrowskiego, będąc jeszcze pod wrażeniami wczorajszych uroczystości trzeciomajowych, wybrała się do najbliższego parku zaczerpnąć świeżego powietrza. Napotkawszy po drodze kwiaciarnię, kupiła kilka białych i czerwonych goździków i - czego nigdy nie czyniła - zaniosła do kościoła, składając je u stóp świętego Antoniego, patrona odnalezionych rzeczy, dla niej - odnalezionego celu życia. XI Dla młodej uciekinierki z Chicago rozpoczął się w Montrealu nowy okres życia. Ambicja nie pozwalała jej być darmozjadem u poczciwego rodaka, polecającego tytułować się wujem. Spowodowała to, że staruszek zrezygnował z usług dochodzącej sprzątaczki, którą teraz z powodzeniem zastąpiła. Przywykła od dzieciństwa wstawać o świcie, poruszała się po mieszkaniu starego weterana cicho, by go nie zbudzić przedwcześnie, przynosiła z piekarni chrupiące, ciepłe jeszcze pieczywo i uzupełniała braki w lodówce w nabiał, owoce i mięso. Ledwie gospodarz wstał, smażyła dlań ulubioną jajecznicę i stawiała na stole kubek z wymalowanymi storczykami, jakie hodowała jego matka w starokrajskim ogródku, zanim wyemigrował z rodziną do Ameryki za chlebem, dzbanek z gorącym mlekiem, bułki nasmarowane masłem i obłożone serem lub wędliną. Po śniadaniu i uporządkowaniu kuchni czasami dojeżdżała na skraj lotniska, by móc oglądać ćwiczenia lotników bojowych. Niestety, mimo starań weterana pierwszej wojny światowej, legionisty Ostrowskiego władze lotnicze Kanady nie przyjmowały dziewcząt do lotnictwa wojskowego. Natomiast dyrekcja Szkoły Pielęgniarek nie czyniła Maryśce przeszkód i po przedłożeniu zaświadczenia wystawionego przez Mateusza Ostrowskiego, dziewczynka została przyjęta na kolejny kurs jednoroczny, rozpoczynający się od drugiego września. Stratę odmowy przyjęcia do kanadyjskiej szkoły lotniczej osładzał sierocie wspomnieniami ćwiczeń lotniczych Longin Baranowski, częściej odtąd składający wujowi wizyty w wolnych godzinach. Z rozmów o jego kuzynie Jerzym Gołkowskim, Maryśka dowiedziała się, że przebywa on na jednym z lotnisk podlondyńskich, jak wielu polskich lotników, rzuconych tam losami wojny. - Jurek ucieszyłby się, gdyby otrzymał znak od swojej uczennicy spod Czantorii - sugerował jej Longin tej niedzieli podczas lunchu w mieszkaniu wuja, podając zapisaną kartkę. Zrób mu tę przyjemność i napisz do niego na ten adres. Oblicze dziewczęcia spłonęło szkarłatem. Speszona wyjąkała: - U Smithów pobierałam lekcje poprawnego wychowania towarzyskiego, stąd nie wypada panience narzucać się kawalerom. Lotnik obruszył się. - To tylko purytańska Ameryka hołduje jeszcze takim przesądom. Dobrze, żeś się wrwała spod wpływu Smithów, bo wychowaliby cię na pustą lalę salonową. Jeśli nie dasz znać Jurkowi o sobie, uczynię to ja z rodzinnej powinności. Zresztą od chwili wystawienia ci zaświadczenia przez wuja jako swojej bratanicy, jesteś tak samo Jurka krewną - żartował, objaśniając jej zdjęcia z ćwiczeń nad lotniskiem. Rozmowa zeszła na dostarczone partie nowych typów samolotów z fabryk amerykańskich rozsianych po Kanadzie szkół lotniczych ze względu na duży napływ ochotników i niszczony przez uczniów sprzęt. Ostrowski podsunął lotnikowi niedzielny dziennik, zauważając: - To się potwierdza, bo gazeta pisze, że alianci zamówili dodatkowo w USA dwa tysiące samolotów wojennych. Ford w swoich zakładach w Riwer Rouge tak przestawił fabryki samochodów, że będzie mógł produkować dziennie sto samolotów wojennych i oczekuje na zamówienie armii oraz marynarki. Zaś Czerwony Krzyż wysyła do służby sanitarnej w Europie sto pięćdziesiąt ambulansów. - Ja też mam w tych ambulansach swój skromniutki udział - w głosie dziewczęcia przebijała duma. - Zapewne zbierałaś na nie datki z ramienia Legionu Młodych Polek, tak? - indagował Ostrowski, żując okrojoną ze skórki śródkę chleba. Zaprzeczyła: - Nie! Kwestowałam w kościele i na ulicy z moją mami, która pieniądze przekazywała do Związku Polek z przeznaczeniem na zakup ambulansów dla polskiej armii. - Pytam dlatego, bo dziewczęta w twoim wieku należą do Legionu Młodych Polek, który - jak donosi prasa polonijna - w Town Lake ofiarował ambulans dla polskiego wojska we Francji. Baranowski od niechcenia rzucił okiem na tytuł w gazecie. Poderwał się od stołu mocno zafrasowany. - Ależ ze mnie pała! Jak mogłem o dzisiejszym święcie zapomnieć? - czynił sobie wyrzuty, w pośpiechu poprawiając rozluźniony pas oficerski. - Gdzież to cię, mój wariatuńciu, znów ponosi? O czym zapomniałeś? - indagował wuj, przytrzymując narwańca za ramię. - Dziś przecież jest święto matki! Może jeszcze zdobędę gdzieś jakąś wiązkę kwiatów, bo o tej porze kwiaciarnie są puste - wybiegł zmartwiony na ulicę do samochodu i pognał w stronę cmentarza. - Co mu tak pilno? - spytała dziewczyna, nic nie pojmując. - Muszę ci, dziecko, wyjaśnić, że w Ameryce dwunasty maj jest świętem matki, "Mothers Day", i Longin o nim w tym roku zapomniał. - Przecież jego matka od dawna nie żyje! Stary legionista uśmiechnął się wyrozumiale. - To nie szkodzi! Longin ściśle przestrzega tego pięknego zwyczaju. Za życia matki składał jej w Dniu Matki życzenia wraz z kwiatami, a po jej śmierci zanosi kwiaty na jej grób. Ale tegoroczny Dzień Matki różni się zasadniczo od innych. - ? - Jest inny dla polskiego wychodźstwa, którego kraj ojczysty gnębi międzynarodowy zbrodniarz. Zdają sobie z tego sprawę rodowite Amerykanki, bo wystosowały do społeczeństwa apel, by w Dniu Matki zbierać ofiary we wszystkich katolickich parafiach dla biednych matek Polek. W dzielnicach chicagowskich została nawet sporządzona lista odznaczonych matek z oddziałów Polskiego Czerwonego Krzyża za wykazaną ofiarność. Mnie osobiście wzrusza ten szlachetny cel Amerykanek oraz okazywany w Dniu Matki szacunek wszystkim matkom, a czego w Starym Kraju nie ma. - Szkoda, że mnie Longin na cmentarz nie zabrał - westchnęła młoda gosposia, uprzątając ze stołu statki i składając do kuchennej zmywalni. - Nic straconego - wtrącił Ostrowski, przecierając okulary flanelową szmatką. - Mogę ci pokazać umajone groby, bo w końcu maja wybieram się na święto Wieńczenia Grobów z pielgrzymką nowojorskich "Sokołów" z Brooklyna wraz z Polsko_Amerykańskim Legionem Weteranów wynajętym okrętem wycieczkowym "America", by oddać hołd generałowi Kościuszce w urzekającym pomniku przy Akademii Wojskowej w West Point. Maryśka skojarzyła sobie dane biograficzne Kościuszki uzyskane od Smithów w czasie trzeciomajowej uroczystości w parku Humboldta. Zaintrygowana nieznaną w jej kraju oryginalną uroczystością, przestała zmywać naczynia. Za nic nie przepuściłaby okazji zwiedzenia historycznych śladów działalności Kościuszki w Ameryce i teraz gorąco opiekuna zapewniała, że ze sprzedaży bransolety chętnie pokryje koszty przejazdu, byleby mogła z nim pojechać. Staruszek zburczał ją: - Schowaj sobie grosze na czarną godzinę. Zresztą wycieczka weteranów do West Point jest bezpłatna. Do 30 maja mamy jeszcze sporo czasu, to zasięgnę informacji, czy znajdzie się dla ciebie miejsce na statku - jął ją zapoznawać z programem jedynej w swoim rodzaju amerykańskiej pielgrzymki odpowiadającej w Polsce pieszym procesjom na Jasną Górę lub Kalwarię. - W tegoroczne święto Wieńczenia Grobów w West Point podczas składania wieńców przed pomnikiem Kościuszki i wręczania kadetom Akademii Wojskowej pamiątkowych szabel, zostaną odegrane hymny: amerykański i polski dla zamanifestowania przed światem, że Polska nie została wymazana z mapy Europy, bo dalej walczy z najeźdźcami o wolność poza granicami - głos mu się załamał ze wzruszenia. Nie chcąc przed sierotą okazać swojej słabości, sięgnął po fajkę i zaczął napychać cybuch tytoniem. Dziewczyna nie śmiała absorbować wuja pytaniami, w milczeniu ułożyła na półce wymyte naczynia, uporządkowała kuchnię, przeszła do salonu, by wolną chwilę poświęcić przeglądowi prasy polonijnej. Na tytułowej stronie "Dziennika Związkowego" widniał rysunek rozjuszonej hieny ze spływającą z paszczy krwią, trzymającej w łapach okaleczoną kobietę, symbolizującą Polskę, a obok na tle katedry papież z uniesionymi ramionami wołał do mikrofonu: "Piętnujmy podłość, bestialstwo i barbarzyństwo Niemców w Polsce". Zapalając fajkę, wuj nieoczekiwanie wtrącił: - A czy wiesz, Mary, jaką dziś prócz Dnia Matki obchodzimy rocznicę narodową? Potrząsnęła przecząco głową. - Otóż dwunastego maja zmarł twórca Legionów Polskich, pod którego komendą miałem honor służyć i walczyć o wolność Polski. - Piłsudski? - zgadywała na chybił trafił. Odburknął rozeźlony: - My tu na obczyźnie lepiej znamy historię Starego Kraju. Speszona uwagą starego żołnierza Maryśka w milczeniu dyskretnie obserwowała malujące się w jego rysach patriotyczne uniesienie. - W dniu tej bolesnej żałoby przenoszę się myślą do podziemi Wawelu z najgorętszym pragnieniem, by duch wielkiego marszałka, jak za życia, tak i teraz czuwał i prowadził lud Polski do zwycięstwa - weteran złożył ręce jak do modlitwy. Dosłyszawszy na schodach znajome kroki, ocknął się z zamyślenia. - Wybacz, Mary, moje dziwactwo wskutek nostalgii za ojczystym krajem - głos uwiązł mu w gardle. W raptownie otwartych drzwiach stanął Longin z wypiekami na uradowanym obliczu. - Grób matki sprawił ci taką wesołość? - zaburczał wuj krewniaka oburzony jego miną. - Pogratuluj mi, wujku, bo jutro odlatuję bombowcem do Europy... - zastrzelił Ostrowskiego szokującą wieścią. - Co tak wuj na mnie patrzy jak na wariata? - Nie zgrywaj się - nachmurzył czoło weteran. - Przecież nie posiadasz jeszcze pełnych uprawnień pilota! Szybowniczka, niezmiernie zaintrygowana, zaczęła lotnika rozpytywać i naprędce szykować podwieczorek. Rozpromieniony oficer usiadł obok wuja, a częstując go papierosem, mówił: - Właśnie wracałem z cmentarza, gdy w bramie napatoczyłem się na komendanta naszej szkoły lotniczej, niosącego kwiaty na grób matki. Zatrzymał mnie i spytał, czy miałbym ochotę przetransportować bombowiec do Anglii. - Sam byś go pilotował? - huknął podejrzliwy wuj. - Zastępuję drugiego pilota z konieczności. Komendant w ubiegłym tygodniu wyznaczył już pilotów do transportu bombowca, gdy przed paroma godzinami doniesiono mu, iż zastępca oblatywacza nagle zachorował i został odwieziony do szpitala z rozpoznaniem zapalenia ślepej kiszki. Kapitan statku wyraził życzenie przydzielenia mu w zastępstwie mnie. - Zazdroszczę ci - dodała podekscytowana Maryśka, stawiając przed nim filiżankę kawy i paterę z ciastkami. - Wylatujemy jutro wieczorem z montrealskiego lotniska - oczy Longina pałały radosnym podnieceniem. - Komendant polecił mi natychmiast wracać do baraków na lotnisko i uzgodnić z pierwszym pilotem lot. Wypił pośpiesznie kawę i poderwał się od stołu. - Życzcie mi złamania śmigła - pilot otworzył ramiona. Ściskał nachmurzonego wuja i oszołomioną dziewczynę. - Kiedy wracasz? - spytała cicho. - Nie wiem, to będzie zależało od dowództwa angielskich sił lotniczych. Z Bogiem! - ujął klamkę drzwi, gdy zawrócił go dziwnie miękki głos wuja: - Gdybyś spotkał tam Jurka, to pozdrów i ucałuj go ode mnie. - I ode mnie też - szepnęła zarumieniona pilotka. - Okey! - odkrzyknął młodzian, zbiegając po schodach. Gospodarz przekręcił gałkę od odbiornika radiowego z godzinną polonijną audycją. Popłynęła sentymentalna pieśń o "Laurze i Filonie". Naraz dziewczyna drgnęła pilnie nasłuchując: "Podczas uroczystości trzeciomajowej w parku Humboldta, w tajemniczych okolicznościach zniknęła szesnastoletnia Mary Smith. Rysopis zaginionej: wysportowana blondynka, śrdniego wzrostu, o pociągłych rysach, zielonkawych oczach, ubrana w chabrową sukienkę i brązowe pantofelki. Kto może wskazać miejsce pobytu zaginionej, proszony jest o powiadomienie najbliższej komendy policji za wynagrodzeniem". Milczenie przerwał rubaszny głos Ostrowskiego: - Trafia mi się gratka zdobycia nagrody za wskazanie Mary Smith - pokpiwał. - Obecnie mając lewe papiery na Ostrowską ani diabeł cię tu nie znajdzie, mimo to radzę ci nie szwendać się po ulicach, póki poszukiwania za tobą nie ustaną. Nie smuć się Mary - pogładził głowę cicho szlochającej sieroty. - Postaraj się wyuczyć ulubionego zawodu, a wtedy z dojściem do pełnoletności możesz gwizdać na cały świat. XII Mateusz Ostrowski dotrzymał słowa. Jego przybrana bratanica w ciemnych okularach zmieniających jej rysy uczestniczyła nie tylko w uroczystościach w West Point 30 maja, gdzie była świadkiem podniosłej uroczystości ku czci bohatera narodowego Polski i Ameryki, generała Tadeusza Kościuszki, w Akademii Wojskowej, ale i nazajutrz w Chicago przez dwie godziny oglądała pochód weteranów trzech wojen, przybyłych na Wieńczenie Grobów po raz siedemdziesiąty drugi w historii Stanów Zjednoczonych, by oddać hołd zmarłym kolegom broni, a wśród nich wielu Polakom. Słoneczna pogoda ściągnęła na bulwar Michigan ponad dwieście tysięcy widzów, oklaskujących maszerujących weteranów i słuchających patriotycznych przemówień. Mimo ciążącego siódmego krzyżyka, Mateusz Ostrowski podczas tych uroczystości brał jeszcze udział w czterotysięcznym pochodzie Polonii amerykańskiej, składającej cześć trzem bohaterom narodowym: pod pomnikiem Washingtona, króla Jagiełły i marszałka Piłsudskiego. Nie zapomniał też o symbolicznych wiązankach kwiatów dla bohaterów armii amerykańskiej polskiego pochodzenia i żołnierzach polskich, poległych w walce z najeźdźcą hitlerowskim. Z przemówień przedstawicieli organizacji polskich i amerykańskich kombatantów Maryśka wyniosła z grubsza obraz jego społecznej aktywności w Radzie Polonii, która przy poparciu tychże organizacji zebrała w połowie maja 71 tysięcy dolarów na pomoc Polsce. Przy tym dowiedziała się o okazywanej pomocy jej rodakom ze strony ojca świętego i hierarchii amerykańskiego Kościoła, bowiem transport amerykańskiej żywności, zakupionej przez Komitet Biskupów, w tych dniach przybył do portu szczecińskiego, a Stolica Apostolska zorganizowała oddziały zapomogowe do nisienia pomocy uchodźcom polskim w Rumunii, na Węgrzech i Litwie. Mary Ostrowska słyszała też słowa oburzenia pod adresem okupantów, którzy nie wpuścili do Polski nuncjusza papieskiego z Berlina, wyznaczonego do kontroli tychże darów. Z pogardy i nienawiści do Hitlera nikt z artystów polsko_amerykańskich nie chce w okresie wojny grać jego roli w teatrze ani filmie. Czuła się podniesiona na duchu pochwałą Legionu Młodych Polek z tytułu uzyskanych ofiar na zakup ambulansu dla armii polskiej we Francji. Mówcy wymieniali też ruchliwe Towarzystwo "Niech żyje Polska", organizujące niedzielne pikniki z licznymi atrakcjami w rządowym lasku w Forest Glen. Właścicele domów zapowiadali na przyszłą niedzielę 2 czerwca wielkie niespodzianki na balu w sali Kolczaka 1822 Wabansha Avenue o 3 po południu, natomiast Koło Pań przy Syndykacie "Dziennika Polskiego" planowało urządzenie w najbliższą niedzielę zabawy kostkowo_karcianej, chcąc przewyższyć zysk z balu pań doktorowych i móc również ufundować ambulans dla polskiej armii. Związek Klubów Małopolskich zaś bez rozgłosu zakupił i przesłał naszym żołnierzom świetnie wyposażony w sprzęt lekarski ambulans, podobnie jak Towarzystwo Lekarzy i Dentystów Polskich w Chicago, które z imprez karcianych uzyskało piniądze aż na dwa ambulanse. Dalsze ufundowała Rada Polonii Amerykańskiej z półmilionowego funduszu ze zbiórek organizacji polonijnych. Na czoło wybijał się zdecydowanie Czerwony Krzyż, przesyłając do Europy sto pięćdziesiąt ambulansów zakupionych z rozpoczętej kampanii zbiórki dziesięciomilionowej kwoty. W uszach Maryśki, wracającej autobusem z kanadyjskimi weteranami, brzmiały jeszcze wypowiedziane na bulwarze Michigan słowa amerykańskiego kombatanta: "Roosevelt zrobi wszystko, by nieść pomoc aliantom: potępił Mussoliniego za zdradziecki czyn wypowiedzenia wojny Francji i Anglii. Dowodem pomocy amerykańskiej jest wysyłka aliantom pierwszej partii 600 tysięcy karabinów, 800 dział i 80 samolotów, z tym że dalsze spiesznie wykańczają fabryki". Pod domem Ostrowskiego autobus przystanął. Mateusz, upewniwszy się co do godziny następnego wyjazdu weteranów w drugiej połowie czerwca na Święto Morza wysiadł ze swoją wychowanką. - Chciałabyś z nami pojechać? - droczył się z Mary, zachwyconą możnością uczestnictwa w manifestacyjnej paradzie. - Chciałaby dusza do raju, ale lękam się, że w parku Humboldta mogę napotkać doktorów Smithów - odparła, lecz staruszek w hałasie trzeszczących schodów nic nie słyszał. Z wejściem do mieszkania zauważył rozrzuconą pod drzwiami pocztę. - List lotniczy! Zobacz, Mary, od kogo? Rzuciwszy okiem na nazwisko nadawcy, sierota poczuła mocne bicie serca. - Wuj dostał list od Jerzego Gołkowskiego - usiłowała nadać głosowi normalny ton. Ostrowski poweselał. - Wnioskuję z tego, że Longin odszukał Jurka w Anglii. Przeczytaj! - Ach! - wykrzyknęła uradowana. - List jest do mnie skierowany, a dla wuja tylko kartka. - Pokaż - gospodarz wyciągnął ramię. Usiadł wygodnie w fotelu_bujaku, nałożył na nos okulary i czytał: "Drogi Stryju! Ogromną radość i niespodziankę sprawił mi Loniuś swym przylotem na lotnisko Raf Hucknall, ani przypuszczając, że może mnie spotkać. Ledwie go poznałem w eleganckim uniformie lotnika z odznakami Kanady i polską gapą, ofiarowaną mu przeze mnie, gdy przed dwoma laty gościłem u stryja. Krótko jednak z Loniusiem się widziałem, bo przyleciała po niego "taksówka powietrzna" Avro 652 Anson, kolejno zabierając z lotnisk pilotów transportowych, rozwożących maszyny do poszczególnych jednostek. Zaimponował mi wspaniałym wyglądem i mocnym charakterem. Mimo stawianych przeszkód Loniuś jednak został lotnikiem, nie jakimś tam turystycznym a bojowym! Od niego dowiedziałem się, co u Stryja słychać i okazywanej ojcowskiej opiece mojej byłej uczennicy ze szkoły szybowcowej na Chełmie koło Goleszowa. Bądź łaskaw przekazać jej załączony list i przyjmij moc serdecznych pozdrowień. Nie piszę, Stryju, więcej, bo Loniuś po powrocie z Anglii do Kanady wszystko Ci opowie. Jurek." Maryśka czytała list swego instruktora z rosnącym zainteresowaniem. Okazywał zadowolenie z jej decyzji opuszczenia państwa Smith, którzy tam u Badurów podówczas zrobili na nim niekorzystne wrażenie, gdy mimo sprzeciwu Maryśki, usiłowali ją wykupić od gospodarzy dolarami. "(...) Wspomniał mi kuzyn Loniuś, że ci odmówiono przyjęcia do wojskowej szkoły lotniczej w Montrealu, stąd wybrałaś zawód pielęgniarki. Wierz mi, że praca siostry, zwłaszcza na polu walki, jest niemniej chlubna od ciężkiej służby lotnika wojskowego. Często o Tobie w Polsce myślałem, a jeszcze więcej tu na obczyźnie, bo może się nie domyślasz, że z pierwszym dniem gdyś przybyła na start i zaczęłaś uczyć się latać, serdecznie Cię polubiłem. Byłaś jeszcze dzieckiem, bym ci mógł wtedy wyznać moje uczucia. Czynię to teraz po upewnieniu się od Longina, że nie jestem Ci obojętny. Od Baranowskiego też wiem, że interesuje Cię mój los w lotnictwie angielskim, chętnie Ci zatem w dużym skrócie opiszę moje perypetie od kampanii wrześniowej 1939 roku. Po kapitulacji Warszawy, a nawet nieco wcześniej, żołnierze piechoty i lotnicy różnymi drogami przedzierali się do sojuszniczej Francji przez Węgry, Rumunię, Jugosławię i Włochy. Lotnicy zostali dowiezieni do punktu zbornego podparyskiego lotniska "Le Bourget", gdzie przebywaliśmy trzy miesiące. Na wieść, że departament lotnictwa przyjmuje Polaków obeznanych z biurowością, zgłosiłem się do sztabu głównego, mieszczącego się w hotelu "Regina". Zostałem tam zatrudniony i od razu odzyskałem dobre samopoczucie, bo przestałem być uciążliwym polskim uchodźcą. Nie zagrzałem tam jednak długo miejsca. W styczniu bieżącego roku, na wieść, że Anglicy werbują polskich lotników do rezerwy ochotniczej - Volunteer Reserve zgłosiłem się na ochotnika do Royal Air Force (Raf), gdzie zostałem wcielony do drugiej grupy personelu polskiego, w myśl kontraktu zawartego z generałem Sikorskim dla sformowania dwóch polskich dywizjonów bombowych. W przeciągu dwóch tygodni otrzymałem odpowiednie dokumenty i wyjechałem ze swoją grupą z paryskiego dworca pociągiem do portu w Anglii. Tam czekały na nas autobusy. Nimi dotarliśmy na punkt zborny Raf East Church, wyznaczonego miejsca pobytu polskich ochotników na południowo_wschodnim cyplu Anglii nad brzegiem Kanału Angielskiego. Zakwaterowano nas i zaczęto przysposabiać do warunków angielskich. Jakoż za kilka dni z Londynu przyjechali krawcy pobrać miary na Raf_owskie mundury, dostarczone nam w dwa tygodnie później. Ładnie uszyte i w dobrym gatunku podobały się nadwiślańskim lotnikom, zwłaszcza odznaka pilota na lewej kieszeni i orzeł z husarskimi skrzydłami. Na lewej piersi była naszyta angielska gapa pilota, a na klapach kołnierza mosiężne literki Vr - Volunteer Reserve, zaś na ramionach u góry rzucał się w oczy biały napis na czerwonym tle "Poland". Stopień wojskowy był również angielski w formie naszywek pasków na rękawach. Anglicy podeszli do zagadnienia przysposobienia polskiego personelu w lotnictwie angielskim bardzo skrupulatnie i fachowo. Podzielono nas na klasy według specjalności lotniczych, a potem na takich, co znali nieco angielski i tych, co nie rozumieli go ani w ząb. Ułożono program wykładów, odbywanych codziennie w barakach po 45 minut każdy, podzielony na klasy z różnymi przedmiotami. Sale wykładowe posiadały wyposażenie odpowiedniego sprzętu do wykładanego przedmiotu. I tak personel latający przerabiał nawigację, silniki, budowę płatowców, uzbrojenie wraz z rodzajem amunicji, komunikację radiową, fotografikę a przy tym wprowadzono nas w zawiłe tajniki Kings Regulation (regulamin angielskich sił zbrojnych). Zaczęto nas uczyć języka. Każdego ranka ściśle według programu przychodziliśmy do odpowiedniej sali wykładowej, gdzie już oczekiwał instruktor, zazwyczaj Anglik lub Szkot w stopniu sierżanta. Każdy z nas siadał na swoim miejscu przy pulpicie wykładając nań swoje studenckie wyposażenie: ołówki, zeszyty, kredki, co kto miał. Instruktor brał do ręki pomocniczy kij, wskazywał nim dane przedmioty w klasie lub rysunki na tablicy, podając ich nazwę w języku angielskim. Notowaliśmy w zeszytach to, co on napisał na tablicy. Należało zapisać: jak się pisze dany wyraz, co oznacza, i jak się go wymawia. Dla nowicjuszów była to prawdziwa łamigłówka. Wyjaśnię Ci, jak wyglądał taki wykład o płatowcu. Instruktor wziął do ręki model samolotu i pokazując go uczniom, tłumaczył: - This is an Aeroplane - co znaczyło: "to jest samolot". Zanotowałem w zeszycie: "Aeroplane - samolot - Eroplejne". Powtórzył to kilka razy, podszedł do tablicy i dużymi literami wypisał: "Aeroplane". Potem wskazując skrzydło, sylabizował. - This is a Wing - czyli: "To jest skrzydło". I znowu napisał na tablicy: "Wing". W ten sposób przeszedł opis całego samolotu i po trzech kwadransach przechodziliśmy do następnej sali wykładowej. Każdy po swojemu notował i po skończonych lekcjach już kursował dowcip: Mówi się bater, pisze się butter, a zjada się margarynę. Istotnie, dla początkujących była to zawiła zagadka, bo pisało się inaczej, wymawiało inaczej, a znaczyło co innego. Przyjąłem zatem metodę kopiowania liter z tablicy, potem notowałem brzmienie fonetyczne i znaczenie polskie danego wyrazu. Przez trzy miesiące męczyliśmy się z instruktorami, lecz wynik wstępnego przeszkolenia w języku angielskim dał dobre rezultaty, gdyż zdolniejsi w opanowaniu języków już po kilku tygodniach nieźle się porozumiewali na ulicy, przy stole, w autobusie czy sklepie. Pewnie, Maryśko, będziesz się śmiała z naszych niezdarnych kroków w opanowaniu angielskiego, bo Loniuś wspominał, że z przyjazdem do Chicago państwo Smith zgodzili nauczycielkę, która Cię uczyła od podstaw języka i obecnie go opanowałaś. Mnie to idzie o wiele trudniej, ale na czym to stanąłem? Aha, przeszkolony jako tako w terminologii angielskiej, umundurowany i wyposażony w niezbędne przybory, zostałem odesłany w marcu na inną stację Raf do Redhill, gdzie mnie przydzielono do drugiej grupy pilotów, mającej być przeszkoloną na sprzęcie angielskim. Tam, ku mojej nieopisanej radości, spotkałem znajomych kolegów z Polski: kapitana Orlińskiego, Pronaszko, porucznika Sulińskiego, Kurowskiego i wielu innych. Dla twojej orientacji muszę Ci wyjaśnić, że Raf_Redhill był przeznaczony jedynie dla pilotów, zaś personel innych specjalności lotniczych rozsyłano do sąsiednich ośrodków szkoleniowych. Było to lotnisko przejęte po Aeroklubie i w jego klubowym budynku mieściło się nasze kasyno, natomiast kwatery przydzielano nam w budynku wynajętym nie opodal lotniska. Nasze przeszkolenie rozpoczęto od samolotu Magister, z którego po kilku dublach z instruktorem, uczeń w samodzielnym locie otrzymywał zadanie startu i lądowania, ćwiczenia spirali i skrętów, przelot i akrobacje. Nie obyło się przy tym bez zabawnych incydentów, jak w przypadku kapitana Orlińskiego, bohatera lotu Tokio - Warszawa z oberwanym końcem skrzydła. Kiedy instruktor F8O Page po wykonaniu z nim dublowego lotu wylądował na lotnisku, zawołał olśniony: - Sir! Nie ja ciebie, ale ty mógłbyś mnie uczyć latać! Dowiedziawszy się od zaśmiewających się lotników kogo egzaminował, Anglik miał wielce niewyraźną minę. Morowy z niego chłop. Nauczył się od nas wymawiać po polsku "Dzień dobry" i "Na zdrowie", zaś my od niego "Cheer you" i "Good morning, Sir". W powietrzu porozumiewaliśmy się z nim za pomocą telefonu pokładowego, używając krótkich zwrotów uprzednio umówionych na odprawie. Tak na przykład: "Yuo fly", znaczyło: "ty prowadź", "I fly - ja prowadzę", "Turn left - skręt w lewo", "Turn right - skręt w prawo", i tak dalej. Następnym typem samolotu był Fairey_Battle, na którym powtarzano te same ćwiczenia, co na Magistrze. Jakoż po tym kursie odesłano nas z końcem kwietnia do Raf_Hucknall pod Nottingham, gdzie został uformowany polski oddział treningowy. W tym też miesiącu w Redhill przeszedł ten sam kurs pierwszy kontyngent pilotów, przeznaczony do obsady dwóch polskich dywizjonów bombowych pod komendą Raf, numer 300 i 301. Po zakończeniu wstępnego treningu w Raf_Redhill przeniesiono nas na stację Hucknall, noszącą numer 18 Operational Training Unit (Otu), stację do ćwiczeń bojowych, znaną także jako Polish Training Unit. Ćwiczenia obejmowały loty nad lotniskiem, przeloty, loty z obciążeniem bombami, loty grupowe, rozpoznawcze, z fotografowaniem, loty nurkowe, na przyrządy, czyli "na ślepaka". W czasie szkolenia do lotów bombowych na froncie panował zastój. Francuzi siedzieli za Linią Maginota i klęli Polaków, po jakiego licha rozpoczynali wojnę, na skutek czego oni teraz muszą cierpieć siedząc w lochach murów obronnych, zamiast popijać wino w domowych pieleszach. W Anglii życie płynęło normalnym trybem i nikt się specjalnie nie martwił, chyba gdzieś tam w sztabach, bowiem przeciętny Anglik nie zdawał sobie sprawy, co ta wojna znaczy. Wkrótce po przeniesieniu nas na stację Raf_Hucknall wydano przepisy odnoszące się do zabezpieczenia lotniska z ziemi. Anglia nie przygotowana zupełnie do wojny, nie mogła dostarczyć żołnierzom karabinów, stąd władze wydały personelowi ziemnemu... drążki skautowskie dla przeprowadzenia ćwiczeń imitującycch ochronę lotnisk. Była to straszliwa obraza honoru żołnierskiego dla naszych szwejków, którzy mieli za sobą kampanię wrześniową z autentycznymi karabinami, a nawet walczyli z automatami pod Kutnem i w obronie Warszawy. Trudno było ich przekonać, że dla świętego spokoju trzeba bez szemrania zastosować się do przepisów gospodarzy. Szczęście, że angielscy dowódcy nie znali słownika wiązanek przekleństw polskich żołnierzy, wymyślających pod adresem mocarstwowej Wielkiej Brytanii. Jak widzisz, Maryśko, nie tylko Polska była do wojny nie przygotowana. Nie mam zdolności językowych, toteż chcąc sobie jak najprędzej przyswoić angielski, porozumiałem się z miejscową nauczycielką, że po zwolnieniu dzieci ze szkoły będzie mi dawała lekcje języka. Jadę pewnego popołudnia autobusem na wyznaczoną przez nią godzinę jak zwykle w mundurze lotniczym, ze z daleka widoczną odznaką "Poland" i zeszytem pod pachą. Wysiadam na przystanku w pobliżu szkoły, a tu podchodzą do mnie dwie przystojne młode Angielki z rozlanym uśmiechem na twarzach, coś mówią o polskich lotnikach, lecz ich nie rozumiałem, ani pocałunków, jakimi mnie obdarowały odchodząc. Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć z miłego oszołomienia, gdy przede mną zatrzymał się starszy dżentelmen. Też coś mówił do mnie z ożywieniem, za coś dziękował, mocno ściskał mi prawicę i ze słowami "Thank you, Sir" - odszedł uradowany. Dopiero gdy wróciłem na lotnisko i koledzy pokazywali mi na tytułowej stronie angielskiej gazety entuzjastyczny opis zwycięskiej walki powietrznej polskich myśliwców nad Londynem z hitlerowskimi napastnikami - rozwidniło mi się w głowie. Opisałem Ci w skrócie moją dotychczasową służbę w Raf i teraz na Ciebie kolej. Co prawda Loniuś wtajemniczył mnie z grubsza w Twoje perypetie ze zmianą nazwiska, jednak pragnąłbym wiedzieć o Tobie wszystko. Tu w Anglii przewidują, że wojna potrwa jeszcze kilka lat i Czerwony Krzyż przetransportuje ze Stanów na front wyszkolone sanitariuszki. Myślę też, że po uzyskaniu dyplomu znajdziesz się wśród nich, by swoją ofiarnością samarytańską przysłużyć się ojczyźnie, a który to chwalebny cel przyświeca armii polskiej i lotnikom poza jej granicami. Odpisz mi szczerze na pytanie: czy Longin mylił się twierdząc, że żywisz do mnie, takie same jak ja do Ciebie, gorące uczucia? Od Ciebie będzie zależało, czy uczynisz mnie szczęśliwym człowiekiem. Mój adres: J. Gołkowski, Royal Air Force_Hucknall, 18 Operation Training Unit. England. Serdecznie Cię pozdrawiam i oczęta Twoje w duchu całuję - Jurek". Wieczorny zmrok kładł bure cienie na meble, chrapiącego w fotelu gospodarza i zamyśloną dziewczynę. Raz po raz przesuwała dłoń po czole, jakby chciała odpędzić osaczające ją widma. Całym sercem lgnęła do tamtego instruktora szybowcowego, przez którego urzeczywistniła swoje marzenia oderwania się od ziemi i szybowania w przestworzach. Ale czy może poważnie traktować wyznania swego mistrza? Nękała ją złowroga myśl, że oddalony o tysiące kilometrów uwielbiany instruktor może napotkać milszą od niej, mądrzejszą, z dobrego domu, starannie wychowaną dziewczynę, a wtedy zapomni o swojej uczennicy i pogrąży ją w rozpaczy. Weteran zakasłał. - Czemu nie zaświecisz, Mary? - spytał zdziwiony panującą ciszą. - A, bo przyjemnie rozmyślać o szarej godzinie. Gospodarz powstał z fotela, przeciągnął ramiona, aż stawy zatrzeszczały. - W twoim wieku nie masz jeszcze o czym rozmyślać. Bałaś się jechać ze mną na święto Wieńczenia Grobów, że możesz spotkać w Chicago doktorów Smithów i na strachu się skończyło. Cóż ci Jurek ciekawego napisał? Na twarz dziewczęcia wystąpiły rumieńce, lecz w ciemności staruszek nie mógł nic zauważyć. - Nic takiego - w głosie Mary wyczuł niewinne kłamstwo. - Ha, widocznie Jurek posłał ci czyste arkusze papieru - pokpiwał, przekręcając kontakt. - Przyszykuj coś na kolację, bo chcę wziąć prysznic i wypocząć po dwudniowym zwiedzaniu grobów żołnierskich różnych krajów. XIII Odkąd Kanada Kanadą, nie widziała takiej masy bojowych samolotów ani słyszała ogłuszającego warkotu silników, głuchym echem odbijającego się o sklepienie niebieskie, jak tego lata nad lotniskiem Camp Borden i Trenton, skąd wypuszczano miesięcznie setki lotników bojowych w myśl umowy z Imperium Brytyjskim. Prócz wyznaczonej ilości lotników wojskowych Kanada zobowiązała się dostarczyć Anglii wyszkolonych obserwatorów lotniczych, strzelców, radiooperatorów i mechaników. Nic zatem dziwnego, że - jak głosi ludowe przysłowie: "tam, gdzie drwa rąbią, wióry lecą" - mnożyły się wypadki lotnicze. Toteż stary Ostrowski drżał o bezpieczeństwo swego pupila, Longina Baranowskiego, i z lękiem przeglądał prasę, czy nie wyczyta w niej jego nazwiska. Młody krewny bowiem, wykazujący pedagogiczne zdolności, po powrocie z Anglii został przydzielony do kadry instruktorskiej, mimo że rwał się do walk powietrznych z Luftwaffe. Wielu kolegów Longina już odpłynęło do Europy, gdzie w Raf kompletowano z nich dywizjony myśliwskie i bombowe, a on tkwił w Montrealu i do znudzenia w kółko przerabiał z rekrutami podstawowe abc lotnicze. Bywało, że piekielnie zmęczony ćwiczeniami i denerwującym hałasem, wsiadał w auto i gnał do wuja, by móc u niego wyspać się we względnej ciszy. Tej soboty, poprzedzającej uroczystość poświęcenia ambulansów dla armii polskiej, uradowany jego wizytą Ostrowski, przy kolacji droczył się z pupilem: - Trzeba było słuchać rodziców: ukończyć wyższe studia i zostać szanowanym, niezależnym, wolnym od dyscypliny wojskowej doktorem, księdzem lub dentystą, to byś prowadził spokojny tryb życia. Bogu dziękuj, że masz wolne święta od tych wariackich ćwiczeń podniebnych i że możesz je kulturalnie spędzić wśród przyjaciół. Jutro chyba wybierzesz się z nami autobusem kombatantów do Chicago na poświęcenie ambulansów, a wieczorem do ogrodu River Park na noc świętojańską, szczególnie uroczyście w tym roku obchodzoną. Longin machnął desperacko ręką. - Wiadomość o kapitulacji Francji i podpisaniu pokoju z wrogami tak na mnie deprymująco podziałała, że nie mam ochoty na dalsze wojaże. Weteran obruszył się: - Ameryka nie wierzy w pokój francusko_niemiecki, na dowód czego nie wstrzymała wysyłek sprzętu wojennego dla aliantów... Oficer wybuchnął: - To jest tchórzliwe chowanie głowy w piasek. Trzeba prawdzie spojrzeć w oczy. Cudów nie ma! Z chwilą kapitulacji Francji, wobec zagrażającego obecnie niebezpieczeństwa Anglii, Ameryka zmuszona jest zbroić się w szybkim tempie. Prezydent osobiście zamierza rozpocząć kampanię rekrutacyjną, by powiększyć armię z 227 do 375 tysięcy, marynarkę z 145 do 170 tysięcy, a tym samym zapewnić obywatelom szansę brania udziału w obronie kraju i demokracji. Gospodarz w zamyśleniu zmarszczył brwi. - Hm! Jeżeli Francja istotnie wycofała się z wojny, to wymierzyła Stanom druzgocący cios. Radio nie podawało tych rewelacyjnych wiadomości i ty musiałeś je uzyskać z innej ręki - obrzucił pupila krytycznym wzrokiem. Lotnik przełknął łyk kawy i odsunął filiżankę na bok. - Mój kochany wuju - powiedział z uśmiechem. - Sztaby wojskowe są w posiadaniu ważniejszych danych niż redakcje pism. Francja tak była zaskoczona gwałtowną ofensywą niemiecką i błyskawicznym zajęciem Paryża, że na wieść o masowych aresztowaniach siedmiu tysięcy patriotów francuskich ośmiuset zdesperowanych oficerów i żołnierzy popełniło samobójstwo. - To niesłychane! - przejęty weteran chwycił się rękami za głowę. - To i rząd francuski został przez Niemców aresztowany? Usta Longina wykrzywił ironiczny grymas. - Rząd miał lepsze rozeznanie od szaraczków francuskich, bo zawczasu wywiał z bombardowanego Bordeaux, a mimo to patriotyczna część wojsk francuskich w Toulon z honorem walczy do ostatka. Maryśka była niemniej przejęta od opiekuna. - Ach, co teraz stanie się z zakupionymi ambulansami dla polskiej armii w Paryżu, które mają być w jutrzejszą niedzielę poświęcone przez arcybiskupa Stritcha pod patronatem polskiego konsula Ripy oraz przy udziale całej Polonii i Amerykańskiego Komitetu na Polski Fundusz Ambulansowy? - Ten sprzęt się nie zmarnuje - tłumaczył rozgoryczony lotnik. - Zamiast do Francji transport zostanie skierowany do Anglii. Ale, moi kochani, jestem tak utrudzony, że z rozkoszą wziąłbym zimny prysznic i poszedł spać. Co wuj na to? - Jeszcze się pytasz? Marzę o tym, byś tu zamieszkał, bo komuż dom przekażę jak nie tobie - szorstki ton głosu wuja wibrował ciepłem. Gosposia poderwała się od stołu. - Lecę do łazienki przygotować ci ręcznik i wujowy szlafrok - zabrała po drodze naczynia do kuchni. W godzinę później instruktor jak nowo narodzony wypoczywał już w czystej pościeli. Zmęczenie zniknęło i teraz wraz z wujem z przyjemnością przeglądał prasę polonijną. Maryśka po uporządkowaniu kuchni dołączyła do czytających. Po jej minie Longin wyczuł, że coś dziewczynę gnębi. Po chwili odłożył gazetę. - Niedługo rozpoczniesz szkołę pielęgniarską - zauważył życzliwie. - Masz już skompletowane przybory szkolne? - O, tak! Wujcio zaprowadził mnie do składnicy księgarskiej, gdzie nabyłam podręczniki, wymagane przez dyrekcję szkoły. Czy... czy - zająknęła się. - Czy masz jakie wieści od... - umilkła speszona jego przenikliwym wzrokiem. - Chodzi ci o Jurka? Skinęła głową. Mówiła doń szeptem, by wuj nie dosłyszał. - Przeszło od miesiąca nie mam od niego odpowiedzi na mój list. - A ty byś chciała, żeby codziennie pisywał, hę? Wojna, to nie zabawa; żołnierzy pędzą z jednego miejsca na drugie, tak że czasami kuchnie polowe za nimi nie nadążają i biedacy głodują. Widząc jej zmartwioną minę, lotnik złagodniał. - Ja też nawet kartki nie otrzymałem od czasu, gdy przypadkowo spotkałem Jurka na bazie w Hucknall. Nie martw się jednak, na pewno ci odpisze, tym bardziej, że obecnie naloty Luftwaffe nad Anglią są minimalne, to czasu ma sporo. - Pocieszasz mnie... - urwała zgnębiona gniewnym wzrokiem opiekuna. - Amorów ci się zachciewa! - huknął, nie panując nad swoim wzburzeniem. - Najpierw zdobądź uczciwy zawód. Jurek jest rozsądnym kawalerem i na pewno nie zainteresuje go twój pusty łeb. - Wuju! - ujął się za nią Longin. - Mary nie zasłużyła sobie na twoje wymyślania. Czując napływające do oczu łzy, sierota pobiegła do łazienki, w płaczu znajdując ukojenie. Nieco już uspokojona obmyła zimną wodą piekące powieki i pałające policzki. Po chwili wróciła do salonu. W milczeniu rozścieliła łóżko Ostrowskiego, wymieniając zmiętą pościel na świeżą. Zdziwiła się: Longin odżegnujący się przed godziną od udziału w uroczystym poświęceniu piętnastu ambulansów na Polu Żołnierza, nie tylko wybierał się tam raniutko z wujem, ale i wieczorem na sobótki, organizowane przez Legion Młodych Polek, taka go ogarnęła ciekawość słowiańskiego obrzędu powitania nadchodzącego lata. - Rad jestem, żeś przyjął moje zaproszenie, bo trzeba popierać imprezy polonijne - tłumaczył wuj - z których dochód zasili fundusz pomocy Polsce. A na tegoroczną noc świętojańską wynajęto obszerne tereny z bufetami dla tysięcy sobótkowiczów rozweselanych muzyką kilku orkiestr, występami pląsających rusałek. Dziewczęta z Legionu Młodych Polek, ubrane w starodawne narodowe stroje, w pięknym korowodzie będą tańczyć naokoło rozpalonego ogniska, przeskakiwanego przez zręczne pary taneczne. Będzie co oglądać na obydwu uroczystościach polonijnych. Sobótki ma uświetnić sławny chór męski, wyspecjalizowany w oszałamiających tańcach zbójnickich i krakowiakach. - Ach, żeby tylko pogoda dopisała - wtrąciła Maryśka. - Na afiszach przeczytałam, że w noc świętojańską prócz innych atrakcji, dziewczęta będą puszczać na wodę wianki z zapalonymi świeczkami. - A tak, Mary - uśmiechnął się staruszek. - Gdybyś puściła swój wianek i twój umiłowany wyłowił go z wody, w nagrodę dostałby od ciebie całusa. Longina zaintrygowało w dzienniku zdjęcie dygnitarza kościelnego. - Niech wuj słuccha - zawołał. - Nawet "Dziennik Chicagowski" wraz z fotografią arcybiskupa Stritcha zamieszcza jego apel do studentów, by wystąpili podczas poświęcenia ambulansów na Polu Żołnierza w roli marszałków do pilnowania porządku, a wieczorem do prowadzenia tańców na sobótkach. - A czy arcybiskup będzie przemawiał? - Nie, tylko poświęci ambulanse, a do tłumów Polaków przemówi ojciec Justyn, gorący patron i obrońca sprawy polskiej, jak wspomina dziennik. - O, słyszałem go przemawiającego na zeszłorocznej Wigilii w Związku Klubów Małopolskich - przytaknął weteran głową. - Mówił tak wzruszająco o swojej pielgrzymce w Polsce, że wielu z nas płakało. Bo jak tu się nie wzruszyć, gdy wyduszał słowa ze ściśniętego gardła: "Dopóki mowa polska żyje, Polska żyje! Polska mówiła do naszej pielgrzymki szumem zboża, pluskiem fal Bałtyku i rozgwieżdżonym niebem. Teraz na ziemi obcej w okresie wojny Polska do nas mówić nie przestała: dowódca we Francji i Anglii wydaje komendę po polsku, żołnierz składa przysięgę w tym samym ojczystym języku, a dzieła polskich klasyków urzekają nas polskim słowem". Longin nie umiał uzewnętrzniać tak jak wuj sentymentu do Starego Kraju. Bardziej interesowała go zamieszczona w dzienniku notatka o nowo wypuszczonych z produkcji płytach pancernych do samolotów, uzyskiwanych z domieszki stali i gumy, odporniejszych na kule i lżejszych o jedną piątą od dotychczasowych. - To prawdziwy przewrót w maszynach bojowych! W bombowcu każdy w ten sposób zaoszczędzony kilogram idzie na korzyść materiałów wybuchowych - tłumaczył wujowi podniecony doniosłością nowego wynalazku w udoskonaleniu sprzętu bojowego. Staruszek w zamyśleniu kiwał głową. - Do czego doprowadzi świat technika! Na płynące z Europy zamówienia konkurujące z sobą fabryki samolotów w Stanach nie tylko potrajają swoją produkcję, rozbudowują zakłady, ale i nie żałują dolarów na odkrycia naukowe chemików i fizyków. Prezydent Roosevelt znowu wniósł do Kongresu wniosek o zwiększenie funduszy, jakoby na obronę powietrzną kraju, o dalsze dwadzieścia milionów, a departament wojny już od maja apeluje doń o dodatkowe sumy na budowę 200 dalekodystansowych czteromotorowych bombowców niezbędnych dla wzmocnienia amerykańskich sił zbrojnych. Oficer zaśmiał się drwiąco. - Po kapitulacji Francji zatrwożony świat zwraca oczy na Amerykę, bo tylko ona może uwolnić go od szaleńca, owładniętego cchorobą Lebensraum. Maryśka chciała znać objawy tej choroby, co mężczyźni przyjęli głośnym śmiechem. - Wytłumaczę ci ją w paru słowach - powiedział lotnik rozbrojony naiwnością dziewczęcia. - U Hitlera "Lebensraum" prócz zagarnięcia cudzych krajów objawia się dewastacją polskich lasów dla uzyskania miliona sześciennych metrów drzewa ciętego, półtora miliona na słupy i 400 tysięcy na miazgę. To samo tyczy kopalń żelaza, siarki i fosforytów. Wskutek tej grabieżcej choroby Hitlera, co najmniej milion naszych rodaków w Polsce zostało dotąd wywiezionych na przymusowe roboty w głąb Niemiec do fabryk i farmerów. Rozumiesz teraz? Gospodarz dorzucił: - Miałaś wyjątkowe szczęście, bo gdybyś w Polsce została, może też byś dzisiaj była niewolnicą u niemieckiego bauera. Tymczasem przebywasz w Ameryce, gdzie zdobywasz chwalebny zawód, bierzesz udział w tak wzniosłych manifestacjach narodowych, jak Święto Morza pod pomnikiem Kościuszki, gdzie w tym roku do Polonii przemawiał wicekonsul francuski, zapewniając nas, że demokracja zwycięży. Ale - zreflektował się - Longin nie po to nas odwiedził, żeby go męczyć rozmowami, ale aby sobie solidnie wypoczął. Jazda do swojej sypialni - wskazał wychowance jej pokój. - Raniutko czeka nas wyjazd i moc emocji w Chicago. Wyobrażam sobie te tłumy Polonii amerykańskiej uczestniczące w poświęceniu ambulansów na Polu Żołnierza, a wieczorem w parku na sobótkach. Dobranoc, synku - wuj Ostrowski zgasił światło i ociężałym krokiem poczłapał do łazienki. XIV Skończyły się wesołe ferie wakacyjne amerykańskiej młodzieży, odgrodzonej morzami od wstrząsanej działaniami wojennymi Europy. Niezliczone imprezy i zabawy taneczne popierane przez ofiarną Polonię na rzecz pomocy rodakom w ujarzmionej Polsce z biegiem czasu wywoływały u Maryśki przesyt. Wciągnięta przez opiekuna do montrealskiego oddziału Czerwonego Krzyża, chętnie brała udział w akcjach zbiórkowych. W tradycyjnie obchodzonym czwartego lipca święcie narodowym Rocznicy Niepodległości Stanów Zjednoczonych zajęła się rozprzedażą nalepek Funduszu Pomocy imienia Paderewskiego wśród Polonii kanadyjskiej. Zresztą dopingowały ją do tego także apele Amerykańskiego Czerwonego Krzyża w uzyskaniu dwudziestomilionowego Funduszu na Ofiary Wojny i nieustannie napływające dary od sympatyków Polski, jak w przypadku arcybiskupa Stritcha, który z okazji poświęcenia ambulansów osobiście przekazał 250 dolarów na zakup dalszych lub też siedemdziesięciotysięczna kwota od gwiazd filmowych z Hollywood. Spontaniczną chęć pomocy ofiarom wojny ze strony społeczeństwa amerykańskiego zdopingował fakt zatopienia przez Niemców 17 czerwca brytyjskiego statku "Lancastria", zakotwiczonego we Francji, gdzie podczas ataku lotniczego ewakuowano ostatnie angielskie oddziały ekspedycyjne wraz z uchodźcami w liczbie ponad dwu tysięcy, na których podczas akcji ratowniczej zrzucano bomby z nisko lecących samolotów. Z chwilą rozpoczęcia roku szkolnego Maryśka zaniechała patriotycznej działalności pomocy rodakom. Opiekun pochwalił jej decyzję i zabronił dokonywać większych zakupów po daleko rozrzuconych sklepach kosztem straty czasu na odrabianie zadań domowych. Pewnego wrześniowego popołudnia świeżo przyjęta do szkoły pielęgniarek Mary Ostrowska znalazła się w sali wykładowej. Z rozmów koleżanek wywnioskowała, że większość z nich stanowią Polski kanadyjskie. Jeszcze przed rozpoczęciem lekcji Maryśka zauważyła, że jest dyskretnie obserwowana przez dziewczynę o rozwichrzonych włosach. Jakoż po chwili podeszła ona do niej i wdała się w rozmowę. Kiedy dowiedziała się, że Maryśka przed rokiem opuściła Polskę, zaproponowała rodaczce wspólną ławkę. - Będziemy sobie wzajemnie pomagać. Ty znasz lepiej ode mnie język polski, to mnie poduczysz, a ja ci w innych przedmiotach pomogę, dobrze? Nazywam się Wanda Skowronek, a ty? Przyjaźń pomiędzy rówieśnicami została przypieczętowana siostrzanym uściskiem. Po powrocie do mieszkania Maryśka zdała opiekunowi relację: - Na pierwszej lekcji dowiedziałam się, że będziemy w pierwszym półroczu przerabiać psychologię chorego: pielęgnowanie rannych i pierwszą pomoc w nagłych wypadkach. Dyrektorka szkoły po zapoznaniu uczennic z programem zajęć, kładła silny nacisk na to, byśmy jako przyszłe siostry miłosierdzia umiały wyczuwać psychiczne nastawienie pacjenta szpitala. Bowiem, jak z doświadczenia twierdziła, bez względu na jaką dolegliwość człowiek choruje, czy to będzie złamanie nogi, czy zakaźna infekcja lub złośliwy nowotwór, choroba pobudza u każdego chorego nadwrażliwość nerwową, zwaną stanem psychicznym. Ten stan duchowy chorego, na który wpływają rozpoznane schorzenia, zwie się w świecie lekarskim "psychologią chorego". Cień troski przemknął po zmarszczonych rysach weterana. - Z tego wnioskuję, że montrealska szkoła pielęgniarska ma wyższy poziom nauczania niż sądziłem. Nie chcę cię, Mary, martwić, ale psychologię studiują na wyższych uczelniach. Obawiam się, że nie dasz sobie rady, bo za słabe masz przygotowanie. Prócz psychologii będziesz musiała jeszcze opanować łacinę, którą się świat lekarski posługuje, zaś siostry w lot muszą wykonywać polecenia chirurgów, zwłaszcza w sali operacyjnej. - To będę kuć tak długo, aż sobie terminy łacińskie przyswoję - w głosie uczennicy dominował upór. - Sporo dziewcząt dojeżdża do szkoły wprost z zakładów pracy, podczas gdy ja wolny czas obrócę na douczanie się w domu, żeby pod koniec roku swoje braki wyrównać. - Daj ci Boże - westchnął weteran z niedowierzaniem. Otworzył lodówkę, wyjął masło i ser, położył na stół, co widząc sierota podskoczyła do kredensu po chleb. - U Smithów jadałaś wystawniejsze kolacje niż u skromnego emeryta, a mimo to lepiej się tu czujesz, prawda? - żartował, smarując kromkę chleba masłem. - O, tak wujku - skwapliwie przyświadczyła - bo tu czuję się swobodnie, a na Milwaukee skrępowana pańskimi manierami. O, już czajnik gwiżdże - pomknęła do kuchni przynosząc na tacy dwie szklanki aromatycznej herbaty. - I Jurek okazuje zadowolenie, że jesteś pod moją opieką. Maryśka spłonęła rumieńcem, co nie uszło uwagi gospodarza. - A skąd wuj wie, że Jurek - zająknęła się. - Czy pisał do wuja? - spytała lękliwie. - A jak ci się zdaje? - bawił się jej zmieszaniem. Wypił ostatni łyk herbaty, poszedł do komody i wyjął z koperty dwa listy, jeden z nich oddając uczennicy. - Wczoraj listonosz nie zastał mnie w mieszkaniu i pozostawił w skrzynce zawiadomienie, że mam do odebrania polecony list na poczcie - tłumaczył dyskretnie obserwując malujące się w rysach dziewczęcia uradowanie. Pewna, że Jurek wyjawił wujowi żywione do niej miłosne uczucia, uważała, że nie musi już przed opiekunem z nimi się kryć i głośno czytała: - "Miła Maryśko! Jestem zaniepokojony brakiem Twojej odpowiedzi na mój pierwszy list, który, jak mi Loniuś relacjonował, doszedł do Twoich rąk. Opisałem Ci moją z nim rozmowę na lotnisku w Raf, Hucknall, tyczącą Ciebie. Wysnuwam stąd wniosek, że albo list Twój zaginął, albo poczułaś się dotknięta moimi oświadczynami i wolałaś nie odpisywać. Jeśli tak, to bardzo mi przykro, że z wypowiedzi Longina uległem przeświadczeniu o Twojej wzajemności uczuć. U mnie od wyjazdu Longina z Anglii zaszły pewne zmiany. W końcu lipca zostałem przeniesiony ze stacji Raf_Hucknall do Dywizjonu 300 w Swindebry, a w połowie sierpnia odesłany do Raf_Station Bramcotte 18 Otu na dalsze przeszkolenie. Natomiast od dziś, to jest od 1 września, znów znalazłem się ze swoim dywizjonem na poprzedniej bazie w Raf_Swinderby, gdzie pozostaniemy dłuższy czas. Chętnie podzieliłbym się z Tobą moimi przeżyciami z przelotów i ćwiczeń w moim Dywizjonie 300, ale wobec braku odpowiedzi nie jestem pewny, czy sobie tego życzysz. Jestem też przygotowany na przerwanie korespondencji z Tobą w wypadku, jeśli i ten list pozostawisz bez odpowiedzi. Z lotniczym pozdrowieniem - Jerzy Gołkowski". Zgnębiona Maryśka trzymała list w drżących palcach zdruzgotana jego oficjalną treścią. Ocknęła się na głos opiekuna: - Jak to? Nie odpisałaś Jurkowi? Przełknęła gorzką ślinę. - Wuj chyba słyszał, jak się żaliłam przed Longinem na brak wieści od Jurka i za to mnie wuj obsztorcował! Gospodarz żachnął się niemile dotknięty. - Tak, przypominam sobie, ale nie miałem na myśli cię besztać, a jedynie przestrzec, byś nie zawracała sobie głowy Jurkiem. Wiem, że to mądry i zrównoważony młodzian i nie przypuszczałem, że zadurzy się w tobie. Cała w ogniach dziewczyna poderwała się z krzesła. - Ja tego, że mnie Jurek kocha, wujowi nie powiedziałam, więc skąd to przypuszczenie? - Ty nie, ale on mi to wyznał w tym liście... - Niech wuj da mi go przeczytać - usiłowała pokonać drżenie głosu. - A figa? Tyś mi też nie dała przeczytać Jurkowego pierwszego listu. Dziewczyna przygryzła wargi. Sięgnęła po koszyk z przyborami do szycia, nawlekła w igłę białą nitkę i zaczęła przyszywać oderwany guzik od beżowego żakieciku. - Mógł twojego listu nie otrzymać - dosłyszała uwagę opiekuna - bo jak pisze, w końcu lipca został przeniesiony z Hucknall do Swinderby, a w sierpniu do bazy w Bramcotte, zaś obecnie wrócił do Swinderby, podczas gdy w Hucknall zapewne czeka nań twój list. Napisz mu na nowy adres w Swinderby i pociesz zmartwionego lotnika. Odparła z łobuzerskim uśmiechem: - A kto grzmiał w lipcu, że Jurek nie interesuje się pustymi łbami? Opiekun skapitulował: - Pobiłaś mnie! Teraz z nami sztama. Odpisz Jurkowi na obydwa listy, a ja napiszę od siebie i wyślemy mu pocztą lotniczą - spojrzał na zegar. - Już późno, a jeszcze chciałem przejrzeć dzisiejszy "Dziennik Chicagowski", bo chcę się upewnić, czy to prawda co pisze prasa amerykańska, że wysyłka paczek do Polski została wstrzymana, gdyż Niemcy cofnęli zezwolenie. Jakoż "Dziennik Chicagowski" potwierdził wiadomość chwilowego wstrzymania wysyłek paczek do okupowanej Polski. Na innym miejscu Ostrowski przeczytał Maryśce notatkę, że druga partia zwerbowanych przez Radę Polonii Amerykańskiej ochotników do armii polskiej w Anglii wyruszyła w tych dniach okrętami do Europy. - Ach, żeby tylko w drodze nie storpedowały ich wrogie łodzie podwodne - westchnęła Maryśka, spiesznie uprzątając statki ze stołu w obawie, żeby ją opiekun nie wyręczył. - Wyjęłaś mi te słowa z ust po przeczytaniu o masowym nalocie Niemców na Wielką Brytanię z bombami zapalającymi i zwykłymi. - Wyobrażam sobie, jaka jest w Londynie panika - zauważyła, zmywając naczynia ciepłą wodą. - Nie mniejsza niż w Warszawie - gospodarz przeniósł wzrok na szpaltę gazety. - Słuchaj Mary: "Na wszczęty alarm w Londynie ustaje wszelki ruch uliczny. Pasażerowie tramwajów, omnibusów i samochodów prywatnych kryją się w schronach. Światła gasną. Członkowie gabinetu angielskiego zebrani na sesji skryli się do specjalnego schronu". A to kapitalne! - zelektryzował okrzykiem Maryśkę. - Co, wujku! - Nowy Jork odkupuje od Polski słynną wieżę z Pawilonu Wystawy Światowej, w której Polska brała udział w 1939 roku. Teraz ją Amerykanie zamierzają umieścić wraz z pomnikiem Jagiełły w parku Flushing Meadows. - Jak to rozumieć, że Amerykanie ją odkupują? - Posłuchaj uważnie - opiekun streszczał zamieszczony w "Dzienniku Chicagowskim" artykuł. - Dzięki usilnym staraniom Paderewskiego, Polska została uznana po pierwszej wojnie światowej za kraj wolny, a jej premier dał się poznać zagranicy jako wielki szermierz demokracji. Amerykanie uwielbiają Paderewskiego nie mniej od Kościuszki i Pułaskiego i dlatego postanowili odkupić złotą wieżę pawilonu polskiego w Nowym Jorku, będącą obecnie jedynym widomym symbolem Polski, reprezentującym jej przeszłość, dorobek przemysłowy, naukę i sztukę, komunikacje morskie i lotnicze, gdyż wszystkie inne dowody jej wielkości są w ręku wroga. - Rozumiem! - w głosie Maryśki znać było dumę. - Pawilon Polski w obecnie ciężkim okresie wojny, stanowi dla świata najcenniejsze muzeum narodu polskiego. - O, właśnie! Po zamknięciu Wystawy Światowej złota wieża polskiego pawilonu uległaby rozbiórce i w Stanach nie pozostałoby śladu po wspaniałym dziele architektury polskiej, jedynym w swoim rodzaju. Wśród nowojorskich Amerykanów powstał zatem projekt, by wieżę zachować wraz z pomnikiem Jagiełły jako historyczną pamiątkę udziału sześćdziesięciu państw całego świata w wystawie nowojorskiej. Utworzył się komitet - z mayorem La Guardia, gubernatorem oraz z działaczami nauki sztuki - który ją zakupi i sprezentuje Nowemu Jorkowi. Maryśka klasnęła w ręce. - Ach, to byłby wspaniały pomnik Polski w Ameryce. - Niezwykła też jest metoda zakupienia polskiej wieży. - Tak! Jaka? - Złota wieża składa się z brązowych tarcz, na których będą wyryte nazwiska nabywców, a oficjalny akt darowizny nastąpi jesienią po wyborach prezydenta. Wyraz niedowierzania przemknął przez rysy dziewczęcia. - Czy w tym nie ma lipy? Wątpię, czy zgłosi się choć jeden nabywca, który by kupił tarczę, a nie zabrał jej sobie na pamiątkę! Weteran machnął ręką. - Żadnej w tym lipy nie ma! Szereg znanych ludzi świata amerykańskiego już zgłosiło swój udział, a zebrany fundusz zostanie przeznaczony na spłatę długów polskiego pawilonu, by imię Polski nigdy nie było łączone z nadużyciem zaufania. Ale, ale - zreflektował się - zabraniam ci czytania prasy do chwili ukończenia szkoły pielęgniarskiej, bo każdą chwilę musisz przeznaczyć na naukę - wyrwał z ręki pupilki gazetę. Dąsając się Maryśka rozłożyła na biurku zeszyty, w milczeniu rozwiązując zadania rachunkowe. Z ulicy dochodził gwar i klaksony wyprzedzających się aut. Uczennica składając do teczki przybory szkolne zerknęła na pogrążonego w czytaniu Ostrowskiego. Zdobyła się na odwagę: - A czy który z dzienników wspomina o koncercie Kiepury w Dniu Polskim w Chicago 17 sierpnia? Głowa staruszka wynurzyła się zza gazety. - Aha, już wiem o co ci chodzi. Chciałabyś, żebym cię woził na kosztowne koncerty Kiepury, nie? Gwałtownie zaprzeczyła. - Skądże, wuju! Podziwiam nie tylko jego głos, ale i szlachetny gest przekazywania dochodów z koncertów na cele dobro... Przerwał jej rubasznym tonem: - Więc przyjmij do wiadomości, że Komitet Dnia Polskiego, w którym występował brat naszego tenora, Władysław Kiepura, wyraża w dzienniku uznanie organizacjom polonijnym za ich pomoc materialną w tym trzytysięcznym dolarowym sukcesie, który pozwolił Czerwonemu Krzyżowi przekazać 70 karetek dla polskiej armii w Anglii i zakupywać dalsze, ale i przypomina czytelnikom o proklamowanym przez prezydenta Roosevelta Dniu Polskim 11 października. A wiesz, jakie Pułaski położył zasługi w Ameryce? - Wiem, wiem, wuju - powiedziała Maryśka nieco urażona. - Tak jak Kościuszko, Pułaski walczył o niepodległość Stanów Zjednoczonych, lecz niestety poległ w walce. - W którym dniu i roku? - egzaminował ją weteran. Maryśka dat nie pamiętała, więc cierpliwie jej tłumaczył: - Pułaski podczas rewolucji walczył do ostatka przy boku amerykańskich powstańców, 7 października 1779 został ciężko ranny i w dwa dni później zmarł. Amerykanie cenią szczerych demokratów nienawidzących tyranii i szanują wykazywane bohaterstwo swoich przyjaciół, stąd w rocznicę śmierci Pułaskiego odbywają się w teatrach uroczyste akademie, prelekcje w szkołach i nabożeństwa w kościołach z wywieszeniem flag obu krajów na gmachach rządowych. Ja, będąc potomkiem pradziada Ostrowskiego, powstańca z 1863 roku, jestem zeń dumny i z tego, że się wywodzę z narodu polskiego, dziś tak straszliwie poniewieranego w imię szaleńczego hitlerowskiego Lebensraum - wskazał pupilce w gazecie rysunek ze słynnymi Polakami: Mickiewiczem, Kopernikiem, Matejką, Skłodowską, Paderewskim, Chopinem, Korzeniowskim, Modrzejewską, Pułaskim, Kościuszką, Sienkiewiczem, Reymontem, nad którymi stał kudłaty szympans z rysami Hitlera, wskazujący ich kosmatą łapą z napisem: "To niższa rasa..." Zafrapowana rysunkiem Maryśka jęła skwapliwie przeglądać dziennik. - Ty chętniej czytasz prasę niż szkolne podręczniki - przygadał jej wuj. Nie odezwała się już słowem. Gospodarz przeszedł do łazienki, potem do sypialni, skąd po jakimś czasie doszło głośne chrapanie. Dochodziła północ, gdy uczennica odłożyła podręcznik o psychologii chorego pacjenta. Jakoś nie odczuwała senności. Była jeszcze pod wrażeniem zakupionej przez Amerykanów złotej wieży z polskiego pawilonu w Nowym Jorku i koncertem braci Kiepurów w Chicago, swymi głosami uświetniającymi narodowe uroczystości polonijne. Rozejrzała się, ale dzienników nie było. Na palcach podeszła do sypialni opiekuna. Chrapał donośnie. W poświacie księżyca szarzały na podłodze rozrzucone gazety, pozbierała je ostrożnie i przeniosła do salonu. Zaintrygowały ją rubryki mówiące o tegorocznych wypadkach drogowych w Rocznicę Niepodległości Stanów Zjednoczonych z 4 lipca: ponad 100 okaleczonych, 32 zabitych w wypadkach samochodowych, 25 topielców, 10 samobójstw, a 19 zmarło z innych przyczyn w Chicago, podczas gdy w innych stanach notowano ponad 80 zabitych: dwóch właścicieli składów chemicznych aresztowano za nielegalną sprzedaż fajerwerków w święto, od wybuchu których sporą liczbę młodzieży odwieziono do szpitali. Uwagę Maryśki przykuła obszerna notatka o pilnych zamówieniach z Anglii 72 tysięcy bombowców i myśliwców, cóż, kiedy nie przystosowane jeszcze do masowej produkcji fabryki nie mogą podołać zobowiązaniom wcześniej niż w połowie 1942 roku. Produkujące dla Anglii sprzęt wojenny fabryki amerykańskie, które od stycznia miały przesłać pięćset samolotów miesięcznie, dopiero w tych dniach mogły przekazać z Kanady pierwszy transport 600 wojennych samolotów Hurricane. - Hitler musiał dać się Anglii porządnie we znaki, jeśli powołała pod broń dalszych 300 tysięcy rezerwistów - mruknęła pilotka zafrapowana cyframi po przeczytaniu notatki o spadającym na Wielką Brytanię deszczu bomb, licznych ofiarach w ludziach i dotkliwych stratach materialnych. Mimo tych szkód Imperium Brytyjskie punktualnie wypłaca żołd żołnierzom polskim, francuskim i czeskim, natomiast norweskim, holenderskim i belgijskim - ich rządy. Szczery zachwyt wzbudziło w pilotce zamieszczone w gazecie zdjęcie nowego typu samolotu startującego prostopadle z ziemi w górę bez dotychczas stosowanego rozpędu. Ten dziwaczny, pękaty samolot z niezdarnymi umieszczonymi na grzbiecie łopatami śmigieł, ochrzczony "autożyrem" został skonstruowany przez amerykańskiego lotnika, Harolda Pitcaira. Wypróbowany prototyp wymaga maleńkiego skrawka ziemi, ba, płaskiego dachu i dzięki tym zaletom może spowodować przewrót w budowie statków powietrznych - głosił komentarz pod zdjęciem autożyra. Śmieszny początkowo wydał się Maryśce reportaż o córce burmistrza Winnipegu, powołującej do życia... pułk kobiecy do obrony kraju. W nowo otwartych amerykańskich szkołach lotniczych 1500 studentek uczy się pilotażu, by zastąpić powołanych na front lotników obsługujących samoloty pasażerskie, przejąć transport samolotów wyprodukowanych w fabrykach w rozprowadzaniu ich do jednostek lotniczych, objąć obowiązki mechaników lotniczych, inspektorów i meteorologów... Rozpacz owładnęła serce szybowniczki. - Po co tak spieszyłam się do szkoły pielęgniarskiej? - czyniła sobie spóźnione wyrzuty, rozżalona na dyrekcję szkoły lotniczej w Nowym Jorku za zlekceważenie jej prośby. Obecnie po opłaceniu kosztów za naukę nie mogła się ze szkoły wycofać, lecz z drugiej strony nie miała pewności, czy która bądź szkoła lotnicza, nastawiona na kandydatki z wyższym wykształceniem, zechce ją przyjąć. Z zaciśniętymi wargami czytała wywiad z dyrektorem lotnictwa cywilnego, zapewniającym reportera, że amerykańskie lotniczki dorównują mężczyznom w uzdolnieniu i sprawnościach lotniczych, a podczas ćwiczeń spadochronowych wykazują większe opanowanie nerwowe. Przy tej okazji dyrekcja fabryki lotniczej "American" Aircraft Institute 93640 West Chicago, podkreśla, że werbuje robotników do budowy samolotów z płacą 55 centów za godzinę dla nieobeznanych z tym fachem nowicjuszów, chwaląc sobie pracę dziewcząt, zatrudnionych przy produkcji części lotniczych w Cleveland. Zainteresowanie też budził wykańczany dla armii USA największy samolot na świecie, bombowiec z zakładów Santa Monica. Nie, Maryśka nie odważyłaby się ująć sterów siedemdziesięciotysięcznotonowego potwora, zmuszającego lotnika na wysokościach do korzystania z maski tlenowej. Zamyśliła się, lotnicy w przestworzach ratują się w rozrzedzonym powietrzu tlenem, a żołnierze na ziemi maskami gazowymi, których masową produkcję 3 milionów sztuk przewidują dostarczyć fabryki w przeciągu 10 dni w razie pogotowia krajowego... Wśród apeli Polskiego Czerwonego Krzyża i Rady Polonii Amerykańskiej do składania dalszych ofiar na fundusze pomocy Polsce, ambulansowy, ofiar wojny oraz wniesionym projekcie Lilian Thomas z Wilmington do departamentu wojennego pod hasłem: "Każda Amerykanka winna władać bronią", z żądaniem powołania kobiet na miesięczne ćwiczenia wojskowe z myślą przygotowania ich do obrony kraju - dziennik informował czytelników: "Watykan niezłomnie wierzy w nieśmiertelność Polski, mimo że Mussolini jest zdania, iż przestała istnieć. Papież zajął wobec Niej jak najbardziej zdecydowane stanowisko jako szermierz sprawy polskiej. W swojej pamiętnej mowie oświadczył uroczyście: "Polska nie myśli umierać! Zbrodnia na Niej popełniona jest jedną z najstraszniejszych potwornośi obecnej wojny"". Jakby na potwierdzenie wypowiedzi papieża, na tytułowej stronie "Dziennika Chicagowskiego" z napisem: "Święto oręża polskiego" widniał sugestywny rysunek, przedstawiający Jana III Sobieskiego, pasującego szablą na rycerza dzisiejszego żołnierza armii polskiej. Maryśka przeniosła wzrok na rubrykę: "Z działalności organizacji polonijnych". Koło Ratunkowe donosiło o odbytym z okazji pierwszej rocznicy napaści hitlerowskiej na Polskę odczycie profesora Skłodowskiego o bohaterskim prezydencie Warszawy - Stefanie Starzyńskim, jego pięcioletniej prezydenturze, w której nie stało czasu na urlopy wypoczynkowe. Pracował niestrudzenie, główne zainteresowanie skupiając na realizacji pomysłów dla upiększenia stolicy. Patronował im i zagrzewał projektantów do nowych, by na wystawie w Muzeum Narodowym olśnić warszawiaków wizją "Warszawy przyszłości". Dziś, po aresztowaniu wielkiego patrioty za odmowę współpracy z okupantem - ślad po nim zaginął i nikt nie może wskazać miejsca jego kaźni, strzeżonego tajemnicą zbrodniarzy. Legion Młodych Polek donosił natomiast, że 27 września organizuje "Wieczór ku czci obrońców Warszawy" w gmachu Związku Polek, zapraszając członkinie i sympatyków na godzinę 5 wieczorem - co skwapliwie Maryśka odnotowała, jak i datę 6 listopada - rocznicę osiemdziesiątych drugich urodzin Ignacego Paderewskiego - jako święto narodowe. Prócz przewidzianej centralnej akademii ku czci wielkiego rodaka, w Nowym Jorku został powołany komitet obchodu. Każde polskie osiedle miało manifestować swe do niego przywiązanie i Maryśka przewidywała, że opiekun zabierze ją na jedną z tych uroczystości. Pragnęła zobaczyć Paderewskiego, złożyć należny hołd tytanicznemu dziełu jego życia, wypełnionego misją służenia Ojczyźnie. Wielki muzyk nie bacząc na swój wiek, w groźnej dla napadniętej Polski chwili stanął do apelu na obczyźnie. Postanowił objąć kierownictwo Rady Narodowej i zająć się demaskowaniem zbrodni okupanta, wskazywać światu nieśmiertelną męczennicę narodów, bohaterską i ofiarną, potrzebującą od Polonii zagranicznej pomocy i ratunku. Zafascynowana jego szlachetnością młodzież polonijna ochotniczo garnęła się do polskiej armii, a młodsza w swoich organizacjach licznymi imprezami powiększała Fundusz Pomocy Polsce imienia - przeczytała tytuł: "Swastyyka w... Kanadzie". Notatka dowcipnym wierszem o potędze Rzeszy: Słyszy się w Rzeszy rozmaite hasła:@ najpopularniejsze - armaty miast masła!@ Do tych haseł jeszcze dodać trzeba@ tanki zamiast sera - bomby zamiast chleba.@ Naraz, czyżby przywidzenie? Maryśka ponownie przeczytała tytuł: "Swastyka w... Kanadzie". Notatka informowała o jednej z wiosek Kanady, noszącej nazwę "Swastika", której zmiany domagają się od szeryfa jej mieszkańcy. Zwyciężył jednak zdrowy rozsądek, bowiem wioska nosi tę nazwę grubo wcześniej przed istnieniem Hitlera, który ze swastyki uczynił symbol okrucieństwa XX wieku. Dwuwiersz: "Więcej szacunku wart chłopek pracujący, niźli pan próżnujący" - rozśmieszył Maryśkę. Widocznie śmiechem wyrwała ze snu opiekuna, bo doszedł z jego sypilani kaszel. Szybko przekręciła kontakt i w ciemności podrzuciła mu gazety. Śmielej przeszła do łazienki wziąć prysznic. Jutrzejsze lekcje rozpoczynały się o czwartej po południu, zdąży więc się wyspać. XV Życie uciekinierki z domu doktorów Smithów upływało w Montrealu na wyczerpujących zajęciach szkolnych. Jej opiekun na żadne inne rozrywki się nie godził. - Jak mi przyniesiesz świadectwo ukończenia szkoły pielęgniarskiej, nie będę ci bronił rozrywek - obstawał przy swoim, od czasu do czasu przeglądając jej wypracowania, ocenione przez profesorów. Odkąd emeryt uległ przeświadczeniu, że jego krewniak jest uczuciowo w Maryśce zaangażowany ze wzajemnością z jej strony, roztoczył nad nią prawdziwie ojcowską opiekę. Czasem widząc ją zamyśloną i smutną, wiedział kto był tego przyczyną. W takich chwilach wysuwał propozycję przejażdżki autem w nie znane jej ruchliwe dzielnice portowego miasta. Wdzięczna za okazywaną serdeczność, Maryśka przestała się przed opiekunem kryć z listami Jurka. Odczytywała mu je na głos, skwapliwie omijając fragmenty zwierzeń miłosnych. Dziewczyna głęboko przeżywała niepowodzenia i sukcesy ukochanego. Z jego obszernych listów poznawała załogi eskadr lotniczych, którymi dowodził cieszący się sympatią wśród lotników pułkownik Makowski. On to z objęciem nowej placówki, której budynki pachniały jeszcze świeżą farbą i wapnem, spowodował usunięcie usterek konstrukcyjnych, zazwyczaj spotkanych na stacjach przejściowych w drewnianych barakach i prowizorycznych hangarach. Natomiast stałe stacje, z reguły murowane, posiadały po kilka żelbetonowych hangarów i betonowe bieżnie z dogodnymi szlakami obwodowymi. Entuzjastkę lotnictwa interesowało wszystko, co było związane z Dywizjonem 300, w którym służył Jurek. Dywizjon bombowy był dopiero w fazie organizacyjnej; w miarę dopływu personelu latającego jego dowódca kompletował załogi. Przez cały wrzesień utrzymywały one pogotowie na wypadek inwazji na Wielką Brytanię. Nie bez dumy lotnik donosił ukochanej o przezbrojeniu Dywizjonów 300 i 301 po sprowadzeniu dwumotorowych nocnych bombowców Wellington, przeznaczonych do bombardowań celów strategicznych w Kiel, Bremen, Manheim i Hamburgu. Zazdrościła mu chwalebnej służby w lotnictwie wojskowym, lecz nie w jej zaczątkach, gdy załogi w pełnym ekwipunku do lotu od wczesnych godzin rannych do południa w nerwowym napięciu oczekiwały znaku do startu. Wreszcie doczekały się rozkazu bombardowania, trwającego do końca grudnia, hitlerowskich barek inwazyjnych, zgromadzonych w porcie Bulogne, Calais i Rotterdam. Z zapartym tchem chłonęła Maryśka opisy takich przelotów nad terytorium wroga, podczas których załoga Jurka napotykała na obronę przeciwlotniczą, dysponującą artylerią wysokiego i niskiego pułapu. Oczyma wyobraźni uzmysławiała sobie potęgę destrukcyjnego oddziaływania napowietrznych napastników z dział zenitalnych wysokiego pułapu, wybuchających granatami wśród ognia i kłębów dymu, podczas gdy szybkostrzelne działka mniejszego kalibru wystrzeliwały mieszankę amunicji z pociskami świetlnymi różnych kolorów tworząc na granatowym niebie fantastyczną mozaikę opadających barwnych sznurów, błyszczących w snopach reflektorów przeczesujących przestworza. Smutnie upłynęły Maryśce drugie już za oceanem święta Bożego Narodzenia, tym smutniej, że nie miała żadnej wiadomości o wywiezionym z gestapowskiego więzienia w Mysłowicach do Oświęcimia bracie Grzegorzu. Przyszła siostra miłosierdzia miała już za sobą złożone półroczne egzaminy połączone z praktyką w montrealskim szpitalu. Praktyki z pielęgnacji chorych na zapalenie płuc, przeciwdziałania ostrej niewydolności serca, źródeł powstawania gruźlicy i jej leczenia, pomoc pielęgniarki podczas stosowania nakłucia lędźwiowego, rozpoznania cholery azjatyckiej i sposobów jej zwalczania, jak i ostrej bakteryjnej dezynterii, nierzadko spotykanej wśród żołnierzy. Im bardziej zgłębiała pochodzenie i powstawanie groźnych chorób, tym silniej pragnęła poznać pełny ich wachlarz i sposoby leczenia. Udało jej się zdobyć odpowiednie podręczniki, zmuszające ją do opanowania łaciny, w czym przyszła jej z pomocą Wanda Skowronkówna. Z upływem czasu obie uczennice tak się z sobą zżyły, że wspólnie odrabiały lekcje i przygotowały się do końcowych egzaminów. Wandzie nietrudno było odgadnąć powód częstego zamyślenia przyjaciółki. Jakoż pewnego chłodnego, kwietniowego, niedzielnego popołudnia, po odrobionych zadaniach w mieszkaniu Ostrowskiego, częstowana przez Maryśkę cukierkami powiedziała: - Od dawna niepokoi mnie twój dziwny czasami stan, nie licujący z twoim pogodnym usposobieniem. Parę razy zapytywałam cię o powód, lecz wykręcałaś się bólem głowy. Przyznaj się: jesteś zakochana? Maryśka milczała speszona pytaniem. - Znam go? - nacierała Wandzia zarzucając ramiona na szyję Mary. - Nie! - odszepnęła jakby zalękniona, że poza opiekunem i Longinem, Skowronkówna chce znać jej tajemnicę. Wandzia zwolniła uścisk. - Nie bierz mi tego, Mary, za złe. Ja też mam ukochanego, ale nie wzdycham po kątach ani cierpię z tęsknoty za nim, jak ty. Obdarzam go uczuciem na wesoło, a ty kochasz swojego na smutno! Dlaczego? - Wandzia miała tak zafrasowaną minę, że rozbrojona nią Mary parsknęła śmiechem. - Nie wiem, Wandziu, czy mnie zrozumiesz - usiłowała usprawiedliwić przed nią swoją słabość. - Ty żyjesz w innych warunkach. Nie znasz ani nie rozumiesz tęsknoty za krajem ojczystym, nie cierpisz ani przejmujesz się losem pozostałej w okupowanej Polsce rodziny, bo ją masz w Montrealu. Zmrok zasnuwał pokój Maryśki, kładąc cienie na meblach i przytuloną do jej ramienia przyjaciółkę z rosnącym zaciekawieniem słuchającą jej zwierzeń. Wzruszała ją dola poniewieranej po służbach sieroty, troska o los więzionego, a może już straconego brata. Nade wszystko jednak Wandzi zaimponowała odwaga Maryśki w pokierowaniu własnym życiem. - Cenię sobie twoje zaufanie do mnie - ucałowała ją z łezką w oku. - Lepiej cię teraz rozumiem i kocham, szczególnie za to, że swojej wytrwałości i dzielności zawdzięczasz uzyskanie dyplomu pilotki szybowcowej. - Mylisz się, Wandziu - sprostowała Ostrowska. - Gdybym nie spotkała instruktora Gołkowskiego, który mi pomógł przezwyciężyć lęk przed pierwszym lotem, na nic by się zdała moja... - urwała na dochodzący zgrzyt zamku u drzwi wejściowych. - To wuj powraca z dwudniowego zjazdu weteranów w Detroit - wyjaśniła, szybko przekręcając kontakt. Wandzia poderwała się z tapczanu zamierzając odejść kuchennymi schodami, lecz zatrzymał ją proszący głos Maryśki: - Zostań jeszcze trochę! Wuj cię lubi. Zabrania mi chodzić do kina i na zabawy, ale z twojego towarzystwa okazuje zadowolenie. Witaj, wujku! - zawołała, podbiegając z Wandzią do przedpokoju. - Co się stało? - zauważyła teraz, że staruszek kuleje. - Ech, nic takiego, moje siostrzyczki - żartował. - Przechodziłem na drugą stronę ulicy, zagapiłem się na polskich żołnierzy, jadących ciężarówkami do portu z transparentem: "Na Niemca" i zostałem przez auto potrącony. - Jezus, Maria! Bardzo się wujek potłukł? - E, tam. Bardziej mnie zezłościł niż zadał bólu kierowca taksówki. - Ostrowski sapał jak zwykle po pokonaniu schodów prowadzących na piętro. - Wyciągnął mnie spod przednich kół i zaczął mi wymyślać, że chodzić nie umiem. Mówił, że jest rutynowanym kierowcą i odkąd jeździ, to jest od piętnastu lat, nie spowodował wypadku, aż dopiero ja mu się napatoczyłem. Zezłościło mnie to tak, że mu rąbnąłem: "Ja też nie jestem początkującym piechurem, bo chodzę już po świecie 68 lat". Rozbawione dziewczęta tarzały się ze śmiechu na tapczanie. - Ubóstwiam takich ludzi, jak twój wuj, obdarzonych poczuciem humoru - klasnęła Wandzia w ręce. Przeszła z Maryśką do stołowego, by jej pomóc w nakrywaniu do stołu. - Wuj zadowolony ze zjazdu? Duży był w tym roku? - wypytywała Mary wycierającego ręce opiekuna. - Mniejszy niż w latach poprzednich, bo sporo młodszych weteranów ochotniczo zgłosiło się na front, zwłaszcza mechanicy lotnictwa i marynarze. A propos marynarzy, mówiono na zjeździe o trzech ze starokrajskiej marynarki o nazwiskach: Socha, Płonka i Turkiewicz, którzy w Detroit zostali postawieni w stan oskarżenia za nielegalne przekroczenie granicy USA. - Uciekli z okupowanej Polski? - Tak jak wielu innych - nachmurzony staruszek utykając usiadł za stołem. - Bronił ich znany wśród Polonii amerykańskiej mecenas Chamski, który w swojej mowie obrończej dał prztyczka w nos napuszonym sędziom amerykańskim, domagającym się ich wydalenia ze Stanów. - Rozumy potracili? - oburzyła się Maryśka. - Co im ten mecenas wyrąbał? - spytała Wandzia. - Że na okręcie "Rotterdam", który w listopadzie 1939 roku przypłynął z Europy do Stanów, było 112 żydowskich uchodźców z Polski, przyjętych z otwartymi ramionami, bo ich pieniądze gwarantowały legalność, podczas gdy polskich marynarzy cudem uratowanych ze zbombardowanego statku, gdzie ich mienie poszło z okrętem na dno morza, kraj wielkich swobód demokratycznych wyrzuca poza granice, mimo że organizacje polonijne zapewniły im zatrudnienie. - Brawo! - krzyknęła uradowana Wandzia. - Ucałowałabym tego mecenasa za jego szlachetną postawę. - A sąd jaki wydał wyrok? - spytała zniecierpliwiona Maryśka, podsuwając wujowi wędlinę, masło i bułki, zaś Wandzi filiżankę herbaty. Roześmiał się. - Zespół sędziowski tak samo wzruszył się jak panna Wandzia przed chwilą, zwłaszcza gdy adwokat Chamski ostentacyjnie wyraził oskarżonym współczucie dla ich tułaczej niedoli, spowodowanej napaścią hitlerowską na bohatersko broniącą się Polskę. Sąd zawiesił karę naszym marynarzom za kaucją 500 dolarów, natychmiast przez obrońcę pokrytą. Uczennice, czując skurcz w gardle, przestały jeść. Nastrojową chwilę ciszy przerwał rubaszny głos tajemniczo uśmiechniętego gospodarza: - Jak tam, Maryś, zrobiłaś już wypracowanie domowe na jutrzejszą lekcję? - A gdybym powiedziała, że nie, to wuj by mnie zganił w obecności Wandzi? - odpowiedziała pytaniem. - No nie, tylko bym jeszcze dłużej przetrzymał list od Jurka do ciebie, wręczony mi przez listonosza na ulicy, gdy wyjeżdżałem do Detroit... Dziewczyna z wypiekami na licach poderwała się od stołu. - Jak można mnie tak męczyć wujku - udawała oburzenie. - Od miesiąca wyczekuję od niego listu. Gdzie go wuj położył? - Tam gdzie zawsze, na górnej półce komody. Sądziłem, że przez ciekawość tam zajrzysz. - Ja po wujkowych szufladach nie myszkuję - droczyła się w podskokach biegnąc do pokoju opiekuna. - To ładnie o tobie świadczy - rozbawiony gospodarz podsunął Wandzi z rozpakowanej paczuszki pokrojony sernik, ulubiony przysmak pupilki. Dłuższą chwilę bawił Wandę wesołymi anegdotami, a Maryśka z jego pokoju nie wracała, Skowronkówna ze smakiem zjadła detroicki sernik, dopiła herbatę, a zniecierpliwiona nieobecnością przyjaciółki, wstała. - Wysiedziałyśmy się dość przy łacinie i czas mi wracać. Mary! Do jutra, pa! - zawołała, nakładając płaszcz. Speszona Maryśka przybiegła z otwartym listem, przepraszając za swój nietakt. - Odprowadzę cię, tylko nie gniewaj się na mnie, a posiedź jeszcze chwilę - nalegała na udobruchaną już przyjaciółkę. - Jeśli cię interesuje opis pierwszego nocnego bombardowania Berlina, w którym Jurek brał udział, to z radością ci przeczytam. Wandzi z ciekawości pojaśniało oblicze. Ostrowski nie mniej od Wandzi był zaintrygowany akcją bombardowania Berlina. - Dotąd prasa ani radio nie podały o nalotach na Berlin. Kiedy to miało miejsce? - W nocy z 23 na 24 marca. - I Jurek cało wrócił z tej pierwszej wyprawy? Maryśka stropiła się. - Nie zdążyłam jeszcze całego listu przeczytać. - To na co czekasz? - huknął. - Pierwszy wypad na Berlin polskich lotników z początkiem 1941 roku jest niesłychanie dla Polaków budującym. Słuchajmy - usadowił się wygodnie na kanapie, zaś uczennice na przeciwległym tapczanie. Dziewczyna rozpoczęła czytanie, omijając ustęp o intymnych zwierzeniach zakochanego lotnika. "Ulegam Twojej prośbie przysyłania Ci opisów z ważniejszych akcji bojowych mojego dywizjonu. Otóż pierwsza w historii polskiego lotnictwa wyprawa Dywizjonu 300 na Berlin, którą Ci opisuję, miała dla Niemców raczej symboliczne znaczenie wobec przechwałek Goeringa, który niedawno buńczucznie twierdził, że prędzej mu na dłoni włosy wyrosną niż alianci ośmielą się Berlin bombardować. 23 marca będąc w hangarze otrzymałem polecenie zameldowania się w kancelarii dowódcy eskadry. Tam w pisemnym rozkazie przeczytałem nazwiska lotników z Dywizjonów 300 i 301 wyznaczonych do nocnego lotu, bez wyszczególnionej - jak zwykle - nazwy celu. Jedną z czterech załóg stanowili: pierwszy pilot kapitan Romuald Suliński, drugi - porucznik Jerzy Gołkowski..." Wandzia gwałtownie zareagowała: - To brzydko z twojej strony, żeś ukryła przede mną stopień oficerski swego wielbiciela - okazała przyjemne zdziwienie. - Czytaj dalej, kochana - ścisnęła jej ramię przepraszającym gestem. "... nawigator porucznik_obserwator Czesław Dej, radiotelegrafista sierżant Bieżuński oraz strzelcy: sierżant Żuchowski i Falkowski. Mieliśmy lecieć lekkimi, dwumotorowymi nocnymi bombowcami Wellington. W kancelarii Suliński, sam nie znając miejsca celu, potwierdził pisemny rozkaz: polecił mi udać się do pokoju załóg, sprawdzić i przygotować osobisty ekwipunek do nocnego lotu. Teraz też układając na stole futrzany kombinezon, hełm, rękawice, spadochron, grube skarpety wełniane, notatnik, ołówek, buty futrzane i inne akcesoria, starałem się na podstawie poprzednich operacji odgadnąć cel bombardowania, jego odległość i wyznaczoną trasę lotu: czy będzie ona prowadzić nad morzem, czy nad lądem i jak intensywną napotkamy niemiecką obronę przeciwlotniczą, gdy z głośnika usłyszałem głos oficera operacyjnego. Wzywał wszystkie załogi wyznaczone na dzisiejszy nocny lot do natychmiastowego stawienia się w pokoju operacyjnym. Poszedłem z notatnikiem w ręku w towarzystwie kolegów do oczekującej pod hangarem ciężarówki. Dojechaliśmy nią przed budynek Komendy Stacji Swinderby. W pokoju operacyjnym oczekując początku odprawy wraz z porucznikiem Dejem oglądałem rozpiętą na frontowej ścianie olbrzymią mapę, upstrzoną różnokolorowymi chorągiewkami i poprzecinaną wstążkami, lecz żaden z tych znaków nie wskazywał wyznaczonego na dzisiejszą noc celu. Na odprawie dowiedziałem się jedynie, że lot będzie długi, wymagający napełnienia wszystkich zbiorników paliwem przy równoczesnym zredukowaniu obciążenia bombami do minimum. W związku z tym start na ten lot operacyjny wyznaczony został z lotniska Langham..." Gospodarz wtrącił: - Znam go! Leży na brzegu wschodniej Anglii w pobliżu Dover. Jurek ciekawie opisuje przebieg tych przygotowań. Słucham! "Załogi mające brać udział w tym locie, otrzymały rozkaz przeprowadzenia powietrzem swych samolotów na wysunięte lotnisko Langham, gdzie zostaną zaopatrzone w paliwo, ładunek bomb i gdzie odbędzie się końcowa odprawa z podaniem trasy i nazwy celu. Z uroczystej miny dowódcy dywizjonu wywnioskowałem, że czekający nas lot nie należy do łatwych. Pułkownik Makowski zwrócił nam uwagę na dokładną obserwację rozkładu bieżni, podejść i otaczających przeszkód w czasie lądowania na lotnisku, bowiem start w nocy i z takim obciążeniem będzie wymagał od pilotów dużej uwagi". Przejęta Wanda głośno myślała: - Nie dziwię się teraz, że piloci muszą mieć nerwy jak postronki. Szybowniczka zbyła jej uwagę lekceważącym uśmiechem. Nie odrywając oczu od zapisanego arkusza, czytała dalej: "Czegoś podobnego jeszcze nie było w historii dywizjonu bombowego. Wszyscy byli zaskoczeni niezwykłą procedurą przygotowania lotu operacyjnego. Na odprawie obowiązywała ścisła tajemnica załogi, stąd mowy nie było o jakiejkolwiek dyskusji lub komentarzach o tym, co zostało podane do wiadomości". Emeryt roześmiał się kpiąco: - E, tam! Jurkowi nie mógłby zabronić snucia domysłów nawet sam marszałek wojny. "Poza tym ta przeciągająca się tajemniczość wzmagała stan nerwowego napięcia. Byliśmy w oczekiwaniu czegoś niecodziennego, nadzwyczajnego. Ty, jako pilotka, na pewno uległabyś tym emocjom. W godzinach popołudniowych wykonaliśmy przelot z bazy na lotnisko, położone od piaszczystego brzegu morza zaledwie o milę. Bieżnia miała twardą nawierzchnię, ale ułożona była na pagórku. Gdy się patrzyło z jednego końca bieżni, nie widziało się jej końca drugiego, zakrytego wierzchołkiem wzgórza. W przedłużeniu teren był pofałdowany, pokryty krzewami i wybojami, opadający łagodnie w kierunku morza". - Brr! - wzdrygnęła się Wanda na myśl startującego z opóźnieniem samolotu wprost w morskie fale. Maryśka oderwała oczy od listu. - Podobne obserwacje zdążył Jurek poczynić podczas podejścia do lądowania, zgodnie zresztą z poleceniem dowódcy. "Po wylądowaniu zostaliśmy przyjęci przez angielskich mechaników, którzy zajęli się naszymi maszynami. Nas przewieziono autobusem do kasyna, gdzie oczekiwaliśmy przybycia reszty załóg. Po kolacji zwołano nas na odprawę do pokoju operacyjnego. Tam położono wreszcie kres naszym domysłom i napięciu nerwowemu. Na podium, przed rzęsiście oświetloną i upstrzoną kolorowymi znakami mapę, wyszedł dowódca Dywizjonu 300, pułkownik Makowski, w towarzystwie oficera informacyjnego i operacyjnego. Podniesieniem ramienia dał znak do zachowania ciszy. Na sali ustał gwar. Z zapartym oddechem czekaliśmy wyjaśnienia zagadkowej tajemniczości. Rozległ się twardy głos dowódcy: - Celem naszego nocnego lotu jest Berlin!!! Nastąpiła cisza, jak w kościele przy podniesieniu, chwila, w której każdy z nas z zaciśniętymi ustami oceniał powagę sytuacji i ważność zadania. Zdyscyplinowani nie śmieliśmy wykrzyczeć rwących się z dna duszy słów: - To za Warszawę! Za katusze rodaków w lochach gestapo! - Szkoda tylko, że nie udźwigniemy więcej bomb! - Ten lot przybliży nas do Polski, boć z Berlina to już kwestia kilkudziesięciu minut! Takie i podobne pobożne życzenia przewalały się przez gorące głowy. Następnie szczegółowo omówiono rodzaje celu, jego położenia, cechy rozpoznawcze i widoczność, drogi do celu i z powrotem, aktywność obrony przeciwlotniczej wroga i komunikację radiową. Podano radiowe i świetlne latarnie nawigacyjne na trasie, informacje co do powrotu i lądowania - w końcu ostatecznie omówiono porządek startu". W szeroko otwartych oczach Wandy odbiło się zdumienie. - Nie przypuszczałam, że aż tak dokładne i drobiazgowe są przygotowania do nocnych lotów bombowych. Gospodarz przytaknął głową. - Mnie też uderzyły te pozornie drobne szczegóły - dorzucił, milknąc na wymowny ruch lektorki. "Dowiedzieliśmy się, że bieżnia prócz wspomnianego poprzednio wzniesienia, jest stosunkowo krótka i przy całkowitym obciążeniu Wellingtona, pełnymi zbiornikami paliwa i bez mała tysiącem funtów bomb różnych wielkości, będzie wymagała od pilotów wyjątkowej staranności i dokładności wykonania startu. Wybrano do niego najdłuższą bieżnię wyprowadzającą prosto w morze, przy lekko skośnym czołowym wietrze, którego siła miała stopniowo słabnąć w miarę nadchodzenia nocy - w głosie pilotki przebijał niepokój. - Start wyznaczono w godzinę po zachodzie słońca w pięciominutowych odstępach. Mój samolot miał startować jako trzeci z rzędu". - Jakież to denerwujące - szepnęła przejęta Wanda, palcami nerwowo szarpiąc guzik od sukienki. "Trasa do celu była wykreślona linią prostą z Lincoln w środkowej Anglii do Berlina. Gdyby komu z nas groził brak paliwa, nie należało wracać do bazy, lecz lądować na najbliższym nadbrzeżnym lotnisku, napotkanym w drodze powrotnej. Meteo przepowiadało noc ciemną, lecz około północy miał wzejść księżyc. Będąc w tym czasie nad celem, mieliśmy korzystać z tego oświetlenia przy odszukiwaniu miejsca zrzucenia bomb. Nad nim zapowiadano dobrą widoczność przy nieznacznym lub całkowitym braku chmur. Wyznaczonym celem była jakaś kwatera gestapo niedaleko Unter den Linden, na północ od trzech większych stawów". - Fiuuu! - zagwizdał weteran - trafić w kwaterę tych bandytów, to sztuka nad sztukami. "Studiowaliśmy z nawigatorem zdjęcia celu bardzo skrupulatnie, by ten skąpy ładunek bomb, niesiony tyle pracowitych godzin, nie poszedł na marne. Padają ostatnie zarządzenia odprawy dobiegającej końca: - Załogi będą oczekiwały w samolotach na sygnał startu! - Obowiązuje kompletna cisza radiowa! - Silniki zapuszczać dopiero na sygnał rakiety! - Samoloty kołować według wyznaczonej kolejności i ustawiać rzędem na początku bieżni! - Startować na sygnał świetlny dyżurnego na starcie! A teraz: Załogi! - Do samolotów!" Gospodarz nie wytrzymał: - Wandzia ma rację twierdząc, że piloci muszą mieć nerwy z postronków. - Wujku! - syknęła lektorka, wzrokiem poszukując zagubionego akapitu. - "O zachodzie słońca odwożą nas do naszych samolotów. W mroku, na tle jasnego jeszcze horyzontu kontrastowo odbijają się ciemne sylwetki przydrożnych drzew. Obeznany z drogami na lotnisku kierowca autobusu podjeżdża do rozstawionych pojedynczo wzdłuż granicy lotniska samolotów: podczas króciutkiego postoju przy każdym zapowiada odczytaną na kadłubie literę. Usłyszawszy literę "W" - opuszczam z moją załogą autobus i po schodach wdrapuję się do Wellingtona. Po chwili znikamy w słabo oświetlonym otworze pod kadłubem. Jako drugi pilot miałem obowiązek sprawdzenia paliwa i bomb. Zwróciłem się z tym do mechanika, otrzymując zapewnienie, że zbiorniki są napełnione pod same szyjki aż do przelania i bomby o przepisowym ciężarze są należycie podwieszone. - Good luck to you! - słychać ciche obopólne życzenia personelu obsługi i latającego. Wszedłem do wnętrza Wellingtona ostatni. Podano mi z dołu drabinkę. Zaledwie ją wciągnąłem, obsługa ziemna zamknęła klapę drzwi. Zajęliśmy swoje stanowiska w płatowcu i oczekujemy zapowiedzianego sygnału rakiety do zapuszczenia silników. Kapitan Suliński siedzi przy sterze po mojej lewej stronie, ja natomiast stoję i przez okno badam teren. Niebo nad moim stosunkowo krótkim horyzontem staje się coraz ciemniejsze, a sylwetki drzew stopniowo tracą ostrość konturów. Mój zsynchronizowany na odprawie zegarek wskazuje blisko czas startu. Jakoż z ciemnej płyty lotniska wystrzela w niebo rakieta. Kapitan naciska guzik startowy i uruchamia jeden silnik, a gdy zaskoczył, wykazując normalne obroty - drugi. Chwilę grzeje motory na nieco zwiększonych obrotach powodując podniesienie temperatury oleju, po czym sprawdza działanie silników, kolejno jeden i drugi, by dać sygnał do usunięcia podstawek spod kół. Ruszyły bombowce po linii startowej. Przed nami przekołował jeden, potem drugi. Teraz na nas kolej. Zaczynamy kołować do startu. Przez chwilę mechanik pomaga światłem latarki elektrycznej wyjść na "panameter", czyli drogę obwodową, po czym wskazując kierunek machaniem świecącej latarni, pozostawia nas własnym decyzjom. Manipulując raz lewym, raz prawym silnikiem kołujemy kierując się światłami nawigacyjnymi samolotu, posuwającego się przed nami. Pierwszy bombowiec wykonał skręt o 90 stopni i zatrzymał się. My podkołowaliśmy nieco bliżej i stanęliśmy tuż za poprzedzającym nas". Przejęta opisem startu bombowców Maryśka zaczerpnęła w płuca duży haust powietrza i pochyliła głowę nad arkuszem. "Wkrótce ukazało się zielone światło dyżurnego na starcie. Usłyszeliśmy warkot silników na pełnym gazie. Ciemna sylwetka pierwszego Wellingtona, oświetlona światłami pozycyjnymi, ruszyła z miejsca nabierając rozpędu i... znikła za pagórkiem. Drugi ustawia się do startu. Zabłyskała zielona sygnałowa lampa. Promień jej przesunął się po trawie, podniósł i zatrzymał czujki na kabinie samolotu na starcie. Ruszył drugi: toczył się coraz szybciej i znikł z pola widzenia. Przychodzi kolej na nas. Ustawiamy się na bieżni gotowi do startu. Następuje rutynowe sprawdzenie wykonania czynności przedstartowych. Dopinam pasy i podnoszę siedzenie jak najwyżej, by móc oglądać przebieg startu. Czekamy na nasz sygnał". - Nie zazdroszczę Jurkowi tej przyjemności - zauważył kpiąco gospodarz, zakładając nogę na nogę. "Mija pięć, dziesięć minut: silniki się przegrzewają a sygnału nie ma. Zaczynamy się denerwować..." - No, myślę! - mruknął Mateusz, amerykańskim zwyczajem opierając stopy o wierzchołek fotela. "Bo jak teraz będzie wyglądał start na przegrzanych silnikach? Gotów jest nawalić podczas rozbiegu. - Czemu ta zwłoka? - nie śmiemy głośno wypowiedzieć przypuszczenia o rozegranej tragedii pierwszego bombowca, a cisza radiowa nie pozwala zapytać kontrolera ruchu o przyczynę powstrzymania od startu eskadry w przewidzianym terminie. Mija 15 minut. Zdenerwowany spoglądam na wskaźniki temperatury oleju, które wciąż wykazują tendencję zwyżkową. Cała załoga zaczyna złorzeczyć na kierownictwo ruchu, gdy nagle mrok przebił zielony sygnał". - Powiedz wreszcie, Maryś, co to było? - zawołał opiekun, a nie otrzymawszy odpowiedzi, westchnął tylko. "Kapitan przymknął żaluzję chłodzenia silników i zapowiedział przez telefon pokładowy: - Uwaga! Startujemy! - po czym flegmatycznym ruchem ręki przesunął manetki gazu do przodu na "pełny gaz". Zagrzmiały silniki ziejąc ogniem rur wydechowych: brzechwy sprężarek piszczą najwyższym tonem, gwiżdżą śmigła wcinające się w powietrze na małym skoku. Wellington toczy się po wytyczonej lampkami bieżni. Coraz szybciej znikają pod płatem światełka znaczące pas startowy. Wychodzimy na szczyt wzniesienia, przechodzącego przez lotnisko. Po przeciwnej stronie pagórka ustawiony reflektor lotniskowy oświetla przeszkody poza jego granicą. Oceniam sytuację po przeciwnej stronie wzgórza i lakonicznie podaję pilotowi swoją ocenę: - Kierunek dobry! Trzymaj! Światełka pasa startowego teraz zlewają się w jedną linię. Koła odrywają się od ziemi - jesteśmy w powietrzu". Z piersi Wandy i weterana wybiegło westchnienie ulgi. Maryśce załamał się głos, lecz po chwili czytała dalej: "I oto ku memu przerażeniu widzę wierzchołki drzew w smugach naszego światła pozycyjnego i promieni reflektora z lotniska, jak przemknęły tuż pod prawym skrzydłem. - Przeszliśmy ponad drzewami na centymetry... - informuję kapitana. Silniki pracują sprawnie. Nabieramy wysokości. Białe grzywy fal, rozbijających się przy brzegu, dają znać, że jesteśmy nad morzem, a wykonany skręt do brzegu wskazuje na przyrządach pokonanie wzniesienia. Wkrótce po schowaniu klap i przestawieniu śmigieł na długi skok temperatura oleju zaczęła stopniowo opadać do normalnej, zatem po przelocie ponad oświetlonym lotniskiem przyjęliśmy kurs do celu, podany przez nawigatora". - Jurek wcale nie wspomina, czy komunikat meteo sprawdził mu się na trasie - rozmyślał głośno Ostrowski. - Wuj mnie wyprzedza, bo właśnie Jurek pisze: "Noc była ciemna, jak przewidywano, a niebo gwiaździste. I podczas gdy kapitan wciąż nabierał wysokości, utrzymując wyliczony kurs, ja pilnie studiowałem mapę południowo_wschodniego brzegu Holandii, ażeby dokładnie ustalić punkt przekroczenia brzegu i wejścia w kontynent. Pomagały mi w tym białe grzebienie fal, rysujące sobą wyraźną krzywą linię wybrzeża. Jakoż znalazłem punkt przekroczenia brzegu i zwróciłem się do porucznika Dei, chcąc uzgodnić z nim moją obserwację. Od tej chwili przebywaliśmy na terytorium nieprzyjaciela i należało baczyć, by nie zostać zaskoczonym przez nocnego myśliwca. Mijała godzina za godziną, zmniejszając odległość dzielącą nas od granic Polski. Pod nami ciemna otchłań: w niej tu i tam dostrzegam mniejsze lub większe światła, których ani pochodzenia, ani tożsamości ustalić nie mogę. Miejscami zarysowują się większe pomarańczowe ogniska, wskazujące na jakieś pożary: gdzieniegdzie zaś było można dostrzec oświetlone lotnisko. Odnosiło się wrażenie, że tam w dole nic sobie nie robią z naszej obecności ponad ich głowami. A może to były po prostu pozorowane lotniska, którymi chciano nas zwabić, abyśmy opróżnili nasz skromny zapas bomb gdzieś w szczerym polu?" - To takie pułapki nastawia się na pilotów bombowych? - Wandzia w niepomiernym zdumieniu złożyła ręce. Maryśka skwapliwie przytaknęła jej głową. - W poprzednich listach Jurek wymienił ich sporo - odpowiedziała. - Ale gdzie to skończyłam? Aha: "Nad nami sklepienie wszechświata utkane milionami gwiazd. Szczególny sentyment zawsze miałem do Gwiazdy Polarnej, toteż teraz wyszukuję ją spośród innych: zerkam na nią i porównuję położenie jej w stosunku do ogólnego kierunku lotu samolotu". - Tego nie wiedziałem, że Jurek należy do sentymentalnych romantyków - mruknął weteran, dla odmiany przenosząc nogi z fotela na kanapę, by ułożyć się wygodniej. "W ustalonych na odprawie godzinach sierżant Bieżuński, manipulując anteną kierunkową robił pomiary, wcinając się na znane mu stacje radiowe i w stopniach podawał odczytane kąty nawigatorowi, który wykreślał je na swej karcie nawigacyjnej. Po takich dwóch lub trzech wcięciach wyznaczał nasze położenie. Po tych radiowych pomiarach kierunkowych, przeliczał poprawki i po chwili w słuchawce telefonu pokładowego słychać głos porucznika Dei, przeznaczony dla pilota: - Nowy kurs 115 stopni! Kapitan sprawdził żyroskop z busolą i poprawiając przyrząd odpowiedział tym samym tonem: - Kurs 115 stopni!" Skowronkówna z zafrasowaną miną wtrąciła: - Tyle razy leciałam samolotem pasażerskim, a dopiero dzisiaj z opisu pana Gołkowskiego zrozumiałam ciężką i odpowiedzialną służbę załogi każdego samolotu, szczególnie bombowego. - Tak, tak - dorzucił Ostrowski. - I ja nie przypuszczałem na jak wielkie niebezpieczeństwo są narażeni nasi lotnicy w Raf. Maryśka posłała mu wdzięczny uśmiech, zauważając: - Zrozumiała też jest duma z naszych orłów, walczących z niemiecką Luftwaffe, prawda, wuju? - Prawda, ale nie przerywaj sobie czytania, a jestem niespokojny, czy Jurek cało wrócił z tej wyprawy na Berlin? "Lecąc na wysokości 15 do 18 tysięcy stóp znajdujemy się co prawda poza zasięgiem lekkiej broni obrony przeciwlotniczej, lecz zdajemy sobie sprawę, że piloci Luftwaffe z łatwością nas dostrzegą i dosięgną przy pomocy nocnych myśliwców lub ciężkiej artylerii przeciwlotniczej. Z początku wyczekiwaliśmy ukazania się myśliwca nocnego, prowadzonego aparatami podsłuchowymi z ziemi, a kierowanego do celu radiem, wskutek czego nasz bombowiec zostanie uchwycony w snopach reflektorów, wskazujących położenie i kierunek naszego lotu. Mogliśmy też przewidywać, że wytyczą naszą trasę pionowymi snopami reflektorów z lewej i prawej strony korytarza, wzdłuż którego lecimy, by w ten sposób wskazać swoim myśliwcom nasz kierunek, położenie i wysokość". - To straszliwa, perfidna pułapka - szepnęła pobladła Wanda. - Dosadnie to, Wandziu, określiłaś - przytaknęła pilotka, kontynuując czytanie listu: "Tymczasem wszędzie ciemno i mimo wytężonych, aż do bólu szeroko otwartych źrenic obu strzelców i moich, nic podejrzanego nie zauważono. Podejrzliwość i uczucie niepewności wzmogły się we mnie z ukazaniem się księżyca, który teraz oświetlał nam nie tylko ziemię, ale i drobne seledynowe chmury, a wśród których nasz ruchomy bombowiec na białym tle rysował się ostro czarną sylwetką, stwarzając wymarzony cel dla nocnych myśliwców. Pomyślałem: Niemcy przepuszczają nas wolno, by w głębi Rzeszy przygotować nam skuteczniejsze lanie. Złowrogie myśli podsuwały koszmarne obrazy pozostawionych w Ojczyźnie rodzin na łasce zwyrodniałych zbrodniarzy, i że wystarczy z tej odległości jeden skok, by najdroższych zobaczyć... To znowu wbrew wskazówkom przyrządów dostrzegłem brak paliwa, który nas zmusi do lodowatej kąpieli w Morzu Północnym... Jak to przyjemnie po wyczerpującym nocnym locie wrócić do oczekujących kolegów i marzyć o normalnych, przewidzianych programem zajęć - ćwiczeniach... Sama jesteś pilotką - i mimo słabego doświadczenia lotniczego, zrozumiesz lepiej niż zwykli zjadacze chleba stan psychiczny pilotów bombowych w akcji, pozbawionych łączności z portem macierzystym, często z braku tlenu ulegających zamroczeniu. Doszedłem do przekonania, że ciągłe zajęcia podczas lotu nocnego, obserwacja nieba i ziemi, wskaźników pracy silników - ciśnienia i temperatury oleju, obrotów motorów, zużycia paliwa i zapasu tlenu - trzymają w ryzach nasze nerwy i odsuwają nadchodzące momenty lęku, od których w oczekiwaniu groźnych sytuacji nie jest wolny żadeen normalny mieszkaniec globu. Oba silniki Pegasus XVIII grały należycie, a rozsynchronizowane obroty mające za zadanie wprowadzenie w błąd wrogiego podsłuchu z ziemi - oscylowały równomiernie wytwarzając efekt złowrogiego warczenia ponad głowami pogrążonych we śnie Niemców. Minęła połowa drogi do celu. Jesteśmy zdani wyłącznie na własne siły, gdyż nadal obowiązuje cisza radiowa. Bowiem na odprawie zobowiązano nas, że dopiero po spełnionym zadaniu, czyli w drodze powrotnej, wolno nam nawiązać łączność radiową z Anglią. Rozumiesz teraz, Najdroższa, że w tych warunkach jedynie dokładna praca radiotelegrafisty i nawigatora zadecyduje jak wyjdziemy na cel: trafimy weń czy też bomby zrzucimy na chybił trafił. I tak, nie będąc nękani pociskami niemieckiej obrony przeciwlotniczej, minęliśmy pas obrony nocnych myśliwców i kolejno - pierwszy, drugi i trzeci pas obrony artylerii zenitalnej. Reszta lotu do celu minęła bez przeszkód. Tłumaczę to sobie tym, że Niemcy bądź uważają nas za samoloty strategicznego rozpoznania, bądź święcie wierząc zapewnieniom bufona Georinga, że alianci nie odważą się na bombardowanie Berlina - uznali za najlepsze nie zdradzać swych obronnych pozycji. Dochodził obliczony czas zbliżenia do celu. Oświetlając latarką elektryczną skrawek mapy, gdzie był nakreślony cel - badałem ciemniejsze i jaśniejsze plamy terenu oraz świecące jak lusterka powierzchnie zbiorników wodnych. Starałem się dopasować je do znaków topograficznych na mapie. - Uważaj na rzekę! - padły ostrzegawcze słowa nawigatora. - Nie wolno nam jej przekroczyć - dodał, podchodząc do mnie ze swoją mapą, by dokonać porównania błyszczących wstęg wodnych, z tej wysokości lśniących jak srebrne nici, znaczące sobą kapryśny wzór na tle czarnego welwetu ziemi..nv XV (c.d.) W dwójkę rozpoznaliśmy zarysy oczekiwanej rzeki. Dopasowując kształt jej zakrętów, położenie dopływów i okolicznych jezior, których powierzchnie błyszczały jak zwierciadło, ustaliliśmy nasze położenie w stosunku do terenu, zwane Fix. Okazało się, że minęliśmy nasz cel w odległości 10 mil na południe, co było nikłym błędem, stąd na polecenie nawigatora skręciliśmy na północ wzdłuż rzeki, przygotowując się do akcji: pilot otworzył drzwiczki wyrzutni bomb, strzelec_bombardier natychmiast zajął stanowisko przy celowniku. - U_wa_ga! Zbliżamy się do celu! - zabrzmiał w cielsku Wellingtona głos opanowanego nawigatora. - Drzwi bombowe otwarte! - odpowiedział kapitan. - Wysokość 10 tysięcy - szybkość 130. Odbezpieczyć bomby! Bombardier po sprawdzeniu nastawienia celownika bombowego, w trakcie wykonywania swych czynności, powtarzał: - Wysokość 10 tysięcy, szybkość 130, bomby odbezpieczone. Drzwi otwarte! Z tą chwilą bombardier obejmował komendę nad prowadzeniem samolotu. Regulując kierunek, zawołał do pilota: - W lewo! W chwilowej ciszy silniki grały swój hymn na cześć bóstwa techniki, odkrytej przez geniusz ludzki. Wellington zdawał się płynąć w cichym nocnym powietrzu jak łódź po gładkiej tafli jeziora. - Jeszcze w lewo! - grzmiał rozkaz bombardiera. Bowiem nikt inny z załogi nie miał prawa zabierania głosu podczas nalotu na cel, a jedynym wyjątkiem był raport o zagrożeniu atakiem myśliwca. To było zadaniem drugiego pilota wraz ze strzelcem, stąd pilnie penetrowałem wzrokiem horyzont i gwiaździste sklepienie, by uniknąć zaskoczenia. Obserwacją objąłem przednią półkulę - strzelec tylną. - Kurs, okey - słychać głos bombardiera. - Lekko w prawo! Okey! - w jego komendzie znać było wzrastające podniecenie. Nic dziwnego: była to ostatnia poprawka kierunku; odczuliśmy lekkie podrzucenie bombowca, jakby łagodny podskok na pagórku, a jednocześnie usłyszeliśmy okrzyk bombardiera: - Bomby poszły! Teraz w błyskawicznym odwrocie komendę przepisowo objął nawigator, mając już obliczony kurs powrotny z celu do bazy - 285 stopni. - Kurs: dwa - osiem - pięć! - wydał pilotowi rozkaz. W momencie pochylenia lewego skrzydła uchwyciłem kątem oka pojedyncze iskry wybuchające ogniem z czarnej czeluści ziemi, a jednocześnie zelektryzował nas radosny okrzyk uszczęśliwionego bombardiera: - Bomby w celu!!! Nie było czasu na wzajemne składanie sobie gratulacji, bo każdy z nas miał pilne zadania. Pilot, po zamknięciu hydraulicznie poruszanych drzwi komory bombowej, nastawiał nowy kurs i uzgadniał żyroskop z busolą, ja sprawdzałem - chyba setny raz, wszystkie przyrządy pokładowe, nawigator - pochylony nad mapą nawigacyjną - odmierzał kąty, wektory, kreślił linie i obliczał nowy, poprawiony kurs do domu, radiotelegrafista stroił odbiornik, robił pomiary kątów i podawał je nawigatorowi. Nie była to łatwa robota, zważywszy odległość własnych stacji nadawczych, jak również moc ciągłych przeszkód ze strony silniejszych lub bliżej położonych radiostacji niemieckich. Bombardier powrócił na swoje stanowisko w przedniej wieżyczce karabinów maszynowych, zajmując się obserwacją horyzontu i nieba. Tylny strzelec, żartobliwie zwany "strzelcem ogonowym", który podczas naprowadzania na cel i bombardowania ze zdwojoną uwagą badał niebezpieczny pas działania, podczas gdy reszta załogi była zajęta poszukiwaniem i bombardowaniem celu, teraz kontrolował swoją tylną półkulę. Przeszukiwał wzrokiem niebo i ziemię ze szczególnym uwzględnieniem punktów świetlnych, napotkanych na tle otaczającej pas czerni, bo mogły pochodzić z rur wydechowych wrogiego statku". - Zostać znienacka napadniętym pod niebem w ciemności nocy, to przechodzi moje wyobrażenie - przejęta Wandzia przytuliła się do przyjaciółki, drżącej z emocji opisu pierwszej wyprawy bombowej lotników na stolicę III Rzeszy. "Zwykłą koleją rzeczy, po wykonanym bombardowaniu piloci zmieniali się przy sterach. Już miałem objąć pilotowanie maszyny w drodze do bazy, gdy tylny strzelec ostrzegł, że jesteśmy ostrzeliwani przez artylerię zenitalną: - Artyleria o piątej z dołu! - uprzedził wartownik, co w żargonie lotniczym oznacza, że dostrzegł wybuchy granatów z tyłu za Wellingtonem po prawej stronie kadłuba, a zapalnik granatów był nastawiony za nisko w stosunku do lotu naszego bombowca. Ta chybiona, szczęśliwa dla nas salwa, ostrzegła nas, że Niemcy namierzają się teraz na nasz samolot aparatami podsłuchowymi. Chcąc uniknąć zestrzelenia musimy przejść do akcji mylenia podsłuchu stosowaniem ciągłych zmian szybkości, kierunku i wysokości naszego lotu". - Mieli chłopcy szczęście, że nie zostali zaatakowani przed celem nad Berlinem - gorączkował się opiekun. - Czytaj, Mary, prędzej, jak się to skończyło. "Zanim dostaliśmy następną salwę granatów upłynęło parę minut ciszy. Zdołałem wzrokiem uchwycić kilka rozrzuconych iskier, kolejno rozbłyskujących jedna po drugiej, po czym w miejscu każdej iskry kłębił się czarny dym. Naliczyłem sześć takich kłębów z prawej strony bombowca na wysokości skrzydła - podałem zatem przez telefon pokładowy: - Artyleria o trzeciej na naszym poziomie! Pilot momentalnie zmienił kierunek lotu i zaczął nabierać wysokości. Po pierwszych próbnych salwach wroga, nastąpiło mocne uderzenie. Raz po raz ukazywały się czarne obłoki w formie znanych Ci z lotów szybowcowych cumulusów. Spiesznie wtedy donosiłem telefonem pokładowym: - Artyleria o siódmej! Artyleria o trzeciej! Artyleria o dziewiątej z dołu!... z góry, na naszej wysokości! Widzę nawet przed sobą rozsiane na horyzoncie iskry jak z ogni bengalskich, ale szybko gasną. To wszystko działo się w nieprawdopodobnie krótkim czasie, nie pozwalającym na żadną naszą akcję. W miejscu iskier kumulowały się kłęby dymu raptownie się zmieniające: postrzępionym kształtem naśladowały nimbusy. Nie zdążyłem dokończyć meldunku: Artyleria o pierwszej! - gdy włączył się podniecony głos strzelca z przedniej wieżyczki: - Artyleria o jedenastej!" Zdesperowany weteran zaklął po angielsku, ale zmitygował się i przeprosił dziewczęta. - Ale się, biedaki, wpakowali w gniazdo os - gospodarz objawiał coraz silniejsze zdenerwowanie. Wtórowała mu przejęta Wanda: - Jak się z tego piekła wykaraskali? "Meldunki mieszały się - informowała lektorka. - Wybuchy następowały częściej niż zdołaliśmy je zameldować, wobec czego kapitan nakazał załodze zachowanie pełnej ciszy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przelatujemy nad pasem obrony ciężkiej artylerii zenitalnej. Byliśmy osaczeni gęstym ogniem artylerii, strzelającej do nas nie w zasięgu wąskiego celu, ale w szerokim polu, w którym nasz Wellington musiał przelatywać. Pole to było teraz pokryte odpowiednio obliczonym rozstawieniem luf i rozrzutem poszczególnych dział obrony przeciwlotniczej, przy czym rozpryski granatów wypełniały luki w całkowitym pokryciu tarczy. Teoretycznie biorąc - dostawszy się w tego rodzaju obstrzał, szanse wyjścia zeń były nikłe, lecz lotnik do ostatka broni siebie i maszyny, zabobonnie wierząc w swój "łut szczęścia". Mijały długie jak cała wieczność groźne minuty, a kanonada nie ustawała: wybuchy granatów mknęły po niebie wraz z naszym Wellingtonem, a niektóre z nich sięgały tak blisko, że ich fale głosowe uderzając w kadłub maszyny przypominały odgłosy uderzeń kijem w metalową puszkę. Czasem silniejszy podmuch bliskiego wybuchu granatu gwałtownie przechylał bombowiec na bok, a w innym momencie wlatywał w czarny dym, powstały z co dopiero rozerwanego granatu, powodując podrzucanie i przepadanie podniebnego wehikułu na wzór szybkobieżnej, dech zapierającej windy". - W takim piekle można oszaleć - desperował Ostrowski. "W szarpiącym nerwy napięciu oczekiwaliśmy tragicznego finału - głos młodej lektorki wibrował silnym wzruszeniem. - Spoglądałem na kolegę Sulińskiego, który teraz sam jeden z całej załogi pracował, manewrując bombowcem przez cały czas ostrzeliwania. Podziwiałem go: wydawał się zupełnie spokojny, zwracał baczniejszą uwagę na kurs, szybkość i wysokość niż na śmiercionośne fajerwerki wokół statku, mimo że wiedział, iż pułap ciężkiej artylerii znacznie przewyższał pułap Wellingtona. Ciągłą zmianą wysokości lotu pilot usiłował utrudnić artylerzystom poprawne nastawienie zapalników granatów na właściwą wysokość wybuchu". - Bohater! - szepnęła Skowronkówna. "W ogniu artylerii straciliśmy rachubę czasu i, kiedy ustało ostrzeliwanie, oszołomieni, spoglądaliśmy na siebie z niedowierzaniem. Przywrócił nas do rzeczywistości twardy głos kapitana: - Wszyscy cali? Uradowani, jeden po drugim teraz podchodzili do niego z meldunkiem, że zdrów i cały, czuje się dobrze. Wtedy jego surowe rysy opromienił uśmiech szczęścia. Chytrze manipulując sterami dla zmylenia przeciwnika, polecił załodze wytężyć uwagę przy obserwacji pola widzenia w przewidywaniu obecności nocnych myśliwców. Bowiem nierzadkie były wypadki, że artyleria ogniem wskazywała swoim pościgowcom położenie nieprzyjacielskiego bombowca, a kiedy myśliwiec był już należycie podprowadzony, wówczas przerywała atak, pewna, że myśliwiec dokona zniszczenia samotnego Wellingtona. Zwykle pojedynek był nierówny i najczęściej bezbronny bombowiec padał ofiarą." - Mój Boże! - jęknęła Wandzia, lecz ściśnięta za łokieć przez Maryśkę umilkła. "Czekaliśmy jeszcze kilka minut w niepewności i nerwowym napięciu, a potem przystąpiliśmy do normalnych zajęć: radiotelegrafista nawiązał łączność z grupą bombową w Anglii, przekazując meldunek o spełnieniu zadania i żądając określenia naszego położenia geograficznego Fix przy pomocy "radiowego wcięcia", po nim nawigator podał pilotowi nowy kurs do bazy, ja natomiast starannie sprawdzałem wszystkie przyrządy pokładowe, czy coś nie zostało uszkodzone odłamkami granatów. Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku. Zapas tlenu szybko się wyczerpał ze względu na znaczną wysokość lotu: wysokościomierz wskazywał 18 tysięcy stóp, mimo to kapitan zdecydował pozostać na tej wysokości do czasu minięcia następnego pasa obronnego artylerii. Jakoż jego przezorność znalazła słuszne uzasadnienia, bowiem po kwadransie spokojnego lotu, artyleria znów skierowała na nas ogień. Co prawda tym razem nasilenie było słabsze i jedynie zaobserwowałem kilka wybuchów w pobliżu naszego Wellingtona, którym kapitan Suliński mistrzowsko manewrował, osiągając zawrotną wysokość 21 tysięcy stóp nad poziomem morza, gdzie już z rzadka pociski granatów sięgały". Gospodarz zaśmiał się ironicznie. - Niezły zasięg mają budowane z masła hitlerowskie armaty. - Z masła? - Wanda nie rozumiała jego przenośni, lecz Ostrowski położył palec na ustach, wskazując oczyma na czytającą. "Gdy ustał ogień artyleryjski, byliśmy już niedaleko brzegu holenderskiego. Biała warstwa niskich chmur przesłaniała teren na horyzoncie, stąd obserwacja zarysów morskiego wybrzeża była niemożliwa. Wokół panowała cisza i silniki pracowały bez zarzutu. Zaproponowałem koledze Sulińskiemu zmianę miejsc. Przyjął to z wyraźną ulgą - widać, miał tej przyjemności po uszy. Na zlecenie nawigatora, radiotelegrafista ponownie zażądał z grupy dowodzenia podania Fix, co też momentalnie uzyskał. Okazało się, że odchylenie od wyznaczonej trasy pierwotnej było stosunkowo małe, a odległość od bazy nie przekraczała naszych możliwości. Inaczej natomiast przedstawiała się sprawa z tlenem: wskaźnik jego zawartości wahał się około "E" - empty, co oznaczało: próżny. Wobec tego kapitan radził mi zejść piką na wysokość 10 tysięcy stóp." Weteran poderwał się z kanapy. - Gdzie rozum? Zejście strzałą w dół z 20 tysięcy stóp na 10 tysięcy mógł Jurek odpokutować rozedmą płuc. Pilotka wzruszyła ramionami. - Nie ma obawy, wuju! Już tam medycyna lotnicza dostatecznie sprawdza ciśnienie tętna u lotników na różnych wysokościach. Opiekun sięgnął po fajkę, a napychając cybuch tytoniem mruczał nieszkodliwie: - Wierzę ci, wierzę, ale niechże wreszcie dowiem się, czy Jurek wrócił szczęśliwie do swej bazy w Swinderby. - Z tego, co przeczytałam wnioskuję, że cała załoga Jurka wróciła znad bombardowanego Berlina szczęśliwie - tłumaczyła dziewczyna, poszukując wzrokiem czytanego fragmentu. - Aha, już mam: "Nie muszę Ci, Kochana, wyjaśniać techniki pilotażu podczas pikowania, bo go przerabiałaś pod moim okiem, jednak bombowiec wymaga arcyostrożnego manewrowania sterami. Pochyliłem lekko nos Wellingtona w przepaść: strzałki wysokościomierza "odwijały się", wskazując przebytą trasę. Po drodze wpadliśmy w grube warstwy chmur i kiedy przez ich luki wypatrzyłem brzeg Morza Północnego, wyrównałem stery dopiero gdy podziałka wysokościomierza wskazywała poniżej 10 tysięcy stóp od poziomu morza. Przez jakiś czas tę wysokość utrzymywałem, by radiotelegrafista miał czas przejąć jeszcze jeden Fix radiowy, po czym przebiłem cienką warstwę chmur i zredukowałem wysokość do 5 tysięcy stóp. Wzrokowo udało nam się uchwycić Fix na brzegu holenderskim, który dość dokładnie pokrywał się z otrzymanym Fix radiowym. Nawigator, pewny już swego położenia geograficznego, obliczył i podał mi poprawiony kurs do bazy, dodając doń przypuszczalną godzinę lądowania. Dniało, gdy dolatywaliśmy do brzegów Anglii. Po wejściu w ląd zarysowały się kontury lasów, pól i osiedli. Na lewo od trasy spostrzegłem latarnię nawigacyjną, nadającą sygnał Morse'a. Z nich odczytałem W_X i podzieliłem się tym spostrzeżeniem z nawigatorem. Był uradowany: - Jesteśmy na właściwej trasie. Mimo że lecieliśmy już przy jasnym dniu, macierzyste lotnisko było oświetlone wszystkimi nocnymi światłami. Nawiązałem łączność radiową z dyżurnym lotniska, prosząc o zezwolenie lądowania. Okrążając lotnisko z niepokojem myślałem, czy gniazdo hydrauliczne w Wellingtonie nie zostało uszkodzone pociskami podczas ataku. Ostrożnie też wypuszczałem podwozie, niecierpliwie wypatrując pojawienia się zielonych lampek na tablicy pokładowej. Jakoż znikło lewe czerwone światło ustępując miejsca zielonemu. Odetchnąłem: oznacza to, że oba koła podwozia wyszły prawidłowo i zabezpieczyły się w wysuniętym położeniu, ale jednocześnie nowa troska mnie przygniotła, czy klapy, służące do zwiększenia nośności skrzydła przy małej szybkości lądowania otworzą się równomiernie z obydwu stron? Czy jakiś przewód olejowy nie został przerwany odłamkiem granatu?" - A niech to... - zmitygował się gospodarz obecnością dziewcząt. - Nie dość Jurkowi pułapek w powietrzu, to jeszcze ma ich pełno na ziemi! Maryśka puściła mimo uszu uwagę opiekuna, z wypiekami na twarzy kończyła czytać długi list ukochanego: "Dla pewności postanowiłem opuszczać klapy na raty. Najpierw jakieś 10 stopni bombowiec zniżał się normalnie, więc dodałem raz tyle i jeszcze raz tyle samo i nie napotkałem oporów. Po takim sprawdzeniu działania instalacji hydraulicznej opuściłem pełne klapy w dół. Jeszcze chwila i mijamy granicę lotniska. Domknąłem gaz i podprowadziłem Wellingtona do bieżni. Utrzymywałem go nad ziemią jak najdłużej, żeby ją dotknąć z minimalną szybkością na trzy punkty. Liczyłem się bowiem z możliwością przedziurawienia opony koła odłamkiem granatu i, w tym wypadku sadzając maszynę na trzy punkty, można uniknąć przy lądowaniu poważnej awarii. W połowie bieżni odczułem lekki wstrząs: koła po dziewięciogodzinnym, nieprzerwanym locie dotknęły ziemi. Poczciwy Wellington toczył się po bieżni normalnie, jakby wrócił z krótkiej przyjemnej przejażdżki. Podkołowałem pod hangar. Tu oczekiwała nas grupka uradowanych z naszego powrotu mechaników. Całą noc nie zmrużyli oka: wypatrywali nas, zaniepokojeni naszym losem, bowiem do 3 nad ranem nie mieli od nas żadnej wieści, to znaczy od czasu, gdy załoga Sulińskiego zeszła z celu i w drodze powrotnej zaczęła nadsyłać przez radio meldunki o wykonaniu zadania. Teraz też dowiedzieliśmy się, że tylko cztery Wellingtony z naszego Dywizjonu 300 wystartowały na Berlin i trzy dalsze są w drodze do bazy. Wsiedliśmy do oczekującej półciężarówki. Po chwili byliśmy w Komendzie Bazy, gdzie w pokoju operacyjnym był przygotowany bufet z kanapkami, gorącym kakao i owocami. Po posiłku oficer operacyjny wypytywał nas o ogólny przebieg lotu, znalezienie celu i skuteczność bombardowania, a po nim oficer informacyjny spisywał raport odnośnie rodzaju położenia, intensywności i skuteczności ognia obrony przeciwlotniczej nieprzyjaciela. Meteorolog wypytywał o stan pogody, rodzaj zachmurzenia, widoczność i temperaturę. W tym czasie lądowała następna załoga, a po niej wróciła reszta. Teraz też dopiero uzyskałem dane tyczące zwłoki przy naszym starcie do bombardowania Berlina. Otóż pierwszy startujący bombowiec wyszedł w powietrze dobrze, natomiast drugi z załogą majora Cwynara tuż po starcie uległ rozbiciu poza granicą lotniska". Pan domu z przejęcia kopnął najbliższy fotel, aż się zachybotał. - A niech to. Chyba nikt żywy nie wyszedł z tej kraksy. W oczach Maryśki zaigrał błysk przekory. - Wręcz przeciwnie, wuju. Jurek wspomina, że załoga wyszła bez obrażeń. - Szczęściarze - dodała Wandzia otrząsnąwszy się z zadumy. - Z opisu twego narzeczonego dowiedziałam się o barwnym, lecz niebezpiecznym życiu rycerzy przestworzy więcej niż z literatury lotniczej. Teraz też inaczej oceniam młodych ochotników kanadyjskich, którzy wkrótce będą staczać walki powietrzne z hitlerowskimi napastnikami. Zegar ścienny wybił godzinę dziewiątą i Wandzia poderwała się z tapczanu. - Ale się u was zasiedziałam, a przyrzekłam mamie wrócić o siódmej. Gdzie mój słownik łaciński? - O, tu na komodzie - Maryśka podała przyjaciółce szkolny podręcznik, zaś gospodarz zaofiarował się odwieźć Wandzię do domu rodziców. Było to Maryśce wielce na rękę. Po wyjściu obojga, zaczęła odczytywać dopisek, z którego treścią nie chciała się z nikim dzielić. "Zbyt skąpe otrzymuję od Ciebie, Najdroższa, wiadomości, a wiesz, że czekam na nie z utęsknieniem. Okrutna wojna pozbawia mnie Twego widoku, czarownego uśmiechu i szczerością tchnącego, kwitnącego oblicza. Jedyną pociechą są Twoje przelane na papier słowa, które w surowych warunkach wojennych podtrzymują mnie na duchu, łagodzą bolesną rozłąkę i tęsknotę. Ona mi podsuwa niedorzeczne w Twoich oczach plany. Otóż coraz intensywniejsze naloty Luftwaffe na Anglię i Anglii na Niemców wykluczają starania o uzyskanie dłuższego urlopu, pozwalającego mi na wyjazd do Kanady, by nacieszyć się Tobą i Wujem. Pragnę Ci zatem zasugerować, byś po ukończeniu szkoły wniosła podanie do Czerwonego Krzyża o skierowanie Cię do angielskich szpitali na terenie Wielkiej Brytanii, gdzie moglibyśmy urzeczywistnić najgorętsze pragnienia założenia własnego gniazda rodzinnego. Wszak wielu moich kolegów, nie oczekując zakończenia wojny, tutaj się żeni i spędza wolny czas w atmosferze ciepła rodzinnego. Przemyśl to, Najukochańsza Maryśko spod Czantorii, i daj jak najszybciej znać o powziętej decyzji. Tymczasem wraz z gorącymi pocałunkami przesyłam życzenia pomyślnych egzaminów końcowych, dzięki którym włączysz się w szeregi sióstr Czerwonego Krzyża, światowej organizacji charytatywnej, niosącej ulgę dotkniętym nieszczęściem narodom. Twój Jurek". Podyktowana miłosną tęsknotą małżeńska propozycja Jurka wycisnęła łzy zakochanemu dziewczęciu. Nie mogła jeszcze wierzyć własnemu szczęściu. Od wielu miesięcy marzyła w skrytości ducha, by móc przebywać blisko umiłowanego instruktora szybownictwa, lecz nie śmiała mu tego napisać z obawy, że zostanie posądzona o brak ambicji kobiecej. I teraz ukochany podświadomie chce urzeczywistnić jej marzenia. Odgłos kroków powracającego opiekuna zamącił chwilę zadumy rozmarzonego dziewczęcia. - Żeby mi to było ostatni raz - gderał zasapany weteran. - Na przyszłość zatelefonuj do państwa Skowronków, żeby im zaoszczędzić nerwów z niepokoju o córkę. Musiałem ich gorąco przepraszać w twoim imieniu. - Tak nam szybko czas zleciał na łaci... - Na gadaniu chciałaś powiedzieć - przerwał jej szorstko. - Jesteś na tyle dorosła, żeby przestrzegać zasad poprawnego współżycia z Amerykanami. Po co jeszcze ślęczysz o tej porze nad Jurkowym listem? Czas spać! - mruczał niezadowolony, przechodząc do łazienki. XVI Nastało lato, szczególnie upalne w południowych stanach, powodując wyludnianie miast i tłok w miejscowościach górskich i nadmorskich. W nagrodę za ukończenie szkoły pielęgniarskiej z wyróżnieniem, Mateusz Ostrowski zaproponował Maryśce wyjazd na wakacje do jego krewnych na wybrzeże Florydy, lecz go nie przyjęła. Zamierzała bowiem odbyć letnią praktykę w montrealskim szpitalu, by po tym stażu móc wnieść podanie o przeniesienie jej do któregokolwiek lazaretu na terenie Wielkiej Brytanii. Opiekun nie nalegał i w połowie lipca szykował się do wyjazdu w towarzystwie kilku związkowców kombatanckich. Jakoż tego wieczora pielęgniarka wróciwszy ze szpitala przygotowywała wujowi na drogę kanapki, gdy wtoczyło się do izby dwóch weteranów z walizkami. W oczekiwaniu na samochód młoda gosposia poczęstowała gości podwieczorkiem. Rozmowa zeszła na temat rozpoczętej akcji agitacyjnej młodzieży polonijnej do polskiej armii, reprezentowanej w Kanadzie przez generała Ducha... Zaintrygowana Maryśka spytała wręcz: - A czy w dowództwie generała Ducha przyjmuje się zgłoszenia pielęgniarek frontowych? Gospodarz groźnie zmarszczył brwi. - Ledwieś skończyła pielęgniarstwo już zaczynasz szukać guza na froncie? Stropiła się. - To nie, wuju, tylko... - zająknęła się. Przyjaciel Mateusza wyjął z teczki zmiętą gazetę. - Na przystanku autobusowym kupiłem od gazeciarza "Dodatek nadzwyczajny" z odezwą do Polonii amerykańskiej i nie zdążyłem go przeczytać. Pielęgniarka skwapliwie odebrała jednostronnie zapisaną gazetę. - Przeczytaj, bo sam jestem ciekaw odezwy naczelnego wodza, generała Sikorskiego - przyzwolił Mateusz, odsuwając talerz i zapalając fajkę. Głos czytającej Maryśki wibrował wzruszeniem: "Jako Szef Rządu i Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych wzywam Was do pomsty krzywd wyrządzonych Waszym Rodakom: Wzywam Was do Walki Zbrojnej o nieśmiertelny Naród Polski: O Polskę Niepodległą, wolną od wrogów zewnętrznych i od przywar przeszłości, od wyzysku, nierówności i niedostatku Władysław Sikorski generał broni". - To cały apel do młodzieży polonijnej? - gospodarz okazał przykre zdziwienie. Maryśka potrząsnęła przecząco głową. - Poniżej pod tytułem "Czekamy na odzew" jest zamieszczona odezwa Światowego Związku Polaków z Zagranicy. - A, to co innego. Słuchamy! "Rodacy! Zwracamy się do Was w chwili przełomowej, gdy dzięki wielkodusznej pomocy Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej wojna straszliwa a święta, toczona z wrogiem Polski i ludzkości, wchodzi w nowy okres, któremu, da Bóg, będzie na imię zwycięstwo! Zwycięstwo, zapewniające Polsce wolność i niepodległość, a nam, Polakom, na całym świecie należne stanowisko w rodzinie narodów, musi być jednak okupione walką i własnym wysiłkiem Polaków". - Zrozumiałe - mruknął Ostrowski, w zamyśleniu wysypując z cybucha popiół do popielniczki. "Polacy w Ameryce! Jesteście dziś największym na świecie skupiskiem Polaków żyjących na wolności. Podczas gdy inni nasi rodacy zostali okuci w kajdany - Wy jedni możecie swobodnie żyć, myśleć i czynami swoimi wykuwać jutro Ojczyzny. Walka, która się obecnie toczy, toczy się o wszystko: o przyszłość i przeszłość, o prawo Polaków do gospodarzenia na własnej ziemi, o groby ojców i kołyski dzieci naszych, świętość naszych kościołów, o oblicze naszych miast; o to, aby Wisła, królowa rzek polskich, wpadała do polskiego morza; o to, aby Wawel królował w wolnej Ojczyźnie; o to, aby Polacy na szerokim świecie nie byli ubogimi krewnymi, których najbliżsi nie mają dachu nad głową i własnego kąta. W tej walce musicie wziąć udział. Nie wolno ani chwili wahać się ani ociągać. Miejsce młodych i zdrowych Polaków jest w szeregach wojskowych. Na wolnej Ziemi Kanadyjskiej tworzą się nowe oddziały Armii Polskiej. Padło już hasło "Do broni". Niechaj to hasło jak wicher przeleci przez miasta, osady fabryczne i wiejskie. Niech uderzy szczękiem żelaza o serca i dusze Wasze i niech Was porwie do czynu. Do tego czynu wzywamy Was jako swobodnie obrana reprezentacja wszystkich Polaków, żyjących poza granicami Ojczyzny na szerokim świecie. Zwracamy się do Was słowami naszego hymnu narodowego, hymnu, który towarzyszył na polach bitew dziadom i ojcom naszym: Marsz, marsz Polacy,@ Bóg Wam da zwycięstwo!@" Gospodarz zauważył: - Tę samą odezwę czytałem w czasie pierwszej wojny światowej, gdy wzywała młodzież polonijną do zaciągania w szeregi polskiej armii Hallera. Historia się powtarza. Do izby wdarł się odgłos klaksonu samochodowego, podrywając emerytów na nogi. - Do widzenia, panno Mary! - żegnali ją skinieniem ręki, wychodząc z walizkami na schody. - Głowa do góry - zdobył się wuj na cieplejszy ton. - Jak wpadnie Longin, to przekaż mu pożegnanie. Do widzenia. Po odjeździe weteranów Maryśka uprzątnęła stół i usiadła w bujanym fotelu, z przejęciem recytując z "Odsieczy" wiersz Bereżkowskiego "Wznieśmy się w chmury" na cześć polskich lotników w szkołach kanadyjskich, śpiewany na nutę: "Tysiąc walecznych": Wznośmy się w chmury, Orle mój skrzydlaty,@ by wrogom Polski piorun zemsty nieść!@ Pomścić krew Matki i pożogę chaty,@ niech nasze szlaki znaczy krwawa wieść!@ Już silnik prężny dodaje nam hartu,@ już zawarczały śmigi zemsty startu.@ Wznośmy się w chmury, Orle mój skrzydlaty,@ na front nas wiedzie jęków Polski zew!@ Lotnika Polski plon będzie bogaty:@ zemsta - za hańbę siostry, brata krew.@ Niechaj się wieszcza przepowiednia ziszcza:@ Zostawim wrogom pożary i zgliszcza.@ Wznośmy się w chmury, Orle mój skrzydlaty,@ kiedy się skończy nasz wojenny trud,@ nie będziem żądać od Polski zapłaty,@ zapłaci sercem - wolny polski Lud,@ gdy nas powita i nasze latawce -@ nas, z obcej ziemi - jako Polski - zbawce...@ Przez głowę pilotki gnały roje myśli. Wyruszająca na europejski front polska armia z Kanady zapewne zmobilizuje odpowiedni personel lekarski i sanitarny, wśród którego przy dobrych chęciach mogłaby znaleźć miejsce pielęgniarki. Toteż w razie negatywnej odpowiedzi z Czerwonego Krzyża, Maryśka postanowiła szukać innych sposobów dostania się do szpitali w Anglii. Natchniona dobrą myślą, po chwili już siedziała przy biurku i pisała list do ukochanego. Nie omieszkała przekazać mu treści Odezwy Naczelnego Wodza Sił Zbrojnych i Światowego Związku Polaków z Zagranicy, wiążąc nadzieje wyjazdu do Anglii z ochotniczą młodzieżą polonijną. XVII Nowa praktykantka montrealskiego szpitala wykonywała swoje czynności z podziwu godnym przejęciem. Była wciąż pod wrażeniem swego uczestnictwa na zorganizowanym przez Polonię kanadyjską powitalnym wiecu dla generała Ducha i świadkiem spontanicznych owacji rodaków przybyłych ze sztandarami, zwłaszcza jego patriotycznego przemówienia do polskiego wychodźstwa, gdy wołał w proroczym uniesieniu: "Idziemy ku wolności i wielkości Rzeczypospolitej Polskiej. Widzę już dzielnych, pięknych naszych chłopców, stojących pod sztandarem Orła Białego w Kanadzie; widzę Was, młodzieży polonijna, także w lotnictwie i oddziałach pancernych, naszej kawalerii i w brygadach pancernych. Emigracja polska we Francji dała armii polskiej 60 tysięcy żołnierza. W tej chwili kolej na Was, Rodacy w Stanach Zjednoczonych Ameryki i Kanadzie! Nadszedł czas, by Polacy całego świata zjednoczyli się w służbie dla Polski. Pierwsza grupa kadry instruktorskiej przybyła wraz ze mną do Kanady. Czekamy na Was - czeka na Was Polska cała; czekają bastiony oporu w Europie, oblężone przez teutońskich zbirów, walczące nie tylko o swoje prawo do życia, ale i o Waszą przyszłość: o przyszłość Ameryki". Takich wzniosłych słów Maryśka zapomnieć nie mogła, zwłaszcza gdy z okazji Święta Żołnierza Polskiego w połowie sierpnia, Longin pojechał z nią i Wandzią do obozów ochotników odbywających ćwiczenia a goszczących wraz z Polonią Winnipegu księcia Kentu, wypróbowanego przyjaciela narodu polskiego. W dwa tygodnie później Maryśka w swoim mundurku siostry PCK uczestniczyła w równie potężnej manifestacji narodowej jedności, zakończonej Zjazdem Centralnych Kół Przyjaciół, Żołnierza Polskiego w Kanadzie, który przy tej okazji uczcił pamięć zgasłego wodza Polonii amerykańskiej, Ignacego Paderewskiego. Na tym właśnie zjeździe polonijnym Mary Ostrowska niespodziewanie natknęła się na Smithów. Widok Maryśki w mundurku sanitariuszki, którą uważali za zmarłą, tak wstrząsnął panią Krystyną, że padła zemdlona w ramiona męża. W powstałym zamieszaniu Maryśka pociągnęła za sobą Wandzię i wraz z pilotem Baranowskim pospiesznie opuściła zjazd. Dręczona wyrzutami sumienia, napisała do pary lekarzy usprawiedliwiający jej ucieczkę list z nieodwołalnym postanowieniem usamodzielnienia się w obranym zawodzie siostry miłosierdzia i prośbą, by nie czynili za nią poszukiwań. Ostatniej niedzieli sierpnia Longin skłoniony prośbą Skowronkówny chcącej z bliska obejrzeć bojowe samoloty, uzyskawszy zezwolenie dowódcy, zawiózł ją i Maryśkę na lotnisko, gdzie istniała możliwość kilkuminutowego gościnnego przelotu. Tu Wandzia z zachwytem przyjęła propozycję instruktora Paszke odbycia z nim powietrznej przejażdżki. Ubrana w kombinezon, hełm i okulary zajęła miejsce w dwuosobowym szkolnym samolocie akrobacyjnym i kiedy statek wyruszał ze startu radośnie pokiwała ręką przyjaciółce, obserwującej z lotnikami ewolucje powietrzne Edzia z Cleveland, jednego z pierwszych ochotników młodzieży polonijnej. Longin jakby odgadł myśli podopiecznej wuja. - Chciałabyś się ze mną przelecieć na akrobacje? - Jeszcze się pytasz? - odpowiedziała pytaniem. - Zrobione! Po wylądowaniu Edzia przebierzesz się w kombinezon Wandzi, a ja przez ten czas uzupełnię w maszynie paliwo. O, już podchodzi do lądowania. Chodźmy na start! Ale tym razem pasażerka Paszke nie wyglądała filuternie przez szybę samolotu ani kiwała przyjaciółce ręką. Pozieleniała na twarzy, z szeroko otwartymi przerażeniem oczyma, wstrząsana torsjami, oddawała ratami obfity obiad w rozpacznie nadstawione dłonie. Ironicznie uśmiechnięty pilot Paszke łypnął w stronę Baranowskiego. Wyskoczył z kabiny. - Gdybym przypuszczał, że mam do czynienia z taką ceperką, nigdy bym jej przelotu nie zaproponował - wyrzekł z cicha. - Patrz, jak mi ustroiła kabinę. - Nie trzeba było z nią wywracać loopingów - odszepnął Longin, pospiesznie dochodząc do kabiny i wyciągając z niej nieszczęsną Wandzię. Maryśka podbiegła podtrzymując słaniającą się przyjaciółkę. - Pewnie ci odeszła ochota na przelot - mruknął do szybowniczki. - Nie leć, Mary, bo zrobisz to samo, co ja - szepnęła zawstydzona Wandzia, powoli odzyskując równowagę. - Sto razy wolę przelot pasażerskim samolotem niż raz tym kołowrotem, co mi trzewia poprzewracał. Longin miał czułe ucho. - Jeśli rezygnujesz z przelotu, to podkołuję maszynę pod hangar i zapraszam obydwie panie na lody. Parsknęła śmiechem. - Za kogo mnie, Loniuś, masz? Mam do ciebie prośbę, byś zechciał mi dostarczyć wiadro wody, to uprzątnę kabinę. - Ani mi się waż! - zareagowała gwałtownie Wanda. - Ja sama ją po sobie wyczyszczę. Błagam cię, Mary, powiedz Longinowi, żeby odszedł, bo spalę się ze wstydu - szepnęła zgnębiona. Było to niepotrzebne, bo pilot już biegł w stronę budynku administracyjnego, dziewczęta natomiast do hangaru. Tu w zamkniętym pomieszczeniu pechowa amatorka wrażeń lotniczych pod skrzydłem Wellingtona zdjęła ubrudzony kombinezon, zwinęła go w rulon i zawołała do oglądającej śmigło Maryśki: - Odwołaj, kochana, przelot, bo nie mogę ci dać teraz kombinezonu. Chcąc zaoszczędzić przyjaciółce przykrości, Maryśka wyszła naprzeciw niosącego wiadro Longina. Odebrała wodę i od niechcenia napomknęła, że przy takim upale roztopiłaby się w kombinezonie, poleci zatem w sukience. - Zanim napoisz Spitfajera, pomogę Wandzi wyczyścić kabinę, dobrze? - skinęła na przyjaciółkę z nagła przejmującą inicjatywę. - Zostaw mi wiadro i nie pomagaj mi, bo ja po tobie też kabinki czyścić nie będę... Idź do Longina, bo cię przywołuje do maszyny. Nie widzisz? Szybowniczka pobiegła na start. Pierwszy raz miała lecieć prawdziwym samolotem silnikowym. Opanowując tremę przypięła się pasem przy siodełku, z wyczuciem położyła stopy na orczyku i ujęła wolant w dłonie. Przed sobą miała tablicę przyrządów ciśnienia oleju, sztucznego horyzontu, busolę szybkościomierza, liczniki od paliwa i wiele innych, których przeznaczenia zaledwie się domyślała. Masywnie zbudowany samolot w przeciwieństwie do lekkiego szybowca wibrował wysokimi obrotami silnika tłukąc kołami o ziemię do chwili oderwania od niej. Na tysiącmetrowej wysokości pilot przymknął gaz. - Możesz pilotować maszynę - usłyszała w awiofonie głos Longina, wyciągnięciem ręki nad głowę dającego znak, że przekazuje jej stery. Zaskoczona propozycją, zwyczajem pilotki szybowcowej minimalnym ruchem skierowała aparat na nos. Przeraziła się: samolot ostrą strzałą gnał do ziemi. - Wyrównaj stery! - huknął Longin. - To nie Cewujotka ani Czajka! Spitfajer błyskawicznie reaguje na najlżejszy ruch. - Nie chcę nim pilotować! Ach! - krzyknęła, gdy Longin przejąwszy stery ponownie nabrał wysokości, zmniejszył obroty silnika do minimum i wpadł w korkociąg, wtapiając się w dziko roztańczoną ziemię olbrzymiejącą w oczach wśród gwizdu zamiatanego skrzydłem powietrza. Z nagła jednak statek przybrał normalną pozycję i leciał jakiś czas nad uspokojoną ziemią, by po uzyskanej wysokości przejść do efektownej pętli, spirali i zakończyć powietrzną akrobację beczką. Z tą ostatnią ewolucją szybowniczka była obeznana na szybowisku, mimo wszystko lot ten dostarczył jej sporo emocji. Grupa młodzieży polonijnej z zachwytem oglądała brawurowo wykonaną wiązankę akrobacji swego instruktora. Ten i ów też jął sobie z jego pasażerki pokpiwać: - Wyobrażam sobie, jak będzie wyglądać... - Tamta Wanda poleciała w kombinezonie, to nie było poznać, ale co innego w spódnicy - rechotał Tadzio Jaskólski z Chelse. - Sukienka, jak sukienka, ale kabinka jak będzie wyglądać - pomagał mu Jurek Indecki, pierwszy ochotnik z Detroit. - Co się dziwić dziewczętom, jak to samo przytrafiło się Wiesiowi Dziulińskiemu z New Jersey - bronił słabą płeć John Lanesen, Duńczyk, student Aeronautical, nieprzejednany wróg Luftwaffe, z którą po opanowaniu pilotażu na myśliwcach, przysiągł walczyć na śmierć i życie. Feliks Kunka obruszył się: - Ty, bracie, Wiesiem sobie zębów nie wycieraj, bo cię opiszę w gazecie, jak amen w pacierzu. Dziennikarzowi mogło się to w powietrzu przytrafić podczas akrobacji z instruktorem, ale nie nam, uczniom. - Cicho chłopcy, bo instruktor podchodzi do lądowania, to może usłyszeć - mitygował kolegów Józek Skiba z Brooklynu. - Patrzcie, chłopcy! Pasażerka ma tak uszczęśliwioną minę, jakby Pana Boga za nogi złapała - wyraził zdziwienie Stefan Lwowski z New Jersey. - I w dodatku macha do nas rękami zamiast leżeć w kabinie jak zdechła żaba - żartował dwudziestoletni Wacek Łubieński z Warszawy, który po kampanii wrześniowej walczył we Francji, a gdy skapitulowała, przypłynął na gapę towarowym statkiem do Kanady zdobyć ostrogi pilota myśliwca, by móc mścić się na hitlerowskich napastnikach. - Biegiem do instruktora Baranowskiego - wołał rozbawiony Genio Rybarczyk, student szkoły górniczej w Texas, wyprzedzając kolegów. Każdy z przyszłych lotników chciał się przekonać, czy dzierlatka udaje morową, czy też istotnie dzielnie zniosła w powietrzu ewolucje instruktora. - Niech tylko ta dzidziusia wysiądzie z kabiny, a śmiechu starczy do wieczora - przepowiadał Edzio Skupieński, Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, prymus szkoły lotniczej. Pasażerka niczego nie podejrzewając, podekscytowana lotem, po wylądowaniu wyskoczyła na beton i, zanim się instruktor sposrzegł, pocałowała go w policzek. - Gratuluję ci, Loniuś, opanowania techniki akrobacji - w jej głosie przebijał niekłamany zachwyt. - Czy już któryś z twoich uczniów potrafi cię w ewolucjach naśladować - rzuciła pytanie w stronę tajemniczo uśmiechającej się gromadki pilotów. Zdziwieni uwagą dziewczęcia piloci stracili na minach. - My tu niedawno w Kanadzie uczymy się latać, gdzie nam tam do instruktora - wybąknął Lwowski, chowając się za plecami jednego z kolegów. - A nie mówiłem, że Polki są nie mniej odważne od mężczyzn - triumfował Samuel Kurlandzki, przybyły do Kanady z Japonii przez Wilno i Syberię. - Racja, Samku, ta rzeczywiście na zdechłą żabę nie wygląda - żartował szeptem Bronek Ważny, pierwszy ochotnik z Hamiltonu. - Kto wygląda na zdechłą żabę? - dosłyszał nadchodzący z Maryśką Baranowski. Speszeni uczniowie zamilkli. Słynący z ciętego dowcipu Edzio Pietrzak z Chicago, teraz z poważną miną odparł: - A któż by jak nie ta ceperka, co zamiast podziękować instruktorowi Paszke za urozmaiconą przejażdżkę, zafajdała mu kabinę. Maryśka poczuła się urażona uwagą o swojej przyjaciółce. - Ale ją własnoręcznie wyczyściła, a ja swoją też w porządku zostawiłam. Edzio Pietrzak cmoknął podejrzanie, wywołując śmiech wśród kolegów. - E, po tym, co pani powiedziała o technice pilotażu do naszego instruktora, możemy się domyślać, że jest z powietrzem obeznana. Źle kapuję, chłopcy? Baranowski ujął pod rękę duszącą się od śmiechu pasażerkę. Wskazując ją uczniom życzliwie tłumaczył: - Jesteś blisko prawdy, Edziu, bo panna Ostrowska jest pilotką szybowcową i przed rokiem przyjechała do nas z Polski. Zrobił się ruch w gromadce lotniczej. Pytania padały lawiną: - To czemu pan instruktor nie zaprosi pani do nas po zajęciach na pogawędkę - wystąpił z pretensją dziennikarz z New Jersey Dziuliński. - Młodzież polonijna chętnie posłuchałaby historii starokrajskiego sportu lotniczego. - Tym bardziej, że z wyjątkiem kilku, nikt z nas jeszcze nie był w kraju naszych ojców - dowodził student texaskiej szkoły górniczej, Eugeniusz Rybarczyk. - Zwłaszcza że po ukończeniu szkoły będziemy się bić o wolność Polski, to niechże choć o niej usłyszymy z ust prawdziwej polskiej pilotki - dorzucił Staś Holda, pomagając mechanikom pchać samolot do hangaru. - Właśnie - potakiwał koledze Edzio Skupieński - bo może być i tak, że ten i ów kolega zginie w walce powietrznej i nigdy kraju ojców nie zobaczy. - Dobrze, chłopcy - instruktor wyraził aprobatę. - Jestem pewny, że dowództwo wykaże zrozumienie dla waszych sugestii. Niech tylko nadejdą bezlotne dni, to poprosimy pilotkę Ostrowską do świetlicy naszego kasyna na spotkanie z młodzieżą polonijną. Przyjmiesz nasze zaproszenie? - skierował wzrok na Maryśkę. - Z radością, o ile tylko godziny nie będą kolidowały z moją praktyką w szpitalu. Albert Kantor wyraził przyjemne zdziwienie w pytaniu: - To prócz zawodu lotniczki jest pani również lekarzem? Roześmiała się: - Sport szybowcowy to nie zawód, ale pielęgniarki szpitalnej tak. Przechodząc teraz z Longinem w stronę budynków mieszkalnych kadry instruktorskiej Ostrowska rozglądała się niespokojnie. - Nie widzieliście, panowie, tu gdzieś mojej przyjaciółki? - Tę zdechłą żabę? - wyrwał się niepoprawny Pietrzak, ale zgromiony surowym wzrokiem instruktora zamilkł. - Nie ma w tym nic śmiesznego, chłopcy - tłumaczył Longin. - Niedyspozycje żołądka występują nie tylko wśród młodych, ale i starszych pasażerów na liniach komunikacyjnych. Tadzio Jaskólski wysunął się z gromadki. - Ja ją widziałem. Była pani jeszcze w powietrzu, gdy chyłkiem pomknęła w stronę bramy ze zwiniętym kombinezonem pod pachą. - Jedźmy za nią - zaniepokojona Ostrowska skinieniem ręki pożegnała pilotów i pociągnęła Longina w stronę jego auta na skraju lotniska. - Biedaczka, za bardzo przejęła się skutkami pechowego przelotu. Zamiast lecieć z tobą na akrobację, powinnam była zająć się Wandzią - czyniła sobie wyrzuty. Obruszony pilot przystanął, otwierając drzwiczki auta powiedział: - Starsza od ciebie Wandzia nie potrzebuje niańki. Siadaj i wskazuj mi drogę, bo nie wiem, na której ulicy mieszka. Rozglądając się Maryśka w pewnej chwili zaalarmowała kierowcę: - O, już ją widzę roztrącającą w pośpiechu przechodniów. Kierowca dodał gazu. Na głos wyskakującej z auta przyjaciółki, Skowronkówna przystanęła i unikając wzroku Longina w milczeniu zajęła w wozie tylne siedzenie. - Zniknęła nam pani z lotniska, jak kamfora! To tak robi dobrze wychowana panienka? - przygadywał nieszkodliwie pilot. - Właśnie! - Ostrowska wpadła w ton instruktora. - Paszke ci szczerze współczuje. Słabo mówi po polsku, bo się urodził w Cleveland i jest bardzo wrażliwy na każdy odruch z naszej strony. Był przekonany, że lotem sprawi ci przyjemność i martwi się, że bez pożegnania uciekłaś z jego maszyny. - To pomóżcie mi, oboje, nietakt naprawić - szepnęła stremowana dziewczyna, powoli odzyskując równowagę. - Nic straconego, panno Wandziu. Mam pomysł. - Jaki? - Dowództwo szkoły lotniczej zaplanowało jedenastego października, co wypada w sobotę, całodniową wycieczkę autobusową do Windsoru, gdzie na stadionie Kennedy'ego wystąpi w zawodach nasza mistrzyni świata, Stella Walasiewiczówna, na czele zespołu z Cleveland, rodzinnego miasta instruktora Paszke. Zapraszam obie panie moim wehikułem na te wspaniałe igrzyska sportowe. Pojedziecie? - Ja z radością! - klasnęła w dłonie Maryśka. - A ty, Wandziu, uzyskasz zgodę rodziców na całodzienną wycieczkę? Na obliczu dziewczyny pojawił się nonszalancki uśmiech. - Rodzice mi nigdy niczego nie odmawiają, a każdy mój kaprys spełniają. - Zrobione! - instruktor poweselał. - Chłopcy będą zachwyceni towarzystwem rodaczek, zwłaszcza twoim, Mary, czystym akcentem. Bo musisz wiedzieć, że większość z nich niemiłosiernie kaleczy język ojczysty, co przypisać należy wpływom szkół amerykańskich, a także niedbalstwu rodziców, nie posyłających dzieci do sobotnich szkół polskich. Nasza kadra oficerska w wolnych od ćwiczeń godzinach uczy młodych pilotów poprawnego wysławiania się i zapoznaje ich z historią Starego Kraju, o którego wolność będą walczyć. - To jest wzniosłe... - dalsze słowa uwięzły w gardle wzruszonej Wandy. Instruktor zauważył zmartwioną minę Maryśki. Spytał o powód. - Przypomniałam sobie, że w początkach września wuj wraca z urlopu wypoczynkowego i może mi zabronić wyjazdu do Windsoru. Kierowca przyhamował wóz. - Hola, hola, moja pani, wuj nie może ci zabronić obejrzenia zawodów sportowych w moim towarzystwie. Po jego przyjeździe zatelefonuj do mnie, dobrze? Jesteśmy na miejscu - powiedział, usłużnie otwierając drzwiczki auta. - Odwiozę twoją przyjaciółkę do jej rodziców. Skowronkówna jednak wysiadła z Maryśką, tłumacząc się niezręcznie: - Daruje pan, ale zatrzymam się jeszcze chwilę u Mary. Czy ten kombinezon... - wyjąkała cała w pąsach - mogę zatrzymać choć ze dwa dni? Oficer z trudem tłumił wesołość. - Ależ tak, panno Wandziu, mamy ich w magazynie zatrzęsienie. Proszę paczkę pozostawić u Mary, to przy okazji ją zabiorę. Do widzenia paniom - klaksonem dał pożegnalny sygnał, gdy stremowana Wandzia doń podbiegła. - Czy mogę prosić, by pan zechciał podziękować w moim imieniu instruktorowi Paszke za... - Przyjemną przejażdżkę, której bym drugi raz nie chciała przeżyć... - dopowiedział lotnik ze śmiechem. Zdeterminowana odkrzyknęła: - A właśnie, że się zmuszę i poproszę instruktora o powtórzenie tych akrobacji, żebyście przestali ze mnie pokpiwać. - Brawo, Wandziu! - zachwycona Maryśka ucałowała przyjaciółkę. - Odwagę wyrabia się przez pokonywanie strachu. Good by - pożegnała rozbawionego oficera lotnictwa. XVIII Mateusz Ostrowski po powrocie z wakacji zmienił swój dotychczasowy stosunek do sieroty. Wpłynęła na to nie tylko jej ambitna postawa uzyskania pełnych praw kwalifikowanej pielęgniarki, ale i uznanie kierownictwa montrealskiego szpitala, wyrażające się w superlatywach o samarytańskich zaletach młodej praktykantki. Mimo krótkiego stosunkowo stażu na oddziale chirurgicznym, cieszyła się wśród chorych pacjentów opinią wzorowej siostry, dokonującej bezbolesnych zastrzyków, co przypisywano jej pogodnemu usposobieniu i promieniującej na otoczenie dobroci. Weterana trzech wojen radował fakt jej głębokiego zaangażowania w przyswajanie sobie wiadomości z rozległej dziedziny szpitalnictwa, bez wiedzy której współpraca z personelem lekarskim nie daje dobrych wyników. Ostrowskiego cieszył widok zakupywanych przez Maryśkę fachowych książek, pilnie studiowanych w wolnych chwilach od szpitalnych dyżurów. Samotny staruszek z czasem przywiązał się do dziewczyny i pokochał ją jak własną córkę. Po liście Jurka, sugerującym narzeczonej przeniesienie do jednego ze szpitali Wielkiej Brytanii, weteran oddalał od siebie myśl, że pewnego dnia jego pupilka wyfrunie do Europy i zamieszka wśród wyspiarzy. W połowie listopada Mateusz znalazł w skrzynce pocztowej urzędowy list Polskiego Czerwonego Krzyża, adresowany do Mary Ostrowskiej. Odkąd pielęgniarka rozpoczęła płatną praktykę w szpitalu, opiekun przestał kontrolować jej korespondencję. Toteż kiedy tego wieczora pielęgniarka wróciła z dyżuru zmęczona zajęciami i zastała w pokoju oczekiwany od czerwca list, nie tknęła przygotowanej przez Mateusza kolacji, a niecierpliwie rozerwała kopertę. - Mogłabyś, Maryś, przeczytać na głos? - w głosie opiekuna przebijała prośba - a ja przez ten czas podgrzeję ci obiad. - Chętnie, wuju! "Szanowna Pani! W odpowiedzi na Pani list z czerwca w sprawie przeniesienia jej do jednego ze szpitali na terenie Anglii, Zarząd PCK w Chicago z przykrością powiadamia, że na razie nie jest w stanie zadość uczynić Jej prośbie..." - Chwała Bogu! - wyrwało się z piersi weterana westchnienie. " ...ze względu na Pani niskie kwalifikacje. Bowiem Międzynarodowy Czerwony Krzyż reflektuje na fachowe siły pielęgniarskie z minimum roczną praktyką szpitalną na oddziałach wewnętrznym i chirurgicznym. Proszę się tym jednak nie zrażać i czekać sposobniejszej chwili, w której siostra zostanie powołana do szczytnej misji niesienia pomocy rannym żołnierzom na froncie, takiej, o jakiej wspomina w załączonym artykule doktor Pająk z tygodnika "Odsiecz" Polski Walczącej w Ameryce z 16 bm. Z samarytańskim pozdrowieniem - Dyrekcja Zarządu Głównego PCK w Chicago". Z rąk pobladłej pielęgniarki wypadł list. - Na nic moje i Jurka wysiłki - szepnęła, powstrzymując nadbiegające do oczu łzy. Ostrowski współczującym ruchem położył ciężką rękę na jej ramieniu. - Nie rozpaczaj! - przemawiał do niej miękko. - W międzyczasie ukończysz praktykę na obu wydziałach, to za rok, dwa może cię przeniosą do szpitali europejskich. Rozżalona ze szlochem ukryła twarz w dłoniach. - Wujowi to na rękę, bo chciałby, żebym tu pozostała - wybuchnęła, dotknięta jego pobożnym westchnieniem. Emeryt zniżył głos do prośby: - Czy cię to dziwi, że sterany wojnami tułacz, pozbawiony ciepła rodzinnego i własnego kraju, pragnąłby zatrzymać jasny promień słońca, jaki wniosłaś w jego dom? Milczała z urazą w sercu. - Wierz mi, Mary - słowa przechodziły mu z trudem przez gardło. - W twoim wieku też się kierowałem altruizmem i chęcią służenia słabszym. Wierzyłem, że swoim entuzjazmem zawojuję świat. Ale kiedy dostałem od życia porządne cięgi, zmieniłem się, jak widzisz, w obrzydliwego egoistę. Dziewczyna gwałtownie zaprzeczyła głową. - Gdyby wuj był egoistą, to by mi w trudnych tarapatach nie podał ręki ani pomógł ukończyć szkołę pielęgniarską. Machnął lekceważąco ręką. - Pomogłem ci, boś na to zasługiwała, ale przy tym też kierowałem się egoizmem. W duchu liczyłem na to, że spłacisz dług wdzięczności opieką nad zniedołężniałym starcem, któremu sprawisz pogrzeb z jego oszczędności... Maryśka wzdrygnęła się. - Niech wuj mnie nie straszy! Gdzie tam wujowi do śmierci! Bolesnym ruchem zwiesił głowę. - Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Dopala się świeczka mojego żywota, a oprócz Longina nie mam w Stanach bliższych krewnych. O - wskazał na podłogę - to pewnie ten wycinek, o którym dyrekcja PCK wspomina w liście. Przeczytaj go. - Ach, rzeczywiście - podniosła go, odczytując tytuł: "Polska samarytanka w wojnie totalnej". "Praca sanitarna lekarza i pielęgniarki jest pracą ciężką i twórczą, która nieraz nie ustępuje czynom bojowym. - Kobiety_Polki w kraju, w czasie kampanii wrześniowej wykazywały ogromne poświęcenie w szpitalach polowych i bombardowanych miastach, stając ze znakiem Czerwonego Krzyża. Ich śladem idą Polki ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Na polskie samarytanki czekamy tak samo, jak na ochotników do lotnictwa, marynarki i broni pancernej. Zarząd Główny PCK w Londynie zgłasza zapotrzebowanie na 20 wykwalifikowanych pielęgniarek do pracy w polskich szpitalach na terenie Wielkiej Brytanii". - No, widzisz! - przerwał opiekun. - I po co ta rozpacz i czynione mi wyrzuty? Zobaczysz Jurka wcześniej, niż myślisz! Amerykański Czerwony Krzyż stawia ci niedorzeczne wymagania, podczas gdy... - Nie jestem tego, wuju, pewna - wtrąciła podekscytowana. "Zasadniczo przyjmowane są Polki z pełnymi kwalifikacjami, a w razie braku takich, brane są pod uwagę pielęgniarki rezerwy, to znaczy z ukończonymi kursami PCK..." - Chyba tym warunkom odpowiadasz! Zaprzeczyła: - Jeszcze nie ukończyłam pełnej praktyki na obu oddziałach. I Maryśka przeniosła wzrok na komunikat: "Otrzymają mieszkanie, pełne utrzymanie, umundurowanie i pobory obecnie pobierane przez polskie pielęgniarki w Anglii. Ochotniczki do służby sanitarnej będą poddane badaniom lekarskim i fachowym egzaminom sprawdzającym..." Opiekun wyzyskał chwilę zamyślenia dziewczyny. - Spróbuj ponownie wnieść podanie, może ci się uda. Zmartwiona westchnęła ciężko i czytała dalej: "Uprasza się o szybkie podawanie zgłoszeń do Konsulatów Rzeczypospolitej Polskiej, bowiem istnieje możliwość wyjazdu do Anglii w najbliższym czasie" - głos dziewczęcia zadrgał i powstrzymywane łzy pobiegły po policzkach na biały fartuch pielęgniarski. Opiekun nie miał odwagi jej pocieszać. - Podaj mi ten komunikat - odebrał jej mokry od łez papier, głośno odczytując: "Zgłoszenie winno obejmować nazwisko i imię, rok urodzenia, miejsce zamieszkania, obywatelstwo, narodowość, wyznanie, stan cywilny, wykształcenie fachowe w zakresie teorii i praktyki pielęgniarskiej". Maryśka oderwała palce od mokrej twarzy. - Widzi wuj te przeszkody? Stary wyga frontowy przywołał na pomoc bogate doświadczenie życiowe i spryt. Nie chciał pozostawić swej pupilki w połowie drogi. - Przestań się mazgaić! - huknął na rozklejoną dziewczynę. - Pomogę ci w polskim konsulacie załatwić potrzebne papiery. - To niemożliwe, wuju, bo Niemcy z okupowanego Śląska nie przyślą mi metryki - zaczęła od nowa szlochać. - I dobrze zrobią, bo inaczej przekreśliliby ci cały twój dorobek pielęgniarski w Stanach. Wiesz przecież, że ci załatwiłem potrzebne formalności w Montrealu na zmienione nazwisko. Szkoła cię przyjęła i wydała dyplom na Mary Ostrowską i nikt, chyba Jurek, nie zmusi cię do innego nazwiska. - No, a jak w konsulacie wytłumaczyć brak wydanego mi w Polsce paszportu na moje faktyczne nazwisko? Omal nie spadła z krzesła, tak ją przeraził gniewny ton opiekuna: - A mało to uciekinierów z Polski dopłynęło byle jakim statkiem do Stanów, jak ci marynarze sądzeni w Detroit za to, że nie mieli papierów i przybłędów sąd zamierzał ciupasem odesłać do Europy, a teraz się tu zadomowili? Zanim zgnębiona sierota zdążyła odpowiedzieć, od strony schodów doszedł odgłos lekkich kroków. W progu stanęła podekscytowana Skowronkówna. - Wiecie o tym, że Brygada Strzelców Podhalańskich zdobyła Narvik? Mój ojciec na konto tego bezprzykładnego męstwa Polaków od południa pije z sąsiadami. Ostrowski zarechotał rubasznym śmiechem. - Dziewczyno! Kiedy to było? Od zdobycia Narviku i przejścia Brygady Podhalańskiej na teren walczącej Francji minął bity rok, wiele się w tym czasie wydarzyło. A o pułkowniku Kopańskim, dowódcy Brygady Strzelców Karpackich, panna Wandzia słyszała? Tenże to pułkownik twardo się postawił Francuzom, oświadczając, że każda próba rozbrojenia jego żołnierzy skończy się rozlewem krwi. Z oczu pilotki sypnęły się skry pogardy. - "Dziennik Chicagowski" odpowiednim wierszem określił wierność francuskiego sojusznika. - Jakim? - spytała zaciekawiona Wanda, zdejmując płaszczyk i wieszając na wieszaku w przedpokoju. - Pamiętasz ten wiersz? - Owszem, Wandziu: Co dają pakty i umowy@ czy uroczyste przyrzeczenia?@ Zawsze jest pretekst gotowy@ co dane słowo w kłamstwo zmienia...@ - O, tak, i należy im się nauczka - wtrącił Ostrowski. - Pułkownik Kopański poznał się na ich kłamstwach, jeśli Francuzom zagroził rozlewem krwi. - Morus do kwadratu - Maryśka wyraziła uznanie dowódcy brygady drugą strofką: Niech każdy oto przykład bierze@ z tego, co się we Francji stało:@ że to, co tylko na papierze,@ już dawno z wiatrem uleciało...@ - Tak to wygląda! - oblicze Wandzi spochmurniało. - I co dowódca Brygady Karpackiej od Francuzów wskórał? - skierowała pytający wzrok na gospodarza. Roześmiał się kpiąco. - To, co było do przewidzenia. Francuzi zmiękli, jak zmiękli przed armią hitlerowską i brygada generała Kopańskiego w pełnym uzbrojeniu przybyła transportem do Palestyny, witana owacyjnie przez brytyjskiego sojusznika. - Użył pan dwóch tytułów dowódcy Kopańskiego, raz pułkownika, drugi generała. Który jest właściwy... - Wanda sądziła, że wytknie staruszkowi błąd. - Od niedawna ten drugi, bowiem naczelny wódz, generał Sikorski, w dowód wysokich zasług pułkownika Kopańskiego, w porozumieniu z władzami brytyjskimi, mianował go generałem, dodając pod jego komendę oddziały czeskie i australijskie. Bo musicie wiedzieć, że po tragedii francuskiej Sikorski porozumiał się z Churchillem i wiosną tego roku z polskich oddziałów przybywających z Syrii stworzył samodzielną Brygadę Karpacką na Bliskim Wschodzie, w Palestynie i Egipcie, gdzie walczy angielskim nowym sprzętem wojennym ubezpieczona w fortach i murach Tobruku. Gospodarz zmienił temat: - Słyszałem od Mary, że panna Wandzia była zachwycona w Windsorze naszą bezkonkurencyjną biegaczką, Stasią Walasiewiczówną. - Ach, jeszcze jak. Jestem panu Longinowi wdzięczna, że nas ze sobą zabrał - gorąco zapewniała Mateusza Ostrowskiego. - Razem z ochotnikami szkoły lotniczej biłam brawa, co sił w dłoniach. Bractwo polonijne czuło się dumne ze Stasi, a pilot dziennikarz z New Jersey, Mary jak on się nazywa? - Wiesiek Dziuliński. - W przerwie zawodów tłumaczył nam, że Stasia też jest Amerykanką polskiego pochodzenia i mimo korzystniejszych ofert, wolała walczyć o zwycięstwo dla Starego Kraju jej ojców, podobnie jak ochotnicy zaciągnięci do polskiej armii walczą o jej wolność. Polonia na stadionie entuzjazmowała się sprintem Stelli, a student z Texasu, Rybarczyk, mówił, że przywykł już do widoku Stasi biegnącej daleko przed resztą zawodniczek, gdyż jest bezkonkurencyjna na bieżniach Ameryki, Japonii, Anglii czy Niemiec. - To prawda - Mateusz przyświadczył skwapliwie. - Historia światowego sportu nie zna takich jak Walasiewiczówna zawodników, którzy by przez trzynaście lat mieli na swym koncie nie kończące się sukcesy. Po tajemniczej minie i mruganiu Wandzi, Maryśka wyczuła, że ma do niej jakiś sekret. - Napijesz się herbaty? - Ach, nie, kochanie, bo przed chwilą w cukierni żłopałam kawę na przemian z coca colą w towarzystwie Edzia Paszke... - Oooo! - w rysach Maryśki odbiło się niepomierne zdumienie. - Spotykasz się z nim? Pan domu wyczuł skrępowanie dziewcząt, przeprosił i pod pretekstem przejrzenia tygodnika "Odsiecz", przeszedł do salonu. Wandzia wyznała teraz przyjaciółce wszystko: - Spotykamy się od tego czasu, kiedy instruktorowi Longinowi przekazałam kombinezon dla Paszke. Wtedy na przeprosiny zaprosiłam go do rodziców na lunch i sama nie wiem, kiedy zadurzyłam się w nim po uszy, co gorsza, nie na wesoło, a tak jak ty, na smutno. - Żartujesz! - Nic podobnego - Skowronkówna miała zdesperowaną minę. - I do tego stopnia, że po oświadczynach Edzia, natychmiast zerwałam zaręczyny z Heniem. Wyznanie przyjaciółki silnie poruszyło Maryśkę i szczerze zmartwiło. - A twoi rodzice, co na to? - Nic! - wzruszyła lekceważąco ramionami. - Nigdy mi się w niczym nie sprzeciwiają, a jedynie wymagają ode mnie szczerości i uczciwego postępowania. - Nie pomyślałaś o tym, że nagłym zerwaniem krzywdzisz Henia? W niebieskich oczach Wandzi odbiło się zdziwienie. - Skądże! Z chwilą, kiedy Edzio wyznał mi swoją miłość, co jest wzajemne z mojej strony, nie mogłam Henia okłamywać! Czy ty byś inaczej... - zamilkła z wejściem gospodarza z gazetą w ręku. - Muszę wam, panny, przekazać arcyważną nowinę. - Wojna się skończyła? - zgadywała Wanda. Weteran z politowaniem pokiwał głową. - Oj, pstro w waszych łepetynach, dzieciaki. Wojna weszła dopiero w początkowe stadium i prezydent Roosevelt rozważa możliwość wysłania Sowietom sprzętu wojennego z myślą zaproszenia ich na konferencję wraz z Wielką Brytanią w tej sprawie. - Jak to? - Maryśka nie mogła się połapać w zawiłościach polityki. - Przecież Ameryka jest wrogo nastawiona do Stalina za jego pakt z Hitlerem w rozbiorze Polski? Opiekun uśmiechnął się wyrozumiale. - Widzisz, Mary! Dla zdławienia śmiertelnego wroga, jakim jest rozpanoszona w Europie niszczycielska armia hitlerowska, niosąca zagładę cywilizacji i biologiczne wyniszczenie narodów, trzeba nieraz poświęcić małe kraje bez oglądania się na wyrządzoną im krzywdę... Wzburzona dziewczyna poderwała się na krześle. - To Polska zawsze musi być ofiarą przetargów politycznych, nawet w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych, głoszących szczytne hasła wolności dla uciskanych narodów? W rękach gospodarza zaszeleściła zmięta gazeta. - Mylisz się, Mary! Ameryka w dalszym ciągu potępia brutalny najazd hitlerowski na Polskę, czego dowodem oświadczenie prezydenta, zezwalającego na przekazanie rządowi polskiemu sprzętu wojennego różnego rodzaju. Polska Walcząca w Ameryce drukuje treść jego oświadczenia w Kongresie, przeczytaj głośno, żeby panna Wandzia też była zorientowana - wręczył rozżalonej pupilce piąty numer "Odsieczy". "Mężny opór stawiany przez siły zbrojne, znajdujące się pod rozkazami Rządu Polskiego, posiada żywotną doniosłość dla obrony Stanów Zjednoczonych - czytała Maryśka z rosnącym zaciekawieniem. - Akcja ta dowodzi, że zamiarem naszym jest udzielanie materialnego wsparcia narodowi polskiemu w jego nieustępliwej walce, zmierzającej do odzyskania niepodległości, której został w tak nieludzki sposób pozbawiony". Mateusz dopowiedział: - Nowy Świat przychodzi Polsce z pomocą, wysyłając do Europy na pole walki i chwały wielotysięczne zastępy wojsk pancernych, lotników i marynarzy, którzy tu w Kanadzie przechodzą bojowe przeszkolenie w myśl szczytnych haseł prezydenta, wygłoszonych 1 września. O, tu, przeczytaj i zapamiętaj, żebyś mogła z nimi zapoznać swoich ziomków po powrocie do Starego Kraju. O, od tego akapitu: "Uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy, by zmiażdżyć Hitlera i potęgę rasizmu". - Dobrze, wuju: "Uczynimy to wszyscy, wspólnie! Przywilej powszechnej współpracy jest najwyższym przywilejem ludzi wolnych. Niech kiedyś przyszłe pokolenie Amerykanów, jakiś przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych będzie mógł o naszym pokoleniu powiedzieć, że zadania, które mieliśmy przed sobą, że ten ciężki trud spełnialiśmy dobrze, jak na prawdziwych Amerykanów przystało". Skowronkówna zerknęła na ścienny zegar i poderwała się z sofy. - Przepraszam, ale muszę uciekać, a mam jeszcze do pana prośbę. - Słucham! - gospodarz był wyraźnie zgorszony jej znudzoną miną. - Wybieram się z rodzicami w przyszły weekend na premierę baletu polskiego w teatrze Civic Opera House w Chicago i pragnę zaprosić także Mary. Wiem, że pan zabrania jej rozry... - Ja zabraniam? - obruszył się opiekun. - Zabraniałem, ale wówczas, gdy uczęszczała do szkoły, lecz nie teraz! - To świetnie. Wyjeżdżamy do Chicago już w piątek, bo przy tej okazji odwiedzimy krewnych. Będziesz mogła zwolnić się na piątek ze szpitala? Skwapliwie przytaknęła głową. - Tak. Dyżur mogę odrobić wcześniej lub zamienić się z inną siostrą szpitalną. - Okey! W takim razie w czwartek do ciebie zatelefonuję z powiadomieniem, o której godzinie po ciebie w piątek podjedziemy! Z Bogiem! - spiesznie nakładała płaszczyk i razem z odprowadzającą ją przyjaciółką zbiegła po schodach, kierując się w stronę przystanku autobusowego. Środkiem ulicy od strony lotniska maszerowała kolumna umundurowanej młodzieży polonijnej z odznakami lotnictwa kanadyjskiego, dowodzona przez porucznika Paszke, i śpiewała na cześć przybranej amerykańskiej ojczyzny: O Kraju, co skraw nieba nosisz w swym sztandarze!@ I myśmy cząstkę duszy dali Tobie w darze!@ I myśmy krwią ofiarną, cichym naszym trudem@ pomagali rozpalać gwiazdy nad Twym ludem!@ Przyjaciółki ukradkiem otarły wilgotne oczy. - Jestem szczęśliwa, że ten ogromny trud polskich emigrantów został w tej pieśni podkreślony - szepnęła Maryśka, odprowadzając wzrokiem oddalające się szeregi lotników, synów którychś tam pokoleń polskich osadników w Ameryce. Zza zakrętu wypłynął, świecąc ślepiami reflektorów, autobus. XIX Za ocean dochodziły z Europy echa wojny w formie gwałtownych ponagleń dostarczenia zamówionych tysięcy bojowych samolotów i sprzętu wojennego, którym fabryki, mimo akordowych prac na trzy zmiany, nie mogły sprostać. Z rozsianych po Kanadzie szkół lotniczych setki wyszkolonych lotników wyjeżdżało do Anglii. Tam tworzono eskadry wspólnie z angielskimi, polskimi, australijskimi i francuskimi lotnikami do walki z armią hitlerowską nie tylko o wyzwolenie okupowanych krajów, ale i w obronie całej cywilizacji zachodniej. Silny dopływ młodzieży amerykańskiej polskiego pochodzenia z Ameryki Południowej do kanadyjskich szkół lotniczych i brak dla ochotników pomieszczenia zmusił dowództwo do kierowania ich na przeszkolenie do Szkocji, co przyjmowali bez szemrania, byle móc walczyć ze znienawidzonym wrogiem. Od roku istniejący w Kanadzie obóz, szkolący na bojowych lotników przybywających z dalekich stron Norwegów, Duńczyków i Amerykanów skandynawskiego pochodzenia - trzymał ich nazwiska w tajemnicy z obawy represji wobec ich rodzin ze strony hitlerowskich okupantów. Instruktor montrealskiej szkoły lotniczej, Longin Baranowski, powołany do Raf, przyjął rozkaz dowództwa z niekłamaną radością. Ostatniej listopadowej niedzieli przyjechał do wuja Ostrowskiego z pożegnalną wizytą. Teraz, siedząc przy zastawionym amerykańskimi przysmakami stole, kreślił wujowi obraz panującego wśród lotników nastroju. - Bractwo niecierpliwie czeka rozkazu wyjazdu do Europy: rwie się do boju z Frycami, chcąc pomścić niewolę rodaków katowanych w obozach koncentracyjnych. Nawet rodowici Amerykanie bez znajomości polskiego języka, porwani entuzjazmem młodzieży polonijnej do walki z najeźdźcą Polski, garną się do naszych szkół zwłaszcza po zniesieniu neutralności Stanów Zjednoczonych przez Kongres, uchwałą sprzed dwu tygodni. Ostrowski w zamyśleniu kiwał głową. - Właśnie, to Stany od dawna uważały sprawę aliantów za sprawę własną i z tego tytułu nie szczędziły im pomocy militarnej. Dzisiejsza prasa amerykańska donosi, że prezydent Roosevelt przeznaczył ostatnio 50 milionów dolarów na nowe bazy lotnicze i morskie w posiadłościach angielskich na zachodniej półkuli. - A z jakich to funduszów, jeśli wolno wiedzieć? - indagował łobuzersko uśmiechnięty lotnik. - Z czyich by, jak nie z uchwalonych przez Kongres wydatków związanych z obroną kraju, a będących w dyspozycji Roosevelta. A czytałeś, Lońku, o Sikorskim, przebywającym obecnie w Torbuku, gdzie ma ustalić podróż do Rosji po uprzednim przedłożeniu i wypełnieniu przez nią jego żądań? Cała prasa o tym się rozpisuje, z czego należy wysnuć wniosek, że Ameryka rozszerzy swoją pomoc w dostawie sprzętu wojennego także na Sowiety. - I wuj w to wierzy? - zaśmiał się Longin ironicznie. Gospodarz nalał w kieliszki szkockiej whisky. - A, wierzę i proponuję wypić za zdrowie potężnego sojusznika rosyjskiego - podniósł swój kieliszek. Oficer nie chcąc narazić się wujkowi, skosztował wódki i postawił kieliszek na stole. - Jakoś nie mogę strawić myśli, jak zareaguje Stalin na te bądź co bądź trudne żądania Sikorskiego opuszczenia rdzennie polskich ziem, z których wywieziono naszych rodaków w głąb Rosji i traktuje się ich jak niewolników? - Właśnie! - wtrąciła Maryśka, podsuwając gościowi półmisek z wędliną. - Wuj kiedyś mi tłumaczył, że dla zdławienia potwornej hydry nazistowskiej rozpanoszonej w Europie, trzeba nieraz poświęcić skrzywdzone, słabsze narody. Ostrowski bezradnie rozłożył ramiona. - Kochani! To nie mój wymysł ani pogląd, a praktykowany od wieków przez możnych tego świata. Nasz prezydent dostrzega wiszące nad światem niebezpieczeństwo i nie tylko wzmacnia obronę dotkniętych agresją narodów, ale i własnego kraju do tego stopnia, że w związku z mobilizacją czteromilionowej armii Amerykański Czerwony Krzyż przygotowuje do służby samarytańskiej pielęgniarki i specjalistki dietetyki, ba, nawet Mary od zeszłego miesiąca została objęta rejestracją pielęgniarek do obronnej służby krajowej. - Wuj przypuszcza, że Ameryka oddzielona oceanem od Europy mogłaby być zaatakowana przez Hitlera - pokpiwał porucznik. - Niekoniecznie! Bliżej jest Japonia... Musisz zdawać sobie, Loniuś, sprawę, że Ameryka stoi w obliczu walki na dwa fronty. - ? - Tak! Musi stoczyć decydujący bój przy boku wielkich demokracji świata o wolność i sprawiedliwość wśród narodów i musi również doprowaadzić do zwycięskiego końca walkę zapoczątkowaną przez prezydenta Roosevelta o równość i sprawiedliwość na własnym terenie. Lotnik parsknął śmiechem. - O, tak! Roosevelt już zapoczątkował walkę w kraju mianowaniem jednego Murzyna generałem, a drugiego pułkownikiem... Cień przykrości powlekł gąbczaste oblicze weterana. - Wy, młodziki, każdą szlachetną ideę musicie wykpić. Maryśka ujęła się za Longinem: - A, nieprawda, wuju, bo mnie zachwyciła amerykańska idea Dnia Dziękczynienia 21 listopada, otwierająca sezon gwiazdkowy. Ach, gdyby takie święto przenieść do Polski, błogosławiłoby go całe społeczeństwo. - Nie wątpię - rozchmurzył się gospodarz. - Rozdać w Dniu Dziękczynienia 30 tysięcy ton żywności dla zakładów sierocych, bezdomnych, żołnierzom i marynarzom w przytułkach, a zakończyć go wspólnymi biesiadami w całej chicagowskiej metropolii, na takie milionowe wydatki nie stać żadnego kraju w Europie. Rysy oficera wykrzywił wyraz przekory. - A czy którykolwiek kraj na świecie prócz Stanów potrafi się tak potwornie bogacić na olbrzymich dostawach sprzętu wojennego do Europy? Ale na mnie już czas - lotnik chciał uniknąć dyskusji z wujem. - Gdyby wuj i Mary zechcieli mi towarzyszyć do Nowego Jorku, skąd z setką wyszkolonych lotników wyruszam okrętem do Anglii, zrobilibyście mi przyjemność. Maryśka z wrażenia pokraśniała. - O, teraz inaczej bym oglądała nowojorską metropolię niż przed dwoma laty z państwem Smith. - Warto, Mary - kusił oficer. - W programie mamy dwa dni na zwiedzenie miasta, w tym słynny gmach Fundacji Rockeffelera, Radio City i studium telewizyjne, posąg Wolności, muzea, ogród zoologiczny, najwyższy gmach świata 102_piętrowego Empire State Building, najdłuższy podwodny tunel Lincoln pod Hudsonem, największą radiostację świata Columbia, najnowocześniejszą rewię w Radio City, krytą arenę w Madison Square Garden obliczoną na 36 tysięcy widzów. Przy tym mamy w planie obejrzeć występ słynnego rodaka, króla tenorów, Jana Kiepury. Podekscytowana bogatym programem zwiedzania Nowego Jorku, Maryśka oczyma wyobraźni już się widziała w loży na koncercie Kiepury i na wyspie przy posągu Wolności. - Wyjeżdżacie stąd pociągiem czy autobusami? - pytała rozgorączkowana możnością uczestnictwa w urozmaiconej wycieczce. - Koleją, lecz kadra przydziela mi auto i mogę zabrać ze sobą dwie osoby; myślałem o wuju i tobie. Pojedziecie ze mną? - Kiedy wyjeżdżasz? - W przyszły wtorek. Pan domu wyciągnął z kieszeni notes. - Niestety, chłopcze. We wtorek wypada mi zebranie zarządu weteranów, ale Mary niech jedzie, jeśli sobie uzgodni z siostrami dyżury na chirurgicznym. A musisz, Loniuś, wiedzieć, że od 1 grudnia Mary przechodzi praktykę na oddziale wewnętrznym. - Brawo, Mary! Z przyjazdem do Anglii, będę mógł Jurka pocieszyć, że za parę miesięcy zapewne cię już zobaczy. Mogłabyś przestać się rumienić - pokpiwał z niej. Ostrowski poruszył się na krześle. - Byłbym zapomniał. Bądź tak dobry i wręcz Jurkowi mój list - podreptał po niego do biurka. Dziewczyna wyzyskała nieobecność opiekuna. - Powiedz Jurkowi, że jego listy skracają mi czas oczekiwania i łagodzą tęsknotę - szepnęła z widocznym zawstydzeniem. - Na pamięć już mogę recytować opis pierwszego bombardowania Berlina z załogą Dywizjonu 300. Który z instruktorów cię odwozi? - Edzio Paszke. - Paszke? - zmieszała się. Baranowski przyjrzał się jej badawczo. - Czy mam rozumieć, że Edzio bardziej cię pociąga niż Jurek? Milczała chwilę niezdecydowana. - To nie, tylko chciałam cię zapytać, czy wiesz o tym, że Paszke i Wandzia mają się ku sobie. Speszył ją beztroski śmiech Longina i jego zaprawiona ironią uwaga: - O tym nie wiedziałem, ale widuję często tego uwodziciela z coraz to innym podlotkiem w kawiarniach i na tańcujących podwieczorkach w naszym kasynie. - Mówisz poważnie? - Zależy ci na nim? - odparł pytaniem. - Na nim nie, ale na dobrej opinii Wandzi. Jeśli tak jest, jak twierdzisz, to powinnam ją ostrzec przed nim. Oficer ścisnął jej ramię. - Radzę ci, Mary, nie kładź palców między drzwi. To ich sprawa. Spojrzała nań z wyrzutem. - Pośrednio moja w tym wina, bo Wandzia przeze mnie poznała tego lekkoducha. Teraz, kiedy ją w sobie rozkochał, muszę przemówić jej do rozsądku, co nie będzie łatwe, bo jest rozpuszczona przez małpią miłość rodziców. Sądziłam, że Edzio to zrównoważony kawaler, poważnie uczuciowo w Wandzi zaangażowany. Gdybyś mi pozwolił zaprosić ją w miejsce wuja na wycieczkę, być może ułatwiłbyś mi tę misję. - Nie mam nic przeciwko temu - Longin wzruszył ramionami. Po chwili zastanowienia Maryśka machnęła desperacko ręką. - Boję się, że pogorszę tylko sytuację. Proszę cię o dyskrekcję: nie wspominaj Edziowi ani Wandzi, jeśli się z nim spotkasz, o tej rozmowie. - Jak sobie życzysz - skrzywił się Longin z niesmakiem. - Słowo? - Słowo! Nie wiedziałem, że należysz do kobiet "serio". Szczęściarz z tego Jurka - wysilił się na żartobliwy ton. - Czy dlatego, że cało wychodzi z nalotów bombowych? - spytał nadchodzący wuj, dosłyszawszy ostatnie słowa. - To też! - zbył go krewniak, odbierając list i żegnając weterana. - Uważaj na siebie, chłopcze! Staraj się latać nisko, bo jak spadniesz z wysoka, to koniec - radził po ojcowsku, nie pojmując przyczyny wybuchu śmiechu pary lotników. XX Brzask kwietniowego poranka rozjaśnił sale montrealskiego szpitala; oświetlił leżących pacjentów i przechodzącą od łóżka do łóżka z termometrem biało ubraną siostrę. Maryśka miała wyjątkowo trudny, nocny dyżur. W nocy alarmowały ją telefony w pokoju dyżurnym, wzywające szpitalne karetki do pięciu wypadków, z których trzech rannych wymagało natychmiastowej operacji. Z braku asystentki chirurg polecił siostrze Mary zaaplikować ciężko rannemu w brzuch pacjentowi środki znieczulające i asystować przy stole operacyjnym w podawaniu narzędzi chirurgicznych. Przy zszywaniu jelit delikwenta zniecierpliwiony doktor fałszywie podaną mu pincetą w miejsce lancetu, obraźliwym epitetem wprawił pielęgniarkę w stan depresji. Przejęta naganą i wyczerpana nocnym dyżurem, poczuła w głowie zamęt w wyuczonym na pamięć słownictwie łacińskim, które teraz w praktycznym zastosowaniu wykazywało luki. Chirurg po nerwowych ruchach podającej mu narzędzia lekarskie pielęgniarki, zrozumiał tego przyczynę. Przykro mu było, stąd schodząc z nocnego dyżuru nagrodził siostrę Mary uśmiechem zadowolenia i życzliwą uwagą: - Jak na pierwszy raz w charakterze asystentki przy operacji, wykazała siostra dostateczną znajomość łaciny, jednak radzę w przyszłości być bardziej opanowaną. Tym razem Maryśka po nocnym dyżurze obejmowała dzienny za koleżankę, zastępującą ją, gdy odwoziła partię lotników i Longina, odpływających z Nowego Jorku do Anglii. Wzięła zatem w szpitalu kąpiel i odświeżona, po śniadaniu od nowa rozpoczęła zajęcia. W porze lunchu położyła się w pokoju pielęgniarek przezornie nastawiając budzik. Sen ją pokrzepił. Wstała z sofy, wyprostowała nieco zagięty brzeg fartucha i poprawiła przed lustrem twarzowy, zawadiacko na jasnej grzywie włosów zsunięty biały czepek z emblematem czerwonego krzyża, gdy do pokoju wpadły rozbawione pielęgniarki, zarzucając Mary pytaniami: - Czemuś nie była na lunchu? Czy źle się czujesz? Naczelny lekarz pytał nas, czy masz dzienny dyżur, bo jakoby otrzymał ważną dla ciebie wiadomość z Międzynarodowego Czerwonego... Maryśka jak szalona wyskoczyła na korytarz. Za nią biegły głosy zdziwionych sióstr: "Narwaniec! Wariatka!" Właśnie z gabinetu naczelnego lekarza wychodził interesant, gdy do sekretariatu wpadła zdyszana Ostrowska. - Czego sobie siostra życzy? - osadził ją w miejscu służbowy ton energicznej biuralistki. - Ja... ja - zająknęła się speszona. - Do naczelnego. - W jakiej sprawie? - Nie wiem jeszcze... Sekretarka nachmurzyła czoło. - Naczelny przyjmuje jedynie w urzędowych sprawach. - Moja też chyba będzie urzędowa... - Jaka? - Siostry przed chwilą... - urwała, bo w otwartych drzwiach stanął naczelny lekarz, budzący zaufanie dobrocią tchnących oczu. Dojrzawszy zaambarasowaną siostrę, rozpromienił oblicze i gościnnym ruchem wskazał swój gabinet, zauważając: - Przed chwilą telefonowałem do przełożonej z zapytaniem, czy siostra ma dzienny dyżur, a tu zjawia się jak duch. Proszę zająć fotel. - Dziękuję - odszepnęła stremowana. - Zdumiewa mnie powiązanie siostry z wysokimi osobistościami w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu. Napije się siostra kawy? - zaproponował oszołomionej pielęgniarce, zdumionej wyskokiem władcy szpitala, trzymającego personel na odpowiedni dystans służbowy. Nie czekając zgody, dyrektor nacisnął dzwonek i zjawiającej się sekretarce polecił podać dwie filiżanki kawy. - Otrzymałem telefon z Nowego Jorku od sekretarza generalnego, który w imieniu prezesa Międzynarodowego Czerwonego Krzyża zapytywał o dokładny adres siostry Ostrowskiej, gdyż nie podała go w osobistej z nim rozmowie. Zasięgnąłem informacji u siostry przełożonej i przekazałem dane, lecz intryguje mnie powód, dla którego prezes światowej instytucji poszukuje siostry mojego szpitala - zaatakował Maryśkę. Nie miała nic do ukrywania i wyłożyła karty na stół: z jednej strony chęć niesienia samarytańskiej pomocy walczącym na froncie polskim żołnierzom, z drugiej tęsknota za narzeczonym służącym w Royal Air Force zmusiła ją do przedłożenia prośby spotkanemu na przyjęciu lotników w Nowym Jorku prezesowi swojej instytucji. Pociągłe rysy zwierzchnika zmienił mimiczny grymas niezadowolenia. - Siostra przekroczyła swoje kompetencje, bowiem o przeniesieniu pracownika mojego szpitala decyduję ja - Maryśkę zmroził urzędowy ton doktora. Dostrzegłszy malujący się na jej obliczu wyraz lęku i zmieszania, złagodniał. - To nie znaczy, że kategorycznie sprzeciwiam się przeniesieniu siostry do - umilkł dyplomatycznie z wejściem sekretarki, rozstawiającej filiżanki z kawą na stoliku. - W sekretariacie oczekuje umówiona wczoraj dziennikarka - zameldowała, stojąc przed swoim szefem w wyczekującej postawie. - Dobrze. Za chwilę ją przyjmę - gestem dał sekretarce znak, że rozmowa skończona. - Proszę - podał przejętej pielęgniarce pozłacaną cukiernicę. - Nie sprzeciwiam się zasadniczo w wyjeździe siostry do Anglii, lecz sprawa przeniesienia musi być uzgodniona ze mną. Proszę wnieść pisemne podanie do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża po linii służbowej... - Jeśli to jest konieczne, to dobrze - odszepnęła zalękniona, nie mając śmiałości zamieszać łyżeczką cukier w filiżance. - Boję się, że po linii służbowej, prezes moje podanie odrzuci. Przybrawszy na twarzy urzędową powagę, naczelny zauważył z wyniosłą dumą: - Nie jest wykluczone, że tak uczyni po przekonsultowaniu ze mną w wypadku negatywnej opinii o rażących brakach w kwalifikacjach zawodowych siostry... Po telefonie z Nowego Jorku zażądałem przedłożenia akt siostry, z których wynika, że została przyjęta do szkoły Amerykańskiego Czerwonego Krzyża wbrew przepisom, nie mając ukończonych osiemnastu lat. Jak to się stało? - Z pobudek patriotycznych sfałszowałam wiek przy wypełnianiu ankiety szkolnej - wyznała ze skruchą. Naczelny okazał wyraźne niezadowolenie. - Czy siostra zdaje sobie sprawę, że fałszerstwo jest przestępstwem, które może ją pozbawić praw odbywania praktyki szpitalnej? - podniósł ton. "Przęstępstwo" zmobilizowało Maryśkę. Z iskrami oburzenia zerwała się z fotela. - A czy ci nieletni chłopcy polonijni, garnący się ochotniczo do lotnictwa i innych służb wojskowych, by móc walczyć o wolność Starego Kraju ich ojców, też popełnili przestępstwo? - bluznęła mu w twarz, stojąc przed nim z dumnie uniesioną głową. Przeistoczenie z pokornej w gniewną pielęgniarkę tak zdetonowało dygnitarza, że z wrażenia zaniemówił. - Zbyt wiele kosztowało mnie wysiłku zdobycie tego zawodu, i teraz nie pozwolę sobie podciąć skrzydeł - pielęgniarka kipiała wzbierającym oburzeniem. Nie patrząc na zdumionego jej wyskokiem naczelnego lekarza, wybiegła z gabinetu, zderzając się z przechodzącą korytarzem Dziunią z oddziału wewnętrznego. Ta przejęta jej nienaturalnym wyglądem, stanęła jak wryta. - Co ci? - podtrzymywała szlochającą koleżankę - czy cię kto skrzywdził? - dociągnęła ją do najbliższej ławki, wzywając pomocy. Zleciały się żądne sensacji białe opiekunki chorych. Wszak nie było w zwyczaju, by naczelny zapraszał zwykłe praktykantki na kawę do swego gabinetu, o czym nie omieszkała roztrąbić po oddziałach osobista jego sekretarka. Osaczona dokuczliwymi pytaniami, Ostrowska zacięła się w uporze. - Rozpaczam, bo z rozmowy z naczelnym wywnioskowałam, że mnie chce pozbawić praktyki w jego szpitalu - powtarzała w kółko. - No, ale na jakiej podstawie, jeśli co chwila otrzymujesz pochwały od siostry przełożonej i lekarzy? - Kpij sobie z jego pogróżek teraz, kiedy siostry frontowe są na wagę złota, a ty chcesz iść w ich ślady. - Sama słyszałam, jak chirurg schodzący z nocnego dyżuru, w rozmowie z przełożoną o dokonywanych w nocy operacjach, wyrażał się w superlatywach o twoich zaletach samarytańskich, gdy pod nieobecność asystentki musiałaś ją zastąpić - pocieszały strapioną współtowarzyszkę pracy. Nie mogąc od niej wydostać szczegółów, wysnuwały własne domysły o naczelnym lekarzu, cieszącym się wysokim autorytetem wśród personelu szpitalnego. Maryśka schodząc z dyżuru, nie chciała spotkać się z siostrami na przystanku autobusowym przed gmachem szpitala, ruszyła do następnego. Zresztą pragnęła odetchnąć poszpitalnym powietrzem. Studiując podręczniki z zakresu szpitalnictwa odwykła od spacerów. Nieco już uspokojona po incydencie z naczelnym, starała się trzeźwo rozumować, jakie skutki może przynieść jej niepoczytalne wystąpienie przeciw władcy szpitala, który jednym słowem mógł zdruzgotać jej wymarzone plany, gdy usłyszała za sobą znajomy męski głos: - Cześć, siostrzyczko! Był to porucznik Rembalski, kolega Longina z kadry instruktorskiej, a właściwie szef pilotażu, mający za sobą, mimo młodego wieku, chlubną kartę bohaterskiego lotnika. Jak wielu polskich lotników z kampanii wrześniowej przedarł się na Węgry i do Francji, gdzie przydzielony do eskadry walczył z Luftwaffe. Po kapitulacji Francji widząc Francuzów rozbrajających polskie eskadry, z kilkoma kolegami zbiegł na swoim samolocie do francuskiego Maroka w przewidywaniu, że wojska francuskie będą kontynuować walkę z nazistami w swoich koloniach. Dzielnego lotnika spotkał jednak gorzki zawód, bowiem władze francuskie rozbroiły polskich sprzymierzeńców, konfiskując im samolot. Jakby mało było tego upokorzenia, to jeszcze pilnie nadzorowały, by polscy lotnicy nie uprowadzili własnego samolotu i nie umknęli na nim do angielskiego sprzymierzeńca. Zrozpaczony porucznik Rembalski zdołał jednak przedostać się na polski statek i w roli pomocnika palacza w maszynowni po długiej tułaczce dotarł do Kanady. Tu właśnie przystępowano do organizowania szkół lotniczych. Z otwartymi ramionami przyjęto polskiego tułacza, który też stał się zalążkiem kadry instruktorskiej. Mary Ostrowska poznała go w kasynie wojskowym na montrealskim lotnisku podczas jednej z wygłaszanych prelekcji o historii polskiego lotnictwa. - Cieszę się, że pana spotykam - słowa potwierdzały rozpromienione rysy pielęgniarki. - Odkąd Longin nas opuścił, nie mam okazji spotykania jego kolegów. - A czy ja mógłbym go zastąpić? Zmieszała się. - Z Baranowskim przyjaźniłam się ze względu na jego wuja, Mateusza Ostrowskiego. - Ja też nic poza przyjaźnią nie śmiałbym pani ofiarować, wiedząc od Longina, że jest pani narzeczoną lotnika z Raf. Pozwoli pani sobie towarzyszyć? - Owszem, do tego przystanku - wskazała grupkę ludzi pod tablicą, oznaczoną numerem autobusu, jeżdżącego tą trasą. - Szkoda, bo chciałem zasięgnąć od pani informacji, w którym dywizjonie Longin służy, a tu już autobus nadchodzi. - Chętnie poczekam na następny lub przejdę się z panem chwilę - zaproponowała powodowana wyrachowaniem. Jeszcze nie odzyskała równowagi po burzliwej rozmowie z naczelnym lekarzem, a nie chciała, by opiekun zaintrygowany jej wyglądem wypytywał ją o to, co się stało. Porucznik Rembalski wysunął propozycję wypicia kawy w eleganckiej kawiarni, lecz Ostrowska nie zamierzała oddalać się od przystanku i wyraziła życzenie wypicia coca coli w pobliskiej narożnej tawernie. - W Polsce naczytałam się sporo o tawernach i popełnianych w nich mordach przez dzikich kowbojów Zachodu, że sama nie odważyłabym się do którejkolwiek wejść - tłumaczyła rozbawionemu jej uwagą oficerowi. Tymczasem w mrocznej tawernie z topornym umeblowaniem, wyglądającej na spelunkę, zastali kilku spokojnych bywalców nad kuflami piwa i osowiałą, tęgą barmankę za kontuarem na tle półek z baterią butelek różnorodnych win i wódek. Para przybyszów zajęła stolik przy ścianie, nakryty żółtą ceratą. - Brr! - wzdrygnęła się Maryśka. - Barmanka nie umie stworzyć przyjemnego klimatu choćby kwiatkiem w oknie lub barwnym obrazkiem na ścianie. Gdyby je pomalowała na słoneczny kolor i nakryła stoliki białymi obrusami, sala nabrałaby rumieńców i przytulności. Porucznik uśmiechnął się. - Nas, Europejczyków, niejedno tu razi, ale musimy zrozumieć, że całe Stany są pod znakiem biznesu. Dla tej barmanki nie opłaci się stroić sali odwiedzanej przez nieciekawych dzikusów. Wypije pani kieliszek wermutu? - zaproponował na widok nadchodzącego właściciela o rozłożystych barach, ubranego niechlujnie po kowbojsku. Odmówiła, a widząc, że oficer słabo zna angielski, zamówiła dlań kawę, dla siebie coca colę. Zauważyła przy sąsiednim stoliku trzech nieco już podchmielonych, hałaśliwych mężczyzn. Opowiadali sobie tak pieprzne kawały, że miała ochotę opuścić obskurną tawernę, ale nie dostrzegając u swego partnera żadnej reakcji z braku znajomości miejscowego języka - pozostała. Rembalski zauważywszy występujące rumieńce na jej obliczu, przypisywał to swemu męskiemu oddziaływaniu, rychło się jednak rozczarował, gdy Mary przetłumaczyła mu jeden z dowcipów o Hitlerze, który przygotował odezwę do wszystkich krajów w sprawie zapanowania wiecznego pokoju. - Odezwa jego zawiera atut do uzyskania przestrzeni życiowej przez obietnicę wymordowania wszystkich ludów z wyjątkiem Niemców. - Makabryczny kawał - skrzywił się lotnik z niesmakiem. Licho mnie bierze, że sterczę na lotnisku jak baran, męczę się z uczniami, podczas gdy moje miejsce jest w bojowej eskadrze Raf. Wąsaty właściciel tawerny postawił na stole zamówiony napój, zgarnął bilon i bez słowa poszedł za kontuar do swojej drzemiącej współtowarzyszki. - Barman nawet nie zagadał do nas - szepnęła do oficera. - Nie opłaci mu się strzępić języka, bośmy mu nie dali zarobić - zażartował i nawrócił do nurtującego go tematu. - Żałuję, że dałem się poznać generałowi Duchowi jako zdolny lotnik i organizator szkół lotniczych, bo teraz gnuśnieję tutaj zamiast prać szkopów w Europie. Dowództwo odmawia mi nawet przetransportowania bombowców, których tysiące wysyła Kanada i Stany do Anglii i Afryki, twierdząc, że jestem w szkole niezastąpionym szefem pilotażu. Widocznie wyniuchało mój podstęp. - Jaki? - Że pilotując maszynę za ocean do Raf nie wrócę do orki instruktorskiej, a pozostanę w którymś dywizjonie myśliwskim. Postanowiłem zatem zwrócić się do Longina, a w ostateczności do pani narzeczonego, porucznika Gołkowskiego, by użyli swoich wpływów i spowodowali służbowe przeniesienie mnie, wszystko jedno gdzie: do Afryki czy Wielkiej Brytanii. - Rozumiem pana - Maryśka wyraziła zgodę. - Z przyjemnością będę pośredniczyć w pana zbożnym dziele. Nie mam przy sobie adresu Jurka, proszę mi zatem podać swój numer telefonu na lotnisko, to go panu przetelefonuję. Jest pan w podobnej jak ja sytuacji - pielęgniarka teraz czuła potrzebę podzielenia się z lotnikiem własnymi kłopotami, związanymi z jej przeniesieniem do szpitala w obrębie Anglii. Słuchał jej uważnie, a potem dodał z rozgoryczeniem: - Przekonałem się na własnej skórze, że istnieją wrogie siły, które takim entuzjastom jak my przeszkadzają w osiągnięciu szlachetnego celu, jakim jest szczytna służba w obronie Ojczyzny. Do tawerny weszło pięciu podejrzanych indywiduów w kowbojskich, szerokich kapeluszach, zdobnych w wisiorki, miniaturowe dzwonki i blaszki. Z pasów zwisały im otwarte kabury z wystającymi pistoletami. - Umykajmy stąd - szepnęła zalękniona Maryśka. - Mogą pana zaczepić, a wówczas musiałby pan użyć broni w obronie znieważonego munduru polskiej armii - pociągnęła swego współtowarzysza ku drzwiom. Na dworze panował mrok. XXI Kanada rozkwitła bujną majową zielenią, zapachniała żywicznym powietrzem bezkresnych lasów i dolatującą wonią kwiatów z tysięcy ogrodów, okalających malownicze wille i domki jednorodzinne. Ożyła perlistym śpiewem skrzydlatych zalotników, odwiecznym cudownym instynktem łączących się w pary dla przedłużenia gatunku. Ślubu udzielała im wspaniałomyślna przyroda bezpłatnie w obliczu przyjaźnie mrugających nocą gwiazd i starosty_księżyca, a w dzień dawcy życia - słońca. Tych powabów budzącej się do życia wiosny, nie odczuwała wychodząca ze szpitala młodziutka pielęgniarka. Mimo pogodnego usposobienia, tego majowego ranka szła po nocnym dyżurze przygnębiona w stronę przystanku autobusowego. Od pamiętnego incydentu w gabinecie naczelnego lekarza personel szpitala, dotąd okazujący jej sympatię, zmienił do niej stosunek. Przełożona, często ją przedtem wyróżniająca i stawiająca pielęgniarkom za wzór, stała się teraz dla niej oschła i surowa; koleżanki darzyły ją drwiącym uśmiechem i kąśliwymi docinkami, z których przebijała zazdrość o jej ambitne, zdradzone im przez sekretarkę naczelnego lekarza plany. Jedynie Dziunia podtrzymywała ją na duchu, pełniła z nią razem dyżury i zawsze była w jej pobliżu, by nieść jej dyskretną pomoc w trudniejszych obowiązkach praktyki szpitalnej. Istotnie, w ostatnim miesiącu kłopotów przybywało. Od kilku tygodni narzeczony nie odpowiadał na listy, a Longin, przerzucany z miejsca na miejsce, utracił z Jurkiem kontakt. Wanda Skowronkówna przyjęła ostrożną wypowiedź przyjaciółki o złej opinii Paszke obraźliwą uwagą, by raczej pilnowała swego lotnika Gołkowskiego i nie wtrącała się w jej życie, porucznik Rembalski zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi od Baranowskiego i nieskuteczną interwencją Mary Ostrowskiej, prześladował ją telefonami, ani przypuszczając, że ta nękana złowrogim przeczuciem, iż ukochany został zestrzelony przez niemiecką obronę przeciwlotniczą, gryzła się myślą posądzenia jej o zlekceważenie prośby szefa pilotażu montrealskiej szkoły lotniczej. Wzrok zamyślonej pielęgniarki uchwycił sylwetkę nadjeżdżającego autobusu. Przyśpieszyła kroku. Wsiadła na przedni pomost, lecz i tym razem przejechała o jeden przystanek dalej, co się jej ostatnio częściej zdarzało. Teraz wchodząc na schody prowadzące do mieszkania Ostrowskiego, Maryśka przybrała na zmęczone oblicze pogodny uśmiech - nie zwiodła nim jednak starego wiarusa. Dużo wcześniej zauważył ją przez okno wysiadającą z autobusu ze zwieszoną na piersi głową i oczekiwał pupilkę z gorącym śniadaniem na stole. Na jej sztucznie wesoły okrzyk: - Widać wujek świetnie spał, bo czerstwo wygląda. Odburknął: - Ty mi tu nie świeć dobrą miną do złej gry, a wyłóż wreszcie, co masz na wątrobie? Speszona, w milczeniu zdjęła płaszczyk i pantofle z opuchniętych nóg. - Od miesiąca coś przede mną ukrywasz - zdesperowany Mateusz postanowił dziś dociec przyczyny. - Udajesz przede mną wesolutką jak szczygiełek, bo nie chcesz opiekunowi przyznać się, co cię gryzie. - Nie chciałam wuja martwić - stanęła przed nim z bezradnie opuszczonymi ramionami, choć temu przeczył energicznie zadarty nosek. - Wstydzisz mi się przyznać, że cię napadł Negr i zgwałcił - indagował łagodnym tonem. Zaprzeczyła energicznym ruchem głowy. - Jednemu Murzynowi bym się nie dała. - Więc coś zbroiła? Zabiłaś kogo czy może okradła, a teraz dręczy cię sumienie. Zdesperowana, przyciśnięta do muru, przyznała się opiekunowi do swej porażki: - Nie przypuszczałam, że sekretarka naczelnego lekarza rozniesie po szpitalu podsłuchaną w jego gabinecie rozmowę, ani że się to ujemnie na mnie odbije - zakończyła, z trudem powstrzymując szloch. Ostrowski odetchnął z widoczną ulgą. - To są drobnostki! Nie martw się. Z tą grobową miną ci nie do twarzy. Siadaj i wcinaj dary Boże. Chwała Bogu, że w Montrealu jest więcej szpitali, a z odbytą na obydwu oddziałach praktyką, wszędzie cię przyjmą. Nałóż sobie wędliny na bułkę; tu masz ser i dżem - podsuwał pupilce jej ulubione przysmaki. - Zamiast mi się wyspowiadać od razu, to durna, gryzła się swoimi niepowodzeniami. Jutro wpadnę do mojego przyjaciela, dyrektora wojskowego szpitala i zaręczam ci, że od 1 czerwca będziesz u niego pracowała. Głowa do góry! Sierota poweselała. Znowu połapała się w swojej nadwrażliwości, rozkazującej jej cierpieć w milczeniu, byleby rozgłosem nie narazić na szwank opinii naczelnego lekarza. - Aha, zapomniałem ci powiedzieć, że po twoim odejściu na nocny dyżur telefonował do ciebie porucznik Rembalski i prosił, żebyś zechciała doń zadzwonić po powrocie ze szpitala. Westchnęła zrezygnowana: - Powiem mu to samo, co poprzednio, że nie mam od Longina ani Jurka żadnej odpowiedzi. Gospodarz gderał nieszkodliwie: - Wy w gorącej wodzie kąpani, myślicie, że odpowiedź ze sztabu przyjdzie błyskawicznie. To nie jest takie proste! Zanim sprawa takiego jak Rembalski szaraczka dotrze po drabinie na najwyższy szczebel, upłynie sporo czasu. Powinnaś mu o tym powiedzieć, żeby cię przestał zanudzać telefonami. No, pojadłaś sobie, to bierz prysznic i wio pod kołdrę. Musisz wypocząć i dobrze wyglądać, bo pojedziesz ze mną na obiad do państwa Skowronków... - Kiedy nas zaprosili? - Maryśka wyraziła zdziwienie. - Przed tygodniem, ale Wandzia zobowiązała mnie do tajemnicy, bo to ma być dla ciebie niespodzianka. - Niespodzianka? - nadwrażliwość brała w Maryśce górę. - Niech wujek mi zdradzi tę tajemnicę, bo nie zasnę. - Nie domyślasz się? - rozbawiony Ostrowski wystawiał cierpliwość pupilki na próbę. - Zapewne chce mnie zaprosić znowu do teatru, jak ostatnio do chicagowskiej opery na warszawski balet! - Nie wysilaj się: zaprasza cię na swoje zaręczyny z instruktorem Paszke... Jak ukłuta szpilką, dziewczyna poderwała się od stołu. Doskoczyła do aparatu telefonicznego, ujęła słuchawkę i nerwowymi ruchami palców zaczęła nakręcać numer. - Co cię znowu ukąsiło? Do kogo chcesz dzwonić? - Do Wandzi. Nachmurzony gospodarz nacisnął dłonią widełki aparatu. - Jesteś niepoczytalna! - grzmiał. - Ja ci tajemnicę nie po to powierzyłem, żebyś mnie w oczach Skowronków skompromitowała. Marsz! Do łóżka! - zakomenderował. Nakryta kołdrą sierota dygotała na całym ciele. Musiała opiekunowi przyznać słuszność: dobrze, że jej zabronił telefonować do Wandzi. Nerwowym podnieceniem mogłaby wprowadzić w dom Skowronków zamieszanie i wywołać niezadowolenie Ostrowskiego, zwłaszcza że nie wiedział o próbach Maryśki doprowadzenia do zerwania zażyłej znajomości Paszke z Wandzią. Nie chcąc urazić jej uczuć, dyskretnie naprowadzała przyjaciółkę do wnikliwej obserwacji prywatnego życia instruktora w przekonaniu, że naocznie pozna jego dwulicowość. Przeliczyła się na wybuchowej pannicy, bo gwałtowna miłość do wyidealizowanego lotnika nie dopuszczała wątpliwości w jego szczere uczucia. Przeciwnie, Skowronkówna posądzała przyjaciółkę o niską zawiść, by pod pretekstem życzliwości oderwać od niej przystojnego bohatera przestworzy. Wszak Wandzia od jakiegoś czasu zauważyła na lotnisku zalotne uśmiechy Maryśki w stronę Paszke, a przyczynę w lot odgadła - Mary nie ma od narzeczonego wieści, unika rozmów na jego temat, bo nie chce się przyznać, że z nią zerwał. Obecnie chce wiarołomnemu pokazać, że znalazła milszego adoratora, którego zamierzała dla siebie zagarnąć kosztem zniweczenia szczęścia Wandzi. O, Wandzia zbyt dobrze poznała jej fałsz i, kiedy przed miesiącem Mary delikatnie napomknęła, by zasięgnęła o Paszke opinii w jego dowództwie, dała jej dostateczną nauczkę, co o niej myśli. Wtedy przyjaciółki rozeszły się w gniewie, i jedna do drugiej nie telefonowała, aż dopiero dziś opiekun niespodziewaną wieścią o zaręczynach Wandzi bezwiednie wprawił Maryśkę w stan rozgoryczenia. - I po co było mi się wysilać, jeśli moje przestrogi zostały przez Wandzię fałszywie zrozumiane? - rozmyślała zgnębiona. - Te wszystkie kłopoty wynikają z niemądrego przewrażliwienia. Powodowana nim niepotrzebnie się narażam, podobnie jak w wypadku z naczelnym lekarzem. Gdyby choć Jurek odpisywał na moje listy, w których mu się żalę z doznanych przykrości, byłoby mi lżej je znosić. Może Wandzia miała trochę racji zarzucając mi przesadę w okazywaniu Jurkowi uczuć, którymi znudzony uznał za najwłaściwsze przerwać korespondencję. Jak długo Maryśka spała męczona prześladującymi ją obrazami walk powietrznych lotników Raf z Luftwaffe, wśród których widziała jak na jawie, manewrującego myśliwcem Jurka z mściwie zaciśniętymi ustami i błyskami wściekłości w oczach, atakującego Messerschmitta - nie wiedziała. Obudził ją rubaszny głos opiekuna. - Pobudka! Wstawaj, bo za godzinę jedziemy do Skowronków. Rozespana uniosła głowę. Teraz dopiero poczuła na sobie przepoconą bieliznę. - Dobrze, że mnie wuj obudził, bo się męczyłam ciężkimi snami. Pewnie mam gorączkę. Głowa mi pęka z bólu i chyba, wujku, sam pojedziesz na zaręczyny Wandzi. Gospodarz oburzył się: - Nie możesz zrobić przyjaciółce takiego afrontu! Weź ciepły i zimny prysznic, zagrzej się pod kołdrą z 10 minut, a odzyskasz dawny wigor. Marudziła: - Niczego mi się, wujku, nie chce. Była już poczta? - zagadnęła niby od niechcenia, myśląc o Jurku. - Była, ale nie od tego, od którego listu oczekujesz. Jak przestaniesz narzekać na wymyśloną przez znudzone bogaczki migrenę, to ci oddam pismo z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. O, cóż ci teraz tak pilno? - pokpiwał, gdy pupilka z oznakami tryskającej energii zerwała się z łóżka, w podskokach biegnąc do łazienki. Już tam stary weteran znał sposoby szybkiego budzenia dziewczyny na dyżury szpitalne i umówione wizyty. Po chwili wesoła, rozszczebiotana jak sikorka, drżąc z niecierpliwego oczekiwania, upominała się o list. Ostrowski sam zaciekawiony jego treścią, tym razem długo z pupilką się nie droczył: - Jeśli chcesz mi zrobić przyjemność, to przeczytaj go głośno - podał jej wyjęty z szafy urzędowy list. - Wujek przecież wie, że nie mam przed nim tajemnic - powiedziała z wdzięcznym dąsem. Łypnął na nią sprawniejszym, mniej dotkniętym kataraktą, okiem. - Nie prowokuj mnie, bo zacznę śpiewać, jak to było początkowo z listami od Jurka, a z próby rozmowy telefonicznej z Wandzią też wyniuchałem, że ukrywasz przede mną tajemnice. Podekscytowana, puściła mimo uszu uwagę opiekuna. "Szanowna Pani! - jęła odczytywać treść listu. - Na skutek pani osobistej prośby poczyniłem kroki celem przeniesienia jej do szpitala na terenie Wielkiej Brytanii. Ujęła mnie Pani bowiem żarliwą chęcią służenia Ojczyźnie, o którą od dawna już walczy Jej narzeczony w lotniczych siłach Wielkiej Brytanii. W trakcie poszukiwania Pani adresu w szpitalu montrealskim, natknąłem się na nieprzewidziane trudności natury służbowej, co wydaje mi się niezrozumiałe w odniesieniu do sióstr Czerwonego Krzyża w okresie wojennym. Powodowany sentymentem do Pani jako Polki, wzruszającej mnie Swoim patriotyzmem, pragnąłbym Jej oszczędzić przykrości ze strony podległych mi pracowników. Doceniam Pani szlachetne pobudki, stąd proszę się ustosunkować do poniższej propozycji, pośrednio związanej z zawodem pielęgniarki, a mianowicie:" - Ciekawym, do jakiej? - mruknął zaintrygowany opiekun, sięgając na parapet okna po fajkę. "Międzynarodowy Czerwony Krzyż w porozumieniu z dowództwem angielskiej Pomocniczej Służby Kobiet (Wvs) organizuje w Palestynie w połowie czerwca pierwszy kurs instruktorski, z którego wyjdzie kadra w stopniu oficerskim". Z ręki weterana wypadła fajka. - Przeczytaj to ostatnie zdanie jeszcze raz, czy się nie przesłyszałem. To niesłychane, żeby młode kozy otrzymywały stopnie oficerskie - zdumienie Ostrowskiego przeszło w oburzenie. "Radziłbym Pani ukończyć ten kurs, na którym miałaby szansę pogłębienia wiedzy w zakresie porywającej działalności Kobiecej Służby Pomocniczej. Międzynarodowy Czerwony Krzyż wysyła z Nowego Jorku do tejże szkoły cztery pielęgniarki, a w tej liczbie przewiduje Pani udział - na koszt Kwatery Głównej w Londynie przy Tothill Street w Dzielnicy Westminster..." - Dziewczyno! - wołał oszołomiony opiekun. - Miałabyś szczęście zwiedzenia Ziemi Świętej, Jerozolimy, Ogrodu Oliwnego... "Po ukończonym kursie instruktorskim - czytała Maryśka z rosnącym zdumieniem - jego uczestniczki obejmą stanowiska komendantów plutonów w Pomocniczej Służbie Kobiet na terenie Anglii i Afryki, zatem zaistnieje dla Pani możliwość spełnienia Jej najgorętszych pragnień". - Masz więcej szczęścia niż rozumu - promieniał stary żołnierz, energicznymi ruchami palców napełniając tytoniem podniesioną z podłogi fajkę. "Po otrzymaniu od Pani depeszy, wyrażającej zgodę, sekretariat natychmiast prześle Jej program i datę wyjazdu pielęgniarek z Nowego Jorku samolotem lub okrętem do Palestyny. Sprawę prosimy traktować jako pilną. W zastępstwie Prezydenta: Sekretarz Generalny Międzynarodowego Czerwonego Krzyża". Maryśka przez chwilę siedziała jak skamieniała ze wzrokiem utkwionym w ostatnie wiersze listu, nieczytelny podpis sekretarza i okrągłą pieczęć największej w USA charytatywnej instytucji. Jej uszu dochodził jak z dna czeluści drewniany głos opiekuna, lecz znaczenia słów nie rozumiała. Po doznanych przykrościach, niesłusznych posądzeniach Wandzi odbicia jej narzeczonego i bezsennych nocach, spowodowanych lękiem o bezpieczeństwo najdroższej istoty - propozycja wyjazdu do Palestyny stanowiła balsam kojący jej tęsknotę za ukochanym. - Obudź się! - opiekun potrząsnął jej ramieniem. - Nie dziwię ci się, żeś zbaraniała, bo ja, stary wyga frontowy, nie mogę uwierzyć w twoje szczęście. Przypływ nagłej energii poderwał dziewczynę na nogi. Płacząc z nadmiernego wzruszenia, porwała opiekuna w objęcia, wywijając z nim wokoło. - Zwariowałaś! Chcesz mi nogi połamać? - gderał rozbawiony Ostrowski, wydzierając się z jej ramion. Przez chwilę taczał się jak pijany zanim opadł na krzesło, ciężko dysząc. - Gdzież ten szczygiełek poleciał? - szukał jej wzrokiem wśród tańczących przedmiotów. Zanim ochłonął, Maryśka nałożyła pantofelki, poprawiła fryzurę i zdążała do drzwi korytarza na schody, gdy osadził ją jego głos: - Gdzie cię diabeł niesie? Za 10 minut wyjeżdżamy do Skowronków. - Na pocztę nadać telegram do Nowego Jorku! - Depeszę możesz wysłać jutro. Odkrzyknęła z progu: - Wysyłka depeszy jest ważniejsza od stu Skowronków. Maryśka nie szła, a leciała na skrzydłach fantazji. Serce jej rozpierała wdzięczność do Opatrzności za otrzymany dar. Pełna niewysłowionego szczęścia, podskakiwała po ulicy ku zgorszeniu przechodniów, lecz nic sobie z ich uwag nie robiła. "Poszła Karolina do Gogolina. A Karliczek za nią z flaszeczką wina" - podśpiewywała półgłosem. Dopiero z wejściem do budynku pocztowego zamilkła. Nie zauważyła, że jakiś oficer lotnictwa, uderzony jej promiennym obliczem, podążył za nią do okienka z depeszami. - Cześć Misji Charytatywnej! Wygrała pani milion czy też wychodzi za mąż za indultem? - zażartował Rembalski, wyciągając do Maryśki rękę na powitanie. - Oczekiwałem od pani z rana telefonu, ale widać, Longin dotąd w mojej sprawie nic nie wskórał. Mogę pani towarzyszyć? - Koniecznie, panie poruczniku, bo muszę się panu pochwalić, że w najbliższych tygodniach jadę do... Ziemi Świętej. Oficer z wrażenia zaniemówił. Z nabożnym zachwytem chłonął wzrokiem tajemnicze, wypisywane przez Mary, wyrazy na blankiecie telegramu: "Dzięki... pojadę... oczekuję instrukcji". Maryśka opłaciła wysłaną depeszę. - Chodźmy! - oficera uderzył nie znany u Mary władczy ton. Wysłuchawszy jej relacji, miał zdesperowaną minę. - Może gdybym miał tak jak pani zadarty nosek, świadczący o żywiołowej energii i uporze, zapewne dziś już przeganiałbym Fryców lub tak, jak moi koledzy, transportowałbym bombowce z Kanady do Wielkiej Brytanii i Afryki. Oni to po dwa razy w miesiącu startują przez ocean, a mnie, jak trędowatego, długodystansowe przeloty omijają. Pilotka spoważniała. - Niech pan nie wyzywa losu! Już to samo, że przeszedł pan w Polsce bez szwanku kampanię wrześniową, a potem walki powietrzne we Francji, niebezpieczną ucieczkę na własnym myśliwcu i szczęśliwie wylądował w Maroku, skąd srodze rozczarowany musiał uciekać przed Francuzami do Kanady, czy to nie Opatrzność nad panem czuwała? Rembalski machnął lekceważąco ręką. - Co mi z tego, jak tutejsze władze kanadyjskie udaremniają mi kontynuowanie walki powietrznej z niemiecką Luftwaffe! Olśniona myślą Maryśka przystanęła na ulicy. - Nie wiem, czy mi wypada napisać do przewodniczącego Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i prosić o interwencję w pana służbowym przeniesieniu. - A dlaczegóż by nie? - lotnik chwycił się tej myśli, jak tonący brzytwy. - Będę pani dozgonnym dłużnikiem, jeśli pomoże mi wyrwać się z tutejszej instruktorskiej orki. Znajdowali się przed domem Ostrowskiego. - Spróbuję - podała oficerowi rękę na pożegnanie. - Proszę być dobrej myśli. Odważnym szczęście sprzyja. - Oby pani była moją dobrą wróżką. Czołem! - zasalutował. XII Pewnego kwietniowego wieczoru w środkowej Anglii na lotnisku Swinderby, położonym siedem mil na południe od miasta Lincoln, ścieląca się nisko mgła budziła niepokój wśród załogi eskadry Dywizjonu 300, przygotowującego się do nocnego lotu z zadaniem zbombardowania zbiorników paliwa w Amsterdamie. Zwykle opanowany porucznik Gołkowski, mający za sobą szereg udanych akcji bombowych, tuż przed startem jeszcze raz dokładnie przestudiował na mapie trasę i odnotował warunki meteorologiczne, czego przedtem nie czynił. Widząc to nawigator, porucznik Szymański, wychodzący z pokoju operacyjnego w towarzystwie telegrafisty Graczyka, zauważył z przekąsem: - Właściwie to porucznik Gołkowski powinien zająć moje miejsce, a ja jego przy sterach. Poprawiając na sobie szelki od spadochronu, sierżant odparł: - To już taka natura. W dywizjonie nie znam skrupulatniejszego od niego. Po drodze na lotnisko z oparów mgły wyłoniły się dwie niezgrabne sylwetki: sierżanta Węgrzyna, bombardiera, i strzelca pokładowego Sułczyńskiego, dołączających do członków swojej załogi. - Przy tej cholernej mgle studiowanie trasy niewiele pomoże, a lecieć trzeba z wyczuciem na przyrządy - zauważył bombardier, człapiąc po mokrej nawierzchni lotniska. - Kapitan Kryński będzie miał na tej trasie twardy orzech do zgryzienia - dodał strzelec pokładowy, wykazując nerwowość w gestykulacji ramion. Stanęli przed swoim Wellingtonem, kontrolowanym przez dwóch mechaników, na wprost otworu, którym teraz windował się do wnętrza nawigator. Po chwili doszli oficerowie: kapitan Kryński i porucznik Gołkowski. - Wiesz, Jurku, zmieniłem plan lotu. Ty pilotuj maszynę do Rotterdamu, a ja w powrotnej drodze - zaproponował kapitan Kryński, dziwnie osowiałym wzrokiem spoglądając w mleczną przestrzeń. - Jak sobie życzysz - wyraził zgodę drugi pilot. - Obserwuję cię od rana i nie podoba mi się twój wygląd; ta nie licująca z twoim żywym usposobieniem depresja duchowa. Wszak jeśli psychicznie źle się czujesz, możesz odmówić lotu, co przecież z tchórzostwem nie ma nic wspólnego. Kryński machnął desperacko ręką. - Chory nie jestem, a jedynie ta nieznośna londyńska mgła działa deprymująco na mój system nerwowy. Porucznik dodał z przyjaznym uśmiechem: - Nie tylko na twój, ale wielu naszych kolegów z Raf na nią narzeka. Dla mnie osobiście, dzisiejszy lot we mgle, jedynie na przyrządy, daje gwarancję większego bezpieczeństwa niż w nastrojową romantycznie gwiaździstą noc - filozofował, wdrapując się przez otwór bombowca do jego wnętrza za ostatnim, znikającym w nim strzelcem pokładowym. Po chwili cała załoga zajęła swoje stanowiska. Tym razem jednak kapitan statku nie powitał zgranej w akcjach bombowych załogi żartobliwym słowem, a zamyślony, w milczeniu zajął drugie miejsce pilota, przekazując komendę swemu zastępcy. Po uzyskanej przez Gołkowskiego wysokości, sytuacja o tyle się zmieniła, że mieli nad sobą wygwieżdżone niebo, a pod stopami morze mgieł, towarzyszące im na przestrzeni ponad godzinnego lotu. Z tą chwilą kapitan z widoczną ulgą zaczął odczytywać znaki topograficzne, lecz w drugiej połowie przebytej trasy w miarę zbliżania nad terytorium niemieckiej obrony przeciwlotniczej, w oczach zamigotały mu błyski niepokoju. Przeczucie nie omyliło go. Dojrzał z ziemi czujki reflektorów, przeczesujących nieboskłon w poszukiwaniu obcej eskadry bombowców, lecącej w przepisowej odległości. Nad Rotterdamem reflektor wymacał jeden z angielskich Wellingtonów i skwapliwie wskazywał go świetlnymi sygnałami niemieckim myśliwcom i obronie przeciwlotniczej. - Chwała Bogu! - usłyszał wpatrzony w przyrządy Gołkowski westchnienie kapitana Kryńskiego, gdy po zrzuceniu bomb, pozbawiony nadmiernego ciężaru Wellington podskoczył, w gwałtownym skręcie zawracając w stronę macierzystej bazy. - Teraz na mnie kolej - Kryński, podniecony entuzjastycznym okrzykiem bombardiera Węgrzyna, uradowanego trafnym celem w gorejące zbiorniki w czeluści ziemi, zajął miejsce pierwszego pilota. Szczęście mu sprzyjało. Mimo wymacania bombowca przez reflektory i eksplodujące wokół niego granaty w formie kłębuszków dymu, Wellington bez najmniejszego zadraśnięcia minął najbardziej zagrożony teren, po którym telegrafista mógł już bez przeszkód nawiązać łączność ze swoim dowództwem stałego lotniska w Swinderby. Kapitan po otrzymaniu zezwolenia na lądowanie, obniżył wysokość, wpadł w grubą warstwę mgły, zasłaniającą znaki lotniska. Schodząc na wyczucie ze zmniejszoną szybkością, Wellington zaczepił skrzydłem o wierzchołki drzew, a wówczas pilot dodaniem gazu poderwał bombowiec, kącikiem oczu dostrzegając oberwaną rurkę Pitota - szybkościomierza. Natomiast Gołkowskiemu mignęły przez szybę kontury zwieńczonych drzew sadu i... nastała ciemność, wolna od ludzkich odczuwań. Jak długo trwał stan niewiedzy, Jurek nie zdawał sobie sprawy, gdy ocknął się, zatrzymał zdziwiony wzrok na czubkach własnych butów nad swoją głową. Powoli wracała świadomość przebiegu wypadku. Odczuł, że leży w ogarniającej kadłub samolotu pomarańczowej poświacie, pilot doznał olśnienia: "Wellington płonie!"... Jakby na potwierdzenie, na mgnienie oka dojrzał ukosem łunę z objętego płomieniem skrzydła. Strach uniósł mu pilotkę na zjeżonych włosach. - Uciekaj! - zaalarmowała go myśl na skutek możności wybuchu paliwa w skrzydle. Nieludzkim wysiłkiem Gołkowski podkurczył nogi pod kolana dla silniejszego odbicia, lecz przygwożdżone do dna kadłuba plecy ani drgnęły. Na tle ognia dojrzał sylwetkę telegrafisty Graczyka, usiłującego wydostać się przez otwór na powierzchnię kadłuba Wellingtona. "Aha, to znaczy, że jeden z załogi żyje" - pomyślał, a głośno zawołał: - Podaj mi rękę! Zamiast głosu, z krtani pilota wyszedł szept. Strach sparaliżował głos. Osmolony dymem, przerażony telegrafista drgnął. Skierował wzrok w stronę głosu. Dojrzał na dnie kadłuba leżącego lotnika. W zdeterminowanej postawie sierżanta odbiło się wahanie. Każda sekunda groziła wybuchem zbiorników w skrzydłach. Trwało to moment. Zamroczony jeszcze upadkiem bombowca, Graczyk poprzez zwoje poskręcanego żelastwa dowlókł się do towarzysza i podał mu zbawczą dłoń. Mimo potwornego bólu kręgosłupa, Gołkowski zacisnął wargi i wpił drapieżne palce w dłoń ratownika. Gwałtownym ruchem wyrwał się z zatrzasku przygwożdżonego skórzanego kombinezonu, rwącego się teraz w strzępy. Graczyk uciekając w łunie ognia, nie słyszał słów wdzięczności rannego lotnika, który ze złamanym obojczykiem, przebijającym skórę, czując sięgające szyi płomienie, zdobył się na siłę tytana - skoczył w stronę otworu kadłuba, gdzie przed chwilą zniknął gnany zwierzęcym strachem radiotelegrafista. Chybił. Od zbawczego otworu Wellingtona dzieliła lotnika zaledwie kilkunastocentymetrowa przestrzeń, którą przebył czołgając się zdrowym prawym ramieniem, bo lewe zwisało bezwładnie. Tu, choć języki ognia sięgały otworu kadłuba, zdeterminowany lotnik błyskawicznym ruchem na nim się położył i jak worek zjechał w dół. Jaka siła odrzuciła tlejący ludzki strzęp od płonącego skrzydła bombowca do rowu przydrożnego - ranny pilot nie zdawał sobie sprawy. Ocucił go dochodzący z dala warkot motoru i podniecone głosy znajomych mechaników z jego Dywizjonu 300. Uchwycenie zdrowymi palcami prawej ręki krzewu tarniny, będącej w jej zasięgu, było dziełem sekundy. Niezdolny wykrztusić słowa, Jurek oparł spaloną ogniem szyję o wilgotny od rosy trawiasty brzeg. W świetle reflektorów ciężarówki, jeden z mechaników dostrzegł wystającą z rowu głowę nieszczęśnika. - Jakieś pijaczysko znalazło sobie nocleg w rowie... - zauważył, podczas gdy reszta mechaników wpatrzona w gorejącego Wellingtona, popędzała kierowcę do szybszej jazdy. Mijając rzekomego pijaka, szofer mimo woli spojrzał w jego stronę. Struchlał i omal nie wypuścił kierownicy ze zdrętwiałych rąk. Gwałtownie zahamował. - To... to... to porucznik Gołkowski. Przejęci mechanicy doskoczyli do rannego, zdzierającego palcami zdrowej ręki tlejącą podszewkę kombinezonu. - Chryste! Uratował się jeszcze kto? - pytali jeden przez drugiego, wstrząśnięci widokiem krwawiących pleców porucznika, wyzierających ze strzępów palącego się kombinezonu i prowadząc go do ciężarówki, gdy dostrzegli wyskakującego z odłamanego ogona od kadłuba bombowca strzelca Sułczyńskiego z obłędem w oczach gnającego na oślep w pole. Troska o niepewny los załogi we wraku bombowca, lizanego warkoczami ognia od płonącego skrzydła, zmuszała mechaników do trzymania nerwów w garści. - Panie poruczniku! Kto jeszcze pozostał w maszynie? - Czy bomby zostały wyrzucone nad celem, czy wróciły? - zaczęli potrząsać omdlałym lotnikiem. - Szczypać go w policzki, to go ból ocuci. - Wszystkie... booomby trafiły w cel - szepnął z wysiłkiem. - Poza Graczykiem i Sułczyńskim reszty załogi nie widziałem. - O - wskazał oczyma nawigatora Szymańskiego, wychodzącego z ogona rozbitego płatowca spokojnym defiladowym krokiem. Mimo tragicznej sytuacji mechanicy ryknęli śmiechem. Biegiem dopadli kabiny pilota. Leżał w niej ciężko ranny, nieprzytomny Węgrzyn, rzucony do niej potwornym zderzeniem bombowca z ziemią, zaś kapitan Kryński przebity wolantem, z obwisłą na piersiach głową i płynącą z uszu strużką krwi, nie dawał oznak życia. - Ratować bombardiera w pierwszej kolejności! - wydał komendę szef mechaników, pomagając uwalniać rannego z gęstwy zagmatwanych linek, zaś inni Kryńskiego z połamanych sterów. Oblani śmiertelnym potem, gnani strachem rozerwania lada moment zbiornika w palącym skrzydle, ledwie zdążyli ułożyć obydwie ofiary na ciężarówce - nastąpił słaby wybuch, gdyż paliwo było na wykończeniu. Teraz zaczęła się pogoń za nieszczęśliwym, oszalałym strzelcem, uciekającym przed ludźmi jak łowna zwierzyna przed sforą psów. Udało się go schwytać w jakiejś szopie i w kaftanie bezpieczeństwa odwieźć do zakładu dla psychicznie chorych. Po założeniu prowizorycznego opatrunku na lotnisku Swinderby porucznik Gołkowski wraz z ciężko rannym bombardierem został odtransportowany do szpitala wojskowego, gdzie przystąpiono do operacji naruszonych kręgów kręgosłupa, złamanego obojczyka i łopatki, natomiast Węgrzynowi groziło wiele operacji z powodu powikłanego złamania rąk i nóg. Wytrącony nagle z codziennych zajęć lotniczych i nocnych przelotów bombowych, unieruchomiony przez długie tygodnie w gipsowym pancerzu, Jurek miał czas na rozmyślania nad swoim położeniem. Gładka do niedawna szyja, raziła go czerwonymi bliznami, sięgającymi do lewego policzka i deformującymi połowę twarzy. Wrażliwy esteta w takim stanie nie odważyłby się pokazać ukochanej. Przy tym lekarze nie robili mu nadziei całkowitego wyleczenia z urazów kręgosłupa. Po dwumiesięcznym leczeniu szpitalnym uczył się od nowa chodzić na kulach, a występujące dolegliwości kwalifikowały go nadto na uciążliwego inwalidę. Gdyby nim został, nie zamierzał wiązać życia szybowniczce. Zanadto ją kochał, by mógł żądać od niej ofiary opiekowania się nim przez całe życie. Z listów wuja i Longina wiedział o jej staraniach przeniesienia do jednego ze szpitali w Anglii po uzyskaniu dyplomu szkoły pielęgniarskiej, do czego ją zresztą sam gorąco namawiał zanim uległ wypadkowi. Obawiał się też, że przedwczesnym wyjawieniem jej swego kalectwa, Maryśka może się załamać i nie zdać egzaminów. Choć serce krajało mu się z żalu i tęsknoty za jej widokiem, postanowił do niej nie pisywać w złudnej nadziei, że oboje łatwiej o sobie zapomną. Od groźnego wypadku na lotnisku w Swinderby upłynęły dwa miesiące. Pacjent szpitala za pośrednictwem swojej macierzystej bazy otrzymał trzy listy od zaniepokojonej jego milczeniem Mary Ostrowskiej, pełne niewysłowionej tęsknoty i uczucia, lecz choć nad nimi płakał, nie odpisywał. Ale rozkochane w nim dziewczę nie dawało za wygrane, czyniąc dyskretne poszukiwania za pośrednictwem służbowo przeniesionego do Raf Longina Baranowskiego. Wzruszony jej prośbami Longin zdołał w angielskim dowództwie lotniczym uzyskać informacje o wypadku lotniczym kuzyna i o miejscu jego pobytu. Na razie jednak, jako nowicjusz, nie miał odwagi stanąć do raportu i prosić o choćby dwudniowy urlop. Uważał za najwłaściwsze w listach do wuja Mateusza i Maryśki o Jurku nie wspominać, dopóki z nim się nie rozmówi. Znając jego prawy charakter i uczuciowe zaangażowanie ze wzajemnością Maryśki, nie mógł pojąć, jakie pobudki nim kierują, że tak nielitościwie wystawia zgnębioną dziewczynę na różne domysły, do zdrady jego uczuć włącznie. Dowiedziawszy się z ostatniego jej listu, o czekającej ją w początkach czerwca gigantycznej podróży powietrznej z Montrealu na środkowy Wschód do Palestyny, by z ramienia Międzynarodowego Czerwonego Krzyża wziąć udział w kilkumiesięcznym kursie dla Polek Komendantek Społecznej Służby Wojskowej Kobiet, organizowanym przez dowództwo angielskie - pilot Baranowski postanowił odwiedzić Jurka w szpitalu w nadchodzące Zielone Świątki. XIII Zwykle rubaszny i hałaśliwy Mateusz Ostrowski ostatnimi tygodniami jakoś przycichł. Chodził po mieszkaniu osowiały i zamyślony. Co prawda przewidywał, że jego pupilka kiedyś ten dom opuści, nie przypuszczał jednak, że nastąpi to tak szybko. W połowie maja otrzymała z Nowego Jorku instrukcje, tyczące całej piątki pracowniczek Czerwonego Krzyża, delegowanych na przeszkolenie wojskowe do Palestyny, z czym wiązał się ich pobyt aż do zakończenia drugiej wojny światowej. Maryśka zafrapowana czekającą ją egzotyczną podróżą, nie dostrzegała u opiekuna przygnębienia ani postępującej choroby oczu, zaatakowanych kataraktą. Spełniała w szpitalu swoje obowiązki pielęgniarki automatycznie, jak we śnie. Odkąd wypowiedziała pracę z dniem 1 czerwca, personel szpitala, zachwycony jej zarysowującą się karierą wojskową w Pomocniczej Służbie Wojskowej Kobiet na Bliskim Wschodzie, teraz skwapliwie zabiegał o jej przyjaźń. Koleżanki wyręczały ją w zajęciach, dyskretnie naprawiały wyrządzoną jej przykrość, a siostra przełożona w dniu opuszczenia przez Mary praktyki szpitalnej wydała dla niej skromne przyjęcie, zaszczycone obecnością naczelnego lekarza, który we wzniesionym toaście na cześć ulubienicy pacjentów szpitala i wręczonym bukietem kwiatów, zrehabilitował się w jej i personelu oczach. Wolny do wyjazdu czas Maryśka przeznaczyła na kompletowanie garderoby i bielizny. Wandzia towarzyszyła jej w wyprawach do sklepów i zasypywała przyjaciółkę prezentami. Rozkochana w instruktorze Paszke, parła do zalegalizowania małżeństwa, na co niezadowoleni Skowronkowie po dłuższym wahaniu wyrazili zgodę i wyznaczyli ślub na drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Pewnej czerwcowej środy, podczas nieobecności bawiącego w Detroit Mateusza Ostrowskiego, obie przyjaciółki przebywały w jego mieszkaniu. Popijając soczki, Wandzia zwierzała się Maryśce: - Nigdy nie byłam szczęśliwsza zanim poznałam Edzia. - Ja szczęście inaczej oceniam - Mary odwzajemniła uścisk - bo oprócz Jurka kocham swoją ojczyznę, dla obrony której poświęciłam się służbie sanitarnej i wojskowej. Promienne oczy Wandzi przybladły. - Wiesz, że czasami zazdroszczę ci patriotycznego entuzjazmu i egzaltacji, na które mnie nie stać. Moim celem życia jest kochać i być kochaną przez... Zaterkotał telefon, stawiając Mary na nogi. - Hallo! - Tu Fred. Dobrze, że panią zastałem - zdziwił ją podekscytowany głos porucznika Rembalskiego - bo pragnę podzielić się z panią dobrą nowiną. - Pewnie otrzymał pan wiadomość od Longina - wypytywała. - Nie zgadnie pani. Z polskiego dowództwa w Anglii i samego Raf, który mnie służbowo wzywa i przydziela do eskadry myśliwców po przetransportowaniu do Afryki... Ogromnie podekscytowana Maryśka przerwała: - Brawo, panie Fredzie, gratuluję spełnienia marzeń! - To jeszcze nie wszystko, panno Mary! Ten sam rozkaz wzywa do Anglii 10 instruktorów kanadyjskich, w tym kolegę Paszke, którzy przetransportują pięć bombowców z wyszkolonymi załogami, a wśród nich dalszą partię ponad stu dyplomowanych lotników wojskowych. Ja natomiast jestem przewidziany do transportu sprzętu wojennego do południowej Afryki na czteromotorowym Skymasterze, po czym wracam do Anglii. - Jakże się cieszę z pana spełnionych nadziei. Musimy się spotkać, bo jestem bardzo ciekawa, czy pan poleci przez Kair, jak ja. Ze słuchawki płynął podniecony głos Rembalskiego do pilnie nadsłuchującej Wandzi: - Cierpliwości, panno Mary! Z nowojorskiego lotniska nadszedł telefonogram do mojego dowództwa, zapytujący, czy nie przewiduje transportu powietrzem samolotów na Bliski Wschód w połowie czerwca, bowiem Międzynarodowy Czerwony Krzyż pragnąłby przy tej okazji wysłać do Palestyny kilka sióstr na kurs Pomocniczej Służby Wojskowej Kobiet w Anglii... Maryśka nie wytrzymała nerwowo. - Czyż miałybyśmy lecieć transportowcem, pilotowanym przez pana? W słuchawce zabrzmiał wesoły śmiech. - Tak by należało przypuszczać. Do tego przelotu uzupełniam skład załogi Skymastera, zaś moje dowództwo uzgadnia z nowojorskim lotniskiem daty odlotu z Toronto do Nowego Jorku, skąd po załadowaniu sprzętu wojennego i kursistek nastąpi start do lotu poprzez trzy kontynenty. - Ciekawam, ile to wyniesie mil? - Ponad dziesięć tysięcy z hakiem. - Chryste! To aż taka długa trasa z Kanady do Afryki? Ile czeka pana lądowań? - Wczoraj wieczorem studiowałem mapy tras kontynentalnych swoich poprzedników, gdyż wolę lecieć zbadaną już i wytyczoną trasą. I tak: po przeleceniu tysiąca mil, pierwsze lądowanie nastąpi na Wyspie Bahama w porcie lotniczym Nasau, drugie w Poerto Rico na lotnisku Berinquen, trzecie w Bridgetown na Wyspie Barbados, czwarte w porcie hiszpańskim Trynidad, piąte w Brytyjskiej Gujanie na lotnisku Hyde Park. W ogromnym skoku nad Gujaną Brytyjską, Holenderską i Francuską oraz północną Brazylią - nastąpi szóste lądowanie w Belem nad Amazonką, siódme w Natalu, ósme na Wyspie Wniebowstąpienia, dziewiąte na afrykańskim wybrzeżu w Takoradi na lotnisku Accra i dziesiąte - w Kairze. Tam siostry po wylądowaniu muszą sobie same radzić na trasie do Tel_Awiwu, skąd kursują już autobusy we wszystkich kierunkach. Zresztą panie otrzymają dokładne dyrektywy przed odlotem z Nowego Jorku. - Nie mogę się jeszcze oswoić z myślą pokonania w ciągu kilku dni tysięcy mil nad morzami i lądami - zwierzyła się Maryśka. Z drugiej strony drutu wibrował wesoły głos oficera: - Istotnie, dla młodej panienki ta podniebna podróż jest fascynująca. W czepku się chyba pani rodziła - żartował. - Po tym gigantycznym locie nasze drogi się rozejdą w Kairze. Kursistki pozostaną w Palestynie, zaś ja po przetransportowaniu Skymastera na miejsce przeznaczenia i przekazaniu sprzętu wojennego, będę kontynuował przerwaną we Francji walkę z hitlerowską Luftwaffe. - Chętnie przestudiowałabym mapę całej trasy, bo nią drugi raz nie polecę. Kiedy pan do nas wpadnie? - W tygodniu jestem zajęty, ale niedzielny wieczór mogę pani poświęcić. - To najserdeczniej pana, także w imieniu wuja Mateusza, zapraszam na obiad o czwartej, ale zrobiłby mi pan przyjemność, gdyby zechciał przybyć z instruktorem Paszke i mapami trzech kontynentów. Co robisz? Udusisz mnie! - broniła się przed uściskami Wandzi. - Oj, panno Mary, bo poskarżę narzeczonemu - słychać było w słuchawce głos rozbawionego lotnika. - Może dla pewności porozmawia pan z jego wielbicielką - przysunęła do ucha Wandzi słuchawkę. - Dzień dobry, panie poruczniku! Poznaje mnie pan? - Ach, panna Wandzia! Teraz rozumiem, komu zawdzięcza Paszke zaproszenie na niedzielny obiad do Ostrowskiego. Dobrze się składa, bo wieczorem spotkam w kasynie lotniska Edzia, to mu przekażę zaproszenie pań. Do miłego zobaczenia! Teraz Skowronkówna, dowiedziawszy się od Mary o przeniesieniu Paszke do Anglii, wpadła w rozpacz: - Ja tego ciosu nie przeżyję - rzuciła się ze szlochem w ramiona przyjaciółki. - Przecież jak Edzia parę dni nie widzę, to wariuję za nim z tęsknoty. W Montrealu, jeśli nie możemy się codziennie widywać, to przynajmniej przez telefon słyszę jego głos. - Nie płacz - pocieszała ją Maryśka. - Wojna nie będzie trwała wiecznie. Za rok, dwa przyleci sokół do swojej umiłowanej orlicy. Nagle zdeterminowana Wanda wyrwała się z objęć Mary. - Wezmę z Edziem ślub za indultem i polecę z nim wszystko jedno gdzie, nawet do dżungli afrykańskiej, byleby być przy nim. Czoło pilotki przecięła pionowa zmarszczka. - Zastanów się, Wandziu! - tłumaczyła życzliwie. - Nie wolno miłosnym szałem narzucać się Edziowi, bo cię z czasem zlekceważy i znudzi się tobą. Możesz go jedynie dyskretnie sprowokować, by on z tą propozycją do twoich rodziców wystąpił, ale nigdy ty! Wyrosłaś w atmosferze przesadnej tolerancji, wszystko ci było wolno, bo zaślepiona miłość rodzicielska nie umiała ci niczego odmówić. Życie jednak wymaga, zwłaszcza od kobiety, dyscypliny moralnej, zmuszającej otoczenie do szacunku i jeśli nie potrafisz jej narzeczonemu narzucić, nie znajdziesz szczęścia przy boku męża. Ku zdziwieniu Maryśki, przygotowanej na zarzuty przyjaciółki, ta z bolesnym westchnieniem schyliła głowę. - To pomóż mi w tym, żeby mnie przyszły mąż nie zlekceważył. Rozbrojona jej szczerością Ostrowska jednak nie chciała pośredniczyć w zbyt delikatnej dla pary narzeczonych sprawie. - Kochanie! Sama się zorientujesz u nas na obiedzie w niedzielę, czy będzie rozpaczał nad rozłąką z tobą. Jeśli tak, to mogę w żartobliwej formie zasugerować, byście oboje wzięli ślub wojenny. Reszta już do ciebie będzie należała. Z rysów zgnębionej Wandy uleciał smutek. - Jesteś nieocenioną przyjaciółką - wzruszyła ją solidarność Maryśki. - Będę czynić wszystko, oczywiście dyskretnie, by Edzia nakłonić do ślubu przed jego odlotem do Anglii. On mi przesłonił sobą cały świat, dlatego pójdę za nim wszędzie. Nie mam zamiaru siedzieć przy nudnych rodzicach i umierać z tęsknoty za Edziem. Ale na mnie już czas - zreflektowała się. - Uciekam. Zadzwonię do ciebie po telefonie Edzia. Pa! - ucałowały się na pożegnanie.