ALVIN i HEIDI TOFFLER BUDOWA NOWEJ CYWILIZACJI Przedmowa NewtGingrich SPIS TREŚCI Przedmowa 7 Wstęp: Przygotowanie do wieku XXI 11 1. Walna bitwa 17 Rewolucyjna przesłanka 18. Grzbiet fali 19. Fale przyszłości 21 2. Konflikt cywilizacji 25 Konflikt podstawowy 27. Odwrót od społeczeństwa masowego 29 3. Uniwersalny substytut 33 Alchemia informacji 34. Wiedza kontra kapitał 36 4. W jaki sposób tworzymy bogactwo 39 Czynniki wytwórcze 40. Nieuchwytne wartości 40. Koniec masowości 41. Praca 42. Innowacje 43. Skala produkcji 43. Organizacja 44. Systemy integracji 44. Infrastruktura 45. Przyspieszenie 45 5. Materializm jurny 47 Nowy sens bezrobocia 49. Różnorodność pracy umysłowej 52. Niskie zintelektualizowanie kontra wysokie 54. Ideologia niskiego zintelektualizowania 56. Ideologia wysokiego zintelektualizowania 57 6. Dziejowa kraksa: socjalizm i przyszłość 61 Maszyna przedcybernetyczna 62. Paradoks własności 64. Ile śrub z lewym gwintem? 67. Śmietnik historii 68 7. Kolizja elektoratów 70 Rzecznicy przeszłości 71. Jutrzejszy elektorat 76 8. Trzecia fala: podstawowe problemy 81 ^ Czy chodzi o coś w rodzaju fabryki? 81. Czy chodzi o wzmocnienie masowości społeczeństwa? 82. Ile jest jajek w koszyku? 83. Masywność czy wirtualność? 84. Czy chodzi o wzmocnienie domu? 85 9. Demokracja XXI wieku 88 Potęga mniejszości 91. Demokracja na pół bezpośrednia 95. Podział decyzji 99. Rozbudowujące się elity 102. Twórcza powinność 104 PRZEDMOWA Ameryka przeżywa obecnie splot kryzysów, z jakim nie zetknęła się jeszcze od chwili swych narodzin. W kryzysie znalazła się instytucja rodziny, system ochrony zdrowia, organizacji przestrzeni, system wartości, a nade wszystko system polityczny, który praktycznie rzecz biorąc, utracił zaufanie ludzi. Dlaczego kryzysy te - a także mnogość innych - pojawiły się niemal w tym momencie naszych dziejów? Czyżby zapowiadały one ostateczny upadek Ameryki? Czyżbyśmy właśnie stanęli u kresu historii? Na kartach tej książki przedstawimy je inaczej. Kryzysy, które nawiedziły Amerykę, nie są konsekwencją jej porażki, lecz wcześniejszych sukcesów. Nie doszliśmy do końca historii, lecz prehistorii. Od roku 1970, kiedy w książce Szok przyszłości wypracowaliśmy pojęcie "ogólnego kryzysu społeczeństwa industrialnego", gałęzie przemysłu, których symbolem jest komin fabryczny, przestały zatrudniać wielkie rzesze robotników. Zgodnie z wyrażonymi w naszej pracy prognozami, rozpadła się dawna struktura rodziny, mass media utraciły swój masowy charakter, radykalnie zmieniły się wartości i style życia. Ameryka zdecydowanie zmieniła swoje oblicze. To wyjaśnia dlaczego nieskuteczne są dawne kategorie analizy politycznej. Takie terminy jak prawica, lewica, liberalizm czy konserwatyzm utraciły tradycyjne znaczenia. W dzisiejszej Rosji komunistów określamy mianem konserwatystów, reformatorów zaś uznajemy za radykałów. W Stanach Zjednoczonych ekonomiczni liberałowie mogą być społecznymi konserwatystami i vice versa. Lewicowy Ralph Nader jednoczy się z prawicowym Patem Buchananem, aby wspólnie przeciwstawiać się NAFTA (Północnoamerykańskiemu Zrzeszeniu Wolnego Handlu). Jednak bardziej znacząca i zadziwiająca jest coraz większa utrata władzy przez takie formalne ciała polityczne jak Kongres, Biały Dom, agencje rządowe i partie na rzecz powstających spontanicznie i powiązanych ze sobą grup oraz mediów. Wszystkich tych ogromnych przemian w amerykańskim życiu politycznym nie można wyjaśnić jedynie w kategoriach politycznych, związane są one bowiem z równie głębokimi przekształceniami w życiu rodzinnym, ekonomii, technologii, kulturze i wartościach. Aby odnaleźć się w tym okresie błyskawicznych przemian, utraty złudzeń i niemal bratobójczego konfliktu społecznego, trzeba wypracować koherentną wizję XXI wieku, której zarysy usiłujemy przedstawić w niniejszej książce. Na gruncie tego ogólnego nastawienia podjąć można konkretne działania, które wpłyną na postać większych jeszcze przemian w przyszłości, dzięki czemu będziemy nimi kierować, zamiast stawać się tylko ich ofiarami. Nader często się zdarza, że kiedy autorzy wprowadzają do nowej książki fragmenty utworów wcześniejszych, powstaje całość złożona z elementów nie powiązanych, nie mających ze sobą nic wspólnego. Nie odnosi się to jednak do tej książki. Rozdziały pierwszy i dziewiąty były wcześniej opublikowane w roku 1980 w książce Trzecia fala. Rozdziały drugi i czwarty zostały wzięte z naszej najnowszej pracy War and AntiWar (Wojna i antywojna), która ukazała się w roku 1993. Rozdziały trzeci, piąty i szósty pochodzą z tekstu Powershift (Przejęcie władzy) z roku 1990. W postaci tu prezentowanej fragmenty te zostały właściwie powtórzone, a niewielkie modyfikacje zapewnić miały logiczną spójność. Natomiast rozdziały siódmy i ósmy zostają przedstawione po raz pierwszy. Chociaż w dużej mierze cytujemy swoje dawniejsze teksty, nie chodziło nam o stworzenie antologii. Jest to raczej zupełnie nowa całość. Zawdzięczamy to temu, że prace nasze, koncentrując się za każdym razem na pewnej grupie zagadnień, odwołują się zarazem do przemyślanych wizji tego, w jaki sposób przyspieszać przemiany społeczne i polityczne. Książka ta byłaby przeto czymś w rodzaju wstępu: dawałaby klucz do zrozumienia kompleksu naszych utworów. Do pracy tej zainspirował nas Jeffrey A. Eisenach, przewodniczący waszyngtońskiej Progress & Freedom Foundation, przekonany o politycznej potrzebie syntezy. Dostrzegał on, że Amerykanie w ogóle, a ich polityczni przywódcy w szczególności mają tendencję do traktowania każdego nagłówka w gazecie, każdej wiadomości telewizyjnej, każdej batalii w Kongresie i każdej rewolucji technologicznej jako zdarzeń oddzielnych i niezależnych. Jego zdaniem skończył się czas polityki opartej na działaniach odruchowych. Biorąc to pod uwagę, zaproponował nam napisanie poniższego tekstu. To miejsce jest odpowiednie, by podziękować mu za tę płodną sugestię. Chcieliśmy także wyrazić wdzięczność za wielką pomoc edytorską ze strony doktora Alberta S. Hansera z Progress & Freedom Foundation, który przejrzał nasze wcześniejsze prace i starannie wybrał ich fragmenty, jak również Ericowi Michaelowi, który zaopiekował się stroną redakcyjną. Mamy nadzieję, że nasza książka pomoże czytelnikom w fundamentalnym przewartościowaniu ich poglądów, którego wymaga rodząca się cywilizacja dnia jutrzejszego. Sierpień 1994 Alvin Toffler i Heidi Toffler WSTĘP Przygotowanie do wieku XXI Lata dziewięćdziesiąte zapoczątkowały falę przemian ustrojowych i politycznych o historycznym znaczeniu. Począwszy od rozpadu imperium sowieckiego, zawalenia się ukształtowanej po drugiej wojnie struktury politycznej Włoch, eliminacji w wyborach z 1993 roku kanadyjskiej partii rządzącej (która ze stu pięćdziesięciu trzech miejsc w parlamencie zachowała tylko dwa), dramatycznej porażki japońskiej Partii LiberalnoDemokratycznej po czterdziestu latach monopolu władzy (i narodziny nowego ruchu reformatorskiego), do pojawienia się w Stanach Zjednoczonych Rossa Perota i ruchu United We Stand. Politycy, felietoniści i akademicy wszyscy wydają się zaskoczeni skalą przemian. W sposób nieunikniony do głosu dochodzi przede wszystkim żal i dezorientacja tych, którzy utracili władzę. Agonia przeszłości przyćmiewa nadzieję, którą niesie przyszłość. W odniesieniu do Renesansu to znane od lat zjawisko wspaniale ukazał Huizinga w Jesieni średniowiecza. To co nam, patrzącym wstecz, wydaje się cudownym, pasjonującym okresem innowacji, żyjącym ówcześnie ukazywało się jako straszliwy rozpad istniejącego porządku. Podobnie wyglądał upadek konfiicjańskich Chin w połowie XIX stulecia. Uznawany był raczej za przerażający rozkład ładu i stabilności, niż za zapowiedź wejścia w epokę bardziej twórczą i mniej skrępowaną. Alvin i Heidi Tofflerowie pomagają nam umieścić dzisiejszy chaos wydarzeń w ramach dynamicznej i fascynującej wizji przyszłości. Od ćwierć wieku mówią i piszą o przyszłości. Tytuł ich pierwszej pracy, Szok przyszłości, stał się obiegowym określeniem dotyczącym skali i dramatyzmu przemian, które przeżywamy. (Był to bestseller większy w Japonii niż w USA, jeśli liczbę sprzedanych egzemplarzy odnieść do populacji potencjalnych czytelników.) Szok przyszłości zwrócił uwagę na przyspieszenie i mnożnikowy mechanizm zmian, które zewsząd zaskakują ludzi i najczęściej powodują dezorientację jednostek, wspólnot, ciał politycznych i życia gospodarczego. Nawet gdyby była to jedyna wypowiedź Tofflerów, już dzięki niej znaleźliby się w gronie ważnych interpretatorów sytuacji człowieka współczesnego. Tymczasem kolejna praca, Trzecia fala, stanowiła jeszcze ważniejszy przyczynek do rozumienia naszych czasów. W Trzeciej fali Tofflerowie od obserwacji przeszli do przedstawienia prognostycznej wizji. Na rewolucję informatyczną spojrzeli w perspektywie dziejowej, porównując ją z dwoma przełomami o podobnej wadze: rewolucją rolniczą i przemysłową. Czujemy, pisali, napór trzeciej fali dziejowych przemian, za sprawą której uczestniczymy w procesie narodzin nowej cywilizacji. Tofflerowie słusznie uznali, że przepływ i wymiana informacji stały się naczelnym czynnikiem wytwórczości i władzy człowieka. Gdziekolwiek spojrzymy: na światowe rynki finansowe, całodobowe przekazywanie na cały świat informacji via CNN, biologiczną rewolucję oraz jej skutki dla ochrony zdrowia i produkcji rolniczej, wszędzie widzimy, jak rewolucja informatyczna zmienia rytm, strukturę i treść naszego życia. Dzięki ukazaniu sensu tej przemiany, Trzecia fala wywarła wielki wpływ na strategię poczynań wodzów gospodarki i polityki poza Stanami Zjednoczonymi, w Chinach, Japonii, Singapurze i innych dynamicznie rozwijających się regionach, gdzie położono nacisk na najnowszą technikę i informację. Praca ta nie pozostała bez echa także w USA i wielu strategów gospodarczych zaczęło przekształcać podległe im organizacje tak, aby przygotować je do nadejścia XXI wieku. Znakomitym przykładem może tu być generał Donn Stany, przełożony TRADOC (Dowództwa Szkolenia i Doktryny Wojennej Armii Lądowej USA), który w początku lat osiemdziesiątych przeczytawszy Trzecią falę uznał, że Tofflerowie dokonali rzetelnej analizy przyszłości. Oboje autorów zostało więc zaproszonych do kwatery TRADOC w Fort Monroe, gdzie wizję formułowaną w Trzeciej fali skonfrontowali z pomysłami strategów wojskowych, co zostało wspaniale opisane w niedawnej książce War and AntiWar (Wojna i antywojna). Dobrze wiem, jak wielki wpływ miał przedstawiony w Trzeciej fali obraz rewolucji informatycznej na kształtowanie się doktryny wojennej w latach 19791982, gdyż jako młody kongresman wiele czasu spędziłem z generałami Starrym i Morellim (obecnie na emeryturze) przy konstruowaniu tego, co przybrało ostatecznie nazwę modelu bitwy powietrznolądowej. Istotą nowej koncepcji wojennej stał się system bardziej elastyczny, dynamiczny i zdecentralizowany, oparty na wymianie informacji; system, który wykorzystuje lokalne, bezpośrednio związane z polem bitwy zasoby i odwołuje się do decyzji znakomicie wyszkolonych, w dużym stopniu niezależnych dowódców. W roku 1991 świat po raz pierwszy ujrzał starcie militarnego systemu trzeciej fali z przestarzałą machiną wojskową drugiej fali. Pustynna burza doprowadziła do jednostronnego zniszczenia sił irackich przez Amerykanów i ich sojuszników w dużej mierze z tej prostej racji, że systemy trzeciej fali ukazały swą nieporównaną wyższość. Zbudowane na modłę drugiej fali, skomplikowane systemy obrony przeciwlotniczej okazały się bezużyteczne w obliczu niewidocznych maszyn trzeciej fali. Solidnie okopane armie drugiej fali zostały wymanewrowane i unicestwione, kiedy przyszło im stawić czoło komputerowym systemom namiaru i logistyki. Efekt był równie druzgocący jak w roku 1898, kiedy naprzeciwko siebie stanęły siły pierwszej fali Mahdiego z Omdurmanu i angloegipskie wojska drugiej fali. Chociaż jednak tak oczywiste jest to, że dzieje się coś zasadniczo nowego w polityce, ekonomii, sferze militarnej i całym życiu społecznym, w dalszym ciągu zdecydowanie zbyt małą wagę przywiązuje się do znaczenia wizji Tofflerów. Większość amerykańskich polityków, reporterów i recenzentów nie dostrzegła wniosków, które płyną z Trzeciej fali, a bardzo niewielu jest takich, którzy pojęciu trzeciej fali gotowi byliby nadać nośność polityczną. To właśnie ów brak szerokiej, tofflerowskiej wizji sprawił, że nasza polityka ugrzęzła we frustracji, negatywizmie, cynizmie i zniechęceniu. Kontrast pomiędzy przemianami świata jako całości a stagnacją życia politycznego stanowi zagrożenie dla naszego systemu społecznego. Jeśli nie liczyć koncepcji trzeciej fali, nigdzie nie widać prób zrozumienia, skąd bierze się zniechęcenie i rozgoryczenie, które, jak się wydaje, opanowały polityków i administracje rządowe w całym uprzemysłowionym świecie. Nie powstał język, w którym można by wyrazić nękające nas problemy, nie ma wizji odsłaniającej kształt przyszłości, ku której zmierzamy, nie istnieje program, który miałby na celu przyspieszenie i ułatwienie przejścia do nowej epoki. Nie jest to bynajmniej nowy problem. Na początku lat siedemdziesiątych zacząłem współpracować z Tofflerami nad koncepcją, jak to nazwaliśmy, demokracji antycypującej. Byłem wtedy świeżo upieczonym wykładowcą na West Georgia State College. Szczególnie fascynowało mnie połączenie spojrzenia historycznego i wybiegającego w przyszłość, które stanowi istotę polityki w jej najlepszym wydaniu. Od ponad dwudziestu lat zabiegamy wspólnie o politykę świadomą przyszłościowych horyzontów i staramy się pozyskać jak najwięcej ludzi dla myślenia, które ułatwi Ameryce przejście od najwyraźniej umierającej cywilizacji drugiej fali do cywilizacji trzeciej fali. Ta nowa postać świata, która nas czeka, zarysowuje się już, ciągle jednak jeszcze niewyraźnie i w sposób nie do końca dla nas zrozumiały. Usiłowania te przyniosły znacznie więcej rozczarowań i znacznie mniej efektów, niż spodziewałem się dwa dziesięciolecia temu. Niezależnie jednak od porażek, próby te trzeba kontynuować, albowiem ustrój polityczny trzeciej fali ma kluczowe znaczenie dla przyszłości wolności i Ameryki. Jestem wprawdzie przywódcą republikanów w Kongresie, nie uważam jednak by republikanie czy Kongres mieli monopol na rozwiązywanie problemów i przystosowywanie Ameryki do rewolucji trzeciej fali, rewolucji informatycznej. Burmistrze z ramienia demokratów, jak na przykład Norąuist w Milwaukee czy Rendel w Filadelfii dokonują prawdziwego przełomu w życiu obywatelskim. Niektóre z przedsięwzięć wiceprezydenta Gore mających na celu usprawnienie administracji zmierzają w dobrym kierunku (chociaż podejmowane są doraźnie i niekonsekwentnie). Przede wszystkim chodzi o to, że wielka przemiana rozgrywa się już na co dzień w sektorze prywatnym za sprawą przedsiębiorców i obywateli, którzy dokonują wynalazków i znaj duj ą nowatorskie rozwiązania, w czym biurokracja nie jest w stanie im przeszkodzić. Głównym przeto zadaniem tej książki jest zachęcenie czytelników, aby zaczerpnęli oddechu, wzięli rozbieg i sami zaczęli współtworzyć cywilizację trzeciej fali. Jestem pewien, że kiedy zagłębicie się w rozważania autorów, podkreślicie partie najbardziej dla was istotne, rozejrzycie się wokół siebie za pokrewnymi duszami i wspólnie podejmiecie działania na małą zrazu skalę, za kilka lat będziecie zdumieni, jak wiele udało się osiągnąć. Newt Gingrich ROZDZIAŁ PIERWSZY WALNA BITWA Na naszych oczach, w naszym życiu rodzi się nowa cywilizacja, a ślepcy usiłują ją uśmiercić. Ta nowa cywilizacja niesie ze sobą nowy styl życia rodzinnego, zmiany w sposobie pracy, odnoszenia się do siebie i życia, nowy kształt życia gospodarczego, nowe konflikty polityczne, a przede wszystkim: nową świadomość. Ludzkość, która stanęła w obliczu najgłębszego w swoich dziejach przewrotu społecznego i najśmielszej twórczej przebudowy, oczekuje teraz wielkiego skoku kwantowego. Chociaż dostrzegamy tego, uczestniczymy w budowie od podstaw zdecydowanie nowej cywilizacji. To właśnie mamy na myśli, kiedy mówimy o trzeciej fali. Do czasów obecnych ludzkość przeżyła dwie wielkie fale przemian, z których każda unicestwiła dawne kultury i cywilizacje, a na ich miejsce wprowadziła sposób życia, który byłby niepojęty dla ludzi, którzy żyli wcześniej. Pierwsza fala - rewolucja rolnicza - rozciągnęła się na tysiące lat. Druga fala, w trakcie której powstała cywilizacja przemysłowa, trwała ledwie trzysta lat. Dzisiaj przemiany są jeszcze bardziej gwałtowne, dlatego nie sposób wykluczyć, że trzecia fala przetoczy się przez dzieje w ciągu kilku dziesięcioleci. Dlatego my wszyscy, którzy zamieszkujemy dziś Ziemię, odczujemy na co dzień impet trzeciej fali. Nowy styl życia, który przynosi trzecia fala, za podstawę mieć będzie zróżnicowane i odnawialne źródła energii. Nowe metody produkcji, które do lamusa odeślą większość produkcji taśmowej i nowy typ rodziny, która nie będzie miała charakteru zamkniętej w sobie komórki. Pojawią się nowe instytucje, które będzie można nazwać elektroniczną wioską. Radykalnie przekształcone zostaną szkoły i formy współdziałania. Rodząca się cywilizacja spisuje dla nas nowy kodeks zachowań. Usunie standaryzację, synchronizację i centralizację, usunie koncentrację energii, pieniędzy i władzy. Ta nowa cywilizacja ma swoją własną wizję świata, swoje własne podejście do czasu, przestrzeni, logiki i przyczynowości. Ma też swoje własne zasady polityki przyszłości. Rewolucyjna przesłanka Żywe pośród nas są dwa wyraźnie odmienne sposoby myślenia o przyszłości. Większość ludzi, jeśli w ogóle się nad nią zastanawia, uważa, że świat, który znają, trwać będzie po wieki wieków. Osobom takim trudno jest sobie wyobrazić zdecydowaną odmianę własnego życia, a co dopiero mówić o zupełnie nowej cywilizacji. Dostrzegają one, oczywiście, że rzeczy się zmieniają, na jakiejś osobliwej zasadzie przyjmują jednak, że transformacje te jakoś ominą ich samych, nie naruszając dobrze znanej struktury życia gospodarczego i politycznego. Z ufnością oczekują od przyszłości, że będzie kontynuować teraźniejszość. Jednak najnowsze wydarzenia poważnie nadszarpnęły ten obraz przyszłości. Popularność zaczęła przeto zdobywać wizja bardziej ponura. Wielu ludzi, wykarmionych na codziennej porcji tragicznych wiadomości, katastroficznych filmów oraz złowieszczych scenariuszy, które snują szacowni autorzy, doszło do wniosku, że nie ma co mówić o przyszłości ludzkiej społeczności, albowiem nie będzie żadnej przyszłości. Ich zdaniem od Armageddonu dzieli nas kilka chwil. Ziemia gna w kierunku ostatecznej zagłady. U podstaw wszystkiego, o czym tu mówimy, leży pewne założenie, które nazywamy rewolucyjną przesłanką. Przyjmujemy oto, że chociaż najbliższe dziesięciolecia mogą być pełne zawieruch, wstrząsów, może nawet aktów zorganizowanej przemocy, to jednak nie dojdzie do samounicestwienia ludzkości. Uznajemy, że gwałtowne przemiany, których jesteśmy świadkami, nie są chaotyczne, lecz układają się w pewien spójny i dający się odczytać wzorzec, i że co więcej, przemiany te mają charakter kumulatywny, przyczyniają się więc do wielkiej transformacji, której podlega nasze życie, praca, rozrywka i myślenie. To wszystko czyni możliwą pomyślną i obiecującą przyszłość. Mówiąc krótko, wszystkie nasze tezy wynikają z przesłanki, że oto rozgrywa się globalna rewolucja, wielki przeskok kwantowy. Innymi słowy, z przesłanki tej wynika, że jesteśmy ostatnią generacją starej cywilizacji, a zarazem pierwszym pokoleniem cywilizacji nowej. Dlatego wiele naszych osobistych lęków, niejasności i uczuć zagubienia rodzi się z konfliktu, który rozgrywa się w nas samych i w instytucjach naszego życia. Jest to konflikt pomiędzy umierającą cywilizacją drugiej fali a wynurzającą się cywilizacją, która domaga się dla siebie miejsca. Jeśli raz to zrozumiemy, wtedy wiele z bezsensownych na pierwszy rzut oka wydarzeń ukaże swą głęboką treść. Zaczną odsłaniać się zarysy wielkiego wzorca przemian. Wraz z tym walka o przetrwanie okazuje się możliwa i godna zachodu. Krótko mówiąc, rewolucyjna przesłanka wyzwala nasz intelekt i wolę. Grzbiet fali Nasze podejście śmiało można nazwać "badaniem grzbietu fali". Polega ono na obserwacji dziejów jako ciągu wzbierających przemian i stawia pytanie, w jakim kierunku niesie ludzi grzbiet każdej takiej fali. Koncentrujemy się nie tyle na wątkach ciągłości historycznej (skądinąd bardzo ważnych), ile na elementach nieciągłości, na innowacjach i przełomach. Odnajduje zasadnicze wzorce przemian, pytając zarazem, w jaki sposób ludzie mogą na nie oddziaływać. Wychodzimy od bardzo prostej obserwacji stwierdzającej, że pojawienie się życia osiadłego i rolnictwa było pierwszym punktem zwrotnym w społecznym rozwoju ludzkości, drugi zaś punkt przełomowy stanowiła rewolucja przemysłowa. Niechaj jednak czytelnika nie zwiedzie słowo punkt; owe przemiany nie miały charakteru jednorazowych, dających się wyraźnie zlokalizować wydarzeń, lecz przypominały właśnie wzbierającą falę, która toczy się z właściwą sobie prędkością. Zanim nastąpiła pierwsza fala przemian, ludzie żyli na ogół w małych, często wędrownych grupach, które utrzymywały się dzięki zbieractwu, łowieniu ryb, polowaniu i pasterstwu. Jakieś dziesięć tysięcy lat temu rozpoczęła się rewolucja rolnicza i powoli obejmowała swym zasięgiem całą planetę, dając początek wioskom, osadom, uprawie roli i nowemu trybowi życia. Owa pierwsza fala nie opadła jeszcze całkiem pod koniec siedemnastego stulecia, kiedy w Europie rozpoczęła się rewolucja przemysłowa, dając początek drugiej fali przemian w skali całego globu. Ten nowy proces ze znacznie większą gwałtownością ogarnął narody i kontynenty. Teraz dwa oddzielne i wyraźnie odmienne procesy zmian przetaczały się przez Ziemię z różną szybkością. Dzisiaj pierwsza fala osiągnęła już właściwie swój kres. Już tylko niewielkie wspólnoty plemienne w Ameryce Południowej czy PapuiNowej Gwinei pozostają jeszcze nie tknięte przez rewolucję rolniczą. Jeśli nie liczyć tych niewielkich obszarów, można powiedzieć, że siła pierwszej fali wyczerpała się. Tymczasem druga fala, w kilka krótkich stuleci zrewolucjonizowawszy życie w Europie, Ameryce Północnej i kilku innych miejscach globu, toczy się dalej i widzimy, jak wiele krajów - dotąd zdecydowanie rolniczych - z zapałem buduje szosy, stalownie, zakłady samochodowe, fabryki tekstylne i zakłady spożywcze. Ciągle żywy jest pęd do industrializacji. Drugiej fali daleko jeszcze do wyczerpania swojej siły. Chociaż jednak proces ten ciągle jest w toku, obserwujemy już początki innego, jeszcze bardziej istotnego procesu. Kiedy bowiem industrializacja osiągała swój szczyt w dekadach po drugiej wojnie światowej, zaczęła się wznosić trzecia fala, która nie dostrzegana wprawdzie zbyt wyraźnie, odmieniała wszystko, czego dotknęła. Wiele krajów odczuwa zatem napór dwóch, a nawet trzech fal przemian, o odmiennym charakterze, tempie posuwania się i odmiennej sile. W naszych rozważaniach przyjmiemy, że pierwsza fala rozpoczęła się około roku 8000 p.n.e. i niepodzielnie dominowała na świecie aż do lat 16501750 n.e. Wtedy pierwszeństwo wzięła druga fala. Teraz zrodzona przez nią cywilizacja przemysłowa zapanowała w świecie, ale także i ona weszła w fazę przesilenia. W Stanach Zjednoczonych okres ten rozpoczął się około roku 1955, kiedy po raz pierwszy pracownicy administracyjni przewyższyli liczebnie robotników. To owa dekada była też świadkiem coraz szerszego wykorzystywania komputerów, komunikacji lotniczej, pojawienia się pigułki antykoncepcyjnej oraz wielu innych brzemiennych w skutki innowacji. To właśnie wtedy zaczęła wzbierać w USA trzecia fala. Nieco później zaczęła się pojawiać także w życiu innych państw uprzemysłowionych. Dzisiaj wszystkie społeczności, które wykorzystują najnowszą technikę, są wstrząsane przez konflikty trzeciej fali z przestarzałymi, zaskorupiałymi instytucjami drugiej fali. Kiedy się to zrozumie, wtedy mniej tajemnicze stają się konflikty społeczne i polityczne, pośród których przyszło nam żyć. Fale przyszłości Kiedy w jakimś społeczeństwie dominuje jedna fala przemian, niezbyt trudno jest wykryć wzorzec jego przyszłego rozwoju. Pisarze, artyści, dziennikarze i inni odkrywaj ą "fale przyszłości". W dziewiętnastowiecznej Europie wielu myślicieli, przemysłowców, polityków i zwykłych ludzi miało jasny i zasadniczo słuszny obraz przyszłości. Wyczuwali, że dzieje zmierzają w kierunku ostatecznego triumfu industrializacji nad nie korzystającym z maszyn rolnictwem i dość dokładnie potrafili przewidzieć wiele zmian, które niosła ze sobą druga fala: potężniejsze technologie, większe miasta, szybsza komunikacja, powszechne szkolnictwo i inne. Ta jasność wizji miała bezpośrednie efekty polityczne. Partie i ruchy polityczne ścierały się ze sobą, nie tracąc z oczu przyszłości. Siły broniące interesów przedindustrialnego rolnictwa organizowały się do obrony przed "wielkim biznesem", "szefami związkowymi" i "grzesznymi miastami". Robotnicy i menedżerowie usiłowali zdobyć kontrolę nad głównymi dźwigniami rodzącego się społeczeństwa przemysłowego. Mniejszości etniczne i rasowe określały swe interesy w kategoriach udziału w nowym świecie i domagały się miejsc pracy, dostępu do stanowisk kierowniczych, lepszych mieszkań, lepszych płac i powszechnej edukacji. Owa industrialna wizja miała też swoje efekty psychologiczne. Wspólny obraz przyszłości określał również wybory życiowe, sprawiał, że jednostki myślały nie tylko o tym, kim lub czym były, lecz kim mogą się stać. Dlatego nawet podczas największego zamętu przemian społecznych ludzie mieli poczucie pewnej stabilności i swojej tożsamości. Kiedy natomiast przez społeczność przetaczają się dwie lub nawet trzy wielkie fale przemian i żadna z nich wyraźnie nie dominuje, obraz przyszłości jest popękany. Nadzwyczaj trudne staje się wtedy uchwycenie sensu zmian i konfliktów. Kolizja grzbietów fal rodzi kotłowaninę, w której ścierają się różne prądy, powstają wiry i lokalne obszary bezruchu, przesłaniające głębsze i istotniejsze nurty dziejowe. W Stanach Zjednoczonych - i w wielu innych krajach - zderzenie drugiej i trzeciej fali przynosi w efekcie społeczne napięcia, groźne konflikty i zadziwiające nowe postawy polityczne, które burzą dotychczasowe podziały klasowe, rasowe, płciowe i partyjne. Bezużyteczne stają się tradycyjne słowniki polityczne i bardzo trudno jest teraz odróżnić zwolenników postępu od reakcjonistów, przyjaciół od wrogów. Znikają dawne polaryzacje i pękają stare koalicje. Ów chaos w życiu politycznym przekłada się na dezintegrację ludzkich osobowości. Psychoterapeuci i najróżniejsi guru robią kokosowe interesy; pacjenci błąkają się bezradnie pośród rywalizujących dobroczyńców. Ratunku szukają w najdziwaczniejszych kultach religijnych i na sabatach czarownic albo też uciekają w patologiczną izolację, przeświadczeni, iż rzeczywistość jest absurdalna, szalona, bezsensowna. Niewykluczone, że w jakimś globalnym, kosmicznym ujęciu życie jest bezsensowne, z tego jednak nie wynika, że codzienne wydarzenia nie układają się w żaden rozsądny wzorzec. Tymczasem, jeśli nauczymy się odróżniać przemiany, które niesie trzecia fala, od tych, które związane są z odpływającą drugą falą, można dostrzec utajony ład. To z racji kolizji owych fal widzimy jak oto krzyżują się i ścierają odmienne prądy w sferze pracy, życia rodzinnego, postaw seksualnych i jednostkowej moralności. Różnice te przejawiają się w stylu życia i postawach politycznych, albowiem w życiu osobistym i publicznym większość obywateli bogatych krajów to albo ludzie drugiej fali, którzy starają się podtrzymać obumierający porządek, albo ludzie trzeciej fali, którzy budują jutro radykalnie odmienne, albo też niepewną mieszaninę jednego i drugiego. Konflikt pomiędzy ugrupowaniami drugiej i trzeciej fali decyduje w istocie o najpoważniejszym napięciu politycznym we współczesnej społeczności. Jak zobaczymy dalej, najważniejsze jest nie to, kto panuje nad ostatnimi dniami społeczeństwa industrialnego, lecz to, kto kształtuje nową cywilizację, która w niebywałym tempie dojrzewa, aby zająć miejsce tamtej. Po jednej stronie mamy przeto bojowników przemysłowej przeszłości, po drugiej coraz liczniejsze miliony tych, którzy pojmują, iż najbardziej palących problemów nie da się już rozstrzygnąć w ramach porządku industrialnego. Wydana zatem została walna bitwa o kształt przyszłości. Życie polityczne wszystkich narodów jest już teraz elektryzowane przez owo starcie pomiędzy zestarzałymi interesami drugiej fali a rzecznikami trzeciej fali. Nawet w krajach nieuprzemysłowionych nadpłynięcie trzeciej fali gwałtownie przekształciło fronty wszystkich dotychczasowych batalii społecznych. Dawny spór pomiędzy interesami - nierzadko wręcz feudalnymi - grup rolniczych a elitami industrialnymi - kapitalistycznymi czy socjalistycznymi - nabiera nowego sensu z uwagi na to, że sam industrializm już się przeżył. Czy teraz, kiedy wznosi się trzecia fala, gwałtowne uprzemysłowienie oznacza wyzwolenie się od neokolonializmu i ubóstwa, czy też, wprost przeciwnie, decyduje o stałym uzależnieniu? Tylko wtedy, kiedy świadomi jesteśmy tego niesłychanie istotnego i rozległego kontekstu współczesnych wydarzeń, potrafimy wskazać priorytety, ustalić hierarchię zagadnień, określić rozsądne strategie, dzięki którym możemy kontrolować przemiany w naszym życiu. Samo zrozumienie faktu, iż oto toczy się zażarta walka pomiędzy tymi, którzy chcą zachować industrializm, a tymi, którzy chcą go zmienić, staje się narzędziem przekształcania świata. Aby jednak z niego skorzystać, trzeba umieć odróżniać te zmiany, które stanowią tylko przedłużenie dawnej cywilizacji przemysłowej, od tych, które są zapowiedzią nowej cywilizacji. Mówiąc krótko, musimy rozumieć jednocześnie dawny i nowy porządek, przemysłowy system drugiej fali, w którym się urodziliśmy, i cywilizację trzeciej fali, w której zaczynamy żyć my i nasze dzieci. ROZDZIAŁ DRUGI KONFLIKT CYWILIZACJI Ludzie z opóźnieniem zaczęli zdawać sobie sprawę, że cywilizacja industrialna zbliża się do kresu. Jej schyłek - widoczny już w roku 1970, kiedy w Szoku przyszłości pisaliśmy o "ogólnym kryzysie industrializmu" - niesie ze sobą groźbę nie rzadszych, ale liczniejszych wojen i to wojen nowego typu. Ponieważ wielkie transformacje społeczne nigdy nie mogą się obyć bez konfliktów, uważamy, że ujęcie dziejów jako fal przemian jest bardziej dynamiczne i mówiące więcej od dywagacji na temat przejścia do postmodernizmu. Fale są nieustannie w ruchu, a kiedy zderzają się, powstaje w efekcie wiele potężnych, a zarazem niezgodnych prądów. Kolizja fal historycznych oznacza konflikt cywilizacji, wiedza o tym pozwala zaś ze zrozumieniem spojrzeć na wiele współczesnych zdarzeń, które skądinąd wydają się bezsensowne i chaotyczne. Gdy konflikty będziemy ujmować w kategoriach fal przemian, wtedy nie powiemy, że główny konflikt dzisiaj toczy się pomiędzy światem islamu a Zachodem, ani że jest to starcie "Zachodu z resztą świata" jak sugeruje Samuel Huntington. Ani Ameryka nie chyli się ku upadkowi, jak głosi Paul Kennedy, ani nie stanęliśmy w obliczu "końca historii", który ogłosił Francis Fukuyama. Najgłębsze znaczenie ekonomiczne i strategiczne ma zbliżający się podział świata na trzy wyraźnie odmienne i potencjalnie wrogie wobec siebie cywilizacje, których granic nie można określić, odwołując się do tradycyjnych definicji. Cywilizacja pierwszej fali była i jest nierozerwalnie związana z ziemią. Bez względu na to, w jakiej postaci występuje, jakiego języka używają żyjący w jej ramach ludzie, jakie są ich przekonania religijne, jest ona wytworem rewolucji rolniczej. Jeszcze dzisiaj całe rzesze ludzkie żyją i umierają, zmagając się z nieurodzajną glebą, którą uprawiają tak jak przed stuleciami ich przodkowie. Co do początków cywilizacji drugiej fali toczą się spory. Niemniej dla wielkiej liczby ludzi życie zaczęło się zmieniać w sposób wyraźny i istotny dopiero jakieś trzysta lat temu. Wtedy narodziła się koncepcja Newtona, to wtedy na szerszą skalę zaczęto stosować maszynę parową, to wtedy zaczęły wyrastać pierwsze fabryki w Wielkiej Brytanii, Francji i Włoszech, chłopi zaś zaczęli się przenosić do miast. Pomiędzy ludźmi zaczynały się szerzyć nowe idee: postępu, praw jednostki, teoria umowy społecznej Rousseau, przekonanie o potrzebie oddzielenia kościoła od państwa, a także pogląd, iż władcy winni być wybierani przez naród, nie zaś rządzić mocą bożych wyroków. Wiele z tych przemian wynikało z rozwoju nowego sposobu tworzenia bogactwa: produkcji fabrycznej. Nie trzeba było czekać, żeby poszczególne elementy zaczęły układać się w zespoloną całość: masowa produkcja, masowa konsumpcja, masowa edukacja, masowe środki komunikacji łączyły się ściśle ze sobą, a dla ich potrzeb powstawały wyspecjalizowane instytucje: szkoły, ugrupowania ekonomiczne, partie polityczne. Zmieniła się także struktura rodziny i w miejsce dużego domostwa, w którym żyje wspólnie kilka pokoleń, pojawiła się niewielka komórka rodzinna charakterystyczna dla społeczeństwa przemysłowego. Ludziom, którzy bezpośrednio doświadczali owych przeobrażeń, wydawało się z pewnością, że świat wpadł w chaotyczne konwulsje, niemniej wszystkie te przemiany ściśle się ze sobą wiązały. Były tylko kolejnymi szczeblami w pełnym rozwoju świata modernistycznego, w kształtowaniu się masowego społeczeństwa przemysłowego, które zrodziła cywilizacja drugiej fali. Nawet gdyby komuś w tym kontekście słowo "cywilizacja" wydało się nazbyt pompatyczne, to trudno znaleźć inne, równie pojemne, które obejmowałoby sprawy tak odmienne jak technika, życie rodzinne, religia, kultura, polityka, gospodarka, struktura społeczna, hierarchie władzy, wartości, etyka seksualna i epistemologia. Kiedy naraz zmienia się tak wiele różnych elementów, mamy do czynienia nie z powolnym przekształcaniem jednych form w inne, lecz z transformacją, której produktem jest nie nowe społeczeństwo, lecz właśnie zupełnie nowa cywilizacja. Owa nowa cywilizacja z impetem wkroczyła w dzieje Europy Zachodniej, na każdym kroku napotykając zażarty opór. Konflikt podstawowy W każdym kraju, który wkraczał na drogę uprzemysłowienia, wybuchały zacięte, często bardzo krwawe walki pomiędzy rzecznikami drugiej fali, ludźmi przemysłu i handlu a rzecznikami pierwszej fali, właścicielami ziemskimi często zjednoczonymi z Kościołem, który też posiadał wielkie majątki ziemskie. Wielkie rzesze chłopów zostały wygnane ze wsi, by jako siła robocza zasilić "szatańskie młyny": fabryki, które wyrastały jak grzyby po deszczu. Wraz z tym jak kolizja pierwszej i drugiej fali stawała się konfliktem podstawowym, mnożyły się strajki i niepokoje, wojny domowe i powstania narodowe. To przekładanie się centralnego napięcia społecznego na mnogość sytuacji zapalnych możemy obserwować w każdym uprzemysławiającym się kraju. W Stanach Zjednoczonych trzeba było straszliwej wojny secesyjnej, aby interesy industrialno-handlowej Północy wzięły górę nad rolniczymi elitami Południa. Ledwie kilka lat później w Japonii dochodzi do rewolucji Meiji, w wyniku której znowu modernizatorzy drugiej fali zwyciężają tradycjonalistów pierwszej. Rozprzestrzeniająca się cywilizacja drugiej fali z jej nowatorskim sposobem mnożenia bogactwa zachwiała system stosunków między państwami, ale także spowodowała ogromne przesunięcia w strukturach władzy. Cywilizacja przemysłowa, produkt wielkiej mnogości przemian drugiej fali, najbardziej zakorzeniała się na północnych wybrzeżach ogromnego basenu Atlantyku. Uprzemysłowienie wielkich potęg tego regionu zrodziło potrzebę nowych, odległych rynków i źródeł tanich surowców, dlatego też rzuciły się one w wir wojen kolonialnych, w wyniku których podporządkowały sobie azjatyckie oraz afrykańskie państwa i plemiona, w znacznej części żyjące jeszcze w strukturach zrodzonych przez pierwszą falę. Znowu przeto konfliktem podstawowym było starcie przemysłowych potęg drugiej fali z rolniczymi siłami pierwszej fali. Tym razem jednak dokonywało się ono w skali globalnej, a jego skutki w dużej mierze zadecydowały o kształcie świata współczesnego i wytyczyły fronty większości wojen. Oczywiście, tak jak przez całe tysiąclecia, dalej toczyły się walki między plemionami i społecznościami rolniczymi, znaczenie ich jednak było już teraz niewielkie, a nader często w efekcie wykrwawienia się obu stron, padały one jeszcze łatwiejszym łupem kolonizacyjnych sił cywilizacji industrialnej. Tak na przykład stało się w południowej Afryce, gdzie na skutek zażartych wojen plemiennych Cecil Rhodes i jego uzbrojeni agenci podporządkowali sobie ogromne terytoria. Także i w całej reszcie świata mnóstwo na pozór nie powiązanych wojen było w istocie wyrazem podstawowego konfliktu, w którym ścierały się ostatecznie nie państwa, lecz rywalizujące cywilizacje. Do największych i najbardziej morderczych wojen dochodziło między krajami uprzemysłowionymi, takimi jak Niemcy i Wielka Brytania, które zmagały się o dominację nad światem, podczas gdy ludom żyjącym jeszcze na grzbiecie pierwszej fali z góry już wyznaczona była rola drugoplanowa i podporządkowana. Ostatecznie doszło do nader wyraźnego podziału świata. Era industrialna przeciwstawiła cywilizacji drugiej fali mnogość zniewolonych kolonii pierwszej fali. Wielu z nas wzrastało w tym właśnie świecie dwóch cywilizacji, gdzie nie ulegało najmniejszej wątpliwości, która wiedzie prym. Dzisiaj owe linie podziału układają się odmiennie. Szybko zmierzamy w kierunku zupełnie nowego układu zależności, w ramach którego świat podzielony będzie nie między dwie, lecz trzy rywalizujące cywilizacje; jedną, ciągle symbolizowaną przez motykę; drugą, której symbolem jest taśma produkcyjna, i trzecią, której uosobieniem jest komputer. W owym trójdzielnym świecie sektor pierwszej fali dostarcza produktów rolniczych i surowców, sektor drugiej fali jest źródłem taniej siły roboczej oraz produkcji masowej, natomiast intensywnie rozwijający się sektor trzeciej fali dominację swą zawdzięcza nowym sposobom pozyskiwania i wykorzystywania wiedzy. Narody trzeciej fali sprzedaj ą światu informacje i innowacje, kulturę wyrafinowaną i masową, zaawansowane technologie, oprogramowanie komputerów, edukację, umiejętności, opiekę medyczną oraz mnogość różnorakich usług. Na ich liście znaleźć się może także ochrona wojskowa, która korzystać będzie z elitarnych sił zbrojnych trzeciej fali. (Z taką właśnie ochroną Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej wysoko rozwinięte państwa wystąpiły podczas wojny w Zatoce.) Odwrót od społeczeństwa masowego Druga fala stworzyła społeczeństwa masowe, których wymaga i potrzebuje produkcja masowa. W krajach trzeciej fali, których gospodarka odwołuje się przede wszystkim do zasobów umysłowych, produkcja masowa (którą śmiało można by uznać ze cechę charakterystyczną społeczeństw industrialnych) staje się przeżytkiem. Współczesna wytwórczość odchodzi od zunifikowanych przedsięwzięć na wielką skalę, gdyż teraz jej strategią stają się krótkie serie produktów dostosowanych do ściśle określonych potrzeb. Masowy marketing ustępuje miejsca segmentacji rynku i wybiórczym akcjom promocyjnym odpowiadającym zmianom w produkcji. Wielkie kolosy ery industrialnej padają z powodu inercji pod własnym ciężarem. Dożywają swych dni związki zawodowe w sektorach produkcji masowej, masowe środki przekazu przestają być właśnie masowe, gdyż wielkie sieci informacyjne napotykają groźną konkurencję ze strony lokalnych i wyspecjalizowanych współzawodników. Zmienia się także i przestaje dominować wzorzec życia rodzinnego: niewielka komórka rodzinna, która była ongiś formą wzorcową, ginie powoli w natłoku innych rozwiązań, takich jak rodziny z jednym tylko z rodziców, pary ponownie wstępujące w związki małżeńskie, rodziny bezdzietne czy osoby samotne. Radykalnej przemianie ulega przeto cała struktura społeczna wraz z tym, jak homogeniczne społeczeństwa drugiej fali zastępowane są przez heterogeniczną cywilizację trzeciej fali. Masowość staje się znakiem przeszłości. Z kolei jednak złożoność nowych układów domaga się zwiększonej wymiany informacji pomiędzy poszczególnymi jednostkami życia społecznego: spółkami, agencjami rządowymi, szpitalami, zrzeszeniami, a także pojedynczymi ludźmi. W ten sposób jeszcze bardziej pogłębia się zapotrzebowanie na komputery, sieci telekomunikacyjne i informatyczne oraz nowe formy porozumiewania się. W efekcie tych dążeń nieustannie przyspiesza się rytm zmian technologicznych, zawierania najróżniejszego typu transakcji oraz życia codziennego. Gospodarka trzeciej fali działa w takim tempie, że żyjący w dawnych warunkach dostawcy z trudem mogą nadążyć za jej zapotrzebowaniami. Na dodatek, w coraz większym stopniu informacja staje się substytutem surowców, siły roboczej i innych zasobów. Kraje pierwszej i drugiej fali coraz bardziej przypominają rynki zbytu potęg trzeciej fali, które współpracują przede wszystkim między sobą. Ostatecznie technika oparta na wielkim kapitale informacyjnym przejmie wiele zadań, które dziś realizowane są przez kraje o taniej sile roboczej, a zadania te będą wykonywane szybciej, lepiej i taniej. Mówiąc inaczej, przemiany, o których mówimy, grożą zerwaniem istniejących więzi ekonomicznych pomiędzy światem bogactwa i biedy. Niemożliwe jest całkowite wygaśnięcie tych powiązań. Nie da się tak uszczelnić granic świata trzeciej fali, aby nie przedostawały się przez nie efekty skażenia środowiska, choroby i imigranci. Bogate narody nie mogłyby przeżyć, gdyby nędzarze wydali im wojnę ekologiczną, w której efekcie zniszczeniu musiałoby ulec wszystko. Z tej przyczyny napięcie pomiędzy cywilizacją trzeciej fali a dwiema starszymi formami cywilizacji będzie wzrastać, a owa nowa forma życia społecznego najpewniej walczyć będzie o uzyskanie podobnej globalnej dominacji, jaką modernizatorzy drugiej fali uzyskali w minionych stuleciach nad tradycjonalistami fali pierwszej. Wystarczy zrozumieć, że mamy do czynienia z konfliktem cywilizacji, aby dojrzeć ukryty sens w różnych zdumiewających na pozór zjawiskach, jak na przykład współczesny rozkwit nacjonalizmów. Nacjonalizm jest ideologią państwa narodowego, które samo zrodziło się w efekcie rewolucji przemysłowej. Kiedy więc społeczności pierwszej fali, rolnicze w swej istocie, zaczynają się uprzemysławiać lub chcą industrializacji, odwołują się do haseł niezależności narodowej. Dawne sowieckie republiki, jak Ukraina, Estonia czy Gruzja, z pasją dążą do uniezależnienia i zabiegają o wczorajsze oznaki nowoczesności: własną flagę, armię, walutę, czyli to, co określało państwa narodowe w epoce drugiej fali. W świecie wysoko rozwiniętej techniki z trudem pojmuje się motywy ultranacjonalizmu. Rozbuchany patriotyzm wydaje się zdumiewający i przywodzi na myśl Freedonię z Kaczej zupy braci Marx wykpiwającej dążenia do wyniesienia narodu nad wszystkie inne wartości. Z kolei nacjonaliści nie potrafią pojąć, w jaki sposób można się godzić na pogwałcenie przez innych uświęconej niepodległości. Niemniej globalizacja, której domaga się gospodarka trzeciej fali, nieustannie kruszy narodową suwerenność, tak drogą sercu nacjonalistów. Ekonomiczne przeobrażenia trzeciej fali sprawiają, że trzeba przystać na rezygnację z części niezależności i zaakceptować ekonomiczne i kulturowe oddziaływania z zewnątrz. Stąd też widzimy, jak poeci i intelektualiści w zacofanych ekonomicznie regionach oddają się pisaniu narodowych hymnów, podczas gdy poeci i intelektualiści państw trzeciej fali opiewają "świat bez granic" i "świadomość planetarną". W obliczu tak zdecydowanie różnych potrzeb dwóch zdecydowanie odmiennych cywilizacji pojawić się mogą sprzeczności, które mogą doprowadzić w niedalekiej przyszłości do niesłychanie krwawych konfliktów. Jeśli ów podział świata nie na dwie, lecz na trzy części nie wydaje się dziś jeszcze nazbyt oczywisty, to wynika z faktu, że przejście od opartej na sile gospodarki drugiej fali do opartej na zasobach umysłowych gospodarki trzeciej fali nigdzie jeszcze nie dotarło do końca. Nawet w Stanach Zjednoczonych, Japonii i Europie wojna domowa pomiędzy elitami drugiej i trzeciej fali nie doczekała się jeszcze rozstrzygnięcia. Ciągle jeszcze trwają instytucje i sektory produkcyjne drugiej fali i nie utraciły władzy związane z nią polityczne grupy nacisku. Ta mieszanina elementów drugiej i trzeciej fali ma w przypadku każdego z wysoko rozwiniętych krajów swoją własną specyfikę, niemniej ogólna trajektoria rozwojowa jest całkiem klarowna. W ogólnym współzawodnictwie zwyciężą te kraje, które przeobrażeń trzeciej fali dokonają przy najmniejszych wewnętrznych niepokojach i kosztach społecznych. Wielkie historyczne przejście od świata dwudzielnego do trójdzielnego doprowadzi do walk między społecznościami o zapewnienie sobie najkorzystniejszego usytuowania w nowym układzie władzy. U podstaw zaś tych monumentalnych politycznych transformacji leży przemiana roli, znaczenia i natury wiedzy. ROZDZIAŁ TRZECI UNIWERSALNY SUBSTYTUT Każdy z czytelników tej książki rozporządza pewną umiejętnością, która może wydawać się tak oczywista, iż z pewnym zdziwieniem uświadamiamy sobie, że nasi przodkowie nie potrafili czytać. Nie byli głupcami, ani ignorantami, jednak byli analfabetami. Zresztą nie potrafili nie tylko czytać: nie umieli też przeprowadzać najprostszych obliczeń. Ci, którzy rozporządzali taką umiejętnością, wydawali się niebezpieczni. Zdaje się, że to św. Augustyn ostrzegał chrześcijan, aby trzymali się z dala od ludzi znających tajniki dodawania i odejmowania, ci bowiem "zawarli pakt z diabłem". Dopiero w tysiąc lat po Augustynie widzimy, jak rachmistrze wprowadzają swoich uczniów w tajniki tego, co uznane jest za nieodzowne w karierze zawodowej. Wiele umiejętności, które współcześnie wydają się oczywiste w życiu codziennym, jest skumulowanym produktem rozwoju kulturalnego trwającego przez wieki i tysiąclecia. Dzisiaj ludzie interesu na całym świecie są najczęściej nieświadomymi dziedzicami wiedzy, która rozwijała się w Chinach, Indiach, pośród Arabów, fenickich kupców, a także wśród ludzi Zachodu. Kolejne pokolenia przyswajały sobie te wiadomości, przekazywały dalej i stopniowo rozbudowywały. Podstawą wszystkich systemów ekonomicznych jest wiedza, a wszelkie przedsięwzięcia gospodarcze zależą od jej społecznie zgromadzonych zasobów. Ekonomiści i przedsiębiorcy najczęściej pomijają ten składnik w swoich rachunkach kosztów, w przeciwieństwie do kapitału, siły roboczej i ziemi. Tymczasem ten właśnie element staje się dziś najważniejszy ze wszystkich. Współcześnie żyjemy w jednym z tych przełomowych momentów dziejowych, kiedy cała struktura ludzkiej wiedzy drży w podstawach, gdyż padają dawne granice. Dzisiaj nie gromadzimy już tylko faktów. Wraz z tym, jak przebudowujemy dziś strukturę przedsiębiorstw i całych działów gospodarki, dokonujemy też totalnego przekształcenia produkcji i dystrybucji wiedzy oraz symboli, które służą do jej przekazywania. Co to właściwie znaczy? Otóż znaczy tyle, że tworzymy nowe sieci upowszechniania wiedzy... w zaskakujący sposób łączymy ze sobą pojęcia... budujemy zdumiewające hierachie oddziaływania... krzewimy nowe teorie, hipotezy i wyobrażenia, dla których przesłankami są nowe założenia, języki, kody i systemy logiczne. Jeszcze ważniejsze jest to, że na mnóstwo sposobów kojarzymy dane, łącząc je z wielorakimi kontekstami i w ten sposób tworzymy z nich informację, jej fragmenty zaś wbudowujemy w coraz rozleglejsze modele i uporządkowane konstrukcje. Nie zawsze jest to wiedza powszechnie uznana i wypowiadana. Gdy mówimy tutaj o wiedzy, mamy na myśli także przeświadczenia nie do końca uświadamiane, odwołujące się do przesłanek, które same oparte są na przesłankach, fragmentarycznych modelach, nie zauważanych analogiach. Mamy na myśli całość złożoną nie tylko z logicznych i na pozór beznamiętnych danych, ale także z emocji, wyobrażeń i przeczuć. To ów ogromny wstrząs w społecznym fundamencie wiedzy, a nie komputerowy szok czy wpływ pieniądza, tłumaczy narodziny super- symbolicznej ekonomiki trzeciej fali. Alchemia informacji Zmiany w społecznym systemie wiedzy są na ogół natychmiast przekładane na język przedsięwzięć ekonomicznych. To właśnie system w i e d z y jest dla współczesnych firm środowiskiem bardziej nawet istotnym niż system bankowy, polityczny i energetyczny. Obok oczywistego faktu, że bez języka, kultury, danych, informacji nie mogłoby się narodzić żadne przedsięwzięcie, ogromne znaczenie ma to, że najbardziej wszechstronnym ze wszystkich zasobów, które pozwalają tworzyć bogactwo, jest wiedza. Zastanówmy się dla przykładu nad masową produkcją drugiej fali. W większości tradycyjnych fabryk każda zmiana produktu była niezwykle kosztowna. Trzeba było zatrudnić budowniczych nowych narzędzi i maszyn, specjalistów od organizacji cyklu produkcyjnego oraz wielu innych ekspertów. W trakcie zaś zmiany profilu produkcji maszyny stały bezczynnie, a zamrożony w nich kapitał nie przynosił zysków. To dlatego jednostkowe koszty wytwarzania zmniejszały się wraz z wydłużaniem serii identycznych produktów, co dało początek teorii ekonomii skali. Tymczasem nowe technologie stawiają na głowie teorie, które powstały w epoce drugiej fali. Produkcja traci charakter masowy; wytwory i usługi dostosowują się do specyficznych zamówień i potrzeb. Współczesne techniki produkcyjne, korzystające ze sterowania komputerowego, niskim kosztem umożliwiają nieograniczoną niemal różnorodność efektów. Dzięki informatyce koszt wielorakości redukowany jest do zera, co oznacza kres ekonomii skali. Sprawa przedstawia się podobnie, kiedy ocenić ją od strony materiałów. Tokarka zaopatrzona w niewielki program komputerowy potrafi wyciąć z tego samego kawałka stali więcej elementów niż najsprawniejsi ludzcy operatorzy. Dzięki miniaturyzacji powstają rzeczy mniejsze i lżejsze, co między innymi prowadzi do obniżenia kosztów magazynowania i transportu, a te ostatnie są na dodatek poważnie zmniejszane dzięki optymalizacji przewozów. Dostawy w systemie just-in- time - czyli lepsza informacja - oznaczają oszczędności na transporcie. Za sprawą współczesnej wiedzy powstają nie znane dotąd materiały, poczynając od powłok samolotowych, a na nowych gatunkach roślin i szczepach bakteryjnych kończąc. Zwiększa to możliwość korzystania z nowych, mniej kosztownych surowców. Dlatego też nie ma przesady w stwierdzeniu, że informacja jest substytutem zasobów materiałowych i transportowych, dzięki niej bowiem radykalnie można zoptymalizować ich wykorzystanie. Podobnie rzecz przedstawia się z energią. Najdobitniejszym tego dowodem są rewolucyjne osiągnięcia w dziedzinie nadprzewodnictwa, które pozwalają na niebywałe zredukowanie ilości energii zużywanej na jednostkowy wyrób. Wiedza pozwala jednak oszczędzać nie tylko materiały, środki transportu i energię, ale również czas. Jest on jednym z najważniejszych zasobów, chociaż nigdzie nie znajdzie się go w rachunku kosztów powstającym w przedsiębiorstwach drugiej fali. Tam jednak, gdzie dokonujące się zmiany pozwalają na oszczędność czasu - dzięki szybszej komunikacji bądź sprawniejszej dostawie - nader często decyduje on o zysku albo stracie. Wiedza pozwala również oszczędzać i zdobywać przestrzeń. Oddział transportowy General Electrics zajmuje się między innymi produkcją lokomotyw. Kiedy dla potrzeb łączności z dostawcami wykorzystano zaawansowane systemy informatyczne, czas wykorzystania zapasów udało się skrócić dwunastokrotnie, przestrzeń magazynową zaś zredukować o cały jeden akr. Oszczędność kosztów daleko wykracza poza miniaturyzację produktów i ograniczenia powierzchni składowania. Nowe techniki porozumiewania się, które wykorzystują możliwości komputerów i innych urządzeń, pozwalają lokalizować zakłady poza zatłoczonymi centrami miejskimi, co również wpływa na obniżenie kosztów energii i transportu. Wiedza kontra kapitał Tak wiele napisano o zastępowaniu ludzkiej pracy przez skomputeryzowane systemy, że często zapomina się o tym, iż stają się one także substytutami kapitału. W istocie, wiedza i informacja na dłuższą metę stanowią dla potęg finansowych o wiele większe zagrożenie niż organizacje pracownicze czy antykapitalistyczne partie polityczne. Jednym z istotnych efektów rewolucji informatycznej jest to, iż relatywnie rzecz biorąc, zmniejsza ona nakłady kapitału na jednostkowy produkt, co z pewnością jest czynnikiem rewolucyjnym w ustroju kapitalistycznym. Nie ma rzeczy, która byłaby bardziej radykalna. Yittorio Merloni jest sześćdziesięciojednoletnim włoskim businessmanem. Dziesięć procent wszystkich sprzedawanych w Europie pralek, lodówek i innych sprzętów gospodarstwa domowego wytwarzanych jest przez przedsiębiorstwa należące do Merloniego, którego głównymi konkurentami są szwedzki Electrolux i holenderski Philips. Jak powiada Merloni: "Obecnie potrzeba mniej kapitana na wytworzenie tej samej rzeczy i dlatego biedniejsze kraje mogą osiągać większe korzyści z tego samego kapitału niż pięć czy dziesięć lat temu". Powodem jest to - tłumaczy Merloni - że technologie oparte na najnowszej wiedzy i osiągnięciach informatyki pozwalają na sprawniejsze wytwarzanie zmywarek do naczyń, kuchenek i odkurzaczy. Szybka i natychmiastowa informacja pozwala na zredukowanie kosztownych zapasów. Dzięki szybszemu reagowaniu wytwórców na zapotrzebowanie rynku, a także dzięki skróceniu serii produkcyjnych, bardzo poważnie można zmniejszyć ilość leżących w magazynach surowców, półproduktów oraz gotowych wyrobów. W jednym z przypadków Merloniemu udało się zmniejszyć koszty magazynowe aż o sześćdziesiąt procent. Przykład Merloniego jest powielany wszędzie: w Stanach Zjednoczonych, Japonii i Niemczech, gdzie możliwa dzięki komputerowej informacji dostawa bezpośrednio na zamówienie pozwala rezygnować z uciążliwego i kosztownego składowania. Umożliwia to nie tylko lepsze, bardziej efektywne wykorzystanie przestrzeni magazynowej, ale również obniża stawki podatków i ubezpieczeń. Chociaż więc wstępny koszt komputerów, oprogramowania i sieci łączności jest sam w sobie wysoki, to jednak szybko okazuje się, że dla utrzymania produkcji na tym samym poziomie potrzeba teraz mniej kapitału. Michael Milken, prawdziwy specjalista jeśli chodzi o problemy inwestycji, zamknął całą kwestię w siedmiu słowach: "Kapitał pieniężny zastępowany jest przez kapitał ludzki". Skoro więc wiedza zmniejsza zapotrzebowanie na surowce, siłę roboczą, czas, przestrzeń, kapitał i inne czynniki produkcyjne, to śmiało można ją nazwać uniwersalnym substytutem: kluczowym zasobem rozwiniętej gospodarki. To zaś sprawia, że niepomiernie wzrasta jej wartość. ROZDZIAŁ CZWARTY W JAKI SPOSÓB TWORZYMY BOGACTWO W roku 1956 przywódca ZSRR Nikita Chruszczow oznajmił chełpliwie: "Pogrzebiemy was". Miał na myśli to, że komunizm w najbliższych latach całkowicie pogrąży gospodarczo kapitalizm. Między wierszami kryła się też pogróżka zwycięstwa militarnego. Słowa Chruszczowa odbiły się w świecie głośnym echem. Wtedy niewielu ludzi miało niejasne chociażby podejrzenia, w jakim stopniu rewolucja w zachodnim systemie tworzenia bogactwa zmieni układ sił militarnych, radykalnie przekształcając przy tym naturę samych działań wojennych. Nie tylko Chruszczow, ale także i większość Amerykanów nie uświadamiała sobie, że rok 1956 był pierwszym rokiem, w którym liczba urzędników i osób zatrudnionych w sferze usług przewyższyła w Stanach Zjednoczonych liczbę robotników fabrycznych, co było pierwszą oznaką, iż ekonomika drugiej fali wchodzi w fazę schyłkową, a rodzi się nowa gospodarka trzeciej fali. Aby zrozumieć sens niezwykłych przemian, które nastąpiły od tego czasu, a także bardziej jeszcze dramatycznych przeobrażeń, które nas czekają, musimy zająć się teraz głównymi cechami owej nowej ekonomiki trzeciej fali. Trzeba będzie przy tym powtórzyć niektóre z wygłoszonych już stwierdzeń. Rzecz jednak w tym, że rozważane poniżej kwestie stanowią klucz nie tylko do efektywności przedsięwzięć gospodarczych i ich konkurencyjności, ale również do ekonomii politycznej XXI wieku. Czynniki wytwórcze O ile głównymi czynnikami wytwórczymi w ekonomice drugiej fali były ziemia, siła robocza, surowce i kapitał, o tyle głównym zasobem ekonomiki trzeciej fali jest wiedza. Termin ten trzeba jednak potraktować na tyle szeroko, aby objął informację, obrazy, symbole, kulturę, ideologię i wartości. Jak widzieliśmy już wcześniej, odpowiedni zasób danych i informacji pozwala zredukować nakład innych czynników, które potrzebne są do wytwarzania bogactw. Ciągle jednak wiedza nie jest powszechnie rozpoznawana jako "uniwersalny substytut". Większość ekonomistów i strategów gospodarczych boczy się na to pojęcie, gdyż z trudem poddaje się ono kwantyfikacji. Tym, co decyduje o rewolucyjności ekonomiki trzeciej fali, jest fakt, że o ile ziemia, siła robocza, surowce, a także kapitał uznać trzeba za ograniczone zasoby, o tyle wiedza jest bogactwem niewyczerpywalnym. W przeciwieństwie do pieca hutniczego czy taśmy produkcyjnej wiedza może być wykorzystywana jednocześnie przez różnych użytkowników, którzy na dodatek pożytkując ją, mogą się przyczyniać do jej pomnożenia. Z tej przyczyny teorie ekonomiczne drugiej fali, które odwołują się do ograniczonych, wyczerpywalnych zasobów, nie stosują się do gospodarki trzeciej fali. Nieuchwytne wartości Wartość firm niesionych przez drugą falę określić można na podstawie ich trwałego dobytku: budynków, maszyn, akcji, zapasów, natomiast wartość skutecznych firm, które rodzi trzecia fala, w coraz większym stopniu związana jest z ich strategiczną i operacyjną umiejętnością pozyskiwania, tworzenia, dystrybucji oraz stosowania wiedzy. Prawdziwa wartość takich korporacji jak Compaq, Kodak, Hitachi czy Simens w o wiele większym stopniu opiera się na pomysłach, wizjach i informacjach, które mają w głowach ich pracownicy, oraz na posiadanych przez te firmy bazach danych i patentach, niż na liczbie ciężarówek, linii produkcyjnych i innych elementów fizycznego dobytku. Kapitał tych firm w coraz większym stopniu staje się nienamacalny i dlatego z punktu widzenia drugiej fali nieuchwytny. Koniec masowości Wraz z tym jak współczesne przedsiębiorstwa instalują systemy, które dzięki skutecznemu wykorzystaniu informacji, a nader często i robotyzacji, zdolne są do stałej i mało kosztownej zmiany profilu produkcji, kończy się czas produkcji masowej, tak charakterystycznej dla gospodarki drugiej fali. Dzięki wykorzystaniu owych "giętkich technologii" możliwe staje się takie zróżnicowanie propozycji dla konsumentów, że w sklepach Wal-Mart można wybierać spośród stu dziesięciu tysięcy towarów o najróżniejszych rozmiarach, modelach i kolorach. Sam Wal-Mart należy jednak do masowych kolosów handlowych, a rynek masowy rozpada się na silnie zróżnicowane sektory, gdyż dzięki doskonalszej informacji kupcy lepiej mogą rozpoznawać zróżnicowane potrzeby klientów i odpowiednio do nich kształtować mikro-rynki. Wyspecjalizowane sklepy, butiki, system zakupów za pośrednictwem telewizji, sieci komputerowych, bezpośredniej dostawy pocztowej: wszystko to różnicuje i wzbogaca sposoby, dzięki którym producenci dostarczać mogą swoje produkty klientom na rynku, który jest w coraz mniejszym stopniu masowy. Kiedy pisaliśmy Szok przyszłości, najwięksi handlowi wizjonerzy zaczynali rozprawiać o segmentacji rynku. Dziś uwaga skupia się już nie na segmentach, lecz na niszach czy wręcz pojedynczych konsumentach. Ponieważ równolegle rozwija się proces, w którym masowego charakteru wyzbywają się także środki przekazu, więc także i reklama koncentruje się na coraz mniejszych niszach rynkowych. Temu rozpadowi masowej publiczności towarzyszy kryzys potężnych ongiś sieci telewizyjnych, takich jak ABC, CBS i NBC i to w czasie gdy Tele-Communications Inc. z Denver proponuje sieć z włókien optycznych, która potrafi pomieścić pięćset działających jednocześnie, interaktywnych kanałów telewizyjnych. Jakaż to możliwość bezpośredniego dotarcia do klienta! To jednoczesne wyzbycie się masowego charakteru przez produkcję, dystrybucję i łączność rewolucjonizuje całą gospodarkę, decydując ojej radykalnej heterogeniczności. Praca Zdecydowanemu przeobrażeniu ulega również sama praca. W świecie drugiej fali chodziło przede wszystkim o nisko wykwalifikowaną siłę roboczą, którą można było przenosić z jednych stanowisk na inne. Tymczasem w epoce trzeciej fali wymagania, jeśli chodzi o kwalifikacje, wzrastają tak ogromnie, że coraz trudniej jest mówić o możliwości zastępowania jednych pracowników innymi. Siła fizyczna jest z istoty swej anonimowa, dlatego też miejsce jednego nisko wykwalifikowanego robotnika bez trudu i niskim kosztem może zająć inny. Tymczasem w ekonomice trzeciej fali wymaga się tak ściśle określonych umiejętności, że wyszukanie odpowiedniej osoby staje się coraz trudniejsze i coraz bardziej kosztowne. Dozorcy, którego zwalniają z przedsiębiorstwa zbrojeniowego, w podjęciu zbliżonej pracy w szkole czy firmie ubezpieczeniowej przeszkodzić może tylko konkurencja ze strony innych kandydatów. Tymczasem umiejętności inżyniera elektronika, który całe lata spędził przy budowie satelitów, nie muszą być przydatne w konsorcjum, które zajmuje się ochroną środowiska. Ginekolog nie będzie potrafił przeprowadzić operacji mózgu. Zawężenie specjalizacji i wzrost wymagań dotyczących ściśle określonych umiejętności bardzo ogranicza uniwersalność siły roboczej. W rozwiniętej ekonomice proporcjonalnie coraz większa rola przypada pracy pośredniej, nie zaś bezpośredniej. Przez pracę bezpośrednią albo produkcyjną, tradycyjnie rozumiano tę, która wykonywana na stanowisku, bezpośrednio związana jest z powstawaniem produktu. To właśnie dzięki pracownikom produkcyjnym powstawała wartość dodana, do czego wszyscy inni - pracownicy nieprodukcyjni - przyczyniali się tylko pośrednio. Takie rozróżnienie staje się dziś coraz bardziej niejasne, jako że w powstaniu wytworu coraz większy udział - i to nawet w samej hali produkcyjnej - mają osoby związane z nadzorem i projektowaniem, a wartość w co najmniej tym samym stopniu powstaje dzięki sile fizycznej, jak i dzięki poczynaniom, które się bez niej obywają. Innowacje Gdy Japonia i Europa zaczęły gospodarczo odżywać po drugiej wojnie światowej, zwiększała się też ich konkurencyjność wobec przedsiębiorstw amerykańskich, co zmusiło te ostatnie do nieustannej pogoni za innowacjami: nowymi produktami, technologiami, procesami produkcyjnymi, marketingiem i finansowaniem. W amerykańskich supermarketach co miesiąc pojawia się około tysiąca nowych produktów. Zanim komputer z procesorem 486 zastąpił model 386, gotowy już był procesor 586. W tej sytuacji najbardziej rzutkie firmy zdecydowanie zachęcają swoich pracowników, aby zgłaszali się z nowymi, choćby najbardziej nieszablonowymi, obrazoburczymi pomysłami. Skala produkcji Zmniejsza się wielkość jednostek produkcyjnych. Miniaturyzacji ulegają nie tylko wyroby, ale także i same poczynania wytwórcze. Miejsce rzeszy robotników wykonujących tę samą pracę fizyczną zajmują niewielkie, wyspecjalizowane zespoły. Rozpadają się molochy wytwórcze, stale zaś wzrasta liczba małych firm. Dla IBM, który zatrudnia trzysta siedemdziesiąt tysięcy pracowników, ogromnym wyzwaniem są tysiące niewielkich, rozsianych po całym świecie producentów. Aby przeżyć, kolos musiał zredukować zatrudnienie, a także podzielić się na trzynaście zróżnicowanych produkcyjnie części. W świecie trzeciej fali korzyści płynące z wielkiej skali produkcji zostają unicestwione przez straty wynikające z zawiłości struktury. Im bardziej skomplikowana konstrukcja firmy, tym mniej prawa ręka wie o poczynaniach lewej. Pojawiające się szczeliny i pęknięcia powodują coraz większe straty, które zjadają zyski płynące z produkcji masowej. Do lamusa odchodzi hasło, że większe jest lepsze. Organizacja Aby przystosować się do dynamicznych przemian, przedsiębiorstwa pospiesznie zmieniają struktury biurokratyczne, które powstały w warunkach drugiej fali. Firmy z epoki industrialnej miały bardzo podobną piramidalną, monolityczną i biurokratyczną organizację. Współczesne przemiany na rynku, w technologiach i w upodobaniach konsumentów dokonują się tak szybko, że biurokratyczna uniformizacja staje się tylko przeszkodą. Zaczyna się przeto poszukiwać zupełnie nowych form organizacyjnych. Obecnie na przykład wielką popularnością pośród ekspertów do spraw zarządzania cieszy się taka przebudowa firm, aby ich struktura dostosowana była do procesów produkcyjnych, nie zaś do rynku czy specjalności pracowniczych. Widzimy przeto jak bliźniacze struktury ustępują miejsca powstającym doraźnie zespołom i grupom, wspólnym przedsięwzięciom i konsorcjom, bardzo często ponadpaństwowym, których celem jest realizacja pewnego konkretnego zamierzenia. Przy nieustannych i radykalnych zmianach rynku, mniejsze znaczenie zaczyna odgrywać pozycja, a znacznie większe - elastyczność i zdolność manewru. Systemy integracji Coraz większa złożoność problemów gospodarczych wymaga coraz bardziej subtelnych form integracji i zarządzania. Niech przykładem typowej sytuacji będzie Nabisco, wielka firma spożywcza, która codziennie wystawić musi ponad pięćset zamówień na setki tysięcy produktów dostarczanych z czterdziestu dziewięciu zakładów i trzynastu hurtowni, a zarazem odbyć około trzydziestu tysięcy promocyjnych spotkań z klientami. Kierowanie tak skomplikowaną całością wymaga nowych form zarządzania i niezwykle sprawnych powiązań integracyjnych. To z kolei czyni koniecznym nasycanie całej organizacji coraz większą ilością informacji. Infrastruktura Aby zapewnić swobodny przepływ składników i produktów, skoordynować dostawy, uzgodnić poczynania inżynierów i specjalistów od zbytu, informować pracowników zajmujących się planowaniem i rozwojem o potrzebach działów produkcyjnych, a nade wszystko: aby zapewnić kierownictwu wierny i wyraźny obraz tego, co dzieje się w firmie i z firmą, wydaje się miliardy dolarów na najnowocześniejsze sieci, które gromadzą, przetwarzają i przesyłają informacje. Ogromna struktura elektroniczna, nader często korzystająca z połączeń satelitarnych, wiąże rozrzucone po świecie firmy, przy czym z tych samych sieci korzystają też na ogół dostawcy i odbiorcy. Powstaje cała struktura sieci różnych rozmiarów i zasięgów. Japonia przeznaczy dwieście pięćdziesiąt miliardów dolarów na stworzenie w najbliższym ćwierćwieczu lepszych i szybszych sieci; Biały Dom zaangażował się w kontrowersyjny plan "autostrady informacyjnej". Cokolwiek można sądzić o tym czy innym konkretnym rozwiązaniu, nie ulega wątpliwości, że elektroniczna magistrala informacyjna będzie podstawową infrastrukturą trzeciej fali. Przyspieszenie Zmiany te, nakładając się na siebie i wzajemnie warunkując, zwiększają jeszcze szybkość poczynań i uzgodnień. Ekonomika wielkiej skali wypierana jest przez ekonomikę tempa. Wymogi konkurencyjne są tak ostre, a wymagana szybkość reakcji tak wielka, że dawne hasło: "Czas to pieniądz" zastąpić trzeba nowym: "Każda następna chwila jest warta więcej od tej, która ją poprzedza". To właśnie czas staje się czynnikiem najbardziej krytycznym, o czym świadczy rozwój dostaw just-in-time, z ominięciem magazynu, czy też naciski na skracanie procedur decyzyjnych. Powolne, stateczne, dokonujące się krok po kroku rozwiązywanie problemów zastępowane jest przez "strategie symultaniczne", zaś treścią współzawodnictwa coraz częściej staje się sam czas. Du-Wayne Peterson, jeden z zarządzających Merrill Lynch, wyraził to w słowach: "Pieniądze poruszają się z szybkością światła. Informacja musi rozchodzić się jeszcze szybciej". Omówione wyżej podstawowe cechy ekonomiki trzeciej fali, wraz z ogromną mnogością innych, bardziej szczegółowych, decydują o gigantycznej przemianie, jeśli chodzi o wytwarzanie bogactwa. Przestawienie się Stanów Zjednoczonych, Japonii i Europy na ten nowy system ciągle jeszcze trwa. Niemniej już teraz można powiedzieć, że jest to najważniejsze wydarzenie w światowej gospodarce od czasu, gdy rewolucja przemysłowa pokryła cały glob siecią fabryk. Ta ogromna transformacja dziejowa, która tempo swe znacznie przyspieszyła już w latach siedemdziesiątych, w latach dziewięćdziesiątych jest już znacznie bardziej rozwinięta. Niestety, ekonomiczne myślenie Amerykanów pozostaje jeszcze w tyle za owym procesem. ROZDZIAŁ PIĄTY MATERIALIZM JURNY Kiedy w Białym Domu urzędował jeszcze Ronald Reagan, pewnego dnia w Jadalni Rodzinnej przy stole zebrała się grupka osób dyskutujących o przyszłości Ameryki. Do ośmiorga znanych futurologów i prezydenta dołączyli wiceprezydent oraz trzech bezpośrednich doradców Reagana, wśród których znajdował się także Donald Regan, świeżo mianowany szef kancelarii. Spotkanie rozpoczęło się od stwierdzenia, że chociaż futurologowie różnią się w ocenie wielu kwestii techniczych, politycznych i społecznych, to jednak zgodnie uznają, iż gospodarka znajduje się w trakcie głębokiej transformacji. Natychmiast wtrącił się Donald Regan: "Więc waszym zdaniem odtąd już wszyscy zajmiemy się tylko strzyżeniem włosów i sprzedażą hamburgerów? Czy Stany Zjednoczone nigdy już nie będą wielką potęgą produkcyjną?" Prezydent i wiceprezydent spojrzeli pytająco po zebranych. Większość mężczyzn siedzących przy stole wydawała się zdziwiona bezpośredniością i ostrością ataku. Wtedy Heidi Toffler odparła spokojnie: "USA dalej będą wielką potęgą produkcyjną, tyle że zmniejszy się udział osób pracujących w fabrykach". Później, pokazując różnicę pomiędzy tradycyjnymi sposobami produkcji a ówczesnymi metodami wytwarzania komputerów Macintosh, Toffler zwróciła także uwagę na to, że Stany Zjednoczone należą do grona największych na świecie producentów żywności, chociaż tylko dwa procent zdolnych do pracy zatrudnionych jest w rolnictwie. W istocie przez cały wiek XIX im bardziej malało statystyczne znaczenie grupy pracujących na farmach, tym większą - nie zaś mniejszą - potęgą rolniczą stawały się Stany Zjednoczone. Dlaczego nie miałoby być podobnie z produkcją przemysłową? Jest rzeczą zastanawiającą, że niezależnie od wahań w górę i w dół, liczba osób zatrudnionych w przemyśle amerykańskim w roku 1988 jest niemal taka sama jak w roku 1968 i wynosi odrobinę ponad dziewiętnaście milionów. Nie zmienił się też w tym okresie udział przemyski w całkowitym produkcie narodowym, natomiast pracownicy przemysłowi stanowią dziś znacznie mniejszą część ludności czynnej zawodowo niż dwadzieścia lat temu. Widać też wyraźnie, jakie będą perspektywy: zatrudnieni w fabrykach stanowić będą coraz mniejszy fragment ogółu pracujących, z jednej bowiem strony nieustannie wzrasta ludność USA i liczba osób w wieku produkcyjnym, z drugiej zaś - w latach osiemdziesiątych większość amerykańskich przedsiębiorstw przemysłowych automatyzowała się i przechodziła bardzo poważne przemiany organizacyjne. Jeśli zgodnie z niektórymi ocenami w ciągu najbliższej dekady w USA będzie powstawać dziesięć tysięcy nowych miejsc pracy dziennie, tylko bardzo nieliczne spośród nich pojawią się w sektorze przemysłowym. Podobny proces zmienia obecnie gospodarkę Japonii i Europy. Jednak wciąż jeszcze często z ust marnych kierowników amerykańskich firm, przywódców karlejących związków zawodowych, ekonomistów i historyków usłyszeć można słowa bardzo podobne do tych, których użył Donald Regan. Owa obrona wielkiego przemyski wyrasta z przekonania, że przejście od pracy fizycznej do usług i pracy umysłowej jest w pewien sposób szkodliwe dla gospodarki i że drobną przedsiębiorczość z uwagi na liczbę zatrudnionych należy uznać za rodzaj "upustu zdrowej krwi". Jest to sposób myślenia, który przywodzi na myśl osiemnastowiecznych fizjokratów francuskich, którzy z zasady wrodzy ekonomice przemysłowej, za jedyną prawdziwie wytwórczą gałąź uznawali rolnictwo. Nowy sens bezrobocia Wiele lamentów nad spadkiem" przemysłu wyrasta z nostalgii za światem drugiej fali oraz odwołuje się do całkowicie już przestarzałych pojęć bogactwa, produkcji i bezrobocia. Poczynając od lat sześćdziesiątych, dokonuje się rozległy, dramatyczny i nieodwracalny proces przechodzenia od charakterystycznej dla drugiej fali pracy fizycznej do związanej z trzecią falą działalności w sferze usług i symboli. Dziś w Stanach Zjednoczonych w ten rodzaj poczynań zaangażowanych jest ponad trzy czwarte zdolnych do pracy Amerykanów. Ta wielka przemiana znajduje nader znamienny wyraz w zadziwiającym fakcie, że światowy eksport usług i "własności intelektualnej" jest dziś równy łącznemu eksportowi produktów elektronicznych i samochodów lub łącznemu eksportowi żywności i paliw. Autorzy niniejszej książki oraz inni futurologowie już w latach sześćdziesiątych zapowiadali dokonanie się takiej ogromnej transformacji, ponieważ jednak powszechnie zlekceważono te wczesne ostrzeżenia, zmiana dokonała się z gwałtownością i burzliwością, których można było uniknąć. Nastąpiły masowe zwolnienia z pracy, pojawiły się bankructwa i porażki, gdyż ci wszyscy, którzy ociągali się z instalacją komputerów, robotów i systemów informacyjnych, a także z przebudową niewydolnych struktur, nie potrafili dotrzymać kroku bardziej rzutkim rywalom. Wielu winą za swe niepowodzenia obarczało zagraniczną konkurencję, zbyt wysokie lub zbyt niskie oprocentowanie w bankach, uciążliwe regulacje prawne i tysiące innych czynników. Niektóre z tych elementów rzeczywiście wpływały mniej lub bardziej niekorzystnie na sytuację gospodarczą, przede wszystkim jednak winą za bolesność przemian należy obarczać arogancję wielkich kolosów przemysłowych: producentów samochodów, stalowni, stoczni, wielkich producentów odzieżowych, które od dawna dominowały w życiu gospodarczym. Za ową menedżerską butę płacić przyszło osobom, które mają niewielki wpływ na industrialne zacofanie, a zarazem są najbardziej bezbronne: robotnikom. Z faktu, że łączna liczba zatrudnionych w fabrykach jest w roku 1988 taka sama jak dwadzieścia lat wcześniej, nie należy wnosić, że ludzie uprzednio zwolnieni powrócili potem do swoich zajęć. Wraz z tym, jak rozprzestrzeniały się technologie trzeciej fali, także korporacje wielkoprzemysłowe zaczęły potrzebować pracowników zupełnie nowego typu. Stare fabryki drugiej fali zatrudniały robotników, których łatwo było zastąpić innymi. Natomiast przedsięwzięcia trzeciej fali wymagają umiejętności coraz bardziej wyspecjalizowanych, co sprawia, że ludzi nimi dysponujących trudno jest zastąpić, to zaś w zupełnie nowym świetle stawia problem bezrobocia. W fabrycznych społecznościach drugiej fali, zastrzyk w postaci kapitałów inwestycyjnych czy zakupów konsumenckich mógł ożywić gospodarkę i rodzić nowe miejsca pracy. Jeśli było, powiedzmy, dwa miliony bezrobotnych, to w zasadzie problem polegał na tym, żeby za pomocą bodźców ekonomicznych stworzyć dwa miliony nowych stanowisk. Ponieważ kwalifikacje do zajęć produkcyjnych były nieskomplikowane i można się było ich nauczyć w ciągu kilku godzin, więc każdy niemal bezrobotny nadawał się do każdej niemal pracy. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa we współczesnej super-symbolicznej gospodarce. Dlatego nie bardzo wiadomo, co zrobić z wielką częścią bezrobotnych, a tradycyjne środki zaradcze, autorstwa Keynesa i monetarystów, okazują się tutaj nieskuteczne. W obliczu Wielkiego Kryzysu John Maynard Keynes zalecał jako lekarstwo deficyt budżetowy: wydatki rządowe płynęły do kieszeni konsumentów, ci zwiększali swoje zakupy, większy zaś popyt skłaniał przedsiębiorców do rozszerzania produkcji i zatrudniania nowych pracowników. Dzięki temu znikało bezrobocie. Monetaryści z kolei zalecaj ą manewrowanie stawkami procentowymi i podażą pieniądza, aby w ten sposób zgodnie z potrzebami regulować siłę nabywczą ludności. W warunkach dzisiejszej globalnej ekonomiki wlewanie pieniędzy do kieszeni konsumentów może pozostać bez żadnego wpływu na wewnętrzną sytuację gospodarczą, jeśli strumień pieniądza popłynie za granicę. Jeśli Amerykanin kupuje nowy telewizor czy odtwarzacz płyt kompaktowych, po prostu wysyła dolary do Japonii, Korei czy Malezji i nie przybywa przez to w kraju żadnego nowego miejsca pracy. Jednak błąd dawnych strategii polega jeszcze na czymś innym: uparcie koncentrują się one na obiegu pieniądza, nie zaś na wiedzy. Tymczasem dzisiaj nie można już zredukować bezrobocia przez samo tylko stworzenie nowych miejsc pracy, cały problem nie daje się bowiem rozwiązać czysto liczbowo. Bezrobocie nabrało obecnie charakteru jakościowego, a nie ilościowego. Ludzie pozostawieni bez pracy rozpaczliwie potrzebują pieniędzy, aby mogli wyżyć oni sami oraz ich rodziny. Z ekonomicznego, psychologicznego i moralnego punktu widzenia wskazane jest, aby społeczeństwo nie pozostawiało ich samym sobie. Jednak w super- symbolicznej gospodarce efektywna strategia walki z bezrobociem w mniejszym stopniu musi polegać na alokacji bogactwa, a w znacznie większym na alokacji wiedzy. Ponieważ coraz rzadziej będzie można znaleźć zajęcie w tradycyjnie pojmowanym przemyśle, trzeba ludzi przygotowywać poprzez szkolenia, ćwiczenia praktyczne i obserwacje uczestniczące do podjęcia pracy w coraz szybciej rozwijającej się sferze usług. Można tu wspomnieć o opiece nad tworzącymi coraz liczniejszą grupę ludźmi w podeszłym wieku, opiece nad dziećmi, służbie zdrowia, ochronie własności, a także zapewnieniu bezpieczeństwa, rozrywce, turystyce i mnóstwie innych dziedzin. Do tego potrzebne jest jednak traktowanie pracy w szeroko rozumianym sektorze usług z taką samą powagą i takim samym szacunkiem jak pracy w fabryce, nie zaś zbywanie jej pogardliwymi wzmiankami o "fryzjerach i sprzedawcach hamburgerów". McDonald's - przy całym dla niego szacunku - nie może występować jako symbol reprezentujący ogromną różnorodność zajęć, która od nauczania, poprzez służbę gromadzenia informacji, sięga aż do szpitalnego ośrodka radiologicznego. Jeśli zaś płace w usługach są ciągle niskie, to trzeba zatroszczyć się o wzrost efektywności tych zajęć, a także o nowe formy obrony interesów ludzi zatrudnionych w tej sferze. Związki zawodowe, które powstały, aby walczyć o sprawy robotników wielkoprzemysłowych, muszą się zdecydowanie przekształcić albo ustąpić miejsca organizacjom nowego typu, bardziej dostosowanym do charakteru gospodarki super-symbolicznej. Aby przetrwać, muszą zacząć wspierać takie rozwiązania jak praca w domu, ruchomy czas pracy i wspólne rozwiązywanie zadań, nie zaś zażarcie się im sprzeciwiać. Mówiąc krótko, powstanie ekonomiki super-symbolicznej wymaga od nas przemyślenia problemu bezrobocia od samych podstaw. Tyle że wystąpienie przeciw zastarzałym przesłankom jest zarazem wystąpieniem przeciw tym, którzy czerpią z nich korzyści. Tworzony przez trzecią falę system wytwarzania bogactwa zagraża przeto utrwalonym układom władzy i wpływów w korporacjach, związkach zawodowych i administracji rządowej. Różnorodność pracy umysłowej W warunkach ekonomiki super-symbolicznej przestarzałe staje się nie tylko dawne pojęcie bezrobocia, ale w ogóle pracy. Aby urobić sobie nowe, trzeba dokonać jeszcze bardziej radykalnych zmian w naszym słowniku. Zacznijmy od tego, że tradycyjny podział gospodarki na rolnictwo, przemysł i usługi więcej zaciemnia niż wyjaśnia. Gwałtowne zmiany zachodzące w świecie sprawiają, że rozmywają się podziały ongiś wyraziste i klarowne. Zamiast więc trzymać się starych klasyfikacji, zapytajmy lepiej, czym ludzie zajmują się w konkretnych firmach, aby wytworzyć bogactwo, a wtedy okaże się, iż we wszystkich tych trzech sektorach praca w coraz większym stopniu polega na przetwarzaniu symboli, jest przeto pracą umysłową. Farmerzy wyliczają dziś na komputerach, jakie trzeba będzie zrobić zasiewy; pracownicy stalowni czuwają przy konsoletach i monitorach; bankierzy na przenośnych komputerach modelują rynki finansowe. W tej sytuacji zupełnie bez znaczenia jest, czy ekonomiści wpiszą te poczynania do rubryki rolnictwo, przemysł czy usługi. Bezużyteczne stają się dawne określenia zawodów. Niewiele w istocie nam to mówi, kiedy dowiadujemy się, że ktoś jest magazynierem, tokarzem czy agentem handlowym. O wiele lepiej jest grupować pracowników wedle tego, jak wiele z ich czynności polega na przetwarzaniu symboli, zupełnie niezależnie od kwestii, czy czynności owe wykonują w magazynie, ciężarówce, fabryce, szpitalu czy urzędzie. W grupie pracowników umysłowych znajdą się badacz naukowy, analityk finansów, programista komputerowy, ale także na przykład archiwista. Dlaczego archiwista znalazł się obok naukowca? Gdyż ich praca - skądinąd nader różna i tocząca się na różnych poziomach abstrakcji - polega na przekazywaniu informacji i ich mnożeniu. Jest to działalność dotycząca całkowicie sfery symboli. Do pracowników umysłowych przyjdzie jednak zaliczyć także najróżniejsze przypadki "mieszane", to znaczy takie zajęcia, przy których używa się wprawdzie siły fizycznej, ale zarazem korzysta się też z informacji. Dzisiaj nawet ludzie zajmujący się przyjmowaniem, segregowaniem, wysyłaniem i dostarczaniem przesyłek ekspresowych muszą na co dzień korzystać z komputera. W nowoczesnej fabryce robotnikowi obsługującemu maszynę nie mogą być obce arkana informatyki. Recepcjonista hotelowy, pielęgniarka i wiele, wiele innych osób o zbliżonych zawodach, wiele czasu spędzają wprawdzie wśród ludzi, zarazem jednak tworzą, gromadzą i rozprowadzają informacje. Mechanicy samochodowi na stacjach remontowych Forda mają jak dawniej zabrudzone smarem ręce, ale muszą też umieć korzystać z komputerów Hewlett- Packard, które pozwalają im na szybkie zlokalizowanie usterki, a także zapewniają dostęp do setek megabitów rysunków i danych technicznych zarejestrowanych na CD-ROMach. Program pyta o uszkodzenie samochodu, a następnie udostępnia żądane informacje, ale także podsuwa sugestie i opracowuje kolejność czynności naprawczych. Czy ten, kto w ten sposób konsultuje się z komputerem, jest mechanikiem czy pracownikiem umysłowym? Zanikają też bezpowrotnie te zajęcia, które mają charakter czysto fizyczny. Im mniej jest pracy ręcznej, tym bardziej kurczy się proletariat, jego miejsce zaś zajmuje intelektuariat, czy może ściślej: wraz z rozwojem super-symbolicznej ekonomiki proletariat przekształca się w intelektuariat. Kiedy współcześnie chcemy scharakteryzować czyjąś pracę, kluczowe stają się następujące pytania: Jak wielką jej część stanowi przetwarzanie informacji? Jak wielka jej część ma charakter rutynowy, powtarzalny? Na jakim poziomie abstrakcji się rozgrywa? Jaki dostęp ma pracownik do centralnego banku danych i systemu informacyjnego kierownictwa? Jak wielka jest autonomia i odpowiedzialność? Niskie zintelektualizowanie kontra wysokie Tak poważne przemiany nie mogą dokonywać się bez walki, a jeśli chcemy przewidzieć, kto w niej wygra, kto zaś poniesie porażkę, pożyteczne może się okazać spojrzenie na różne przedsiębiorstwa właśnie z punktu widzenia pracy umysłowej. Spróbujmy je przeto klasyfikować nie ze względu na to, czy działają w przemyśle, rolnictwie czy w usługach, lecz z uwagi na rzeczywisty charakter wykonywanej w nich pracy. CSX, na przykład, jest firmą, która zajmuje się komunikacją kolejową we wschodniej części USA, a także prowadzi jeden z największych na świecie systemów kontenerowych w żegludze oceanicznej. Niemniej CSX uważa, że w coraz większym stopniu przedmiotem jej poczynań jest informacja. Alex Mandl z CSX ujmuje to tak: "Coraz większą część naszej oferty zajmują usługi informacyjne. Nie wystarczy już sama dostawa towarów. Konsumenci domagają się informacji. Chcą wiedzieć, kiedy ich towary zostaną umieszczone w kontenerach i z nich wyładowane, gdzie będą w jakiej chwili, chcą znać ceny, opłaty celne i mnóstwo innych szczegółów. Nasze poczynania karmią się informacją i są z nią ściśle związane". Znaczy to tyle, że pośród pracowników CSX coraz więcej jest takich, których zajęcia mają charakter umysłowy czy głównie umysłowy. Dlatego też bylibyśmy skłonni z grubsza podzielić przedsiębiorstwa na wysoko, średnio i nisko zintelektualizowane. Niektóre firmy i niektóre typy potrzebują większej ilości informacji od innych, i dlatego, podobnie jak jednostkowe zajęcia, można je uszeregować zgodnie z ilością i stopniem skomplikowania wykonywanej w nich pracy umysłowej. W przedsiębiorstwach nisko zintelektualizowanych pracę umysłową wykonuje kilka osób ulokowanych na szczycie, reszcie zaś zatrudnionych pozostawiona jest praca fizyczna czy też taka, która nie wymaga żadnego wysiłku myślowego. Działanie takich firm opiera się na przeświadczeniu, że pracownicy są ignorantami albo też że ich wiedza nie jest istotna dla produkcji. Nawet w sektorach wysoko zintelektualizowanych można znaleźć jeszcze zajęcia nie wymagające żadnych kwalifikacji, ogłupiające, które ze swych wykonawców czynią trybiki wielkiej maszyny. Takie jednak próby obstawania przy metodach, które zalecał Frederick Taylor w początkach naszego stulecia, są już tylko reliktami bezmyślnej przeszłości, nie zaś elementami przyszłości przepojonej myśleniem. Czynności monotonne i tak proste, że można je wykonywać bez żadnego wysiłku umysłowego, prędzej czy później zostaną przekazane robotom. Gospodarka jest w trakcie przestawiania się na produkcję trzeciej fali, a wszystkie firmy muszą gruntownie zastanowić się nad znaczeniem wiedzy. Najbardziej rzutkie z tych, które działają w sektorach wysoko zintelektualizowanych, już to zrobiły i odpowiednio zreorganizowały swoje poczynania. Ich działanie opiera się na przekonaniu, że efektywność i zyski będą gwałtownie rosnąć, gdy do minimum zredukuje się ilość pracy bezmyślnej (albo też przekaże się ją automatom), do maksimum zaś wykorzysta potencjał intelektualny pracowników. Celem jest zbudowanie lepiej opłacanego, ale za to mniejszego i bardziej sprawnego zespołu pracowników. W dziedzinach średnio zintelektualizowanych, w których ciągle sporą rolę odgrywa praca fizyczna, obserwujemy, jak wzrasta rola informacji i pracy umysłowej. Firmy wysoko zintelektualizowane nie są bynajmniej instytucjami charytatywnymi. Chociaż praca w nich jest mniej wyczerpująca fizycznie i przebiega w znacznie wygodniejszych warunkach, to przecież wymagania, jakie się tutaj stawia zatrudnionym, są znacznie wyższe. Oczekuje się od nich, że w pracy wykorzystywać będą nie tylko swe zdolności umysłowe, ale także uczucia, intuicję i wyobraźnię. To dlatego krytycy ze szkoły Marcusego podnoszą larum, że oto pojawiła się bardziej złowroga niż dotąd forma wyzysku. Ideologia niskiego zintelektualizowania W nisko zintelektualizowanych ekonomikach przemysłowych majątek mierzyło się po prostu ilością posiadanych dóbr, ich wytwarzanie zaś uznawano za zasadniczy cel gospodarki. Z kolei działania w sferze symboli i usług, ponieważ nie przynosiły materialnych efektów były traktowane lekceważąco jako nieproduktywne. Wytwarzanie przedmiotów - samochodów, odbiorników radiowych i telewizyjnych, traktorów - uznawane było za czynność dowodzącą siły i prężności gospodarki, w której z lubością posługiwano się takimi słowami jak konkretny, praktyczny czy realistyczny. O wytwarzaniu wiedzy czy wymianie informacji mówiono z kolei pogardliwie, iż jest to tylko robota papierkowa. Postawa taka miała mnóstwo zwykle nie dotrzeganych konsekwencji. Produkcja, działalność wytwórcza, miała rodzić się ze skojarzenia materialnych surowców, maszyn i mięśni... O wartości firmy decydował jej majątek rzeczowy... Narodowe bogactwo rodziło się z nadwyżki w wymianie dóbr materialnych... Znaczenie usług polegało jedynie na usprawnianiu procesów rzeczowych... Edukacja oznaczała stratę czasu, jeśli nie służyła przygotowaniu do konkretnego zawodu... Badania naukowe, to zawracanie głowy... Wiedza humanistyczna nie pomagała w interesach, a nawet w nich przeszkadzała. Mówiąc krótko, liczyło się to, co przeliczalne. Postawa taka nie ograniczała się jednak tylko do kapitalizmu i jego Babbittów, jako że dominowała także w świecie komunistycznym. Marksistowscy ekonomiści wiele musieli się napocić, żeby umieścić gdzieś w swoich schematach pracę umysłową, zaś realizm socjalistyczny w tysięcznych odmianach sportretował szczęśliwych robotników, którzy w stylu Schwarzeneggera prężą muskuły na tle kół zębatych, kominów fabrycznych i lokomotyw parowych. Gloryfikacja proletariatu, teza, że to on jest siłą napędową dziejowych przemian, wyrastała w istocie z przesłanek ideologii niskiego zintelektualizowania. W ten sposób nie powstawały bynajmniej tylko luźne opinie, przeświadczenia i zachowania. Wprost przeciwnie, tworzył się zwarty system samoodtwarzania i samouzasadnienia, ideologiczny system jurnego i triumfalnego materializmu. Ów jurny materializm był w istocie ideologią masowej produkcji przemysłowej drugiej fali. Kiedyś miał on niewątpliwie swoje racje i swój sens. Dzisiaj, kiedy prawdziwa wartość większości produktów wiąże się z ilością zawartej w nich wiedzy, ideologia taka jest reakcyjna i głupia. Każdy kraj, który z rozmysłem wybiera drogę jurnego materializmu, skazuje sam siebie na rolę Bangladeszu dwudziestego pierwszego stulecia. Ideologia wysokiego zintelektualizowania Firmy, instytucje i ludzie, którzy już mocno się zaangażowali w ekonomikę trzeciej fali nie stworzyli jeszcze własnej ideologii, niemniej zaczynają się już pojawiać jej zasadnicze elementy. Zapowiedzi tej nowej ideologii można znaleźć w ciągle niedocenianych pracach takich pisarzy jak Eugene Loebl, który przez jedenaście lat spędzonych w czechosłowackim więzieniu gruntownie przemyślał podstawy ekonomiki marksistowskiej i zachodniej; Henry K.H. Woo z Hongkongu, który badał "niewidoczne wymiary bogactwa"; Orio Giarini z Genewy, który w rozważaniach nad usługami w przyszłości odwołuje się do pojęć ryzyka i nieoznaczoności, czy Amerykanin Walter Weisskopf, który zastanawia się nad znaczeniem nierównowagi w rozwoju gospodarczym. Nauki przyrodnicze zastanawiają się dziś, jak różne układy zachowują się w warunkach zakłóceń, w jaki sposób z chaosu wyłania się porządek i jak rozbudowane systemy wznoszą się na wyższy stopień zróżnicowania. Są to kwestie niesłychanie podobne do tych, z którymi mamy do czynienia we współczesnej ekonomii i życiu gospodarczym. Podręczniki zarządzania mówią o "karmieniu się chaosem". Ekonomiści na nowo odkrywają pracę Josepha Schumpetera, który mówił o "twórczej destrukcji" jako warunku rozwoju. W bezliku bankructw, zmian właścicieli, reorganizacji, wspólnych przedsięwzięć, efektownych startów współczesna gospodarka jest bez porównania bardziej zróżnicowana, dynamiczna i złożona niż stateczna ekonomika produkcji fabrycznej. Ów przeskok na wyższy szczebel zróżnicowania, szybkości i komplikacji wymaga też przejścia do wyższych, bardziej wyszukanych form integracji, a temu z kolei musi towarzyszyć o wiele doskonalsze przetwarzanie wiedzy. Wzorując się na koncepcji siedemnastowiecznego myśliciela Kartezjusza, kultura industrializmu ceniła tych ludzi, którzy potrafili rozkładać problemy na najdrobniejsze elementy składowe. W ekonomii efektem takiego analitycznego podejścia jest traktowanie procesu produkcyjnego jako ciągu niezależnych poczynań. Tymczasem model produkcji, który rodzi się w warunkach ekonomiki super-symbolicznej, jest zdecydowanie odmienny. Mamy tu do czynienia z postawą systemową, integrującą, która każe widzieć produkcję jako zespół czynności jednoczesnych i zsyntetyzowanych. Żadna z części tego procesu nie jest w sobie zamknięta i nie może być rozpatrywana niezależnie od innych. Zaczynamy dostrzegać, że w gruncie rzeczy działalność fabryki nie ogranicza się tylko do produkcji. We współczesnych modelach działania firmy zostaj ą rozciągnięte daleko poza czynności czysto wytwórcze, czego przejawem są chociażby naprawy gwarancyjne czy serwis usług, które zapewniają swoim nabywcom wytwórcy komputerów. Niedługo też powszechnie będzie się rozważać takie kwestie, jak przyjazne dla środowiska pozbycie się zużytych produktów, co sprawi, że wytwórcy będą musieli na innych zasadach oprzeć projektowanie nowych modeli, rachunek kosztów, metody produkcyjne i wiele, wiele innych elementów. Jeszcze bardziej rozszerzy się skala usług poprodukcyjnych, które jeszcze większą rolę będą odgrywać w majątku firmy. W efekcie, pojęcie produkcji rozszerzy się tak, aby obejmować wszystkie te funkcje. Wszystkie, a nie tylko te, które pojawiają się już po powstaniu wyrobu. Firmy muszą zatroszczyć się o szkolenie swoich pracowników, opiekę nad ich dziećmi i inne codzienne ułatwienia. Niezadowolonego, przygnębionego robotnika fizycznego można było uznawać za tak czy inaczej "produktywnego". Tam, gdzie chodzi o poczynania w sferze symboli, zadowoleni pracownicy są bardziej twórczy, problem ich użyteczności zatem zaczyna się dla firmy długo przed ich przyjazdem do pracy. Ludziom starej daty takie rozszerzone pojęcie produkcji może się wydawać dziwaczne i nonsensowne. Jest ono natomiast zupełnie naturalne dla kierowników nowego typu, którzy przywykli do myślenia systemowego, nie zaś rozwiązywania zagadnień krok po kroku. Produkcja okazuje się przeto procesem o wiele bardziej rozległym i wszechstronnym, niż sądzili ekonomiści i ideologowie gospodarki niskiego zintelektualizowania. Z każdym kolejnym dniem widać, jak coraz powszechniej ucieleśnieniem i źródłem wartości staje się wiedza, a nie tani mozół, symbole i surowce. Takie gruntowne przewartościowanie opinii na temat wartości podważa wszystkie fundamentalne założenia teorii wolnego rynku, marksizmu i jurnego materializmu. Niezależnie od tego, czy materializm ów będzie głosił, że wartość rodzi się w pocie robotniczej harówki, czy też że wytwarza ją dziarski przedsiębiorca kapitalistyczny. W obu przypadkach jest to fałsz szkodliwy i politycznie, i ekonomicznie. Zgodnie z poglądami nowej ekonomii, do powstania wartości przyczyniają się sekretarka i bankowiec, sprzedawca i księgowy, programista i specjalista od telekomunikacji. Więcej nawet: przyczynia się do niej klient. Wartość rodzi się w zbiorowym wysiłku, nie zaś w kolejnych, odizolowanych posunięciach. Temu wzrostowi znaczenia pracy umysłowej w żaden sposób nie potrafią zaszkodzić panikarskie artykuły, które przedstawiać będą straszliwe konsekwencje zaniku przemysłowych fundamentów i wyszydzać pojęcie gospodarki informacyjnej. Nie powstrzymają one także narodzin nowego poglądu na powstawanie wartości. Na naszych bowiem oczach nakładają się na siebie i wzmacniają zmiany niesione przez trzecią falę: przekształcaniu się produkcji towarzyszą przeobrażenia kapitana i pieniądza. Wszystko to razem prowadzi do powstania rewolucyjnie nowego systemu tworzenia bogactwa na Ziemi. ROZDZIAŁ SZÓSTY DZIEJOWA KRAKSA: SOCJALIZM I PRZYSZŁOŚĆ Dramatyczna śmierć państwowego socjalizmu w Europie Wschodniej, jego krwawa agonia od Bukaresztu przez Baku po Pekin, nie jest czymś przypadkowym. Socjalizm zderzył się z przyszłością. Rządy socjalistyczne upadły nie za sprawą spisków CIA, okrążenia przez kapitalizm czy zewnętrznych restrykcji. Komunistycze rządy w Europie Wschodniej zaczęły się walić jak domki z klocków, ledwie tylko Moskwa dała do zrozumienia, że nie będzie już więcej wysyłała swoich wojsk, aby bronić tych reżimów przed ich obywatelami. Jednak kryzys ustroju socjalistycznego w ZSRR, Chinach i we wszystkich innych krajach ma o wiele głębsze podstawy. Podobnie jak wynalezienie przez Gutenberga w połowie XV wieku ruchomej czcionki umożliwiło rozprzestrzenianie się reformacji protestanckiej, tak pojawienie się w drugiej połowie XX wieku komputera i nowych środków łączności podminowało władzę Moskwy nad umysłami w krajach, które podbiła lub sobie podporządkowała. Marksistowscy ekonomiści (podobnie jak bardzo wielu rzeczników klasycznej ekonomii politycznej) traktowali pracowników umysłowych z lekceważeniem jako nieproduktywnych. Tymczasem najprawdopodobniej to bardziej oni niż jakakolwiek inna grupa stali się w połowie lat sześćdziesiątych dla ekonomiki Zachodu tym, czym adrenalina jest dla układu krwionośnego. Dzisiaj, przy ciągłym trwaniu nierozwiązalnych ponoć sprzeczności, wysoko zaawansowane technologicznie kraje Zachodu daleko wyprzedziły pod względem ekonomicznym całą resztę świata. To kapitalizm korzystający z komputera, nie zaś fabryczny socjalizm zrealizował zapowiadany przez Marksa skok jakościowy. Podczas gdy w krajach Zachodu dokonywała się prawdziwa rewolucja, państwa socjalistyczne tworzyły blok prawdziwie reakcyjny, w którym władza należała do starców gorąco wierzących w ideologię dziewiętnastego wieku. Pierwszym sowieckim przywódcą, który zrozumiał ten fakt, był Michaił Gorbaczow. W roku 1989, trzydzieści lat po tym, jak zaczął się wyłaniać nowy system tworzenia bogactwa, Gorbaczow oznajmił w jednym z przemówień: "Jako jedni z ostatnich uświadomiliśmy sobie, że w wieku informatyki najcenniejsza jest wiedza". Marks sformułował klasyczną definicję sytuacji rewolucyjnej. Pojawia się ona wtedy, gdy "społeczne stosunki produkcji" (czyli stosunki własności i nadzoru) przeszkadzają w dalszym rozwoju "sił wytwórczych" (z grubsza rzecz biorąc: technologii). Formuła ta znakomicie opisuje kryzys światowego socjalizmu: tak jak feudalne stosunki społeczne hamowały ongiś rozwój przemyski, tak współczesne socjalistyczne stosunki produkcji zupełnie nie pozwalały krajom socjalistycznym skorzystać z nowego systemu tworzenia bogactwa, który za przesłanki ma komputery, łączność, a nade wszystko: otwarty obieg informacji. Zasadniczym przeto błędem wielkiego eksperymentu XX wieku, którym był państwowy socjalizm, były przestarzałe poglądy na znaczenie wiedzy. Maszyna przedcybernetyczna Państwowy socjalizm, z nielicznymi wyjątkami, nie prowadził do dobrobytu, równości i wolności, lecz do systemu jednopartyjnego, potężnej biurokracji, wszechobecnej tajnej policji, państwowej kontroli nad publikatorami, ograniczeń i represji w sferze wolności intelektualnej oraz artystycznej. Pomińmy kwestię oceanów krwi, którą trzeba było rozlać, aby utrzymać ustrój przy życiu; dla nas ważne jest tutaj to, że każdy z elementów tego systemu służył nie tylko organizowaniu mas ludzkich, ale także organizowaniu, kanalizowaniu i kontroli wiedzy. Jednopartyjny ustrój ma na celu panowanie nad komunikacją polityczną, ponieważ jednak nie istnieją żadne rywalizujące siły polityczne, więc ograniczony zostaje przepływ informacji politycznej przez społeczeństwo, blokują się pętle sprzężenia zwrotnego, a w efekcie ludzie u władzy przestaj ą zdawać sobie sprawę ze złożoności problemów, z którymi mają się uporać. Kiedy z dołu do góry płyną - i to tylko limitowanymi kanałami - bardzo wąsko określone informacje, z góry zaś spływają polecenia, wykrywanie błędów i ich naprawa stają się ogromnie trudne. W istocie, w krajach socjalistycznych informacja dopływająca do rządzących oparta była w wielkim stopniu na przekłamaniach i półprawdach, jako że przekazywanie niepomyślnych wiadomości bywało ryzykowne. Tak więc decyzja o budowie systemu jednopartyjnego jest jednocześnie decyzją o wiedzy i informacji. Wszechwładna biurokracja, która w socjalizmie kontrolowała wszystkie sfery życia, także ograniczała przepływ informacji, albowiem wtłaczała je do gotowych rubryk, a komunikowanie się ograniczała do "oficjalnych kanałów", zarazem delegalizując organizacje i kanały nieformalne. Do tego samego celu służyły: aparat policyjny, państwowa kontrola środków łączności, zamykanie ust intelektualistom i dławienie swobody wypowiedzi artystycznej. Za wszystkimi tymi kwestiami kryje się jedna podstawowa przesłanka: arogancka pewność, że ludzie pełniący władzę - funkcjonariusze partyjni lub urzędnicy państwowi - powinni decydować o tym, co inni mogą wiedzieć. Te cechy charakterystyczne dla wszystkich państw socjalizmu państwowego gwarantowały idiotyzmy ekonomiczne, a były efektem zastosowania do społeczeństwa i życia społecznego przed- cybernetycznego pojęcia maszyny. Maszyny drugiej fali obchodziły się najczęściej bez jakichkolwiek elementów sprzężenia zwrotnego. Włączało sieje do sieci, uruchamiało silnik, one zaś zaczynały działać bez względu na to, co poza tym działo się dookoła. Natomiast trzecia fala przynosi maszyny inteligentne, zaopatrzone w czujniki, które wchłaniają informację z otoczenia, wykrywają zmiany i do nich dostosowują funkcjonowanie całości. Maszyny te dokonują samoregulacji i jest to rewolucyjna zmiana techniczna. Tymczasem teoretycy marksistowscy ugrzęźli w industrialnej przeszłości, co znalazło swój wyraz także w ich słowniku. Dla marksistowskich socjologów walka klasowa była lokomotywą historii, a zasadniczym jej celem było przejęcie machiny państwowej. Ponieważ samo społeczeństwo uznawano za maszynę, więc głównym problemem politycznym wydawało się takie jej wyregulowanie, aby produkowała dobrobyt i wolność. Lenin, przejąwszy w 1917 roku władzę w Rosji, został Naczelnym Mechanikiem. Ten bystry intelektualista pojmował wprawdzie znaczenie idei, był jednak przekonany, że produkcję symboli - i sam umysł - można zaprogramować. Marks pisał o wolności, Lenin natomiast przez przejęcie władzy postanowił sterować wiedzą. Dlatego domagał się, aby sztuka, kultura, nauka, dziennikarstwo, wszelka w ogóle działalność w sferze symboli, były służebne wobec generalnego planu społecznego. Z czasem wszystkie gałęzie nauki zostaną schludnie zorganizowane w ramach akademii, z wydziałami i rangami urzędniczymi, a wszystko poddane ścisłemu nadzorowi partii i państwa. Pracownicy kulturalni będą zatrudniani w instytucjach doglądanych przez Ministerstwo Kultury. Wydawnictwa, stacje radiowe, stacje telewizyjne należeć będą wyłącznie do państwa. Sama wiedza została przeto z czasem uczyniona częścią machiny państwowej. Takie bazujące na ograniczeniach podejście do wiedzy utrudniało rozwój nawet nisko zintelektualizowanej gospodarki fabrycznej, natomiast zupełnie go uniemożliwia w epoce komputera. Paradoks własności Powstający w warunkach trzeciej fali system tworzenia bogactwa stanowi zaprzeczenie trzech podstawowych pewników socjalistycznej wizji społeczeństwa. Zacznijmy od własności. Od samych swych początków socjalizm winą za ubóstwo, depresje ekonomiczne, bezrobocie i wszystkie pozostałe grzechy industrializmu obciążał prywatną własność środków produkcji. Wszystkie te negatywy zniknąć miały dzięki przejęciu przez robotników fabryk na własność: za pośrednictwem państwa lub kolektywów. Kiedy to nastąpi, wszystko stanie się proste. Miejsce zabójczej konkurencji zajmie racjonalne planowanie. Produkować będzie się nie dla zysku, lecz dla pożytku konsumentów. Rozumnie będzie się wykorzystywać społeczny potencjał, aby zagwarantować nieustanny rozwój. Po raz pierwszy w dziejach ziści się sen o powszechnym dobrobycie. W XIX wieku, kiedy formułowano tę wizję, mogło się wydawać, że odzwierciedla najnowsze ustalenia nauki. Marksiści z dumą powiadali o sobie, że opuścili krainę mglistych utopii i wstąpili na twardy grunt naukowego socjalizmu. Utopiści śnili o samorządnych wspólnotach wiejskich. Naukowi socjaliści wiedzieli już, że w warunkach rozwijającego się społeczeństwa przemysłowego są to pomysły niepraktyczne. Utopiści w rodzaju Charlesa Fouriera spoglądali w kierunku rolniczej przeszłości. Naukowi socjaliści wpatrywali się w industrialną przyszłość. Chociaż potem socjaliści mieli eksperymentować z komunami, spółdzielniami i samorządami robotniczymi, to jednak w całym socjalistycznym świecie dominowała państwowa forma własności. To państwo, nie zaś robotnicy, czerpało korzyści z rewolucji socjalistycznej. Socjalizm nie spełnił swych obietnic radykalnego polepszenia materialnych warunków życia. Kiedy po rewolucji stopa życiowa w Związku Radzieckim spadła, odpowiedzialność za to składano - częściowo słusznie - na pierwszą wojnę światową i kontrrewolucję. Potem niedostatki tłumaczono oblężeniem kapitalistycznym, jeszcze później - drugą wojną światową. Tymczasem nawet w czterdzieści lat po wojnie brakowało w Moskwie takich rarytasów jak kawa czy pomarańcze. Rzecz jednak osobliwa, że chociaż znacznie już ubyło ortodoksyjnych socjalistów, ciągle słyszy się ich na całym świecie, jak wzywają do nacjonalizacji przemysłu i finansów. Od Brazylii i Peru po Afrykę Południową, włącznie nawet z uprzemysłowionymi państwami Zachodu, wszędzie ostali się wierni wyznawcy, którzy na przekór wszelkim świadectwom historycznym własność publiczną uznają za postępową i głośno sprzeciwiają się wszelkim próbom prywatyzacji sektorów państwowych. To prawda, że nader zliberalizowana gospodarka światowa, bezkrytycznie wychwalana przez wielkie, ponadnarodowe korporacje, jest dosyć niestabilna. Jest też niestety prawdą, że sama liberalizacja gospodarki nie powoduje automatycznej poprawy losu biednych. Z drugiej jednak strony niepodważalne dowody świadczą o tym, że państwowe przedsiębiorstwa wyzyskują pracowników, niszczą środowisko i naciągają społeczeństwo co najmniej równie efektywnie jak firmy prywatne. Wiele z nich staje się gniazdami nieefektywności, korupcji i chciwości. Ich nieudolność bardzo często staje się bodźcem do rozkwitu czarnego rynku, który zawsze stanowi zagrożenie dla trwałości państwa. Jednak na prawdziwą ironię zakrawa fakt, że zamiast zgodnie z obietnicami przodować w technicznym i technologicznym postępie, znacjonalizowane przedsiębiorstwa są najczęściej najbardziej zachowawcze: najbardziej zbiurokratyzowane, najwolniej się reorganizujące, najmniej chętne, aby dostosować się do zmiany potrzeb konsumentów, najbardziej oporne, gdy chodzi o informowanie obywateli, ostatnie w kolejce do nowinek technicznych. Przez ponad stulecie socjaliści oraz zwolennicy kapitalizmu toczyli zażartą walkę w imię powszechnej bądź prywatnej własności. Stawką w tym starciu bywało nierzadko ludzkie życie. Tymczasem żadna ze stron nawet nie przypuściła, iż powstanie nowego sytemu tworzenia wartości niemal wszystkie ich argumenty uczyni przestarzałymi. Tak się właśnie stało, albowiem najważniejsza dziś postać własności jest nienamacalna. Jest super-symboliczna, a stanowi ją wiedza. Tę samą wiedzę wielu ludzi może jednocześnie wykorzystywać do tworzenia bogactwa i pomnażania samej wiedzy. W przeciwieństwie zaś do fabryk i pól wiedza jest niewyczerpywalna. Ile śrub z lewym gwintem? Drugim z filarów katedry socjalizmu było centralne planowanie. Rozumne planowanie przez centrum decyzyjne miało zastąpić chaos gospodarki rynkowej, koncentrując społeczne zasoby w kluczowych sektorach i przyspieszając w ten sposób rozwój technologiczny. Tyle że centralne planowanie wymaga wiedzy, a już w latach dwudziestych obecnego stulecia austriacki ekonomista Ludwig von Mises wykazał, że właśnie brak wiedzy czy, jak on to określił, problem rachunkowy stanowi piętę achillesową socjalizmu. Ile butów i jakich rozmiarów powinna wytwarzać fabryka w Irkucku? Ile potrzebujemy śrub z lewym gwintem albo arkuszy papieru w kratkę? Jaką ustalić relację cen pomiędzy karburatorami a kartoflami? Ile złotych, rubli czy jenów należy zainwestować w każde z dziesiątków tysięcy stanowisk, linii produkcyjnych i zakładów? Całe pokolenia sumiennych planistów socjalistycznych zmagały się desperacko z podobnymi pytaniami. Potrzebowali coraz więcej danych i otrzymywali coraz więcej kłamstw. Dyrektorzy bowiem nie kwapili się z informacjami o zawaleniu zadań planowych, faszerowali więc biurokratów łgarstwami. Przy braku sygnałów rynkowych dostarczanych przez podaż i popyt, ekonomiści usiłowali szacować gospodarkę w roboczogodzinach i liczyć rzeczy raczej na sztuki, niż wyrażać je w pieniądzu; szukali pomocy w modelach ekonometrycznych; chwytali się analizy nakładów i wyników. Nic jednak nie pomagało. Im więcej gromadzili informacji, tym bardziej rozpadała się gospodarka. Całe trzy czwarte wieku po rosyjskiej rewolucji prawdziwym symbolem ZSRR były nie sierp i młot, ale kolejki przed sklepami. Dzisiaj wszystkie kraje socjalistyczne i postsocjalistyczne wprowadzać chcą gospodarkę rynkową. Różne są strategie oraz próby stworzenia "siatki bezpieczeństwa" dla zwalnianych pracowników, ale niemal uniwersalnym uznaniem cieszy się prawda, że kiedy podaż i popyt określają ceny (przynajmniej w pewnym zakresie), uzyskana zostaje informacja, której brakowało centralnemu planiście, gdyż to ceny wyraźnie wskazują, co jest, a co nie jest potrzebne. Niemniej w całej tej dyskusji nad nieodzownymi sygnałami ekonomiści przeoczają niesłychanie ważną rzecz: że wprowadzanie zmiany zakłada fundamentalną zmianę w strukturze kanałów komunikacyjnych, te zaś powodują ogromne transformacje w układzie władzy. Najważniejsza różnica pomiędzy gospodarką centralnie planowaną a gospodarką rynkową polega na tym, że w pierwszej informacja przepływa pionowo, podczas gdy w drugiej o wiele więcej informacji przemieszcza się poziomo i po przekątnych, gdyż na każdym szczeblu następuje jej wymiana pomiędzy nabywcami i sprzedawcami. Zmiana ta stanowi zagrożenie nie tylko dla biurokratów w ministerstwach i najwyższych instytucjach, ale także dla wielomilionowej rzeszy minibiurokratów, dla których jedynym źródłem władzy była kontrola nad kanałami informacyjnymi. Nowe metody tworzenia bogactwa wymagają tak wiele wiedzy, tak różnorodnej informacji, tak bogatych form komunikacji, że absolutnie niemożliwe jest ich uzyskanie przy centralnym planowaniu gospodarki. Tak oto powstanie ekonomiki super-symbolicznej burzy drugi z filarów socjalistycznej ortodoksji. Śmietnik historii Trzecim z owych kruszących się filarów socjalizmu jest jego całkowita koncentracja na sprzęcie i przedmiotach materialnych oraz pogarda dla rolnictwa i pracy umysłowej. Po roku 1917 w ZSRR brakło kapitału, aby budować stalownie, tamy i fabryki samochodów. Przywódcy sowieccy ukuli przeto teorię "socjalistycznej akumulacji pierwotnej", którą ostatecznie sformułował E. A. Prieobrażenskij. Głosiła ona, że konieczny kapitał wycisnąć trzeba z chłopów, obniżając standard ich życia do egzystencjalnego minimum i odbierając wszystkie nadwyżki. Zebrane w ten sposób środki posłużyć miały budowie przemysłu ciężkiego. W efekcie rolnictwo stało się miejscem klęski wszystkich gospodarek socjalistycznych, w których strategię drugiej fali realizowano kosztem ludzi fali pierwszej. Oprócz tego w socjalizmie nader często poniewierano tymi, którzy trudnili się usługami i pracą umysłową. Ponieważ celem socjalizmu była wszędzie burzliwa industrializacja, pod niebiosa wychwalana była praca fizyczna, czemu towarzyszyło skupienie wszystkich zainteresowań na produkcji, nie zaś na spożyciu, na wytwarzaniu dóbr produkcyjnych, nie zaś konsumpcyjnych. Ortodoksyjni marksiści głosili z reguły materiał i styczną tezę, że idee, informacje, sztuka, kultura, prawo, ogółem wszystkie nienamacalne produkty umysłu składają się na nadbudowę, która nałożona jest na ekonomiczną bazę życia społecznego. Chociaż zgadzano się, że istnieje między nimi jakiś rodzaj sprzężenia zwrotnego, to jednak baza określała nadbudowę, nie zaś odwrotnie. Głosicieli odmiennych w tym względzie poglądów określano mianem idealistów, który to epitet bywał czasami nader niebezpieczny. Dla marksistów sprzęt i przedmiot były ważniejsze od teorii i symbolu; rewolucja komputerowa pokazuje nam dzisiaj, że jest odwrotnie. Jeśli w ogóle zdecydować się na tego typu stwierdzenia, to raczej należałoby powiedzieć, iż to informacja określa życie gospodarcze, nie zaś odwrotnie. Społeczeństwa nie są jednak ani maszynami, ani komputerami; nie sposób zredukować ich do bazy i nadbudowy, sprzętu i oprogramowania. Trzeba raczej powiedzieć, że są całościami złożonymi z wielkiej mnogości elementów, które łączą zawiłe i liczne pętle sprzężenia zwrotnego, co tworzy niesłychanie skomplikowany układ wzajemnego oddziaływania. Im bardziej wzrasta złożoność tych całości, tym większa staje się rola wiedzy, która zapewnia możliwość ekonomicznego i ekologicznego trwania. Tak przeto świat socjalistyczny okazał się kompletnie nie przygotowany do nadejścia ekonomiki trzeciej fali, której podstawowy surowiec jest w istocie niewidzialny, nienamacalny. Zderzenie się socjalizmu z wymogami przyszłości doprowadziło do dziejowej kraksy. ROZDZIAŁ SIÓDMY KOLIZJA ELEKTORATÓW Nieskończona jest lista problemów, przed którymi staje nasze społeczeństwo. Otacza nas zapach śmiertelnej zgnilizny, który roztacza wokół siebie umierająca cywilizacja industrialna; widzimy, jak na skutek nieefektywności i korupcji jedna po drugiej walą się najróżniejsze szacowne instytucje. Powszechne i dręczące staje się poczucie potrzeby radykalnych zmian. Pojawiają się tysiące inicjatyw, z których każda twierdzi, że jest fundamentalna i rewolucyjna. Tymczasem nowe ustawy, regulacje, plany i przedsięwzięcia, które miały za zadanie rozwiązać trudności, powracają do nas niczym bumerang i pogarszają sytuację oraz przyczyniają się do pogłębienia uczucia, że nic już nie da się zrobić. W takiej sytuacji pojawia się niesłychanie groźna dla każdej demokracji tęsknota za "zbawcą na białym koniu". Jeśli my sami nie wykażemy śmiałości i wyobraźni, także nasza cywilizacja znaleźć się może na "śmietniku historii". Publikatory niezmiennie pokazują amerykańskie życie polityczne jako ciąg nieprzerwanych zmagań dwóch gladiatorów: partii demokratycznej i republikańskiej. Tymczasem przeciętni Amerykanie stopniowo zaczynają odczuwać znużenie i irytację dziennikarzami i politykami. Coraz więcej ludzi partyjne zmagania uważa za rodzaj maskarady: kosztownej, nierzetelnej i nieuczciwej. Coraz częściej pojawia się pytanie: "Czy to kto wygra ma jakieś znaczenie?" Odpowiedź brzmi: "Tak!", ale jej racje są zupełnie inne od tych, którymi się nas faszeruje. W roku 1980 pisaliśmy w Trzeciej fali: "Najważniejszym współcześnie wydarzeniem politycznym jest pojawienie się na naszych oczach dwóch wrogich obozów: tego, który związany jest z cywilizacją drugiej fali i tego, który jest rzecznikiem trzeciej fali. Pierwszy za wszelką cenę stara się ochronić podstawowe instytucje masowego społeczeństwa industrialnego: społeczną komórkę rodziny, system masowej edukacji, wielkie korporacje, masowe związki zawodowe, scentralizowane państwo narodowe oraz ustrój rządów pseudoprzedstawicielskich. Obóz przeciwny uważa, że żaden z palących problemów współczesności, poczynając od kwestii energii, wojen i nędzy, a na zagrożeniu ekologicznym i rozpadzie życia rodzinnego kończąc, nie może znaleźć rozwiązania w ramach cywilizacji przemysłowej. Granica pomiędzy dwoma obozami nie jest ostra. Większość z nas jest wewnętrznie rozdarta, wyznając oba przekonania naraz. Ciągle jeszcze codzienne wydarzenia wydają się nam mroczne i zagadkowe. Na dodatek, w każdym stronnictwie widzimy wiele grup, z których każda ma na uwadze jedynie swój wąsko określony interes i nie zabiega o żadną bardziej uniwersalną wizję. Żadna ze stron nie ma monopolu na moralność: ludzie szlachetni i uczciwi znajdują się po obu stronach. Tak czy owak, różnice pomiędzy tymi dwiema politycznymi formacjami są ogromne". Rzecznicy przeszłości Fakt, że nawet dzisiaj nie dostrzega się powszechnie istotności tego starcia, daje się wyjaśnić tym, iż prasa koncentruje się w rzeczywistości na tradycyjnych konfliktach politycznych, które są walką grup drugiej fali o resztki starego systemu. Jakkolwiek jednak zażarte byłyby ich boje, grupy te natychmiast zwierają szeregi, kiedy pojawiają się inicjatywy wyrastające z ducha trzeciej fali. To właśnie dlatego w roku 1984 (a więc trzy lata przed tym, jak jego życie prywatne stało się politycznym problemem), kiedy Gary Hart ubiegał się o nominację prezydencką z ramienia Partii Demokratów i wygrał prawybory w New Hampshire pod hasłem nowego myślenia, wierni kategoriom drugiej fali baronowie Partii Demokratycznej zjednoczyli się i dokonali wyboru statecznego, bezpiecznego rzecznika drugiej fali, jakim był Walter Mondale. To właśnie dlatego w czasach jeszcze nam bliższych zwolennicy Nadera i Buchanana wspólnie zwalczają NAFTA. To właśnie dlatego, gdy w roku 1991 Kongres decydował o rozdziale funduszy na infrastrukturę, sto pięćdziesiąt miliardów dolarów przeznaczone zostało na szosy, autostrady, mosty i likwidację wybojów - co zagwarantowało zyski konsorcjom drugiej fali i pracę dla działaczy związkowych spod jej znaku - podczas gdy na budowę autostrady elektronicznej wydzielono marny jeden miliard dolarów. Nikt nie będzie polemizował z tym, że potrzeba nam autostrad i mostów, ale należą one do infrastruktury drugiej fali, podczas gdy sieci cyfrowe stanowią serce infrastruktury trzeciej fali. Nie chodzi nam tutaj o problem, czy rząd powinien subsydiować sieci informacyjne, lecz o widoczną dysproporcję sił w Waszyngtonie: wyraźnie na korzyść drugiej, a na niekorzyść trzeciej fali. Z racji owej dysproporcji wiceprezydent Gore - który jedną nogą stoi w obozie rzeczników cywilizacji super-symbolicznej - pomimo wszystkich wysiłków nie zdołał zreorganizować administracji rządowej zgodnie z wymogami trzeciej fali. Scentralizowana biurokracja jest jedną z naczelnych form społeczeństw drugiej fali. W czasach, gdy współzawodnictwo zmusza największe korporacje do rozpaczliwych prób pozbycia się własnego garbu urzędniczego i poszukiwania zgodnych z potrzebami trzeciej fali form zarządzania, agencjom rządowym, wspieranym przez protesty urzędniczych związków zawodowych, udało się oprzeć wszelkim próbom odmiany i zachować dawną nieruchawą postać, strukturę wytworzoną i umocnioną przez cywilizację drugiej fali. Elity drugiej fali walczą o zachowanie przeszłości, gdyż to dzięki dawnym zasadom doszły do znaczenia i bogactwa, którym zagrażają wszelkie reformatorskie pomysły. Nie chodzi jednak tylko o elity. Miliony Amerykanów, należących do warstw biednych i do klasy średniej także przeciwstawiają się transformacjom trzeciej fali, albowiem żywią - często niebezpodstawne - obawy, że utracą pracę, a pozostawieni samym sobie będą skazani na stoczenie się na społeczne dno. Wszelako aby pojąć ogromną, bezwładną potęgę sił drugiej fali w Ameryce, trzeba zwrócić uwagę nie tylko na stare przemysły fabryczne, ich robotników i działaczy związkowych. Sektory drugiej fali wspierane są przez te grupy z Wall Street, które je obsługują, a także przez tych wszystkich intelektualistów i nauczycieli akademickich, którzy otrzymują gaże, stypendia bądź fundusze badawcze od różnorakich instytucji związanych z cywilizacją industrialną. Ich zadaniem jest dobór korzystnych dla tej cywilizacji danych oraz wykuwanie ideologicznych argumentów i sloganów głoszących - na przykład - że sektory usług i przetwarzania informacji są nieproduktywne, że symbolem wszystkich zajęć usługowych jest budka z hamburgerami, czy że zdrowym jądrem gospodarki jest przemysł fabryczny. Trudno się dziwić, że pod takim zmasowanym ostrzałem obie partie polityczne ucieleśniają myślenie w kategoriach drugiej fali. Nadzieja, jaką demokraci pokładają w biurokracji i rozwiązaniach centralistycznych, gdy chodzi o takie problemy jak chociażby kryzys ubezpieczeń leczniczych, wyrasta bezpośrednio z industrialnych teorii efektywności. Jeśli nie liczyć pojedynczych polityków, takich jak wiceprezydent Gore, który rozumie znaczenie najnowszej techniki i pełnił przez pewien czas funkcję współprzewodniczącego komitetu kongresowego do badań nad przyszłością, demokraci tak silnie uzależnieni są od swoich ożywianych duchem drugiej fali popleczników w przemyśle, związkach zawodowych i urzędach, że jako partia są w ogromnym stopniu bezradni wobec wyzwań XXI wieku. Czy byłby to Hart w latach osiemdziesiątych, czy Gore w dziewięćdziesiątych, najważniejsze odłamy elektoratu Partii Demokratycznej uniemożliwiająjej podjęcie działań zgodnych z tym, co mówią najbardziej postępowi przywódcy. Pośród demokratów niezmiennie dominuje urzędnicza wizja świata. W sytuacji, gdy demokraci nie potrafią stać się partią przyszłości (jaką kiedyś rzeczywiście stanowili), otwiera się szansa przed ich adwersarzami. Republikanie, którzy mają mniejsze poparcie w starych, przemysłowych stanach północnowschodnich, mogliby zająć pozycję rzeczników trzeciej fali, chociaż jest rzeczą charakterystyczną, że dwaj ich ostatni prezydenci zmarnowali tę sposobność. Ostatecznie, także i republikanie odruchowo trzymają się retoryki drugiej fali. Mają oni zasadniczo rację, kiedy nastają na rozluźnienie gorsetów prawnych, w sferze gospodarki potrzeba teraz jak największej elastyczności i mobilności, aby sprostać wymogom konkurencji. Mają oni także rację, kiedy nastają na prywatyzację przedsięwzięć państwowych, gdyż państwo z racji zasadniczego braku kompetencji na ogół źle przeprowadza swoje zamierzenia. Mają oni również rację, kiedy nawołują, aby robić jak największy użytek z dynamizmu i twórczej wyobraźni, których wyzwalaniu sprzyja gospodarka rynkowa. Przecież także i oni pozostają niewolnikami ekonomiki drugiej fali. Dla przykładu, nawet ci wolnorynkowi ekonomiści, którzy są wyroczniami dla republikanów, nie potrafili, jak na razie, pojąć nowej roli wiedzy i jej niewyczerpywalności. Także republikanie związani są z pewnymi przemysłowymi dinozaurami drugiej fali, a w konsekwencji ulegają wpływowi ich związkowców, grup nacisku i "okrągłych stołów". Co więcej, republikanie najwyraźniej lekceważą skalę społecznych przemieszczeń, które muszą wyniknąć z przeobrażeń tak ogromnych jak te, które niesie ze sobą trzecia fala. Dla przykładu, skoro pewne umiejętności z dnia na dzień stają się przestarzałe, duża grupa ludzi z klasy średniej, włącznie z wysoko wyszkolonymi specjalistami, może nagle znaleźć się bez pracy. Wyrazistym tego przykładem mogą być naukowcy i inżynierowie z kalifornijskich firm zbrojeniowych. Jeśli hasło wolnego rynku i kropelkowego spływania dobrobytu w dół traktować jak teologiczne dogmaty, przestają one być skutecznymi rozwiązaniami. Partia otwarta na przyszłość powinna uprzedzać o zbliżających się problemach i proponować antycypujące zmiany. Załóżmy przykładowo, że dzisiejsza rewolucja w środkach przekazu okaże się niesłychanie zyskowna dla rodzącej się ekonomiki trzeciej fali, zarazem jednak z uwagi na zakupy przy pomocy telewizji i inne usługi elektroniczne, ogromnie zredukowana może zostać liczba stanowisk sprzedawców i pomocników, które tradycyjnie były miejscem startu dla młodych ludzi o niewielkich kwalifikacjach. Jeśli wolny rynek i demokracja mają przetrwać nawałnicę ogromnych przemian, polityka musi nabrać charakteru antycypującego i prewencyjnego. Już teraz trzeba wzywać nasze partie polityczne, aby myślały w perspektywie sięgającej dalej niż najbliższe wybory. Jest to bardzo trudne i niewdzięczne zadanie. Jednak zamiast tego obie partie podtrzymują wśród swych wyborców nostalgię za przeszłością. Demokraci jeszcze do niedawna rozprawiali na temat reindustrializacji i przywrócenia amerykańskiemu przemysłowi potęgi z lat pięćdziesiątych, co musiałoby oznaczać niemożliwy powrót do ekonomiki produkcji masowej. Republikanie z kolei tęsknie rozwodzą się nad tradycyjną kulturą i dawnymi wartościami, jak gdyby można było powrócić do moralności lat pięćdziesiątych, epoki, która nie znała jeszcze powszechnej telewizji, pigułki antykoncepcyjnej, taniej komunikacji samolotowej, satelitów i komputerów osobistych. Z jednej strony marzenia o River Rouge, z drugiej sny o Ozzie i Harriet. Religijny odłam Partii Republikańskiej, wzywając do powrotu do tradycyjnych zasad, oskarża liberałów, humanistów i demokratów o spowodowanie upadku moralnego. Zupełnie nie potrafiąc dostrzec, że kryzys naszego systemu wartości jest odzwierciedleniem znacznie rozleglejszego kryzysu całej cywilizacji drugiej fali, i to nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Zamiast pytać, jak zadbać o prawość, moralność i demokrację w Ameryce trzeciej fali, przywódcy tradycjonalistów chcieliby wrócić do przeszłości. Zamiast zastanowić się, jak chronić wartości w społeczeństwie, w którym walą się struktury masowości, oni raczej chcieliby uczynić z Amerykanów jedną, niezróżnicowaną, ale za to potężną masę. Istotna różnica pomiędzy obu partiami polega jednak na tym, że o ile nostalgiczni piewcy drugiej fali stanowią najważniejszą część elektoratu demokratów, o tyle ich odpowiednicy u republikanów znaleźli się na hałaśliwych marginesach, co sprawia, że centrum partii, gdyby starczyło mu wyobraźni i odwagi, mogłoby wziąć się za bary z przyszłością. To właśnie, na razie bez specjalnych sukcesów, usiłuje unaocznić swojej partii Newt Gingrich, odpowiedzialny w Izbie Reprezentantów za dyscyplinę pośród republikanów. Jeśli jego próby się powiodą, demokraci na długo mogą się znaleźć na politycznym bocznym torze. Lee Atwater był w roku 1980 jednym z najważniejszych politycznych doradców prezydenta Reagana, potem towarzyszył prezydentowi Bushowi w codziennym bieganiu i organizował mu kampanię wyborczą. Wkrótce po elekcji Reagana, Atwater rozprowadził pośród urzędników Białego Domu egzemplarze naszej książki Trzecia fala. Poinformował nas o tym, a w ciągu następnych lat zdarzały się okazje do wymiany poglądów i dyskusji. Ostatni raz widzieliśmy się z Atwaterem w roku 1989, niedługo przed jego śmiercią. Podczas tej ostatniej kolacji powiedzieliśmy, że naszym zdaniem prawdziwym nieszczęściem dla kraju jest to, iż demokraci nie mają żadnej pozytywnej wizji Stanów Zjednoczonych trzeciej fali. Lee przytaknął, ale ku naszemu zdziwieniu szybko dodał: "Nie mają jej również republikanie". Żadna z partii, powiedział, nie ma pozytywnego obrazu przyszłości i "dlatego kampanie wyborcze mają przede wszystkim charakter negatywny". Cała Ameryka cierpi z powodu krótkowzroczności obu partii. Jutrzejszy elektorat Jakkolwiek jednak potężne byłyby siły drugiej fali, w przyszłości muszą one osłabnąć. U progu rewolucji przemysłowej siły pierwszej fali dominowały w życiu społecznym i politycznym. Wydawało się, że elity ziemiańskie zawsze będą górą. Jednak tak się nie stało. Gdyby nie utraciły one swoich wpływów, rewolucji przemysłowej nie udałoby się zmienić oblicza świata. Dzisiaj świat znowu znalazł się w procesie wielkiej przemiany, a Amerykanie w przytłaczającej większości nie są ani farmerami, ani robotnikami fabrycznymi, lecz w ten czy inny sposób związani są z pracą umysłową. W Stanach Zjednoczonych obecnie najszybciej się rozwijają i mają największe znaczenie te gałęzie wytwórczości, które szeroko wykorzystują informację. Sektory trzeciej fali nie ograniczają się bynajmniej do producentów komputerów, firm elektronicznych czy zaczynających dopiero raczkować przedsięwzięć biotechnicznych. Tak naprawdę rzeczników trzeciej fali znajdziemy w każdej gałęzi gospodarki, gdyż w każdej z nich znajdują się firmy nowoczesne, potrafiące korzystać z dobrodziejstw rewolucji informacyjnej. Naturalni zwolennicy nowych przemian, to ludzie zatrudnieni w coraz bardziej nasycającej się informacją sferze usług, wszędzie tam, gdzie praca umysłowa dominuje nad fizyczną: w finansach, programowaniu, rozrywce, mediach, opiece zdrowotnej, doradztwie, szkoleniu, edukacji i mnóstwie innych sfer. Ci właśnie ludzie niedługo będą stanowić w USA najpoważniejszą grupę wyborców. W przeciwieństwie do mas, które tworzyła rewolucja drugiej fali, rodzący się elektorat trzeciej fali jest silnie zróżnicowany. Składają się na niego jednostki, które bardzo sobie cenią odmienność i niezależność. Z racji owej heterogeniczności brak im politycznej świadomości i o wiele trudniej ich zjednoczyć niż dawne rzesze wyborców. Tak więc elektorat trzeciej fali musi dopiero stworzyć swą ideologię polityczną i kategorie pojęciowe. Nie uzyskuje stałego wsparcia z kręgów akademickich. Różne jego stowarzyszenia oraz grupy nacisku w Waszyngtonie są nader świeżej daty i dlatego słabo ze sobą powiązane. Jedynym wyjątkiem jest tu NAFTA. Kiedy zwolennicy drugiej fali ponieśli porażkę, ów nowy elektorat nie odniósł żadnego znaczącego zwycięstwa w sferze legislacyjnej. Niemniej istnieje pewna liczba kwestii, co do których ów powstający dopiero elektorat może się zgodzić. Po pierwsze: oswobodzenie. Oswobodzenie od wszystkich starych reguł drugiej fali, od wszystkich starych podatków, regulacji i ustaw, które służyć mają tylko baronom wielkiego przemysłu i biurokratom. Wszystkie one były zapewne zasadne w czasach, gdy przemysł drugiej fali stanowił serce gospodarki amerykańskiej, dziś jednak jest już tylko przeszkodą na drodze trzeciej fali przemian. Dla przykładu, stawki podatkowych odliczeń amortyzacyjnych, wywalczone przez grupy nacisku związane ze starym przemysłem fabrycznym, zakładają długotrwałość maszyn i produktów, podczas gdy w gałęziach nowoczesnych technologii, a zwłaszcza w branży komputerowej, narzędzia i wytwory tracą użyteczność w przeciągu miesięcy, a nawet tygodni. Przyjęte rozwiązanie jest niekorzystne dla tych, którzy korzystają ze zdobyczy techniki. Podobnie też potrącenia podatkowe z tytułu badań rozwojowych faworyzują wielkie, stare korporacje, nie zaś młode, dynamiczne firmy, które stanowią trzon sektorów trzeciej fali. Sposób, w jaki regulacje podatkowe traktują majątek nienamacalny, sprawia, że firma z dużą liczbą przestarzałych maszyn do szycia zostanie potraktowana łaskawiej niż wytwarzająca oprogramowanie firma, w której stosunkowo niewiele jest materialnych dóbr. (Nawet normy rachunkowości, ustalane nie przez rząd, lecz przez Financial Accounting Board, faworyzują inwestowanie w sprzęt, nie zaś w informację, ludzką wiedzę i inne składniki majątku niematerialnego, tak istotnego dla przedsiębiorstw trzeciej fali.) Zmiana tych wszystkich ustaleń wymaga stoczenia najpierw zaciekłej walki ze stronnikami drugiej fali, którzy czerpią korzyści z obecnej sytuacji. Firmy trzeciej fali mają pewne cechy charakterystyczne. Na ogół są młode, zarówno jeśli chodzi o czas ich powstania, jak i wiek pracowników. Zespoły pracownicze są najczęściej niewielkie w zestawieniu ze swymi odpowiednikami w korporacjach drugiej fali. Znacznie powyżej przeciętnej krajowej kształtują się ich inwestycje w badania rozwojowe, szkolenie, edukację i osobowość pracowników. Zaciekła konkurencja zmusza je do nieustannego wprowadzania innowacji, co oznacza szybkie cykle produkcyjne, a także gwałtowną wymianę personelu, narzędzi i procedur zarządzania. Ich główny majątek stanowi wiedza zgromadzona w głowach pracowników. Czy można oczekiwać, że firmy te i całe gałęzie wytwórcze będą chciały dostosować się do reguł gry, które karzą je za te właśnie cechy? Czyż nie wygląda to tak, jak gdyby do walki z wyzwaniami przyszłości krępowano Ameryce ręce na plecach? Ogromna liczba przedsięwzięć trzeciej fali wiąże się ze świadczeniem niesłychanie rozbudowanych i ciągle zmieniających się usług. Czyż zatem zamiast ubolewać nad rozwojem tego sektora, atakować go za niską produktywność, niskie płace i marne osiągnięcia, nie należałoby zdecydowanie go wesprzeć, a przynajmniej oswobodzić z dawnych kajdan? Stanom Zjednoczonym potrzeba nie mniej, lecz więcej osób zajmujących się usługami, aby podwyższyć stopę życiową całego narodu. Dzięki rozwojowi tego sektora pojawi się możliwość pracy dla każdego: przy naprawie sprzętu elektronicznego, usuwaniu odpadów, produkcji ekologicznej żywności, opiece nad osobami starszymi, w policji, straży pożarnej a także - co jest sprawą ogromnie ważną - przy opiece nad dziećmi, która staje się coraz większym kłopotem w milionach rodzin, w których pracuje oboje małżonków. Polityka gospodarcza trzeciej fali powinna polegać nie na typowaniu zwycięzców i przegranych, lecz na usuwaniu wszystkich tych przeszkód, które ograniczają możliwość profesjonalizacji i rozbudowy sfery usług. Dzięki temu zaś rozwojowi życie Amerykanów stanie się mniej bezosobowe, frustrujące i denerwujące. Z przykrością trzeba stwierdzić, że żadna z partii politycznych nie zaczęła jeszcze myśleć w ten sposób. Chociaż politycznie niedojrzały, niemniej elektorat trzeciej fali każdego dnia wzbiera na sile, co znajduje wyraz poza oficjalną areną życia politycznego, albowiem żadna z partii nie uświadomiła sobie dotąd istnienia tej grupy wyborców. W efekcie to ludzie trzeciej fali napływają w szeregi coraz liczniejszych i coraz potężniejszych nieformalnych organizacji, które powstają jak kraj długi i szeroki. To oni stanowią większość elektronicznych kół towarzyskich, które zawiązują się w Internecie. To właśnie oni przede wszystkim wzięli się za destrukcję masowego przekazu drugiej fali i tworzenie ich interaktywnych konkurentów. Tradycyjni politycy partyjni, którzy będą ignorować takie zjawiska, zostaną odrzuceni na margines, jak ci posłowie angielskiego parlamentu w XIX wieku, którzy sądzili, że ich wiejskie okręgi, fikcyjne i dlatego zwane "zgniłymi", zapewnią im wieczysty spokój oraz błogostan. Siły trzeciej fali w Ameryce muszą dopiero znaleźć reprezentanta, a partia polityczna, która się nim stanie, zdominuje przyszłość USA. Wtedy z ruin ostatków dwudziestego stulecia wyłoni się nowa, zupełnie inna Ameryka. ROZDZIAŁ ÓSMY TRZECIA FALA: PODSTAWOWE PROBLEMY Kiedy rozgrywają się wokół nas potężne przemiany, które wymagaj ą błyskawicznych reakcji, nader często mamy poczucie, jakbyśmy ze wszystkich sił zmagali się z potężnym, nieposkromionym przypływem. Niestety, wiele razy nie jest to wcale złudzenie. Tymczasem gdybyśmy wzorem zręcznego surfisty wykorzystali impet fali, bez próżnych wysiłków znaleźlibyśmy się o wiele dalej. Trzecia fala, którą tutaj opisujemy, mogłaby ponieść Amerykę ku lepszej, bardziej zgodnej, prawej i demokratycznej przyszłości. Będzie to jednak możliwe dopiero wtedy, kiedy nauczymy się rozróżniać pomiędzy ekonomiką, polityką oraz poczynaniami społecznymi drugiej i trzeciej fali. Ta nieumiejętność dokonania owego krytycznego rozróżnienia sprawia, że wiele innowacji przeprowadzanych w najlepszej wierze tylko pogarsza stan rzeczy. Żyjemy w epoce boli porodowych nowej cywilizacji, której instytucje jeszcze się nie uformowały. Podstawową umiejętnością polityków i czynnych politycznie obywateli, którzy chcą postępować sensownie, jest więc dziś zdolność do oddzielenia tych propozycji, które mają na celu utrzymanie przy życiu obumierającego systemu drugiej fali, od tych, które mają ułatwić narodziny nowej cywilizacji trzeciej fali. Oto kilka porad. Czy chodzi o coś w rodzaju fabryki? Fabryka stała się jednym z podstawowych symboli społeczeństwa industrialnego, a nawet więcej: stała się modelem większości instytucji powstałych w warunkach drugiej fali. Widzieliśmy już jednak, że czas fabryk się kończy, albowiem stanowią one ucieleśnienie takich zasad jak standaryzacja, centralizacja, maksymalizacja, koncentracja i biurokratyzacja. Wytwórczość trzeciej fali opiera się na innych zasadach, a rozwija się w miejscach mało podobnych do fabryk. Coraz więcej produktów trzeciej fali rodzi się w domach, urzędach, samochodach czy samolotach. Najłatwiejszym sposobem na ustalenie, czy jakaś inicjatywa - obojętne, w Kongresie czy w korporacji - należy do świata drugiej fali, jest zadanie sobie pytania, czy nie odwołuje się ona do modelu fabryki. Przykładowo więc, amerykańskie szkoły ciągle poczynają sobie jak fabryki, w których surowiec (uczniowie) poddawany jest standardowej obróbce oraz rutynowej kontroli. Ilekroć przeto spotykamy się z jakąś inicjatywą edukacyjną, wystarczy zapytać: Czy jej celem jest usprawnienie działania fabryki, czy też zamierza ona uwolnić się od systemu fabrycznego, aby zastąpić go kształceniem bardziej zindywidualizowanym, bardziej dostosowanym do osobowości uczniów? Podobne pytania stawiać trzeba tam, gdzie chodzi o ochronę zdrowia, zasiłki społeczne czy reorganizację biurokracji federalnej. Ameryce potrzebne są nowe instytucje, których podstawą są modele postbiurokratyczne, postfabryczne. Propozycji, których intencją jest usprawnienie bądź rozbudowanie poczynań fabrycznych może być bardzo dużo, niemniej zawsze będą mieć ze sobą coś wspólnego: nie będą należały do cywilizacji trzeciej fali. Czy chodzi o wzmocnienie masowości społeczeństwa? Ludzie, którzy kierowali fabrykami w siłowej ekonomice przeszłości, cenili sobie wielkie rzesze przewidywalnych, wymiennych, nie zadających zbędnych pytań robotników. Wraz zaś z tym, jak całe społeczeństwo było poddawane masowej produkcji, masowej dystrybucji, masowej edukacji, masowemu przekazowi i masowej rozrywce, także ono samo stawało się masowe. W gospodarce trzeciej fali poszukiwani i cenieni będą innego typu pracownicy: myślący, krytyczni, twórczy i gotowi do podjęcia ryzyka. Takich ludzi nie można dowolnie zastępować, gdyż o ich wartości decyduje indywidualność (która nie jest bynajmniej tym samym co indywidualizm postępowań). Nowa zintelektualizowana gospodarka rodzi społeczne odmienności. Skomputeryzowana, dostosowana do wymagań klienta produkcja umożliwia niezwykłe materialne zróżnicowanie stylów życia. Zajrzyjcie tylko do najbliższego sklepu Wal-Mart z jego stu dziesięcioma tysiącami artykułów. Porównajcie liczbę odmian kawy oferowanych przez Starbucks z tym, co można było dostać w USA ledwie kilka lat temu. Nie chodzi jednak tylko o zmianę przedmiotów. O wiele ważniejsze jest to, że pod wpływem trzeciej fali masowy charakter tracą kultura, wartości i moralność. Nowego typu media wnoszą do kultury ogromnie zróżnicowane i często konkurencyjne informacje. Pojawiło się nie tylko wiele nowych form pracy, ale także wypoczynku, dzieł sztuki, działań politycznych, a nawet systemów religijnych. W wieloetnicznej zaś Ameryce mamy teraz znacznie więcej niż dawniej różnych grup narodowościowych, językowych i rasowych. Bojownicy drugiej fali pragną zachować lub przywrócić społeczeństwo masowe. Zwolennicy trzeciej fali zastanawiają się nad tym, jak z korzyścią dla nas spożytkować utratę charakteru masowego przez zasadnicze elementy życia społecznego. Ile jest jajek w koszyku? Zróżnicowanie i złożoność społeczeństwa trzeciej fali rozsadzają scentralizowane organizacje. Koncentracja władzy na samym szczycie była i ciągle jeszcze jest charakterystycznym dla drugiej fali sposobem zmagania się z problemami. Chociaż centralizacja bywa niekiedy pożyteczna, to jednak jej przerosty sprawiają, że zbyt wiele decyzyjnych jajek zostaje włożonych do koszyka jednej kwoki. W efekcie decydenci znajdują się w stanie permanentnego przeciążenia. W Waszyngtonie Kongres i Biały Dom na wyścigi usiłuj ą podejmować zbyt wiele decyzji na temat zbyt wielu raptownie zmieniających się i skomplikowanych rzeczy, o których politycy mają coraz mniejsze pojęcie. Natomiast organizacje trzeciej fali usiłują możliwie jak najwięcej decyzji przekazać w dół i na peryferie. Kierownicy scedują prawo podejmowania decyzji na szeregowych pracowników nie z racji altruizmu czy w imię wzniosłych ideałów, lecz z tego prostego powodu, że ludzie na dole mają częściej znacznie lepsze informacje i znacznie szybciej potrafią reagować na zagrożenia oraz wykorzystywać okazje niż zasiadające w gabinetach szychy. Rozkładanie jaj do różnych koszyków, aby zatrudnić kilka kokoszek nie jest oczywiście nowym pomysłem, a jednak jest jednym z tych, których ludzie drugiej fali nie mogą ścierpieć. Masywność czy wirtualność? Organizacje drugiej fali przejmują na siebie z czasem coraz więcej funkcji i obrastają tłuszczem. Organizacje trzeciej fali zamiast dodawać sobie funkcji, redukują ich liczbę i dzięki temu stają się smuklejsze i bardziej zwinne. U progu ery lodowcowej mają zdecydowaną przewagę nad dinozaurami. Te pierwsze nie mogą przeciwstawić się pokusie integracji poziomej: jeśli chcesz produkować samochody, to musisz wydobyć rudę, dostarczyć ją do huty, wytopić stal i tę dostarczyć do fabryki aut. Natomiast przedsiębiorstwa trzeciej fali możliwie jak najwięcej zadań zlecają na zewnątrz, czasami niniejszym i bardziej wyspecjalizowanym firmom, czy wręcz pojedynczym wykonawcom, którzy potrafią uporać się z danym problemem szybciej, lepiej i taniej. Wielkość przedsiębiorstwa jest więc z rozmysłem zredukowana do granic możliwości, jego personel zminimalizowany, zadania realizowane w różnych miejscach, co sprawia, że sama instytucja staje się, jak to nazwał Oliver Williamson z Berkeley, "centrum kontraktowym". Charles Handy z London Business School dowodzi, że owe "mikroskopijne, niemal niewidzialne organizacje" stanowią "sól współczesnego świata". Chociaż wielu z nas nie ma z nimi bezpośredniego kontaktu, to jednak im właśnie będziemy sprzedawali swoje usługi i to od nich "zależeć będzie dobrobyt naszych społeczeństw". Handy i Williamson nie są bynajmniej jedynymi, którzy podkreślają, że owa radykalnie nowa rola organizacji wirtualnych stała się możliwa dzięki technikom informacyjnym i łącznościowym trzeciej fali. Heidi Toffler, współautorka tej książki i wszystkich prac, które tu wykorzystano, wprowadziła bardzo ważne pojęcie pokrewności; chodzi o to, że sektor prywatny i sektor publiczny muszą do siebie przystawać w określonym stopniu, jeśli nie mają nawzajem się zadusić. Dziś sektor prywatny gna do przodu z szybkością naddźwiękową. Sektor publiczny nawet jeszcze nie zaczął ładować bagaży na pokład samolotu. Ilekroć przeto ocenić macie wartość jakiegoś pomysłu czy programu politycznego, tylekroć sprawdźcie, kto za nimi stoi: rzecznicy form masywnych i opasłych czy też wirtualnych, a natychmiast otrzymacie odpowiedź, czy chodzi o podtrzymywanie na siłę dogorywających molochów przeszłości czy o narodziny prężnych organizmów przyszłości. Czy chodzi o wzmocnienie domu? Przed rewolucją przemysłową rodziny były duże, a życie koncentrowało się wokół wspólnego domu. Tutaj się pracowało, tutaj pielęgnowało chorego, tutaj wychowywało się dzieci. To było miejsce rodzinnych rozrywek i opieki nad starszymi. W społecznościach pierwszej fali duże, rozbudowane rodziny stanowiły centrum społecznego uniwersum. Upadek rodziny jako potężnej instytucji nie zaczął się ani od doktora Spocka, ani od "Playboya": zapoczątkowała go rewolucja przemysłowa, która odebrała rodzinie większość jej dawnych funkcji. Praca przeniosła się do fabryki lub urzędu. Chorzy wędrowali do szpitala, dzieci do szkoły, narzeczeni do kina. Osoby wiekowe umieszczano w domach dla starców. Kiedy wszystkie te funkcje ulokowały się na zewnątrz, pozostała już tylko "komórka rodzinna", w mniejszym stopniu spajana przez czynności członków, a w większym przez o wiele bardziej nietrwałe więzi psychiczne. Trzecia fala przywraca znaczenie rodzinie i domowi, znowu wiążąc je z wieloma utraconymi funkcjami, które ongiś odgrywały centralną rolę w życiu społecznym. Ocenia się, że około trzydzieści milionów Amerykanów przynajmniej część swej pracy wykonuje dziś w domu, korzystając z pomocy komputerów, faksów i innych technologii trzeciej fali. Wielu rodziców skłania się dziś do uczenia dzieci w domu, ale prawdziwa rewolucja nastąpi dopiero wtedy, gdy do domowego procesu edukacyjnego włączą się komputery i telewizja. A co będzie z chorymi? Wiele z czynności medycznych, które dawniej wykonywano tylko w szpitalu lub gabinecie lekarskim, dziś z powodzeniem można spełniać w domu. Wszystkie tego typu zmiany zwiastują nie spadek, lecz zwiększenie się roli domu i rodziny, ale rodziny występującej w różnorodnych formach: komórkowej, wielopokoleniowej, tworzonej przez ludzi, których małżeństwa wcześniej się rozpadły, rodziny bezdzietne, powiększające się natychmiast lub odkładające decyzję o potomstwie do odpowiedniej chwili. Te zróżnicowane postacie życia rodzinnego odzwierciedlają różnorodność ekonomiczną i kulturową społeczeństw, które wyzbywać się będą swego masowego charakteru. Jest paradoksem, że wielu obrońców "wartości rodzinnych" nieświadomie przeciwstawia się umocnieniu rodziny, gdyż nawołując do powrotu modelu rodziny komórkowej, usiłują bronić rozwiązania, które okazywało się skuteczne w czasach drugiej fali, ale dziś jest już przestarzałe. Jeśli naprawdę chcemy wesprzeć rodzinę, a dom znowu uczynić instytucją o kluczowym znaczeniu, przestańmy zajmować się kwestiami marginalnymi, a opowiedzmy się za zróżnicowaniem i powrotem w domowe pielesze wielu ważnych funkcji życiowych, co, oczywiście, sprawi, że rodzice baczniej będą musieli przyglądać się dzieciom. Ameryka jest miejscem, w którym najczęściej świta przyszłość, jeśli więc nawet w bólach przeżywamy walenie się dawnych instytucji, to jesteśmy także pionierami nowej cywilizacji, a to oznacza życie w stanie wielkiej niepewności. Czekają nas czasy nierównowagi i niepokojów. W takich czasach nikt nie zna ostatecznej i jedynej odpowiedzi na pytanie o cel, do którego zmierzamy, czy nawet o kierunek. Musimy wyszukiwać drogę i nie wolno nam zostawić z tyłu żadnej grupy, gdy tak we mgle tworzymy przyszłość. Tych kilka wymienionych powyżej kwestii powinno pomóc tam, gdzie chodzi o odróżnienie polityki zakorzenionej w przeszłości drugiej fali od tej, która pomaga torować drogę dla trzeciej fali. Zarazem ilekroć formułuje się pewne kryteria, natychmiast pojawia się niebezpieczeństwo, że ktoś będzie chciał je traktować z mechaniczną dosłownością, a chodzi przecież o podejście zupełnie przeciwne. Wyrozumiałość dla błędów, wieloznaczności, a przede wszystkim różnorodności, wspierana przez poczucie humoru i umiejętność widzenia wszystkiego we właściwych proporcjach - oto co trzeba wziąć ze sobą na zdumiewającą wyprawę w nowe tysiąclecie. Gotujcie się do podróży, która może się okazać najbardziej fascynującą w naszych dziejach. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY DEMOKRACJA XXI WIEKU Do Ojców i Matek Stanów Zjednoczonych Ameryki! Jesteście rewolucjonistami, którzy odeszli. Mężczyźni i kobiety, chłopi, kupcy, rzemieślnicy, adwokaci, drukarze, dziennikarze, sklepikarze i żołnierze: to wy stworzyliście razem nowy naród na odległych wybrzeżach Ameryki. Było pośród was owych pięćdziesięciu pięciu, którzy zeszli się, aby w upalne lato 1787 roku stworzyć w Filadelfii zdumiewający dokument zwany Konstytucją Stanów Zjednoczonych. Wsłuchując się w odległe dźwięki dnia jutrzejszego rozumieliście, że oto umiera jedna cywilizacja, a rodzi się druga. Dokument ten, uzupełniony w roku 1791 o Kartę Praw, jest jednym z największych osiągnięć w ludzkich dziejach. Wiemy, że w pewnym sensie został wam narzucony, został na was wymuszony przebojową falą wydarzeń; obawialiście się rychłego upadku rządów, które dalej odwoływałyby się do przebrzmiałych zasad i skostniałych struktur. Wasze zasady dają nam siłę po dziś dzień, podobnie jak niezliczonym rzeszom ludzi na całym świecie. Są takie fragmenty u Jeffersona i Paine 'a, których piękno i doniosłość sprawiają że nie potrafimy ich czytać bez łez w oczach. Dziękujemy wam, dawni rewolucjoniści, za to, że umożliwiliście nam, amerykańskim obywatelom, życie pod rządami prawa, a nie ludzi. Szczególnie wdzięczni jesteśmy za Kartę Praw, która pozwoliła nam myśleć i wypowiadać rzeczy niepopularne, chociażby nawet były głupie czy błędne; także niniejsze słowa piszemy bez strachu przed jakimikolwiek szykanami. Właśnie z tego względu, że żyliście pomiędzy dwiema cywilizacjami, starym światem rolniczym oraz przyszłym światem przemysłu, którego zapowiedzi właśnie zaczęły się pojawiać, dobrze rozumieliście, że także urządzenia polityczne mają swój rytm wzrastania i starzenia się. Zrozumielibyście, dlaczego nawet Konstytucja Stanów Zjednoczonych wymaga ponownego przemyślenia i zmian: nie po to, aby przycinać budżet federalny czy też przeformułować tę czy inną zasadę, lecz po to, by rozszerzyć Kartę Praw, biorąc pod uwagę zagrożenia dla wolności, których ongiś nie sposób było sobie wyobrazić. Chodzi nam o zupełnie nowy system rządzenia, który umożliwiłby rozumne i demokratyczne decyzje, konieczne, aby na grzbiecie trzeciej fali Ameryka bezpiecznie wpłynęła w XXI stulecie. Nie mamy gotowego projektu przyszłej konstytucji. Nie dowierzamy tym, którzy chełpią się posiadaniem odpowiedzi, podczas gdy my dopiero usiłujemy formułować pytania. Nadeszła jednak pora, aby przedstawić sobie zupełnie nowe alternatywy, aby w dyskusji, debacie, sporach od podstaw zaprojektować budowlę jutrzejszej demokracji. Z pewnością zrozumielibyście tę potrzebę. To przecież jeden z was - Jefferson - sformułował roztropną uwagę: " Są ludzie, którzy spoglądają na konstytucję z nabożną czcią zupełnie jakby była Arką Przemierza, nazbyt świętą aby wolno było ją tknąć. Ludziom ubiegłych wieków przyznają mądrość wręcz nadludzką skoro zakładają że w niczym nie można ulepszyć ich dokonań... Nie nawołujemy bynajmniej do częstych i nieprzemyślanych zmian praw i konstytucji... wiemy jednakże, iż ustawy oraz instytucje muszą być zgodne z postępami ludzkiego umysłu... Skoro wraz ze zmianą warunków, dokonuje się nowych odkryć, pojawiają się nowe prawdy oraz odmieniają opinie, także i instytucje muszą się rozwijać i dotrzymywać kroku czasowi". Za tę mądrość jesteśmy ogromnie wdzięczni Thomasowi Jejfersonowi, jednemu z twórców ustroju, który tak długo dobrze nam służył, a który teraz, zgodnie ze swym losem, musi obumrzeć i ustąpić miejsca następnemu. Alvin Toffler i Heidi Toffler Taki list wyobraziliśmy sobie... Z pewnością w wielu krajach znaleźliby się ludzie, którzy skłonni byliby dać wyraz podobnym uczuciom. Anachroniczność dzisiejszych ustrojów nie jest wszak naszym wyłącznym odkryciem i nie jest to bynamniej choroba, która dotknęła jedynie Amerykę. Budowa cywilizacji trzeciej fali na szczątkach instytucji drugiej fali wymaga bowiem zaprowadzenia nowych, bardziej adekwatnych porządków politycznych w wielu krajach naraz. Jest to straszliwie trudne, ale konieczne zadanie, którego ogrom sprawia, że będzie z pewnością rozwiązywane przez całe dekady. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nieodzowna będzie radykalna przebudowa Kongresu Stanów Zjednoczonych, Izby Gmin i Izby Lordów Wielkiej Brytanii, Parlamentu Francji, Bundestagu Niemiec, rosyjskiej Dumy, ogromnych ministerstw i zaskorupiałych systemów urzędniczych różnych narodów. Konieczna będzie zmiana konstytucji i sądownictwa, konieczne będzie, mówiąc krótko, radykalne przeobrażenie większości tego nieruchawego i coraz bardziej bezpłodnego systemu, który tworzą współczesne rządy przedstawicielskie. Owa fala politycznych przewrotów nie zatrzyma się bynajmniej na szczeblu narodów. W ciągu nadchodzących dekad cała światowa machina prawna, od Organizacji Narodów Zjednoczonych począwszy, a na radzie miejskiej czy gminnej skończywszy, stanie wobec potężniejącej i nieodpartej potrzeby przeobrażenia. Wszystkie stare struktury muszą zostać całkowicie zastąpione nie dlatego, że są one całkowicie złe, czy dlatego, że są kontrolowane przez tę czy inną klasę lub grupę, ale dlatego, że są niewydolne i zupełnie nie pasują do radykalnie zmienionej rzeczywistości. Aby zbudować od podstaw sprawne systemy rządzenia - co będzie, być może, najważniejszym zadaniem politycznym naszego życia - będziemy musieli pozbyć się nagromadzonych i zaskorupiałych form myślowych drugiej fali, a problemy życia politycznego przyjdzie nam przeformułować w zgodzie z trzema podstawowymi zasadami. Niewykluczone, że to one staną się pryncypiami jutrzejszych ustrojów trzeciej fali. Potęga mniejszości Pierwsza z heretyckich zasad trzeciej fali w sferze polityki głosi potęgę mniejszości. Zasada większości, podstawowa reguła, która legitymizowała instytucje drugiej fali, jest coraz wyraźniej anachroniczna. To mniejszości będą zyskiwały na znaczeniu i ustrój polityczny musi znaleźć sposób na odzwierciedlenie tego faktu. Wyrażając poglądy swego pokolenia rewolucjonistów, Jefferson twierdził, że rząd musi postępować "w całkowitej zgodzie z decyzjami większości". W chwili, kiedy te słowa były wypowiadane, Stany Zjednoczone i Europa stały u progu epoki drugiej fali: dopiero rozpoczynały długi pochód, który miał nadać im ostatecznie charakter masowych społeczeństw industrialnych. Zasada: "większość decyduje" znakomicie odpowiadała potrzebom tych społeczeństw. Istniejąca obecnie masowa demokracja politycznie odzwierciedla masową produkcję, masową konsumpcję, masową edukację, masową komunikację. Widzieliśmy już jednak, że zarazem zaczynamy wykraczać poza industrializm, życie społeczne zaś w szybkim tempie traci charakter masowy. W efekcie widzimy, jak coraz trudniejsze jest zmobilizowanie większości, czy chociażby zmontowanie rządowej koalicji. Walter Dean Burnham, politolog z Massachusetts Institute of Technology, wyznaje: "Nie widzę dziś w Stanach Zjednoczonych żadnej kwestii, wokół której mogłaby się zorganizować pozytywna większość". Miejsce społeczeństwa o wyraźnej budowie warstwowej, w którym zawsze istniała możliwość, by któreś z kilku wielkich ugrupowań połączyły się, tworząc większość, zajmuje wspólnota złożona z tysięcznych często doraźnych mniejszości, które w nieustannym wirze przemian tworzą zmieniające się układy relacji i napięć, z rzadka tylko mogąc dojść do zgodnej decyzji w kluczowych kwestiach. Nadpływająca trzecia fala podmywa przeto same prawne podstawy większości funkcjonujących dziś rządów. Trzecia fala niesie też ze sobą wyzwanie wobec naszych konwencjonalnych przeświadczeń w sprawie związku, który łączy zasadę większości ze sprawiedliwością społeczną. W cywilizacji drugiej fali walka o ustanowienie zasady większości miała charakter humanistyczny i wyzwalający, ma go zresztą nadal w krajach, które ciągle jeszcze są w trakcie uprzemysłowienia, jak chociażby Afryka Południowa. W społeczeństwach drugiej fali panowanie reguły większości niemal zawsze oznaczało uczciwsze potraktowanie mas biedoty, bowiem stanowiły one większość. Wszelako w krajach wstrząsanych przemianami trzeciej fali rzecz ma się dokładnie odwrotnie. Ludzie prawdziwie biedni wcale nie muszą być w większości. W bardzo wielu krajach oni i wszystkie inne grupy stanowią mniejszość. Dzieje się tak nie tylko z zasadą większości, która przestaje być postrzegana jako źródło uprawnień decyzyjnych; w społeczeństwach porywanych przez trzecią falę wcale nie musi ona mieć charakteru humanitarnego czy demokratycznego. Ideologowie drugiej fali aż do znudzenia biadają nad rozpadem społeczeństwa masowego. W powstającym zróżnicowaniu nie potrafią dostrzec okazji do rozwoju ludzkiego, a wprost przeciwnie - pomstują na fragmentaryzację, bałkanizację, wywodząc ów proces heterogenizacji ze wzrastającego sobkostwa mniejszości. W wywodach takich skutek pomylony zostaje z przyczyną. Aktywizacja mniejszości nie jest bynajmniej skutkiem nagłej epidemii egoizmu; to potrzeby nowego systemu produkcji są w części odpowiedzialne za kształtowanie się społeczeństwa bardziej zróżnicowanego, wieloaspektowego i otwartego. Mamy do wyboru: albo możemy wystąpić do walki z różnorodnością, stając się w ten sposób obrońcami ostatnich politycznych redut drugiej fali, albo zaakceptować zróżnicowanie jako niezbywalną cechę świata współczesnego i do niej dostosowywać rozwiązania polityczne. Jednak pierwszą z tych strategii można zrealizować tylko przy użyciu środków totalitarnych, w efekcie uzyskując jedynie ekonomiczną i kulturową stagnację; druga strategia wspomaga rozwój społeczny i prowadzi do demokracji XXI wieku, której podstawą będą mniejszości. Myślenie o demokracji w kategoriach trzeciej fali wymaga odrzucenia fałszywej, a budzącej lęk przesłanki, że bogatsza różnorodność automatycznie prowadzi do wzrostu napięć i konfliktów społecznych. Tymczasem słuszność może być po stronie tezy przeciwstawnej. Po pierwsze, społeczne konflikty są nie tylko nieuniknione, ale w pewnych granicach również pożądane. Po drugie, jeśli, powiedzmy, stu mężczyzn ubiega się zaciekle o tę samą brązową bransoletę, najpewniej będą musieli stoczyć walkę. Jeśli jednak każdy z tej setki zabiega o co innego, o wiele bardziej niż walka popłatne są dla nich umowa, współpraca i jakiś system symbiozy. Jeśli tylko zaistnieją odpowiednie społeczne warunki, zróżnicowanie prowadzić może do bezpieczeństwa społecznego i stabilności. Brak odpowiednich instytucji politycznych sprawia, że konflikt między mniejszościami bez potrzeby nabiera charakteru wręcz brutalnego. Właśnie brak owych instytucji decyduje o bezkompromisowości mniejszości. To właśnie brak owych instytucji coraz bardziej utrudnia znalezienie jakiejkolwiek większości. Odpowiedzią na te problemy nie może być zduszenie odmienności czy oskarżanie mniejszości o egoizm (zupełnie jak gdyby obecne elity i ich orędownicy nie postępowali w sposób sobkowski). Odpowiedzią musi być wyobrażenie sobie takich rozwiązań, które uprawniałyby i wykorzystywały heterogeniczność instytucji, które wrażliwe będą na dynamicznie się przekształcające potrzeby zmiennych i stale pączkujących mniejszości. Przyszli historycy będą może na nasze dzisiejsze mechanizmy głosowania i poszukiwania większości spoglądać jak na archaiczne rytuały ludzi, którzy porozumiewają się w sposób nader prymitywny. Atoli w pełnym niebezpieczeństw świecie współczesnym nie możemy sobie pozwolić na to, by całą władzę oddać w przypadkowe ręce, nie możemy zlekceważyć głosu opinii publicznej, jakkolwiek byłby on nikły i niewyraźny w ramach systemów większościowych, niepodobna byśmy pozwolili drobnym mniejszościom tyranizować swymi decyzjami wszystkie inne grupy. Właśnie dlatego musimy radykalnie przekształcić prostackie metody drugiej fali, które po dziś dzień służą do kreowania rzekomej większości. Potrzebne nam są nowe pomysły przeznaczone dla demokracji mniejszości; pomysły, które pomogą ujawniać odmienności, nie zaś maskować je przy użyciu siły czy za sprawą fałszywych większości montowanych dzięki komplikowaniu procedur głosowania i zasad ustalania wyników. Mówiąc krótko, musimy tak zmodyfikować cały system, aby wzmocnić rolę rozproszonych mniejszości, i umożliwić im wykreowanie rzetelnej większości. W społecznościach drugiej fali wybory jako wyraz głosu ogółu były dla elit rządzących ważnym mechanizmem sprzężenia zwrotnego. Kiedy większość przestawała akceptować istniejące warunki i odzwierciedliło się to w głosach co najmniej pięćdziesięciu jeden procent wyborców, elity rządzące musiały wymienić partie u władzy, zmienić koalicje, programy polityczne czy też dokonać jakichś innych zmian. Nawet w masowych społeczeństwach dnia wczorajszego, owa zasada pięćdziesięciu jeden procent stanowiła instrument toporny, czysto ilościowy. Wyznaczanie większości na mocy decyzji wyborców niczego w istocie nam nie mówi o jakości ludzkich poglądów. Możemy się w ten sposób dowiedzieć, jak wielu ludzi w danym momencie chce X, ale nie będziemy wiedzieli nic o tym jak bardzo. Zupełnie już nie wiadomo, co byliby gotowi ofiarować za X, co jest informacją o kluczowym znaczeniu w społecznościach zbudowanych z mniejszości. Podobnie też mechanizm wyborczy nie potrafi przekazać ostrzeżenia, że jakaś mniejszość czuje się tak zagrożona, albo że jakaś kwestia jest dla niej w takim stopniu sprawą życia lub śmierci, iż poglądom owej mniejszości należy się większa niż normalnie uwaga. Owe dobrze znane niedostatki zasady większości były tolerowane w społeczeństwach masowych z tej między innymi racji, że mniejszościom brak było z reguły siły, która pozwoliłaby stawić czoło funkcjonującemu systemowi. W dzisiejszym społeczeństwie, w którym powstały niesłychanie bogate systemy połączeń, w którym jednocześnie wszyscy należymy do grup mniejszościowych, nie jest to już prawdą. W odartym z masowości społeczeństwie trzeciej fali systemy sprzężeń zwrotnych pochodzące z industrialnej przeszłości stają się całkowicie niewydolne, co sprawia, że z takich form jak wybory czy badania opinii publicznej trzeba będzie korzystać na zupełnie nowe sposoby. Na szczęście technologie trzeciej fali torują drogę demokracji trzeciej fali. W zdumiewająco nowym kontekście raz jeszcze stawiają one na porządku dnia kwestie, które zaprzątały twórców Stanów Zjednoczonych dwieście lat temu. Owe technologie umożliwiają pojawienie się nowych, dotąd nierzeczywistych form demokracji. Demokracja na pół bezpośrednia Drugim kamieniem węgielnym jutrzejszego ustroju politycznego musi stać się zasada "demokracji na pół bezpośredniej", która oznaczać będzie, że zamiast zdawania się na reprezentantów będziemy w większym stopniu reprezentować sami siebie. Połączenie tych dwóch rozwiązań daje właśnie demokrację na pół bezpośrednią. Widzieliśmy już, że rozpadnięcie się jednogłośnej, wspólnej opinii podważa samo pojęcie reprezentacji. Jeśli po powrocie od urn ginie też jedność wyborców, to kogo właściwie reprezentuje poseł? Z drugiej zaś strony, członkowie ciał prawodawczych w coraz większym stopniu polegać muszą na zawodowych urzędnikach i odwoływać się do pomocy ekspertów z zewnątrz. W Wielkiej Brytanii członkowie parlamentu z racji braku kompetencji w poszczególnych sprawach notorycznie okazują się bezsilni wobec biurokracji z Whitehall, co sprawia, że władza w dużej mierze należy do nieobieralnych urzędników. W Stanach Zjednoczonych Kongres postanowił zrównoważyć wpływy władzy wykonawczej, ale w efekcie stworzył tylko własną biurokrację: Kongresowe Biuro Budżetowe, Biuro Rzeczoznawców Technicznych i wiele innych agencji oraz instytucji doradczych, przenosząc w ten sposób problem z zewnątrz na sam Kapitol. Nasi wybieralni reprezentanci wiedzą coraz mniej o wielu kwestiach, które przychodzi im rozstrzygać, muszą więc w coraz większym stopniu polegać na opinii innych. Nasi przedstawiciele przestali już nawet reprezentować samych siebie. Różnego typu zgromadzenia ustawodawcze teoretycznie miały też być miejscami, w których dochodziłoby do pogodzenia konkurencyjnych żądań różnych mniejszości. Przedstawiciele mieli w ich imieniu dobijać kompromisowych targów. Przy dzisiejszych topornych narzędziach politycznych rodem z epoki drugiej fali, żaden z posłów nie jest w stanie dotrzeć do niezliczonych grupek, których interesy ma reprezentować, a cóż dopiero mówić o efektywnej obronie ich interesów. Wszystko wygląda tym gorzej, im bardziej ugina się pod ciężarem prac Kongres w USA, Bundestag w Niemczech czy Storting w Norwegii. To pozwala zrozumieć, skąd bierze się bezkompromisowość grup nacisku, które zawiązują się wokół jednej, konkretnej sprawy. Nie widząc możliwości wyrafinowanych uzgodnień czy targów, grupy te ani myślą wchodzić w jakiekolwiek ugody z istniejącym systemem. W efekcie upada także teoria rządu przedstawicielskiego jako najwyższego mediatora. Załamanie się systemu negocjacji, paraliż instytucji przedstawicielskich oznaczają, że w długim okresie wiele z decyzji, które obecnie podejmowane są przez niewielką liczbę pseudoreprezentantów, będzie musiało być przekazanych samym wyborcom. Skoro wybierani przez nas rozjemcy nie potrafią zawierać umów w naszym imieniu, musimy to robić sami. Jeśli prawa przez nich stanowione coraz bardziej odbiegają od naszych potrzeb i nie dają im wyrazu, to musimy sprawy przejąć we własne ręce, do tego jednak potrzeba nam nowych instytucji i nowych technologii. Rewolucjoniści drugiej fali, którzy zaprojektowali najważniejsze dzisiaj instytucje, dobrze orientowali się w możliwościach demokracji bezpośredniej: znali doświadczenia rad miejskich z Nowej Anglii i organicznego formowania się wspólnej opinii w niewielkich grupach. Większe jednak wydawały się wówczas ograniczenia takiej formy demokracji. McCauley, Rood i Johnson, którzy wystąpili z propozycją wprowadzenia w USA instytucji referendum ogólnonarodowego piszą: "W «The Federalist» podnoszono dwa zastrzeżenia wobec takiego rozwiązania. Po pierwsze, bezzwłocznie przekłada ono na język polityki doraźne i emocjonalne reakcje publiczne. Po drugie, istniejące podówczas środki łączności czyniły pomysł niemożliwym do zrealizowania". Problemy te nie straciły na znaczeniu. Czy sfrustrowana i podekscytowana publiczność amerykańska głosowałaby w połowie lat sześćdziesiątych za zrzuceniem na Hanoi bomby nuklearnej czy też przeciw? Czy ludzie w Niemczech Zachodnich oburzeni na terrorystów z grupy Baader-Meinhof opowiedzieliby się za stworzeniem obozów dla organizatorów zamachów i ich zwolenników? Jakiemu stanowisku daliby wyraz Kanadyjczycy w plebiscycie na temat Quebecu w tydzień po przejęciu władzy przez Renę Levesque'a? Przyjmuje się, że wybierani przedstawiciele reagować będą w sposób mniej emocjonalny i bardziej rozważny niż ich elektorat. Niemniej z problemem nadmiernie emocjonalnych reakcji można starać się uporać na różne sposoby: ogłaszając referendum z pewnym opóźnieniem, które pozwoliłoby na ochłonięcie nastrojów, albo też przeprowadzając powtórne głosowanie dla potwierdzenia rozstrzygnięcia, które zapadło w pierwszym. Można sobie poradzić także z innymi zastrzeżeniami. Dawne ograniczenia, jeśli chodzi o charakter środków łączności, nie stanowią już przeszkody dla rozwijania form demokracji bezpośredniej. Wspaniałe osiągnięcia współczesnej techniki komputerowej otwierają zawrotne wręcz możliwości, jeśli chodzi o powszechny udział obywateli w podejmowaniu decyzji politycznych. Kilka lat temu mogliśmy odnotować historyczne wydarzenie: pierwsze na świecie elektroniczne posiedzenie wspólnoty mieszkańców, które przeprowadzono w mieście Columbus w Ohio przy użyciu sieci telewizji kablowej Qube. Dzięki owemu systemowi łączności interakcyjnej, mieszkańcy małych przedmieść Columbus uczestniczyli w decyzjach dotyczących przyszłości miasta. Siedzieli u siebie w domach, a przyciskając guziki natychmiast wypowiadali się w takich sprawach jak przeznaczenie różnych obszarów miejskich, przepisy budowlane czy budowa autostrady. Ich możliwości nie ograniczały się tylko do głosowania tak-nie, kanałem fonicznym mogli bowiem dawać wyraz bardziej złożonym opiniom, chociażby monitując prowadzącego, aby przeszedł już do następnego punktu programu. Była to pierwsza i bardzo jeszcze nieporadna zapowiedź przyszłych możliwości, jakie otworzą się przed demokracją bezpośrednią. Za sprawą coraz bardziej zaawansowanych komputerów, satelitów, telefonów, łączy kablowych, wyrafinowanych technik badania opinii publicznej i wielu, wielu innych narzędzi, wykształcony obywatel może po raz pierwszy w dziejach uczestniczyć samodzielnie w tworzeniu politycznych decyzji. Nie chodzi tu o rozstrzyganie alternatyw, wybór typu alboalbo. Nie chodzi o zastąpienie obecnego systemu elektronicznymi zgromadzeniami miasteczkowymi, o czym mętnie wspominał Ross Perot. Potrzebne i możliwe są bardziej wyszukane i elastyczne procedury i z całą pewnością nie chodzi o konflikt demokracji pośredniej i bezpośredniej, opierającej się na przedstawicielach obywateli i na nich samych. Z pewnością zostanie wymyślonych wiele formuł, które pozwolą na połączenie obu postaci demokracji. Już teraz członkowie Kongresu i najróżniejszych innych ciał ustawodawczych tworzą własne komisje problemowe, aczkolwiek sami wyborcy w żaden sposób nie mogą zmusić swoich reprezentantów, aby powołali robocze zespoły dla spraw zaniedbywanych czy wysoce kontrowersyjnych. Dlaczego by jednak nie umożliwić tego wyborcom, poprzez uznanie obligującej mocy petycji? Nie upieramy się przy tej propozycji ani przy żadnym innym konkretnym rozwiązaniu, albowiem w tej chwili najważniejsze jest, aby postawić pewien generalny problem: jest możliwa cała mnogość sposobów uelastycznienia i zdemokratyzowania ustroju, który jest dziś bliski zapaści, gdyż bardzo niewiele osób czuje, że ma w nim swoich przedstawicieli. Musimy wystąpić z kolein myślowych, które zostały wyciśnięte w ciągu ostatnich trzystu lat. Niepodobna już, byśmy rozstrzygali swoje problemy przy użyciu ideologii, modeli i rachitycznych struktur, które należą do przeszłości drugiej fali. Grożą one trudnymi do przewidzenia konsekwencjami, dlatego wszelkie tego typu innowacje muszą najpierw zostać dokładnie wypróbowane w wersji lokalnej, zanim zastosuje sieje w globalnej skali. Cokolwiek możemy sądzić o tej czy innej szczegółowej propozycji, dawne wątpliwości pod adresem demokracji bezpośredniej tracą na sile dokładnie wtedy, gdy coraz silniej wysuwane są zastrzeżenia wobec ustrój ów przedstawicielskich. Dziwaczna, czy nawet niebezpieczna przy pierwszym wejrzeniu, demokracja na pół bezpośrednia jest zapewne ideą umiarkowaną, która dopomoże w zaprojektowaniu sprawnych instytucji dnia jutrzejszego. Podział decyzji Przekazanie w ramach ustroju większej siły mniejszościom oraz pozwolenie obywatelom na to, aby bardziej bezpośrednio uczestniczyli w rządach, to ważne przedsięwzięcia, ale i one są rozwiązaniami tylko cząstkowymi. Trzecia z żywotnych zasad polityki przyszłości będzie musiała przeciwstawić się pichceniu decyzji politycznych w jednym rondlu, w imię przeniesienia ich w sfery, których dotyczą. Nie wystarczy sama wymiana przywódców; nieodzowny jest także podział decyzji. Niektórych problemów nie daje się rozwiązać na szczeblu lokalnym, inne są nie do rozstrzygnięcia na szczeblu ogólnokrajowym, jeszcze inne wymagają działań podejmowanych jednocześnie na wielu szczeblach. Co więcej, miejsce, w którym rozstrzygają się losy danej kwestii, nie pozostaje stałe, lecz zmienia się w czasie. Aby usunąć dzisiejsze zatory decyzyjne, które powstają z racji przeciążenia instytucji, trzeba decyzje rozczłonkowywać, części składowe czynić problemem bardziej powszechnej rozwagi, a miejsce dokonywania wyboru dostosowywać do charakteru zagadnienia. Dzisiejsze rozwiązania polityczne stanowią jawne pogwałcenie tej zasady. Problemy poprzenosiły się w bardzo różne miejsca, ale władza decyzyjna jest bez porównania bardziej nieruchawa. Zdecydowanie zbyt wiele rozstrzygnięć podejmowanych jest na szczeblu centralnym, a struktura instytucji jest najbardziej zawiła i pełna organizacyjnych ornamentów na poziomie państwowym. Niedostateczna liczba decyzji zapada na szczeblu ponadnarodowym i potrzebne do tego celu struktury są dopiero w powijakach; podobnie jest też z kwestiami, które regulowane są na poziomach lokalnych: w skali stanów, hrabstw, miast, grup społecznych, które powstają nie wedle kryterium geograficznego. Jeśli chodzi o ów poziom ponadpaństwowy, jesteśmy dziś politycznie równie niedojrzali i zacofani, jak byliśmy na poziomie państwowym trzysta lat temu, kiedy rozpoczynała się rewolucja przemysłowa. Tymczasem przez przeniesienie decyzji na szczebel wyższy od państwa narodowego nie tylko otwiera się możliwość skutecznego uporania się z problemami, które należą współcześnie do najtrudniejszych i najbardziej zapalnych, ale zarazem odciąża zablokowane centra państwowe. Podział decyzji jest rozwiązaniem o bardzo istotnym znaczeniu. Niemniej przeniesienie części decyzji na wyższy szczebel jest rozwiązaniem dopiero części problemu, gdyż równie oczywista jest konieczność manewru w przeciwnym kierunku, w wyniku którego znaczna część rozstrzygnięć podejmowana by była na szczeblach niższych od centrum państwowego. Znowu nie chodzi tutaj o sytuację antynomiczną; o wybór między absolutną decentralizacją a absolutną centralizacją. Problemem jest inne rozmieszczenie praw do podejmowania decyzji w systemie, który tak przesadnie akcentował centralizację, że centrum jest paraliżowane przez coraz obficiej napływające informacje. Polityczna decentralizacja sama przez się nie gwarantuje demokracji: możliwe są przypadki bardzo dokuczliwej tyranii lokalnej, a lokalni politycy bywają o wiele bardziej skorumpowani niż ich odpowiednicy na niwie państwowej. Co więcej, całkiem często przeniesienie uprawnień decyzyjnych na niższe szczeble ma charakter pozorny i służy w istocie interesom centrum. Tak czy owak, niezależnie od tych wszystkich zagrożeń, to jedno nie ulega wątpliwości, że nie uda się przywrócić sprawności i skuteczności bardzo wielu instytucjom rządowym bez podziału centralnej władzy. Ciężar problemów decyzyjnych trzeba zmniejszyć przez jego rozczłonkowanie i przeniesienie znacznej części na niższe poziomy. Nie chodzi tutaj o nawoływania romantycznych anarchistów, by przywrócić gminną demokrację, ani też gniew zamożnych podatników, którzy chcieliby zredukować system świadczeń dla ubogich. Chodzi tu o prosty fakt, że każda polityczna struktura - nawet jeśli wyposażona jest w rozbudowaną sieć komputerową - może zawsze przetworzyć i zużytkować tylko określoną ilość informacji, może uporać się tylko z określoną liczbą decyzji o określonym charakterze, obecne zaś instytucje rządowe bezradnie uginają się pod brzemieniem wyraźnie dla nich zbyt wielkim. Na dodatek prawdą jest, że instytucje rządowe muszą przystawać do struktury gospodarki, systemu informacyjnego i do wielu innych cech życia społecznego. Jesteśmy dziś świadkami zasadniczej decentralizacji i regionalizacji produkcji oraz przedsięwzięć gospodarczych. Nie jest wykluczone, że podstawową jednostką przestaje być gospodarka w skali państwa. Podkreślaliśmy już wcześniej, że widzimy oto, jak pojawia się ogromna wielość wytwarzających rozliczne powiązania podukładów w ramach gospodarki każdego narodu. W przypadku korporacji dostrzegamy dążenia nie tylko do wewnętrznego rozczłonkowania, ale także do geograficznej decentralizacji. Wszystko to jest w znacznej mierze odzwierciedleniem ogromnego przeobrażenia w przepływie informacji przez społeczeństwo. Wraz z tym jak słabnie potęga centralnych sieci przekazu, dokonuje się wskazywana przez nas wcześniej redukcja masowego charakteru komunikacji w obrębie społeczeństwa. Mnożą się sieci kablowe, systemy komputerowe, układy prywatnej poczty elektronicznej, informacja wędruje między użytkownikami zarejestrowana na kasetach, a wszystko to są składniki wielkiego procesu decentralizacji. Nie jest przeto możliwe, aby wyzbywanie się owych form masowych przez poczynania gospodarcze, komunikacyjne oraz przez wiele innych ważnych społecznie sfer nie wymusiło wcześniej lub później decentralizacji także w obszarze decyzji politycznych. To zaś nie może się ograniczyć do czysto kosmetycznych ulepszeń w istniejących instytucjach politycznych. Będą toczone wielkie batalie o kontrolę nad budżetem, podatkami, ziemią, energią i innymi zasobami. Podział uprawnień decyzyjnych nie będzie łatwy jest jednak nieunikniony w krajach, w których nastąpił przerost centralizmu. Rozbudowujące się elity Pojęcie "bagażu decyzyjnego" jest bardzo ważne dla zrozumienia problemów demokracji. Każda społeczność, aby funkcjonować, wymaga pewnej liczby decyzji politycznych o odpowiednim charakterze. W istocie, każde społeczeństwo ma sobie właściwą strukturę decyzyjną. Im liczniejsze, zróżnicowane, częste i skomplikowane są decyzje konieczne dla jego działania, tym większy jest "bagaż decyzyjny". Sposób, w jaki ów bagaż jest dzielony, określa stopień demokratyzacji danego społeczeństwa. W społecznościach preindustrialnych, gdzie podział pracy miał charakter szczątkowy, a zmiany dokonywały się nad wyraz powoli, liczba niezbędnych decyzji politycznych czy administracyjnych była minimalna, a w efekcie niewielki też był ich bagaż decyzyjny. Małe, niezbyt wykształcone, niewyspecjalizowane elity feudalne czy monarchiczne mogły z lepszym lub gorszym skutkiem polegać na sobie samych, z nikim nie dzieląc brzemienia decyzji. Demokracja w naszym dzisiejszym rozumieniu pojawia się dopiero wtedy, gdy bagaż decyzyjny nabrzmiewa tak bardzo, że stare elity nie potrafią się z nim uporać. Druga fala przyniosła ze sobą rozbudowany handel, znacznie głębszy podział pracy, a także wydźwignęła społeczeństwa na zupełnie nowy poziom skomplikowania i w ten sposób spowodowała tego samego rodzaju implozję decyzyjną, którą wiedzie dziś ze sobą trzecia fala. Zdolności decyzyjne starych elit okazały się niewystarczające i trzeba było nowych elit i subelit, aby uporały się z bagażem decyzji. W tym zaś celu trzeba było zaprojektować rewolucyjne instytucje polityczne. Wraz z tym, jak rozwijało się i dalej komplikowało społeczeństwo industrialne, elity odpowiedzialne za jego integrację - "technicy władzy" - nieustannie potrzebowały zastrzyku świeżej krwi, aby podołać bagażowi informacyjnemu. Był to niewidoczny, a zarazem nieunikniony proces, dzięki któremu klasa średnia coraz silniej była wciągana na arenę polityczną. To owa potrzeba skutecznych decyzji politycznych prowadzi do łamania systemu przywilejów, wytwarzając coraz więcej nisz, które wypełniać trzeba z niższych poziomów hierarchii społecznej. Jest to być może uproszczony obraz życia społecznego, niemniej poucza nas on, że zakres demokracji mniej zależy od dzieł kultury, Marksowskich klas, odwagi wojennej, zdolności retorycznych czy politycznej woli, a bardziej jest zależny od charakteru bagażu decyzyjnego, który dźwiga dane społeczeństwo. Im bardziej wzrasta ów bagaż, tym bardziej wymusi on ostatecznie demokratyczne uczestnictwo w rozstrzygnięciach. Kiedy wzrasta ów bagaż, wtedy problem demokracji przestaje być kwestią chęci czy niechęci, a staje się sprawą konieczności, gdyż bez demokratycznych rozwiązań ustrój społeczny nie może sobie poradzić. Z uwag tych wynika sugestia, że najprawdopodobniej stanęliśmy u progu nowego obszaru demokracji. Chociaż brzemię decyzyjne przytłacza dziś prezydentów, premierów i rady ministrów, to zarazem - po raz pierwszy od początków rewolucji przemysłowej - otwiera przed nami fascynujące perspektywy radykalnie nowego uczestniczenia w sferze polityki. Potrzeba nowych instytucji politycznych towarzyszy potrzebie nowych form życia rodzinnego, edukacji i organizacji wspólnotowych. Potrzeba ta ma głębokie korzenie w poszukiwaniu nowych źródeł energii, nowych technologii i nowych sposobów produkcji. Odzwierciedla ona przewrót w systemie komunikacji międzyludzkiej i związana jest z potrzebą nowego ukształtowania relacji ze światem nieindustrialnym. Mówiąc krótko, chodzi tu o polityczny odblask tych wszystkich kumulatywnych zmian, które dokonują się naraz w mnogości innych sfer. Jeśli nie widzi się tych powiązań, nie można pojąć sensu wydarzeń, o których każdego dnia powiadamiają nas nagłówki gazet. Gdyby usiłować sprowadzić współczesne konflikty polityczne do wspólnego mianownika, to nie chodzi bynajmniej o walkę bogaczy z biedotą, ważniaków z nieważnymi, nie chodzi o starcie grup etnicznych czy nawet kapitalistycznej wizji świata z wizją socjalistyczną. Najważniejsza walka rozgrywa się dziś pomiędzy tymi, którzy chcą wspierać i utrwalać społeczność industrialną, a tymi, którzy chcą poza nią wykroczyć. Twórcza powinność Zadaniem jednych pokoleń staje się tworzenie cywilizacji, zadaniem innych ich ochrona. Generacje, które rozpoczęły drugą falę, zostały przez warunki zmuszone do działań twórczych. Ludzie typu Monteskiusza, Milla, Madisona musieli dopiero wymyślić większość tych form, które my dzisiaj traktujemy jako oczywiste i stałe. Ponieważ znaleźli się pomiędzy dwiema cywilizacjami, byli skazani na wyobraźnię. We wszystkich sferach życia społecznego: w rodzinach, szkołach, firmach, kościołach, w systemie energetycznym i systemie łączności stajemy w obliczu konieczności stworzenia nowych form trzeciej fali. Tak samo zaczyna dziać się z milionami ludzi w wielu krajach. Nigdzie jednak anachroniczność nie jest bardziej jawna i bardziej niebezpieczna niż w sferze życia politycznego, nigdzie też nie ma większego niedostatku wyobraźni, rzutkości i gotowości do przygotowania przyszłych zmian. Nawet ludzie olśniewająco innowacyjni w miejscu swojej pracy - biurze prawniczym, laboratorium, kuchni, klasie szkolnej, magazynie - drętwieją na samą wzmiankę o tym, że nasza konstytucja i polityczne struktury są przedawnione i wymagają radykalnej przebudowy. Wizja głębokich politycznych transformacji, ze wszystkimi tego niebezpieczeństwami, okazuje się tak przerażająca, że obecny stan rzeczy, skądinąd surrealistyczny i zniewalający, nagle wydaje się najlepszym na świecie rozwiązaniem. Z drugiej strony mamy w każdym społeczeństwie grupkę pseudorewolucjonistów, którzy głęboko zakorzenieni w ideologii drugiej fali, żadnej propozycji nie traktują jako wystarczająco radykalnej: mamy przeto dyluwialnych marksistów, anarchoromantyków, fanatyków prawicowych, rasistowskich demagogów, religijnych zelotów, gabinetowych buntowników i bogobojnych terrorystów, którzy śnią o totalitarnych technokraci ach, średniowiecznych utopiach czy państwach teokratycznych. Nawet wtedy, kiedy w wielkim pędzie wkraczamy w nową epokę dziejową, oni dalej hołubią swoje marzenia, rodem z pożółkłych kart niegdysiejszych traktatów politycznych. Tym jednak, co czeka nas jako efekt zaostrzającego się podstawowego starcia, nie jest spełnienie którejkolwiek z dawnych rewolucyjnych wizji: ani awangardowa partia nie będzie obalać rządzących elit w imieniu zacofanych mas, ani nie dojdzie do żadnego spontanicznego, oczyszczającego przewrotu masowego, który wyzwolić miały akty terroryzmu. Nowe polityczne struktury cywilizacji trzeciej fali nie narodzą się w jednym, gwałtownym zrywie, lecz pojawią się w wyniku tysięcznych innowacji i konfliktów, które na różnych szczeblach i w różnych miejscach rozgrywać się będą przez całe dekady. Wcale to nie wyklucza możliwości użycia przemocy w drodze do dnia jutrzejszego. Przejście od cywilizacji pierwszej fali do cywilizacji fali drugiej jest krwawym dramatem pełnym wojen, rebelii, głodu, wymuszonych migracji, zamachów stanu i okrucieństw. Dzisiaj, gdy stawka jest wyższa, czas krótszy i większe przyspieszenie, niebezpieczeństwa są jeszcze większe. Wiele zależy od zręczności i inteligencji obecnych elit, subelit i superelit. Gdyby miały się okazać równie krótkowzroczne, wyzbyte wyobraźni i sparaliżowane strachem jak większość panujących grup w przeszłości, zwiększy to tylko ryzyko przemocy i gwałtownego unicestwienia samych elit. Jeśli natomiast, przeciwnie, dadzą się one nieść trzeciej fali, jeśli zrozumiej ą potrzebę rozszerzenia formuły demokracji, wtedy mogą same włączyć się w proces budowania nowej cywilizacji, jak zrobiły to najmądrzejsze z elit pierwszej fali, które potrafiły dostrzec nadchodzenie społeczeństwa industrialnego, zbudowanego na technice i potrafiły współdziałać w jego tworzeniu. Warunki zmieniają się w zależności od kraju, ale nigdy dotąd nie było tak wielu dobrze wykształconych ludzi, których zbiorowym orężem jest niebywale rozbudowana wiedza. Nigdy dotąd nie było tak liczne grono osób żyjących w dostatku, który być może niepewny i budzący różne problemy, jest jednak wystarczający, by dać im czas i zapał do obywatelskich trosk oraz działań. Nigdy dotąd nie było tak wielkich rzesz, które mogą podróżować, zapoznawać się z innymi kulturami i uczyć się od nich. Nade wszystko zaś: nigdy dotąd tak wielu nie miało do zyskania tak wiele, gdyby koniecznym i głębokim przemianom zapewnić spokojny przebieg. Elity, chociażby najbardziej wykształcone, same z siebie nie stworzą nowej cywilizacji. Do tego potrzeba będzie energii całego narodu, która jest już dostępna i tylko trzeba pomóc jej się wyzwolić. Powiemy więcej: jeśli zwłaszcza my, żyjący w krajach o najwyżej rozwiniętej technice, za jasny i wyraźny cel obierzemy sobie stworzenie zupełnie nowych instytucji, konstytucji i ustrojów, damy ujście nie tylko energii, ale także czemuś więcej: zbiorowej wyobraźni. Im wcześniej zaczniemy projektować alternatywne rozwiązania polityczne, których podstawą będą trzy omówione wyżej zasady - siła mniejszości, demokracja na pół bezpośrednia, podział decyzji - tym większe mamy szansę na pokojowe przemiany. To próby ich blokowania, a nie one same, grożą zaburzeniami i niepokojami. To wynikające z zaślepienia usiłowania, by bronić tego, co anachroniczne, rodzą niebezpieczeństwo rozlewu krwi. Wynika z tego, że aby uniknąć wstrząsów i przemocy, już teraz musimy się zająć problemem przestarzałej struktury politycznej współczesnego świata. Kwestia ta musi stać się przedmiotem zainteresowania nie tylko specjalistów: konstytucjonalistów, ekspertów od prawa wyborczego, polityków, ale także opinii publicznej: stowarzyszeń, związków zawodowych, kościołów, organizacji kobiecych, grup etnicznych i rasowych, naukowców, gospodyń domowych i biznesmenów. Po pierwsze, trzeba zainicjować możliwie jak najszerszą debatę w sprawie potrzeby nowego systemu politycznego, który byłby dostrojony do wymagań trzeciej fali. Potrzebne będą konferencje, programy telewizyjne, konkursy, ćwiczenia symulacyjne, fingowane konstytuanty, aby uzyskać jak najwięcej świeżych pomysłów, jak najszerzej wyzwolić odwagę myślenia na temat politycznej przebudowy. Trzeba będzie do tego użyć najnowocześniejszych środków, od satelitów i komputerów po kasety wideo i interakcyjną telewizję. Nikt nie wie dokładnie, co niesie ze sobą przyszłość ani co najlepiej będzie służyć społeczeństwu trzeciej fali. Nie należy wyobrażać sobie jakiejś jednej masowej reorganizacji czy jednej rewolucyjnej i totalnej przemiany, która zostałaby podyktowana od góry. Myśleć trzeba o tysiącach świadomych, zdecentralizowanych eksperymentów. W nich nowe modele rozstrzygnięć politycznych wypróbowane zostaną na szczeblach lokalnych i regionalnych, zanim wykorzysta się je na płaszczyźnie państwowej i ponadpaństwowej. Zarazem jednak już teraz trzeba zacząć pozyskiwać zwolenników takich eksperymentów w skali narodowej i międzynarodowej. Z powszechnego dziś zniechęcenia, gniewu i rozgoryczenia w stosunku do rządów drugiej fali demagodzy mogą wykrzesać ogień fanatycznego poparcia dla rządów autorytarnych, ale można je też wykorzystać na rzecz demokratycznej transformacji świata. Gdyby udało się uruchomić wielki proces edukacyjny - dokonywane naraz w wielu krajach antycypujące wprawki w nowej demokracji - wtedy zostałoby zażegnane niebezpieczeństwo totalitarne. Całe miliony ludzi trzeba przygotować do przyszłych przemieszczeń i groźnych kryzysów, jednocześnie wywierając presję na istniejące instytucje polityczne, aby te szybciej poddały się nieuniknionym zmianom. Przy wielkim oddolnym parciu nie można zbyt wiele obiecywać sobie po dzisiejszych nominalnych przywódcach; prezydenci i premierzy, senatorzy i członkowie władz partyjnych w większości nie będą palić się do tego, by kwestionować zasady funkcjonowania tych właśnie instytucji, które jakkolwiek zacofane, zapewniają im pieniądze, prestiż i władzę, a przynajmniej jej pozór. Zdarzą się z pewnością nieliczni dalekowzroczni politycy, którzy przyłączą się do walki o przebudowę w imię przyszłości, większość jednak reagować będzie dopiero wtedy, gdy nie uda się już lekceważyć zewnętrznych nacisków lub gdy kryzys będzie już tak zaawansowany i bliski konwulsyjnych wstrząsów, że nie zobaczą już żadnej innej możliwości. Odpowiedzialność za zmiany spoczywa zatem na nas i właśnie od siebie musimy zacząć, gdyż to siebie musimy nauczyć tego, by nie odwracać się odruchowo z lękiem od wszystkiego co nowe, zaskakujące, pozornie ekstrawaganckie. Oznaczać to będzie wydanie walki wszystkim tępicielom idei, którzy każdą nową sugestię bezzwłocznie usiłują ukatrupić jako niepraktyczną i iluzoryczną, broniąc w ten sposób tego, co dziś praktyczne i rzeczywiste, chociaż zarazem jakże często absurdalne, zniewalające i niefunkcjonalne. Oznaczać to będzie przeto walkę o wolność wypowiedzi, o prawo do głoszenia pomysłów nawet najbardziej heretyckich. Ów proces wielkiej przebudowy zainicjować trzeba teraz, zanim dalsza dezintegracja systemów politycznych sprawi, że na ulice wypełzną siły tyranii i nie uda się już przejść do demokracji XXI wieku drogą pokój ową. Jeśli zaczniemy już teraz, także i my wraz ze swoimi dziećmi weźmiemy udział w fascynującym przeobrażaniu nie tylko zmurszałych struktur politycznych, ale wręcz całej cywilizacji. Podobnie jak niegdysiejsi rewolucjoniści, także i my zdani jesteśmy na twórcze myślenie. KILKA INFORMACJI O AUTORACH Prace Alvina i Heidi Tofflerów przez "Washington Post" zostały określone jako wspaniałe, przez "Wall Street Journal" jako błyskotliwe i elektryzujące, przez "Business Week" jako niezwykle nowatorskie, podobnie zostały przyjęte przez krytyków w innych krajach. Wydane w milionach egzemplarzy w ponad trzydziestu językach, publicznie lub prywatnie cytowane były przez takie postacie ze świata polityki jak Richard Nixon, Yasuhiro Nakasone czy Michaił Gorbaczow. Kiedy Trzecią falę opublikowano w Chinach, została natychmiast zaatakowana jako rozsiewacz "duchowej zgnilizny Zachodu" i wycofana z obiegu. Kiedy jednak po wystąpieniu Deng Xiaopinga ponownie zezwolono na jej sprzedaż, znalazła się na drugim miejscu chińskiej listy bestsellerów. Stała się biblią ruchu demokratycznego, a kiedy ze stanowiska przewodniczącego partii komunistycznej usuwano Żao Ziyanga, który wykazał zbyt wiele zrozumienia dla studentów demonstrujących na placu Tienanmen, jednym z argumentów stało się jego spotkanie z Tofflerami. Chociaż oboje bronią się przed słowem "przepowiednie", argumentując, że nikt nie może znać przyszłości, jest zarazem prawdą, że udało im się z wyprzedzeniem - czasami o kilka dziesięcioleci - opisać wiele zdarzeń, które potem wstrząsały światem. Mówili więc o komputerach, o upadku ZSRR, zjednoczeniu Niemiec, rozpadzie rodziny komórkowej, klonowaniu i kontroli urodzin, o nowych formach organizacji antybiurokratycznych, mnożeniu się nisz rynkowych i nisz komunikacyjnych, o rozwoju aliansów politycznych na rzecz jednej, konkretnej sprawy, o grupach nieformalnych i zainteresowaniu demokracją elektroniczną. Główne prace Alvina i Heidi Tofflerów - Szok przyszłości, Trzecia fala i Powershift (Przejęcie władzy) - tworzą trylogię, która prezentuje spójny model rodzącej się gospodarki i wyłaniającego się społeczeństwa. W ostatniej książce, War and AntiWar (Wojna i antywojna), wypracowanym wcześniej metodom analizy poddają współczesne problemy wojny i pokoju. Jeśli ta czy inna książka państwa Tofflerów zainteresowała Was, bardzo chcielibyśmy się o tym dowiedzieć, szczególnie gdyby nasunęły się Wam pomysły, jak przyspieszyć nadejście w Ameryce trzeciej fali. Wszelkie uwagi prosimy przesyłać pod adresem: The Progress & Freedom Foundation 1250 H Street N W, Suitę 550 Washington, DC 20005 Tel: 202/4842312 Fax: 202/4849326 Poczta elektroniczna: PFF@aol.com 9 15 110