Irena Szczepańska Córka kapitana okrętu Rozdział I Wiosna w Taorminie Malowniczą drogą, wijącą się wśród nagich skał nad szafirowym Morzem Śródziemnym, kroczył dostojnie brunatny osiołek przybrany w purpurowe pióropusze i białe kwiaty pomarańczy. Z powagą ciągnął wózek na dwóch kółkach, malowany w greckie wzory. W wózku tym rozparł się dumnie drugi osiołek... dziesięcioletni Nino Torta. Nino z dumą poganiał odświętnie przybranego osiołka. Zjechał ze stromej ścieżki i znalazł się wśród kwitnących i pachnących gajów pomarańczowych. Utonął wraz z osiołkiem w powodzi kwiatów. Nagle... zza ciemnozielonych oliwek wyskoczyła gwałtownie jasnowłosa dziewczynka. Przestraszony osiołek stanął dęba, wywracając cały pojazd na płot rosnących w pobliżu purpurowych pelargonii. Powstało niebywałe zamieszanie. Osiołek rżał żałośnie, Nino pokrzykiwał, wyłażąc z trudem spod wózka, a nad nimi stała dziewczynka w błękitnej sukience, wybuchając śmiechem. Wesołość jej pozbawiona była nie tylko szacunku, ale nawet współczucia należnego obu osiołkom w tej tragicznej chwili. Razem z nieznajomą tryskało radością niebo zawieszone nad kwitnącą wyspą. Nawet wulkan Etna chował ze śmiechu nos w śniegowy kapturek! Nino usiadł wreszcie na ziemi i rozcierając sińce patrzył na nieznajomą. Jakim sposobem przyfrunęła tu tak nagle dziewczynka z willi "Pod Cyprysami"? Niewątpliwie była ona, bo tylko ona jedna na całej wyspie miała włosy jasne niczym lalka z północnego kraju przywieziona ongiś przez palacza Tortę dla córeczki. Lalka miała włosy sztywne i twarde. Dziewczynka natomiast potrząsała gniazdkiem uwitym przez słońce, a pisklątka jasnych promieni igrały teraz na białym czole dziecka. Oczy miała tak przejrzyste i niebieskie, że podobną barwę otrzymałoby chyba Morze Śródziemne od południowego blasku. Dziewczynka chichocze bez ustanku. Nosek zamienia się ze śmiechu w czerwony grzybek, a buzia wydyma w różową piłeczkę. - Dwa osiołki zrobiły koziołki! - woła, klaszcząc w dłonie. Nino chciał podciąć bacikiem swego rumaka i pojechać dalej, pragnął bowiem w kwiatach zgubić nieznośną dziewczynkę. Ale osiołek zaparł się wszystkimi czterema nogami i nie chce się ruszyć z miejsca. - Jeśli przestaniesz na mnie tak brzydko patrzeć - woła wesoło mała trzpiotka - i zaprosisz do swego ślicznego wózeczka, zrobię "hokus_pokus", a osiołek natychmiast ruszy. Nino wlepił w nią okrągłe oczy. Grube wargi ułożyły się w czerwoną kiełbaskę. Chociaż buzia była jeszcze nadąsana, oczy świeciły już przyjaźnie. Dziewczynka podeszła do osiołka i podała mu na dłoni kawałek cukru. Zwierzątko zastrzygło uszami i zerwało się radośnie. Kłusem podążyło za uciekającą rączką. Mała nieznajoma wskoczyła teraz lekko do wózka i zajęła miejsce obok chłopca. - Jesteś najładniejszą dziewczynką na wyspie - powiedział Nino, zdumiony własną odwagą, - Wiem o tym! - A po chwili dodała: - Hanna twierdzi, że żadna dziewczynka nie ma tak wypłowiałych włosów i zadartego nosa, w którym wiatr bora urządza swoje hulanki. - Twoja Hanna kłamie! - krzyknął, dotknięty za nową przyjaciółkę Nino. - Ale czy Hanna to ta twoja straszna ciotka, o której tyle okropnych rzeczy opowiadają? - Tak! Wiesz przecież, że jestem córką kapitana okrętu, Titą Rizzo. Osiołek mknął teraz wśród bujnej roślinności, ostrożnie wymiajając kolczaste kaktusy. Nino spojrzał na dziewczynkę z przestrachem. - Domyśliłem się tego od razu, gdy znienacka wyskoczyłaś na mojego osiołka, a potem tak ładnie umiałaś do niego przemówić. Przecież tylko ty jedna w Taorminie znasz czary. Zatem wiózł ową legendarną dziewczynkę, niczym księżniczkę z bajki. Przecież nikt inny tylko właśnie ona była tematem baśni i opowiadań sycylijskich dziewcząt, gdy w jesienne wieczory gromadzą się, by wyciskać sok z winogron. O dziewczynce wiedziano niewiele i może to właśnie podsycało ciekawość. Ale jeszcze mniej o jej ciotce, wysokiej pani z popielatymi włosami i szarymi, dużymi oczami. Wieśniaczki i robotnicy, pracujący w winnicach, prawie nie znali swej pani. Była obca, zimna i nieprzystępna - bano się jej. Przerażała po prostu zabobonnych ludzi. Benita, zdrobniale zwana Titą, była wysmukła i wiotka jak włoska topolka. Nino starszy od niej o dwa lata nie przewyższał jej wzrostem. - Zawiozę cię do mojej chatki w Castel Mola - oznajmił jej uprzejmie. - Lepiej pojedź ze mną do willi "Pod Cyprysami". Hanna nie wie, co się ze mną stało. - Dobrze, ale musisz mi przyrzec, że twoja okrutna ciotka nie upiecze mnie i nie zje. - Nie obawiaj się - odparła poważnie - moja ciotka nie lubi mięsa oślego, więc ty i twój przyjaciel możecie bez obawy wjechać do naszego ogrodu. Dostaniesz kawałek smacznego placka, a twój przyjaciel wonnego sianka. Ale przedtem dokonasz bohaterskiego czynu. Nino słyszał o bohaterach skaczących w morze ze skał, by ratować tonące dziewczęta lub holować zbłąkane łodzie. Przecież tego chyba nie każe mu wykonywać niezwykła dziewczynka spod cyprysów. - Przed jedzeniem umyjesz ręce - oznajmiła podkreślając dobitnie słowo "umyć". - Aaaa... jeśli są czyste? - westchnął, patrząc na dłonie oblepione błotem i ziemią przy gramoleniu się spod wózka. - Od zbyt częstego mycia niszczy się skóra i wypadają dziury w rękach. - Niestety, mój drogi, bohaterstwo wymaga odwagi i poświęcenia. Wjeżdżali do miasteczka. Osiołek biegł radośnie potrząsając pióropuszami. Kamiennymi schodami stromych ścieżek szły wieśniaczki prowadząc objuczone muły lub popędzając stada białych kóz. Czarnowłose dziewczęta zatrzymywały się i klaskały z zachwytu w dłonie na widok jadących dzieci. - Powiedz, jak się nazywasz i czyj jest ten piękny wózek, zaprzężony w rozkosznego osiołka? - zapytała chłopca jasnowłosa pasażerka. - Nazywam się Nino Torta, a wózek i osiołek są moją wyłączną własnością. - Jak to uroczo, Nino! Ty chyba sypiasz w stajni z nim. - My nie posiadamy stajni, bo jesteśmy bardzo biedni - oznajmił Nino z taką dumą, jakby ogłosił się posiadaczem przepięknej wyspy Isola Bella. - Osiołek sypia z nami w izbie. - Jeśli jesteś taki biedny, to skąd masz tego przyjaciela? - Mamusia mówi, że osiołki to najwierniejsi przyjaciele. A tego dostałem, gdy skończyłem dziesięć lat. - Co, ty masz już dziesięć lat? Jeszcze z osiem i będziesz starcem - westchnęła zmartwiona dziewczynka. Zafrasowali się oboje, bo oto stanęli w obliczu starości, której pędu nie mogą powstrzymać. - Mój tatuś - ciągnął dalej Nino - przebywa obecnie na Oceanie Indyjskim. Pamiętał jednak o moich urodzinach i przysłał mamusi pieniądze. Oszczędzał cały rok, przeznaczył bowiem sporą sumkę na kupno najpiękniejszego wózka i osiołka. Przyjaciel mój urodził się tak jak ja w CastelŠMola i jest najmądrzejszym osiołkiem na całej wyspie. - Jaka szkoda, że nie umie mówić. Niejednego nauczyłby cię, mój drogi. - Osiołka zastąpi mój tatuś - odparł chłopiec poważnie - gdy tylko powróci, nauczy mnie wszystkiego, co jest na świecie, a nawet dużo, dużo więcej. - Czy twój tatuś często przyjeżdża? - O, nie! Mój tatuś jest palaczem na okręcie. Nie może często przyjeżdżać. Zaledwie parę razy do roku. - Mój tatuś nie przyjeżdża nigdy - westchnęła dziewczynka. - To dziwne - zdumiał się chłopiec - przecież twój ojciec to kapitan Rizzo, pod którego rozkazami służy mój tatuś. Powinni więc zawsze razem przybywać. I nagle przed oczami chłopca stanęła postać ukochanego ojca. Niski, krępy, niezmiernie dobry i łagodny, uwielbiany przez wszystkie dzieci i zwierzęta w całym Castel Mola. W dniu jego przyjazdu dzieciaki gromadzą się tłumnie, by słuchać cudownych opowiadań starego marynarza. Każdy otrzymuje mały upominek od tego najzacniejszego z ludzi. Ile gwaru i radości przywozi z dalekich, południowych mórz do cichej chatki nad przepaścią! - Mój tatuś nie przyjeżdża nigdy. Pogniewał się na Hannę, że zamiast chłopcem jestem dziewczynką. - No, pewnie! - wykrzyknął ze zrozumieniem Nino. - Jak twoja mądra ciotka mogła być aż tak nierozsądna. Obraziła kapitana Rizzo, a ciebie skazała na chodzenie całe życie w sukience. Wjechali w uliczki starożytnego miasteczka o płaskich dachach i kamiennych schodach. Okna otwierały się i wszędzie witano dzieci wesołymi pozdrowieniami, a czasem ktoś rzucił im gałązkę kwiatów. - Tatuś, na wiadomość że jestem dziewczynką, odjechał w daleki świat i już nie wrócił. Opowiadała mi to moja piastunka Beppa. Hanna nigdy o nim ze mną nie mówi. - Sądzę, że mój ojciec postąpiłby tak samo, gdyby po powrocie z Oceanu Indyjskiego dowiedział się nagle, że zamiast chłopca ma drugą córkę. I z całą wzgardą charakterystyczną dla ludów Wschodu i Południa, krzyczał: - Dziewczyna, dziewczyna! Cóż to za straszna rzecz przyjść na świat dziewczyną! Mój ojciec zrzuciłby mnie ze skały, gdybym tak dziś na przykład zmienił się w jego córeczkę. - Ale masz przecież siostrzyczkę ukochaną przez ojca. - Ach, to inna sprawa - wybuchnął - takiej, jak nasza Bianka, nie ma na całym świecie. Nic dziwnego, że wszyscy ją kochają. Trudno było walczyć z jego argumentami! - Słuchaj, Nino - szepnęła Benitka. - A gdybym nosiła takie jak ty ubranie, pływała i jeździła wierzchem na osiołku, czy stałabym się podobna do chłopca? Dla Nina było to do tego stopnia nieprawdopodobne, że wzruszył jedynie ramionami i nie raczył odpowiedzieć. Nino, najleniwszy uczeń w klasie, był mistrzem w pływaniu i boksie. Na zawodach najmłodszych asów sycyliskich otrzymał złoty medal przytłaczający swą wspaniałością ubogą chatkę w Castel Mola. Przejechali miasteczko i znów utonęli w słonecznych gajach i ogrodach. Zbliżali się wolno do willi "Pod Cyprysami". Brama była otwarta, więc osiołek stanął dopiero przed białą kolumnadą ganku. Na dźwięk jego dzwoneczków wyszła wysoka pani, o której tak straszne rzeczy opowiadały dziewczęta. Nino zamknął oczy i ze strachu zatrzymał oddech. - Hanno, oto moi dwaj nowi przyjaciele. Kochane osiołki drżą ze strachu, że ich natychmiast pożresz, nie popijając nawet winem. - Nie obawiajcie się, mili osiołkowie. Nie zjem was, albowiem nie chcę sobie zepsuć apetytu na doskonały placek. Nino otworzył okrągłe oko i ujrzał wysoką, wspaniałą panią, uśmiechającą się dobrotliwie, Toteż gdy żadna straszna rzecz nie nastąpiła, wyskoczył ze swego wózka i powitał ją ukłonem, który wypadł niezgrabnie. Osiołkowi dano świeżej wody i wonnego siana. Dzieci usiadły na schodach willi, popijając kozie mleko pachnące migdałami i rozmarynem. ŠJakże tu było pięknie! Ale Nino pomyślał, że w jego ubogiej, wiszącej nad przepaścią chatce było piękniej. Nagle poklepał się po czole. Przecież jutro niedziela i mamusia na cześć jego dziesiątych urodzin pozwoliła zaprosić do szarego domku wszystkich rówieśników. - Tito, czy twoja Hanna pozwoli ci jutro przyjść do mnie? - zapytał nagle chłopiec, olśniony, a zarazem przerażony śmiałością tej propozycji. Dziewczynkę natomiast ogromnie uradowało to zaproszenie. Potrzebowała jedynie zgody ciotki. Hanna niechętnie patrzyła na przyjaźń Tity z miejscowymi dziećmi. Ale nie była w stanie jej zapobiec. Na gorącą prośbę Benity trudno było dać odmowną odpowiedź. Nino jakkolwiek nie bardzo mądry, był dobry, nie obawiała się więc jego złośliwości. Ustąpiła, ale po chwili żałowała swojej słabości. Dziewczynka przystanęła nagle, podniosła główkę i topiąc swe przejrzyste niebieskie spojrzenie w popielatych oczach Hanny, zapytała: - Dlaczego mój tatuś nigdy nie przyjeżdża? Ojciec Nina pływa na tym samym okręcie, a jednak dwa razy w roku odwiedza dzieci i bardzo kocha córeczkę Biankę. Tego właśnie obawiała się nieszczęśliwa Hanna. Tych pytań zadawanych przez dzieciaki. Lata całe żyła zupełnie samotnie, nie stykając się wcale z miejscową ludnością. Chciała uchronić ukochaną siostrzeniczkę przed niemądrą gadaniną prostaków. Ale dziewczynka wyrwała się spod jej opieki i sama zaprzyjaźniła się z ludźmi. Była bardzo towarzyska i wesoła. Nie umiała być sama. Hanna wolała nie odpowiadać na pytania Benity. - Odprowadzimy teraz Nina do jego chatki - oznajmiła dziewczynce. - Mamusia jego na pewno martwi się długą nieobecnością dziesięcioletniego mężczyzny. Nino czekał niecierpliwie, skrobiąc za uchem przyjaciela. Uradowało go towarzystwo dziewczynki, ale nade wszystko zapowiedziana, jutrzejsza wizyta. Teraz ruszyli wszyscy troje, prowadząc zmęczonego osiołka. Przeszli wolno miasteczko, kwitnące na ruinach greckiej sztuki. I znowu kroczyli stromą ścieżką, wiodącą do malowniczej wioski Nina, położonej uroczo nad przepaścią. Szli dłuższy czas, śmiejąc się i śpiewając. Wykrzykiwali dziecinne wierszyki, lub odgadywali łatwe zagadki. Zmęczony osiołek gubił w drodze purpurowe pióropusze i białe kwiaty pomarańczy. Nino prowadził go z czułą troskliwości. Osiołek był bowiem dla niego niczym żywy człowiek, cierpiący i rozumiejący. Między niebem a przepaścią wisiał domek Nina, jak szare gniazdko zabłąkanego ptaka. Chłopiec opowiadał, że w czasie burzy wszyscy skrzydlaci przyjaciele zlatują się do ich chaty, napełniając ją wrzawą i świergotem. - Przyjdę do ciebie jutro - rzuciła na odchodnym dziewczynka. Żegnali się ze sobą tak serdecznie, jakby całe dzieciństwo przebywali razem. A osiołek, sprawca ich przyjaźni, poruszał radośnie zmęczonym łbem. Na progu domku stała matka Nina, trzymając za rączkę córeczkę. Bianka to po włosku biała. Imię jej wcale nie pasowało do hebanowego kłębuszka rozczochranych włosiąt i ciemnych jak sadza oczu. Matka Nina miała włosy czarne, prawie granatowe, jak jej dzieci. Ale tusza jej przerażała po prostu. Trudno było uwierzyć, że podłoga chatki nie załamała się pod panią Torta i że wszyscy nie runęli w przepaść. Wykrzykiwała w stronę Benity wyrazy przyjaźni i radości, a echo niosło je, rzucając o białe skały. Nino podbiegł ku matce, zawisł na jej szyi, potem porwał na ręce małą Biankę, wirując z nią wśród krzyku i śmiechu. Tita z Hanną powracały tą samą dróżką w stronę Taorminy. Błękitne morze było teraz zupełnie purpurowe i złote jak królewski płaszcz koronacyjny. Sunęły po nim skrzydlate żaglówki niby wielkie trójkątne motyle, motorówki warczały z oddali, łodzie rybackie kołysały się, przywiązane do brzegu. Na horyzoncie ukazał się okręt liliowy od blasków i słońca. A nad tym wszystkim rozpostarła ramiona pachnąca najwykwitniejszymi zapachami świata wiosna sycylijska. Hanna zapadła w głęboką zadumę. Nie widziała czarującego obrazu, roztaczającego się dokoła niej. Myślą cofnęła się o dziesięć lat. O tej samej porze wiosennej w dalekim, zimnym kraju Ewa, matka Benity, więdła z dnia na dzień w tęsknocie za taką właśnie wiosną sycylijską. I nagle wróciła do Hanny polska wiosna, zimna,a jednak taka pełna powabu, że biedna Hanna zachłysnęła się tęsknotą. Ach, ta Halszka Brochwiczowa, straszna ruda Halszka! To ona wyciągnęła głodną wrażeń Ewę w ową szaloną podróż! Gdyby nie turecka eskapada dwóch zwariowanych fantastek, ona, Hanna i to biedactwo Benita nie byłyby całe życie wygnankami. Halszka Brochwiczowa... co się z nią stało? Taka piękna i utalentowana?Í! I ten jej głos, który porywał każdego! Ogniste światła, jak rude włosy Halszki, gasły teraz na niebie i morzu. Powoli zapłonęły światełka i odbijały się w falach migotliwych łańcuszkiem. - Zawsze trzeba tęsknić - myślała Hanna i ruchem macierzyńskim przygarnęła Benitkę. - Dobrze, że chociaż to dziecko nie zna tortur nostalgii, tej najstraszliwszej choroby cudzoziemców. Tita szła cichutko, nie przerywając myśli Hanny. Tylko w przedwieczornym mroku lśniły jej włosy jak małe słoneczka, zwinięte w loki. Długie rzęsy, niby czarne jaskółki, strzegły błękitnych oczu dziewczynki. ŠPodobnych im nie było na całej wyspie. Rozdział II Chłopiec z nieznanego kraju Hanna schylała jasną głowę nad morwowymi liśćmi. Uwielbiała swe jedwabne pracowniczki, zaklęte w śmieszne poczwarki. Ten codzienny cud przyrody zachwycał ją stale z jednakową siłą. Chciała wyjaśnić cały ów proces Benitce, ale dziewczynka nie zwracała najmniejszej uwagi na słowa ciotki. - Co wyrośnie z tej dzikiej dziewczyny? - myślała z goryczą Hanna. Benita od świtu gnała winnicami i gajami nad morze. Wspinała się na ostre skały, niszczyła wszystkie sukienki, właziła na palmy i zeskakiwała znienacka na przerażonych ludzi. Uganiała z najnędzniejszymi dzieciakami, odwiedzała ubogie domki i zjadała tam najprostsze potrawy, pogardzając wykwintną kuchnią Hanny. Gdy wracała po niebywałych eskapadach, nigdy nie opowiadała ciotce o swych przeżyć. Mówiła narzeczem sycylijskim, pluła jak chłopaki, żuła jakieś obrzydliwe świństwa, łykała ostrygi i morskie kraby. Š A wszystko to robiła z tą buzią Madonny o słonecznych włosach i błękitnych oczach. Wracając, padała zmęczona pod kwitnące drzewa. Kiedy nieco ochłonęła, porywała książki z biblioteki Hanny i namiętnie czytała. Czytała bez pamięci, bez wyboru, bez sensu. Od kilku dni w usposobieniu jej zaszła jeszcze gorsza zmiana. Nie rozmawiała już zupełnie z ciotką, nie jadła, nie spała, biegała jedynie do sąsiedniej wioski, spędzając cały czas w chatce małego Nina. Razem paśli kozy, razem myli osiołka, a wreszcie gotowali z matką i siostrą długie spaghetti. Hanna miała już tego dość. Postanowiła kategorycznie zlikwidować tę przyjaźń. Š - Słuchaj, Benitko, nie pójdziesz już do Nina. To nie ma najmniejszego sensu. Zaniedbujesz naukę, a równocześnie zabierasz czas pracującym ludziom. Żałuję bardzo, że pozwoliłam ci kiedyś na te odwiedziny. To, co obecnie wyprawiasz, przechodzi wszelką miarę. Zrozum, że Nino to prostak, nieokrzesany, od którego nie nauczysz się niczego dobrego. Oczy Tity zgranatowiały z oburzenia. Zacisnęła wargi, nic nie odpowiadając. Wchodziły z ciotką do białej willi. Hanna postanowiła dziś poważnie rozmówić się z dziewczynką i dlatego wprowadziła ją do pokoju zmarłej matki. Ciotka traktowała dziewczynkę zupełnie jak dorosłą osobę. Nie lubiła pieszczotliwości i miękkości w stosunku do siostrzenicy. Obawiała się, że nadmierna łagodność może wypaczyć charakter dziecka. Wychowywała ją więc surowo, chłodno i bardzo trzeźwo. Nastrój pokoju matki miał dla dziewczynki zawsze niewysłowiony urok. Kapitan Rizzo urządził ten pokój przed laty, chcą sprawić przyjemność ukochanej żonie. Chociaż pokój ten znajdował się sycylijskim pałacyku, panował w nim duch starego polskiego dworu. W oknach firanki, białe, w drobniutkie niebieskie kwiateczki, ozdobione falbanami. Pod oknem biedermeierowskie biurko z niezliczoną ilością szufladek. Stylowe łóżko pokryte złotą lamą w srebrne kwiaty. W rogu pokoju przytulił się do ściany trójkątny kominek, zgasły przed laty w dniu urodzin Benity i śmierci Ewy. Nad kominkiem wisi portret Ewy gdy miała lat osiemnaście. W białej sukni z bukietem kwiatów. Obraz nieco pretensjonalny, stonowała go jednak i złagodziła odległość lat i tragedia śmierci. Na innych ścianach rozsiadły się zabawne damy w śmiesznych kapeluszach na bardzo wysokich fryzurach. Hanna podeszła do kominka, który zgasł wraz z życiem siostry. Przysunęła fotel, a Tita usiadła przed nią na skórze tygrysa. Fartuszek dziewczynki był oczywiście w strzępach, ręce pokaleczone, włosy rozsypane i pozwijane na końcach w twarde kłębki, które jedynie żelazny grzebień potrafiły rozczesać. - Mam zmartwienieÍ! - oznajmiła nagle Tita impertynencko. Spojrzała na ciotkę niemal wyzywająco. Wiedziała, że cała surowość i gniew Hanny muszą ustąpić wobec jej zmartwienia. - I nawet, ciociu, nie będziesz mogła z niego drwić - dodała groźnie. - Nie wyśmiewam się nigdy z cudzych zmartwień, choćby były nawet nieprawdopodobnie zabawne. Ale musisz mi powiedzieć, co cię tak bardzo zasmuca, moje dziecko. - Ton był lodowaty, ale jakieś ciepłe nuty wibrowały na samym jego dnie. - Ciociu Hanno! Jedźmy do Polski! - zawołała gorąco dziewczynka. Hanna oparła się gwałtownie o poręcz fotela. Wybuch Tity był dla niej Šprawdziwą niespodzianką. Czyżby ten diabełek z niebieskimi oczami odczytał własne pragnienie, ukrywane przed dziewczynką tak zręcznie w ciągu tych ośmiu lat? - Skąd ci to przyszło na myśl? - wykrzyknęła rozpaczliwie. - Dziwisz się, że co dzień biegam do Nina. Wyobrażasz sobie, że tylko po to, by poskrobać za uchem osiołka? Czy wiesz, kto był przez tych kilka dni u Nina? Przyjechał do niego dziwny chłopiec, który mówił tak samo jak ty i ja, ciociu. Umilkła chcąc sprawdzić efekt, jaki wywołała ta niezwykła wiadomość. - Cóż w tym niepojętego? - westchnęła z uśmiechem Hanna. - Czyż od dzieciństwa nie uczę cię, że jest daleko, za morzami, wspaniały, choć zimny i biedny kraj, gdzie wszyscy mówią tak jak ty i ja? - Tak, i dlatego właśnie chcę tam pojechać! To kraj z jakiejś niezwykłej bajki. Zawsze myślałam, że mowa, jaką mnie oprócz italskiej uczyłaś, to język jedynie nas dwóch. I że tylko my dwie na świecie możemy się nim posługiwać. Sądziłam, że wymyśliłaś go, by stara Beppa nie rozumiała, gdy mówimy o przypalonej zupie, że stworzyłaś takie słowa, by nimi opowiadać najpiękniejsze historie. - Jaka ty jesteś niemądra - westchnęła ciotka - przecież od dwóch lat czytujesz polskie książki. - Tak, to prawda, ale myślałam, że to napisałaś ty, ciociu, dla mnie. Wierzyłam, że jesteś niezwykłą, wszechpotężną wróżką i marzyłam nieraz, leżąc pod kwitnącymi pomarańczami, że jednego dnia zmienisz całą wyspę w dziwne królestwo, w którym wszyscy będą musieli mówić tak, jak ty zechcesz. Przecież to byłaby najpiękniejsza bajka. - Oj dziecko, dziecko. Wychowuję cię tak trzeźwo i prosto, a ty toniesz po prostu w fantazji, nie mogąc jej w żaden sposób opanować. - I nagle, ciociu, spotykam czternastoletniego, dorosłego człowieka. Ten mówi, że jest kraj, w którym wszyscy tak mówią jak ty i śpiewają takie piosenki, jakie ty nucisz nad jedwabnikami. Że nawet wszystkie dzieci modlą się wieczorem tymi, co ja słowami. Oczy jej lśniły, jak morze w czasie rozpętanej burzy. - Ciociu, ja muszę tam pojechać, Muszę, muszę, muszę, bo inaczej umrę z tęsknoty, zabiję się, rzucę ze skały, utopię w morzu lub wyskoczę prosto w przepaść z domku Nina. Zacisnęła pięści, jakby chciała walczyć z ciotką. - Romantyzm szalonego kapitana i tęsknota Ewy - pomyślała ze smutkiem Hanna. Jeśli w charakterze dziewczynki znajdzie się jeszcze stalowy upór marynarza, to w jaki sposób, ona, Hanna, powstrzyma bieg wypadków decydujących o życiu dziecka. Chcąc odwrócić uwagę Benitki zapytała: - Jak się nazywa ten mały Polak z Castel Mola? - Ma bardzo zabawne imię. Twarde i zgrzytające. Jurek... Jerzy! Zupełnie jakby ktoś nożem rysował po szkle. - O, w Polsce to bardzo częste imię - uśmiechnęła się Hanna. - Jurek - ciągnęła Tita - ma ciemne włosy, ale zupełnie innego koloru, niż nasi chłopcy z Taorminy. Kolor jego włosów przypomina pieczone kasztany, a oczy ma jak syjamski kot. Jurek Brochwicz jest synem sławnej śpiewaczki występującej obecnie w Neapolu. Jurek zrobił wycieczkę na Sycylię, by poznać syna okrętowego palacza, z którym się zaprzyjaźnił. - Brochwicz, syn śpiewaczki? - zdumiała się Hanna. Ależ to na pewno Halszka, ruda Halszka Brochwiczowa, najserdeczniejsza przyjaciółka Ewy i jej towarzyszka z zagranicznej podróży. Oczywiście Halszka zapomniała, że Hanna mieszka w Taorminie. Tyle lat nie widziała tej kobiety. Podobno zaopiekowała się nią jakaś Włoszka. Przecież Halszka była bardzo biedna. Odkąd umarł jej mąż, pracowała razem z Ewą w biurze podróży. Cała przeszłość stanęła żywo przed oczami Hanny. Oczywiście Halszka śpiewa pod pseudonimem i dlatego Hanna nic o niej nie wiedziała. - Ciociu, sprzedajmy wszystko i jedźmy do Polski! - Ewa! - pomyślała z lękiem Hanna. - Ta sama nuta gorąca i bezkompromisowa w jej głosie. To samo niezwyciężone pragnienie. Tylko tamta wyrywała się z kraju na nieznaną Sycylię, a ta chce porzucić Sycylię dla nieznanego kraju! I nagle usłyszała najwyraźniej błagalny szept Ewy: - Czy wiesz, że w Taormienie kwitną oleandry, Palermo wyzłocone jest słońcem, a na Capri królują róże? - Jurek mówi, że w Polsce też jest morze, jeszcze piękniejsze niż Śródziemne. Pojedziemy wszyscy razem. Nino zostanie polskim marynarzem, Jurek kapitanem, a później admirałem. - Moje dziecko - powiedziała bardzo chłodno Hanna, czując że jeśli i ją opanuje sentymentalizm, to rozpłyną się obie za chwilę we łzach, westchnieniach i spazmach - nie możemy pojechać, bo nie mamy pieniędzy. Posiadłość tę zostawił nam twój ojciec, ale sprzedać jej nie wolno. Jest nam ona dana, lecz nie poparta żadnym aktem prawnym. Oficjalnie jest ona własnością twego ojca. - A gdyby jednak tatuś pozwolił ją sprzedać? Przecież nigdy nas nie widuje i nie korzysta z tych pieniędzy, które daje nasza posiadłość. Trzeba do niego napisać, czy się zgadza? Może odpisze, może przyjedzie... Š- Nie! - zawołała brutalnie Hanna - nigdy nie odpisze i nie przyjedzie. - Zobaczymy! - wykrzyknęła dziewczynka jeszcze ostrzej, jak gdyby wyzywała do walki nie tylko ciotkę, ale wszystkie moce i potęgi, miotające burze, rozbijające zbłąkane statki i zatapiające lekkomyślne żaglowce. Teraz nie odczuwała żadnego smutku. Wierzyła, że ojciec kiedyś przyjedzie, musi przyjechać! Pojadą razem do tego fantastycznego kraju, po należną im radość. Ojciec przyjedzie! Może już dziś? Przybędzie wielkim białym parowcem, który z jego woli zatrzyma się w porcie. Na jego rozkaz marynarze spuszczą schodki i zbiegnie on, obcy, tajemniczy kapitan. I podnosząc się cichutko z ziemi, wybiegła z pokoju. Š Podążyła na przystań. Cała ludność wyległa na powitanie okrętu. Jego przyjazd był dla nich największą radością i atrakcją. Był tym, czym teatr, zebrania towarzyskie i miłe spotkania. Każdy biegł do przystani z jakąś nadzieją w sercu. Wszyscy na coś czy na kogoś czekali. Byli tu ludzie czekający na wielkie zdarzenie całe swoje życie. I nigdy go nie przeżyli. Zapytani pewnego dnia na co czekają, nie potrafiliby odpowiedzieć. Jednak to napięcie nerwów, ta nieustanna nadzieja dawały tym biedakom chwile przyjemnej emocji. Statek z wolna przypływał, powiewając ku nim wielką smugą dymu. Syrena ryknęła przeraźliwie, a parowiec bezszelestnie sunął do brzegu. Fale rozstępowały się, rozbijały o przybrzeżne skały, jakby robiły mu miejsce na morzu. Benita stała w tłumie, wpatrzona w rozpostartą trójbarwną chorągiew, powiewającą dumnie z masztu. Przerzucono schodki na ląd. Poczęło wybiegać na nie mrowie ludzi, krzyczących i wymachujących kapeluszami, chustkami i trzymanymi w rękach walizkami. Na lądzie padali w objęcia czekających. Wykrzykiwali głośno! Potem odwracali się, by pożegnać okręt, unoszący przecież kawałek ich życia. Na Titę nikt nie spojrzał nawet. Dziewczynka widziała, jak na okręt wbiegł po schodkach mały Polak, Jurek Brochwicz. Stanął potem za burtą i przechylony rozmawiał z Ninem. Jego czupryna błyszczała w słońcu jak rozpalona miedziana moneta. Benita chciała podbiec, opowiedzieć mu coś o ciotce i całej rozmowie. Ale on jej nie widział, a dziewczynce trudno było przekroczyć ten zgiełkliwy tłum. Titą szarpnął ból na widok odjeżdżającego chłopca. Czuła, że wraz z nim zrywa się ostatnia złota nić łącząca ją z nieznanym krajem. Okręt odpłynął, wykręcił się bokiem, Jurek leżał cały na burcie, a jeszcze wymachiwał w kierunku przyjaciela. Ludzie wracali do domu ze swymi niespełnionymi pragnieniami. Dopiero teraz spostrzegł Nino swą przyjaciółkę. Podbiegł ku niej radośnie. Widząc granatowy smutek zasnuwający jej źrenice, poczęstował dziewczynkę doskonałym plackiem. Gryźli go teraz łakomie, a po chwili już Tita wybuchnęła głośnym i hałaśliwym śmiechem. - Nino, od dziś zaczynam być chłopcem. - Ty wszystko potrafisz - odparł z uznaniem chłopiec, bowiem w czasie tych kilku dni nabrał do niej bezgranicznego zaufania. Od tej chwili spotykali się co dzień na wyniosłej skale, w ruinach taormińskiego zamku. Tu knuli i układali fantastyczne eskapady. Oczywiście wszystko to wymyślała Benita, a Nino posłusznie wykonywał jej plany. Siedzieli obecnie w tych malowniczych ruinach i wykrzykiwali radośnie na widok obłoczków, wyrzucanych przez Etnę. - Och, tak nudno, aż Etna ziewa - zaśmiała się dziewczynka. - Trzeba urozmaicić życie w Taorminie. Od pewnego czasu Benita chodziła już w spodenkach i koszulce sportowej, odrzucając zupełnie strój dziewczynki. - Wiesz co, Nino? Musimy zorganizować całą wielką bandę sycylijskich rozbójników. Rozumiesz? Nino patrzył na nią przerażonymi oczyma. - Zbierzesz wszystkich swoich kolegów, co wieczór przebrani za straszliwych zbirów będziemy napadać na winnice i sady. Oczywiście, to tylko tak na niby. Nikomu krzywda się nie stanie. - A jeśli nas wyrzucą ze szkółki? - westchnął trwożliwie chłopiec. - To się sami będziemy uczyć! - zawołała buntowniczo. Istotnie! Zorganizowali bandę szkolnych dzieciaków. Przystrojeni w peleryny i wielkie kapelusze jeździli na mułach i osiołkach. Nie było dość stromej skały, której banda nie zdobywałaby z odwagą godną lepszej sprawy. Codziennie urządzano rekordy pływackie, mając za cel uroczą wysepkę Isola Bella, na której zatknęli biało_czerwony sztandar, godło Benity. Ale zabawy te poczęły niepokoić starszych. Nad Ninem roztoczyła opiekę mieszkająca w Neapolu ciotka, która zabrała go do siebie i tam zaczęła posyłać do szkoły. I Benita znów pozostała sama ze swym niezaspokojonym pragnieniem urastającym do rozmiarów najistotniejszego celu życia. Rozdział III Święto winobrania Nigdy jeszcze nie obchodzono święta winobrania tak wspaniale jak tego niezapomnianego dnia. Małe domki o płaskich dachach na równi z wysmukłymi willami o greckiej kolumnadzie otwierały zdumione okna, patrząc z podziwem na to, co się dokoła rozgrywało. Łodzie rybackie, dwukonne wózki, osiołki, muły i koniki zdobne w bażańcie pióra uginały się pod ciężarem złotawych kiści winogron. Sady, ogrody i skały oświetlono niezliczoną ilością wielobarwnych lampionów, rozwieszonych uprzednio przez rozśpiewane dzieci. Całą Taorminę ogarnął dreszcz, rozkoszny dreszcz dojrzałych winogron. Tylko Etna, nie ulegając gorącej atmosferze, ponownie włożyła swój śnieżny kapturek. Ale nie święto winobrania budziło ten niezwykły nastrój w mieszkańcach. Oto dziś, w takt zapadających, błękitnych godzin wieczoru podąży ogromny korowód ludzi do białej willi "Pod Cyprysami". Już widać, jak krętymi ścieżkami wchodzi do miasteczka ten niezwykły orszak. Rozpalone pochodnie lśnią gamą świateł. Całe wybrzeże drży od śpiewu i okrzyków. Pierwszy raz dumna cudzoziemka spod cyprysów urządza wielką ludową zabawę w obrębie swych gajów i ogrodów. Zaprosiła na nią wszystkich robotników pracujących w słonecznych winnicach, ich żony i dzieci. W dniu tym wstęp do wspaniałych ogrodów mieli wszyscy rybacy, wieśniaczki z Castel Mola, drobni kupcy, handlarze owoców, mali sklepikarze, hodowcy jedwabników, a nawet... żebracy. Wszyscy ci, których dumna pani nigdy przedtem nie widziała. Całe miasteczko i okolica przeciąga teraz z radosnym zdumieniem. Pochodnie czerwono znaczą szlak ich wędrówki. - Dziś rozpoczyna się siedemnasty rok Tity Rizzo - mówi do siebie Benita. - Co mi przyniesie ten rok? Czy to będzie właśnie ten wymarzony, który przeżywa się tylko raz? A potem jest syntezą młodości i urodą życia! Patrzyła w zadumie na zbliżający się pochód świateł, blasków i kwiatów, ognistym wężem zdążający na wzgórze. Cieszyło ją niewymownie to święto, w którym biorą udział ci ludzie tak bliscy sercu dziewczynki. Tita znała ich wszystkich od dziecka, darzyła przyjaźnią te urodziwe dziewczęta, znała chłopców o oliwkowej cerze i aksamitnych spojrzeniach, obserwowała ich rodziny, brała udział w ich troskach i radościach. Przez uchylone okna pokoju Benity płyną dźwięki kapeli. W blaskach pochodni przesuwają się sylwetki dziewcząt zawieszających festony kwiatów na wysmukłych kolumnach willi. Chłopcy włażą na drzewa dekorując je kolorowymi lampionami. Ostatnia chwila, by zrzucić z siebie męski strój i włożyć białą, przybraną kwiatkami sukienkę. Łagodny wiaterek wydyma muślinowe firanki. Tita staje przed owalnym lustrem i rozczesuje jasne włosy, zwisające jedwabistymi krążkami. - Wyglądam jak reklama kwiatów osmażonych w cukrze - westchnęła, przypinając do włosów gałązkę białej róży. Tita nie lubiła chodzić w sukni, ale Hanna rozkazała, by dziewczynka tego dnia nareszcie zrzuciła chłopięce przebranie. Najtrudniej było jej chodzić na wysokich obcasach. Gwar pod oknem rozdarła nagle syrena okrętowa. Benita gwałtownie wybiegła z pokoju. Od ośmiu lat co dzień patrzono na nią, zdążającą na powitanie statku. Widywano ją stale powracającą smutnie do domu, samotną i tęskniącą. Ale dziś nikt nie zwrócił uwagi na wdzięczną postać dziewczęcą biegnącą do portu. Na wybrzeżu pusto było i spokojnie. Leniwie kołysały się ciemne barki rybackie przycumowane do brzegu. Światła wsączały złote perełki w granatowe fale morza. Okręt płynął, rozsiewając snop blasków na ciemną taflę wody. Sunął jak wielki oświetlony dom rzucony na bujny, błękitny szlak życia. Marynarze przerzucili pomost na ląd. Dwaj młodzieńcy zbiegli po nim gwałtownie. Jeden z nich podążył ku białej sylwetce, krzycząc entuzjastycznie: - Benita, Tita! Moja droga, maleńka przyjaciółka! - Nino, Nino! - cieszyła się. Stanął przed nią krępy brunecik o szerszych okrągłych oczach. Jego gruby kark purpurowiał od nadmiaru tłuszczu i szczęścia. Kwadratowa twarz lśniła potem i zachwytem. - Nino, nie zmieniłeś się nic od chwili, gdy wyłaziłeś niezdarnie spod wózka i osiołka! - wykrzyknęła z beztroskim śmiechem. - Niemożliwe! Zdałem przecież egzamin dojrzałości i wyruszam za parę dni w świat z moim ojcem - odparł dumnie. - Wyobrażam sobie radość staruszka. Zacny, kochany ojciec! Całe życie pracuje tylko dla dzieci i okrętu. Rozradowani tym spotkaniem nie zwrócili uwagi na stojącego obok nich smukłego młodzieńca, uśmiechającego się ironicznie na widok takiej serdeczności. - Nino, może przedstawisz mnie pani - zawołał niecierpliwie. Teraz dopiero spostrzegli, że nie są sami. - Inżynier Brochwicz - mój przyjaciel; Benita Rizzo - moja przyjaciółka. - Czyżby pani była córką kapitana Rizzo? - Tak - szepnęła i zarumieniła się gwałtownie. Widocznie musiał słyszeć o niej od Halszki. Przecież matki ich były niegdyś przyjaciółkami. Brochwicz zapytany, zaprzeczył: - Nie, nigdy nie mówiłem z nią o pani. Matka nigdy nie wspomina przeszłości. Zdziwienie Tity rosło z każdą chwilą. Doskonale wyczuła, że była częstym tematem opowiadań i to niezbyt życzliwych. Ależ któż mógł o niej mówić? Kto wiedział o istnieniu małej dziewczynki, wychowanej wśród kwiatów i zwierząt? Czoło Jerzego poprzecinały liczne zmarszczki. I on wiedział, że nie mówiono o Ticie miło i serdecznie, ale dlaczego? Nie było czasu rozstrząsać tych niezwykłych spostrzeżeń, gdyż należało spieszyć na zabawę. - Wyobraźcie sobie, moja wspaniała ciotka wydaje dzisiaj wielkie przyjęcie. Ucieszy ją niewymownie, że i panowie zaszczycą ją swoją obecnością. - Oczywiście, Benitko - zapewnił gorąco, błyszczący z emocji Nino. - Ale przedtem muszę pojechać do Castel Mola, by powitać matkę i Biankę. - Uprzedziłam twoje pragnienie, drogi Nino. Obie są już u nas. - A ja zatrzymam się w którymś z hoteli. W "Domenico" lub w "Castello a mare" - powiedział prędko Jerzy. - Nienawidzi mnie - pomyślała raczej ze zdziwieniem niż smutkiem Benita, a po chwili dodała: - U nas w willi jest dużo pokoi. Hanna pragnie gorąco, by syn pani Halszki zechciał u nas zamieszkać. - Dziękuję za uprzejme zaproszenie, lecz nie chciałbym sprawiać kłopotu. - Jaki ten człowiek obcy, daleki, zimny i nieprzystępny - pomyślała dziewczynka. Ale w tej samej chwili Nino ujął przyjaciela pod rękę. Š - Później zdecydujesz, gdzie zamieszkasz. Teraz idziemy wprost pod cyprysy. Nie mogę się doczekać chwili, w której uściskam matkę i Biankę. Tak mu było ładnie z tym zapałem i wzruszeniem, że Tita patrzyła na niego z radością, mimo że wyglądał na chłopca stajennego. Nie widziała niezgrabnej postaci, krępej budowy i grubego karku. Dla niej istniał tylko ten promienny uśmiech Nina, oświetlający jego ciemną twarz jak księżyc południową noc. Brochwicz szedł obok nich, pogwizdując z irytacji przez zęby. Był wysmukły, bardzo wysportowany i elegancki. Włosy połyskiwały odcieniem starego złota i układały się nad wysokim czołem w głębokie fale. Wielkie szare oczy błyszczały nad twarzą dumną i zimną. - Ach tak, to tak! - mruczał przez zęby - więc to jest Benita Rizzo, owa histeryczna, dzika dziewczyna. O jej wybrykach tyle opowiadała Edda Valentino. Edda!... Złagodniały mu oczy, zmiękły zaciśnięte wargi? Na wspomnienie swej czarującej narzeczonej zapłonął dobrym, kochającym uśmiechem. Przed oczami jego zarysowała się sylwetka ukochanej. Szafirowo_czarna o białych niemal niebieskich i pełnych, czerwonych wargach. Z jakim wdziękiem pochłaniała słodycze, przyniesione jej przez Jerzego na pożegnanie. Czarna rozkoszna koteczka. Z zamyślenia wyrwały go okrzyki i śpiewy. Podchodzili do willi, a beztroski gwar ludzki biegł im naprzeciw. Hanna zjawiła się wśród gości w narodowym stroju sycylijskim. Mimo to wciąż była tylko osobą, daleką, obcą panią z zimnego kraju. Kapela grała sentymentalne pieśni sycylijskie i neapolitańskie. Poczęto nieśmiało śpiewać, a po chwili ogarnęła wszystkich żądza wyrzucenia z siebie spontanicznej radości życia. Hanna, nie widząc Benity z towarzyszami, podeszła do największego stołu i podniosła rękę na znak, by biesiadnicy zamilkli. Trudno było zrazu uspokoić ten rozgwarzony i rozśpiewany łańcuch ludzi. Ale jedni poczęli dawać znaki drugim i po chwili zapadłaŠcisza. Tita w towarzystwie Nina i Jerzego podchodziła do milknącej kapeli. Niewytłumaczone, a straszne uczucie paraliżowało jej dalsze kroki. Ta zalewająca wszystko cisza była naprawdę przerażająca. Wyraz oblicza Hanny był niezwykły. Twarz miała siną i bladą, a czerwone palce świateł obejmowały ją migocąc. Tita wsparła się o ramię Nina. Och, byle ta cisza prędko przeminęła. Wraz z nią zginie coś upiornego, coś co wyciąga swe szpony w stubarwnym gaju. - Pijcie! - zawołała nagle Hanna - pijcie jak najwięcej - i sama wychyliła szklankę jednym tchem. Wystrzeliła raca okrzyków i śmiechów. Ale w ciemnych ścieżkach tych prostych serc czaiło się podejrzenie. Czyżby ta cisza wywołana została jedynie dla podsycenia nastroju? Rechotali śmiechem, pili, opowiadali i śpiewali. Ale coś ich krępowało: poczucie czegoś niewypowiedzianego. Nikt nie chciał wierzyć swemu szczęściu. Trudno im było zrozumieć, że ta dumna pani krąży wśród nich, sama dolewa wina, całuje młode dziewczęta i żartuje z dziećmi. A po jej bladej, zupełnie białej twarzy przesuwają się cienie czerwone, niebieskie, zielone... Benita chciała podbiec ku niej, powiedzieć kto przybył, lecz nim zdążyła wykonać swój zamiar, Hanna znów podniosła władczą dłoń. Cisza była już dobrze wyreżyserowana. Nie kazała na siebie długo czekać. Ale i tym razem zabrakło Hannie tchu. - Pijcie, pijcie! - krzyczała histerycznie, drżąc w spazmach i dreszczach. Śmiech i gwar nie powstały już z taką mocą ja poprzednio. Teraz już wszyscy wiedzieli, że Hanna chce do nich mówić, ale nie ma odwagi. I to właśnie było najstraszniejsze. Dziewczynka czuła, że powinna podejść ku ciotce i pokrzepić ją, ale nogi Benity zmieniły się w jakieś ołowiane kule, przytrzymujące ją w miejscu z niezwykłą mocą.Š Gdy Hanna uniosła rękę po raz trzeci, nikogo nie trzeba było uciszać. Nikt się już nie śmiał. Piosenka dawno zamarła na ustach, kapela wstrzymała swe instrumenty, a ludzie przestali nawet szeptać. - Słuchajcie! - zaczęła Hanna. Mówiła cicho, słabym głosem, ale wszyscy doskonale słyszeli jej słowa. - Wychylając zdrowie obecnych, zwracam się do was z gorącą prośbą. Benita krzyknęła głośno, ale nikt nie spojrzał w jej stronę. Gwałtownie wezbrał ogromny gwar, podobny do szumu morza. Zdumienie, graniczące z lękiem ogarnęło tłum. - A więc proszę was gorąco, zaklinając w imię Madonny... Kiedy mnie już nie będzie na wyspie, opiekujcie się moją siostrzenicą Benitą i nie pozwólcie jej krzywdzić. Znacie ją przecież wszyscy, może lepiej niż ja sama. Żyła z wami bujnych lat szesnaście. Bawiła wasze dzieci, karmiła zwierzęta. Biedna, opuszczona sierota z dalekiego, nieznanego wam kraju. Los jej znacie wszyscy. Co dzień wzdychacie, widząc jak biegnie na przystań. Każdego dnia ocieracie łzy, gdy wraca smutna i sama. Nie dajcie jej skrzywdzić i czuwajcie nad nią. Dopiero teraz wyzwolił się z piersi obecnych potężny krzyk. Wszyscy tłoczyli się dookoła Hanny, ściskali jej lodowate ręce, zapewniając o przywiązaniu i życzliwości. Ogromne odprężenie nerwowe ogarnęło zebranych. Wypite wino podniecało wzruszenie i tkliwość. Kilka żebraczek spod ruin zamku poczęło głośno odmawiać modlitwy za zdrowie i szczęście Benity. Dzieci wykrzywiały zdrobniałe, ciepłe słowa. Starsi prześcigali się w zachwytach i płomiennych przyrzeczeniach. Benita ukryta w cieniu przysłoniła twarz rękami. - Nie trzeba robić z siebie przedstawienia - szepnął do niej Brochwicz. Ten chłodny szept przeciął jej serce jak ostra struna, przywracając jednocześnie przytomność. Nie patrząc na nikogo Tita uciekła do domu. Pojąć nie mogła stanu umysłu trzeźwej zwykle ciotki. Ale w tej samej chwili stara Beppa wprowadziła do pokoju chwiejącą się na nogach Hannę. Podprowadziła ją do fotelu, stojącego przed kominkiem. Chora osunęła się na niego bezwładnie. Twarz jej była niemal zupełnie sina. Tita podskoczyła do niej z jękiem przerażenia. - Serce... serce... - westchnęła Hanna - niech piją, niech śpiewają, niech krzyczą... Nie mów nikomu, ale czuję, że umieram. Benita uklękła obok niej, sparaliżowana bólem i trwogą. - W biurku... trzecia szufladka... kluczyk w mojej torebce... listy kapitana Rizzo... pamiętnik Ewy... - westchnęła, spojrzała jak konający ptak i przestała myśleć, cierpieć i kochać. Przed domem tańczono i śpiewano, wznosząc okrzyki na cześć dobrej pani. Była im w tej chwili tak bliska jak nigdy w ciągu tych długich lat. - Nich żyje dobra pani tysiąc lat! Niech nam żyje długie lata - wołali w ogrodzie, ale głosy ich nie zdołały już obudzić Hanny. Na progu pokoju stanęli zaniepokojeni Nino i Jerzy. Nino, wiedziony złym przeczuciem uprosił przyjaciela, by wszedł z nim do domu, żeby dowiedzieć się, co było przyczyną nagłego zniknięcia Hanny. Benita wstała wolno z klęczek. Ani jedna łza nie zabłysnęła w zgasłych, cierpiących oczach dziewczyny. Tylko na dnie jej serca wyło: - Sama, sama, zupełnie sama na świecie. Sama! Teraz dopiero zrozumiała sens tych najtragiczniejszych słów świata. Kosze kwiatów, którymi ozdabiano rankiem pokoje, ustawiła w koło Hanny. Ta siedziała bez ruchu, łagodna a majestatyczna, jakby za chwilę miała podnieść się i pójść w kolorowy ogród, ku nowym przyjacielom, nieznanym przez tyle, tyle samotnych lat. Benita stała cicho i bez łez. Nie patrzyła nawet w stronę dwóch przyjaciół, którzy nie umieli znaleźć słów w takiej chwili. - Przedstawienie - szepnęła Tita na wspomnienie słów Jerzego - przedstawienie skończone. Tylko nikt nie bije brawa. Rozdział IV Pamiętnik Ewy Benita rozciągnęła się na tygrysiej skórze i rozłożyła kartki wyjęte z biurka i pakiet listów w niebieskich kopertach ze srebrnymi znakami okrętu. Listy kapitana do Ewy. Tita długo trzymała je w dłoniach. Te kartki papieru były kawałkami serca. W razie czytania ożyłoby ono może, na nowo poczęło bić i pulsować gorącą krwią. Ale odłożyła i sięgnęła po żółte, luźne kartki pamiętnika matki. Nie było to, w całym tego słowa znaczeniu, pamiętnik. Raczej garść wspomnień. Dużo stron zaginęło, wiele się zatarło, jedynie kilka kartek zamykało w sobie dawne życie, wzruszenia i tęsknoty. Benita przeczytała pierwszą kartkę, a potem zaczęła szukać owego momentu spotkania, który połączył ze sobą dwoje ludzi z tak odrębnych światów i sprawił, że ona, Benita siedziała obecnie w willi "Pod Cyprysami" samotna i opuszczona, biedniejsza od najbiedniejszych i od nich smutniejsza. Stara Beppa spała cichutko w rogu pokoju. Benita zapaliła czerwone świece w wieloramiennym lichtarzu, odbijającym rdzawe płomyki nieskończoną ilość razy w lustrach konsoli. Za oknem jesienny powiew kołysał gałęzie drzew. "Tęknota za słońcem wyczerpuje mnie ostatecznie. To straszne. Nie mogę myśleć ani pracować! Nastrój panujący w biurze przytłacza mnie. Nostalgia, ta najstraszniejsza z chorób, rozstraja mi nerwy. Na ścianach porozwieszano kilkanaście kolorowych map. Na każdej nich daleki, przesycony słońcem świat. A ja wykreślam trasy, drogi, zamawiam okręty, samoloty, pociągi, kieruję zza mego biurka wielkimi wycieczkami, ekspedycjami naukowymi, podróżami rozrywkowymi, pobożnymi pielgrzymkami... A sama siedzę, siedzę, siedzę, przykuta bezradnie, umierając z tęsknoty za słonym oddechem morza i za słońcem. Kupuję cudze bilety, zamawiam obcym ludziom sleepingi, odprowadzam pociągi, wagony restauracyjne. Wszystkie jadą, jadą, jadą, w daleki, słoneczny świat po kwiaty i słońce. A ja muszę co dzień wracać tą samą zimną, szarą ulicą. Przenikliwy wiatr i deszcz kpią z mojej choroby. Siadam przy rozklekotanej maszynie do pisania i patrzę na kilkanaście map kolorowych świata, przepojonego słońcem! I co dzień muszę wyrywać z miej duszy najgłębszą tęsknotę, by ją przekształtować w odcinki reklam podróży: "Taormina wyspa kwitnących oleandrów". "Słońcem wyzłocone Palermo. Capri wyspa róż". Posyłam mój ból dręczący dziennikom a sama idę do domu. Deszcz pluska mi za kołnierz, choć to już lato w pełni. Błoto przecieka przez wycięte pantofle... A w Taorminie kwitną oleandry, Palermo lśni słońcem, a na Capri królują róże." Benita niby żongler przerzuca zniszczone kartki. Treść niektórych zna na pamięć. Szła przecież za nią przez całe dzieciństwo. O świcie budziła ją myśl o włoskim okręcie, o zmroku usypiała błękitność owej chwili, w której poczęło się wszystko: miłość, życie, nowe istnienie i śmierć... Halszka i Ewa z rozrzutnością młodości podeptały ciche, lecz pewne wegetowanie. Uległy demonowi podróży, opętane własną młodzieńczością i pijane nią bez granic. Uchwyciły się zwykłego przypadku, odgrywającego w ich życiu mistrzowsko rolę przeznaczenia. Zdarzeniem tym były dwa bezpłatne bilety kolejowe na Orient_Express. Wpadły one w chciwe dłonie Halszki i Ewy. Teraz już nic nie było w stanie je powstrzymać. Ani trzeźwy rozsądek Hanny, ani skromność sumy, którą rozporządzały. Przygody w "bizantyńskim Rzymie" nie interesują dziewczynki. Z dreszczem emocji i najsmutniejszej ciekawości chłonie Benitka opis matki dotyczący powrotu ze Stambułu. Stoją obie z Halszką Brochwiczową na pokładzie włoskiego statku. Białe suknie wydyma z lekka delikatny powiew morza. Obie są już jakieś dziwnie poważne, nierealnie mądre. Intuicja sprowadza je z błędnych ścieżek na szeroką drogę właściwego istnienia. Ewa tak krystalizuje wrażenia tych trzech dni, centralnego punktu życia jej i Halszki: "Jakże smutno, jak trudno zostawić za sobą Konstantynopol, miasto pałaców spadających tarasami w morze, stolicę małych handlarzy i wielkich haremów. Metropolię Wschodu, której stylu strzeże Aja Sofia, miasto minaretów, z których muezin zanosząc się od spazmatycznego śpiewu nawołuje wiernych do modlitwy. Trzeba zostawić wszystko. Wyspy Książęce, nad którymi huśta się słońce w błękitnej siatce nieba. Turkusowe Morze Marmara, palmy wachlujące wielkimi, pierzastymi liśćmi, czerwone kominki i przejrzyste zasłony kobiet. Włoski statek powoli odbija od brzegu. Unoszą nas fale Bosforu, zupełnie w tej chwili jasne od blasku księżyca. Blask ten piętrzy się po ciemnych falach srebrną harmonijką jak schody w bizantyjskiej stolicy, za chwilę cały obraz miasta zniknie w szafirowych falach i długo kołysać się będzie na łonie błękitnej abstrakcji zrównania nieba z morzem, aż wypłynie jako obraz żywy, wskrzeszony wspomnieniem, potężny prawdą przeżycia. Ale w tej chwili rzeczywistość ściąga mnie z obłoków. Trzeba zejść z błękitnych marzeń do szarej prozy. Wydałyśmy z Halszką wszystkie pieniądze. Cóż łatwiej w życiu czynić, jak niepotrzebnie wyrzucać srebrne krążki, podobne do małych oczu księżyca? Ale one mszczą się za to i już nie powracają! Halszkę i mnie uwiodły tureckie bazary. Porwała nas namiętna walka ze sprzedającymi. Ten wschodni rodzaj handlu to najbardziej emocjonująca gra, jaką znam. Dla tutejszych handlarzy płacący od razu żądaną cenę nie ma żadnego znaczenia. Nie umie wyciągać sensu i smaku tej krwiożerczej zabawy. Dopiero ten, który upada ze zmęczenia po kilkugodzinnych targach i wyczerpany poddaje się lub zwycięża, rozumie dreszcz tej jedynej w swoim rodzaju walki. My z Halszką targowałyśmy się z zamiłowaniem. Sztuka dla sztuki, "con amore" - jak mówią na włoskim statku. Z dumą muszę przyznać, że zwyciężałyśmy zawsze. Ale były to pyrrusowe zwycięstwa, pozbawiające nas do reszty srebrnych żołnierzy. Wracałyśmy do hotelu ze sztandarami tureckich szlafroków, uzbrojone zwycięsko w safianowe pantofle, gwiaździste bransoletki i pstre naszyjniki. Ale te zakupy tyle nas kosztowały, że obecnie jedziemy... czwartą klasą pod pokładem okrętu! Szczęście, że mamy z sobą pięćdziesiąt ciastek, zdobytych przez Halszkę w sposób niezwykły. Chciała ona przywieźć Jurkowi zielone cytrynki i pomarańcze, dojrzewające we wschodnim ogródku. Zakradłyśmy się więc do małego, tureckiego sadu. Oczywiście eskapada nie byłaby się pomyślnie zakończyła, gdyby nie nasza zimna krew, Halszka rwała bez pamięci zielone kulki. Nagle z domu wyszedł stary Turek, zupełnie jakby zeskoczył z pudełka daktyli: w fezie, z fają w zębach i w czerwonych szarawarach. Na jego widok Halszka zaśpiewała. Ach, jak ona śpiewała! Cały ogród rozbrzmiewał jej wibrującymi tonami. Tak może śpiewać słońce o świcie, gdy budzi całą przyrodę do życia i miłości. Turek słuchał. Fajka wypadła mu z ust, fez przekręcił się na łysej głowie. Bez słowa wrócił do domu, a potem u stóp Halszki złożył wielkie pudło. Otwierałyśmy je z lękiem... Ciastka! Zacny Turek z ogródka zielonych pomarańczy! Wspominamy go teraz czule, siedząc na ziemi ostatniego pokładu. Załoga jest niezwykle uprzejma. Co chwilę podchodzi do nas któryś z oficerów, wzdycha nad naszym losem i podziwia polskie, jasne włosy. Pierwszy porucznik oznajmia, że dałby nam wykwintną kajutę, ale drży przed kapitanem. To podobno straszny człowiek. Surowy, gwałtowny i bezkompromisowy. Kapitan okrętu! Jak to niezwykle brzmi. Szkoda, że to jakiś popędliwy starzec, opętany fanatyzmem morza. Lepiej z takim nie zaczynać, jeśli nie ma się ochoty być zaszytą w płótno i spuszczoną na przekąskę rekinom. Zasypiamy obie z Halszką, objąwszy się ramionami, rozciągnięte na deskach pokładu. Ale jesteśmy szczęśliwe, tak bardzo szczęśliwe!... Czujemy się zupełnie jak dzieci, ustawiające wielkie zamki, w których mieszkają królewiczowie z bajki i księżniczki w sukienkach z prawdziwej starej koronki. Rano zostawiam uśpioną Halszkę, a sama wyruszam na wyprawę po pokładach, Jedziemy niewielkim handlowym statkiem, który przewozi zazwyczaj towary, ale zabiera też przygodnych podróżnych i wycieczki. Nie jest to zatem statek par exellence pasażerski i dlatego panują na nim dość familijne stosunki, nie spotykane na innych okrętach. W ogóle nasz "Milano" wygląda jak biały domek, oderwany od ziemi i na przekór prawom przyrody pływający beztrosko po Czarnym Morzu. Wygląd mój jest odrażający. Biała suknia wymięta i brudna wzdycha w takt wiatru nad dawną świetnością. Włosy rozsypały się i nie są w stanie wrócić do kółeczek loków, tak misternie układanych w tureckim hotelu. Błądzę po wszystkich pokładach. Korytarze to istne labirynty, z których ani rusz nie można wyjść tam, gdzie by się chciało. Pasażerów jest niezwykle mało. Może dlatego między nimi a załogą panuje prawie serdeczna zażyłość. Mnie również wszyscy pozdrawiają z uśmiechem, usiłując nawiązać rozmowę. Telegrafista na najwyższym pokładzie wychyla się z okienka swej kabiny i między jedną a drugą depeszą iskrową nuci mi ochrypłym głosem gorącą piosenkę. Posyłam mu kilka całusów strzepanych ręką z ust i prędko uciekam. Cel mojej wyprawy ma charakter dziki i niebezpieczny. Idę w paszczę lwa. Muszę, koniecznie muszę, zobaczyć całe morze z mostku kapitańskiego. Tylko myśl o tym popędliwym starcu odbiera mi odwagę. Postanowiłyśmy z Halszką, że jeśli po godzinie nie wrócę, ona uderzy w gong, każe zatrzymać okręt, spuścić łodzie ratunkowe i szukać moich zwłok w morzu. ŠJeszcze chwila wahania i wbiegam z wdziękiem sarenki po schodkach. No, już jestem na słynnym mostku kapitańskim. Boże, jakiż fascynujący rozciąga się stąd widok. Niebo i morze, morze i niebo jak błękitna łąka, falująca powiewem wiatru, na której zakwitają białe kwiaty mew. Utonęłam spojrzeniem w świetlistym błękicie tego obrazu. Gdyby tak można nabrać dużo, dużo tej jasności w serce i ozdobić nią swe szare życie! Drgnęłam! Obok mnie stał młody, wysmukły oficer w białym mundurze i czarnych okularach. Uśmiechał się do mnie szelmowsko, lecz salutował z szacunkiem i wdziękiem. - Drogi panie - powiedziałam mu po francusku - niech pan nic nie mówi kapitanowi, że tu jestem. Ten straszliwy staruszek rozprawiłby się ze mną niezbyt przyjemnie. Młody oficer zaśmiał się rozkosznie. - Niech się pani nie obawia - powiedział uprzejmie - na całej kuli ziemskiej nie istnieje chyba człowiek na tyle okrutny, aby nie poddał się jej czarowi. Pani pozwoli jestem Ermanno Rizzo, kapitan tego statku. Są chwile, w których człowiek wolałby się zamienić w muszkę, pchełkę, lub inne mniej widoczne stworzenie. Podobnych wrażeń doznawałam w owej chwili i ja. Ale zamiast wybuchnąć lawą przepraszań i błagań o przebaczenie, roześmiałam się tak serdecznie, że cały okręt drgnął od śmiechu. Kapitan wtórował mi dzielnie, aż łzy płynęły spod jego czarnych okularów. Š - Skoro już przyszła pani na mój mostek, czyli na moje podwórko, jakby powiedział szczur lądowy, to skorzystam z tego i pokażę cały statek. Zgoda? W podskokach wbiegłam do oszklonego gabinetu kapitańskiego. Okno odbijało postać sternika obracającego wielkie koło. Kapitan pochylony nad biurkiem usiłował wprowadzić mnie w zawiłe tajniki wiedzy nawigacyjnej. Pokazywał busolę, tłumaczył wykresy, wskazywał na mapie szlak, którym płyniemy. Szeroko prawił o jakichś wschodno_zachodnich musonach, które podnoszą morze. Wysypał mi na głowę całą moc technicznych wyrażeń w języku francuskim, które równie dobrze mógł mi wytłumaczyć po chińsku. Zdjął okulary odsłaniające niezwykle piękne oczy, przyciągające tą aksamitną czarnością, charakterystyczną dla południowców. Kolorowe materiały, leżące na półkach gabinetu, zwróciły moją uwagę. - Czyżby to były kostiumy kąpielowe panów oficerów? - zapytałam ciekawie. Kapitan wybuchnął tak gwałtownym śmiechem, że aż zatoczył się i oparł swe szerokie plecy o szafę, by nie upaść. - Ależ to są flagi państw, obok których przejeżdżamy. Zbliżając się do portów, wywieszamy na maszcie odpowiednią banderę. Nie wiem czym olśniłam kapitana? Krasą i strojem - nie! Ale też chyba nie inteligencją! Nie pojmuję więc czemu zawdzięczam ten blask oczu, wpatrujących się uporczywie w moją twarz. Przechodząc do następnego pokoju wskazał mi wielką szafę, oznajmiając tajemniczo i żartobliwie: - Tutaj ukrywam damy, gdy wchodzi ktoś z moich podwładnych. Chciałam spróbować, jakie wrażenie przeżywa kobieta w szafie. Toteż nim zdołał mnie powstrzymać, skoczyłam i zamknęłam drzwi. W szafie znajdowała się wielka księga ze ślubowaniami załogi. - Honor marynarki pod stopniami kobiety! - wykrzyknął, chcąc nadać swemu głosowi surowe brzmienie. Wybiegliśmy z gabinetu i usiedliśmy na schodkach. Podążyło za nami zdziwione spojrzenie sternika. Stał przy swym kole sztywny i nieporuszony niby posąg z brązu. Ale musiał go zdumieć ta niezwykła metamorfoza posępnego i surowego kapitana. Gdzież osławiona jego srogość? Wyjął z kieszeni tabliczkę czekolady... Rzuciłam się na nią bezwstydnie. Głód dokuczał mi porządnie. Owe sławne ciastka od Turka rozdała Halszka dzieciom biednych emigrantów. Tak się zagalopowała, że zapomniała o nas samych. Kapitan patrzył z uśmiechem na moje łakomstwo. - Dziecko, wielkie dziecko - zawołał wesoło - dziecko o najjaśniejszych włosach, jakie widziałem i turkusowych oczach. Lalka, marzenie każdego włoskiego dziecka. Oznajmiłam, że jestem z przyjaciółką dużo piękniejszą, o włosach rudych i gorących. Pozornie nie zwrócił uwagi na moje słowa, w każdym razie zaprosił nas obie na obiad do jadalni oficerskiej. Wyobrażam sobie, jak się Halszka ucieszy! Nie wiem, jak długo siedzieliśmy tak na schodach. Może do wieczora, a może do świetlistego punktu na horyzoncie, punktu zwanego przez ludzi - szczęściem! Ale w tej chwili zbliżyła się do nas jakaś dama. Była również w białej sukni, ale czystej i eleganckiej. Nad głową rozpięła pstrą parasolkę jak kopułę minaretu. I ona miała włosy jasne, lecz mimo to nie sprawiała wrażenia blondynki, gdyż cera jej była oliwkowa, a wielkie czarne oczy tonęły w błękitnych białkach. Kapitan zerwał się, a dama gestykulując żywo, mówiła coś bardzo prędko po włosku. Znać było, że jest czymś wzburzona i zmartwiona. Kapitan łagodnym głosem usiłował ją pocieszyć. Nie wiem czemu, lecz poczułam niechęć do tej pięknej, jasnowłosej Włoszki. Ale i ona spojrzała na mnie nieżyczliwie. W tej chwili podbiegł do niej czteroletni chłopiec tak śliczny, że porwałam go na ręce obsypując pocałunkami. Ciemne loki spadały na ramiona, ogromne oczy lśniły gorączką zachwytu. Tak piękne dzieci przychodzą na świat tym samy świetlistym szlakiem co róże, gwiazdy i wiosna. I są po to, by inni mogli nie zwątpić o urodzie życia. - Mario, Mario! - zawołała z oburzeniem pani i wyrwała mi chłopca z rąk. Rozeszliśmy się wszyscy. Kapitan wrócił do siebie, dama nie skinąwszy nawet głową, zniknęła z synkiem w swojej luksusowej kabinie, a ja odeszłam szukać Halszki. Burzliwie wyraziła radość z powodu otrzymania zaproszenia. Wyciągnąwszy lusterko doprowadziła do porządku rozwichrzone włosy. - I ja również krążyłam po "Milanie" i zawarłam pewne znajomości. Między innymi poznałam uroczą wenecjankę, Rositę Valentino. Jedzie ze Wschodu z chorym mężem i dwojgiem ślicznych dzieci. Przejęta jest tak bardzo stanem pana Valentino. Biedaczysko prawdopodobnie ma raka wątroby. Udają się do Bukaresztu, chcąc zasięgnąć rady słynnego chirurga włoskiego, bawiącego obecnie w stolicy Rumunii. Dlatego też żona zdecydowała się na tę podróż z ciężko chorym i dwojgiem maleńkich dzieci. Halszka długo zachwycała się nowo poznaną. Jej czarem, urodą, uprzejmością i dobrocią. Zaśpiewałam jej synkowi polską kołysankę. Nie wyobrażasz sobie z jakim entuzjazmem podziwiała mój głos. Jest bardzo bogata, namawia mnie, bym przyjechała do niej, a ona zajmie się mym wykształceniem muzycznym. Š - Wiesz, Halszko, trzeba nieco ostrożności w przygodnych znajomościach. Nie należy zbytnio ufać ludziom. Entuzjazm lepiej schować dla ważniejszych spraw życia. - Cóż za filozofia i bezpodstawna nieufność! Ale zobaczysz, wszystkie twoje uprzedzenia miną, skoro poznasz panią Rositę. Obiad jadłyśmy w messie oficerskiej. Byłyśmy tylko dwie i ośmiu przystojnych marynarzy. Halszka była w swoim żywiole. Śmiała się rozkosznie i cudownie śpiewała przy winie. Wszystkich opętała swym czarem. Jedynie pan i władca okrętu nie spuszczał ze mnie czarnych oczu. Po obiedzie oficerowie wrócili na swe stanowiska, a my z Halszką wyruszyłyśmy na poszukiwanie włoskiej rodziny. Pani Valentino siedziała na białej lakierowanej ławce, trzymając na kolanach maleńką córeczkę. Opodal synek bawił się klockami. Podniosła twarz znad główki dziecka. Oczywiście była to owa dama, która tak brutalnie przerwała moją miłą pogawędkę z kapitanem. Podałyśmy sobie ręce, jakbyśmy krzyżowały szpady przed pojedynkiem. Z krzykliwą afektacją wyrażała się pani Valentino o głosie Halszki. Mnie ona raziła, a Halszkę zachwycała. Mario, nie zwracając uwagi na gesty matki, usiadł mi na kolanach i oparł policzek o moją twarz. Mała Edda cały czas płakała i grymasiła. Halszka opowiada o Jureczku. Nie chcę jej sprawić przykrości, ale Jurek w porównaniu z Mariem to ruda chuda małpka. Biedna Halszka, sama boleje nieraz nad brzydotą tego dziecka. No, i nad jego charakterem! Uparty, nieposłuszny, hardy... Jakże uroczo mały Mario przytula się do mnie. Można by całe życie poświęcić, by móc tulić w objęciach takiego synka. Kapitan jest tego samego zdania. Lubi Maria od dawna i wszystkie wolne chwile dotąd mu poświęcał. Dzisiaj szuka tylko mojego towarzystwa. Mam wrażenie, że pani Rosita nie jest z tego zadowolona. - Wieczorem będziemy w Warnie. Czy poszłaby pani ze mną do kasyna? - pyta mnie kapitan. - Niestety, suknie moje są tak zmięte, że trudno którąś na siebie włożyć. - Proszę mnie je powierzyć - rozkazuje kapitan. Przynoszę moją błękitną mgiełkę z tiulu i koronek. Po wypakowaniu z walizki wygląda jak bibułka zmięta w garści. Nadaje się jedynie do wyrzucenia. Oddaję ją kapitanowi. Halszka nie wierzy, a pani Valentino jest oburzona. Sam bóg okrętu prasuje moje błękitne mgiełki, a oddając mi w ręce prześlicznie odświeżoną suknię, mówi: - Marynarz, proszę pani, musi umieć wszystko. Kasyno w Warnie rozbrzmiewa stujęzycznym gwarem. Wszystkie niemal stoliki zajęte są przez marynarzy. Towarzyszą im wspaniałe kobiety z różnych stron świata. Orkiestra pod palmami przepaja nastrój sentymantalną muzyką. Cały świat oszalał po wojnie i kręci się w takt upojonych melodii zapomnienia. Nasz stolik zwraca powszechną uwagę. Siedzimy z Halszką dumnie w gronie ośmiu pięknych marynarzy w galowych mundurach. Kapitan pije bardzo wiele. Tłumaczy, że to przecież przywilej morski. Ale ja starannie wystrzegam się nadmiaru alkoholu. Lubię niezmącone spojrzenie i trzeźwość sądu o wszystkim. Grają jakieś rozlewne tango. Nikt nie tańczy, tylko kapitan i ja. Moja błękitna suknia przyciąga spojrzenia. Ach te słowa, słowa, słowa sypane mi obecnie przez kapitana. Błyszczące, pachnące, dźwięczne... Cóż, kiedy przywiozłam ze sobą nieufność i dumę kobiet Północy. Š Wracamy do portu. Noc gwiaździsta... Ogródki pachną intensywnie samą wielką radością życia... Z dala biała sylwetka okrętu zagradza błękitny horyzont morza. Słowa kapitana są coraz gwałtowniejsze. Z każdą chwilą wspanialsze i doskonalsze. Ale wzniosłam dziwny mur między nami. Nie pozwalam ująć mej ręki, boję się zbliżyć choćby o krok. A gwiazdy tak świecą... A kwiaty tak pachną... A morze tak szumi... Kapitan porywa mnie nagle wpół. Wyrywam się gwałtownie z jego objęć, ujmuję w palce zbyt długą suknię i pędzę... Pędzę na okręt. Uciekam przed nim, przed życiem, przed miłością i przed samą sobą!ŠCzy warto, czy to ma sens? To mi jest obojętne. Wiem tylko, że jakaś spontaniczna siła zmusza mnie do ucieczki i przypina skrzydła do nóg. Biegnę pod pokład. Jestem zupełnie sama. Halszka śpi u pani Valentino, w wygodnej kajucie. Zresztą to dla niej szczęście. Po upalnym dniu nastąpił w nocy przenikliwy chłód i mgła. Obudziłam się rano w dreszczach, zupełnie ochrypnięta. Postanowiłam, że nie pójdę już na mostek kapitański. A jednak żal mi tego uroczego człowieka. Postępowanie jego było niestosowne, ale rozgrzesza je jedno: morze, morze, ta ciągła pustka i samotność. Ale teraz nie spojrzy już w moją stronę. Wychodzę smutna i zmięta spod mego pokładu. Nawet morze nie wydaje mi się takie błękitne. Ale oto na pierwszym pokładzie spotykam kapitana. Wyciąga ku mnie ręce i błaga o przbaczenie. - Niech pani zapomni. Zbyt dużo piłem. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje i do kogo przemawiam. - Przebaczam. Jestem tak wspaniałomyślna i hojna, wiedząc, że go już nie spotkam. - Już dziś wieczór przybędziemy do Konstancy, pożegnamy się i nie spotkamy nigdy w życiu - mówię z prawdziwym żalem, a zarazem z jakąś sadystyczną przekorą. - Nie, nie! - przerwał gorąco - najdalej za rok poślubię panią. Nie szukałem łatwych zdobyczy w Warnie. Tego rodzaju sukcesy mam w każdym porcie. Ale takiej kobiety, jak pani, nie znajdę już nigdy na żadnym oceanie. Nie chę się sprzeciwiać, wolę nie zasmucać białego kapitana. Ale to, co mówi, jest tak nierealne, tak fantastyczne, że można się tylko uśmiechnąć na jego słowa. Uśmiechnąć przez łzy. Kapitan nie opuszcza mnie ani na chwilę. Cała załoga otacza mnie serdeczną troskliwością. Halszkę bawi to wszystko. Tylko jedna pani Valentino zaciska usta i tępo patrzy przed siebie. Po południu Halszka na pomoście wydaje koncert pożegnalny. Służba wynosi fortepian. Bo Halszka chce śpiewać sobie, muzom, morzu i niebu. Pani Valentino akompaniuje. Włoszka jest niezwykle muzykalna. Wszyscy wylegli na pokład. Cała załoga, służba i pasażerowie. Wyniesiono też na leżaku pana Valentino. Przykro patrzeć na niego, taki jest żółty i cierpiący. Z uwielbieniem wodzi oczami za swoją żoną biegającą palcami po klawiaturze. Halszka śpiewa. Nigdy jeszcze jej głos nie brzmiał taką pełnią tonów i podobnie zwycięską barwą. Można zapomnieć o wszystkim i o wszystkich, gdy się słucha jej piosenki. Spontaniczne brawa były nagrodą za ten koncert. Jacy ci Włosi muzykalni, jak bardzo kochają śpiew i muzykę. Nawet czarny okopcony palacz okrętowy przypadł Halszczce do kolan w uniesieniu, błogosławiąc ją za chwilę szczęścia. Występ Brochwiczowej zdecydował o losie rudej małpki. Valentinowie postanowili, że po powrocie do kraju wyrobi sobie ona paszport i wraz z Jurkiem pojedzie do słonecznej Italii. Zamieszka u swych włoskich przyjaciół, którzy dostarczą jej pierwszorzędnych profesorów śpiewu. Jako ludzie bogaci i znani zdobędą Halszce karierę bardzo prędko. Wysiadamy w Konstancy. Jesteśmy wygnankami z białego domu, który teraz popłynie bez nas dalej. Po wstąpieniu na ląd rzucają się ku nam tragarze i celnicy. Wołają napastliwie dorożkarze, a mali handlarze portowi przylepiają się do nas. A my wciąż jeszcze tkwimy całą swą istotą na białym okręcie "Milano". Przecież nasze szczęście popłynie na nim daleko. Wszyscy marynarze i cała służba żegna nas okrzykami przechylona przez burtę statku. Czarny palacz salutuje Halszce po wojskowemu. Na mostku kapitańskim wysoka biała sylwetka. Łzy zniekształcają mi ten obraz. Dlaczego nie możemy jechać z nim do Triestu? Czemu ustanowiono zapory, tamę, granice, skoro uczucia ludzkie są nieogranięte, niewstrzymane, a serce nie zna zakazów i ustawodawstawa człowieczego." Kartki wypadają z drżących palców Benitki. Listów nie śmie czytać, tych błękitnych ćwiartek ze srebrnymi znakami okrętu. Listów płynących zza oceanów, przesyconych słoną wodą niby łzą. Jest ich tak dużo, a każdy z innej miejscowości. Triest, Pireus, Stambuł, Rodos, Cypr, Jaffa, Bejrut, Aleksandria, Neapol, Genua. Wszędzie rozsiana tęsknota. Mój Boże, jak bardzo musiał cierpieć ten człowiek, ilekroć jeździł znanym szlakiem. Jak pusty był dla niego każdy port, z którego nie miał później do kogo wysyłać listu błękitnego jak oczy Ewy. Dziewczynka układa niebieskie koperty, związuje białą wstążką i postanawia tych listów nigdy nie czytać. Listy te to relikwie; odczytywanie ich uważałaby za profanację. Poprawia się na skórze tygrysa i wpatruje w purpurowe płomyki świec, migocących w gładkiej tafli lustra. Nagle z tych rdzawych płomyków powstaje obraz: Widzi wielką katedrę w Palermo. Iskierki świec błyszczą jak mozaiki. Wśród szpaleru biało ubranych marynarzy płynie Ewa. Taka delikatna i powiewna jak kwiaty pomarańczy wpięte w jej welon ślubny. Jasne włosy w złotych pierścieniach spadają na ramiona. Obok niej kroczy wzruszony kapitan Ermanno Rizzo, piękny i szczęśliwy. Jurek Brochwicz i Mario Valentino, ubrani na biało niosą jej tren. Państwo młodzi odjeżdżają własnym jachtem do Taorminy. Jurek i Mario sypią im garściami kwiaty na pokład. Cała wyspa poruszona jest niezwykłym wydarzeniem. Wszyscy życzą romantycznie poślubionej parze tyle szczęścia, co błękitu na morzu i niebie. "Mam kwiaty i klejnoty - morze i słońce - pisze Ewa. - Cóż więcej mieć można? Jestem tak bardzo bliska dalekiego nieba, gdy wyciągnięta na pokładzie jachtu sunę bezszelestnie po morzu. Ale jest mi pusto i smutno, odkąd Ermanno odjechał w daleki świat. Jakiż to okrutny los żony marynarza! Wieczna tęsknota, ciągłe oczekiwanie, stały niedosyt uczuć. Chwilami mam ochotę zdjąć swoje czerwone pantofelki i rzucić w morze, jak dziewczynka z bajki Andersena. Ale czuję, że zażądałoby większej ofiary na powrót ukochanego. Trzeba by wrzucić chyba własne serce. Š Trzy dni temu odprowadziłyśmy Ermanna z Hanią na okręt. Trzy wieki, trzy epoki minęły od tej chwili. A teraz co dzień chodzimy do portu i czekamy na jego powrót. To dziecinne, ale wierzymy, że pragnienia nasze zwyciężą prawo morza. Przecież ono musi nam oddać wyczekiwanego. Każda burza wstrząsa mną do głębi. Odwiedzam w Taorminie biedne wdowy. Mężowie ich potonęli w czasie wypraw żeglarskich. Hania nie znosi tych moich eskapad. Uważa, że rozstrajam sobie nerwy. Dalekie syreny zabłąkanych statków budzą mnie po nocach. Hania czuwa nade mną jak najtroskliwsza matka. Każe mi bardzo na siebie uważać. Przecież niedługo będę miała dziecinkę. Różową, ciepłą, taką swoją, własną i jego. Jakiż to cud natury, nad jakim nigdy się nie zastanawiałam. Ermanno chce, aby to był syn. Absolutnie i nieodwołalnie. Chce go wychować na dzielnego marynarza i żołnierza. To dzisiejszy ideał świata. Ale moje ideały są zupełnie inne i dlatego marzę o córeczce. Będzie bardziej moja. Przerobimy z nią naszego srogiego wilka morskiego w potulnego baranka. Musi pojechać z nami do Polski. Już czuję, jak będziemy kręcić tą jego piękną głową. Ale okrutne wilczysko wpada w niepohamowany gniew na samą myśl o córce. W ogóle zanadto jest apodyktyczny i surowy. Już i tak ogromnie złagodniał pod moim wpływem. Mam nadzieję, że zmieni się jeszcze więcej. Na razie jest niesamowicie uparty, gwałtowny, ale serce ma gołębie. Trudno mi czasem pojąć jego wewnętrzną istotę. Trzeźwo, zdrowo patrzący na świat i ludzi, a jednocześnie fantastyczny romantyk, uwielbiający muzykę, poezję i kwiaty. I dlatego można go kochać co dzień inaczej. Raz zachwycać się jego wzniosłą duszą, kiedy indziej podziwiać doskonałe nastawienie do życia i jego spraw. Samotność to najtragiczniejsza klęska świata. Jestem z nią wciąż i wszędzie: czy prowadzę z Hanią długie rozmowy, ołowiane od smutku i przeładowane tęsknotą, czy biegam winnicami, czy pływam jachtem. Ciągle jestem sama i stęskniona. Chyba nigdy nie przestanę tęsknić. Mam wrażenie, że wraz z mym życiem skończą się moje pragnienia. Czuję się bardzo źle i coraz więcej kaszlę, jakbym miała w płucach karabin maszynowy. Kojące, sycylijskie powietrze powinno mnie uleczyć. Ale choć klimat tu idealny, mnie wciąż zimno. Każę palić w kominku i godzinami całymi leżę na tygrysiej skórze. Ach, żeby tylko móc doczekać się powrotu Ermanna. To okrutne morze pochłonęło go. Nienawidzę oceanów, nienawidzę okrętów, nienawidzę wszystkiego, co zabrało mi jego! Wiem, że będę miała córeczkę. I wiem, że on, mój mąż musi ją pokochać. Przecież to będzie cząstka mnie. Choćbym umarła, młodość moja zakwitnie w mej córeczce." Łzy płynęły z oczu Benity na pożółkłe kartki. Dziewczynka zasłania twarz. Nie chce myśleć o dalszym ciągu tej tragicznej historii. Ale wypływa ona wciąż przed jej oczy i serce. Przecież to właśnie takiego wieczoru kapitan Rizzo powracał z dalekiego Oceanu Indyjskiego, stęskniony i rozradowany. Już od kilku godzin spogląda z mostku kapitańskiego przez lunetę. Widzi Taorminę, dostrzega willę "Pod Cyprysami"... W skroniach łopocą purpurowe ptaki pulsującej krwi. Biega po pokładach jak lew w klatce. Jakże chciałby przyspieszyć bieg okrętu. Już sam wskoczyłby w fale i holował go sprężystymi ramionami, byle prędko, prędzej stanąć na lądzie. Zbiega po schodkach, ale w przystani nie czeka nikt. A przecież zawsze była tu ona, wysmukła, wiotka, o jasnych włosach. Stała na brzegu jak latarnia morska. Czemu ludzie patrzą na niego tak dziwnie? Nikt się nie zbliża. Nawet małe dzieciaki, którym przywoził wschodnie słodycze. Zawsze biegły do niego, a dziś stoją nieme, dziwnie unikając jego wzroku. Gna na przełaj. Przeskakuje skałki i rani boleśnie nogi. Pędzi pchany wichurą niepewności i lęku. Raz po raz uderza głową o konary i palmy. Kaktusy wbijają się boleśnie w jego łydki. On już wie, wie wszystko, ale chce od tego uciec. Schroni się w swym domu, gdzie mu powiedzą, że to tylko koszmar. A zbolałą głowę obejmą dobre, kochające dłonie... Dopadł zamkniętych drzwi willi. Walił w niej pięściami, kopał nogami, krzyczał. I wiedział, wiedział już wszystko. Patrzył z pogardliwym zimnym uśmiechem w twarz Hanny, oznajmiającej mu nagi fakt: - Ewa zmarła, ale zostawiła panu śliczną córeczkę. - Pewność tego już miałem tam, na przystani - szepnął tylko. Nie usiadł, nie odetchnął, lecz z powrotem pognał do portu. Pijany, dziki zwierz! A potem przyszedł list do Hanny. Jednego dnia stracił żonę i dziecko. Musi zapomnieć o tym, że posiada córkę. Syna zabrałby i wychował według swej woli. Do dziewczynki czuje żal, że zabrała życie matce. Nie chce już jej nigdy widzieć. Przypominałaby mu tylko niepotrzebnie żonę. Zostawia jej całą piękną posiadłość na Sycylii. Może nią rozporządzać. On i tak nigdy do niej nie powróci. Hannie nie wolno pisać, ani przysyłać fotografii dziecka. Może w ten sposób łatwiej zapomni o córce, która tak tragicznie wtargnęła w jego życie. - Co ja teraz z sobą zrobię? - myślała Benita. - Mam zostać tu sama, ze starą Beppą? Sama w opuszczonej willi? Postanowiła napisać list do ojca. Przecież on nie może jej za to potępić, że jest dziewczyną. Przez szesnaście lat nie narzucała mu swych uczuć. Zawiadomi go o śmierci Hanny i poprosi o radę. Jeśli pozwoli, wyjedzie do Polski. Tam przygotują ją do matury. Następnie pójdzie na uniwersytet. Ale na to wszystko potrzebna jest zgoda ojca. Usiadła i pod wrażeniem pamiętnika matki poczęła pisać. "...Chodzę co dzień na przystań i czekam - kończyła - musisz przyjechać. Wiem, że masz tkliwe serce, bijące co dzień jak dzwon w stalowej piersi marynarza. Ufam, że przyjedziesz, bo jestem cząstką Ciebie. Zostawiłeś swą córkę w Taorminie. Tęsknię do Ciebie tak bardzo, jak tylko jedynie człowiek na świecie to znieść potrafi. Zwierzę przestałoby już dawno żyć, a kwiatek spłonąłby i skurczył się na popiół. Dlaczego mnie tak okrutnie potępiłeś? Czemu nałożyłeś na moje barki ciężar winy, za którą nikt na świecie nie może ponosić odpowiedzialności? Przyjedź Tatusiu, błagam Cię na wspomnienie mojej biednej mamusi. Byłaby ona niezwykle smutna wiedząc, jak bardzo cierpi przez Ciebie jedyna córka. Jeśli chcesz, będę chłopcem. Stanę się taką, jakiej pragniesz. Pozwól, niech ja przyjadę, jeśli Ty nie możesz tego uczynić. Wychowana jestem surowo, bez sentymentalizmu, trzeźwo i prostolinijnie. Nie zabraniaj mi przyjść po cichutku i stanąć przy Tobie w milczeniu. Jeśli mnie odpędzisz, nie powrócę nigdy. Ale daj mi raz w życiu możność spojrzenia Ci w oczy. A wtedy zobaczymy, jak rozporządzić naszym życiem, aby go nie zmarnować. Tatusiu!..." - Jeśli nie odpowie mi na ten list - myślała Tita - nigdy więcej nie potrafię się odwołać do jego serca. Widocznie go nie posiada. A człowiek bez serca to zdradziecka rafa podwodna, o jaką może się rozbić najpotężniejszy okręt. I znów codziennie biegała na przystań, oczekiwała teraz już nie tylko ojca, ale i listu od niego. Cała miejscowość otaczała dziewczynkę najtkliwszą opieką. Na jej widok kobiety wychodziły na próg chat i domków, zapraszając serdecznie na wino i owoce. Nie odmawiała im nigdy. Pochylała swą jasną głowę nad czarnymi włosami dzieci, nuciła im polskie piosenki, kołysząc w ramionach osmolone słońcem brudasy. Z żalem patrzono jak przesiaduje godzinami w porcie, milcząca i tragicznie cierpiąca. Jak Andersenowska syrena, tęskniąca do głębin morza. Pełne współczucia spojrzenia odprowadzały ją do willi, gdzie nikt na nią nie czekał i nikt nie pocieszał. Rozdział V List, który nie doszedł Kapitan Rizzo szedł miarowym krokiem, nieznacznie kołysząc się w biodrach. Zwracał uwagę swą wyniosłą postawą, chmurną, zamkniętą twarzą, wspaniałym mundurem dowódcy okrętu oraz pięcioma japońskimi pieskami, przywiezionymi z ostatniej podróży. Pieski te niósł w kolorowym koszyku mały Hindus. Głowę miał okręconą białym muślinem turbanu, uwydatniającym brunatną skórę chłopca. Nadmorska promenada była w tej chwili gwarna i rojna. Tłum, sunący miarowo przed zgasłymi oczami kapitana, był międzynarodowy i bez wyrazu jak wszystkie zbiorowości ludzi w portach. Po jednej stronie rozlało się morze gestem niewstrzymanej hojności. Na jego powierzchni trzepotały skrzydłami żaglówki, kołysały się łodzie i parowce nadpływające bezszelestnie. Po drugiej stronie wyniosłe wille, otoczone kwiatowymi ogrodami, kasyno, bary i restauracje, rozbrzmiewały melodią i śmiechem. W tłumie przeważały białe mundury marynarzy, spacerujących beztrosko z czarnowłosymi kobietami. Damy pobrzękiwały klejnotami pokazując rządki białych zębów w uśmiechu. Szumiały sukniami lżejszymi od pajęczyny, a barwniejszymi od kwiatów. Obok nich przechodzili robotnicy portowi, czarni od sadzy, lśniący potem, cuchnący olejami i brudem. Zagraniczni kupcy wymieniali pozdrowienia, połyskując czerwienią fezów, uchylając szarych kapeluszy lub kiwając głowami w granatowych beretach. Jezdnia huczała ciężarowymi autami. Modne samochody mknęły atłasem asfaltu, wymijając pojazdy koryte białymi baldachimami. Kapitan Rizzo górował nad tym tłumem, choć nie starał się o to wcale. Bezpowrotnie minęły lata młodości, kiedy za wszelką cenę chciał wyodrębnić się z takiego właśnie tłumu. Obecnie, gdy skronie pokryła mu przedwczesna siwizna, rad był, że ukrywał się wśród tysięcy twarzy, stanowiących jedno oblicze bez wyrazu, oblicze portowej ulicy. W kasynie wszystkie stoliki były już zajęte. Z trudem przeciskał się wśród nich, chcąc dobrnąć do stołu pod zielonym parasolem. Tu w cieniu oczekiwała Rosita Valentino. Wydała okrzyk radości na widok przybywającego i podskoczyła ku pięciu pekińczykom, wygodnie spoczywającym w kolorowym koszyczku. Kapitan bez entuzjazmu przyjął ten wybuch afektu dla psów i milcząc usiadł obok pani Rosity, skręcając w nerwowych palcach małe kulki chleba. Jakże inną była Rosita Valentino od chwili, gdy pożegnała na włoskim okręcie Ewę i Halszkę! Wysmukła i wiotka zmieniła się w ciężką i tęgą. Włosy, dawniej naturalnie jasne, obecnie farbowała dość jaskrawie. Ale mimo wszystko miała w swej postaci jeszcze duży czar kobiecości, czyniąc z niej kobietę powabną. Żywe czarne oczy nie straciły blasku, a dołeczki w policzkach przypominały dziewczęcość i wdzięk. - Ermanno, jaki ty jesteś dobry, że nie zapomniałeś o pieskach. Moje przyjaciółki oszaleją z radości. Sepleniła, przymilając się do niego, paplała i chichotała. Kapitan nie mówił wcale. Rosita przywykła do jego milczenia. Wiedziała, że on lubi jej płochość, bo przynosi mu ulgę i złudzenie przeszłości. Właściwie czemu tyle, tyle lat usiłowała zdobyć tego marsowego człowieka? Była bogata, miała kochające dzieci, przyjaciółkę, której sława dawała zadowolenie jej próżności. Dlaczego tak uparcie dążyła do poślubienia kapitana Rizzo? Już w drodze ze Wschodu do Rumunii, gdy mąż zamierał z wolna na statku, zaświtała jej ta myśl. Spodobał się jej ten piękny, niedostępny kapitan. ŠOch, jakże cierpiała jej duma, gdy widziała, iż dziewczyna w wymiętej białej sukni, o lnianych włosach i przejrzystych oczach, zdobyła go bez najmniejszego wysiłku. Nienawidziła jej od pierwszej chwili. Każda niteczka nerwów drżała w Rosicie Valentino, gdy musiała na prośbę Brochwiczowej uczestniczyć w weselnym orszaku! Po śmierci Ewy nadzieja wróciła w jej serce. Ale kapitan był teraz zupełnie daleki i nieosiągalny. Lata płynęły, godziny przemijały, morze przypływało i odpływało, okręty wyruszały za ocean, tonęły lub powracały w triumfie, a pani Rosita czekała wytrwale z jakąś zawziętą determinacją. Kapitan odwiedzał ją w Mediolanie. Bardzo lubił małego Maria. Sprytna Rosita wykorzystała dla swych zamiarów tę przyjaźń. Delikatnie podsuwała kapitanowi myśl, że chłopiec potrzebuje takiej opieki, jaką tylko on dać by mu potrafił. Jego wpływ na kształtujący się charakter młodzieńca byłby zbawienny, choć sięgałby zza morza. Nie wiedziała już teraz czy kocha kapitana Rizzo, czy owładnęła nią tylko chęć zwycięstwa nad tym samotnikiem i cieniem tamtej... tamtej... Och, aż pięści zaciska! Tamta... - Czy zdecydowałeś się, kochanie, na ślub nasz przed wyjazdem na Cejlon? - pytała pokornie, głaszcząc jego rękę. - Słuchaj, Rosito! Uważam, że lepiej będzie, jeśli przedtem wyruszymy razem w tę podróż. Na okręcie poznamy się lepiej i zbliżymy lub oddalimy od siebie. Przecież widywałem cię tak niewiele w ciągu tych długich lat. Cóż łatwiejszego nad rozczarowanie. Może przerazi cię mój charakter w pełni uwypuklający swe cechy dopiero w codziennych warunkach. Pamiętaj, że nie całe życie będę z dala od ciebie. Przyjdzie okres, gdy pójdę na emeryturę, a wówczas będziesz skazana na moje dozgonne towarzystwo. Musisz się z tym oswoić i poznać mnie bliżej. Westchnęła. Wciąż jeszcze nie była go pewna! - Nie wyobrażasz sobie, jak Mario i Edda skaczą pod sufit z radości przed tą wyprawą! Na wspomnienie Eddy kapitan zmarszczył nieprzychylnie czoło. Dziewczyny tej nie znosił po prostu. Maria lubił całą siłą zdziwaczałego samotnika. Edda była dla niego antypatyczna. Stanowiła zupełne przeciwieństwo typu dziewczyny, jaki uznawał. Ale właściwie niemiłe mu były wszystkie podlotki w jej wieku i nie chciał o tym myśleć. Rosita musiała stoczyć walną bitwę słowną, zanim pozwolił, by Edda pojechała z nimi w tę daleką podróż. Pannie Valentino wycieczki morskie były zupełnie obojętne. Mało było zresztą w jej życiu spraw, które mogły ją przepoić entuzjazmem. Ale teraz uparła się gwałtownie wiedząc, że jedzie również jej narzeczony Jerzy Brochwicz, i Nino Torta, wprowadzony przez Jurka do ich domu. Lubiła Nina i traktowała jak dobrego przyjaciela dzieciństwa. Mario!... Na samo wspomnienie tej porywającej młodzieńczości kapitan Rizzo uśmiechnął się serdecznie. Rozmawiali teraz o podróży, mającej w tych dniach nastąpić. Ale Rosita była podniecona i niespokojna. Z roztargnieniem odpowiadała na pytania kapitana i znać było, że coś ją dręczy. - Czy masz jakie zmartwienie, Rosito? - spytał z większym zdziwieniem niż ubolewaniem. - Zmartwienie... nie... ale pewną troskę, ściśle związaną z twoją osobą. - Nie rozumiem. Mów wyraźnie, bo nie lubię zagadek. - Zanim wróciłeś do Triestu, pobiegłam do twojego mieszkania. Zmieszała się jak pensjonarka widząc jego surowe spojrzenie. Š- Czego szukałaś w czasie mojej nieobecności? - wykrzyknął ostro. - Ach, jakiś ty gwałtowny. Utrudniasz mi tylko opowiadanie. Chciałam ci przynieść wiązankę świeżych kwiatów, zmienić serwetki... Nigdy tego przedtem nie czyniła. Kapitan cedził przez sitko zębów, gęstą, turecką kawę. Nie mówił więcej, ale surowy wzrok obezwładniał panią ÍValentino. - Otóż przyszedł list z Sycylii od twojej córki! - wyrzuciła z siebie gwałtownie. Kapitan zerwał się nagle, aż japońskie pieski w koszyczku zapiszczały żałośnie. Mały Hindus przerażony i nie rozumiejący co się dzieje, skoczył na równe nogi i stanął na baczność przed swym dowódcą. Kapitan oprzytomniał natychmiast. Nie chciał robić scen w przepełnionym kasynie, wśród tłumu znajomych i przyjaciół. - Wiedziałam, że sprawi ci to przykrość - jąkała pani Rosita - lecz musimy o tym pomówić. Dotychczasowa opiekunka twej córki umarła. Pochylił głowę. Jak żywa wyłoniła się z mgły wspomnienia wysmukła, chłodna blondynka o popielatych włosach, towarzysząca Ewie na wyspę. Ewa... czy zdoła kiedy zapomnieć? Barwa jej błyszczących oczu przypływa do niego z każdą falą morza. Każdy świat przypomina niezapomniany kolor jej spojrzenia. Osiemnaście lat... a może to było wczoraj? - Dziewczyna została zupełnie sama w swej posiadłości - ciągnęła Rosita, uspokojona jego milczeniem. - Nie rozumiem, czemu pańskim gestem rzuciłeś jej te piękne gaje i winnice, które ona zmarnuje! Twarz kapitana pokrył nagle siny fiolet. Zdawało się, że atak apoplektyczny tylko czyha. Ale ona nie spostrzegła tego, i rozzuchwalona jego biernością, ciągnęła: - Skończyła lat szesnaście. To wiek wymagający troskliwej opieki. Jakże można ją tak samą sobie zostawić? Trzeba o tym pomyśleć. - Nie mam córki i nic o niej nie chcę wiedzieć. - Ach - zawołała wyprowadzona z równowagi - bo ty wciąż jeszcze kochasz tamtą! ÍSwoją pierwszą żonę. Nigdy o niej nie zapomnisz. Twoja niechęć do córki to strach przed spotkaniem widma przeszłości. Boisz się, drżysz, żeby córka nie zepsuła ci idealnego obrazu zmarłej! - Milcz! - huknął kapitan waląc pięścią w stół tak głośno, że ludzie siedzący przy sąsiednich stolikach zaczęli zwracać na nich uwagę. Ale wszystkim znany był gwałtowny charakter dowódcy jednego z największych italskich parowców, więc nie dziwiono się temu wybuchowi. - Wybacz, Rosito - powiedział za chwilę łagodnie - ale już nigdy nie poruszaj tego tematu. Skruchę jego postanowiła natychmiast wykorzystać. - Jednak musisz coś zadecydować - dążyła konsekwentnie do swego celu. - Dam ci najlepsze wyjście z tej trudnej sytuacji. Niech Benita jedzie do Rzymu. Tam klasztor rozciągnie nad nią opiekę aż do matury. Ten sam, w którym kształciła się Edda. Wysoki poziom nauki i staranne wychowanie otrzymują jego pensjonarki. Potem ona sama rozstrzygnie o swoich losach. Na razie jest zbyt młoda. Pojedzie po nią ciotka Izabela. Ona i mój bratanek roztoczą nadzór nad jej majątkiem aż do pełnoletności. - Dobrze - powiedział z wysiłkiem kapitan - niech jedzie dokąd tylko chcesz. Lecz nie pozwalam na cudze rządy w jej osobistej posiadłości. To jest wyłączna własność Benity Rizzo i może z nią czynić, co tylko zechce. Wolno jej nawet rozdać wszystko. Ja nie będę żądał rozliczeń czy sprawozdań z jej czynów. - Jesteś szalony! - wykrzyknęła z pasją. - Taki majątek dawać nieodpowiedzialnej za swe czyny, zwariowanej dzikusce! Ale rozumiem cię, mój drogi. W tych gajach, ogrodach, pokojach... tamta, słomianowłosa... Czemu, Ermanno, nie zostałeś poetą zamiast kapitanem okrętu? Straszne jego spojrzenie nie miało siły, by powstrzymać jej oszalały wściekłością język. Jakże ta posiadłość przydałaby się Eddzie po ślubie z młodym Brochwiczem. Obie z córką nie znosiły Benity, choć nigdy nie widziały jej nawet. Ale dochodziły je opowiadania o dziewczynce, urządzającej korsarskie wyprawy i napady na łodzie z owocami, zbójeckie wyprawy do ruin zamku i treningi sportowe, mające upodobnić ją do chłopca. Już sam jej strój był dla nich odrażający. Swoją niechęcią przepoiły Jurka Brochwicza, zakochanego w czarnej Eddzie. Nieśmiała opozycja Nina, prostująca fakty i przedstawiająca Benitę w najlepszym świetle, mijała bez wrażenia. - Napisała do ciebie bezwstydny list! - ciągnęła pani Rosita. - Spaliłam go, bo rozstroiłby jedynie twe nerwy. - A więc rozmowa na ten temat skończona. Proszę cię jednak, byś nigdy nie paliła listów, adresowanych do mnie! Jego samego zdumiało, wypowiedziane zdanie. Czyżby naprawdę pragnął listu swej nieznanej córki? A może to tylko znów wspomnienie tych lat, gdy powracając z dalekich oceanów biegł nieprzytomnie do swego cichego pokoju w Trieście, by pochwycić list z dalekiego kraju? Ale w tej niebezpiecznej chwili ujrzał przez zieloną sieć gałęzi ogrodu przechodzącą parę młodych ludzi roześmianych i szczęśliwych. Sylwetki ich, odcinające się bielą stroju w pstrym tłumie, przyciągały mile oko patrzącego. Mario i Edda. Młodzi ludzie zbliżający się do kasyna byli tak do siebie niezwykle podobni, że na pierwszy rzut oka można było odgadnąć w nich rodzeństwo. Te same twarze, podobne sylwetki, a jednak... Edda była jakby krzywym zwierciadłem, odbijającym ujemnie postać Maria. To samo czoło u brata dumne i romantyczne, u niej przez zbyt stonowane wypukłości sprawiało wrażenie tępe, niemal nieinteligentne. Oczy jego lśniące wspaniałą młodością, u niej były ospałe i przygaszone. Oboje mieli nosy proste i zgrabne, lecz jej nos w stosunku do dziewczęcej twarzy był zbyt energiczny i duży. Usta jego zdradzały głęboką namiętność życia - u niej odsłaniały zmysłowe lenistwo! Mario, starszy od niej niewiele, sprawiał wrażenie nieskończenie dojrzalszego i doskonalszego. Ale w tej chwili objęci beztroskim uśmiechem, mniej różnili się niż zwykle. Żadne nie odziedziczyło jasnych włosów matki. Oboje mieli głowy czarne z szafirowymi światełkami załamań na falach ułożonych nad czołem. ŠOliwkowa cera u niego ładna, ją szpeciła nadając twarzy wyraz pewnej zwiędłości. Przekwit tego rodzaju nie powinien był w jej wieku w ogóle istnieć. Torowali sobie drogę wśród natłoczonych stolików, potrącani, zaczepiani przez znajomych, oddający ukłony i powitania. Kapitan Rizzo z wylewną serdecznością uścisnął swego młodego przyjaciela. Miło mu było odczuć na swej twarzy pełen entuzjazmu wzrok tego chłopca. Eddę powitał konwencjonalnie. Ona, pomna jego antypatii, usiadła obok bawiąc się z pieskami i starając się porozumieć z małym Hindusem. - Kapitanie! Nie uwierzy pan, jak mnie i siostrę cieszy ta wspólna podróż. Zabieram z sobą cały warsztat malarski. Zagruntowałem już kilka płócien, kupiłem kasetę najlepszych farb i jadę na podbój życia i jego piękna. Mam również plik zeszytów nutowych, książek i pism. Ale proszę nie myśleć, że uchylam się od praktyki marynarskiej. Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji - komendancie! - Czuję, że będziecie wspólnie układać poematy, a statek zatonie - syknęła złośliwie Rosita, zła na kapitana za zupełne zignorowanie Eddy. Ale on nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Pochłonięty był bez reszty rozmową z Mariem. Jakże odświeżał go ten młody zapał, przypominający mu najpiękniejsze dni młodości. Przesada chłopca, skłonność do afekacji, zdradzająca pewną powierzchowność, nie raziły kapitana. Przypisywał te cechy świeżej młodości i polotowi, obciążonemu odrobiną patosu. Mario studiowł historię sztuki, a jednocześnie poświęcał się malarstwu i muzyce. Miał przy tym wszystkim wspaniały głos. Mógł być równie dobrze świetnym malarzem, porywającym śpiewakiem lub doskonałym kompozytorem. Komponował perliste melodie, pisał niemądre, ale pełne rytmu i barw poezje, lecz nade wszystko malował. Ograbił najzupełniej swą siostrę ze wszystkich talentów, a nawet polotu. Rodzeństwo, mimo tych różnic, było bardzo do siebie przywiązane, choć niejednokrotnie nie rozumiało się zupełnie. Edda była leniwa, próżna, łakoma, choć nie pozbawiona uroku kobiecości i tkliwości serca, tak charakterystycznej dla tego typu właśnie dziewcząt. Tym czasem bezbronnej naiwności zdobywała uczucia bardzo energicznych młodzieńców, w których szeregu stał Jerzy Brochwicz. Edda połknęła pół tuzina ciastek, jakby to były ostrygi. Szepnęła do Maria, że już pora odejść. Nudziła ją rozmowa z kapitanem, gdyż sama bała się wtrącić choćby jedno słowo do ogólnej konsekwencji. Czuła się bardzo samotna po wyjeździe Jerzego Brochwicza. Teraz spieszyła do domu, myśląc z niepokojem, czy w jej pokoju na białej toaletce, zarzuconej pstrymi cackami, nie leży list od niego, gdy ona tu siedzi i tęskni. Wyjęła z koszyczka najmniejszego pekińczyka i skinęła na brata. Pożegnała bardzo czule matkę, wyciskając jej niezliczoną ilość pocałunków na uróżowanym policzku. Przyszłemu ojczymowi podała chłodno rękę, którą tamten ledwie uścisnął. Och, jakże płomiennie odwzajemniła jego niechęć, upokarzającą ją z taką siłą! Gdy młodzi zniknęli, pani Valentino powiedziała, patrząc długo za znikającymi sylwetkami dzieci: - Cóż to za uroczy chłopiec, ten mój Mario. Dzielny człowiek i subtelny artysta. Czegóż więcej może pragnąć każda matka? Prawda? - O tak - szepnął z przekonaniem kapitan Rizzo. Takiego właśnie syna spodziewał się dobijając do kwitnących wybrzeży owego najtragiczniejszego wieczoru w swym życiu. Š Rozdział VI Podróż w nieznane Benita wspinała się skalistą ścieżką, którą tyle razy biegła do domu przyjaciela. Była tak wzburzona, że nie zwracała najmniejszej uwagi na piękno przyrody, która porywała ją stale, ilekroć tędy przechodziła. Byle jeszcze zdążyć, przecież nazajutrz o świcie Nino z Jerzym jadą do Neapolu, by stamtąd odpłynąć wspaniałym okrętem na daleki Wschód. I to właśnie teraz, gdy Benita została sama z widokiem klasztoru w Rzymie. Ale i ten koszmar nie wstrząsnął nią tak bardzo, jak fakt, że zamiast ojca odpisała na jej list Rosita Valentino. Dlaczego właśnie ta kobieta, która nie lubiła jej matki, wtrąca się w sprawy Tity? Skąd się w ogóle wzięła przy ojcu? Benita instynktownie nienawidziła tej pięknej nieznajomej. Podświadomie czuła, że ojciec listu jej nie otrzymał. Nie, to niemożliwe, by w ten sposób potraktował tę sprawę. Wszystko odchodzi od niej, pogrążając ją w bezdenną samotność. Odbiorą jej wolność, potrzebną do życia. Zamkną w ciemnym klasztorze... Odchodzi na długie miesiące, a może lata, jedyny przyjaciel Nino Torta. Odjeżdża Jerzy Brochwicz. Pod wpływem tych rozmyślań wpadła gwałtownie do małej chatki nad przepaścią, powiewając okrutnym listem, przekreślającym dotychczasowe jej istnienie. Nino i Jerzy spędzali ten ostatni wieczór uroczyście, w gronie rodziny. Matka łagodnie podsuwała im ślimaki i dolewała słodkiego wina. Przysadkowata czarna Bianka, siedząc obok Jerzego, za zachwytem wpatrywała się w obu mężczyzn. Wszyscy podnieceni byli mającą nastąpić podróżą. Młodzieńcy opowiadali swe przyszłe, bohaterskie czyny, wspominali dawne wyprawy, z których marynarze niejednokrotnie nie powracali. Na widok wzburzonej Benity zerwali się zaniepokojeni. Dziewczynka upadła na ławkę, nie mogąc złapać tchu. Gdy ochłonęła, podała list, a Nino głośno go przeczytał. - To podłość, podłość! - krzyczał za przyjaciółkę. - Nie rozumiem waszego oburzenia - zdziwił się chłodno Jerzy. - Czy w tych warunkach może być lepsze wyjście z sytuacji? Trudno przecież pozostawić młodą dziewczynę zupełnie samą. Dużo lepiej będzie pani w Rzymie. Nikt nie odbierze pani posiadłości, do której na wszystkie wakacje będzie pani mogła powracać. Ileż dziewcząt wychowuje się u zakonnic i żadna nie uważa tego za krzywdę lub podłość! Nie domyślał się nawet, jaki to straszny zawód dla dziewczyny. Przecież wszystko postawiła na jedną kartę listu. Nino, choć prostak i niewtajemniczony, odczuł doskonale stan serca przyjaciółki. Znał ją od dzieciństwa. Czytał z jej oczu, uśmiechów, grymasów twarzy i lżejszych do szumu motyli, westchnień. Błękitne oczy Tity zgranatowiały. - Więc pan uważa, że to genialny plan! Naturalnie, ta nikczemna kobieta uknuła cały spisek, by mnie odsunąć od ojca. Brochwicz wstał. Był bardzo wysoki, a w tej chwili wyglądał wspaniale. Dumnie odrzucił głowę, mówił wolno, nie chcąc dać się opanować ogarniającemu go wzburzeniu. - Znam panią Valentino od najwcześniejszego dzieciństwa i zapewniam panią, że to najszlachetniejsza kobieta, jaką sobie można wyobrazić. Jej to zawdzięcza moja matka sławę i majątek, a ja wszystko, czym dzisiaj jestem. Stali naprzeciw siebie nienawistni i nie pragnący się zrozumieć. - Pojmuję pańskie uczucie wdzięczności. To bardzo rycersko stanąć w obronie obrażanej, a nie obecnej dobrodziejki. Ale ja niczyjej łaski, ani opieki nie potrzebuję. Czemu ta kobieta wtrąca się w nie swoje sprawy? List był nie do niej i nie od niej oczekiwałam odpowiedzi. - To już jest osobistą sprawą kapitana i nie ja jestem powołany do sądzenia jego czynów. Każdy nerw drżał w ciele dziewczynki. Cóż za ton przybiera Jerzy Brochwicz! Jak śmie odzywać się tym tonem do niej! - Ale dlaczego właśnie ona, jedyny wróg mej matki, rozporządza moją przyszłością? - Ta wrogość to wykwit chorobowej fantazji Tity Rizzo. Nie chciałem pani sprawić przykrości, ale gdy doszło do tak ostrej wymiany słów na temat pani Valentino, muszę wszystko wyjaśnić. Kapitan poślubi wkrótce Rositę Valentino i dlatego ona uważa, że opieka nad przyszłą córką należy do jej obowiązków. - Nigdy, nigdy do tego nie dojdzie! - zatrzęsła się z oburzenia Tita. Biegała po chatce Nina, smagana ognistymi biczami wypieków. Ona jej macochą! Ona następczynią jej matki! - Nie jesteśmy już dziećmi, panno Tito. Chyba wyrośliśmy z bajek o złych macochach. Benita tak gwałtownie zagryzła wargi, że strumyczek krwi popłynął z nich aż na brodę rozlewając się na białej koszulce sportowej. - Przed ślubem pani Valentino z synem i córką wyrusza okrętem "Primavera" na Cejlon. Statkiem dowodzi kapitan Rizzo. Jej właśnie zawdzięczamy, że jesteśmy na jego pokład przyjęci w charakterze praktykantów. Nino śledził z niepokojem twarz Benity. Zły był na Brochwicza, że tak nagle wyjawił prawdę dziewczynie. Nino łudził się, że zdoła dotrzeć do serca kapitana i rozbudzić jego ojcowskie uczucia. Pomoże mu w tym jego własny ojciec. Najbardziej z całej załogi kochany przez dowódcę. Ale nie chciał łudzić Benity i zadawać jej bólu w razie niepowodzenia. Benita Rizzo, córka najsurowszego kapitana okrętu italskiego, dumnie odrzuciła głowę. Stała przed nimi w krótkich szafirowych spodenkach i białej siatkowej koszulce z błękitnymi wypustkami. Łudząco przypominała młodego chłopca w fazie ostatecznej przemiany, kiedy pierwiastki męskie walczą o pierwszeństwo z kobiecymi. Silna, opalona i wysoka, miała idealną budowę chłopięcą. Lecz oczy, a raczej ich wyraz demaskowały ją natychmiast. Š Ale w tej chwili spojrzenie jej było zacięte, twarde i uparte. - Kiedy wyjeżdżacie? - zapytała. - Jutro o trzeciej nad ranem - odparli zgodnie. Jerzy Brochwicz odczuł przez sekundę przypływ serdeczności dla tej osamotnionej dziewczyny. Ale wyraz jej oczu oprzytomnił go za chwilę. Taką siłę postanowienia miewają spiskowcy w przededniu walki. - Jadę z wami! - wykrzyknęła na potwierdzenie tych myśli. Roześmiał się głośno. Jakże był niedoświadczony! Ten lekceważący śmiech zdopingował ją bardziej niż by to wywołać mogła najgorętsza aprobata. - Jadę z wami przebrana za chłopca. Nie sprawi mi to najmniejszej trudności! Pan Brochwicz ukryje mnie w składzie wielkich pak. Wiem, że nie odmówi słabej kobiecie tej drobnej przysługi. Gdy wypłyniemy na pełne morze, poza granice Italii, wówczas wyciągniecie mnie półżywą. Kapitan będzie musiał przyjąć w szeregi swej załogi nowego chłopca okrętowego. Jerzy żachnął się wytrącony z równowagi. Nino szalał z radości. Wiedział, że dla Tity Rizzo nie ma przeszkód. Są skały, to wysadza je dynamitem. Jest morze, to przepływa je wpław. Tyle lat służył wiernie pod jej rozkazami, że dziś nie umiałby krytykować, gdyby nawet jej pomysł wymagał przeciwstawienia się. - Żałosny będzie koniec tej zabawy! - wzruszył ramionami Jerzy. - Dla dziewcząt w pani wieku najodpowiedniejszym miejscem jest klasztor. Edda Valentino też wychowywała się w klasztorze, nigdy nie odczuwając upośledzenia. A trzeba ją znać, by ocenić na jaką wspaniałą dziewczynę wyrosła. Można by tych wewnętrznych wartości życzyć pani, Benito, szalona głowo! - Teraz rozumiem wszystko - szepnęła pobladła Tita - pan jest zakochany w Eddzie Valentino i dlatego rodzina jej wydaje się mu szczytem doskonałości. Czuła nagle, że robi jej się słabo. Dlaczego? Czy potwierdzenie Jerzego, że jest istotnie narzeczonym Eddy, tak bardzo ją zabolało? - Na statku są trzy rodzaje chłopców okrętowych: praktykujący u marynarzy, zatrudnieni przy maszynach i wreszcie służący, obsługujący pasażerów i załogę. Chciałbym wiedzieć, do której kategorii mogą panią zaliczyć. To, żeby pani w przebraniu chłopca pracowała z marynarzami, wydaje mi się nierealne. - Wszystko mi jedno, mogę nawet obsługiwać marynarzy jako chłopak. Muszę być na tym okręcie i sprawa załatwiona. - Mógłbym przez panią Valentino zdobyć dla pani funkcję bufetowej. To jeszcze najlepsza praca, odpowiednia dla kobiety. - Nie, nie! Żadnych łask. Muszę płynąć na tym okręcie jako chłopak. Wolę spełniać najprostsze roboty i pokazać, że równie dobrze mogłabym żyć jako syn kapitana Rizzo! - Czuję, że będziemy mieli wiele kłopotu z naszym delikatnym praktykantem, skoro każą mu czyścić olbrzymie buciska marynarzy. Nino nie mógł znieść tej walki najserdeczniejszych przyjaciół. Jakże piękni byli oboje, rozpaleni gniewem i stężali uporem. Łagodnie ujął Titę za rękę. Był niezgrabny. ale nigdy w życiu nie odczuł tego tak bardzo jak w tej chwili. - Wszystko będzie jak zechcesz - powiedział gorąco. Spojrzała na niego z wdzięcznością. Nino nigdy jej nie zawiódł. Ani wówczas, gdy wspinali się na palmy, ani dziś, gdy cel był daleko trudniejszy do zrealizowania. - A więc jutro o trzeciej w porcie - oznajmiła i bez pożegnania wyszła. Czuła taki żal do Jerzego, że nie mogła mu w tej chwili podać ręki. A ostentacyjnie pomijać go nie było sensu. Wybiegł za nią szyderczy śmiech Jurka: - Tylko niech pani nie zaśpi. Trzecia rano to bardzo wczesna pora. Kury i dzieci jeszcze śpią. Szafirowa noc zaległa na morzu, niebie i wyspie. Benita zmęczona wracała do domu. Co teraz począć? Czy można zostawić tak posiadłość bez żadnego nadzoru i wyjechać w świat? Ale nagle przypomniał się jej wieczór śmierci Hanny, kiedy wszyscy zgromadzili się tutaj nastrojeni tak serdecznie. ŠPrzecież żyła wśród przyjaciół. Żaden z nich jej nie skrzywdzi, Tak, im zostawi wszystko. Przebiegła winnice i wpadła do domu. Schwyciła szeroką taśmę, przymocowaną do wielkiego dzwonu. Był to znak dla jej przyjaciół z Taorminy. że pragnie z nimi mówić. Wiedziała, że choć zbudzi ich z głębokiego snu, należnego im po ciężkiej, całodniowej pracy, przyjdą tu wszyscy. Jeszcze tak niedawno przyrzekali Hannie opiekę nad dziewczynką, że biegli na każde skinienie gromadnie do białej willi "Pod Cyprysami". Starzy rybacy i siwowłosi żeglarze służyli jej doskonałą radą, mądrzy długimi latami walki z żywiołem i ciężką pracą w samotnej kontemplacji. Š Szczególną serdecznością darzyli ją starzy, spracowani marynarze, ci co po wielu latach walk na morzu odpoczywali teraz w swoich małych domkach. Byli to przeważnie ludzie milczący i zamknięci w sobie, przemawiający jedynie spojrzeniami, głęboko odsłaniającymi ich dusze. Pozornie szorstcy, brutalni i gwałtowni, umieli zdobyć się na dziecinną tkliwość. Znali świat od horyzontu do horyzontu. przeniknęli ludzi wszystkich ras, warstw i stanów. Dlatego na starość, gdy osiedli cisi i milczący, umieli dzielić się najgłębszą mądrością świata - pobłażliwością! W tej chwili obecnej, choć noc zakryła wszystkie okna szafirowym pluszem, alarm Benity obudził domki, mieszkańcy powstali. Nikt z nich nie zwlekał i nie mruczał gniewnie za przerwanie zasłużonego spoczynku. Wiedziano, że tylko bardzo ważna rzecz mogła skłonić do tego czynu dziewczynkę. A jej sprawa leżała im na sumieniu. Zapłonęły pochodnie, roziskrzając swym blaskiem szafirową noc. W świetle czerwonym i złotym twarze nadchodzących były dziwnie upiorne i nierzeczywiste. Benita patrząc na ten niemal demoniczny orszak doznała wstrząsu. Miała wizje, że nadciągają duchy morza. Upiory wszystkich zatopionych w czasie burz oceanicznych, widma matek, zmarłych z tęsknoty na przystani, nie mogących doczekać się powrotu synów. Cienie żon porzuconych dla piękniejszych kobiet z innej części świata. Lecz gdy pochód zapełnił gaj pomarańczy, twarze tłumu plastyczne i żywe rozwiały to wrażenie. Benita stanęła teraz na najwyższym stopniu schodów, by wszyscy mogli ją doskonale widzieć i słyszeć. Nie podnosiła ręki. Nie chciała przez asocjację przywodzić na ich pamięć zmarłej Hanny. Ale wszyscy milczeli i nie trzeba było nakazywać im ciszy. - Drodzy moi przyjaciele - powiedziała im Benita. - Jutro o świcie wyruszam w świat jako chłopiec okrętowy na parowcu "Primavera". Wszyscy od lat wiedzieli, kto był kapitanem "Primavery". Doskonale rozumieli cel tej wyprawy. I ani jeden głos nie powstał z tłumu, by powstrzymać szaloną dziewczynę. Każdy już od dawna oczekiwał tej chwili. Wiedziano, że zerwą się kiedyś tamy cierpliwości dziewczynki i porwana tajfunem bólu zmuszona będzie wszystko porzucić i popłynąć w świat po swe przeznaczenie. Ileż razy mówili o tym, naprawiając sieci lub wyciągając je napełnione rybami!... Tylko kobiety szeptały z troską i niepokojem. Każda z nich miała w swym domu córkę. Żadna nie życzyła jej losu Benity. Nawet żebraczki były w swym pojęciu bogatsze i szczęśliwsze od panny Rizzo! - Nie wiem, jak długo mnie nie będzie i kiedy powrócę. Może ulęknę się przeszkód i ciężarów, i może już jutro zobaczycie mnie z powrotem. Ale przypuszczam, że długo, bardzo długo mnie tu nie będzie. Dlatego proszę was o opiekę nad moim domem, gajem pomarańczowym i winnicami. Zostawiam wam to wszystko. Ze wszystkiego możecie korzystać. Każde głodne i spragnione dziecko pić będzie mleko moich kóz. Wszyscy, po ciężkiej pracy, możecie przyjść tu spać smacznie w cieniu drzew, kojąc zmęczenie winogronami i pomarańczami. Oczywiście nie wolno wam niczego sprzedawać ani wynosić poza obręb willi i ogrodu. Możecie urządzać tu swe spotkania, pogawędki i zabawy. Tylko pod karą ciężkiego grzechu i odpowiedzialności przed niebem i Madonną nie wolno wam niczego niszczyć. Łamiąc młode drzewko, pamiętajcie, że łamiecie swą przyszłość. Kalecząc jego konary, kaleczyć będziecie również moje serce. Musicie dbać troskliwie o zwierzęta, a dobroć, jaką im okażecie, skieruje się na was. Szczęśliwi będziecie, doznając ich wierności i przywiązania. Obowiązani będziecie dbać o starą Beppę, moją piastunkę. Odwiedzajcie ją. Niech ma zawsze kogoś, przy kim będzie mogła osuszyć swe łzy. Nie mianuję nad wami żadnego nadzoru, ani żadnej władzy. Rządźcie się sami, bądźcie sami odpowiedzialni za swoje czyny. To powinno was skłonić do obowiązkowego spełniania powinności. Ale za to wszystko jest dla was. Niech nikt nie będzie głodny ani spragniony. Każdego dnia mogę tu powrócić. I dlatego co dzień wszystko musi być w idealnym porządku. - Madonna, Madonna! - szeptały wieśniaczki w zachwyceniu. Tłum milczeniem wyrażał zgodę i wdzięczność. Żal opanował serca wszystkich. Jakże niezwykle byli przywiązani do jasnowłosej Benity Rizzo! Odjedzie, ale czy powróci? Ludzie grupkami znikali, odchodząc. Ten i ów przystępował do dziewczynki, wyrażał jej swój podziw i przyrzekał wierność. Gaj opustoszał zupełnie. Tylko na schodach willi zgromadziło się kilku starych rybaków i marynarzy. Chcieli ostrzec Titę przed niebezpieczeństwami, jakie sami przeżywali, gdy będąc młodymi chłopcami, uciekli w świat. Oczywiście, że od tej pory wiele zmieniło się w życiu żeglarzy. Zmechanizowanie żeglugi, wynalazki łączące okręty z ziemią, zmniejszające ryzyko i niebezpieczeństwo, stworzyły nowy, zupełnie odmienny czar temu zawodowi. Ale jeszcze i teraz, mimo mniejszych niebezpieczeństw, jakże często się zdarza, że okręty toną, a załoga nie mogąc utrzymać się na falach morza, ginie bez ratunku. Te emerytowane wilki morskie patrzyły na Titę z zazdrością. Przecież ona wychodzi naprzeciw ich własnemu życiu sprzed lat! A oni zastygli w martwocie starości. Bo woda ma urok fascynujący. A kto za życia chociaż raz był na morzu, ten już nigdy nie zazna spokoju na ziemi. Opowiadali swe przeżycia, ciężkie początki służby na okręcie i zapomnieli, że mówią do dziewczynki. Przemawiali sami do siebie przywołując swą własną młodość najgorętszymi szeptami. Przyrzekła im, że będzie przysyłać kartki ze Wschodu. Świetnie znali ten szlak i wymieniali kolejno nazwy portów i właściwości tych pięknych miejsc. Niewiele pozostało już czasu. Zaledwie parę godzin dzieliło ją od wyruszenia w świat. Listy, pamiętnik matki i fotografie zamknęła w biurku, a kluczyk zawiesiła na łańcuszku, obok ryngrafu z Matką Boską Częstochowską. Wzięła natomiast pieniądze uzyskane ze sprzedaży owoców. Wiedziała, że pieniądz to potężna rzecz, zmieniająca losy świata, a cóż dopiero życie biedaków. Nie zapominała, że odtąd będzie na samym spodzie statku, wśród najbezradniejszej nędzy i poniżenia. Ale myśl ta nie przerażała jej ani na chwilę. O trzeciej nad ranem podążyła na przystań. Przenikliwy chłód podniecał w niej dreszcz emocji. Była tu wcześniej niż Nino i Jerzy. Wyglądała zupełnie jak chłopak w sportowym ubraniu, z włosami sczesanymi z czoła. W ręce trzymała małe zawiniątko z jedzeniem. Pieniądze ukryła w woreczku na piersiach. Podobna była do jednego z tych chłopców, uciekających o świcie z domu w zachłanny i chciwy młodości świat. Chłopcy podali jej energicznie ręce. Nino uśmiechnął się. Jerzy w milczeniu zapalił papierosa. Czekali na mały statek handlowy, zabierający ich do Neapolu. Zajęli miejsca w trzeciej klasie. Usiedli na beczkach z oliwą, patrząc na mycie pokładu przez chłopca okrętowego. Ten czynił to tak energicznie, że trójce pasażerów zatapiał nogi w cuchnącej wodzie. Brudni tragarze rzucali co chwilę wielkie skrzynie z towarami. Znoszono klatki z ptactwem i kosze jarzyn. Pokrzykiwano przekleństwa lub zawodzono ochrypłymi głosami naśladując śpiew. Pasażerów było niewielu. Kilku handlarzy pilnujących towaru i jakaś staruszka, odprowadzana przez zapłakane dzieci. Marynarze biegli tam i z powrotem, mocowali się z grubymi sznurami i pluli w spocone dłonie. Benita patrzyła na to wszystko ze świadomością początku nowego życia. Czy zdoła przemóc wrodzony wstręt do grubiaństwa, brudu i zewnętrznego zdziczenia? Tak, musi tylko przesilić ten wstręt, bo przecież pod tą warstwą zgrubiałej skóry biją serca ludzkie. Czy nie zgniotą jej wielkie buty marynarzy? Nie runą na nią skrzynie, nie zduszą liny i nie ogłuszą syreny okrętu? - Jeszcze można wrócić! - rzucił sarkastycznie Jerzy zdążający oczami śladem jej spojrzeń. Odczytywał jej myśli i wahania. - Nigdy! - krzyknęła zbyt gwałtownie, jak na siłę postanowienia. Syrena okrętu ryknęła tak przeraźliwie, że trzeba było zatkać uszy rękami. Wciągnięto linowe schodki na pokład i dziewczynka zrozumiała, że w tej chwili odcięto jej drogę powrotu. Kości były rzucone. Ale gra nie była jeszcze nawet rozpoczęta. Wielka gra! Rozdział VII Diabełek z niebieskimi oczami Biały okręt "Primavera" mijał dumnie wyspę Kretę, tonącą w różowych blaskach zachodu i liliowych mgłach bliskiego wieczoru. Całe morze zdawało się melodią płomiennofioletowych odcieni, melodią morskich fal, śpiewanych przez wichry zasłuchanym milcząco skałom. Wielki statek "Primavera" nie raczył poświęcić ani chwili czasu greckiej wyspie. Zaledwie ryknął ogłuszającą syreną, łaskawie skinął trójbarwną italską flagą, zamigotał oczkami kabin i majestatycznie sunął do Port_Saidu. Ta przedwieczorna, płomienna chwila dziwnie rozmarzała pasażerów "Primavery". Mario Valentino, siedząc w salonie okrętowym, dobierał akordy, by w gorących tonach usidlić tego płomiennego motyla nastroju. Ale na próżno pragnął uchwycić w dźwięki koloryt morza. Odgarniał z czoła spadające faliste włosy, a oczy płonęły mu wewnętrznym światem. Był tak piękny, jakby sam stał się treścią pieśni, której nie mógł wyśpiewać. W kotłowni pracował Nino Torta w rozchłestanej niebieskiej bluzie, ukazującej włochatą pierś. Kotłownia to dusza okrętu i jego serce stukające miarowo w rytm obracających się kół i zgrzytających śrub. Praca palacza to ciężka, prosta, lecz szlachetna walka o bytu okrętu i jego życie. Nino pomagał staremu ojcu, od lat spełniającemu na okrętach funkcję palacza. Obaj byli hebanowi od tłuszczu i sadzy, błyszczący smarami, roześmiani klawiszami białych zębów. Szczęśliwi, że nareszcie po tylu latach są razem. Zmęczeni siedzieli w kotłowni na ziemi, wciąż czuwając nad rytmem maszyny. Jakże świetnie znał ją stary Torta. Każdy nienormalny zgrzyt kaleczył jego serce. Jerzy Brochwicz na najwyższym pokładzie wczytywał się w angielski tygodnik techniczny. Na próżno starał się wciągnąć w orbitę swych zainteresowań Eddę Valentino. Ona spoczywała na drugim leżaku w różowej sukni, połyskującej kwiatami. Chorowała od pierwszej chwili pobytu na okręcie i zła była, że nikogo to nie wzruszało. Patrzyła w twarz Jerzego, chłodną i daleką. Chyba nigdy nie wyglądał tak pociągająco, a jednocześnie nieosiągalnie. Chorobliwa wyobraźnia! Przecież był jej narzeczonym i nikt nie może jej go odebrać. Rosita z głową obwiązaną kremowym tiulem ułożyła się na hamaku, który jej rozwiesił uprzejmy steward. Przerzucała stertę gazet i książek popłakując cichutko nad samą sobą, biedną sierotą, błądzącą samotnie po świecie, porzuconą przez rodzinę i krewnych. - Jaka ja jestem dobra! - rozczuliła się. - Stanowczo najbliższe otoczenie nie docenia moich zalet. Maria bezkompromisowo pochłonęła sztuka. Eddę interesuje jedynie Brochwicz. A ja, oczywiście ja, jestem najgorsza! I nikt mnie nie kocha. I płakała coraz gwałtowniej, ocierając czerwoną kulkę nosa, ale już za chwilę pudrowała ją misternie i maleńkim grzebyczkiem podczesywała do góry rzęsy i wygładzała brwi. Kapitan Rizzo siedział milcząco w swym gabinecie, nie dopuszczając do siebie nikogo. Tylko jeden stary palacz Torta ma wstęp do niego o każdej porze. Rosita westchnęła. Oczywiście palacz osiągnął swój przywilej dzięki owej przełomowej w życiu kapitana podróży ze Stambułu do Konstancy, w której poznał swą ukochaną żonę. Rosita dobrze wie, że mówią często o Ewie. Czyż nie ma siły, mogącej raz na zawsze wykreślić tę kartę z życia komendanta? - A ja nie mam z kim nawet pomówić! - jęknęła w duchu - ale i tak zwyciężę tego mruka i samotnego dziwaka, a wówczas wszystko się zmieni. Palacz Torta powstał z ziemi w kotłowni. - Nino, umyj się i idź do kapitana. Już kilkakrotnie pytał o ciebie. Sam natomiast podreptał do składu węgla. Wyciągał stare skrzynie odpowiednie jedynie do porąbania i spalenia. Petro Torta zdobył na zawsze względy kapitana. W ogóle lubili go wszyscy, nawet marynarze, uważający się za arystokrację okrętową, patrzący z góry na mechaników od kotłów, służbę czyli stewardów i chłopców usługujących. Palacz Torta miał niezwykle życzliwy stosunek do ludzi i zwierząt. Podchodził do nich tak, jakby dawno był z nim w serdecznej zażyłości. Nie klął, nie poniewierał ludźmi innej rasy. Chińczykowi Li i Murzynkowi Niko przemycał w kieszeni lepsze kąski, których chłopcy nigdy nie dostawali. Już dawno chciał kapitan Rizzo przenieść go na lepsze stanowisko. Ale palacz nie chciał. Uważał swą misję przy kotłach za najszczytniejszą pracę i nie zdradzał jej dla wygodniejszego życia. - Beze mnie statek nie ruszyłby - uśmiechnął się z dumą. - Dzierżę w swych dłoniach los wszystkich oficerów, marynarzy oraz samego wielkiego kapitana. W tej chwili wyciągał duże brudne skrzynie ze składu węgla. Nagle coś zaszeleściło w jednej z nich. Palacz zdrętwiał. Choć tyle lat służył na statku, wierzył w duchy, widma i strachy. Przeżegnał się i już miał wielkim głosem zawołać Nina i Li, by przyszli na pomoc z drągami i żelaznymi sztabami, gdy usłyszał śpiewny, delikatny głosik: - Błagam, niech mnie pan stąd wydostanie i nie krzyczy! Ze skrzyni wyskoczył smukły, zgrabny chłopiec o głowę wyższy od rozłożystego w biodrach palacza. Był brudny i obdarty. Ongiś porządne ubranie zwisało w strzępach. Całą twarz miał czarną od sadzy i węgla, a jasne włosy, szare od pyłu i kurzu. Wlepił w palacza oczy ogromne, błękitne jak bukieciki niezapominajek, rosnące w kałamarzu z atramentem. Łagodne spojrzenie do złudzenia przypominało młodą dziewczynę. - Aha! - huknął palacz Torta - pasażer na gapę. Będzie ładny bal. Nasz kapitan prędko załatwia sprawy z takimi szczurami. Ale gdzież był ten wariat Nino, gdy ładowano skrzynie na pokład! On miał tego wszystkiego pilnować. Ha, będzie teraz drżał przed groźnym kapitanem. Ale, chociaż zamierzał krzyczeć głośno, i przerażająco, głos miał wciąż miękki i łagodny. Aż niebieskooki chłopiec roześmiał się głośno. - O, zacny, jedyny panie Torta. Nie przerazi mnie pan. Sława pańskiego dobrego serca sięga daleko i szeroko. Rozniosły ją mewy, wdzięczne za to, że daje im pan swe śniadanie. Nie pozwoli pan zginąć białej mewie, więc i mnie pan przygarnie. - Mewy nie podlegają rozkazom kapitana. - Ale pan jedyny posiada czar ułagodzenia naszego dowódcy. Tylko pan potrafi go przebłagać. Proszę to dla mnie zrobić. Niech pan myśli, że jestem jego synem, który uciekł z Castel Mola; chcąc być bliżej ukochanego ojca. Palacz Torta nie mógł znieść tego błagalnego wzroku i melodyjnego głosu. - Ażeby cię koła pokręciły! - zaklął poczciwiec - tylem świata zjeździł, ale chłopaka z takimi ślipiami jeszczem nie widział. Komu ukradłeś takie niebieskie gały? Plecie, niczym rodowity Sycylijczyk, a oczy ma z najdalszej Północy. Westchnął, wiedząc, że ten diabełek z niebieskimi niezapominajkami ma go w garści. Zrobi z nim niezwodnie wszystko, co tylko zechce. Czy można odmówić jego spojrzeniu? - Ale skąd, do czorta, jesteś tu w składzie węgla? Czy chcesz, żebym cię dał kucharzowi Patelli na pieczeń do kolacji? - Mój przyjaciel mawia, że mięso ośle jest na noc niestrawne. Mielibyście po tym brzydkie sny, ty i ten twój Patelli - chichotał dziewczęco chłopiec i położył głowę na ramieniu palacza. - Mój kochany Torta, czy ci to nie wszystko jedno, skąd jestem? Czy mnie rekin wypluł, czy przyniósł zefirek? Westchnął, a po chwili ciągnął dalej. - Widzisz, dobry przyjacielu, nie posiadam nikogo na świecie. Jestem zupełnie sam. Jeśli muszę jak szczur błądzić po ziemskich śmietnikach, wolę bujać na morzu. A zresztą kochany Torta, szukam kogoś bardzo mi bliskiego. Cóż kiedy on jest tak daleko, tak ogromnie daleko ode mnie! Wiesz, chciałbym komuś być niezbędny do życia, bo inaczej po co istnieć i pętać się po świecie? Nie wyrzucaj mnie z okrętu, zacny panie Torta. To moja ostatnia stawka. Jeśli ją przegram, życie straci dla mnie cały sens. Palacz wyjął fajkę i począł wypuszczać u niej kłęby dymu. Chłopca dusił żrący zapach tytoniu, a dym wyciskał łzy z oczu. Znosił to jednak mężnie wiedząc, że fajka to nieodłączna towarzyszka marynarza. - Słuchaj diabełku z niebieskimi oczami! - powiedział stary Torta, zdecydowany na wszystko, po długiej walce wewnętrznej - idę do kapitana. Ale mówiąc prawdę, wolałbym pójść - na galery. Z góry zapowiadam ci, że będzie z tobą źle, mój mały. Kapitan zły, od początku podróży jak sto cyklonów! - Zły? Czemu? - zapytał ciekawie diabełek. - Ach, przez tę pannę Valentino! Prawda, ty o niczym nie wiesz! No... przez tę Eddę, przyszłą pasierbicę. Kapitan nie znosi córek. Ale powiem ci w sekrecie, tylko nie wypaplaj, bo głową w morze, kapitan ma śliczną córkę w Taorminie. Taką jasnowłosą lalkę! Mój Nino modli się do niej jak do świętego obrazka. Widziałem ją parę razy na przystani. Masz szczęście, mój mały, że jesteś chłopcem, nie dziewczyną. Gdyby było przeciwnie, żadna siła nie zmusiłaby mnie do przemawiania za tobą. - No, a jakże z tą pasierbicą - wyciągał go na opowiadanie usmarowany sadzą chłopiec. - Przecież to też dziewczyna, a kapitan przechodzi nad tym do porządku! - Cóż ma robić. Nie zrzuci jej ze skały w morze. Żeni się przecież ze starą. Wszystko to mu niepotrzebne! Pamiętam jego żonę... O, mój mały. Takiej pięknej i dobrej pani nigdy już nie będzie. Przyjaciółka jej śpiewała na okręcie, ale ona porwała wszystkie serca. Kapitana owijała dokoła swego najmniejszego paluszka. Nieznajomemu chłopcu oczy gwałtownie napełniły się łzami. - Cóż ty, diabełku, płaczesz? Nie bój się, pójdę do kapitana. Chłopiec obtarł zroszone policzki wierzchem brudnej dłoni i twarz jego była teraz jeszcze bardziej granatowa. - Z tą panną Valentino, to było tak: wsiada na okręt i już wymiotuje. Jeszcze lekarz okrętowy nie zdążył włożyć białego płaszcza i otworzyć podręcznej apteczki, a ta wymiotuje i wymiotuje. Jakby serce i wątrobę chciała wypluć za burtę. Kapitan zaraz wściekły. Nienawidzi, gdy ktoś z imaginacji choruje. - Ma rację - przytaknął z przekonaniem chłopiec - to musi być histeryczka najostrzejszego gatunku. - No, nie wiem - odparł palacz, który wszystkich lubił i żałował. - Nino bardzo się z nią zaprzyjaźnił, odkąd pan Brochwicz wprowadził go do domu państwa Valentinów. Starsza pani jest bardzo hojna. Służba przy niej świetnie zarabia. Młoda widocznie cierpi, bo wciąż krzyczy i narzeka. Narzeczony nie lubi tego, bo uciekł i cały dzień siedzi z kapitanem w gabinecie. Twarz chłopca rozjaśniła się momentalnie, a oczy rozbłysły żywą radością. - Czego rżysz śmiechem, głupi - zawołał ze zdumieniem palacz na widok tej nagłej zmiany - w twoim wieku śmiech i płacz w jednej zamyka się garści. Ale jak ci na imię, mój przyjacielu? - Benito - odparł - a zdrobniale wołają mnie Tito! - No, przeżegnaj się i chodźmy do kapitana. Na dnie okrętu, zalanym wodą i brudnym od sadzy, siedzieli dwaj chłopcy czyszcząc zawzięcie buty marynarzy i służby okrętowej. Byli to najnędzniejsi chłopcy na całym statku. Murzynek Niko, piętnastoletni, niewyrośnięty chłopak o długich rękach i nogach- okrągłych plecach i białkach zupełnie żółtych. Chińczyk Li był jeszcze mniejszy i chudszy, miał skośne oczy i straszną, wątrobianą cerę, jakby w następstwie chronicznej żółtaczki. Obaj spojrzeli ze zdumieniem na palacza, prowadzącego usmolonego chłopca. Tita myślała o nich z litością i grozą. Biedni, jakże ciężką mieli pracę! - Jesteś taki brudny, mój diabełku, że musisz umyć się zanim staniesz twarz w twarz z kapitanem. Benita uczyniła to z największą niechęcią. Jej celem było przecież ukrycie twarzy w brudzie i sadzy. - O, młody paniczu, mycia nie lubimy! - zrzędził palacz. - To bardzo źle i niebezpiecznie, bo nasz kapitan brudasów nienawidzi, przeto nie odpowiadam za jego humor. Przechodzili teraz różne pokłady, oddzielone od siebie jedynie żelaznymi schodkami. Każdy pokład zamykał w sobie odrębny świat, nie łączący się wcale z niższym, lub wyższym. Pokładów było pięć. Pięć państw, pięć kast, pięć osobnych ludzkich społeczeństw. Wędrówkę swą rozpoczęli od czwartej klasy. Tu, na brudnej podłodze, siedzieli nędzarze otuleni łachmanami i szmatami. Byli to najbiedniejsi emigranci lub żebracy wyrzucani z powrotem do miejsca zamieszkania. Jechali, patrząc przed siebie tępo i obojętnie. Dla nich wyjściem z sytuacji byłoby tylko i jedynie zatonięcie okrętu. Wszystko inne zbliżało ich do jeszcze drapieżniejszych męczarni i głodowej śmierci. Siedzieli między towarami a klatkami z ptactwem. Patrzyli szarpani głodem na ptaki z zamkniętą żywnością. Małe dzieci głośno płakały, a głód wyradzał w nich dzikość. Nie były to już dzieci, lecz małe bezduszne zwierzątka. Starzy ludzie w fezach lub białych turbanach, szarych z brudu, szeptali bezzębnymi dziąsłami słowa modlitwy, podobnej w ich interpretacji do przekleństwa. Żółci Malajowie złorzeczyli czarnowłosym kobietom w kolorowych strzępach. Zaduch powodował u coraz to innego pasażera morską chorobę. Zaduch ją powodował, a nie ruchy statku, które przypominały raczej kołysanie dziecka w ramionach matki. Wszystko to sprawiało wstrząsające wrażenie. Już następny pokład był trochę przyjemniejszy. Jechali tu drobni kupcy leżąc na kocach i jedząc chleb opakowany gazetą. Jakaś zagraniczna wycieczka śpiewała głośno i fałszywie frywolną piosenkę. Reszta, byli to przeważnie kolorowi pasażerowie, zdążający do Port_Saidu. Każdy wyższy pomost był wspanialszy i zamykał w sobie coraz wytworniejsze towarzystwo. - Więc ci ludzie jadą razem? Czyż to możliwe - zdumiała się Benita nie mogąc pojąć tych niesłychanych różnic. - Czy to możliwe, by jednym okrętem jechała nędzarka, nie mająca czym nakarmić dziecka i pani Rosita Valentino, rzucająca ciastka w morze białym mewom. Czy pani Rosita nie mogłaby zejść o pokład niżej, by dać to niepotrzebne jej ciastko głodnemu dziecku? Ale Tita, dziewczyna wychowana w przyjaźni ze wszystkimi biedakami Taorminy, nie mogła oczywiście zrozumieć, że tu panują inne prawa ludzkie, że te pokłady to warstwy społeczne, z których nie ma wyjścia ani porozumienia. Szła smutnie obok palacza i nie wypowiadała swych spostrzeżeń. Na najwyższym, spacerowym pomoście odetchnęła radośnie. Tak, westchnęła po prostu z ulgą. Jakże dokoła było pięknie i czysto. I ze zdumieniem spostrzegła, że tutaj nareszcie czuje się jak w ojczyźnie, że ona tu przynależy, a nie tam, do tej nędzy i poniżenia. Wstyd jej było tego uczucia, ale nie mogła go w sobie stłumić. Nie była to zresztą żadna pycha ani pogarda tamtych. Raczej przyzwyczajenie do poprzednich warunków życia. I teraz powoli zaczynała rozumieć, dlaczego tak trudno przełamać właśnie przyzwyczajenie i schodzić tam, gdzie jedynie sumienie wyrzuca, a serce boli nie mogąc pokonać tego najstraszniejszego wampira ludzkości, jakim jest nędza. Białe ławki najwyższego pokładu błyszczały śnieżnym lakierem. Stoliki mieniły się pstrymi serwetkami, a we flakonach przytwierdzonych do stolików promieniały przepyszne róże. Na leżakach drzemały bezmyślnie wykwintne pasażerki w białych kostiumach, pod witrażami półkolistych parasolek. Panowie byli również biało ubrani i ze śmiechem przymierzali wielkie tropikalne kaski zapinane pod brodą. Były one najskuteczniejszą ochroną przed zbyt intensywnym słońcem. - To ta! - bluzgnął zadymionymi wargami palacz Torta. Wzrok Benity padł na leżącą postać dziewczyny. Różowa suknia w białe kwiaty opływała miękkim jedwabiem jej kształty. Głowa połyskująca czarnymi włosami przysłonięta była białym szalem z muślinu. Tita Rizzo jednym śmignięciem błękitnych oczu zlustrowała i osądziła Eddę Valentino. - Brzydka... nie! Ładna, raczej tak! Trochę za tęga, ospała i bez wyrazu. Twarz ma taką, jakby ktoś gąbką starł z niej kolory, blaski i uśmiechy. Ale bardzo kobieca. W każdym calu. Nawet to lenistwo w przymrużeniu powiek... Och, jakim przeciwieństwem Benity była ta czarnooliwkowa dziewczyna! Lecz oczy miała piękne. Ciemne gwiazdy! Gdyby tylko błysk inteligencji mógł ją rozpalić, byłyby to niezawodnie jedne z najbardziej czarujących oczu Italii. Ale mętne i bez wyrazu, traciły zupełnie swe przyrodzone piękno. Podniosła na Titę te wielkie, nieco wyłupiaste zwierciadła i z niesmakiem, niemal z obrzydzeniem, odwróciła głowę. Panna Valentino pomyślała, że palacz Torta zbyt wiele sobie pozwala wprowadzając na najwyższy pokład tego brudasa. I jak ten smarkacz bezczelnie mierzy ją wzrokiem. Po prostu przewiercał ją niebieskimi igiełkami spojrzeń. Żeby nawet tu nie mieć spokoju i być wiecznie pod obserwacją natarczywych spojrzeń służby. Titę i palacza czekał obecnie ostatni etap wędrówki. Jeszcze tylko małe schodki i znaleźli się na mostku kapitańskim. Serce Benity zatrzepało na wspomnienie Ewy. Ona też na takim miejscu przed tylu laty drżała przed gniewem kapitana. Tuż obok widać było jego oszklony gabinet. - Zaczekaj tu, chłopcze - szepnął palacz Torta - ja wszystko wpierw załatwię, a potem cię zawołam. Tita stanęła obok sternika, który z posągową powagą obracał wielkie koło okrętu. Bez drgnienia powieki utonął w błękitnej dali morza. Przykucnęła cichutko i patrzyła w pokój kapitana. Gabinet miał wielkie szyby, odsłaniające wszystkie strony morza. Nad wielkim biurkiem nachyla się on sam, wspaniały komendant Rizzo! - Ojciec!... - szepnęła Titta i spazm wzruszenia wstrząsnął nią do głębi. Ten wspaniały, z lekka siwiejący na skroniach brunet to jej ojciec. Pierwszy raz widziała jego twarz. Nie znała go nawet z fotografii. Jakie ma głębokie i bardzo smutne oczy. Szuka teraz w jego twarzy podobieństwa do swojej własnej. To samo sklepienie dumnej głowy. Nos prosty, równy z czołem, białe zęby. Jak to zabawnie odnajdywać w tym obcym obliczu - siebie! Nawet ruch ręki, niecierpliwie odgarniający włosy znad oczu, to jej ruch, Benity. Kapitan otoczony jest w tej chwili trójką młodych ludzi. Ale żaden z nich nie ma w sobie tego majestatu, który każe zapomnieć o wieku, urodzie i wszystkich zewnętrznych walorach. Owego majestatu właściwego kapitanowi Rizzo. Ani piękny Mario, płomienny młodością poetyczną i namiętną, ani wyniosły Brochwicz o chłodnej urodzie i bujnych kasztanowatych włosach. A już najmniej krępy, okrągły w biodrach Nino. Kapitan pochylony nad mapami i wykresami coś im objaśnia. Młodzieńcy zastygli, tonąc w oczach i ustach uwielbianego dowódcy. Nagle wszyscy czterej podnoszą głowy. Do gabinetu wchodzi palacz Torta. Jakże zabawnie wygląda wśród nich. Tamci wszyscy ubrani są na biało. Nawet Nino zdążył się już przebrać. Palacz Torta to śmieszna karykatura swego syna. Jeszcze mniejszy, jeszcze bardziej barczysty i rozłożysty w biodrach. Ale w tej chwili, osmolony i czarny sprawia wrażenie nieszczęśliwego ducha, zabłąkanego na seansie spirytystycznym w tym gabinecie. - Kochany, zacny, jedyny stary Torta! - szepcze Benita. - Nigdy ci tego nie zapomnę. Dziewczynka rozumie dobrze, iż nadchodzi przełomowa chwila decydująca o jej losie. Palacz zaczyna żywo gestykulować. Uśmiechnięta na jego widok twarz kapitana, zasępia się. O, źle! Nie chce nawet mówić z biednym palaczem. Ten drga, złamany pod ciężarem zmartwienia. Twarz jego kurczy się, a oczy zwężają, jakby za chwilę miały z nich pocieknąć łzy. Komendant pokazuje mu swe dostojne plecy, nie znoszące sprzeciwu i opozycji. Każe mu natychmiast wyjść. Jest bardzo zdenerwowany! Nino schyla głowę niżej, coraz niżej. Jakby ją chciał ukryć pod stół. Żal mu biednej Tity Rizzo. - Madonna, Madonna! - modli się dziewczynka, nie mogąc w zdenerwowaniu znaleźć innych słów modlitwy. Ale serce jej pragnie tak gorąco jak w największej ekstazie religijnej. Żeby tylko wysłuchał palacza Tortę. Niech by jedynie zechciał ją zobaczyć. Przecież jej błękitne oczy muszą zwyciężyć. Ale komendant wpada w pasję. Widać, jak bije pięścią w stół. Wszystko przepadło. Tita już zna swój przyszły los. Wysadzą ją do małej łódki i każą wylądować na Krecie. Tu już zajmie się nią policja i odstawi do granic Italii. Tam, oczywiście pochwyci ją rodzina pani Valentino i odbierze wolność zamknięciem w klasztorze. Nigdy, nigdy, już nie będzie miała okazji ujrzenia ojca. O, pani Valentino, gdy tylko zostanie jego żoną, przeprowadzi to niezawodnie. Palacz Torta zwinął się w pierożek. Jeszcze błaga. Benita zamyka oczy. Nie może tego dłużej znieść. Gdy je odmyka, widzi ze zdumieniem zasadniczą zmianę sytuacji. Kapitan siedzi spokojnie, palacz już nie błaga. Natomiast Mario żywo przemawia i gestykuluje. Jego piękne oczy świecą i migocą niby światełka na morzu. Kapitan topnieje pod blaskiem jego spojrzenia. Wreszcie Mario kładzie dłoń na ramieniu komendanta. Ten, groźny i nieprzystępny, patrzy nań z uśmiechem. O, jakże jest piękny w jego blasku! Nino i Jerzy przyskakują teraz do kapitana i ściskają mu wylewnie dłonie. Palacz Torta podrzuca do góry brudną od sadzy czapeczkę. Kapitan niczego nie może zrozumieć. Ma taką minę, jakby chciał powiedzieć: - Dobrze, ale dlaczego wszyscy naraz zwariowali? Nie zniósłbym tego, gdyby nie byli tak naiwnie przyjemni. Palacz korzystając z zamieszania wybiega i porywa Benitę za rękę. - Udało się, ale było gorąco! Stary szalał. Ułagodził go dopiero pan Valentino. To anioł nie człowiek. A kapitan nie umie odmawiać jego prośbom. Inna sprawa, że masz szczęście, mój mały. Sam pan Mario przemówił za tobą. Szepnął mu tylko coś do ucha pan Brochwicz, a pan Valentino natychmiast poprosił komendanta. Myślałbym, żeś ich urzekł, diabełku, swymi niebieskimi ślipkami, ale przecież nie widzieli cię jeszcze. Tita nie może wymówić słowa, tylko kurczowo ściska ręce palacza. Dłonie brudne, najszlachetniejszym brudem pracy. - Słuchaj, chłopcze. Dostaniesz papiery zmarłego chłopca okrętowego, żeby cię na granicach nie czepiali. A teraz chodź, muszę przedstawić kapitanowi nowego obdartusa. Ticie drżały nogi, choć morze było spokojne i gładkie jak atłasowy stół. Okręt nie drgnął, gdy szła pod pokładem ku swojemu ojcu! Stanęła na progu gabinetu ojca i odgarniała włosy z czoła gestem zdenerwowania. Kapitan Rizzo spojrzał przelotnie na usmarowaną twarz chłopca. Był brudny, wysmukły, a wiotki niczym dziewczyna. Takich widywał wielu. Umierali najczęściej, niezdolni do ciężkiej, fizycznej pracy na okręcie. Nagle chłopak podniósł oczy i wbił je w czarne odchłanie źrenic kapitana. Ten drgnął i pobladł. Jakże błękitne były tęczówki chłopca. Niebieskie ptaki, wyrywające się z brudnej ziemi policzków. - Tylko raz widziałem takie błękitne oczy, takie niebieskie ptaki, ale odleciały ode mnie siedemnaście lat temu!... - pomyślał. Wszyscy dostrzegli niezwykłe wzruszenie komendanta. Trzej młodzieńcy zamienili między sobą uradowane spojrzenia, a palacz nic nie rozumiejąc, kręcił w palcach małą fajkę, której nie śmiał zapalić. Kapitan otrząsnął się z wrażenia, a widząc, iż niepotrzebnie zdemaskował swe wzruszenie, zawołał ostro: - Do czego właściwie jesteś zdolny, mały hultaju? Co? Myślisz, że życie na okręcie to beztroska przejażdżka? No, to już moi chłopcy wybiją ci z głowy te fantazje. Jestem o to spokojny. Pójdziesz na praktykę do marynarzy. Jeśli się nadasz, przeznaczą cię do kotłów, a jeśli i to będzie za ciężkie dla twych delikatnych ramionek, to będziesz wraz z kolorowymi obsługiwał załogę i stewardów. Benita musnęła przelotnym spojrzeniem twarz Jerzego Brochwicza. Zabrzmiały jej słowa tak niedawno przez niego rzucone: - Będziemy mieli wiele kłopotu z naszym delikatnym chłopcem. Chciałbym widzieć, jaką zrobi minę, skoro mu każą czyścić wielkie, marynarskie buty. Uśmiechnęła się odważnie i wykrzyknęła najgrubszym głosem, jaki tylko mogła wydobyć: - Rozkaz, panie kapitanie! Wszyscy drgnęli. Jaki świeży, melodyjny głos miał ten chłopak. Jerzy chciał na jej spojrzenie odpowiedzieć swym zwykłym, ironicznym uśmiechem. Ale pierwszy raz wargi odmówiły mu posłuszeństwa i ułożyły się w ciepły uśmiech, któremu przyświecały złagodniałe oczy. I sam nie wiedział, że ten uśmiech dodał sił i odwagi nieszczęśliwej dziewczynie. Rozdział VIII Ciężka służba i kolorowa przyjaźń Benita Rizzo, córka gromowładnego kapitana, od pierwszej chwili pobytu na okręcie zrozumiała, że niełatwo jej będzie podołać wezwaniu. Inaczej wyobrażała sobie to wszystko, mimo ostrzeżeń starych wilków morskich z Taorminy i drwin Brochwicza. Po prostu ogarnął ją strach, paraliżująca obawa, gdy palacz Torta zaprowadził ją na nocleg do małej kajutki na samym dziobie statku, zwanej kubrykiem. Tu nocowali chłopcy okrętowi. Kubryk, mała duszna kajutka, podzielona na niezliczone koje łóżek, a raczej prycz, na których spano. Tita cichutko wsunęła się w odpowiednią przegródkę, by nie zwracać uwagi na swą osobę. Chłopcy wrzeszczeli, bili się i przeklinali. Pili jakieś świństwo ściągnięte starszym marynarzom i palili fajki. Od połkniętego dymu nieraz robiło im się niedobrze. Słownik, w jakim do siebie przemawiali, stanowił stek najgrubszych słów, jakich znaczenie dziewczynka wprawdzie odgadywała, lecz nigdy ich dźwięku nie słyszała. Nie mogła zasnąć. Morze zaczęło falować, a statek zataczał się jak pijany dźwięku nie słyszała. Co chwila miała wrażenie, że statek rozleci się w drobne kawałki. Wówczas gwałtownie siadała i chciała krzyczeć, ale wstyd i lęk przed śmiechem chłopaków przywracał jej przytomność. Wreszcie nad ranem zmęczona usnęła. Ale ledwie przyłożyła głowę do swego legowiska, gong, dzwoniący na załogę, podniósł ją na nogi. Ten pierwszy dzień na okręcie to było jej najstraszniejsze wspomnienie życia. Doszła do przekonania, że absolutnie do niczego się nie nadaje. Ileż oberwała szturchańców, popychań, ile przekleństw w komplementach. Ręce miała popękane od szarpania lin, ubranie w strzępach, a krwawe koła w oczach. Już do południa czuła się łachmanem ludzkim, niezdolnym do najmniejszego wysiłku fizycznego. A przecież zawsze myślała, że jest niezwykle silna i dorównuje we wszystkim chłopcom. W południe ucieka do palacza Torty z podbitym okiem, guzem na prawej skroni i krwawiącym nosem. - O, synku źle wyglądasz! Ale trudno. Każdy z nas tak zaczynał. - Wolę rzucić się w morze niż powrócić do moich dręczycieli! - westchnęła dziewczynka. - No, to przesada - rzekł pogodnie palacz. Był pewien, że tego małego zamordują pracą i kontent był, widząc go jeszcze żywym. - Nie nadajesz się na marynarza, a czuję, że i w kotłach miałbym z ciebie niewielką pociechę. Znam ludzi na wylot. Ale buty potrafisz na pewno czyścić. To międzynarodowa praca, łącząca pod jedną szczotką wszystkich braci niedołęgów. Benita została teraz przydzielona do najniższej kategorii służby. Jadała w messie kuchennej wraz ze wszystkimi chłopakami. Przy okazji spożywania strawy toczono tu rozmowy brutalne i szorstkie. W każdym razie nie dla uszu szesnastoletniej dziewczyny. Już od pierwszej chwili pobytu na statku uderzyła Benitę jego kastowość. Dopiero teraz, żyjąc pod pokładem, widziała na ile warstw rozpada się społeczeństwo okrętowe. Arystokracją są oczywiście oficerowie żeglarze z "bogiem", kapitanem na czele. Również marynarze, choćby najniżsi rangą, uważali się za jedyne możliwe towarzystwo na okręcie. Drugi świat, zamknięty w sobie, to maszynownia. Tu najwyższą instancją jest starszy mechanik. Oficerowie maszynowi to czterej mechanicy, mający do pomocy asystentów maszynowych. W kotłowni pracują palacze i węglarze. Wszyscy mają pracę wyznaczoną na czterogodzinne wachty, przedzieloną ośmiogodzinnym wypoczynkiem. Trzeci świat to personel pomocniczy, bardzo liczny, podlegający intendentowi. Ten świat zaludnia lekarz ze swoim sztabem, płatnik z biurem, prowiantura, kuchnia oraz cała służba hotelu okrętowego z trzema ochmistrzami na czele. Żaden z tych światów nie łączył się z sobą. A przedstawiciele poszczególnych mocarstw uważali się za coś wyższego i lepszego od innej grupy. Benita wypadła poza wszelkie nawiasy i prawa. Po nieudanych eksperymentach skazano ją na najgorsze posługi. Spadła do rzędu kolorowych, którymi wszyscy na statku pomiatali, bez granic, opamiętania i odrobiny zrozumienia. Nie martwiła jej przynależność do samego dna. Najgorsze było to, że nie miała dostępu do wyższych pokładów. A już droga do niej do mostku kapitańskiego była tak daleka, jak droga z Neapolu do Cejlonu. Chociaż i ten szlak jeszcze można przebyć samolotem czy okrętem, a droga Tity była zupełnie nieosiągalna. Cała załoga i służba odnosiła się do dziewczynki z taką samą pogardą jak do Chińczyka Li i Murzynka Niko. Może dlatego, że nie biła ich, nie pogardzała nimi, że nawiązywała przyjaźń z tymi nieszczęśliwcami. Bo oni dwaj byli dla innych najgorsi z najnędzniejszych. Nawet wśród tej pogardzanej kasty kolorowych, jeszcze ich współrodacy pomiatali nimi. Spoceni Murzyni, cuchnący brudem i specyficznym odorem swych czarnych skór, podawali w trzeciej klasie. Dreptali nieprzytomnie w niskich i dusznych salach jadalnych, przy stołach nakrytych pstrymi obrusami. Czasem tłusty strumyk odrywał się w kroplach od czarnego ciała i spływał do podawanej zupy. Chińczycy, groźni jakąś tępą niemotą, czyścili buty i dźwigali ciężkie skrzynie. Tych nawet do trzeciej klasy nie wpuszczano. Niko był najczarniejszy z czarnych. I tu dopiero Benita usłyszała, jaki jest znak lepszej lub gorszej kasty murzyńskiej. Im bielszy, im bardziej kawowy odcień skóry, tym wyższy szczebel społeczny i towarzyski. Murzyn spalony na węgiel nie mógł liczyć na żadne względy, nawet wśród swoich. Chińczyk Li pochodzi również z samego dna nędzy w Hongkongu. - Jakie to niesprawiedliwe! To chyba zdziczałe dzieciaki bawią się w wielki świat i jego ustawodawstwo. One decydują, jaki kolor sukienki jest najczcigodniejszy. Przecież kolorowi woleliby przyjść na ziemię w pałacu pachnącym drzewem sandałowym i mieć śnieżną cerę. Ale czy dlatego, że los, przypadek lub przeznaczenie rzuciło ich w tę sferę, muszą tak bardzo cierpieć? Tita, niedoświadczona i nie znająca praw świata, rozumiała wszystkie języki jedynie za pomocą wymowy serca. Ale sama musiała przezwyciężyć wstręt, gdy pierwszy raz usiadła obok kolorowych na ziemi. I już nie tylko samo obrzydzenie, lecz po prostu strach przed skośnymi oczami żółtego Chińczyka, błyszczącymi tajemniczo i złowrogo. Bała się twarzy Murzynka Niko i brzydziła się jego dłoni, różowych w czarnych rękach, niby wielkich, ciemnych ropuch, o jasnych brzuchach. Ale przemogła lęk i wstręt. Zacisnęła mocno zęby i powiedziała sobie trzeźwo: - A gdybym ja znalazła się na ich miejscu? Siedzieli razem w milczeniu, czyszcząc zniszczone buty. Każdy żywił w duszy obawę przed drugim. Niko i Li po prostu bali się odezwać do białego chłopca, by nie gonić potem własnych zębów po pokładzie. Tita wyjęła tabliczkę czekolady i podała im z uprzejmym uśmiechem. Do takiej kurtuazji pełnej dobroci nie byli przyzwyczajeni. Dziki Niko węszył rozdętymi nozdrzami niebezpieczeństwo. Li zerkał nieufnie ku tabliczce słodkiej rozkoszy. Może jest zatruta? Na pewno dostaną po niej boleści albo będą chorowali przez trzy dni ku szaleńczej uciesze białej załogi! Umrą w straszliwych męczarniach! Nie, nie wezmą czekolady! Biały chłopiec jest smutny. W niebieskich oczach zaświecił płomyk żalu. Dlaczego nie chcą przyjąć? Nagle zrozumiała. Wybuchnęła śmiechem. Sama ugryzła kawałek i zjadła z apetytem. Teraz kolorowi nie wahają się już. Ach, cóż za błogość w ustach, przyzwyczajonych do pomyj i ochłapów. Jakże łatwo kupiła ich sobie. Za tę czekoladę gotowi byli oddać na jej usługi swe nędzne życie, które jednak dla nich posiadało bezcenną wartość. Po czwartej parze butów wielkie bąble wyskoczyły na dłonie dziewczynki. Podeszła do burty i przechyliła się, by zaczerpnąć trochę powietrza. Niko i Li pobiegli za nią natychmiast. Patrzyli na nią rozkochanymi oczyma: Niko wyłupiastymi, Li skośnymi. - Wyczyścimy za ciebie wszystkie buty - szepnęli jej. - O, nie! - wykrzyknęła żywo. Aż spłonęła piekącym rumieńcem na myśl, że mogłaby za ten okruch czekolady kupować sobie ich pracę, jaką i tak obarczają ich wszyscy ponad siły. I powróciła ze zdwojoną energią do roboty. Właśnie Jerzy Brochwicz przechodził wszystkie pokłady, by zdać raport kapitanowi. W białym ubraniu było mu bardzo do twarzy. Kolorowi spłoszyli się widokiem praktykanta. Benita, oparta o wielki wentylator, czyściła zawzięcie ogromny but, nie podnosząc oczu na Brochwicza. Dlaczego tu przyszedł? By mieć pożywkę dla swej nieustannej ironii? Jerzy, w pierwszej chwili, porwany wrodzoną mu rycerskością, chciał wyrwać z jej rąk te olbrzymie buciska i sam zacząć czyścić. Ale w porę oprzytomniał. Cóż by zrobił najlepszego? Zdradziłby maskaradę Tity, nic tym nie pomagając. Nie wiedział sam, dlaczego chciał ją zobaczyć. Przecież nie lubił tej jasnowłosej dziewczyny, której niczym nie mógł pokonać ani upokorzyć. Ale właściwie nic o niej dotychczas nie wiedział. Kierowały nim jedynie informacje zazdrosnej Eddy. Edda! Jakże niechętnie myślał o niej. I pierwszy raz zdał sobie sprawę, iż nie zawsze istotne zalety czy wykształcenie wyprowadzają nas na szczyty. Wszystko to kwestia przypadku lub splotu zdarzeń. Bez słowa odszedł, gdyż gong wzywał pasażerów pierwszej klasy do luksusowej jadalni. Benita jadła w messie, ale ponieważ nie wpuszczano do niej kolorowych, wyniosła swój garnuszek na pokład spożywając obiad razem z Nikiem i Li. Drwiny i pogarda załogi nie docierały do niej. Czasem tylko ktoś splunął głośno w jej stronę, ale ona usiłowała nie widzieć tego. Połykała jedzenie w gronie nowych przyjaciół, a oni z nią razem zaśmiewali się rozkosznie z kaleczeń językowych i niemożności wysłowienia wszystkiego, co chcieli. Wszyscy trzej, choć tak odmiennych ras i warstw społecznych, mieli jedną, wspólną cechę, zacierającą wszystko: byli młodzi, doskonale, zuchwale młodzi! Rodzina Valentinów z Jerzym Brochwiczem usiadła do stołu nakrytego białym obrusem. Srebra błyszczały całą gamą zimnych połysków. Nino jadł z ojcem, nie chcąc go opuszczać. W jadalni pierwszej klasy stewardzi we frakach podawali potrawy na platerowanych półmiskach. Wytworne ich sylwetki odbijały liczne lustra, rozwieszone w jadalni. Wykwintne stoliki tonęły w kwiatach, a kryształy załamywały światła, płonące z wielkiego żyrandola. Ale Edda Valentino nie mogła jeść. Kuchnia okrętowa przygotowała specjalne potrawy dla niej. Kucharz Patelli wysilił cały kunszt sztuki kulinarnej, by ująć sobie przyszłą pasierbicę dowódcy. Edda nie miała apetytu. Tyle godzin spędziła leżąc na hamaku, że ten brak ruchu odbił się na jej apetycie. Bezczynność rozstrajała nerwy. Od pierwszej chwili na okręcie źle jej było. Choroba Eddy irytowała kapitana, a nie wzruszała Jerzego. Stanowczo narzeczony, zajęty praktyką, poświęcał ukochanej zbyt mało czasu. Maria zupełnie pochłonęła sztuka. Pisał, komponował, malował lub spacerował samotnie, a potem stał bez ruchu na dziobie okrętu, wpatrując się w fale. Eddzie została tylko matka, ale i ta dziwnie była niespokojna. Oschłość i obojętność kapitana doprowadzały ją do melancholii. Panna Valentino odsunęła talerz i wyszła na pokład. Nie czekała, by po skończonej kolacji zostać na dancingu. Wiedziała, że wszyscy ogarnięci są dziwnym nastrojem. Obezwładniały ich tajemnicze myśli. Któż zechce tańczyć? Okręt niby wielki biały paw, sunął bezszelestnie błękitnym ogrodem morza. Księżyc srebrną polewaczką kropił brylantami jego szlak. Gdzieś z bardzo daleka dawała sygnały świetlne samotna latarnia morska. Pokłady zupełnie opustoszały. Pasażerowie spoczywali w kajutach lub tańczyli po kolacji. Gdzieniegdzie przesunął się biały cień oficera dyżurnego, sprawdzającego czy wszystko jest w porządku. Przechodzący pozdrawiali Eddę z uprzejmą obojętnością i znikali w małych drzwiach kabin. Nagle dziewczyna ujrzała pełzający pod ścianami korytarza cień. Doskonale było widać postać chłopca, odcinającą się ciemnymi łachmanami od białego lakieru ścian. To Benita korzystając z nocy, chciała bodaj przez szybę popatrzeć na ojca. Przylgnęła całą twarzą do okrętowego okienka jadalni. Widziała, że stoi w grupce oficerów gestykulując ogromnie żywo. - Kochany, kochany papcio! - szeptała wzruszona. Z radością widzi, że pani Rosita siedzi sama. Przerzuca sterty ilustrowanych pism, przyniesionych jej przez stewarda. Jerzy z Markiem i dwoma oficerami grają w brydża. Nino powrócił do ojca i siedzi przy wspaniałym odbiorniku radiowym chwytając muzykę z coraz to innej części świata. Przecina roześmiany gwar piskami i światłami łapanych fal. W tej chwili do zapatrzonej dziewczynki przyskoczyła rozwścieczona Edda. Była po prostu zadowolona, że może na kimś wyładować swój żal i złość. - Jak śmiesz chodzić tutaj, ty nędzny smoluchu! - wykrzyknęła histerycznie. Znała doskonale prawa okrętu i wiedziała, że pobyt tego chłopca na luksusowym pokładzie jest najzupełniej karygodny. - Chyba oczami nie zabiorę pani tego pięknego świata, do którego nie mam szczęścia należeć. - Ty podły zuchwalcze! Kijem każę cię stąd przepędzić! - złe słowa wyskakiwały z jej ust jak czarne psy, spuszczone z łańcucha. - Nich pani nie krzyczy. Wrócę zaraz do swych nędarzy pod pokład. Oni są daleko lepsi od pani, choć mają kolorową skórę. Nie czekając, aż Edda zawezwie na pomoc służbę, przechyliła się przez balustradę i jednym skokiem znalazła się na niższym pokładzie. Poszła spać do swego kubryku, w którym przechodziła najbardziej wyrafinowane tortury, słuchając docinków chłopców i obrywając od nich za uszy. Nieraz budzili ją w nocy i kazali zbierać szmatą wodę z podłogi, zalewającą małą kajutkę. Gdy pochylona nad pracą sunęła na kolanach między łóżkami, pluli na nią pestkami z daktyli lub obrzucali łupinami z orzechów kokosowych. Wszystko to znosiła mężnie, panicznie obawiając się starcia pięściami z chłopakami okrętowymi. Ogarnął ją straszny lęk na myśl, iż w takiej walce mogą rozerwać jej bluzę, a wówczas ukażą się dziewczęce kształty. Koledzy wyśmiewali to jej jawne tchórzostwo i czynili tysiące psich figli dla obrzydzenia życia. Widząc, że krztusi się dymem z kiepskiego tytoniu, dziesięciu naraz zapaliło fajki puszczając jej dym w oczy. O północy urządzali kocią muzykę lub zrywali na fałszywy alarm, zmuszając ją do wybiegania na pokład i przynoszenia pasów ratunkowych. Gdy to posłusznie czyniła, drwili z niej, ryczeli ze śmiechu i rechotali zjadliwie. - Panienka! - wołali pastwiąc się nad jej bezsiłą. - Wracaj pod pierzynę mamusi! Chińczyk Li nie mógł patrzeć na to wszystko. - Słuchaj - powiedział - byłeś dla mnie bardzo dobry. Teraz ja odwdzięczę się za to. Zdradzę ci tajemnicę japońskiej walki dżiudżitsu. Polega ona na znajomości sposobów najprędszego obezwładnienia przeciwnika, z użyciem najmniejszej siły. Bez trudu, paroma odpowiednimi chwytami będziesz mógł pokonać tę zgraję bezkarną wobec twojej delikatnej konstrukcji. I co dzień Li uczył Benitę czarodziejskich chwytów, mogących z łatwością pokonać siłacza, nie przewidującego tego rodzaju walki. Kiedy Tita pojęła już tą niezwykłą technikę, japońskiej gimnastyki, śmiało weszła do kajuty rozzuchwalonych chłopców. - Patrzcie, jaka nasza "panienka" dziś zarozumiała! Ale jak dostanie w zęby, to się zaraz uspokoi. - Żebyś tylko ty nie dostał - warknęła groźnie. W messie kuchennej zapanowała cisza. Odpowiedź Tity, wyzywająca najsilniejszego chłopaka Bartola, była dla wszystkich rewelacją. - Wyjdźcie na pokład - zachęcali koledzy - tu nie ma miejsca na bójki. Wyszli na zupełnie pusty przód statku. Bartolo odwinął potężne ramię, całe owłosione, lecz zanim zdołał zatoczyć półkole w powietrzu, już leżał rozciągnięty u stóp przeciwnika. - Och, ty diable z niebieskimi oczami! - zaklął szpetnie, ale spojrzał na dziewczynę z uznaniem. Otaczający ich kołem marynarze i stewardzi chichotali, rechotali jak białe żaby. - Panienka - drwili z chłopców - nazywacie go panienką, ale on każdemu sprawi lanie. Zobaczycie! Jeden z majtków podszedł do Benity i podał jej flaszkę z piekielnie mocnym napojem. Łyknęła jeden haust, nie chcąc wywoływać nowych kpin, ale zdawało się jej, że sztylet wpadł w gardło i przecina wnętrzności. Siadła na workach i oparła głowę o burtę statku. W tej chwili przybiegł Nino, powiadomiony o bójce. Był zaniepokojony w najwyższym stopniu o los przyjaciółki. Marynarze rozbiegli się tymczasem do swych zajęć jak szczury do nor. Patrzyli ze zdziwieniem na zainteresowanie się chłopcem syna palacza Torty. Pan Torta odbywał teraz praktykę, ale miał wstąpić do szkoły marynarskiej i niezawodnie będzie oficerem. Czy to wypadało, by rozmawiał z tym nędznym smarkaczem? - Tito, kochanie! Przeliczyliśmy wszyscy twoje siły. To, co tu znosisz jest wprost potworne. Musimy zmienić ci zajęcie, gdyż inaczej nie zajedziesz nawet do Port_Saidu. - Tak, drogi Nino. Myślałam, że przygotowana jestem przez całe dzieciństwo do tego, co obecnie czynię. A jednak to zupełnie inna sprawa. Istotnie bardzo jestem wyczerpana. Najwięcej brudem oraz chamstwem. Ale nie mogę przed czasem zrezygnować. Nino wydobył z menażki smaczną kolację, którą Titę posiliła się nieco. Teraz już nie bała się wracać do czeredy chłopców. Wiedziała, że swym zwycięstwem kupiła sobie spokój. Ale wszystko to było dla niej ohydne. Więc dopiero potrzebna jest pięść, by tego rodzaju ludzi uczyć szacunku, a nawet sympatii. Niko i Li byli tego wieczoru najszczęśliwsi na całym okręcie. Li wymrukiwał niezrozumiałe wyrazy uciechy. Jakże był dumny, że jego lekcje przyniosły efekt. - Dziś, zamiast spać w kubryku, legnę przy was na pokładzie - powiedziała im. W barze okrętowym kupiła nową paczkę czekolady i gryźli ją teraz zawzięcie. Następnie rozłożyli na ziemi brudne szmaty i pokładli się do snu. - Wiesz - czynił zwierzenia Ticie Murzynek Niko - misjonarze uczyli nas, że anioły są białe i mają błękitne oczy. Wyśmiewaliśmy ich. Jakże anioły mogły być białe, skoro wszyscy biali zawsze tylko pogardzali nami, a my oczywiście nienawidziliśmy ich z całego serca. My byliśmy pewni, że anioły są czarne z kręconymi tuż przy skórze włosami. I Pan Bóg był dla nas czarny. Ale odkąd poznaliśmy ciebie, wierzymy, że anioły są białe i z błękitnymi oczami. Edda Valentino nie mogła usnąć w swej pięknej kabinie. Przez uchylone okrągłe okno płynął świeży oddech morza. Eddę prześladowały niebieskie oczy obdartego chłopca. - Po co, po co wyruszyłam w tę podróż? - jęczała, aż pani Rosita wstała z sąsiedniego łóżka i podała jej na uspokojenie nerwów brom z kwiatem pomarańczowym. Rozdział IX Stewardesa Lili czyta poezję O siódmej statek morski "Primavera" po czterodniowej podróży zarzucił kotwicę w Port_Saidzie. Na pokładzie powstał niebywały ruch i zgiełk. Wynoszono ciężkie ładunki, bagaż pasażerów spuszczano dźwignią do motorówek, odwożących wszystko do portu. Marynarze biegli, by po skończonej służbie na parowcu przebrać się odświętnie i przejść po stałym lądzie. Oficerowie krążyli radośnie uśmiechnięci na myśl o całym dniu wypoczynku. Żegnano serdecznie wysiadających podróżnych. Wymieniano moc uprzejmości, uścisków dłoni i zapewnień o trwałej pamięci tych czterech miłych dni spędzonych na "Primaverze". Benita ze swymi kolorowymi przyjaciółmi patrzyła na wszystko z radością. Jakże chętnie opuściłaby okręt i powałęsała się z przyjemnością po mieście i tym egzotycznym porcie, o którym tyle słyszała i czytała. Nie wiadomo czemu ona, która od dzieciństwa tak lubiła męskie przebranie, nagle zatęskniła do swej dziewczęcej postaci. Może to rozbudzona kobiecość, może pragnienie zdobycia serca Jerzego, dość, że z westchnieniem patrzyła na te łachmany, w jakich musiała przebywać. Ale był ktoś, kto od dzieciństwa umiał czytać w jej myślach jak w elementarzu. To prostak Nino, rubaszny i barczysty, Nino, syn starego Torty. Tak samo jak ojciec wyczuwał bicie serca przez podszewkę! - Benitko! Titko! - zawołał. Zerwała się z ziemi i pobiegła ku niemu. Nino zrzucił dzisiaj z siebie swą błękitną roboczą bluzę. Miał na sobie odświętne ubranie z białego lnu. - Masz zamiar pojechał do portu - szepnęła z żalem - jakże chętnie towarzyszyłabym ci, ale w tym stroju tolerują mnie zaledwie pod pokładem. - Słuchaj, Benitko! Musisz niepostrzeżenie przebiec do mojej kajuty. Tam umyjesz się z sadzy, a potem zobaczysz, jaką niespodziankę przygotowałem dla ciebie. Benita z łatwością pobiegła do kabiny Nina, nie spostrzeżona przez nikogo. Wszyscy byli tak zajęci wysiadaniem na ląd, że nikt nie zwracał uwagi na chłopca okrętowego. Kabina była bardzo mała. Tita z największym trudem poruszała się w niej. Między wąskim łóżkiem a okrągłym okienkiem stała umywalnia z ciepłą wodą. Ach, cóż za niewysłowiona rozkosz móc zanurzyć się niemal cała w gorącej wodzie i umyć się pachnącym mydłem. Benita opluskała swe ciało z uczuciem najwyższej błogości. Kiedy była już zupełnie czysta, zarzuciła na ramiona puszysty płaszcz kąpielowy Nina. - Czy można wejść? - zapukał chłopiec. - Tak, wejdź. Ale co ja teraz na siebie włożę? Strach mną wstrząsa, gdy pomyślę, że muszę wracać do tych czarnych łachmanów. - Zamknij oczy, Benitko! - wyrzekł tajemniczo. Tita zasłoniła oczy rękami, a gdy je z powrotem otworzyła, Nino stał przed nią trzymając na rozłożonych szeroko rękach białą suknię. - To moja niespodzianka! - zawołała uradowany tak bardzo, że oczy różowiały mu od powtrzymywanych łez. - O Nino, Nino! - skoczyła mu na szyję i uściskała serdecznie jak za dawnych lat dziecinnych. Lniana suknia sportowa zapinana była na wielkie guziki. Biały kapelusz z błękitną wstążką i białe sandałki z szafirowymi tasiemkami dopełniały całości. - Nino, Nino, jesteś czarodziejem z arabskiej bajki. - To nasza wspólna zasługa z Jurkiem. Kupowaliśmy to wszystko razem w Neapolu. Gdybyś mogła wiedzieć, jak bardzo namęczyliśmy się przy tych sprawunkach. Jurek twierdził uparcie, iż nie wytrzymasz w roli chłopca dłużej niż jeden dzień i będziesz musiała wracać do Italii w kobiecym stroju. Ja natomiast kupowałem to wszystko z myślą, iż przyjdzie chwila, kiedy miło ci będzie powrócić do kobiecej postaci. - O, tak, mój Nino. Ale niestety nie będę mogła z tego wszystkiego skorzystać. - Czemu? - szepnął zdławionym głosem. - Po prostu dlatego, że wy obaj z Jurkiem jesteście niedoświadczeni i nie umiecie kupować dziewczęcych gałganków. Nabywając w sklepie suknię, kapelusz i sandałki, zapomnieliście o bieliźnie! Mimo dramatycznej chwili wybuchnęli żywiołowym śmiechem. - Zaczekaj chwileczkę, Tito. Pójdę do Maria to coś wytrzaśniemy. On jest wtajemniczony we wszystko. Istotnie po upływie piętnastu minut wrócił dumny i szczęśliwy. Niósł całą walizkę jakichś tiulowych, jedawbnych i koronkowych szmatek, lekkich i przejrzystych niczym pajęczyna. Pachniały subtelnie i miło. - Ach, Tito! Cóż to była za bandycka wyprawa? Wywabiliśmy dobrą Eddę z jej kabiny. Rzuciliśmy ją na pożarcie Jurkowi, a sami okradliśmy zacną dziewczynę z połowy bielizny. Mario brał garściami nie przebierając. Ryczeliśmy przy tym ze śmiechu chcąc odgadnąć do czego służą różne kokardki i wstążeczki. Ograbiliśmy biedną Eddę z połowy bielizny. Ale niech cię to nie martwi. Mario twierdzi, że ona jest tak nieporządna, iż pojęcia nie ma, ile czego posiada! - No, to wielce szanowny panie złodzieju zmykaj teraz, ale pilnuj, żeby mi nikt do kabiny nie wszedł. Nowa fala rozkoszy. Jakże miękko i jedwabiście przylegały do zmęczonego ciała te wykwintne pajęczynki, atłaski i kokardeczki. Nawet o pończochach przejrzystych niby łzy sarenki nie zapomniał opatrznościowy złodziejaszek. W pośpiechu rozbiła flakonik perfum rozsiewający upojną przenikliwą woń. Kiedy wyszła na pokład, miała wrażenie, iż świat zmienił oblicze razem ze strojem. Była obecnie damą ze spacerowego pokładu z trudem powracała myślą do swych nędznych przyjaciół. Na pewno rozpaczają po zniknięciu jej z okrętu. Przyniesie im za to dużo ciastek i cukierków. Wyrzuty sumienia można uspokoić taką łatwą jałmużną. Ale czy należy potępiać Titę Rizzo, upojoną czarem odzyskanej osobowości? Odurzyła ją własna młodość i beztroska przygody, za którą nie ponosiła żądanej odpowiedzialności. Udawać samą siebie, ukrywać postać nie istniejącą! Jakie to emocjonujące... Mario miał ich oczekiwać w porcie. Nino eskortował Benitę z daleka. Nie chciał zwracać uwagi towarzyszeniem tak ładnej dziewczynie. ÍBał się również, by nie zwrócił na to uwagi jego ojciec, mogący w towarzyszce syna poznać Titę Rizzo! Benita zbiegła linowymi schodkami do oczekującej ją motorówki. Usłużni marynarze podawali jej ręce sprowadzając ładną dziewczynę niezwykle ostrożnie. Żaden nie przypuszczał, że to chłopak, któremu jeszcze wczoraj sprawiali lanie. Przypuszczali, że to jakaś znajoma ich oficerów i dlatego prześcigali się w uprzejmościach. Gdy motorówka miała już odpłynąć, w ostatniej chwili wskoczył Nino, siadając obok Benity. Krzyk, zgiełk, hałas motoru ogłuszały ich zupełnie. Do okrętu podpływały łodzie z barwnie przystrojonymi sprzedawcami. Wszyscy wrzeszczeli ochrypłymi głosami, zachwalając swój towar. Żaglówki, motorówki, łodzie rybackie, eleganckie jachty spacerowe i ślizgowe, smukłe w formie, płynęły po wodzie. Przystań zaroiła się malowniczym tłumem. Tragarze w długich koszulach lub zupełnie nadzy, jedynie z opaskami na biodrach, wyrywali sobie bagaże podróżnych, Arabowie w złotych szatach i białych turbanach, czarni ludzie w fezach i europejskich ubraniach wymijali Titę z Ninem, gestykulując żywo i zrozumiale dla wszystkich przedstawicieli ras i państw. Minęli grupkę marynarzy, witających serdecznie piękne dziewczyny w złotych bransoletach na rękach i nogach. Mario podbiegł ku nim, z trudem przeciskając się przez ten wrzaskliwy tłum. Lecz opadła ich gromadka tragicznie brudnych dzieciaków. Ofiarowywały im swe usługi. Chciały oprowadzić po mieście. Wykrzykiwały nachalnie nazwy hoteli i wtykały w ręce podejrzane słodycze w pstrych opakowaniach. - Nareszcie, nareszcie mogę panią powitać, Benito Rizzo! - Chciałbym, aby pani zrozumiała, że żyję tylko po to, aby jej pomagać i wiernie służyć! - wyszeptał z płomienną afektacją. Tita nie dostrzegła z lekka sztucznego patosu tych słów i serdecznie potrząsnęła jego dłonią. - Tyle panu zawdzięczam, Mario! Gdyby nie pańska interwencja, płynęłabym obecnie małą łódką do Italii, eskortowana przez groźną policję! Ze śmiechem ginęli w powodzi tubylczych chałatów, krwawiących krzykliwą barwą na tle innych, zielonych lub złotych. - Muszę przyznać prostolinijnie, droga panno Benitko, że nie miałem zamiaru mieszać swej osoby do wewnętrznych spraw okrętu, broniąc jakiegoś obdartusa. Los tego chłopaka był mi zupełnie obojętny. Przecież setki chłopców ucieka z domu goniąc za łatwą przygodą, lub uciekając przed monotonią życia. Dopiero Jurek Brochwicz szepnął mi do ucha: Mario, ocal tego chłopaka! Nie wiedząc czemu interesuje Jurka ta sprawa, ująłem ją w swoje ręce. Jerzy Brochwicz. Westchnienie słońca ogrzało nagle serce dziewczynki. Więc to jego zasługa! Szli leniwą uliczką, zastygłą w bezruchu i ciszy. Przystawali zaciekawieni przed wystawami sklepowymi. - Byłbym szczęśliwy, panno Benito, gdyby zechciała mi pani pozować do obrazu w tym właśnie kapeluszu z błękitną wstążką. Proszę się nie obawiać. Nie będzie to słodki obrazek z pudełka czekoladek. - Jurek prosił, byśmy wstąpili do tej kawiarni - przerwał mu Nino. - Chce porozmawiać z nami i poradzić się ciebie, Mario, w sprawie pieśni, które mają być odśpiewane na okrętowym koncercie przez tenora z La Scala. Usiedli pod parasolem przy okrągłym stoliku. Kilku Anglików w białych ubraniach patrzyło na Benitę przez lornetkę. - Bezczelni - syknął Nino, ale Mario zbagatelizował to z uśmiechem. Towarzystwo ładnej dziewczyny pochlebiało jego próżności. Podano im typowy angielski napój. Lody z wodą sodową. Pili go przez długą słomkę. Ale nawet ten lodowaty napój nie mógł ostudzić rozżarzonego serca dziewczynki. Płomienny ptak wyfruwał z czerwonej klatki. Czy mu nie złamią skrzydeł? `ty Rozdział IX (c.d.) Stewardesa Lili czyta poezję (c.d.) Naprzeciw kawiarni wygrzewała się w słońcu grupka Arabów, połyskujących złotymi burnusami. Sprzedawali leniwie pamiątki z Port_Saidu. Czasem któryś odrywał swą sylwetkę od malowniczej grupy i podchodził ku białym turystom targując się do upadłego o drobne kwoty. - O, Mario! Wiem, że przy pańskiej pomocy z łatwością osiągnę swój cel. - To najzupełniej pewne, droga siostrzyczko. Tylko musi pani działać ostrożnie i rozważnie. Kapitan to najzacniejszy człowiek, jaki kiedykolwiek dowodził okrętami. Charakterystycznymi cechami jego usposobienia są upór i gwałtowność. Ale spragniony jest prawdziwego uczucia. Chłonie moje bezgraniczne uwielbienie i dlatego przylgnął do mnie w zupełności. Nieraz myślę, iż dawno pogodziłby się z istnieniem swej córki, gdyby miał pewność jej uczucia. Cóż by począł dziś z dziewczyną obcą mu, obojętną, wychowaną z dala od niego, może w żalu i goryczy za to porzucenie. Ale gdy pozna panią i usłyszy o jej wytrwałym poświęceniu na okręcie, jestem pewien, że zwinie maszt i wypłynie za zupełnie inne fale. - Jaki pan dobry, Mario! Słowa pana dziwnie koją i dodają odwagi. - Wiem, że obrała pani bardzo ciężki rodzaj walki. Ale droga serca to najtrudniejsza droga świata. Upadamy na niej złamani i niezdolni podnieść się. Kiedy tracimy ostatnią nadzieję, nagle widzimy, że przecież jesteśmy w celu. Tita pomyślała teraz o Jerzym Brochwiczu. Do niego nigdy nie zdoła dotrzeć. Bohater dziecinnych snów i marzeń! Przecież od chwili poznania go w chatce Nina, Jurek był centralnym punktem jej życia. A kiedy rosła wraz z uczuciem do Jerzego, on nie pamiętał wcale małej dziewczynki z chatki nad przepaścią. Zaręczył się i kocha Eddę Valentino. Sama myśl o tym była dla nie ostrym kamykiem, raniącym jej stopy na drodze uczucia. Obecnie jest na statku z narzeczoną... Róże, te delikatne, tak odmienne od wszystkich róż, kwiaty z Port_Saidu, upadły wiązanką na stolik przed dziewczynką. Kupił je Mario od brudnego chłopca z oczami cieknącymi ropą. Róże nie pachną. Benita czuje jakiś niesmak, a nawet wstręt do tych kwiatów, mogących tak beztrosko kwitnąć w słońcu, które oślepia jednocześnie ludzi. Jaskrawy obrazek barwnej ulicy blednie nagle... Nino nie uczestniczy w rozmowie. Ma tak niewiele do powiedzenia. Gdy trzeba będzie działać stanie pierwszy do usług przyjaciółki. Ale mówić... Któż potrafi snuć słowa tak atłasowe i melodyjne jak Mario? Chociaż zna go tyle lat, przyjaciel wciąż jest dlań nieosiągalnym szczytem wytworności i doskonałości. Tita nagle żałuje, że siedzi tu, w kawiarni i czeka na tego, który nigdy nie przyjdzie. Lepiej było pobiec z Nikiem i Li. Kupić im dużo jedzenia, pluć razem pestkami z daktyli i bić się skórkami pomarańczy. Właśnie śmieszny mały Arabek niesie na głowie kosz z owocami. Mario skinął na niego. Arabek wyszczerzył zęby, przystając obok ich stolika. Zdjął kosz z głowy, ustawił go na ziemi i wyjmuje teraz garściami owoce. Piętrzą się przed dziewczynką bursztynowe półksiężyce bananów. Cynobrowe ananasy niby śmieszne pękate koszyczki. Stos piłeczek pomarańczowych rozsiewa upojną woń potartej skórki. Tita syci oczy tymi barwami i zapachami. Żeby tylko zapomnieć o smutku, co zżera duszę, jak brud piękną cerę. Z tłumu wytryska nagle wysmukła sylwetka Brochwicza. Wyraz twarzy ma chłodny i obojętny, tylko oczy dziwnie mu płoną. Czupryna migoce złotymi nitkami. Czarne dziewczyny, sprzedające lody w andrutach, spozierają za nim z uwielbieniem. - Witajcie! - powiewa uśmiechem w stronę swoich przyjaciół. Wszyscy nagle zaczynają się śmiać i dużo mówić. Ogarnia ich niewytłumaczone podniecenie. Ale Jurek nie chce usiąść. Pragnie zwiedzić miasto. Pierwszy raz jest w podróży na Daleki Wschód i chce wszystko widzieć. Biegną zatem do miasta. Do dzielnicy tubylczej. Dość mają Europy. Aleje palmowe nie rzucają cienia. Palmy na bardzo wysokich konarach mają na samym czubku mały wachlarzyk zielonych liści. Biegną w samym najjaskrawszym słońcu. Może to ono wyciska z nich tę upajającą radość życia. Nie widzą w koło siebie biedaków, pochylonych nad ciężką pracą w tym okrutnym pożarze słonecznym. Nie dostrzegają dzieci ślepych od blasku i brudu. Nie słyszą stuku kopyt starych, nędznych koni, ciągnących odrapane dorożki. Koni, upadających od ran i upału. Słońce! Dla nich przyjaciel, dla tamtych wróg. Biednemu i słońce w oczy... Jakie to niepojęte. W tej chwili przejeżdża obok nich konna dorożka pod białym baldachimem. Alarmuje przechodniów dźwiękiem dzwonka. W dorożce siedzi młoda dziewczyna w wielkim jasnym kapeluszu. Zielony szal spływa z niego osłaniając twarz podróżniczki. Nad głową rozpięła różową parasolkę niby niebo z polnych różyczek. Na widok roześmianej czwórki seledynowy szal gwałtownie zafalował i spadł z twarzy nieznajomej. Odkrył oczy i usta, krzyczące żałośnie usta Eddy Valentino. Ale nikt jej nie widział ani nie słyszał. Szkapa pokryta ranami biegła wolno, a dzwonek jękiem przestrzegał przechodniów. Edda gwałtownymi gestami rozkazała powracać na przystań. Zapłaciła i bezmyślnie wsiadła do motorówki dowożącej pasażerów na statek. - To nie ma sensu - mówiła sobie - przecież byli wszyscy trzej. Ona jest na pewno znajomą Maria lub Nina. Zostanie w Port_Saidzie, a ja pojadę z Jerzym. To naprawdę niemądre o czym myślę i czego się lękam. Na próżno rozsądek chce tłumaczyć mglistej intuicji. Rozsądek przypuszcza, analizuje i mądrze wnioskuje. A intuicja wie! I dlatego ma zawsze nad nim przewagę! Jerzy jest najzupełniej inny od samego początku podróży. Skrępowany i nienaturalny. Ileż razy bez przyczyny nagle odchodził, by pójść pod pokład do tych obrzydliwych nędzarzy! Zmienił się. Stało się to bardzo subtelnie i nieznacznie, ale niemniej było faktem. Sejsmografy uczuć są niezwykle czułe. Natychmiast sygnalizują sercu najmniejszą choćby zmianę. Dlaczego Jurek nie przyniesie Eddzie bukietu róż? Na okręcie nie ma tej kobiety, bo Edda poznałaby ją natychmiast. Kim jest ta wysmukła blondynka, której twarzy nie mogła uchwycić? Nieznajoma zwrócona była ku Jerzemu. Tak, zapatrzona była w Jurka, jej Jurka! A oni wszyscy trzej wlepili w nią oczy z uwielbieniem, jak studenci w artystkę. Młokosy! Głupi, niedoświadczeni smarkacze! Naturalnie zachwyca ich każda spotkana kobieta. Okręt był zupełnie pusty. Wszyscy pasażerowie wraz z załogą podążyli na zwiedzenie portu. Komendant wyszedł z panią Rositą. Matka wolała zostawić Eddę, nie chcąc psuć humoru kapitanowi. Ale Jerzy powinien być przy niej. Przed godziną pożegnała go w mieście. Miał załatwić ważne sprawy związane z marynarką. Konferencja z trzema oficerami! Dziewczyna z bukietem róż w palmowej alei... Edda szlocha. Jest zupełnie sama na wielkim okręcie, opuszczona, niepotrzebna nikomu. Z żałosnego rozmyślania wyrwały ją okrzyki i tupot nóg. Podniosła głowę i prędko otarła oczy nie chcąc zwracać uwagi służby. Ujrzała dziwny orszak. Dwóch sanitariuszy w białych płaszczach niosło na noszach małego chłopca bladego i spłakanego! Edda zaciekawiona podeszła ku niemu. Słyszy, jak lekarz okrętowy wydaje rozkazy i wskazówki. Na widok panny Valentino skłonił uprzejmie głową. - Co się stało, doktorze? - Nic groźnego, panno Valentino. Nasz mały chłopiec od windy, łącznik między telegrafistą a kapitanem, zachorował nagle na zapalenie ślepiej kiszki. Trudno operować wyrostek robaczkowy na statku. Odsyłamy lift boya do szpitala w Port_Saidzie. To sprawa najzupełniej prosta, nie grożąca żadnymi komplikacjami. Oczywiście mały drży panicznie przed wyrazem: operacja. Charakterystyczny jest ten lęk ludzi prostych dla szpitala i jego zabiegów. Datuje się chyba z owych czasów, gdy biedni dopiero w ostateczności przywoływali opiekę lekarską, zawsze już za późno. Mały boy leżał na noszach z rozszerzonymi strachem źrenicami. Już drugi dzień było mu niedobrze. Statek mimo spokojnego morza usuwał mu się spod nóg. W głowie szumiało zawodzeniem cyklonu. W dole brzucha odczuwał piekące bóle. Chciał jednak wytrwać na swej placówce. Biegał z iskrowymi depeszami oraz woził niezmordowanie pasażerów i załogę małą windą okrętową. Chwilami majaczył, że jest w rodzinnej Wenecji. Siedział na ławeczce wewnątrz windy, oparłszy głowę o ścianę. Lekkie kołysanie przypominało mu gondolę. Był przecież synem gondoliera, przewożącego turystów na Lido. Od najwcześniejszego dzieciństwa lubił te powroty z ojcem, o granatowej godzinie wieczoru. Cała Wenecja lśniła na kanałach jak wielka sala balowa oświetlona żyrandolami. W tej chwili wszedł do windy sam kapitan Rizzo. Surowy dowódca bezwzględnie karzący lenistwo i opieszałość. Mały windziarz skoczył na równe nogi, prężąc ciało jak strunę. Szafirowy mundurek dygotał nerwowo. Nacisnął guziki dźwigni i winda ruszyła wolno. Ale lift boy padł zemdlony u stóp kapitana. Srogi władca wyniósł chłopca na rękach i ułożył go w swej własnej kajucie. Boy nie wierzył samemu sobie, gdy ocknął się na wygodnym łóżku kapitana. Wezwano natychmiast lekarza. Ten stwierdził bezapelacyjnie atak ślepiej kiszki. Szczęściem dojeżdżano do Port_Saidu. Tym sposobem uratują biednego windziarza. Kapitan lubił serdecznie całą załogę i służbę, choć nie okazywał im tego przy lada sposobności. Los małego lift boya był dla niego równie ważny jak stan całego okrętu. Edda skłania czarną głowę nad bladą twarzyczką zmęczonego bólem chłopca. Nagle, pierwszy raz w życiu, odczuwa coś w rodzaju zrozumienia dla cierpiących. A może to reakcja własnych przeżyć wewnętrznych? Pochyla gorącą twarz z dobrym uśmiechem nad strzępkiem szafirowego mundurka. - Nie lękaj się chłopcze. Wszystko pójdzie doskonale. Będziesz już całe życie zdrów i silny. Ja też przechodziłam niegdyś operację, a popatrz jak znakomicie wyglądam. Apetyt mam za trzech, a siłę za sześciu. - Podniosła rękawy bluzki i pokazała mu wiotkie, dziewczęce muskuły. Chłopiec wycisnął uśmiech na sine wargi. Zachwyciła go ta rozmowa z przyszłą pasierbicą komendanta. Edda, zanim zdołała zrozumieć własny uczynek, otworzyła woreczek ze srebrnych łusek trzymany w ręce i wysypała z niego wszystkie brzęczące monety prosto w dłonie windziarza. - Chcąc, byś przyszedł jak najszybciej do zdrowia, poproszę kapitana o płatny urlop dla ciebie, przynajmniej na pół roku. Oczy chłopca, rozpalone gorączką, rozpłomieniły się teraz najgłębszą radością. Ściskał w gorących dłoniach chłodne monety, nie mogąc pojąć ani zmieścić w sobie tego ogromu szczęścia. Chciał usiąść, całować ręce jaśnie panny Valentino, ale w głowie zawirowało mu gwałtownie i upadł bez sił na nosze. Lecz błogi wyraz uradowania nie zniknął z bladej twarzyczki. Edda odczuła ulgę, jakby zdjęto jej z ramion jakiś ciężki przedmiot, przytłaczający ją od chwili spotkania Jerzego Brochwicza w mieście. Chłopca wyniesiono z pokładu i ostrożnie spuszczono ze schodów. Edda przechylona przez burtę nie odrywała wzroku od tej małej scenki, niespodziewanie rozgrywającej się na statku. Drgnęła, czując na sobie wzrok stewardesy Lily. Pokojówka ta pracowała w pierwszej klasie i swym nieśmiałym wdziękiem i bardzo kulturalnym obyciem ujęła sobie nieufną pannę Valentino. Ciemnoblond włosy stewardesy, gładziutko sczesane pod koronkowym czepkiem pokojówki, migotały w gorącym słońcu miedzianymi niteczkami. Wpatrywała się w Eddę oczami koloru gorącego miodu, a mały zadarty nosek odmawiał powagi drobnej buzi dziewczęcej. Mogła mieć najwyżej osiemnaście lat. Lily przysunęła się nieśmiało ku Eddzie i chwytając jej rękę, zawołała: - Och, jaka pani dobra, panno Valentino. Słowa jej i pieniądze przyniosły wielką ulgę temu biednemu chłopcu. Na pewno będzie marzył o pięknych oczach pani, rozpalonych dobrocią. Edda wyrwała swą dłoń z rąk miłej pokojówki. Odskoczyła gwałtownie, a fala rumieńca bluzgnęła jej w twarz. Była spłoszona i niezadowolona. Sama nie rozumiała pobudki swego czynu i zawstydzało ją obnażenie serca wobec obcych. Nieśmiałość swą pokryła oburzeniem. - Jak pani śmie ze mną rozmawiać? Cóż to za nowe zwyczaje na okręcie? Wypraszam sobie podobne zażyłości. Co się z nią działo? Dlaczego te nagłe przerzuty duszy z jednego krańca uczuć na drugi? - Proszę natychmiast pójść do mojej kabiny i przygotować mi łóżko do spania. Proszę również przygotować szklankę wody i brom - powiedziała, a cała czerwień policzków odpłynęła z jej twarzy aż do zdrętwiałych kończyn. Stewardesa Lily spojrzała na nią z sympatią. - Nareszcie dusza powstaje ze snu w tym mdłym ciele - pomyślała. - Ale cóż nią tak wstrząsnęło? Mały windziarz odegrał jedynie rolę kamyka, który tocząc się oswobadza miejsce lawinie. Podążyła w milczeniu do kabiny panny Valentino. Ułożyła w szafie drobiazgi toaletowe, rozrzucone w pośpiechu przez Maria i Nina. Strzepnęła poduszki, powlekła czysto pościel, rozpyliła wodę leśną i uchyliła okienko. Wszystko to czyniła z wielką starannością, wkładając w pracę część swego osiemnastoletniego wdzięku. Edda stanęła na progu i z przyjemnością spojrzała na tę bardzo szczupłą sylwetkę w czarnej obcisłej sukni. - Niech mi pani pomoże zdjąć suknię i buciki - osunęła się na łóżko Edda. Stewardesa Lily uniosła ze zdziwieniem wyskubane brwi, zarysowane cieniutkim ołówkiem. Bez słowa przyklękła i poczęła zdejmować pantofle panny Valentino, przyszłej inżynierowej Brochwiczowej. Edda pogładziła schyloną głowę. Te włosy ciemne, rozjaśnione złotawymi nitkami, wypłowiałymi w słońcu, miały dziwną siłę przyciągającą. Pod pieszczotą tych palców pokojówka uniosła czoło i zaświeciła w twarz swej pani miodowymi oczami. - Lily, niech pani nie odchodzi - powiedziała nagle Edda, padając bez sił na swym łóżku. Te walki wewnętrzne wyczerpały ją zupełnie. Stewardesa usiadła na małym krzesełku skubiąc w pomieszaniu chusteczkę, w obawie przed krańcowymi humorami dziwnej pani. Lily była niezwykle dumna i nie miała zamiaru wylecieć po chwili za drzwi zwymyślana grubiańsko. Obie dziewczęta milczały. Przez uchylone okienko gwar portu wślizgiwał się stonowany i daleki. Podróżni powracali na swe pokłady, a śmiechy ich brzmiały w kółko jak pozytywka. - Proszę mi coś o sobie powiedzieć, panno Lily. Pierwszy raz w życiu traktowała służącą jak równą sobie damę. Ale sposób bycia stewardesy był tak wytworny, iż można było zupełnie zapomnieć o rodzaju jej pracy. Pokojówka uśmiechnęła się: - O, panno Valentino! Życie każdego z nas to najciekawsza powieść, którą wypisuje każdy dzień, jeden za drugim. Ale mało jest w tej książce rozdziałów, jakie chcielibyśmy jeszcze raz odczytać. - A czy kochała pani kiedy, Lily? - Panno Valentino? Zatrzymuje mnie pani tutaj dla nieszlachetnej zabawy kosztem zwierzeń małej służącej z pierwszej klasy. Serce ludzkie nie jest sceną dla ciekawych. To, co się rozgrywa za jej czerwonymi kulisami jest wyłącznie przeznaczone dla nas samych. Oklaski są nam niepotrzebne, a gwizdać potrafimy sami. Wstała rozdygotana nerwowo. Różowe wargi, nigdy jeszcze nie malowane, wydymały się i klęsły. Edda oplotła rozpłaszczonym koszyczkiem dłoni zbolałe czoło. - Nie trzeba się gniewać, panno Lily. Pragnęłam pani zwierzeń tylko po to, by samej sobie ułatwić rozmowę na ten temat. Czuję, że pani jedna potrafiłaby mnie zrozumieć. Przecież wszystkie dziewczęta na całej kuli ziemskiej jednakowo cierpią, gdy są zdradzane. Czy są stewardesami, czy bogatymi jedynaczkami. I właśnie ten ból jest platformą, na której możemy się spotkać. Lily powoli zaczynała rozumieć powód nastroju Eddy Valentino. Ale sama nie chciała powierzyć jej swojej tajemnicy. Chociaż lubiła tę ospałą kotkę, cieszyła ją myśl, że Brochwicz odszedł. Bo tylko to mogło nastąpić. Uważała, że szkoda tego dzielnego człowieka, mogącego zmarnować swe życie pod wpływem powierzchownej dziewczyny. Powiedzieć jej, że biedna stewardesa Lily marzy w księżycowe noce na pokładzie o czarujących oczach Maria? Nie, nigdy nie mogłaby powiedzieć temu nikomu, a zwłaszcza jego siostrze. - Tu są tomiki poezji - powiedziała bez związku Edda - mój brat ogromnie je lubi. Mnie nigdy ich treść nie interesowała. Ale w dzisiejszym nastawieniu duszy to mi właśnie odpowiada. Czuję, że pani potrafi je czytać. Czy zna pani język angielski? - Tak jest, proszę pani. Wychowywałam się w Anglii. - To znakomicie. Niech pani weźmie antologię współczesnych poetów angielskich oraz sonety Elżbiety Browning. - Edda nie pojmowała samej siebie. Cóż za kaprys kazać pokojówce okrętowej czytać poezje? Lily ujęła w ręce dawno zapomnianych przyjaciół. Jakże się różniły poziomem te dwa tomiki wierszy. Dwie epoki, krańcowo odmienne nastrojem i stylem. Poczęła odczytywać wiersz z antologii. Poemat o kotce: ...dzbanek mleka błyszczący jak księżyc... Światła Port_Saidu przebłyskiwały w falach morza. Sylwetki palm cieniem znaczyły wybrzeże. Syreny nawoływały z oddali. A potem sonety Elżbiety Browning. Przestarzałe i nieco naiwne, ale głębokie w uczuciach i sensie życia. I nagle opowiedziała stewardesie Lily, pokojówce sprzątającej na pokładzie pierwszej klasy, wszystko! - ...w białej sukni z wielkimi błękitnymi guzikami. Wie pani? Wytworna dziewczyna pewnie z jakiejś dyplomatycznej placówki. W rękach trzymała piękne róże. Na pewno nie kupiła ich sama!... Twarzy jej nie widziałam, ale przysięgam, że poznałabym ją o każdej porze dnia i nocy. Zabrała mi wszystkich trzech! Nie zostawiła ani jednego na otarcie łez. Brata, przyjaciela i narzeczonego! Sandały miała błyszczące, sznurowane szafirowymi tasiemkami. I te wielkie niebieskie guziki, które pierwsze wpadły mi w oczy! Rozdział X Nowy chłopiec od windy Edda wiedziała. Wiedziała doskonale o tym, czego nie domyślał się jeszcze sam Jerzy Brochwicz. Był najzupełniej szczery, gdy nazajutrz zdumiała go inauguracyjna scena zazdrości, urządzona mu pierwszy raz przez narzeczoną. - Ależ kochanie! Jesteś przeczulona i zazdrosna zupełnie śmiesznie. Zapewniam cię, że nigdy żadna kobieta nie mogłaby istnieć dla mnie obok ciebie. Kocham cię od małej dziewczynki i nie umiem sobie wyobrazić innej w mym promieniu. Edda czuła, że mówi prawdę. Szczerość tryskała z każdego, prostego słowa. Jednocześnie wiedziała, że on sam nie zdaje sobie sprawy z przemiany, jaka się w nim dokonała. - Kim była ta dziewczyna w Port_Saidzie, w którą wbijaliście oczy z cielęcym zachwytem? - Przesadzasz... Jesteś po pensjonarsku egzaltowana i wyolbrzymiasz drobiazgi do gigantycznych rozmiarów. Sprawy nieważne i błahe w twoich ustach nabierają ciężaru przestępstwa. Nino przedstawił nas swojej kuzynce. Trudno, byśmy okazali się dzikusami, dlatego że jeden z nas ma zabawną narzeczoną. - I ty sądzisz, że ja w to wszystko wierzę - zawołała z ostentacyjnym śmiechem Edda, łowiąc muzykalnym uchem fałszywą nutę w jego głosie. Przedtem był szczery, ale teraz najwyraźniej kłamał. Kuzynka Sycylijczyka Nino, północna blondynka o jasnych, jak mimoza, włosach? Chyba, że je utleniła! - Twoja małostkowość, Eddo, jest zastanawiająca. Trudno, bym pierwszy raz spotkaną dziewczynę indagował, czy włosy jej mają kolor naturalny, czy chemicznie rozjaśniony. - Kuzynka Nina w Port_Saidzie! To bardzo niezwykle brzmi i nie dziw się, że mnie zastanawia. Tyle czasu omawialiśmy wszyscy tę podróż, zatrzymywali się nieskończoną ilość razy w Port_Saidzie, ale nikt nie mówił, że tam mieszka kuzynka Nina o jasnych włosach. Jerzy wzruszył ramionami. Wolał już nic nie mówić. Zaplącze całą sprawę i prawda gotowa wypłynąć sama niepotrzebnie. Edda zamilkła. Czuła, że to całe śledztwo jest dla niej tylko upokarzające i poniża ją każdym słowem w oczach narzeczonego. W żadnym wypadku nie osiągnie pożądanego celu. - Kocham cię od małej dziewczynki - powiedział Jerzy. Tak, to była prawda! Edda przymyka oczy i widzi całe dzieciństwo w cieniu sylwetki Jerzego. Przyjechał do Mediolanu brzydki i chudy, z płomienną głową. Ale takim Edda go nie pamięta. Obie matki ze śmiechem wspominają ten okres jego brzydoty. Bardzo prędko ze szkaradnego kaczątka wyłonił się piękny łabędź. Już jako czternastoletni chłopiec był bardzo ładny. Wówczas, gdy pierwszy raz pojechał w odwiedziny do domku Nina Torty. Eddę oddała matka do klasztoru w Rzymie. Dziewczynka często myślała o swym przyjacielu dzieciństwa. Przysyłał jej zawsze piękne kartki z obrazkami, a na święta, gdy wracała do domu, zawsze miał dla niej jakieś niespodzianki. Budował śliczne modele okrętów i kajaków, , które potem wręczał uszczęśliwionej dziewczynce wychwalającej się na cały klasztor tymi darami. Koleżanki na pensji zazdrościły jej uroczego chłopca. Stale nosiła jego fotografię, a listy chowała do różowego pudełka po czekoladkach. Potem pachniały starym tłuszczem i pistacją. Czy go kochała? To tak trudno wiedzieć, czy właśnie to jest ową wymarzoną miłością. W osiemnastu latach kocha się samą miłością; jej treść jest niejednokrotnie obojętna. Cieszyła ją bliskość ślubu. Nareszcie będzie miała swoją własną willę w Taorminie, obiecaną jej przez matkę. Winnice, gaje pomarańczowe... Sam Jerzy był dodatkiem niezbędnym do zrealizowania tych marzeń. I teraz, w obliczu możliwości utraty tego wszystkiego, uczucie jej dla Brochwicza poczęło naprawdę olbrzymieć w jej sercu. - Zazdrość to najbardziej wyrafinowana przynęta! - myślała. - Zastosuję ją do Jerzego. Z chwilą, gdy poczuje, że odchodzę do innego, obawa utraty mej osoby spotęguje jego uczucie. Wstała z leżaka i nie skinąwszy nawet Jurkowi głową, rzuciła powłóczyste spojrzenie panu Van Togenowi, holenderskiemu kupcowi brylantów, zdążającemu na Jawę. Morze było nadzwyczaj spokojne, prawie nieruchome. Wiał północny wiatr, ale nie powodował najlżejszego choćby kołysania. Wypływali z Zatoki Sueskiej, przepływając obok wyspy Shedman. Tu rozpoczynało się Morze Czerwone. Pasażerów ogarnęła istna, tropikalna gorączka. Europa już dawno została daleko za nimi. Podróżni paradowali obecnie w wielkich kaskach, a cały dosłownie okręt przebrał się na biało. Europejczyków na okręcie było mało. Niemal wszyscy biali wysiedli w Port_Saidzie. Ich miejsce zajęło kilka kolorowych rodzin, zdążających do Bombaju. Na placówki dyplomatyczne lub na Cejlon. Dwóch Holendrów jechało na Jawę. Kilku samotnych Anglików biegało z aparatami fotograficznymi po pokładach. Amerykańska dziennikarka notowała swe wrażenia na małym "remingtonie", nigdy się z nimi nie rozstając w dalekich podróżach. Kupcy zbożowi z Filadelfii rozprawiali o zwyżce cen i polityce kolonialnej. Powszechną uwagę białych mężczyzn zwracała wiotka Syngalezka w powiewnych szatach. Na czarnych włosach miała delikatne nakrycie z tiulu. Czoło naznaczone białym kółeczkiem w złotej obwódce. Musiała pochodzić z wysokiej kasty bramińskiej. Nie patrzyła, nie odpowiadała na ciekawe i natarczywe spojrzenia. Wsparta na ramieniu olbrzymiego starca z wielką, siwą brodą, ignorowała wszystkich. Ludzie biali, pasażerowie uprzywilejowani, nie łączyli się zupełnie z kolorowymi. Siedzieli blisko siebie, czasem na jednych ławkach, nie znając się, nie rozumiejąc i nie pragnąc tego zbliżenia zupełnie. Pod pokładem przybyło też również kolorowych. Jedni płynęli w roli podróżnych, inni w charakterze służących swych bogatych państwa z pierwszej klasy. Benita Rizzo nie byłaby zwróciła uwagi na wspaniałą braminkę, gdyby nie służący, jadący obecnie wraz z Nikiem i Li pod pokładem. Był to typowy okaz rasy tamilskiej. Do połowy nagi, w brudnych szmatach, ongiś białych... Czoło miał wysoko podgolone, cerę oliwkową i grube kości policzkowe. Trudno było z nim rozmawiać. Benita skleciła wreszcie jakieś dziwne narzecze angielsko_włosko_malajskie i wymową gestów oraz min porozumiewała się znakomicie z chłopakiem. Jakże trudny był dla panny Rizzo powrót do roli chłopaka od czyszczenia butów. Z wstrętem wkładała znowu brudne ubranie i szła na spoczynek do swych brutalnych kolegów. Ale nie miała powrotu z raz obranej drogi! Nędza ludzi spod pokładu była dla niej teraz jeszcze jaskrawsza niż poprzednio. - Jedziemy do Kolombo - mówi Tamil z Cejlonu patrząc wkoło trwożliwie, czy nikt go nie słucha. - Moi państwo są przedstawicielami najwspanialszej rasy syngaleskiej, ja najnędzniejszej, tamilskiej! Mój brat biega cały dzień jak zwierzę, zaprzężony w rikszę. Na rzece Kelani mamy małą chatkę "paddę". Wszyscy nędzarze tam mieszkają. Oczywiście sens jego urywanych słów i bełkot obcego języka Tita sama powiązała w normalne zdania. Interesowały ją ogromnie rozmowy jej przyjaciół spod pokładu. - Zupełnie jak w Hongkongu - szepnął Li - my też mieszkamy w łodziach. - O, mój jasnowłosy przyjacielu! - westchnął Tamil, zwracając oczy na Titę. - Tu na okręcie rozmawiasz ze mną, ale w Kolombo będzie ci wstyd przyjść do nas. A mój brat i siostra mieliby z tego wiele radości. Jeszcze nigdy w życiu żaden biały nie uczynił nam tego zaszczytu. - Ależ na pewno przyjdę. Będzie to dla mnie samego wielka przyjemność zobaczyć, jak mieszkacie i poznać was bliżej. A twojej siostrze przyniosę pięknego jedwabiu, przetykanego złotem. Brunatny chłopak wstrząsnął ramionami. Nie wierzył ani słowem temu białemu psu. Był on wprawdzie dla nich dobry, ale żadnemu białemu nie można ufać. - A skąd weźmiesz pieniądze na złoty jedwab? Za to trzeba dużo zapłacić. Gdybyś je miał, nie musiałbyś pracować na statku, ale jechałbyś wygodnie przynajmniej trzecią klasą. - No, tylu pieniędzy, by opłacić kosztowną podróż, naturalnie, że nie mam. Ale zarobiłem sporo w Port_Saidzie. Gdy Niko i Li oblewali łzami moje zniknięcie, ja pracowałem w przystani. Odnosiłem podróżnym pakunki do hotelu i zarobiłem tyle, że mogę kupić ten wyśniony przez wszystkie dziewczęta materiał. Tamil zamilkł, nie chcąc zrażać sobie białego. Dziewczynka cieszyła się już w duszy na to święto, gdy pójdzie do paddy tamilskiej z serdecznymi darami. Radowała ją i zasmucała jednocześnie myśl, iż kupi znowu serce za drobną jałmużnę. Było jej wstyd. Wstyd za całą ludzkość, która może wykupić wszystkie serca nędzarzy, a ona jedynie dręczy je i morduje. Zamyślona oparła głowę o koło ratunkowe, patrząc w wodę. Tyle świateł, tyle jasności na tym Czerwonym Morzu. Jakby nagle wszyscy wydobyci zostali z ciemnej otchłani i rzuceni w oślepiający blask. Lekki wiatr zwiewał teraz na pokład statku czerwone naloty piasku, żółte i szare pyły niesione z pustyni. - Ciekawa jestem - myślała - kiedy będziemy opływać wyspy Zebaier. Słyszałam, jak marynarze opowiadali sobie, że w ich okolicy panują często wiatry, wznoszące morze. Szkoda, że okręt opływa je na przestrzeni pięciu kilometrów, bo chciałabym się im przyjrzeć. Muszą być ciekawe, skoro są wulkanicznego pochodzenia i nie ma na nich ludzi ani roślinności. Rozmyślenia jej przerwał palacz Torta. Wyskoczył znienacka spod otwartej klapy nad schodkami. Usiadł na poręczy i śmiał się do ulubionego chłopca. - Marzysz jak dziewczyna, mój mały, a życie niesie zdarzenia tysiąc razy piękniejsze, niż te, które sobie w swym głupim łbie kombinujesz! Tita drgnęła. Wstyd jej było, że przyłapano ją na zamyśleniu. - Ano, powinieneś mi piękną fajkę sprawić za wiadomość, którą ci przynoszę. Dziewczynka podbiegła ku niemu i usiadła nad rozwartą klapą. - Czy wiesz, że od dzisiaj przestajesz być nędznym chłopcem posługującym, gdyż awansowałeś na lift boya, czyli windziarza. Zaczniesz chodzić w pięknym mundurze niczym oficer i o każdej porze dnia będziesz w gabinecie kapitana. Do twych obowiązków należy doręczanie depesz telegrafisty komendantowi. Benita aż pobladła z wrażenia. Istotnie! To przeszło wszelkie jej oczekiwania. Pechy i dobre przypadki krążą nieustannie dokoła nas. Właściwie to są jakieś dobrotliwe lub złośliwe duszki, odpowiednio kierujące życiem. Bo chyba tylko po to zoperowano wyrostek robaczkowy boyowi w Port_Saidzie, żeby Tita mogła osiągnąć cel i zdobyć serce ojca. - Chodź do mnie, chłopcze, umyj się porządnie od nosa do pięt i włóż mundurek windziarza. Masz szczęście, że ten chłopak był twego wzrostu. Tita w podskokach pędziła do palacza. Po drodze zaplątała nogi w liny, padając jak długa. - To dobry początek! - zawołał palacz, podnosząc rozbitka z guzem na czole. Benita znalazła się w dużej kajucie o kilkunastu łóżkach. W tej chwili nikogo tu nie było. Palacz chciał jej pomagać w zdejmowaniu spodni, ale Tita uparcie oponowała. Za nic w świecie nie chciała obnażyć ciała przy palaczu. - Och ty głupi skromnisiu! Cóż to, ja baba jestem? Zdejmuj natychmiast spodnie! - Nie zdejmę! - krzyczała dziewczyna, trzymając z całej siły w obu garściach opadające nogawki. - Ej, bo jak odepnę pasa, to cię wyleczę z tych histerii, ściągaj hajdawery i koniec. - Panie Torta, niech pan wyjdzie na chwilę. Muszę przecież umyć nogi po kolana. Taki już jestem, że wstyd mi czystości. - A może ty masz na sobie coś kradzionego, że się tak boisz mojego wzroku? - Ależ pani Trota! Jak pan może tak mnie posądzać? Będziemy tu siedzieć do wieczora, a ja spodni nie zdejmę. Palacz mruczał, wygrażając pięścią, ale musiał wreszcie wyjść z kabiny. Tita skoczyła do drzwi i przekręciła klucz w zamku. Potem podbiegła do umywalni i doskonale wyszorowała całe ciało ostrą szczotką. Pulsowało teraz młodą, przyjemną krwią, rwącą jak czerwony potok. Ze śmiechem wciągała na siebie bieliznę małego chłopaka. W mundurku czuła się świetnie. Pozapinała z dumą wszystkie złote guziki i wsunęła na odrastające loki małą czapeczkę zapinaną pod brodą na szeroki pasek. Teraz dopiero otworzyła drzwi i odnalazła palacza. Poczciwina aż klasnął w dłonie z podziwu. - Wyglądasz, mały, jakbyś przyszedł na świat w windzie i to od razu w tym mundurku. Benita maszerowała teraz z dumą jak drewniany pajacyk. Przyjaciele spod pokładu oniemieli z zachwytu i zdumienia. - Zobaczycie, że przestanie się z nami przyjaźnić - westchnął nieufny Tamil. Ale Niko i Li wierzyli w Benitę. Żaden nie zaprzeczył, lecz wiedzieli, że tak być nie może. Największym sukcesem Tity było to, iż teraz o każdej porze dnia i nocy miała dostęp do gabinetu ojca. Od początku podróży widziała go zaledwie dwa razy i nie miała żadnej nadziei, by to się częściej powtarzało. Wsiadła do windy, nacisnęła odpowiednie guziki i ruszyła do góry. Pierwsze kroki skierowała do kajuty intendenta, swego bezpośredniego zwierzchnika. Intendent był człowiekiem jowialnym i namiętnie lubił rozwiązywać krzyżówki. Siedział teraz nad plikiem gazet i łamał sobie łysą głowę nad tajemniczymi słowami, ukrytymi w symbolach i zawiłych określeniach. - Wielki post u Mahometan... - dręczył swój mózg, a łysina pokryła się kropelkami potu. Godzinami całymi ślęczał nad kartkami łamigłówek. Gdy je rozwiązał, posyłał do odpowiednich redakcji. Dostawał potem przeróżne cenne nagrody. Szczotkę i grzebień, spleśniałe konfitury i inne wartościowe drobiazgi. Był z nich niezwykle dumny i pokazywał wszystkim, którzy tylko chcieli zajść do niego. - Miesiąc wielkiego postu u Mahometan... - zgrzytał zębami. - Ramadan! - wykrzyknęła od progu Benita. - Ach, chłopcze, chłopcze! Jakże ci mam dziękować. Tak, naturalnie, zgadza się. Siedem głosek. Och, nareszcie wszystko są łączy zaś zazębia i krzyżówka rozwiązana. Zdjął z nosa wielkie amerykańskie okulary, by lepiej widzieć i zmierzył Titę od szafirowej czapeczki do żółtych butów, kupionych ukradkiem w Port_Saidzie. Nie mogła ciągle chodzić w okrętowych człapakach. - Chłopak jak lala z żurnala! - wykrzyknął z dobrotliwym uśmiechem. Uszczypnął Titę w policzek. Był Niemcem z pochodzenia i lubił tego rodzaju objawy serdeczności. Tita drgnęła i rumieniec ogarnął jej twarz i szyję. - No, idź przyjacielu do pana telegrafisty i zamelduj się, a w chwilach wolnych od zajęć przychodź do mnie. Będziemy wspólnie rozwiązywać krzyżówki. Ale jestem sprawiedliwy i będę się z tobą dzielił wygraną. A może ty zbierasz znaczki pocztowe? Co? Chłopcy przepadają za tym. Pokażę ci moją kolekcję. Zdębiejesz przyjacielu i trzeba cię będzie trzepnąć w kark, byś oprzytomniał z tego zachwytu. Tita odczuła żywą sympatię do intendenta. Postanowiła często go odwiedzać. Teraz pobiegła do drugiego zwierzchnika, pana telegrafisty. Siedział samotnie w kabinie pełnej maszyn, szyfrów i odbierał zewsząd wiadomości. Tita przywitała go wesoło i poprosiła, by ją wtajemniczył w swą pracę. Telegrafista, ujęty jej ciekawością, począł objaśniać tajemnicę iskrowych depesz, radiowych telegramów i telegrafu bez drutu. Opowiadał o instalacji kabli morskich, niezwykle ciekawej i gigantycznej pracy. Benita zasłuchała się w to wszystko jak w najpiękniejszą bajkę. - No, panie Benito! - poklepał ją po ramieniu - idź teraz do kapitana i oddaj mu raporty najbliższych stacji metereologicznych. Tita pochwyciła kartkę papieru i pognała na stu skrzydłach do samego kapitana Rizzo. Wstrzymała oddech przed drzwiami dowódcy i nie śmiała wejść. Rzuciła okiem na sternika. Co parę godzin zmieniały się te ogorzałe twarze i te oczy wpatrzone w świetlistą dal. Ale gdyby nie te inne oblicza, można by myśleć, że ten sam sternik od świtu do nocy porusza wielkim kołem okrętu. Każdy był jednakowo rosły, śmigły i prosty. Wreszcie zastukała delikatnie i weszła dopiero na energiczne zaproszenie. Kapitan Rizzo przechadzał się po gabinecie, paląc wonnego papierosa. Kłęby sinego dymu aureolą otaczały jego głowę. Gestykulując żywo objaśniał Jerzemu Brochwiczowi jakąś maszynę w przekroju. Dyskutowali zawzięcie na temat jej budowy. Wejście Benity przerwało tę rozmowę. Obaj spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Jerzy nie przypuszczał, że ujrzy ją w tym stroju. Ucieszył się bardzo, ale radość pokrył obojętnością. Kapitan drgnął na jej widok. Sylwetka tego zręcznego chłopaka, a przede wszystkim jego oczy, były mu ogromnie miłe. Ale nie przyznałby się do tego nigdy. Odwrócił głowę i bacznie patrzył na wyspy, wyrzucane z błękitnych fal. Tita gorącym spojrzeniem objęła tę drogą postać. Teraz dopiero ujrzała go w całej okazałości. Bystrym wzrokiem małej kobietki dostrzegła pewne zaniedbanie w jego ubiorze. Nadszarpnięty guzik, plama na mundurze... zmięte spodnie, tworzące śmieszną harmonijkę. Usunąć to wszystko byłoby dla niej największą przyjemnością. Kapitan w milczeniu wysłuchał meldunku małego windziarza. Rad był, że właśnie tego chłopaka przeznaczono do windy i jego prywatnych rozkazów. - Idź teraz i prędko przynieś moją papierośnicę z kabiny. Benita rzuciła pełne uwielbienia spojrzenie ojcu, ale potknęło się ono w drodze o Jerzego i zostało już przy nim. Ten potarł niecierpliwie czoło dłonią, jakby chciał odpędzić nieprawdopodobne myśli. Tita zjechała po poręczy schodków i jednym tchem dopadła kajuty ojca. Nieład, panujący tutaj, przewyższał wszystkie wzory i przykłady. Pełno niedopałków papierosów, dym aż wżerał w oczy. Znać było, że kapitan spędził noc bezsennie i bardzo późno wyszedł na pokład. Widocznie stewardesa Lily musiała sprzątać już inne kabiny i tę zostawiła samej sobie. Na stoliczku, obok rozrzuconych skarpetek i bukieciku róż, stała duża fotografia młodej dziewczyny w powiewnej sukni w kwiatuszki. Jasne włosy rozwiewał wiatr. Oczy świeciły najprostszą radością młodego entuzjazmu. Postać dziewczyny uosabiała wiosnę i pogodę. Mamusia!!! Wpatrywała się w obraz już tak dawno nie istniejącej kobiety, której cząstką była i za którą cierpiała od lat. - Więc ojciec wciąż ją jeszcze kocha, mimo że ma zamiar poślubić panią Valentino! Och, gdyby mogła teraz pobiec do jego gabinetu i zawisnąć na jego szyi... Zacny papcio, siwiejący wilk morski! Prędziutko pościeliła rozgrzebane łóżko, posprzątała niedopałki papierosów i przyprowadziła do ładu cały pokój. Otworzyła małe okienko i wpuściła falę świeżego powietrza. Wszystko to zajęło jej sporo czasu. Gdy stawiła się wreszcie z papierośnicą przed obliczem kapitana, twarz jego była zagniewana, niemal groźna. - Ty mały leniwy nicponiu, jeśli tak gorliwie wypełniać będziesz moje zlecenia, to niedługo zjedziesz ze wszystkich schodków nosem pod pokład! Jurek spojrzał na nią również z niemym wyrzutem. Nie mógł zrozumieć, jak mogła tak opieszale wypełniać rozkazy dowódcy. Tita, chcąc naprawić zło, wyciągnęła na rozmówkę stewardesę Lily. Właśnie zgrabna pokojówka wsiadła do windy. - Lily, chciałbym z panią pomówić. - Dobrze. Mam parę minut czasu. Gratuluję ci, Benito twego awansu. Cieszy mnie to niezwykle. Miły, delikatny chłopak z ciebie i nie nadawałeś się do poprzedniej pracy. Jestem pewna, że zwiałeś z jakiegoś eleganckiego domu, bo twoje maniery i sposób wysławiania się nie są wcale brutalne ani pospolite. - Tak, ma pani poniekąd słuszność, panno Lily. Ale założę się, że i pani nie jest zwykłą dziewczyną, umiejącą jedynie sprzątać i znosić fochy panny Valentino. Stewardesa zaśmiała się. - Chciałeś ze mną pomówić, chłopcze. - Tak, chcę pani ulżyć w pracy. Niech pani zostawi na mojej opiece kajutę kapitana. - A jeśli zapomnisz o niej? Wylecę w pierwszym porcie z posady. - Niech się pani nie boi. Będę o nią dbał jak o własne niebieskie oko - zapewnił windziarz. - Ale muszę mieć różne rzeczy ułatwione. Proszę wynieść w nocy mundur kapitana. Chcę go oczyścić z plam. Niech mi pani powie, jakie komendant ma przyzwyczajenia. Chciałbym móc sprawiać mu drobne przyjemności. Takie, których się nie spostrzega, lecz czuje. Te, za które nie lubi się, tylko - kocha! Miód w oczach Lily zalśnił uśmiechem. Poklepała boya po ramieniu. - Oj chłopcze, chłopcze! Ależ ty poematy układasz, a życie nie jest wierszowaną strofką. - Skąd pani o tym wie? A może ono jest najpiękniejszą poezją, tylko nie umiemy jej czytać? - Znać, że masz siedemnasty rok życia. Gdybyś miał już, tak jak ja, osiemnaście, znałbyś na wylot sprawy tego świata i entuzjazm zawiesiłbyś na kołku. Ale uchyl przyłbicy, mój kochany. Uciekłeś z jakiegoś kwitnącego gaju i winnic pełnych dojrzałych winogron. Teraz życie wciąż jest dla ciebie obrazem wielkiego ogrodu. - O, panno Lily, wegetacja pod pokładem to przebywanie na śmietniku, nie w kwitnącym sadzie. - Tak, łatwo to odgadnąć. Ale mój drogi, rusz nareszcie tę windę, gdyż inaczej będzie awantura. - Lily, niech mi pani powie, że nie jest zwykłą stewardesą. Sprawi mi to wielką przyjemność. Takich dziewcząt, jak pani, nie spotykamy w przedpokojach i halach. To niemożliwe, by pani chadzała kuchennymi schodami. Lily trzepotała tajemniczo długimi rzęsami. Figlarny nosek rozdymała różowymi chrapkami, jakby węszyła coś bardzo przyjemnego. - A więc powiem ci w zaufaniu! Ale chłopcze nie zdradź mnie, bo będę stracona. Przed wakacjami zdałam maturę, a obecnie pracuję na okręcie, by móc zapłacić wpis na uniwersytet. Winda stanęła i Lily porywając drobiazgi, niesione w rękach, zniknęła na korytarzu. Ticie ze zdziwienia spadła z głowy szafirowa czapeczka i w podskokach toczyła się żelaznymi schodkami na niższy pokład. Rozdział XI Niezwykła historia z fotografią Edda Valentino przymierzała tropikalny kask. Pan Van Togen huczał śmiechem tubalnie i hałaśliwie. Holender zachwycony był towarzystwem ładnej dziewczyny. Sam był dość nieokrzesany, a zbyt świeże bogactwo nie mogło pokryć braków wychowania i wiekowej kultury. Panna Valentino imponowała mu wszystkim. Znanym nazwiskiem ojca, pięknością matki, zdolnościami brata, a wreszcie swą własną młodością i urokiem dziewczęcym. Edda lubiła rozmawiać z nim i wymieniać wesołe słowa bez treści i konsekwencji. Pochlebiał jej wyraźny zachwyt holenderskiego kupca, ale raził brak obycia i ciasnota pojęć. W tej jednak chwili była zadowolona widząc, że Jerzy obserwuje ją cały czas i z niesmakiem słucha kiepskich żartów Van Togena. Mario usiadł cichutko w sąsiedztwie pięknej Syngalezki. Przyczaił się, chcąc uwiecznić w swym szkicowniku jej czar i oryginalną urodę. Ale dumna dziewczyna w tiulowym nakryciu głowy zeskoczyła gwałtownie z hamaka, odgadnąwszy zamierzania nieproszonego malarza. Obrzuciła go gradem złych spojrzeń i sypnęła mu w twarz stek obcych, a już w samym dźwięku zjadliwych słów. Podbiegła do siwowłosego starca, szukając obrony. Ten, z pasją spojrzał w stronę nieszczęśliwego Maria i objął dziewczynę ramieniem. Zupełnie, jakby otoczył ją murem przed napastliwym wrogiem. Nino Torta wybuchnął głośnym śmiechem widząc niefortunne wysiłki Maria. Podszedł ku niemu, żywo komentując to zdarzenie. Jurek oderwał oczy od narzeczonej, flirtującej z Holendrem i powstał z leżaka, by podejść ku rozbawionym przyjaciołom. W tej chwili zbliżyła się ku nim pani Valentino. Była bardzo wzburzona, a krwawe wypieki na twarzy sygnalizowały wewnętrzną burzę. - Eddo, proszę przyjdź do nas - zawołała głośno, zła, że córka w obecności Jerzego kokietuje Von Togena. Edda podeszła ociągając się ku matce i trzem chłopcom. Do nich wszystkich miała żal za Port_Said. Pani Valentino stała, choć Jerzy podsuwał jej wygodne krzesło. Pierś jej przypływała i odpływała w westchnieniach. Mały lift boy przesunął się kilkakrotnie i przylgnął do ściany. Nikt na to nie zwracał uwagi, choć trzej młodzieńcy widzieli to doskonale. - Słuchajcie! - wysapnęła nareszcie pani Valentino - Słuchajcie! - Słuchamy, albowiem mamy uszy do słuchania - powiedział Mario, rozbawiony dostojną miną matki. - Proszę was o zachowanie powagi. Nie dla żartów was tu zgromadziłam. - Umieramy z ciekawości - oznajmił Jerzy. - Przed godziną otrzymałam list pocztą lotniczą. - Cóż za straszna epoka! - westchnął Mario - nigdzie nie można uciec od życia. Rzym a Morze Czerwone to zaledwie kilka godzin samolotem! Straszne! - Tak, masz rację. Treść listu jest istotnie okropna. Czy przypuszczacie, co pisze Izabela? Otóż pojechała do Taorminy po Benitę Rizzo. I wiecie, co się okazało? Nie, nikt z was nie zgadnie. Założę się z każdym o tysiąc lirów, że żaden z was nie przypuszcza nawet, co uczyniła ta szalona dziewczyna. - Zwiała z domu w daleki świat! - zawołali chórem chłopcy. - A teraz wypłać nam, mamo, po tysiąc lirów - dodał Mario. - Jesteście zupełnie niemożliwi. Skąd znacie ostatnie wiadomości? - Bo cóż innego mogłoby wywołać taką sensację? - roześmiał się syn. Kochał matkę bardzo, ale traktował ją, jak małą, niemądrą dziewczynkę. I dlatego właśnie tak bardzo był do niej przywiązany. - Zbuntowała całą miejscowość. Wszyscy mówią o niej jak o bohaterce. Nikt, ale to absolutnie nikt nie zdradzi miejsca jej pobytu. Nie mogę zrozumieć pobudek tego czynu: całą posiadłość oddała tym ludziom. Nic dziwnego, że nie chcą wyjawić gdzie teraz przebywa. Jedna Edda rozumiała doskonale sytuację i przejęła się na równi z matką. - Wiele bym dała, by móc znać miejsce pobytu tej wariatki! - wykrzyknęła. Mały windziarz parsknął śmiechem. Ale nikt go nie słyszał. Zakaszlał tak gwałtownie, że łzy płynęły z jego czerwonych oczu. - Ci nędznicy to komuniści, anarchiści, nihiści... - Oj, mamusiu, przestań, bo nie starczy ci wyrazów. Nino zawsze opowiadał, że mieszkańcy Taorminy to szaleni i dobrzy ludzie. - Nino zatracił poczucie rzeczywistości przez ciągły kontakt z nimi. - Ja tylko radzę ci, mamo, - wtrąciła się Edda - byś nic nie mówiła kapitanowi. Na samo wspomnienie córki wpada w gniew. Potem ja jestem ofiarą. Merci. Mario bacznie obserwował małego windziarza. - Nino, znasz tą dziką Titę Rizzo od dziecka. Opowiedz nam coś o niej. - Och, nie macie już przyjemniejszego tematu! - burknęła Edda. Jerzy Brochwicz zawołał: - To najwstrętniejsza dziewczyna jaką znam. Monstrualnie brzydka! Zęby ma krzywe, nogi powyginane, oczy zezowate, a głowę łysiejącą. Mały boy podskoczył nerwowo, poślizgnął się i runął jak długi. Upadając, chwycił za nogę panią Valentino i ściągnął z jej stopy błyszczący lakierek. Drugą ręką zamachnął z całej siły, strącając na nową suknię Eddy flakon z wodą, niezupełnie czystą. Pod Mariem leżak zatrzeszczał i rozłożył się błyskawicznie na cztery łopatki. Nino runął na niego, tracąc równowagę. Krzyk, kotłowanie ciał, śmiechy chłopców i wyrzekania dam sprowadziły stewardesę Lily. - To weneckie półdiablę! - wrzasnęła Edda, strzepując wodę z sukni. - Plącze się pod nogami jak mały psiak. Trzeba go porządnie kopnąć, to przestanie włazić tam, gdzie nie potrzeba. Boy siedział na ziemi z przekrzywioną czapką, tuląc do przerażonego łona pantofel pani Valentino. Mario łkał spazmatycznie ze śmiechu, Nino rechotał, Jerzy wył, usiłując powstrzymać obłędny śmiech. Obie panie przyskoczyły do małego windziarza. Edda podniosła parasolkę i wlepiła mu parę lekkich uderzeń w plecy. Boy siedział nieruchomo, cielęco wpatrzony w panią Valentino. Jakby ją pierwszy raz w życiu ujrzał i oszalał z miłości. Wreszcie stewardesa Lily podniosła go z podłogi i pchnęła przed siebie. Mario wstał i pomagał Lily zbierać rozsypane kwiatki. Spłonęła rumieńcami była w tej chwili tak ładna, że Mario postanowił ją malować. Odeszła, chowając pod fartuszkiem kwiat, podniesiony przez pięknego pana Valentino. Boy Benito siedział skruszony na zwoju lin w obawie, że Lily wybuchnie zaraz lawiną wymówek i krzyku. Ale ona niespodziewanie zarzuciła mu ręce na szyję i wyszeptała do ucha: - Ach, mój kochany Tito! Gdybyś wiedział, jaka jestem szczęśliwa. Szczęście - to mały figlarz. Przybiega tam, gdzie się go wcale nie spodziewa. Benita nie mogła pojąć tych słów, dopiero kwiat Maria wyjaśnił jej wszystko. - Lily, opowiedz mi, jakiemu splotowi zdarzeń zawdzięczasz służbę na okręcie? - Tito, sprawa ta jest tak prosta, jak tylko jasna może być prawda życia. Otóż jestem Polką... - Boże! Czy to możliwe? - wykrzyknęła po polsku Tita. Uścisnęły sobie czule dłonie. - Mieliśmy wielki majątek - ciągnęła już ojczystym językiem Lily. - Wychowałam się w Anglii, ale wszystkie wakacje spędzałam w domu. Mieliśmy fabrykę, domy, dwór w topolowej alei i dużo pieniędzy. Tego roku ojciec stracił wszystko. Jakieś fatalne pociągnięcie giełdowe i całe nasze wygodne życie zostało przekreślone. Zanim jeszcze doszło do tej klęski, ukrywanej długi czas przede mną, pojechałam do Rzymu, by tam spędzić wakacje po maturze. Tu zastała mnie tragedia domowa, nie dająca się już zatuszować. Nie miałam nawet tyle pieniędzy, by wrócić do kraju. Mogłam pożyczyć od swych bogatych przyjaciółek, ale na to byłam zbyt dumna. Spróbowałam szczęścia jako pokojówka w arystokratycznym pałacu. Wywalili mnie prędko, bo nie umiałam nic robić. Poszłam na pomywaczkę do hotelu. Tu przyuczono mnie wielu rzeczy. Potem zostałam pokojówką. Wszystko w ciągu zaledwie czterech miesięcy. Zgłosiłam się na okręt jako stewardesa. Miałam już praktykę w hotelu i władałam kilkoma językami. To było bardzo dużym atutem dla przyjęcia mnie w roli okrętowej pokojówki. Oczywiście, że gdy tylko podróż się skończy, wrócę do Polski na uniwersytet. Już dam sobie radę! Po takiej szkole życia jaką tu przechodzę, nic nie jest ciężkie ani nieosiągalne. Nie jestem żadna Lily. Tak mnie ochrzciła panna Valentino, dla której moje imię jest obce. Nazywam się Wanda Zielińska. - Panna Valentino jest okropna - wykrzyknęła Tita z bezkompromisowością swoich szesnastu lat. - No, okropna nie jest. Uważam jedynie, że Brochwicz zupełnie do niej nie pasuje. Jest dzielny, energiczny i bardzo daleki jej umysłowości. Jemu raczej potrzebna jest żona, wesoła, nieustraszona i energiczna. Edda pragnie bardzo dobrego i kochającego chłopca. Niczego więcej nie wymaga. Tita nie wyjawiła jednak kim jest i dlaczego paraduje w przebraniu chłopca. Lily przerażała ją nieco swym przyjaznym nastawieniem do znienawidzonej Eddy. - Ale my tu gadamy, a praca zmyka jak dziesięć zajęcy - podskoczyła gwałtownie Lily. Oboje pobiegli w dwóch przeciwnych kierunkach. Tita nie opuszczała teraz obu pań Valentino. Wciąż była w pobliżu, gdyż wiedziała, że coś knują. Pochylają się ku sobie, omawiając szeptem jakąś sprawę. Kolację zjadła w windzie, chcąc być bliżej ich obu. Ostrożnie stanęła pod oknem jadalni pierwszej klasy i utopiła spojrzenie w kwadracie sali. Słyszała, że kapitan Rizzo ma wiele pracy i zamierza całą noc spędzić w gabinecie na mostku kapitańskim. Jerzy miał razem z nim przeprowadzać jakieś plany. Mario uchylił się, chcąc odpocząć porządnie choć raz. W ogóle w tej podróży kapitan powoli więcej przywiązywał się do Jerzego. Maria w dalszym ciągu ogromnie lubił, ale każda chwila oddalała ich od siebie. Natomiast z Jerzym łączyły go wspólne zamiłowania i praca. Kapitan nieraz z żalem myślał, że ten dzielny i niezwykle zdolny konstruktor miał być mężem niemiłej dla niego dziewczyny. Benita przez szybę widziała towarzystwo zebrane przy kolacji. Orkiestra grała leniwie i monotonnie. Edda była bardzo niespokojna. Po decyzji, jaką powzięła w rozmowie z matką, na temat pamięci kapitana o tamtej, lękała się swego planu. Drżała na krześle rzucając niespokojne spojrzenia w stronę drzwi. Van Togen opowiadał bardzo interesujące historie. Przyjaciel jego był w Ameryce czyścicielem trupów. Obmywał nieboszczyków i ubierał ich na daleką wędrówkę. Nieraz balsamował dostojnych klientów, wyjmując z nich wnętrzności. Gdy wrócił do Holandii, odwiedzając Van Togena cały czas tak woniał zapachem swych pupili, że rodzina kupca odłożyła widelce i odsunęła talerze w czasie kolacji. Eddę łaskotał w nozdrza słodkawy zapach. Czuła, że pocznie wymiotować. Wstała raptownie i nie skinąwszy nawet głową zachwycającemu narratorowi, wyszła. Podążyło za nią niespokojne spojrzenie matki i obrażone pana Von Togena. Benita wrosła w ścianę. Edda przeszła obok niej, patrząc w morze. Księżyc wypłynął na niebo i kreślił drgające zygzaki na falach ciemnej wody. Tita podążała za Eddą ślad w ślad. Skarpetki tłumiły odgłos nóg. Panna Valentino kierowała swe kroki do drzwi kajuty kapitana Rizzo. Jeszcze raz dla pewności spojrzała wokoło, ale nie dostrzegła Benity, ukrytej za olbrzymim wentylatorem. Weszła do kabiny i pochwyciła fotografię Ewy. Miała zamiar wyrzucić ją przez okienko, ale niełatwo było je otworzyć. Szarpała nim, aż zrezygnowana wyszła na pokład z zamiarem wyrzucenia fotografii do wody. W korytarzach, na schodkach i pokładach było zupełnie pusto. Mogła śmiało wykonać swój zamiar. Już przechylona miała spuścić w morze znienawidzoną rywalkę matki, gdy tuż obok niej przebiegł boy w szafirowym mundurku. Edda nerwowo zadrżała na jego widok. Ten chłopak był zawsze i wszędzie na jej śladach. Wzbudzał w dziewczynie podświadomy lęk. Niech poskarży kapitanowi! Będzie ładna awantura na "Primaverze"! Odeszła od burty i usiadła na ławce. Mały boy przeszedł nie spojrzawszy nawet w jej stronę. - Jestem przeczulona i rozhisteryzowana - wyśmiała samą siebie. Ale nie wiedziała, co teraz uczynić. Z jadalni poczęli wypływać pasażerowie. Marynarze przechodzili również często pokładem po zjedzeniu kolacji. Nie chciała trzymać na wierzchu skradzionego przedmiotu, by go ktoś nie spostrzegł. Zdjęła z głowy muślinowy szal i owinęła weń trzymaną fotografię. Dostępu do morza już nie miała, bowiem kilku marynarzy stało opartych o burtę, gaworząc ze śmiechem. Podeszła do zwoju lin okrętowych i wsunęła nieznacznie trzymany w rękach pakiet. Nikt nie mógł tego zobaczyć. W tej części statku było zupełnie ciemno. Ciężar spadł nagle z jej ramion. Pobiegła wesoła i ożywiona do jadalni. Pan Von Togen kończył swoje opowiadanie pani Valentino: - I tak się dorobił na tych trupach, że dziś jest jednym z najbogatszych fabrykantów czekolady w Holandii. Powstał żywo na widok uśmiechniętej Eddy i ukłonem poprosił do tanga. Tańczył doskonale, lecz w tańcu wyglądał niedźwiedziowato. W tej chwili było to Eddzie zupełnie obojętne. - Wszystko w porządku - szepnęła matce, gdy powróciła do stolika. Pani Valentino spojrzała na nią czule. Poczciwa Edda, zacna dziewczyna. Zaginięcie fotografii żony sprawi ból kapitanowi, ale uleczy jego chorą fantazję. To upokarzające dla pani Rosity, by ciągle tamta była na pierwszym planie. Holender, w wyśmienitym humorze, odprowadzał obie panie do ich kajuty. Po drodze wycierał głośno nos, czyniąc to precyzyjnie i z zamiłowaniem. Na pożegnanie ucałował soczyście ręce Eddy. Otarła je ukradkiem, czując lekki wstręt do tych tłustych warg. - Stanowczo okazuje ci więcej względów niż kochany Jurek - westchnęła pani Rosita, gdy zamknęły się drzwi kajuty. Po dwóch godzinach życie na okręcie zamarło. Kilku pasażerów nocowało na pokładzie, chcąc zażyć świeżego powietrza. Ale spali, zmęczeni całodziennym upałem. Edda i matka bezszelestnie przeszły korytarz i podbiegły ku zwojowi lin. Dziewczyna schyliła się i wyciągnęła przedmiot owinięty w szal. Nie chcąc przedłużać tej chwili, rzuciła go w morze, razem z pięknym nakryciem głowy. - Uff, aż mi lżej! - sapnęła pani Rosita. Prędziutko pobiegły do siebie. Całą noc obydwie nie spały. Gdy Edda drzemała nad ranem, prześladowała ją we śnie straszna twarz kapitana, wykrzywiona dzikim spazmem. Okręt począł się chwiać i kołysać arytmicznie. Nie pozbierane ze stołu przedmioty spadały z brzękiem na ziemię. Zbudzona służba biegała w popłochu, sprzątać nim wzejdzie dzień objawiający jej niedbałość. Czepiano się ścian korytarzy, gdyż trudno było ustać na nogach. Na najniższych pokładach woda ciekła przez nieszczelne okienka, zatapiając wprost śpiących chłopców, budzących się w nieprzewidzianej, słonej kąpieli. - To niedobrze, to bardzo niedobrze - krzepiła się pani Valentino. W tym zamieszaniu łatwo mogła zginąć fotografia. Edda poczęła gwałtownie chorować. Kilkoma ostrymi dzwonkami zbudziła stewardesę Lily. Dziewczyna chwiała się na nogach po przepracowanym dniu, ale bez sprzeciwu podawała krople i przygotowywała kompres na gorącą głowę. Potem do rana musiała wycierać kabinę, by zatrzeć ślady morskiej choroby Eddy. Rano wiatr ustał zupełnie. Morze było grzeczne i uprzejmie uśmiechnięte. Załoga snuła się zmęczona, służba pracowała ospale. Edda nie miała odwagi spotkać kapitana. Udała jeszcze bardziej chorą niż była i została w łóżku. Włożyła seledynową koszulę z różowymi kokardkami i poczęła czytać zajmującą powieść. Pani Rosita weszła uśmiechnięta do jadalni. Wyglądała ładnie mimo nie przespanej nocy. Biała suknia odświeżała ją i czyniła młodszą. Jurek zerwał się na jej widok, a Holender rozstawił w uśmiechu swe grube wargi. Obaj byli zaniepokojeni zdrowiem Eddy. Jerzego gnębiły wyrzuty sumienia. Przyszedł na śniadanie po przepracowanej nocy. Chciał się podzielić z narzeczoną radosną wiadomością o wielkim postępie swego wynalazku. Postanowił jej wynagrodzić serdecznością kilkudniową obojętność. Ale Eddy nie było. Pani Valentino drżała ze zdenerwowania. Czerwone plamy usiały jej twarz i dekolt. Nie mogła utrzymać w ręce filiżanki z herbatą. Przerażenie zakołysało nią niemal, gdy do jadalni wszedł kapitan Rizzo. Był wesoły i uśmiechnięty. Rosita dawno nie widziała go w tak dobrym humorze. Mimo przepracowanej nocy był wyświeżony, elegancki i w najlepszym usposobieniu. - Może jeszcze nie był w kabinie - pomyślała. Ale z jego pierwszych słów natychmiast wywnioskowała, że prosto z niej wyszedł. Uśmiechał się do pani Valentino i patrzył jej w oczy z oddaną tkliwością. Od początku znajomości nie był tak serdeczny. Ona również chciała wynagrodzić mu krzywdę, rozpływając się w dobroci. Kapitan patrzył na nią pełen najlepszych myśli. Dotychczas uważał ją za kobietę próżną, płytką i małostkową. Mimo wszystkie jej awanse nie mógł uwierzyć w oddaną miłość. Lękał się spędzać z nią na lądzie resztki swoich lat. Ale oto miał dowody, że było zupełnie inaczej. Bo tylko kobieta naprawdę kochająca i niezwykle subtelna mogła go otoczyć tak staranną opieką. Bo któż jak nie ona, czyniła wszystko, by uprzyjemnić mu pobyt na okręcie? Już samo przyszycie guzików i wyczyszczenie plam na mundurze, doprowadzenie do ładu kajuty, kreowało ją na dobrą wróżkę w oczach kapitana. Wszędzie i na każdym kroku jakiś miły drobiazg: dowód pamięci. W dodatku tak zręcznie i delikatnie, że nigdy nie widział, kiedy to było zrobione. Roztkliwiła go szklanka soku wyciśniętego z pomarańcz, postawiona na noc przy jego łóżku. Tak lubił ten napój, a nikt nigdy o tym nie pamiętał. Kwiaty na stole, świeża chustka w kieszeni, wyczyszczony grzebień i rozpylona woda kolońska w pokoju. Te drobiazgi niezbicie dowodziły wielkiego przywiązania. Dziwne jedynie, iż dotychczas tych rzeczy nie praktykowała. Ale nie trzeba pomniejszać jej wartości. I z ulgą pomyślał, że będzie jego towarzyszką życia. Troskliwość pełna serca załagodzi jego tęsknotę za morzem i młodością. Rosita nie mogła pojąć tej nagłej zmiany. Czyżby istotnie z usunięciem tamtej odszedł zły czar? Po śniadaniu pobiegła prędko do jego kabiny. Chciała nasycić oczy pustym miejscem na stoliku. Ale już w drzwiach wydała okrzyk grozy! Wielka fotografia stała niezmiennie. Podobizna młodej dziewczyny o słomianych włosach, tak dobrze znanej pani Valentino!... Fotografia dumnie wyłaniała się z powodzi kwiatów otaczających jej ramkę. W tej chwili przebiegł obok pani Valentino lift boy, ironicznie połyskując oczami. Patrzył drwiąco na panią Rositę, wspominając z zadowoleniem chwilę, kiedy wpadł w morze kawałek deski, owinięty przez Titę pięknym szalem Eddy Valentino. Rozdział XII Morze białe jak mleko... Północ minęła, gdy Jerzy Brochwicz wyszedł z gabinetu kapitana. Skierował swe kroki do windy, pragnąc zjechać na dół, by pójść do kotłowni. W dzień nie chciał przeszkadzać pracującym. Zresztą cały czas opracowywał swój wynalazek. Obecnie chciał rzucić okiem na kotły i maszyny. W windzie, na wąskiej ławce, spał boy Benito. Skulony, blady ze zmęczenia i upału, jakiś dziwnie mały. Czapka spadła mu z głowy odsłaniając płową czuprynkę w lokach. Na trzask otwieranych drzwi windy boy zerwał się, przepraszając Brochwicza. Ten powitał go z uśmiechem i przemówił po polsku, czego nigdy przedtem nie robił. - Pani tu śpi w windzie, a morze takie niezwykłe! Wyszli razem na pokład, a Tita wykrzyknęła ze zdumienia. - Oto są niespodzianki Czerwonego Morza - powiedział Jerzy. Przed nimi rozciągała się woda, biała jak mleko fosforyzująca w świetle księżyca. Trudno było pojąć ten fenomen natury. - Nie można oczu oderwać od tego widoku - szepnęła zachwycona dziewczynka. Stali cicho, niezdolni wypowiedzieć swych wrażeń. - Ale pan miał zamiar jechać windą pod pokład! - Tak, lecz zmieniłem plan. Jeszcze tyle nocy mogę spędzić w kotłowni, ale tego rodzaju widok zdarza się niezwykle rzadko. Te zjawiska spotykamy najczęściej obok wyspy Alu_Ail. - Czy mógłby mi pan powiedzieć, dokąd teraz płyniemy? Przyznaję ze wstydem, że moja znajomość geografii jest bardzo wątpliwa. Jerzy roześmiał się. Szczerość Benity była zawsze dużym jej wdziękiem. - Właściwie płyniemy prosto z Port_Saidu do Adenu. Ale przepływamy przez port Sudan, Massanę i Dżibuti. Możliwe, że zatrzymamy się w Massanie, by wyładować towary. Ale to potrwa zaledwie kilka godzin i wątpię, czy zdąży pani przemienić chłopca w dziewczynkę i pobiec do miasta. Rozradowało ich wspomnienie uroczego dnia w Port_Saidzie. - Po zachodniej stronie Morza Czerwonego mamy bardzo malownicze i interesujące miejscowości. Szkoda, że okręt nie zatrzymuje się w którejś z nich. Można by ujrzeć sporo pięknych przystani. - A dlaczego "Primavera" nie zarzuci kotwicy po drodze na Cejlon w tych portach, o których pan wspomina? - Porty te są niemal nie uczęszczane przez wielkie parowce. Jidda, Hodeida i Moka są mało znane. Natomiast osławiony Aden jest zupełnie nieinteresujący. - Czy pan wie, że te wszystkie nazwy fascynują mnie swym dziękiem. Może dlatego, że płynie we mnie krew marynarza. Daleki świat potężnymi ramionami ciągnie mnie ku sobie. Trudno się oprzeć wołaniu fal morskich i porykiwaniu syren okrętowych. Żal mi ludzi nie znających tego dreszczu emocji ogarniającego zawsze człowieka na dalekim świecie. Jurek patrzył nieustannie w mleczne morze fosforyzujące światłami. Głos Benity był, niespodziewanie dla niego samego, bardzo przyjemny. - Z Adenu przez Karaczi płyniemy do Bombaju! Wyjątkowo "Primavera" zarzuca w nim kotwicę. Przeważnie statki naszej linii idą wprost do Kolombo. - Och, Indie! - wykrzyknęła zachwycona. - Trudno mi uwierzyć, że będę w Indiach! - Obawiam się tylko, że panią rozczarują. Bombaj zresztą nie jest najwspanialszym miastem Indii. Mało posiada tych charakterystycznych cech, które tak przyciągają turystów. Sądzę, że więcej zachwyci panią wyspa rajska, jak nazywają Cejlon. Kolombo jest podobno jednym z najbardziej uroczych miejsc świata. - I nędzy! - wykrzyknęła, przypominając sobie Tamila spod pokładu. - Nędza jest wszędzie, panno Benito. Stosunkowo na Cejlonie mniejsza niż gdzie indziej. Tu są łatwiejsze warunki życia. Nie ma na świecie takiego raju, w którego zakątku nie byłoby piekła. Podziwiałem, jak zdążyła pani nawiązać przyjaźń z tymi kolorowymi biedakami. - To wcale nie było sprawą skomplikowaną. Ja dałam im czekoladę, a oni mi przywiązanie. Niech mi pan wierzy, że sprzedałabym posiadłość w Taorminie i oddała tym nędzarzom. - Dobrze, że Rosita nie może słyszeć tych planów - pomyślał ze śmiechem Jerzy na wspomnienie sceny z windziarzem i panią Valentino, a głośno powiedział: - Ale ja od siebie zapewniam panią, że to byłoby najbardziej nierozsądne jak tylko być może. Jałmużna nie jest rozwiązaniem sprawy. Zalecza chorobę, lecz jej nie usuwa. Rozumiem, że gdyby stworzyła pani placówkę pracy, dobre jej chęci mogłyby się zrealizować. Oczywiście, mając siedemnasty rok życia myśli się, że wszystko jest łatwe i dostępne. Gdy dojdzie pani do pełnoletności, zapomni o filantropii i zda ją na stare kobiety, zawiedzione i nie mające innego celu życia. Benita pokiwała głową z ubolewaniem. - Nie dziwię się, że akcja społeczna tak trudna jest do rozwinięcia, skoro młodość się uchyla, a starość nie może podołać gigantycznemu zadaniu. - Panią wzrusza nędza kolorowych, a czemu pani nie pomyśli o własnym kraju? Tita zbladła. Polska była dla niej wciąż krajem z bajki, państwem starożytnych miast, dziwnych ogrodów i złotych karet, zaprzężonych w białe konie. Pierwszy raz uprzytomniła sobie realizm jej bytu. - Niech mi pan opowie coś o naszej ojczyźnie. Historię jej znam na pamięć. Interesuje mnie współczesność. Usiedli na ławeczce pod ścianą korytarza. Jerzy mówił chaotycznie, chcąc opowiedzieć wszystko. Był tyle razy w swojej ojczyźnie i zawsze do niej tęsknił. Obawia się tylko, czy Edda zechce porzucić Italię. Jerzy pracuje nad wynalazkiem, mającym wielkie znaczenie dla polskiej marynarki. Opowiadał Benicie o starych miastach i najmłodszym porcie, Gdyni. O lotnictwie, jakiego nie ma w Europie. O fabrykach lokomotyw, kopalniach na Śląsku i całym, wspaniałym przemyśle polskim. - O literaturze i sztuce opowie pani kiedyś Mario. Był ze mną w kraju i studiował wiele w tej dziedzinie. Chce nawet robić doktorat na temat wpływu włoskiej sztuki na polską. - Wie pan, panie Jurku, jaki piękny pomysł przyszedł mi do głowy. Pan twierdzi, że w Polsce jest źle i ciężko. Zrobię z mojej Taorminy kolonię dla niezamożnych dziewcząt z kraju. Niech przyjeżdżają wygrzewać się w mym słońcu i żywić południowymi owocami. - O, to byłoby doskonale! Pierwsza polska kolonia zamorska! - Cały świat pensjonarek! Czy wyobraża sobie pan, jaka byłaby rozkosz! Stworzyłybyśmy własną autonomię. Jakże miło byłoby żyć w takim gronie. Całe państwo pensjonarskie. Słabsze dziewczęta mogłyby przebywać cały rok na Sycylii dla nabrania zdrowia. Napisałabym apel do wszystkich szkół, by wybierały dziewczynki najbardziej potrzebujące takiego powietrza. Uczyłybyśmy się same. Każda przecież coś wie i umie. - Wątpię, czy przyjęto by panie później na uniwersytet - zaśmiał się ubawiony Jerzy, choć sam plan bardzo przypadł mu do gustu. - Zobaczymy. Obsługę będziemy mieć kolorową. Nie będzie to w całym tego słowa znaczeniu ta poniżana służba. Ale trudno delikatnym dziewczętom kazać spełniać proste roboty. - Pani już tego doświadczyła i to z kolosalnym sukcesem. Benita zapłonęła radością. Jurek ogromnie zmienił postawę wobec dziewczynki. Jakże to dawno, gdy drwił ironicznie w chatce nad przepaścią. - Nino twierdzi, że dla pani nie ma rzeczy niemożliwych. Już widzę tę polską kolonię pensjonarską w pani domu. Jeśli mnie przyjmiecie, to zgłaszam się jako pierwszy wykładowca. Oczywiście na temat budowy maszyn. Ale dzisiejsze dziewczęta na pewno z zainteresowaniem wtajemniczą się w duszę polskiego przemysłu i motory marynarki gdyńskiej. - Ach, oczywiście. Mam nadzieję, że zanim wrócimy, opracujemy doskonale cały plan. Mario mógłby wykładać historię sztuki, a Nino uczyć sportu i fechtunku. - Cóż to będzie za idealna placówka! Wyobrażam sobie, z jakim entuzjazmem poczną napływać tłumy dziewcząt z Polski. - Tak, ale chciałabym przedtem zdobyć ojca. To bardzo ważne. Chcę przecież sama wyjechać do kraju i studiować na krakowskim uniwersytecie. Podobno jego poziom nie ustępuje zagranicznym. - Tyle pięknych projektów i planów, że po prostu zachłysnąć się nimi można. Co to znaczy twarda szkoła na okręcie. Ciężka praca i samotność rodzą najwspanialsze myśli! Na pokładzie deski zaskrzypiały cicho. Za plecami Jurka i małego windziarza stanęła Edda Valentino. Nie mogła spać, wyszła na pokład, by przyjrzeć się fenomenowi natury, białemu morzu w świetle księżyca. Usłyszała głos narzeczonego i poszła za jego dźwiękiem na dziób okrętu. Przeczucie mówiło jej, że znajdzie tu nitkę do kłębka tajemniczej sprawy. Ale jakież było zdumienie dziewczyny, gdy ujrzała Jurka w pogawędce z windziarzem. - Jerzy! - krzyknęła ostro. Brochwicz drgnął i odskoczył instynktownie od Benity Rizzo. - Ten lift boy doprowadza mnie do obłędu! - wykrzyknęła Edda. - wszędzie i zawsze musi być na mojej drodze. Leżę na pokładzie, już jest. Wbija we mnie cielęce oczy i nie drgnie przez pół godziny. Gdy zjeżdżam windą, pożera mnie wprost wzrokiem. Wszędzie i zawsze, zawsze i wszędzie lift boy i panna Valentina - krzyczała histerycznie. Brochwicz śmiał się. Wszystko to było groteskowe. - A może, Eddo, ten lift boy szaleje z miłości za tobą? Nie możesz biednego chłopca potępiać za takie afekty. - Och, ten kto kocha, nie patrzy oczami przyczajonego wilka. Mały nienawidzi mnie. Nie rozumiem, jak możesz rozmawiać z tym wstrętnym chłopakiem. - Prosił mnie, bym mu wytłumaczył prawo tego mlecznego morza. Chciałem małego pouczyć nieco. - Wychowa się zupełnie dobrze bez twoich nauk, mój kochany. A jeśli już czujesz w sobie taką siłę pedagogiczną, to możesz mieć wykłady dla mnie. Biały parowiec sunął dumny i niewzruszony. Jak życie toczące się obojętnie z dnia na dzień, nieczułe na cierpienia radości czy walki. Mijano malownicze wybrzeża, wyspy wulkaniczne i egzotyczne przystanie. Ale pobyt na "Primaverze" był tak intensywny i pełen wrażeń, że pasażerowie mało zwracali na to wszystko uwagi. Życie podróżnych na wielkim statku jest zupełnie odrębne i niepodobne do przebywania na ziemi. Społeczeństwo okrętowe to jakaś kasta uprzywilejowana, żyjąca z dala od spraw ziemskich, zatopiona w wodzie i niebie. Nigdy na lądzie przyjaźń i miłość nie rodzą się z taką łatwością jak tu. Ludzie zmuszeni w samotności do wzajemnego przebywania z sobą, poznają się daleko prędzej i przywiązują na całe nieraz lata. Okręt to wielki, wspólny dom, płynący przez tyle mórz i oceanów. Razem dzielone wrażenia, troski i choroby zespalają towarzyszy podróży silnie i nierozerwalnie. Zdaje się im, że podróż nigdy nie dobiegnie końca, a oni wciąż leżeć będą na pokładzie, patrząc w niebo. Ci co żyli na włoskim statku "Primavera" myśleli, że ich pokład zamyka w sobie cały ogrom świata. Że stał się osią życia i wyłącznym zainteresowaniem wszechrzeczy. Że poza nim i przed nim jest pustka, wypełniona słoną wodą. Ich cierpienia, smutki i radości są wyłączną treścią istnienia ludzkiego. Ale gdyby ktoś z tych, co tak czuli, wszedł nagle na łódkę i odpłynął parę mil morskich, ujrzałby ze zdumieniem, że ten cały świat okrętu, to zaledwie biały punkcik na horyzoncie. A dumnym parowcem "Primavera" igrają fale, rzucając go sobie z seledynowych do błękitnych dłoni, niczym śmieszną piłkę! Upał na Morzu Czerwonym mimo późnej jesieni dotkliwie dawał się we znaki wszystkim. Bar okrętowy wydawał zdwojoną ilość chłodzących napoi. W korytarzach stały wielkie balony z wodą, obłożone lodem. W jadalni do każdej potrawy podawano platerowy kubełek pełen prostokątnych brył zamrożonej wody. Lód, lody i mrożone napoje stały się jedynymi pokarmami pasażerów. Benita ze zgrozą patrzyła na Murzynów podających w trzeciej klasie. Pot spływał im strumieniami wprost do zupy, a oni nie ocierali nawet lśniącego czoła. Wprawdzie było tu nieco przyjemniej niż w Kanale Sueskim, gdzie oprócz gorąca sprawiało przykre wrażenie pustynne wybrzeże, ale Tita i tu mdlała z piekielnego żaru i z zazdrością patrzyła na pasażerów pierwszej klasy, rozłożonych leniwie na leżakach i chłodzących się wodą sodową i mrożoną wódką. Pod pokładem panował upał i zaduch nie do zniesienia. Kolorowi, przyzwyczajeni do gorąca i odoru nędzy, nie odczuwali tego w tym stopniu, co delikatna Tita, osłabiona już całą podróżą. Właściwie powinna była również otrzymać tropikalny kask, gdy biegała z depeszami od kabiny telegrafisty do gabinetu kapitana. Mimo upału była śmiertelnie blada, a oczy jej rozszerzała gorączka. Miała złudzenie, że nawet złote guziki mundurka piekąc wżerają się w ciało. Nie sypiała teraz zupełnie w kajutce dla chłopców, tylko wyciągała się na pokładzie, chcąc zażyć bodaj odrobinę świeżego powietrza. Najchętniej nocowała z kolorowymi przyjaciółmi pod szafirowym baldachimem nieba. Nie widywali jej teraz całymi dniami i tęsknili do niej. Nawet Tamil odzyskał całkowicie zaufanie do Tity i już bez obaw rozmawiał z nią i śmiał się spróchniałymi zębami. Wszystkich obudziły dzikie okrzyki i przeciągłe wycia. Skoczyli na sztywne z przerażenia nogi. Benita podbiegła nieprzytomnie na dziób statku. Nieartykułowane dźwięki wypływały z mętnej wody pod okrętem. Widziała, nie dochodząc do końca, wszystkich pasażerów przechylonych przez burtę i wpatrzonych w migotliwe morze. - Pewnie ktoś utonął - pomyślała ze zgrozą. Obudzona gwałtownie nie mogła zrozumieć, co się stało. Dlaczego okręt stoi nieruchomo, zamiast pruć fale jak co dzień. Ale nim sama przechyliła ciało przez burtę, wzrok jej uderzył w port, a raczej w jego fasadę, ponuro i groźnie patrzącą przed siebie. - Aden! - wykrzyknęła dziewczynka - najbrzydsze miejsce świata, jak mawiał kapitan. Istotnie, obraz zagradzający horyzont był niby z jakiegoś koszmarnego snu, spowodowanego gorączką upału. Nagie skały, wyprażone słońcem do czerwoności, ciemne urwiska i nędzne domki z gliny, nad którymi króluje angielska forteca. Zupełny brak roślinności napełniał tę dziwną miejscowość martwotą i grozą. Wrzaski dolatywały z podwójną siłą. Teraz dopiero pojęła, co się dzieje i uśmiechnęła się na wspomnienie swego przerażenia. To półnadzy tubylcy wskakiwali do morza, by chwytać w zęby srebrne pieniądze, rzucane im w wodę przez turystów. Dzikimi okrzykami podniecali patrzących i skłaniali ich do hojniejszego sypania srebra w mętną otchłań. Ten swoisty obrazek na tle upiornej sylwety Adenu wstrząsnął Titą Rizzo do głębi. - Nerwy odmawiają mi posłuszeństwa - myślała zbolała. - Ale to mamy dopiero Zatokę Adeńską. Jeszcze taka daleka droga! Statek nie zatrzymuje się dłużej i nie można nawet odetchnąć w mieście. Niko i Li spoglądali z zazdrością na chłopaków, tak łatwo zarabiających pieniądze. Oni też chętnie tonęliby w morzu, byle tylko zarobić trochę srebrnych monet. Ale wiedzieli, że to przywilej tubylców i nie kwapili się dostać nożem pod żebro w razie konkurencji. Benita zebrała w sobie siły i wyjechała windą na najwyższy pokład. Tu czekał kapitan Rizzo, zjeżdżający na kilkanaście minut do portu. - Mizerny jesteś, chłopcze! - powiedział Benicie. Zawsze wzruszało go zdrowie załogi. - Żebyś mi tylko nie zachorował, jak tamten w Port_Saidzie. Trudno byłoby cię zastąpić. Tita cały czas stała przed kapitanem na baczność. Pierwszy raz zdołała zwrócić na siebie uwagę kapitana i usłyszeć tak miłe zainteresowanie swoją osobą. - Teraz zjeżdżam do portu. Będziesz mieć godzinę wolną. Idź do trzeciej klasy i połóż się na leżaku. Musisz wypocząć, bo nie chcę zdechlaków na statku. Usiłował przemawiać szorstko, ale jakoś nie mógł, bo patrzyły nań błękitne oczy w sinych obwódkach. Kapitan zniknął, a do Tity podszedł Jurek Brochwicz. Słyszał fragment rozmowy. On również zauważył wątłe siły dziewczynki i bolał nad jej zdrowiem. - Panno Benitko, dam pani pewną radę. - O, bardzo proszę. Dobre i życzliwe rady to przecież drogowskazy życia na jego ciemnych ścieżkach. - Otóż, gdy przyjedziemy do Bombaju, okręt pozostanie w porcie trzy dni. Musi mi pani przyrzec, że uczyni to, o co ją poproszę. - Już z góry zgadzam się na wszystko. - Otóż spostrzegłem, że nie fizyczna praca tak wyczerpuje pani nerwy, ale to ciągłe stanie na straży swego ukrycia. Owo napięcie woli i przymusowa trzeźwość umysłu denerwuje i męczy. Rozumiem świetnie ten stan. - Mój Boże, ma pan zupełną rację, ale na to nie ma rady. - Otóż jest. Przez trzy dni w Bombaju będzie pani sobą. Już w Port_Saidzie odżyła pani w zupełności, ale to było za krótko. W Bombaju zgłosi się pani do kapitana z prośbą o trzydniowy urlop. Kapitan go nie odmówi, widząc słabe zdrowie ulubionego boya. Niech się pani nie rumieni. Przecież każdy na statku to samo wie. - Czy to możliwe? - Tak, kapitan połknął haczyk. Trzeba teraz bardzo umiejętnie z nim postępować. Obawiam się wciąż, że osłabienie nerwów może wywołać u pani jakiś atak histeryczny, a to byłoby końcem wszystkiego. - Ale gdzie ta zbawienna rada, mająca uleczyć mnie? - Gdy otrzyma pani te trzy dni urlopu, wysiądzie na lądzie indyjskim, pojedzie taksówką do hotelu Tadź_Mahal. Tu przez dwa dni będzie pani spać, czytać książki, a schodzić tylko na posiłki do jadalni. My, we trzech, będziemy panią odwiedzać. Dopiero trzeciego dnia weźmiemy panią na zwiedzanie miasta. Zobaczy pani, że ten wypoczynek idealnie ją pokrzepi. A teraz jazda na leżak, jak rozkazał kapitan. Każę stewardowi podać lift boyowi mrożoną oranżadę. Benita z lubością wyciągnęła zbolałe kości na leżaku i przez słomkę cedziła ceglasty napój. Było jej dobrze! Widziała tylko niebo i oczy Jerzego... Okropny Aden skrył się za burtę okrętu, a dzikie krzyki chłopaków umilkły z wolna w brudnym morzu. Rozdział XIII Kopciuszek w Bombaju... Indie!!! Biały statek, powiewając trójbarwną chorągwią ze szczytu masztu, zawija z wolna do indyjskiego portu Bombaj. Według ustalonych tu praw musi być pilotowany przez angielskiego pilota. Okręt okrąża majestatycznie wielkie transoceaniczne parowce, reprezentujące linie żeglugi całego świata. Na masztach barwią się flagi brytyjskie, białymi gwiazdami powiewają amerykańskie sztandary, tureckie półksiężyce i całe gamy kolorów państw ze wszystkich krańców ziemi. Mario przez lunetę obserwuje potężną fasadę portu Bombaj. Sylweta jego porywa niezrównaną potęgą wrażenia optycznego. Kamienne fasady pałaców lśnią białymi marmurami w bujnej, tropikalnej roślinności. Kopulaste łuki gotyckich budowli. Wszystko to tworzy zwartą bryłę na tle gór i skał piętrzących się na horyzoncie w asymetrycznym rysunku. - Jeszcze nigdy nie widziałem mieszaniny tylu stylów jednocześnie - zdumiewa się Mario. - To one tworzą ten niezastąpiony urok wschodniego miasta. Cóż to za cocktail stylu hinduskiego z angielskim gotykiem i włoskim renesansem! Edda słuchała w milczeniu. Ubrana była do miasta i drżała z niecierpliwości, że dojazd na przystań jest tak utrudniony. Każdy musi przebyć przestrzeń między statkiem a portem małą warczącą motorówką. Jerzy darował jej dzień w Bombaju. - Aż do zachodu słońca - powiedział z uśmiechem, całując jej rękę. Jakże czuł się hojny. Jak bardzo był nieświadomy codziennego okradania jej z najlepszych uczuć. Umówili się na spacer samochodem do miejscowości podmiejskiej Malabarhill. Chcieli ujrzeć osławione ogrody i wspaniałe wille, królujące nad zatoką morską na malowniczym wzgórzu. Mario planował pójście do dzielnicy tubylczej, by usiąść w zakamarku ulicy i malować egzotyczne obrazki. Stewardesa Lily snuła się smutnie, zmuszona do południa zamiatać kabiny. Lift boy stanął przed kapitanem z prośbą o trzy dni urlopu. Kapitan pogłaskał dobrotliwie jego aksamitne policzki. - Czy nie zginiesz w tym dzikim mieście, wielki człowieku? - Panie kapitanie, w trzy dni stawię się zdrów, cały i nie porwany przez nikogo. Kapitan położył rękę na jego ramieniu i pchnął z lekka w kierunku drzwi. Miał ochotę zatrzymać chłopca, a śmieszne by to było z jego strony. Tita, chwiejąc się na nogach, schodziła po linowych schodkach. Nikt nie podał ręki blademu chłopcu w mundurku boya od windy. Tita usadowiła siebie i nędzny tłumoczek w tłocznej i wrzaskliwej łodzi. Dym gazów spalinowych przyprawiał ją o mdłości. Deptano jej nogi, wrzeszczano bez powodu i torowano sobie drogę łokciami. W porcie pomaszerowała energicznie do urzędu celnego. Tu przylepiono znaczek na zawiniątku Benity i rewizja zakończyła się. Jeszcze groźny urzędnik sprawdził dokumenty i dziewczyna odetchnęła. Weszła do toalety. Włożyła suknię, ową pamiętną suknię z Port_Saidu. Smętnie w niej teraz wyglądała! Biały len wymięty i brudny nie ozdabiał wcale. Kapelusz powyginany w tłumoczku, chwiał się bezradnie na zielonych od sadzy włosach. Sandały, pogniecione w czasie niesienia, deformowały tylko nogi. Cała twarz lśniła cieknącym potem, spływającym z czoła aż na podłogę. Dym okrętowy przysypał policzki czarną ospą sadzy. Wody w toalecie było tak mało, że nie można było zamoczyć paznokci. Gdy wyszła na ulicę, wrosła natychmiast w portowy tłum, niepostrzeżona przez nikogo. Czekoladowi Hindusi w ogromnych, kolorowych turbanach i półnadzy Syngalezi, biegli na połów turystów. Nie zatrzymali się przed nią zupełnie. Nawet natrętne dzieciaki nie napastowały jej, jak to zwykłe były czynić. Stanęła obok zielonego skweru pod rozłożystą palmą. Skinęła ręką na taksówkę. Jedno z czterech aut oderwało się od lśniącego węża samochodów i zakręcając półkole, stanęło przed Benitą. Szofer zmierzył wzrokiem brudną suknię nieznajomej. Pewnie emigrantka w poszukiwaniu pracy na Dalekim Wschodzie. Oczywiście jedzie na służbę do tego drogiego hotelu. Dopiero w lusterku samochodu Tita oceniła straszny stan swej powierzchowności. Jak to dobrze, że chłopcy nie towarzyszą jej w takiej chwili. Sunęli cicho szeroką, nadmorską promenadą najpiękniejszej dzielnicy. Ale za olśniewającą dekoracją imponującej fasady portu czaiło się nędzne tubylcze miasto. Zmęczona oparła głowę o poduszki auta drzemiąc bezwolnie i bezwiednie. Dopiero zgrzyt hamulców samochodu wyrwał ją z upojenia sennego. Z jakich otchłani podświadomych przeczuć wyłonił się ten zdumiewający gmach przed oczami dziewczynki? Wyrastała przed nią fantastyczna budowla, gigantycznych rozmiarów, zdobna w wielkie balony kopuł, ostre łuki wieżyczek i wdzięczne baloniki. Była przekonana, że to wschodnia świątynia, gdy szofer niecierpliwie zawołał: - Hotel Tadź_Mahal! Wyskoczyła, zapłaciła taksę wraz z napiwkiem i weszła do wnętrza. Znów doznała upokarzającego uczucia na widok swej sylwetki odbitej w lustrze z jaskrawym realizmem. - Miss do kogo? - burknął arogancko Hindus w liberii portiera. Biała kobieta, podróżująca w Indiach bez eskorty kolorowej służby, wzbudzała nieufność i brak szacunku. - Proszę mi natychmiast wskazać czterdziesty czwarty numer pokoju, zarezerwowany telegraficznie z pokładu "Primavery" - powiedziała tak rozkazująco, że portier zmienił natychmiast front. Jerzy Brochwicz, znający stosunki indyjskie, zamówił dla Tity wraz z apartamentem, kolorowego służącego. Przybiegł natychmiast, połyskując białym wiankiem zębów. Pochylił przed swą nową panią rubinowobrunatną twarz, opływającą w turkusowych załamaniach wielkiego turbana. Białą narzutkę przepasał trawiastą szarfą, spływającą do ziemi. Titę ujął czar tego ślicznego obrazka. Nie wiedziała, że Hindus stał się od tej chwili jej aniołem stróżem i nie opuści jej do końca pobytu w Bombaju. Seledynowy turkus zawoju migotał przed nią, wprowadzając dziewczynę w szerokie schody. Dłonią, podobną do skórki chleba, pchnął dziurkowane drzwi. Tita została sama, a czekoladowy anioł przygotowywał tymczasem kąpiel dla niej w łazience wykładanej białymi kafelkami. Apartament wydał się dziewczynce komnatą z zapomnianego snu. Jakże lekko oddychała tutaj po dusznej klatce windy, cuchnącym kubryku i przesyconej zepsutym tłuszczem messie marynarskiej. Metalowe fotele nęciły wygodnymi kształtami i elastycznością obicia. Podeszła do wielkiego weneckiego okna. W jego prostokącie rysowały się smukłe minarety, kopuły jak tęczowe bańki mydlane i kształty białych pałaców z marmuru, schodzących ogrodami w majolikową zatokę bombajską. Hindus wyszedł z łazienki, wskazując wzrokiem, że może śmiało do niej wejść. Benita pomyślała, iż nie będzie miała czym otulić ciała, gdy wyjdzie z wanny. Długo klarowała brunatnemu opiekunowi, by na najbliższym bazarze kupił jej sari z jedwabiu lub lnu. Wreszcie Hindus zrozumiał. Dziewczyna wyjęła sumę dość skromną. Hindus myślał inaczej, gdyż oczy rozgorzały mu pod turkusowym turbanem i natychmiast pognał jak cyklon na oceanie. Tita wyszła z kąpieli, gdy niewidzialna dłoń złożyła w jej pokoju przecudne sari haftowane złotem. Sandałki stały obok, jako uzupełnienie stroju. Otuliła się mięciutką tkaniną i położyła na łóżku, nie nakrywając już niczym, gdyż w pokoju było bardzo gorąco. Muślinowy baldachim był fortecą, chroniącą przed napadem krwiożerczych moskitów. Ogarnęła ją rozleniwiająca błogość. Wsłuchana w warkot opatrznościowego wentylatora, usnęła. Hindus wszedł bezszelestnie, niosąc na tacy angielskie śniadanie: owsianą kaszę, grzanki, konfitury i befsztyk. Ale Tita nie drgnęła nawet, śpiąc zachłannie. Mahoniowy człowiek w niebieskim turbanie zabrał z powrotem tacę z jedzeniem. Widok rozpalonej gorącem i zmęczonej dziewczynki rozciągnął uśmiech jego mięsiste wargi. Wyszedł z pokoju, lecz natychmiast powrócił niosąc w koszyczku mandarynki w seledynowych skórkach, granaty z krwawymi pestkami i kanarkowe banany. Titę przyprowadziła do przytomności świadomość chwili. Otworzyła oczy, usiadła na łóżku i z wdzięcznością odświeżała spieczone wargi orzeźwiającym sokiem. Hindus zwiał dyskretnie, a Benita na nowo usnęła. Tonęła w ekstazie, pławiła się w ożywczej głębi nierealności i upajała siłą, jaką daje zdrowy, młody sen. Nie liczyła godzin. Zegarek był teraz obojętnym wiatraczkiem, wywijającym bezmyślnie skrzydełkami wskazówek. Titę ogarnęła nicość - nirwana, jak mówią ludzie Wschodu. Za weneckim prostokątem okna dyszy dziki Bombaj. Wspaniały i nędzny. Piękny i ohydny. Biały i kolorowy. Synteza wszystkich kontrastów świata, rzucona na morze i ulice. Czterdzieści narzeczy i języków gwarzy szumem na każdym rogu ulicy. Wszystkie kasty, klany, sfery i hierarchie społeczne mieszają się w dziwną symfonię przechodząc chwilami w zgrzytliwą kakofonię. Ale Benita nie miała siły powstać z łoża przysłoniętego baldachimem. Cały zadziwiający Bombaj może utonąć w seledynowych falach zatoki, a Tita nie uniesie głowy z wymarzonego posłania. Lekkie pukanie. Znów błękitny turban Hindusa. Czyż on nie rozumie, że Benita uciekła wyzdrowieć w samotności, jak pies ukrywający łeb pod łóżkiem w obawie przed światłem? Hindus tym razem niesie wielkie pudło. Mały czarny dzieciak w białej koszuli biegnie jego śladem. Obarczony jest tłumem pakiecików. Benita patrzy ciekawie na hinduskiego chłopca. Już w przerwach między snem spostrzegła pętający się obok nóg służącego ten zabawny strzępek białych szmatek. - To mój syn - wyjaśnia po angielsku z ojcowską dumą Hindus. - Uczą go sztuki życia. Dziewczynka śmieje się do malca. Wszystko dziś zachwyca ją dziecinnie. Hindus i jego syn siadają po turecku na ziemi i nie pytając o pozwolenie, wyrzucają zawartość czarodziejskich torebek. Każda z nich to jakaś indyjska tajemnica, pchnąca drzewem sandałowym, wschodnimi olejkami lub ambrą. Te kolorowe pakieciki frunęły na podłogę jak stado kolibrów na gałęzie drzew. Hindus sięga czekoladową ręką za swą białą narzutkę i wyjmuje z niej błękitny list ze srebrnym znakiem okrętu. Tita już wie, że nie pozbędzie się ani jednego, ani drugiego. Patrzą tak zachłannie na stos tajemnic! Nie wyjdą, aż ujrzą wszystko! Ale nagle odczuwa prawdziwą przyjemność, że oni są z nią razem. Tylko smutny szuka samotności. Szczęśliwy hojnie sypie swą radość dokoła jak kwiaty lotosu płatki przed świątynie. Tita nie zna życia. Nie wie, że prawdziwy smutek, czy szczera radość, stwarzają dokoła nas jedynie pustkę. Te dwa uczucia - to dwaj dyktatorzy. I nie istnieje na świecie tak oddany przyjaciel czy tak zawzięty wróg, by umiał wznieść się na wyżyny tych dwóch stanów duszy drugiego. Tita rozrywa niebieską kopertę listu Kopciuszku! Przychodzimy po ciebie na dancing o dziesiątej wieczór. Bądź piękna. Noc indyjska kocha tylko takich Jurek i Mario Mały Hindusik rozwija gorączkowo przedmioty opakowane bibułkami i wydaje nieartykułowane dźwięki radości. - Miss_sahib! - powtarza w kółko jak czarna pozytywka. Wyraz "panienka", to jedno słowo, jakiego nauczył się od ojca. Grubymi wargami całuje brylantową torebkę, błyszczącą jak okienka okrętów. Głaszcze wyschniętymi palcami srebrne pantofle na bardzo wysokich obcasach. Każda torebka kryje w swojej głębi inną część pajęczej bielizny. Nie zapomniano tym razem o najbłahszej drobnostce. Mały Hindus tarza się z radości po ziemi. Przytula do policzków chusteczkę koloru pistacji obszytą szeroką szampańską koronką. Ale punktem kulminacyjnym jest suknia. Połyskuje bielą i chłodem północnych śniegów. Wielkie różowe storczyki przysłaniają głębokie wycięcie. Nie zapomniano nawet o kryształowym flakoniku perfum. Zmęczenie odpłynęło ognistym morzem radości. Rozpięło żagle i zniknęło na widnokręgu szczęścia. Tita siedzi na ziemi w swym złotym sari. Przemawia do Hindusa w niebieskim turbanie i dziecka otulonego białą koszulką - Czy rozumiecie brunatne małpki, jakie mnie szczęście spotkało? Nie wyszczerzajcie obaj białych kłów, tylko zrozumcie. Idę dziś na pierwszy dancing i to w Indiach! Czy wy wyobrażacie sobie mnie w rzeczywistości? Na dancingu w Bombaju! Kiwacie obaj głowami jak czarne bóstwa w amuletach. Starajcie się pojąć niepojęte! Idę na dancing pierwszy raz w życiu. W pierwszej balowej sukni i pierwszych srebrnych pantoflach. Za oknem szumi daleko, daleko Morze Arabskie. A czy wy wiecie, że to wszystko jest arabską bajką, opowiadaną Bombajowi szumem palm tropikalnej nocy? Obaj Hindusi promienieją. Z tej polskiej przemowy rozumieją jedynie słowo: Bombaj i cieszą się nim jak koralikiem. Hindus w zawoju wybiega na korytarz. Sprowadza teraz zgrabną fryzjerkę Angielkę z całym aparatem ondulacyjnym. Benita pierwszy raz w życiu poddaje włosy zabiegom fryzjerskim. Zadowolona jest, że umyła przedtem brudną głowę. Obaj Hindusi siedzą na ziemi i patrzą z intensywną ciekawością na kunszt zawiłej procedury. Angielka z uśmiechem układa głębokie fale nad wysokim czołem dziewczynki. Potem zwija jasne pasemka w całe stado ałtasowych loczków. Naciera włosy wonnym olejkiem, by miały połysk i miękkość, po codziennym wysuszeniu ich przez wiatr i słońce na morzu. Gdy ukończyła swą pracę, uklękła przed dziewczynką i ujęła zniszczone jej ręce. Okrzyk grozy wyrwał się z piersi manicurzystki na widok tych koszmarnych rąk chłopca okrętowego. Skóra zdarta i popękana, paznokcie połamane i czarne. Tkliwie obca dziewczyna nakłada grubą warstwę kremu na te posiekane słońcem i pracą ręce. Całą twarz natłuszcza wonnościami. Spalona skóra chłonie je wdzięcznie przez piekące pory. Angielka precyzyjnie doprowadza ręce Tity do możliwego stanu. Dziewczynka patrzy z zachwytem na dziesięć różowych lusterek, migoczących zamiast paznokci. Galeria, złożona z dwóch czarnych, reaguje entuzjazmem na każdy drobiazg, przywracający miss_sahib dawną krasę. Tita drży wewnętrznie z emocji. Zęby biegają jej nerwowo, gonione elektrycznymi dreszczami. A serce wybija mocno takt powtarzanych słów: - Dancing, Bombaj, Jerzy, Mario, torebka, obcasy... Teraz Angielka wyrzuca za drzwi kolorową asystę. Ubiera Benitę jak najukochańszą lalkę. Chociaż to do niej nie należy, a stare Amerykanki niecierpliwie oczekują jej powrotu i pracy zgrabnych palców. Z największym zadowoleniem zapina guziki, wiąże wstążki, naciąga pończochy i wygładza niewidzialne fałdy na sukni. Ona sama czuje się uprzywilejowaną białą cudzoziemką. Tą, którą tak hojnie obdarzy tropikalna noc. Ale nie zazdrości dziewczynce. Benita jest dla niej uosobieniem abstrakcji i nierealności. A zegarek oszalał i pędzi. Pędzi w kółko. Wskazówki nigdy nie wracają do minionych godzin. Dlatego każda chwila życia jest ważna. Żadnej nie należy lekceważyć. Jeszcze tylko dziesięć minut. Hindus powraca z synem. Zbliża się do Benity i odrywa sztuczne storczyki z jej sukni. Dziewczynka jest oburzona i krzyczy głośno na śmiałego służącego. Ale on łagodzi natychmiast jej gniew. Z pokorą podaje Ticie przepiękny naszyjnik z świeżych kwiatów, dobranych niezwykle barwą i zapachem. Mienią się na białej sukni fioletem glicynie, różowe migdały i delikatne tuberozy. To ich dar! Wonna ofiara dwóch brunatnych dla niezwykłej miss_sahib. Kwiaty z hinduskiego naszyjnika dziwnie ocieplają zimny prąd wiejący z fałd sukni. Szata mieni się tymi chłodnymi blaskami bieli, wpadającej w błękitnawy odcień. Kwiaty z wieńca pachną intensywnie. Najsilniej chyba tuberozy. Mały dzieciak hinduski biega dokoła dziewczynki i skrapia ją jeszcze dziwnym olejkiem, odurzającym powonienie. Chusteczka, torebka, lusterko w srebrnej oprawie... Między kwiatami, na białej sukni, Tita zawiesza pęk kolorowych amuletów, przyniesionych jej przez Hindusa wraz z sari. Dziewczynka wygląda teraz sama jak indyjskie bóstwo. Angielka i ojciec z synem mówią dużo, głośno i bardzo prędko: wszyscy równocześnie. Godzina dziesiąta. Tita jest zupełnie gotowa. Ale czarny potworek telefonu milczy. Zegarek zwariował. Stanął uparcie na tej godzinie dziesiątej i nie porusza wskazówkami. Ale jeśli przyjaciół coś wstrzymało w porcie? Czemu poczciwy Nino nie bierze udziału w dzisiejszej zabawie? Cisza pokoju szara jest i zawstydzona. Tita, Angielka i kolorowi zastygli w bezruchu oczekiwania. Co się teraz stanie? Czy spędzić samej w hotelu tę noc gorącą, indyjską noc, w przeddzień powrotu do mundurka boya? To ponure i tragiczne. Tylko ten, kto drżał w balowej sukni oczekując sygnału telefonicznego w pokoju hotelowym, zrozumie tę emocję, nie dającą się porównać z żadną inną. Wskazówki zegarka przewaliły pięć wieków. Teraz utkwiły na pięciu minutach po dziesiątej. To już zakrawa na dramat! Co począć? Zdjąć balową suknię i płacząc wsunąć się pod muślinowy baldachim? Jeszcze przed godziną łóżko to było szczytem pragnień Benity, a teraz?.... Dzwonek telefonu rozbił martwotę pokoju. Tita pędzi do stolika. Nie umie biec w pantofelkach na wysokich obcasach. Suknia plącze się i omal nie doprowadza dziewczynki do upadku. Telefon dzwoni i dzwoni, gniewnie, energicznie, rozkazująco. Benita podnosi z wolna czarny mikrofon. Głos Jurka. Chłodny, opanowany... Ani myśli przepraszać za to wiekowe opóźnienie. Za całych pięć krwawych minut przeżytych w męce czekania! Rozdział XIV Pierwszy dancing Benity Kolorowi i Angielka podbiegają ku Ticie. Poprawiają błyszczące loczki i narzucają na obnażone ramiona białe sortie. Benita wychodzi na korytarz. Czekoladowy służący towarzyszy jej krok za krokiem. Dziewczynka biegnie wśród szpaleru luster. Każde z nich odbija jasną sylwetkę. Teraz dopiero widzi się w całej okazałości. Włosy ma niemal platynowe, wyblakłe na intensywnym słońcu. Dziwnie odbija od nich złoto_różowa cera. A oczy w tym kolorycie twarzy są jeszcze przejrzystsze i bardziej niebieskie. Lift boy ukłonem zaprasza ją do windy. Tita uśmiecha się. Wchodzi do tak dobrze znanej klatki. Służący schodzi po schodach, eskortując ją na odległość. Mały, brunatnoskóry kolega lift boy! Wciska mu w dłoń dużą monetę. Mały windziarz pochłania ją zachwyconymi oczami i pochylony całuje srebrny nosek pantofelka balowego. Taki miły, hinduski dzieciak z hotelu Tadż_Mahal. Tita wysiada i idzie palmową aleją. Mijają dziewczynkę wytworne pary. Białe kobiety lśniące kaskadą brylantów. Przepych Europejczyków jest przerażający, gdy pomyśleć o tamtych ludziach... w zaułkach ulic... kulisi w portach... dzieci dzikie z głodu... wdowy wyrzucone poza nawias życia! Pod drzewami glicynii siedzą Jerzy i Mario. Obaj są dostojni i wspaniali. Przybyli we frakach. Jerzy przypomina do złudzenia wytwornego Anglika z popularnej powieści dla pensjonarek. Mario, opalony na statku, harmonizuje doskonale z egzotycznym tłem. Obaj są nowi, nieznani dla dziewczynki i dlatego podwójnie interesujący. Cóż za poświęcenie przyjść w tę upalną noc na dancing we fraku! Ale to ofiara na rzecz Benity. W hotelu, na dancingu, zastrzeżony jest ten strój angielskimi przepisami etykiety. Dla Tity są oni teraz bardziej egzotyczni niż gdyby przyszli w burnusach, sarongach czy złotych narzutkach. - Jesteście zawstydzająco piękni - wyciąga ku nim rękę z uznaniem. - Musieliśmy dostosować się do pani - odpowiadają z dziecinną uprzejmością. - Cóż za kurtuazja w Azji! - wybucha śmiechem. Oni patrzą na nią bez słowa. Trudno wyrazić to, co czują w tej chwili. Biorą ją pod ramiona i wprowadzają z dumą do sali balowej. Rzucają się na nich kelnerzy, sadowiąc młodych Europejczyków w cieniu kwitnących krzewów. Od kolumnady tarasu płynie przyjemny powiew. - To mój pierwszy dancing - powtarza refren swej piosenki Benita. - Musimy się zatem posilić. Pani na pewno od rana nic nie jadła. Jerzy skinął na kelnera, oczekującego w zgiętym ukłonie, z kartą potraw w ręce. Zamawia moc rzeczy. Benita patrzy na to przerażona. Mario i Jerzy pochłaniają bez mrugnięcia powieki jakieś straszliwe potrawy, których nazwy Tita nie może wymówić. Żadna z nich nie smakuje dziewczynce. Może to emocja odbiera apetyt? Przecież życie na pokładzie oduczyło ją grymasów. Ale wszystko staje w gardle i nie można kąska przełknąć. Puszysty ryż ma w sobie jakieś dziwne dodatki, psujące cały smak. Ryby są nieprzyjemnie wędzone, a mięso wonieje jakimś specyficznym tłuszczem. Kelner troskliwie dobiera coraz to inne dania. Ale Tita prosi jedynie o owoce. Podają wspaniałą, platerowaną paterę. Przepysznie lśnią na niej złociste pizangi, nęci powonienie aromatyczna sabia manila i niezrównane owoce mangowe. Jednocześnie stawiają obok stolika szampan w kubełku wypełnionym lodem. Mario podnosi w palcach niski, szeroki kielich i spełnia toast na cześć Benity Rizzo. - Nikt, droga Benito, nie poznałby w pani lift boya z "Primavery". Strój przeobraził ją najzupełniej. Nawet spojrzenia, uśmiechy, blask oczu, wszystko jest odmienne. Tito, należy pani przecież do wytwornego świata, a tylko jej własna wola zepchnęła ją na dno okrętu. - Czemu Nino nie przyszedł z wami? - Tita uczuła brak tej zacnej rubasznej sylwetki przyjaciela. - Moglibyśmy wymyślić całą moc tajemniczych przeszkód. Ale cóż, skoro ta jest najzupełniej prosta i bezpośrednia. Nino nie ma fraka, a w hotelu Tadż_Mahal panują pod tym względem bardzo rygorystyczne przepisy. - Śmieszni ludzie. Nie pojmuję jednak, czemu poleciliście mi tak snobistyczny hotel? - Każdy angielski hotel ma tę atmosferę. A do kolorowego zajazdu nikt z nas nie ośmieliłby się pani skierować - odparł Jerzy. Kolorowi... Niko, Li, Tamil z Kolombo. Przyjaciele! Zdradzeni, opuszczeni... Ale potęga pierwszego dancingu zaciera wszystko. - Myślę chwilami, że to, co dziś przeżywam, jest jedynie filmem, rzuconym na kwadrat tej sali. My wszyscy gramy swe role patrząc jednocześnie na siebie oczami widzów - zadumała się Tita. - Zatem proponuję przejście do sali balowej - powstał pierwszy Jurek. Tamci uczynili to również skwapliwie przechodząc do pokoju, z którego wypływa fala muzyki. Pojawienie się ich tutaj wywołało małą sensację. Wszyscy troje stanowili idealny zespół mądrości i urody. Nawet w tej zblazowanej dzielnicy Bombaju zwracali powszechną uwagę. Kelner wskazał im wygodną lożę. Tu raz jeszcze zamówili wino i owoce. Stoliki tonęły w kwiatach. Orkiestra rozlewała tony tanga, przeciągając melodię w smętne zawodzenia. Jerzy ukłonem poprosił Benitę do tańca. Smukli, rośli, zgrabni, świetnie wyglądali sunąc po błyszczących posadzkach. Tita bała się zaplątać w zbyt długiej sukni. Nie miała wprawy w salonowych tańcach. Wysokie obcasy utrudniały jej rolę. Ale Jerzy prowadził tak znakomicie, że po kilku minutach zapomniała zupełnie o lęku i skrępowaniu. Uderzyły w nią oczy ubrylantowanych dam. Obejmowały spojrzenia mężczyzn. Wszystko to krępowało ją, ale zwalczała myśl o tym, by nie psuć sobie nastroju. - Jurek, Jurek... - wyrywały się słowa z serca. Ale ginęły i nie dochodziły do granic rzeczywistych słów. Mario siedział samotny i opuszczony. Nie odrywał wzroku od tańczących. Na próżno śliczne dziewczęta w tęczowych i złotych lamach, posyłały mu uśmiechy pachnące mandarynkami. Czuł, że te dwie postacie płynące w rytm tańca stają się sobie coraz bliższe, a jednocześnie z chwili na chwilę dalsze jego samego. Widział oczy Jerzego, zagubione w źrenicach Benity. Zapalił papierosa i nerwowo puszczał kłęby dymu. Piękny Mario, ukochany przez bogów i muzy - był zazdrosny! Tak! Zepsuty od dzieciństwa zachwytem otoczenia, teraz uczuł krzywdę. To niemożliwe, by ktoś inny w jego cieniu mógł błyszczeć! Mario, jak każdy artysta, był w swej najgłębszej istocie najbardziej po ludzku - egoistą! Jurek Brochwicz jego rywalem! On, narzeczony Eddy Valentino! Ambicja i uczucia braterskie zostały silnie zaatakowane. Zatonął w swych posępnych myślach i nie spostrzegł zupełnie natarczywego wzroku Lily. Ale nie była to obecnie pokojówka okrętowa. Siedziała z grubym intendentem, zdumionym swoją obecnością na takim eleganckim dancingu. Lily wzdycha rozgoryczona. Bladoróżowa suknia z przejrzystej żorżety, przewiązana szafirową wstążką, drży na ładnym ciele dziewczyny. Kiwa ze smutkiem zgrabną głową otoczoną wianuszkiem brunatnych loków. Cieniutkie brwi, subtelnie zarysowujące kształt gorących oczu, podnoszą się ze zdumieniem i opadają z żalu. Intendent był zły. Topniał po prostu z upału w czarnym fraku. Nie miał go już na sobie od pięciu lat. Obawiał się apopleksji. Pochłaniał potworne ilości wódki z wodą sodową. Gniewał go szyk i wykwint dancingu. Jakże chętnie umknąłby do swojej kabiny, by rozwiązać interesującą krzyżówkę. Ale Lily to mała czarownica. Umiała go opętać i zmusić, by poszedł z nią w tym przeklętym stroju. Lily słyszała rozmowę Maria z Jerzym i za wszelką cenę chciała tu być. Intendent nie tańczył, bo zbyt obcisły frak groził za każdym poruszeniem katastrofą. - Spójrz na mnie, spójrz, Mario! - błagają miodowe oczy Lily. Ale on nie drgnął nawet, wpatrzony w parę tańczących. - Kto może być ta wspaniała dziewczyna w białej sukni? - myśli Lily ze zdziwieniem. Ale trudno zobaczyć jej twarz. Wciąż zasłania ją głowa Jerzego, połyskująca złotymi nitkami w blaskach żyrandola. - Oni obaj kochają się w niej - myśli z goryczą Lily. Intendent sapie teraz i z nienawiścią patrzy na uroczą towarzyszkę w wianuszku loków. Orkiestra milknie. Jerzy wraca do stolika sam. Tita wyszła na taras, by ochłonąć nieco z upału. Jurek siada obok Maria i nalewa wodę sodową na kawałki lodu. Samopoczucie ma wprost wyśmienite. Jeszcze nigdy nie promieniał tak jak w chwili obecnej. Mario milczy posępnie częstując go papierosem. Jurek odsuwa papierośnicę i patrzy w kolumnadę, za którą zniknęła Benita. Spojrzenie to chwyta Mario. - Jurku - mówi miękko swym nieporównanym kolorytem głosu - pamiętaj, że jesteś zaręczony z moją siostrą - ostatnie słowa skandując z ostentacyjnym naciskiem. Jurek drga jak po otrzymanym ciosie. - Nigdy o tym nie zapomniałem - warczy w odpowiedzi. Siedzieli teraz pozornie jak zwykle. Ale jakaś siła rozdzieliła ich gwałtownie. Brochwicz zesztywniał, a chłód pokrył blask oczu. Iskierki ironii rozbłysły w nich na nowo. Benita przyfrunęła ku nim świergocąc jak biały ptak. Mario zerwał się i natychmiast pochwycił ją w swe zaborcze ramiona. Popłynęli na środek sali. Jerzy zapalił papierosa, zgniótł go w połowie, wrzucił do popielniczki i wyszedł na taras. Daleka latarnia morska dawała świetlne sygnały. Zastygłe w bezruchu statki świeciły dziesiątkami okienek. Daleki tłum nadmorskiej promenady rozsiewał wokoło gwar i śmiech. - Mario jest w zupełnym porządku - myślał Jerzy - przecież jestem oficjalnie zaręczony z Eddą. Czy pragnąłem kiedykolwiek zakończyć ten dziecinny flirt? Nigdy. Więc jestem bydlę, pospolite nędzne bydlę! Wrócił do sali balowej i ciężko usiadł w loży. Niewidzącymi oczami przesuwał po świeżutkiej buzi Lily i jej rozumiejących oczach. - Cierpisz - myślała Lily - o, jakże dobrze cię rozumiem, mój kochany! Intendent bulgotał niczym pijany indor patrząc przed siebie zakrwawionymi białkami oczu. Lily powinna wstać i zaproponować mu powrót na okręt. Przecież to byłoby wybawienie dla tego nieszczęśnika. Ale dziewczyna siedzi. Żal jej każdej chwili. Może przecież patrzeć na Maria. - Ale do licha! - myśli. - Skąd w każdym porcie Mario i Jerzy znają takie piękne dziewczęta? Przecież Edda opowiadała o Port_Saidzie. A teraz w Bombaju! Benita tańczy bez przerwy z zachwyconym Mariem. - Czemu Jurek taki zły? - pyta zdziwiona nagłą przemianą Brochwicza. - Żal mu Eddy, którą musieliśmy poświęcić, by przyjść tu z panią. Ale nie interesujmy się nim. Zakochani mają swoje prawa. Wolno im kaprysić, a nawet histeryzować. Jerzy, Edda... mała chatka nad przepaścią w przeddzień wyruszenia Tity w świat... Edda, Jurek, białe jak mleko morze... upiorny Aden... Eddy, Jerzy... Tyle szampana. Teraz trudno zebrać myśli. Bolesny skurcz chwyta ją za gardło. Ale przemogła się i wybuchnęła śmiechem. Chce być raz w życiu zupełnie szczęśliwa. Mario jest taki śliczny jak tylko chłopiec bywać może. I taki dobry... tyle mu zawdzięcza. Tańczą, tańczą, tańczą... Jest szczęśliwa, musi być szczęśliwa, chce być szczęśliwa! A jednak cień na dnie serca uwiera i boli. To pewnie przesyt radości. Mario prowadzi ją do stolika. Słowa jego palą twarz dziewczyny. W ogóle gorąco jest bardzo. Wyjmują szampana z lodu. Jest taki zimny i tak łatwo się go pije. Życie po drugim, trzecim, czwartym kielichu jest takie proste! Tylko Jerzy komplikuje niepotrzebnie tę chwilę swymi głupimi fochami. Niech się dąsa! To nie zabija. Może z tym żyć długie lata! - myśli okrutnie. Gwałtem chce stłumić uczucie i zemścić się za tamtą, za Eddę... narzeczoną. Mario znów dolewa mrożonego perlistego płynu. - Nich pani więcej nie pije - szczeknął wściekle Jerzy. - Dlaczego? - mówi z ironiczną słodyczą - chcę pić, bo to mój pierwszy dancing. A pierwsze przyżycia mają przecież swoje przywileje. - Pij, kochanie! - zachęca Mario, obejmując wpół jej wiotką kibić - tak ślicznie wyglądasz, gdy oczy ci płoną. - Mario, jesteś mężczyzną i przynajmniej ty bądź rozsądny - syczy Brochwicz. - Rozsądny jest pan i to za nas dwoje. My chcemy być szaleni. Odrobina szaleństwa to niezbędna rzecz. Życie jest tak ciężkie, że można je tylko lekko brać. Benita bawi się jego zachmurzoną miną. Wyciąga wymanicurowane paluszki i głaszcze go pod brodę. - Och, ty mądry, zimny człowieku, nie umiejący szaleć. Przemądrzysz życie i nie schwycisz młodości za złote skrzydła. Zrywa się. - Mario, tańczmy! Suknia szumi, srebrne nosy pantofli migocą spod białych fałd. Indyjskie kwiaty połyskują w świetle żyrandoli. Lily połyka łzy z oranżadą. Jerzy siedzi samotny i cedzi przez słomkę lodowatą wodę. Chciałby uciec, ale jakaś przemożna siła osadza go na miejscu. Po prostu boi się o pierwszy dancing Benity! Mario jest tak lekkomyślny. Właśnie wyszli na pełen kwiatów taras hotelowy. Łączą ze sobą wyplatane fotele i siadają patrząc w sylwetkę portu. - Ten hotel nazywa się tak, jak najsławniejszy w Indiach grobowiec wielkiej miłości - mówi Mario. - Jakie to piękne - pociera dłonią czoło Benita. - Tadż_Mahal w Agrze to przepiękny grobowiec, pomnik przywiązania małżeńskiego. Dziwnie przypomina historię pani ojca. Dziewczynka słucha wschodniej bajki na tarasie bombajskiego hotelu. - Otóż, kochanie, sławny szach Dżahan wystawił go po stracie najukochańszej żony, zmarłej przy dziewiątym dziecku. Cóż to za opatrzność losu, gdy władcy są artystami! Obdarzają ludzkość po wieki arcydziełami sztuki. Z bólu i męki szacha Dżahana powstał ten cud architektoniczny. Sama jego budowa trwała dwadzieścia lat. Benita patrzy w twarz Maria. Prosto w aksamitne oczy. Chce wmówić w siebie, że Jerzy nie istnieje, że nigdy dla niej nie istniał! Jurka nie ma. Nigdy nie było. Został tylko cień na jasnej nocy pierwszego dancingu. Dźwięki muzyki dolatują ściszone. Już nikt nie tańczy. Taras też jest zupełnie pusty. Późna godzina. Niedługo różowe światła zakwitną na szafirze zatoki. Blaski wschodzącego słońca... Ale Tita nie chce wracać. Chce osiągnąć maksimum przyjemności z tej godziny Kopciuszka. Już nawet biedna Lily powróciła na statek z intendentem, głośno wyrzekającym całą drogę. Na sali siedzi jeden, jedyny Brochwicz przy nie wypitym szampanie. Tępo patrzy przed siebie i czeka na powrót Benity i Maria. A oni, jakby przepadli na hotelowym tarasie. Stoją teraz bliziutko, bliziuteńko siebie. Prawie złączeni. Wargi Maria spadają znienacka na nieświadome usta Benity. Ona chce krzyczeć, wyrwać się, uciec, ale stoi nieruchoma, obezwładniona ciepłem opływającym jej ciało. Wszystko trwa jedno błyśnięcie sygnału morskiej latarni. Ale wypala w duszy Benity krwawe znamię. - Wracajmy do Jurka - szepce jak dziecko szukające ochrony u kogoś starszego i dobrego. Jerzy wstaje obojętnie i narzuca na jej ramiona połyskującą, białą pelerynkę. Jest zupełnie opanowany i chłodny. Żadne z nich nie domyśla się nawet, że przed chwilą był świadkiem niemej sceny na tarasie. - Jutro musi pani spać dzień i noc. Inaczej nic z naszej kuracji. Dopiero pojutrze zabierzemy panią na zwiedzanie miasta. NIno również pragnie panią zobaczyć. Spotkamy się przed dworcem Victoria Terminus. Prawda Mario? - mówi swobodnie. - Oczywiście, chociaż trudno mi będzie przeżyć cały dzień bez ciebie, Tito! Odprowadzają dziewczynkę do windy. Mario ujmuje ją pod ramię. Jerzy idzie parę kroków za nimi. Szklane drzwi windy zamykają się, a dźwignia rusza w górę. Obaj młodzieńcy wychodzą przed hotel i przywołują samochód. Wskakują z wytworną grzecznością ustępując sobie wzajemnie pierwszeństwa. Nigdy przedtem nie zwracali uwagi na te śmiesznostki. - Piękna noc - mówi Jerzy niezwykle uprzejmie. Ale w tej zdawkowości jest wprost okrutny. Mario nie zdaje sobie z tego sprawy, ale odczuwa coś wrogiego w tym niskim głosie. Jest przecież niezwykle muzykalny. - O, tak. Bywają noce bardzo piękne - odparowuje i tym razem on zadaje Jerzemu bolesny cios. ** ** ** Benita Rizzo chodzi wolno placem przed Victoria Terminus. Ubrana jest w białą suknię z niebieskimi guzikami, odświeżoną w hotelu. Nawet błękitna wstążka spływa z kapelusza świeża i czysta. Służący w turkusowym zawoju idzie za nią w milczeniu. Synek w koszulce powtarza wszystkie gesty ojca, przypominając tym brunatną małpkę przypadkowo owiniętą w białe szmatki. Kolorowy tłum przepływa obok Benity! Czasem ktoś odrywa się od tej masy i natrętnie dąży za jasnowłosą dziewczyną. Pisarze siedzący na ziemi w zakamarkach domów wykrzykują ku niej szczerząc żółte zęby. Kupcy ciągną do swych straganów a żebracy nagabują o jałmużnę, zwaną bakszisz. Murzyni potrącają, jacyś ludzie w szpiczastych czapkach dają jej znaki palcami. W bazarach czarnowłose kobiety zachwalają swój barwny towar. - Gdzie są trzej towarzysze z okrętu? - myśli Benita. - Wczoraj pięć minut przed dancingiem wydało się jej wiekiem, a dziś mija już trzeci kwadrans. Ale wczoraj miała prawo wymagać, a dziś? Zawstydzona jest i upokorzona własnym uczynkiem. To uczucie przygnębia ją i czyni cierpliwszą. Jerzy mógł się pogniewać. Nino nie wie o spotkaniu. Ale Mario? Tak trudno mu było przeżyć cały jeden dzień bez niej. Jakże mało zna świat, skoro wierzy słonecznemu promieniowi, co błyszczy i znika. Ale mieć go na własność!... Jakiż kuglarz popisuje się przed nią tańczącym okularnikiem, pożerającym węża.. Jest wstrząśnięta tym widokiem i ucieka na drugą stronę placu. Ale omal nie wpada pod stado krów, poświęconych Sziwie. Podchodzi do skweru, na którym bawią się półnagie dzieci. Obsiadły z wrzaskiem armaty i pokrzykują ku białej "lady". Rozdzieliła między nie torebkę cukierków, zakupionych jeszcze w barze okrętowym, Statek, bar, pokłady, winda! Jak to dawno... Dzieciaki zeskakują z armat i z wrzaskiem przylepiają się do niej. Nawet mały Hindus zapomina o naśladowaniu ojca i, wmieszany w brunatną gromadkę, wyje nad uchem Benity. Ona, oszołomiona, nie wie co robić. Przecież wyraźnie Jerzy zapowiedział spotkanie przed dworcem Victoria Terminus. Patrzy na te dziwne mury przypominające raczej fortecę. Gigantyczna ta budowla sprawia na niej imponujące wrażenie. Dziewczynka ściga spojrzeniem każdy powóz i samochód. Ale przyjaciół nie ma. Tłum jest coraz napastliwszy. Początkowo nagabywał słodkimi słówkami, teraz grozi. Hindus, nieodstępny obrońca, walczy bez skutku gestami i minami w akompaniamencie tajemniczych dla Tity słów. A jednocześnie do kabiny Eddy Valentino pukała pokojówka Lily. - Panno Valentino, jestem gotowa. - Dobrze - odrzekła Edda. Wczorajszy dzień był najdziwniejszym chyba w jej życiu. Jerzy nie odstępował narzeczonej ani na krok. Jeździli motorówką w okolice portu, a potem jedli kolację w eleganckim hotelu. Jerzy obdarzył ją ślicznymi drobiazgami, upragnionymi przez nią od dawna. Dostała tego dnia piękny szal indyjski i artystyczne cacka do swej serwantki. Kupowali najwonniejsze kwiaty i zajadali ze śmiechem nieznane a wyborne owoce. Powinna być szczęśliwa i nie troszczyć się więcej. A jednak... Jeszcze nigdy Jurek nie był tak smutny i daleki. Eddzie było go chwilami żal. Miała ochotę powiedzieć mu zarzucając ręce na szyję. - Jerzy, nie męcz się tak. Nie rozumiem, czemu tak cierpisz? Zrobię wszystko, by ci ulżyć w smutku. A teraz znów we trzech z Ninem i Mariem chcą jechać w tajemniczy Bombaj. Lili opowiedziała jej swe wrażenia z hotelu Tadż_Mahal. To musiała być niebezpieczna dziewczyna! Inna sprawa, że ci mężczyźni są bardzo okrutni i skomplikowani. W każdym porcie kochają inną kobietę! A teraz wyruszają wszyscy trzej. Wciągają w to Nina. Chcą odebrać Eddzie tego zacnego chłopca, który w ostatnich czasach tyle okazał jej serca. Obie z Lily wstrzymały ich, jak tylko mogły najdłużej. Jeśli istotnie umówili się z tamtą, niech przynajmniej czeka. Kiedy wreszcie wszyscy trzej znaleźli się w porcie, nie wiedzieli zupełnie, że Lily z Eddą dążą ich śladem. Dziewczęta wsiadły w następną taksówkę i sunęły za nimi bez zwracania uwagi. Przed dworcem Victoria Terminus auto przystanęło. Mario wysiadł i podbiegł ku bladej ze zmęczenia Benitce. - To ona! - szepnęła Lily - ona, dziewczyna z hotelu Tadż_Mahal. - Czy to możliwe? Ależ to ta sama, którą widziałam w Port_Saidzie! - wykrzyknęła ze zgrozą Edda. - Jakim cudem spotkali ją w Bombaju i to natychmiast, pierwszego wieczoru, gdy przedtem wszyscy trzej towarzyszyli mnie przez cały dzień! - ÍTo istotnie niezrozumiałe. Ale może pani myli ją z kimś innych, panno Valentino. - Och, nie! Sylwetkę jej poznałabym na końcu świata! Ta dziewczyna nie ukryje się przede mną. Auto przystanęło i Benita wsiadła. Ale gdy wskakiwała na schodki samochodu, wielki błękitny guzik odpadł od sukni i potoczył się aż na drugą stronę jezdni. Uliczni sprzedawcy hotelu, siedzący w kucki nad jezdnią, pochwycili ten błękitny krążek i rzucili go dziecku Hindusa, opiekuna Benity. Edda wyskoczyła z taksówki i podbiegła do dziecka. Ten, widząc, że pragnie mu zabrać błyszczącą zabawkę, należącą do jego pani, podniósł dziki wrzask. Hindus w turkusowym zawoju przyskoczył do panny Valentino zaciskając brunatne pięści. W tej chwili otoczyło Eddę koło posępnych, kolorowych twarzy: Chińczyków ze zwisającymi na plecy warkoczami, czarnych zupełnie Murzynów, brudnych Syngalezów, okrytych szmatami i żółtych Malajów. Ludzie ci, spoceni i cuchnący, wygrażali jej rozwartymi dłońmi, szwargotali gardłowym bulgotem i chwytali za ręce. Edda panicznie bała się tych okropnych twarzy, a jednocześnie za wszelką cenę chciała posiąść błękitny guzik Benity. Nawet zaklinacz wężów podbiegł trzymając pod pachą krwiożerczego okularnika. Tragarze pluli jej pod nogi śliną czerwoną od żutego betelu. Lily, nie tracąc przytomności umysłu, wyskoczyła z auta i prędko sprowadziła policjanta w białym mundurze i tropikalnym kasku. Po drodze wytłumaczyła wszystko po angielsku. Na widok znienawidzonej władzy tłum rozstąpił się ciskając pełne nienawiści spojrzenia w stronę panny Valentino. Dopiero gdy policjant łagodnie wyjaśnił, że cudzoziemka chce kupić niebieski przedmiot płacąc śmiesznie dużą cenę, tłum zmienił natychmiast postawę. Mały Hindus dał jej upragniony krążek i z zachwytem patrzył na pieniądze. Pierwszy raz w życiu posiadał taką sumę. Jego ojciec kłaniał się nisko białej pani. Handlarze przyskoczyli do obu dziewcząt, zachwalając swoje wyroby. Lichwiarze proponowali zmianę walut, a zaklinacz węży, rozkładając dywanik rozpoczął swe praktyki. - Ten guzik naprowadzi mnie na rozwiązanie tej niezwykłej zagadki - powiedziała sobie Edda. Przejeżdżając nadmorską promenadą ujrzały na werandzie jednego z hoteli samotnego Van Togena. Biedaczysko smutny był i opuszczony. Wyskoczyły ze śmiechem i przysiadły się do jego stolika. Rozpromienił natychmiast pochmurną twarz i z wdzięczności kupił im stos upajająco pachnących kwiatów. Razem wrócili na okręt, który już tego wieczora wyruszał w dalszą drogę na rajską wyspę Cejlon. Rozdział XV Jaszczurka i błękitny guzik Kolorowe ryby pląsały na szafirowych falach Oceanu Indyjskiego. Delfiny w tanecznych przegięciach wynurzały się z wody i powracały w głębiny morza. Stado mew piszcząc chwytało w dzioby rzucone kawałki jedzenia z pokładu "Primavery". Marynarze wylegli na dziób statku, by obserwować odpływające stado rekinów, złożone z czterech wspaniałych okazów. Sternik, obserwujący widnokrąg, poruszał obojętnie wielkie koło okrętu. Nagle roześmiane morze poczęło marszczyć niecierpliwie błękitną skroń. Statek w rytm jego gniewu przewalał się z boku na bok. Od burty do burty. Dawał susy w przód, podskakiwał zabawnie lub rzucał się znienacka. Pasażerowie chorowali teraz z bezgraniczną pasją. Ulubionym tematem na pokładzie była morska choroba. Każdy jęczał, wzdychał i ze szczegółami opowiadał sąsiadom o niemiłych sensacjach wyolbrzymiając wrażenia. To, co na ziemi zawstydzało lub krępowało, tutaj było najzupełniej normalne. Ale Edda Valentino, tak skłonna z początkiem podróży do tej nagminnej choroby oceanicznej, teraz wykazywała dziwną odporność i hart. Odrzuciła krople, cytryny cisnęła w morze, chodząc po pokładzie zwycięska i zdrowa. Dziwna siła utrzymywała ją w ryzach. Chęć przeniknięcia tajemnicy i pragnienie odwetu pokonały mdłe ciało. Natomiast pani Rosita zupełnie postradała humor i pogodę ducha. Kapitan, tak nagle przeobrażony na Czerwonym Morzu, teraz wrócił do poprzedniej formy. Stwierdził, że troskliwość, za którą taki był jej wdzięczny, nie od niej pochodzi. Nie miał czasu zgadywać, kto osnuł go misterną siatką serdeczności. Od rana pracował z Jerzym Brochwiczem nad wynalazkiem. Niezbędna mu była rzutkość młodego człowieka, jego inwencja twórcza i żelazna wola w przeprowadzenia sprawy. Jerzy, młody inżynier, oceniał wieloletnie doświadczenie kapitana i wiedzę marynarską, pogłębianą w każdej podróży. Dlatego stanowili doskonały zespół uzupełniając się pod każdym względem. Brochwicz utonął w pracy chcąc wytężeniem myśli zagłuszyć ból. Z Mariem nie rozmawiali od wycieczki na Wyspy Elephanta! O tej całej wycieczce myśli teraz boy, siedząc przed windą na podłodze. Wszystko jest żywe i plastyczne. W samotności każda chwila powraca. Wciąż w innym naświetleniu i barwie. Po trzykwadransowym opóźnieniu przybyli wszyscy trzej samochodem na dworzec Victoria Terminus. Porwali Benitę ze śmiechem i obwozili długo po mieście. Zatrzymywali się przy charakterystycznych budowlach, podziwiali nastrój tubylczego zaułka ulicy i zwiedzali bazary, ciekawe dla cudzoziemców. - Gorąco - prychał Nino - jedynie na morzu można oddychać swobodnie. - W takim razie proponuję przejażdżkę żaglówką na wyspy w okolice portu. Są piękne, malownicze i historycznie interesujące - powiedział Mario. - Doskonale! - wykrzyknęła Tita. Było jej obojętne, czy zwiedzają miasto, czy wyspy. Jurek aprobował każdy projekt. Był usposobiony kompromisowo i za żadną cenę nie chciał objawiać goryczy, jakiej smak czuł w ustach już trzeci dzień. Pojechali do portu. Wynajęli dużą żaglówkę i pomknęli wśród kutrów rybackich, angielskich motorówek. Żaglówka kołysała i wszyscy odważnie usiedli na jej dnie. Woda chwilami zalewała ich po włosy, ale to właśnie było przyjemne tego upalnego dnia. Czarni chłopcy ustawiali skrzydła żagli stosownie do kierunku wiatru. Bombaj odpływał z każdą chwilą uwypuklając całość panoramy miasta. Teraz wyspy wynurzają się z wody niby pęki kwiatów. Góry zarysowane są nad nimi postrzępionym łańcuchem. - Tak mi dobrze - rozmarza się Tita - chciałabym tak płynąć tą skrzydlatą łodzią z moimi przyjaciółmi przez całe życie! Mario śpiewa kołysząc się w takt morza. Nino porykuje z zachwytu głaszcząc dłoń Benity. Jerzy błyska ironicznymi spojrzeniami, ale i on porwany jest nastrojem chwili. Łódź staje przed tajemniczą wyspą. Tutaj zwiedzić chcą hinduskie świątynie, kute w skałach. Mario wyskakuje z żaglówki pierwszy. Pomaga wysiąść Benicie. Dziewczynka chwieje się na nogach i nie może uchwycić równowagi. Trzepoce rękami, kołysze się w biodrach i krzyczy z przerażenia, w obawie, że za chwilę wpadnie do wody. - Och! - woła nagle - zgubiłam niebieski guzik od sukni. Nino i Jerzy szukają go w łodzi. - Szkoda, nie dostanę już takiego - wzdycha Tita. Mario porywa ją na ręce i stawia na stałym lądzie. Rozbujani kołyszą się razem, spleceni uściskiem. Przelotnie musnął wargami błękitne oczy. Nino gramolił się niezgrabnie. Gdyby miał kostium kąpielowy, pokazałby tym hinduskim chłopakom jak pływa Sycylijczyk. Ale w białym ubraniu nie ma ochoty na kąpiel. Obskakują ich zupełnie nagie dzieciaki. Jerzy od jednego z nich kupuje wypchaną jaszczurkę i podaje dziewczynce. Tita śmieje się i z wdzięcznością przyjmuje zabawny prezent, który przypominać jej będzie Wyspę Słoni. - Jerzy, uważam, że to prezent głupi i niestosowny - wybucha gwałtownie Mario. Jerzy fioletowieje powstrzymywaną pasją. Chce stać na wysokości dobrego wychowania i taktu. Tylko ambicja kipi w nim jak purpurowy szampan. Stoją teraz rozwścieczeni i straszni. Tita patrzy na nich ze zdumieniem. Gdzie oblicze czarującego Maria? Czy ta żółta maska, wykrzywiona spazmem złości, to on? Stanowczo Jerzy wygląda szlachetniej z tą odrzuconą głową i wzrokiem pełnym pogardy. Nino nie rozumie niczego. Skacze między nich i chce łagodzić całe zajście. Żadna dyplomatyczna misja międzynarodowa nie może mieć delikatniejszego i trudniejszego zadania. Ale Mario jest znów sobą. Przeprasza Benitę, klęka przed nią na trawie i błaga, by wybaczyła, że podniósł głos w jej obecności. - Uważam, że jaszczurkę należy rzucić w morze - oznajmia Nino. Ticie żal jest prezentu od Jurka. Ale w tej chwili myśli, że w tym podarunku musi tkwić aluzja do niej, skoro Mario tak gwałtownie zareagował na ten niespodziewany dar. Nie patrzy w stronę Brochwicza i rzuca wypchane zwierzątko w morze. Nagie dzieci spozierają na nich ciekawie. Cała ta scena zadziwia ich. Biali są zawsze niepojęci. Mario ujmuje Benitę pod rękę. Idą teraz do ruin świątyni. - Nino, zostań tu ze mną - mówi Jerzy. Siadają na zwalonych złomach kamieni. Jurek spogląda za znikającą białą parą. Nino zabawia go anegdotkami. Ale kochany Nino nie ma zupełnie poczucia humoru. Dowcip, ten wdzięk bogów, rzucony swoim ulubieńcom, nie dotarł do prostodusznej umysłowości młodego Sycylijczyka. Jerzy ocenia jego dobre chęci i wybucha śmiechem, lecz nie tam, gdzie należy. Ale Nino nie zwraca na to uwagi. Mario i Benita idą w milczeniu. Tita czuje żal jednocześnie do Brochwicza i do Valentina. - O, Benitko, ten surowy wyraz twarzy nie pasuje do dziewczęcych dołeczków, usianych na buzi. Mario jest dumny i zadowolony. Wszędzie zwracają uwagę. Anglicy, fotografujący groty, podnoszą roześmiane oczy na smukłą dziewczynę. Amerykańska dziennikarka poznała Maria z okrętu. Ale nie chce mu przerywać miłej przechadzki. Głośno tylko wyraża swój podziw dla jego towarzyszki. Próżność Maria otrzymuje pełną satysfakcję. Zresztą jest przecież artystą i ma zrozumienie dla piękna. Wracają po Jurka i Nina. Wsiadają z powrotem do żaglówki. Wiatr delikatnie chłodzi rozpalone głowy. Rybacy z kutrów i łodzi pozdrawiają ich serdecznie. Zachód słońca w zatoce bombajskiej to bajka z tysiąca i jednej nocy. Morze płonie i złoci się. Ale noc rozpędza te barwy i zalewa fale jasnym światłem księżyca. - Jak mi dobrze... - wzdycha Benita - nie mówcie, że życie jest złe i brzydkie. - O, tak - wykrzykuje Nino z przekonaniem - życie jest piękne, tylko ludzie są świnie! - dodaje niespodziewanie. Jerzy parska śmiechem. - O, Nino! Nigdy nie posądzałem cię o tyle trzeźwej filozofii życia. Nie doceniłem dotychczas twej wartości. - Psujecie tylko nastrój - mówi z irytacją Mario. Księżyc wysrebrza fantastyczne budowle Bombaju. Wyłaniają się teraz nierealnie piękne, niby zjawy z innego świata. Benita opiera głowę na ramieniu Maria. - Tak dobrze, och, jak dobrze - zachłystuje się urokiem chwili. Mario obejmuje ją wpół i płyną w milczeniu. Jerzy wyskakuje na lądzie i żegna ich. Ale Nino z Mariem towarzyszą Ticie do hotelu. Hindus i mały synek z żalem żegnają młodziutką miss_sahib. - Proszę mi przysłać rachunek do pokoju - mówi portierowi przez telefon dziewczynka. - Rachunek już zapłacony, milady! Jeszcze teraz na wspomnienie tej chwili Benitę piecze twarz. Kto zapłacił za nią hotel w Bombaju? Mario... nie! Nino również... Jerzy bał się widocznie, że nie wystarczy jej na ten kosztowny apartament. Ma zbyt wysubtelnione poczucie odpowiedzialności wobec niej. Czy nie przypuszczał, że to ją bezgranicznie upokorzy? Teraz Tita siedzi samotnie i czeka na znak telegrafisty. Życie jest okropne! Jerzy nie podchodzi do niej wcale. Od spaceru żaglówką i dancingu w Tadż_Mahal jest najzupełniej obojętny. Pozdrawia ją wprawdzie uprzejmie, ale nigdy nie zatrzymuje się jak dawniej. A Mario... Mario, promień słońca, zabłąkany na pokładzie! Mario uwielbiać ją będzie, gdy zmieni się w piękną dziewczynę! Ale cóż może mieć wspólnego ze śmiesznym chłopakiem w źle skrojonym mundurku, za dużych, żółtych butach i umorusanej twarzy. Zresztą Mario maluje. W Bombaju uchwycił parę szkiców na płótno, a teraz podkłada kolor, by nie utracić jaskrawego tła. A gdy Mario maluje, świat nie istnieje dlań poza kwadratem blejtramu. Pokojówka Lily dziwnie unika wzroku pana Valentino. Mario ma jakąś kokieterię w swej naturze. Pragnie zachwycić każdego. Więc wypowiada parę czarujących słów do stewardesy i znów jest pewien swej władzy nad kobietami. Lily, rozradowana, podaje mu pędzle i miesza farby dolewając do nich gęste oleje. Przynosi mu mrożoną oranżadę i owoce. Mario przyjmuje z wdzięcznością te drobne usługi i gwarzy z nią swobodnie. Benita obserwuje tę grę z klatki windy. Rozumie świetnie Maria i żal jej małej stewardesy Lily. Przecież ją jeszcze lubi. - Jacy ci mężczyźni bezmyślni - konkluduje. - Na cóż wspaniałemu panu Valentino potrzebne jest rozczarowanie tej dziewczyny? Jeden Nino odwiedza Titę, ale najczęściej przesiaduje z Eddą. Żal mu dawnej przyjaciółki i obawia się, by nie zrobiła jakiegoś głupstwa na złość Jurkowi. Ale ona wraz z Lily przetrząsa tymczasem cały statek. - Musimy odnaleźć tę dziewczynę. Na pewno jedzie z nami na Cejlon - oznajmia Edda. Poszukiwania swe upozorowała zaginięciem walizki. Wsiadły z Lily do windy i skinęły na lift boya. Benita odwrócona plecami, manipulowała przy dźwigni. Edda, zbyt zajęta myślami, nie zwracała uwagi na tego nieznośnego dla niej chłopaka. Lily patrzyła na zręczne palce lift boya. Nagle parsknęła śmiechem. - Niech pani spojrzy, panno Valentino. Ten chłopak ma wymanicurowane paznokcie. Edda spojrzała na niego ze zgrozą. - Ty źle skończysz, mój chłopcze. To przecież nie ma najmniejszego sensu, co ty wyprawiasz. Wypieki, jak krwawe race wystrzeliły na twarz dziewczynki. Istotnie zapomniała o swoich świeżo wypięlęgnowanych rękach. Edda i Lily rozpoczęły swe poszukiwania od najniższego pokładu. Nawet składy z pakami węgla musiano im otworzyć. Przetrząsały puste skrzynie, zaglądały za wielkie beczki z oliwą, aż marynarze przechodzący obok kpili rubasznie. O, gdyby panna Valentino nie była przyszłą pasierbicą kapitana! Poznałaby bez trudu słownik wymysłów marynarskich. Pod pokładem brud i zaduch oszołomił je. Krążyły wśród nędzarzy, zdumione, że na okręcie znajduje się takie dno nędzy. Edda nie przypuszczała nawet, że istnieje taka klasa ludzi, oraz że jedzie razem z nią. Lepiej, żeby te szkieleciki dziecinne, obciągnięte w żółtą skórę pełną krost i liszajów wytopić jak parszywe szczenięta. Po co się mają męczyć? Siedzą między klatkami z ptactwem i patrzą osłupiałym wzrokiem na białą dziewczynę w towarzystwie stewardesy. Jedno z brunatnych dzieci pochyliło się do nóg Eddy. Pragnęło dotknąć paluszkiem jedwabnej pończochy, gładkiej jak płatek lotosu. Ale w tej chwili okręt zakołysał i dziecko wybuchnęło żółtą pianą, zalewając nią stopy panny Valentino. Matka, przeraźliwie chuda Hinduska, przyskoczyła do dziecka i poczęła je okładać pięściami w obawie przed białą panią. Dziecko wśród krzyków i szlochów miotało wokoło strasznymi, słodko cuchnącymi wydzielinami. Inne dzieci płakały dla towarzystwa wykrzykując wściekłym ujadaniem przebijającym uszy Eddy. Żółci Malajowie, Tamilowie z podgolonymi czołami i skośnoocy Chińczycy zastygli bez ruchu. Ale wyraz ich twarzy odbijał grozę i rozgoryczenie. Już samo pojawienie się białej dziewczyny rewidującej ich pod pokładem było zniewagą dla tych nędzarzy. Kędzierzawa Murzynka żuła ohydne wyrazy białymi zębami i przymlaskiwała im do taktu mięsistymi wargami. Jakiś Arab w zawoju chwycił małego Hindusa w objęcia i wyniósł na pokład przechylając przez burtę. Dziecku sprawiło to ulgę, ale wciąż zataczało się jak pijane. Matka odzyskała spokój. Widziała, że białe dziewczęta nie krzyczą i nie przeklinają. W tej właśnie chwili nadszedł Chińczyk Li i wytarł pantofle panny Valentino. - Chodźmy stąd - szeptała Lily. Ona również przebywała niemal ciągle na pokładzie pierwszej klasy i nie znała tych ludzi. Teraz wchodziły do kubryku marynarzy na dziobie statku. Tutaj tak kołysało, że musiały się czepiać ścian, by nie upaść. Przechodziły kolejno wszystkie kabiny z okrągłymi okienkami i kojami łóżek. W jednej kajutce, bliźniaczo podobnej do wszystkich innych, zatoczyły się gwałtownie. Statek kładł się na boku, a potem zrywał zawstydzony swą bezsilnością. Obie z Lily padły ze śmiechem na łóżko. Edda, tracąc równowagę ściągnęła firankę, przysłaniającą drążek na ubrania marynarzy. Lecz gdy nań spojrzały, osłupiały. Między roboczą bluzą palacza okrętowego a ubraniem z lnu wisiała biała suknia sportowa z wielkimi błękitnymi guzikami. Tylko na samym jej dole brak było niebieskiego krążka. Edda wydobyła prędko cenny dowód, kupiony przed dworcem Victoria Terminus i porównała z pozostałymi. - Oczywiście, błękitny guzik jest identyczny! Zasłoniły z powrotem suknię firanką i wyszły z bijącym sercem. Więc to ta kajuta była kłębkiem nici niezwykłej tajemnicy. Zanotowały pokład i numer drzwi. Od intendenta otrzymały listę pasażerów i załogi z wyszczególnieniem miejsc zamieszkania. W kabinie poszukiwanej mieszkał Nino Torta! - Pomyśl, Lily, co za perfidny świat. Nino, ten najskromniejszy chłopiec, mający zaledwie dziewiętnasty rok życia, ukrywa w swej kajucie ową dziewczynę. Niesłychana demoralizacja! Trzeba o tym zawiadomić kapitana. - Panno Valentino, radzę kapitana nie wtajemniczać w nasze sprawy. Zresztą nie mamy żadnej pewności, czy istotnie ta dziewczyna przebywa na pokładzie. - Lily, nie bądź dziecinna. Jakże inaczej można wytłumaczyć obecność tej sukni w kabinie Nina? Czy podarowała mu ją owa kuzynka z Port_Saidu na pamiątkę? A może tajemnicza dziewczyna przylatuje samolotem do każdego portu, w którym zarzucamy kotwicę? Nino natychmiast wysiada na ląd, kuzynka oczekuje go w przystani i natychmiast wkłada suknię, przywiezioną jej okrętem. Musisz przyznać Lily, że tego rodzaju wersja jest zupełnie nieprawdopodobna i ogromnie skomplikowana. - W ogóle ta cała sprawa nie jest ani prosta, ani łatwa! Trudno mi jednak uwierzyć, by właścicielka sukni była między nami. Przecież białych jest tak niewiele. - Słuchaj, Lily. Będziemy tu, w pobliżu kabiny Nina, czuwać całą noc. Przecież ona musi przyjść, skoro ma suknię między jego ubraniami. - Panno Valentino, niestety mam służbę. I tak straciłam wiele czasu na przetrząsanie statku. - To nic. Zameldujesz się u doktora jako cierpiąca. Przy dzisiejszym stanie morza jest to najzupełniej możliwe. Lekarz okrętowy wydał Lily świadectwo złego zdrowia. Pierwszy ochmistrz, sprawujący rządy nad służbą hotelową, udzielił jej pożądanego urlopu. Edda i Lily podzieliły się na wachty i nie odstępowały pokładu Nina. Chłopiec zachwycony był bliskością panny Valentino. Zacna Edda! Zeszła ze swych szczytów, by przebywać bliżej niego. Gdy wychodził z kotłowni, błyszczący potem, uśmiechał się dobrodusznie i zabawiał rozmową w miarę rozporządzanego czasu. Przypuszczał, że Edda dobrze czułaby się w biednej chatce nad przepaścią. - Ty zdrajco! - myślała ona - mnie okazujesz największe przywiązanie i przyjaźń, a w kabinie ukrywasz kobietę, odbierającą mi narzeczonego. Ale ja was wszystkich urządzę! Jeszcze zobaczycie! Właściwie rządziła nią pożerająca ciekawość i namiętna chęć rozwikłania niezwykłej sprawy. Zemsta była na drugim planie. Pani Rosita szukała córki po całym spacerowym pokładzie. Van Togen przed godziną prosił o rękę panny Valentino. Pani Rosita chciała porozmawiać z nią na ten temat, ale Edda zniknęła. Dzień i noc przesiedziały z Lily pod kabiną Nina, niestety bez skutku. Jasnowłosa nie przyszła. - Spłoszyła ją nasza obecność - twierdziła uparcie Edda. Kilkakrotnie wołały lift boya. Chociaż to nie należało do jego funkcji, posyłały go do baru po lody i owoce. - Wiesz, Lily, Van Togen oświadczył się o moją rękę. Kto wie, czy nie zostanę na Jawie. Van Togen jest bardzo bogaty. Ma willę w dzielnicy europejskiej, jacht, brylanty i cały sztab służby. Wszystko to wyliczył mi ściśle po kupiecku. To naprawdę lubię! Małżeństwo bez złudzeń i zawodów. - Ach, panno Valentino, czy to miałoby sens? Porzucić ojczyznę, rodzinę i środowisko można tylko wówczas, gdy się naprawdę kocha. - Miłość mnie zawiodła, a pieniądz to potęga. - O, niech pani tak nie mówi. Życie w koloniach jest bardzo trudne dla delikatnej Europejki. Edda wachlowała obiema dłońmi rozpalone czoło. - Miałam w Anglii przyjaciółkę - ciągnęła Lily - która wyszła za mąż do Indii Holenderskich za Malajczyka. To straszne, co ta kobieta wycierpiała. Edda poczęła słuchać z napiętą uwagą. - Malajczyk w Anglii niczym prawie nie różnił się od innych dżentelmenów. Był wykształcony, ubierał się na sposób angielski, a maniery jego były identyczne ze sposobem bycia synów Albionu. - Nie tak, jak u Van Togena! - wykrzyknęła ze śmiechem słuchająca. - Fleur była biedna. Malajczyk opowiadał jej cuda o swym majątku, istotnie zresztą posiadanym. Obsypywał ją prezentami, a przyszłość przedstawiał w formie sentymentalnej ballady. - O, na to nasz kupiec brylantów nie zdobyłby się mimo wszystko. To zresztą jest rękojmią szczerości! - Fleur bała się biedy i pracy. Była delikatna, ładna i biedna, jaką tylko może być córka pastora, ojca siedmiu dziewcząt. Cała rodzina myślała, że Fleur robi gigantyczną karierę. Malajczyk był lekarzem, a studia w Anglii wyrobiły mu doskonale stanowisko wśród swoich. Na okręcie Fleur promieniała. Jechała luksusową kabiną, a wszyscy otaczali ją sympatią i szacunkiem. Lecz im bardziej oddalano się od granic Europy, tym więcej nastrój wśród białych obojętniał i zmieniał się dla młodej kobiety, niemal we wrogi. Na Oceanie Indyjskim żaden nie pozdrawiał już nawet pięknej Angielki. Fleur nie mogła zrozumieć tej nagłej zmiany. Całą doniosłość sytuacji oceniła dopiero na miejscu. Sfery holenderskie są niezwykle ekskluzywne i absolutnie nie łączą się z kolorowymi. Dyplomatyczna angielska placówka również bardzo zimno przyjęła szaloną rodaczkę, połączoną z wyrzuconym poza nawias "towarzystwa" żółtym człowiekiem. Biedna Fleur została sama z mężem. Ten prędko zrzucił zewnętrzną powłokę kultury brytyjskiej. Był do głębi duszy synem Wschodu. Wydalona ze sfery białych, była bardzo nieszczęśliwa, zewsząd upokarzana. Może to nawet szczęście dla niej, że ulitowała się nad jej okropnym życie tropikalna febra i zabrała ją w inny świat, gdzie nie ma białych ani kolorowych. Edda wstrząsnęła się kilkakrotnie, ale natychmiast odrzekła poważnie. - To okropne, Lily co opowiadasz i nie mam powodu nie wierzyć twym słowom. Ale moja sytuacja przedstawiałaby się diametralnie odmiennie. Przecież Van Togen to Holender, należący właśnie do tej uprzywilejowanej kasty, z której nie byłoby powodu wykluczać jego żony. - Tak. Ma pani najzupełniejszą rację. Ale cóż my, europejskie dziewczęta możemy wiedzieć o strasznych warunkach ludzi żyjących w koloniach. Przecież wiadomo, że wszystkie posady i placówki dlatego są tak znakomicie płatne, że biały człowiek dłużej niż kilka lat nie może tam wytrzymać. Powraca ze zdrowiem zrujnowanym, a tego nie wyrównują nawet pieniądze przywiezione z Indii. Edda przyznawała słuszność jej słowom, lecz milczała. - Panno Valentino, to naprawdę nie miałoby najmniejszego sensu, żeby pani dla chwilowej satysfakcji dokuczenia komuś łamała sobie w ten sposób życie! Dziewczęta zrezygnowały wreszcie z czyhania na tajemniczą blondynkę. Nazajutrz rano zaledwie mała garstka pasażerów przybyła na śniadanie. Po burzliwej nocy nikt nie miał apetytu. Wszyscy byli bladzi i wymokli. Nawet wytrzymały i przyzwyczajony do morskiej podróży Van Togen spoczywał na hamaku, obliczając koszty niezbędnych inwestycji w domu celem poczynienia wszelkich możliwych wygód dla przyszłej żony - panny Valentino. Tak wierzył w potęgę blasku swych brylantów, że ani na chwilę nie przypuszczał, iż otrzyma odmowną odpowiedź, Edda wyszła teraz na pokład i stała oparta o burtę. Jerzy podbiegł ku niej pytając troskliwie o zdrowie. Mario stał obok, nie podchodząc jednak do obojga. - Nino, chodź do nas - wołała Edda w stronę przyjaciela, który już od dłuższej chwili patrzył na nią roziskrzonymi oczami. Nino, Edda i Jerzy usiedli na białej ławce i rozmawiali z ożywieniem. Mario milcząco przysłuchiwał się ich śmiechowi, ogarniającemu cały pokład. Dziwił go dobry humor siostry. Te kobiety są niepojęte! Edda zakrztusiła się nagle własnym śmiechem i łzy pociekły gwałtownie z jej czarnych oczu. Otworzyła srebrny woreczek i wydobyła z niego kremową chusteczkę. Śladem wyjmowanej chusteczki wypadł niespodziewanie na pokład niebieski krążek, wielki błękitny guzik Benity. Wszyscy skoczyli, by gonić go po kołyszącym się statku. Choć nie mogli schwycić uciekającego przedmiotu, świetnie poznali brakujący Ticie guzik. Wszyscy trzej wymienili porozumiewawcze spojrzenia. - Eddo, cóż ty tak siejesz guziki po pokładzie? - zapytał niewinnie Mario. - Niezwykle fantastyczna historia złączona jest z nim! - zaczęła tajemniczo Edda. Młodzieńcy, zaciekawieni tym, co im powie, przybliżyli się do niej jeszcze więcej. - Chciałbym wiedzieć, skąd masz taki wielki guzik, bardzo oryginalny i niespotykany - twierdził dalej Mario. - Dostałam go w Bombaju od ascetycznego kuglarza, produkującego się z tańczącym okularnikiem. - Guzik, okularnik, kuglarz... - nie mógł tych pojęć powiązać Jerzy w całość. - Mówiłam wam od razu, że to niezwykła sprawa. Otóż okularnik tańczący na dywaniku, nagle potknął ten błękitny guzik, zgubiony przez jakąś boginię... - Eddo, nie bajaj! - przerwał jej zniecierpliwiony Mario. - Ależ tak. Omal nie zdechł, tak błękitne cacko okazało się niestrawne. Wypluł z wdziękiem niebezpieczny przedmiot. Mag, przekonany o niezwykłej misji tego guzika, wykonał nad nim zawiłe czary skutkiem czego otrzymał nadprzyrodzone własności. Dziewczyna nosząca go przy sukni, staje się natychmiast niewidzialna! Chciałam tego i ja doświadczyć. Bardzo by to było zabawne, gdybym tak nagle zniknęła wam z oczu. Kupiła go przede mną jasnowłosa dziewczyna z dalekiej Północy. Ona istotnie stała się dla otoczenia niewidzialna. Ale zgubiła ten guzik, który z powrotem przytoczył się jezdnią aż do dworca Victoria Terminus i znalazł swego kuglarza. Ten ofiarował mnie błękitny przedmiot, ale już bez nadprzyrodzonych właściwości. - O, niedobrze! - pomyślał Jerzy - Edda wie dużo więcej, niż należy. Sprawa Benity może skutkiem tego ucierpieć. Trzeba będzie mieć się dobrze na baczności. To samo myślał Mario i Nino. Edda była teraz niebezpieczna. Patrzyła ironicznie w trzy twarze, uradowana ich widocznym zmieszaniem. - Nie przypuszczałem, że Wschód nastraja cię do opowiadania takich fantastycznych bajek, Eddo - mruknął Mario. - Nie każ nam przypadkiem wierzyć w twe słowa. A błękitny guzik toczył się i toczył, pędził i skakał po schodkach z pokładu na pokład. Następnego dnia znalazł go Chińczyk Li i pokazał białemu przyjacielowi od windy, który z najwyższym zdumieniem oglądał utracony przedmiot. - Li, podaruj mi go - poprosił. - Chińczyk wybuchnął śmiechem. Biały przyjaciel był bardzo jeszcze dziecinny. ** ** ** Benita po skończonej służbie, schodziła obecnie najchętniej pod pokład do swych dawnych przyjaciół. Przynajmniej ci nie zawiedli jej nigdy. Cieszyli się przybyciem białego towarzysza równie intensywnie jak na początku podróży. Już i inni kolorowi przyłączali się do ich grupki widząc, że biały chłopiec nikim nie pogardza. Raz po raz któryś z syngalezów, delikatnych i świetnie zbudowanych, zapraszał go do siebie na Cejlon. - Jaka szkoda, że okręt nie dopływa aż do Honkongu - wzdychał Chińczyk Li - dopiero urządzilibyśmy sute przyjęcie na cześć białego przyjaciela. - Na pewno musiałbym zjeść tuczonego szczura i gniazda jaskółek! - śmiała się Benita. - Dobry szczur nie jest zły, ale tłusty szczur jest bardzo drogi - kiwał żółtą głową Chińczyk Li. - A kiedy będziemy wracać Morzem Czerwonym - snuł marzenia czarny Niko - wyskoczymy gdzieś na afrykańskim wybrzeżu. Zginiemy w gorącej, bujnej puszczy, by żyć rozkosznie jak dawni Murzyni, nie prześladowani i nie dręczeni tą waszą cywilizacją. Tamil z Kolombo ogromnie był ciekaw, czy biały przyjaciel istotnie odwiedzi ich na rzece Kelani. Napisał nawet koślawymi literami do swego brata, biegającego po ulicach Kolombo w zaprzęgu jak koń, żeby oczekiwał w porcie jego i lift boya z pokładu "Primavery". Przedtem Tamil poprosił swą panią, ową elegancką piękność, płynącą z siwowłosym starcem, o parę dni odpoczynku. Wspaniała dziewczyna, całe życie próżnująca, z największą niechęcią i poświęceniem pozwoliła mu na trzy dni, niezbędne dla podtrzymania sił wyczerpanych po siedmiu latach ciężkiej służby. Pobyt na oceanie dłużył się wszystkim nieznośnie. Jeszcze od początku podróży nie byli tak długo na morzu. Całe szczęście, że było tu dużo przyjemniej i chłodniej niż na Morzu Czerwonym. Wszyscy pasażerowie wylegli na pomost, gdy pierwszy porucznik spostrzegł przez lunetę wąską wstążeczkę wybrzeża. I coraz bardziej, coraz widoczniej rysowały się kształty rajskiej wyspy, o której mówią, że miała być ongiś biblijnym rajem Adama i Ewy. Gaje, ogrody, parki i aleje zlewały się wciąż jeszcze w jeden pas soczystej zieleni, rzeźbiąc się z każdą chwilą w odrębną bryłę roślinności. Czerwone domki o płaskich białych dachach przypominały muchomory w trawie, przydeptane nieuważną stopą. Ponad tą zielenią, skropioną biało_czerwonymi budynkami, roztaczały się niebieskawe łańcuchy gór, rozpięte pod niebo łuskami wyprężonych ramion. Kiedy statek "Primavera" wpływał imponująco w bramę portu indyjskiego, pilot angielski zarzucał grubą linę, którą chwytali marynarze. Sam zawiesił teraz sznurową drabinę na pokład. Cała załoga pomagała mu w pilotowaniu okrętu. Zawołano nawet lift boya, do którego te funkcje nie należały. Benita przechylona przez burtę, chciała pomagać marynarzom. Jerzy Brochwicz przechadzał się wolno po pokładzie, a Mario Valentino stał opodal bez wzruszenia patrząc na borykanie się dziewczyny z nadludzką dla niej pracą. Ogromne parowce stały na zatkniętych kotwicach jak żołnierze na warcie portu. Wśród nich pływały kutry rybackie, terkotały motorówki i sunęły bezszelestnie wykwintne ślizgowce. Czasem z angielskich lub amerykańskich jachtów turyści powiewali wesoło włoskiemu okrętowi. I w takiej wspaniałej chwili, wyolbrzymionej jaskrawym słońcem, Tita przechyliła się gwałtownie i tracąc równowagę wpadła głową w morze. Padając uderzyła z całej siły czołem o kuter rybacki i poszła na samo dno zatoki. Na statku rozległ się rozdzierający okrzyk. To kapitan Rizzo ryczał jak opętaniec. Jakim cudem w takiej gorączkowej chwili mógł widzieć upadek w morze małego chłopca od windy? Wszyscy wylegli teraz i przechyleni przez burtę patrzyli w zupełnie szafirową wodę. Nie ma nic bardziej emocjonującego, jak obserwować walkę człowieka z żywiołem o życie! Pasażerowie różnie reagowali na ten wypadek. Jedni pokrzykiwali w otchłań wody, sypiąc zbawiennymi radami, inni trzęśli się z wrażenia lub wybuchali spazmatycznym śmiechem. Panią Rositę rozbolała głowa ze zdenerwowania. Eddzie przeminęły mdłości z nagłego wstrząsu. Mario, blady i wstrząśnięty układał w myśli gigantyczny opis tej strasznej sceny. Pokojówka Lily płakała rozdzierająco. Jerzy Brochwicz nie myśląc ani chwili, przesadził burtę i świetnym stylem skoczył w morze. W tej sekundzie nadbiegł Nino z kotłowni i również zamierzał rzucić się na ratunek przyjaciółki. Ale Jurek uprzedził go. Kilka razy dawał nurka pod wodę nie mogąc odszukać dziewczynki. Wreszcie wyciągnął ją wpół przytomną, pijaną słoną wodą. Sól wyżerała jej oczy, sól miała w ustach, uszach, w całym ciele. Kuter rybacki podpłynął do nich i podwiózł z powrotem na okręt. Benita odzyskawszy prędko przytomność uciekła w popłochu pod pokład, gdzie ukryta starannie pod skrzydłami palacza Torty, suszyła się przy rozpalonych kotłach. Ogarnął ją paniczny lek przed konsultacją lekarza. Wyszłaby wtedy na jaw sprawa płci i cała kampania poniosłaby klęskę! Siedziała na ziemi sama, bo kolorowi zajęci byli ciężką pracą. Musieli dźwigać skrzynie, wynosić paki, ładować bagaż podróżnych na warczące motorówki, odwożące do portu. Jerzy! Jerzy... Na pokładzie pierwszej klasy wszyscy ściskali dłonie chmurnego Brochwicza. Edda była dumna i szczęśliwa. Natomiast panią Rositę ogarnęło rozgoryczenie. - Wszyscy przejmujecie się losem tego dziecka. Myślę, że gdybym ja wpadła w morze, nie byłoby większej konsternacji. Kapitan Rizzo podszedł do swego ulubionego współpracownika, Jerzego. - To było naprawdę piękne! - powiedział. - Nie zawsze - dodał patrząc w stronę Maria - poematy muszą być pisane, a słowa ich pachnąć kwiatami i lśnić gwiazdami. Czyn - to najwspanialsza poezja naszych czasów. Rozdział XVI W chatce nad rzeką Kelani W porcie Kolombo ruch był ożywiony i nerwowy. Czarni Tamilowie dźwigali olbrzymie skrzynie herbaty, ładując je na handlowe okręty. Na wózkach toczyli okrągłe orzechy kokosowe lub jedni drugim ustawiali na ramionach ciężkie paki z bawełną. Kupcy z całego świata pokrzykiwali donośnie, klęli za opieszałość lub wygrażali pięściami za zbyt powolne dźwiganie przygniatających ciężarów. - Niechby choć raz jeden z nich spróbował takiej pracy - myśli Benita Rizzo - nie pieniłby się ze złości na widok zwierzęcego zmęczenia i wyczerpania drugiego człowieka. Ale kupcy wiedzieli swoje. Za pieniądze wolno im wszystko. Za błyszczące srebrniki kupowali co dzień cały świat, by kpiąc zeń zamykać go w swej kieszeni. Istnienia ludzkie zamknięte w makabryczną groteskę... I to nawet tutaj, nawet na tej rajskiej wyspie, pełnej czaru i łask przyrody. Nawet te łaski nieba jedni ludzie wyzyskiwali przeciwko drugim! Może dlatego tak jaskrawie uderza Benitę ten obraz. Czeka obecnie z niepokojem na swoich Tamilów znad Kelani. Zjawili się teraz obaj przed nią: Tamil z okrętu i Tamil od rikszy. Dziewczynka błysnęła uśmiechem. Chłopcy byli do siebie bliźniaczo podobni. Zresztą za chwilę przekonała się, że jej przyjaciele byli identyczni z wszystkimi Tamilami, którzy jako kulisi pracowali w porcie. Te same czekoladowe ciała i grubokościste twarze. Jednakowe opaski na biodrach spływające szerokim strumieniem do stóp i jednakowo podgolone wysoko czoła nad dziwnymi oczami. Benita po pewnym czasie przywykła do przedstawicieli tej rasy i już odróżniała poszczególne twarze postaci przesuwających się obok niej. Właściwie Tamilowie byli bardzo brzydcy. Gdyby nie miała w stosunku do nich takiej obfitości dobrej woli, wydaliby się nawet wstrętni. Wszędzie angażowano ich do najcięższych robót. Rasą daleko piękniejszą byli Syngalezi. Ale tych nie wynajmowano do prostych prac, uważając ich za kastę daleko wyższą od nędznych tamilskich robotników. Tamil z okrętu czyli Tamil I, jak go Benita nazwała, ujął ją za rękę i podprowadził do brata, trzymającego w obu dłoniach dyszle dwukołowego wózka. Tamil II wyszczerzył zęby na widok białego chłopca i skręceniem szyi w kierunku wózka zaprosił, by usiadł w rikszy. Benita wzdrygnęła się. Przecież to potworne, by człowiek zaprzężony w pojazd, jak zwierzę, wiózł ją ulicami miasta. Ale ten humanitarny odruch Europejki został źle zrozumiany przez czarnego kulisa. Jej gest litości i protestu przeciwko pogwałceniu praw ludzkich wziął za pogardę dla siebie. Gwałtownie zabulgotał do zmartwionego brata, nie mogącego pojąć przemiany białego chłopca. O tak, przyjaźń białych zmienna jest jak fala na oceanie. - Dlaczego pogardzasz mym bratem? - warknął do dziewczynki. Rozumiejąc jak potoczyła się cała sprawa, bez wahania wskoczyła do rikszy, chcąc zaakcentować swą gotowość przyjaźni z czarnymi. "Rikszarz" błysnął zadowolonymi białkami, mlasnął wargami i pognał truchcikiem przez ulice Kolombo. Brat biegł jezdnią, tuż za wózkiem. Riksza przypomniała Ticie sycylijski wózek na dwóch kółkach malowany w greckie wzory. Taki, jakim szczycił się Nino Torta mając dziesięć lat. Lecz wózki sycylijskie zaprzęgano w osiołki lub koniki zdobne w bażancie pióra. Nikt nie ośmielił się zaprząc weń człowieka! Ulica Cejlonu porwała Benitę swym nieporównanym kolorytem. Niebo o jaskrawym lazurze uwypuklało soczystą zieleń podzwrotnikową, pokrywającą niemal całe miasto. Miała wrażenie, iż wjechali w ogród malowany przesadnymi barwami, łączącymi się w gamę najintensywniejszych tonów. Mijali parki, sunęli alejami palmowymi, zwalniali biegu przed domami zasłoniętymi zupełnie bukietami ogródków. Benita przywykła od dzieciństwa do bujnego zalewu kwiatów w Taorminie, zdumiała się możliwością jeszcze większej obfitości roślin. Ulica drgała i pieniła się podskórną radością życia. Młodość, słońce i podzwrotnikowa flora wydobywały z niej potężny żywioł, odczuwany przez każdego kto znalazł się na ulicy Kolombo. Zapachy buchały jak z kadzielnic, rozsyłając wokoło odurzającą woń. Stragany z owocami mieniły się od migotliwych promieni. Aromat owoców upajał jak narkotyk. Tamil zatrzymał swój wózek przed jednym ze straganów. Chciał białemu chłopcu okazać wdzięczność wedle swoich skromnych zarobków. Kupił od brunatnej Hinduski kilka ananasów płacąc za nie miedziakami. - Te ananasy nazywają się u nas paluszkami dam - wyjaśnił Tamil z okrętu. Benitę wzruszył ten dar. To był drugi upominek od kolorowych. Pierwszy to wieniec kwiatów w hotelu Tadż_Mahal. - Poproś brata - mówiła do swego Tamila Benita - aby zawiózł mnie do bazarów. Pragnę kupić jedwabiu dla waszej siostry i dzieci. Obaj zaśmiali się uszczęśliwieni i pomknęli ochoczo przed siebie. Upał był nieznośny. Benita prażyła się w swym mundurku boya, wyglądającym zresztą opłakanie po kąpieli w morzu. Z zazdrością patrzyła na przechodzące kobiety w luźnych białych szatach, spiętych jedynie na ramieniu wielkimi broszkami. Sama chętnie paradowałaby w tym stroju, ale wahała się wobec kolorowych. A zresztą może nie pogardziliby? Bała się trochę i wolała ich bliżej poznać. Tamil biegł rytmicznie ulicą przekupniów. Handlarze siedzieli na ziemi pracując w oślepiającym słońcu. Rozsiadali się na trotuarach lub w otwartych drzwiach domów. Całe ich życie koncentrowało się na ulicy. Siedzieli, podkurczywszy nogi pod siebie, w wielkich turbanach. Benicie przypomniał się Hindus z hotelu Tadż_Mahal. Dowiedziała się potem, że istotnie niemal wszyscy sprzedawcy owoców to emigranci z Indii. Tamil skierował rikszę do dzielnicy Pettah. Tu stanął i Benita wysiadła. Rzędem stały stragany, zarzucone wchodnimi wyrobami. Właściwie wszystkie bazary niewiele różnią się charakterem. Jedynie przedmioty na nich sprzedawane stanowią typ danego portu. Tita pomyślała, że właśnie na takich bazarach zniknęły oszczędności jej matki i Halszki Brochwiczowej. One to były powodem podróży na statku handlowym pod pokładem. Kto wie, może takiemu bazarowi zawdzięcza Benita swe życie? Niepojęte są skrzyżowania przypadków, stanowiących o losie człowieka. Sprzedawcy zachwalali swój towar bez zbytniego wysiłku. W ogóle Tita spostrzegła, że w Kolombo tłum był mniej napastliwy niż w Bombaju. Uderzyła ją niezwykła uprzejmość, z jaką odnoszono się nawet do chłopca okrętowego. Dziewczynka kupiła od Hindusa w zielonym zawoju sztukę miękkiego jedwabiu, wyhaftowanego gęsto złotymi niteczkami. Wybrała również piękną haftowaną chustkę w delikatnych odcieniach. Obaj Tamilowie patrzyli na nią z uśmiechem. Nie mogli pojąć swego szczęścia. To miało być dla ich siostry, tej szpetnej Tamilki, grubej i niemłodej kobiety. Benita wybrała jeszcze kilka bransolet z mosiądzu, jaskrawych naszyjników i naramienników. Wszystkie te ozdoby zachwycały kobiety Wschodu. Na zapytanie, jakie ubrania kupić dzieciom, obaj bracia parsknęli śmiechem. - Nasze dzieci chodzą gołe. Nie są niewolnikami strojów! Dlatego czują się szczęśliwe. Tita kupiła dla nich kilka torebek z orzeszkami i cukierkami. Była taka zadowolona! Cóż to za radość móc obdarzać tych, którzy nie mają! To większa przyjemność niż samej otrzymać. I myśl jej pobiegła ku Jerzemu i Mariowi. Na chwilę jaskrawa ulica pociemniała w jej oczach. Kobiety mijające ich nie były ładne. Tylko Syngalezki, i to bardzo młode, zachwycały wiotkością i wykwintem swych wysmukłych ciał. Mahometanki wciąż przysłaniały twarze gęstym czarczafem, lśniąc jedynie olbrzymimi oczami, nieprawdopodobnie pięknymi. Syngalezi również byli urodziwi i stanowili lepszą sferę. Z nich rekrutowali się rzemieślnicy i drobni urzędnicy. Czasem rikszę wymijały wielkie wozy, kryte słomianą strzechą. Zaprzężone w zebu, prowadzone były przez starego Tamila w białej opasce na biodrach i zawoju na głowie. Tragarze nosili ciężary na nosidłach w obu dłoniach. Wielkie paki najczęściej na głowie. Dzieciaki biegły niosąc na czarnych kędzierzawych włosach kolorowe talerzyki lub nawet puste flaszki. Wreszcie Tita z Tamilami dotarli do rzeki Kelani. Już z oddali zachwyciły dziewczynkę małe domki kryte słomianą strzechą. Odbijały się w wodzie i sprawiały skutkiem tego niezwykłe wrażenie. Czy to możliwe, by ten uroczy zakątek był największym gniazdem nędzy? Tu gromadzili się właśnie najciężej pracujący Tamilowie, mieszkający w chatkach lub nawet w łodziach. Benita wyskoczyła prędko z rikszy, ciekawa, co tu zobaczy. Otoczyły ją natychmiast czarne, golutkie dzieciaki, wykrzykując radośnie. Ale nie były takie natrętne jak dzieci w Bombaju. Podziwiały białego chłopca, dotykały z szacunkiem jego złotych guzików i rozprawiały nad nim z świergotem. Tita obdarowała je cukierkami, które jadły głośno mlaskając i krzycząc. Po każdym połkniętym cukierku rzucały się w wodę rzeki, dawały nurka i podpływały ku rozbawionej Benitce. Dziewczyna z ciekawością podeszła do łodzi, w której mieszkała bardzo tęga siostra obu Tamilów. Tita nie mogła pojąć jakim cudem mieści się ona w maleńkiej łodzi. Tamilka witała ją głośnymi objawami radości, a Tita przyglądała się z zainteresowaniem jej twarzy. Mimo wystających kości policzkowych i czekoladowej skóry, nie byłaby tak odrażająco brzydka, gdyby nie szpeciła się miejscowymi ozdobami. Złote kółeczko w nosie odbierało jej cały wdzięk. Tita nie przypuszczała, że ozdoby te były całym jej majątkiem i dumą, oraz że przystroiła się w to wszystko na powitanie i cześć białego gościa. Gruba Tamilka, pobrzękując triumfująco swymi cennymi ozdobami, sprowadzała dziewczynkę do łodzi po drewnianej kładce. Tita była niezmiernie ciekawa, jak wygląda wnętrze takiego domku na łodzi. Ale cofnęła się przerażona odorem, jaki buchnął, gdy tylko stanęła w progu. Zgniłe ryby, pot, brud i stęchlizna, rzuciły się zajadle na delikatne nozdrza Tity Rizzo. Oznajmiła Tamilowi I, tłumaczowi, że woli siedzieć na brzegu rzeki. Wszyscy przyjęli jej decyzję z najwyższą radością. Tamilka rozpływała się w pocie i zachwytach na widok pięknych materiałów, przywiezionych w podarunku. Będzie w nich wyglądała niczym syngaleska arystokratka. Okrzykami przywołała inne czarne kobiety. Wybiegły ciemnym stadem z małych domków krytych słomą. Zgromadziły się wokoło Benity szumiąc dziwnymi słowami, połyskując ostrymi zębami i brzęcząc złotymi kuleczkami w niektórych grubych nosach. Wszystkie te rzeczy wydobywały z nich ostre, szarpane dźwięki, wyrzucane gwałtownie w gamie śmiechu. Tamilka popisywała się przed nimi swoimi skarbami. Włożyła wszystkie naraz zausznice, okuła ręce w miedziane bransolety i okręciła czarną szyję pstrym naszyjnikiem. Dzieci tańczyły dokoła niej tworząc brunatne koło drgające zdumieniem i radością. - Jak łatwo, jak niezwykle łatwo sprawić drugiemu człowiekowi tyle szczęścia - myśli Tita - cóż za wartość miałyby moje pieniądze, gdybym je zazdrośnie ukrywała w woreczku na piersiach drżąc jedynie, by mi kto ich nie ukradł. Nagle pomyślała o Niku i Li. Chłopcy zostali w porcie chcąc coś zarobić. Zresztą, co dla Tity było zupełnie niezrozumiałe, Tamil tak z nimi zaprzyjaźniony pod pokładem, w Kolombo nie zaprosił ich wcale do swej chatki. Nawet dla niego kolorowi nie mieli tej wartości, co biały chłopiec! Po wyładowaniu z czarnych piersi całego zapasu radości życia, wszyscy pomęczeni usiedli nad brzegiem rzeki. Kobiety wyniosły w koszyczkach aromatyczne owoce, które Tita z wielkim apetytem pochłaniała. Potraw, dziwnie cuchnących, przyniesionych przez siostrę Tamila z okrętu, nie miała odwagi nawet spróbować. Dzieci jak małe pieski rzucały się na owoce, porywały najwspanialsze okazy i wskakiwały znów do rzeki. Tita śmiała się głośno, zachwycona nimi. - Nasze dzieci są szczęśliwsze od europejskich - mówił z przekonaniem Tamil z okrętu - nigdy nie podrą sukienek, bo ich nie mają. W domu nie napsocą i niczego nie zniszczą, bo domu w europejskim znaczeniu nikt u nas nie posiada. A jeśli dopiecze im głód, który nie ma litości nawet na naszej wyspie, to idą i rwą garściami owoce. Czego więcej potrzeba im do zupełnego szczęścia? Czarne kumoszki usiadły w grupce i głośno plotkowały na temat niezwykłego gościa. Obgadywały jego delikatną buzię, zupełnie podobną do twarzyczki białej dziewczyny i śmieszny mundurek boya, wiszący smętnie i brzydko na jego ciele. Tita ogromnie żałowała, że nie może zrozumieć ich słów, bo ze spojrzeń i uśmiechów kierowanych w jej stronę domyślała się, że mówią o niej. Najmilej uśmiechem przemawiała do Tity czarna dziewczyna w malajskiej tunice spiętej na ramieniu klamrą z kości słoniowej. Wreszcie przezwyciężyła nieśmiałość i podała Benicie niezwykły owoc, wielki jak głowa tamilskiego dziecka. Dziewczynka zdjęła z niego grubą skórę i utonęła ustami w soczystym miąższu kwaskowatym i ożywczym. Widząc to, inne dziewczęta zerwały się z ziemi i poczęły znosić owoce sabii manili, zarzuciły Titę gojawami, gruszkami cejlońskimi, orzechami kokosowymi i jabłkami malajskimi. Stado białych małpek, kołyszących się na drzewach, skoczyło nagle między czarne dzieci i porywało z piskiem łupiny owoców. Śmieszne stworzonka powtarzały każdy ruch i gest czarnych przyjaciół, doprowadzając Titę do łez ze śmiechu. Chętnie zabrałaby z sobą do Taorminy taką małpkę, ale nie chciała jej męczyć długą podróżą. Było jej teraz tak dobrze. Legła na ziemi i podkładając łokcie pod głowę, patrzyła w lazurowe niebo błogosławiąc je za możność przeżycia takiej chwili. Tamil z okrętu przysiadł cichutko, czuwając nad spokojem odpoczynku białego przyjaciela. - Zrzuć ubranie, to wykąpiemy się razem w rzece - doradzał szeptem. Benita podskoczyła przerażona. - Wieczorem popływam w Kelani - odparła z udręką, gdyż istotnie rzeka była źródłem błogości w tym upalnym dniu. Tamil zdziwiony był jej odpowiedzią, lecz nie nalegał. Już na "Primaverze" mówiono głośno o tym, że śmieszny lift boy nigdy nie rozbiera się przy towarzyszach. Chłopcy okrętowi drwili z tego, palacz Torta sam irytował się na taką skromność, ale kolorowi nie zabierali głosu na ten temat. Biali ludzie mają tak dziwne zwyczaje, że nie można ich traktować serio. Tita powstała z ziemi, poprawiła wymięty mundurek i powiedziała do obu braci Tamilów: - Teraz chciałabym, żebyście oprowadzili mnie trochę po mieście. - Jeśli chcesz, pójdziemy do świątyni, by złożyć na ołtarzu kwiaty lotosu. - Doskonale! - zawołała ucieszona. Tamilki żegnały ją serdecznie, gestami prosząc, by powróciła na noc w ich grono. Międzynarodową wymową na migi dziękowała im i przyrzekła dostosować się do ich życzenia. Tamil II pobiegł po rikszę i był natychmiast na usługi białego przyjaciela. Dzisiejszego dnia poświęcił się już cały dla towarzysza brata spod pokładu i zrezygnował nawet z zarobku, jaki był pewny wobec przyjazdu wielkiego parowca włoskiego. Dzieci otoczyły rikszę z hałaśliwym śmiechem. Tamil ruszył truchcikiem, a dzieci krzyczały za nim długo. Następnie wskakiwały do rzeki i pluskały się w niej długo, jak czarne rybki. W drodze zatrzymywali się przed straganami pełnymi kwiatów. Kupili ogromne pęki jaśminu i kwiaty lotosu. Riksza stanęła przed świątynią. Benita z towarzyszami udała się na duże podwórze, gdzie część kwiatów złożyła na białym ołtarzu pod rozłożystym drzewem. Na progu świątyni musieli wschodnim zwyczajem zdjąć obuwie. Stopy dziewczynki śmiesznie białe i maleńkie zadziwiały zwłaszcza w porównaniu z wielkimi, brunatnymi nogami Tamili, rozdeptanymi przy ciężkiej pracy. Po przepychu barw i blasków otaczającej przyrody, półmrok i lekki chłód świątyni ogarnęły Titę delikatną błogością. Zadziwiali ją kapłani z ogolonymi głowami, przesuwający się bezszelestnie w złocistych szatach. Zanim zdoła przywyknąć do półcienia, słyszała jedynie jakąś dziwną litanię, wymrukiwaną rytmicznie, podobną raczej do jęku i zawodzenia. Świeczki przynoszone na ofiarę rozświetlały dziwny obraz trzech posągów Buddy. Koszmarne bożki wykrzykiwały się w zygzakach migotliwych płomyków zabawnymi grymasami. Tita podeszła do ołtarza i zwyczajem tubylców złożyła śliczne różowe lotosy u podkurczonych nóg Buddy. Ciężki zapach mdlejących kwiatów, monotonna modlitwa i niesamowity półmrok po jaskrawym świetle ulicy, wprowadziły wrażliwą dziewczynę w dziwny trans. Jakby odczuła te niezliczone korowody modłów, próśb, westchnień, co od wieków płynęły tędy. Przymknęła oczy i przywołała w pamięci swój obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej, co tam, w odległej Taorminie, strzegł jej snów dziecięcych. Zatonęła w serdecznej, żarliwej modlitwie. Modliła się o przyjaźń Brochwicza. A po dłuższej kontemplacji, w której głównie myślała o powrocie do ojczyzny, wstała pokrzepiona. Czarni ze zdziwieniem patrzyli na ekstazę religijną białego towarzysza. Wreszcie dotknęli jego ramiona, gdyż czas najwyższy, by powracać do miasta. Tita ocknęła się. Z trudem wróciła do rzeczywistści. Kapłani, przechodzący z nisko pochylonymi, łysymi głowami, patrzyli zdziwieni na bladego chłopca w nędznym ubraniu, tonącego w modłach u złotych stóp nie swego Boga. Nie mogli oczywiście wiedzieć, do kogo Tita wysyła swe serce w obcej sobie świątyni. Na podwórzu uderzyło znów jej oczy oślepiające światło. Zatoczyła się jak pijana i czarni towarzysze zaprowadzili ją pod ręce do oczekującej rikszy. `ty Rozdział XVI (c.d.) W chatce nad rzeką Kelani (c.d.) Pojechali w głąb miasta. Tonęli w powodzi coraz piękniejszych kwiatów. Kolombo to kwiaty, rośliny, palmy, zieleń i kwiaty, kwiaty, kwiaty. Przepyszne i skromne, wspaniałe i delikatne, blade i jaskrawe. Powódź tych roślin oszołomiła Benitę już zupełnie w najpiękniejszym parku, jaki kiedykolwiek widziała, w parku Victoria. Chodziła alejami z trudem wierząc, że to wszystko jest rzeczywistością, a nie najpiękniejszym snem. Ale nie tylko parki bluzgały wprost kwiatami. Do każdej pięknej willi i najbiedniejszego domu dołączony był ogród jak wiązanka najwykwintniejszych barw i odcieni. Porywały swym kolorytem różowe ibiskusy, azalie o barwach nigdy nie spotykanych w Europie i wspaniałe rododendrony z wielkimi kiściami kwiatów. Upojona, odurzona barwami i aromatem wracała nieprzytomna z brunatnymi przyjaciółmi do małej chatki nad starą rzeką. Tu, powiadomieni o jej przybyciu, zbiegli się mężowie i bracia kobiet, witających ją poprzednio. Zjawili się liczni tragarze portowi, kulisi ciągnący riksze i sprzedawcy uliczni. Tita z kilkoma mogła rozmawiać, gdyż tragarze portowi pochwycili sporo słów angielskich, włoskich i francuskich. Oczywiście konwersacja odbywała się najwięcej gestami i minami, co zresztą wszystkim wystarczało. Po pewnym czasie obcy goście pożegnali nadrzecznych mieszkańców, a wokoło chatek krytych słomą, pod wysmukłymi palmami, zgromadzili się sami swoi. Wieczór już zapadł, a jasna noc cejlońska była duszna i aromatyczna. Tita chwilami myślała, że to wielka cieplarnia, w której dojrzewają kwiaty. Jedynie lekki powiew płynący od Kelani łagodził duszną atmosferę. Księżyc ogromną tarczę, dużo większą niż na Sycylii, odbjał w falach rzeki. Mężczyźni usiedli po turecku, podkurczając nogi pod siebie i z wolna poczęli miarowo uderzać w swoje "tam_tam". Na ten znak kobiety zaintonowały pieśni zawodząc spazmatycznie. Śpiew ich przypominał przeciągłe jęki i płacz. Melodia tych pieśni była dziwnie przejmująca, a nawet wstrząsająca. Benita usiadła w wielkim kole grających i śpiewających, ale czuła, że mdleje wprost w gorącym mundurku. Pot spływał jej z czoła, a policzki prażyły się w nadmiernym upale. Jedna z dziewcząt, widząc, że chłopak tak się męczy, pobiegła do chaty i przyniosła z niej białą, męską opaskę na biodra. Gestami pokazywała Ticie, by zrzuciła mundurek i skoczyła w rzekę, a następnie przewiązała biodra opaską, jak to czynią wszyscy chłopcy. Tita pokręciła przecząco głową. Tamilka pokazała jej oczami, że można ukryć się za domkiem lub przebrać w paddzie na wodzie. Benita przylgnęła do ziemi dysząc ciężko. Czuła, że zachoruje, jeśli nie odetchnie choć na chwilę od swego strasznego ubrania. Nastrój nad rzeką był niezwykły. Księżyc objął swą tarczą już całą Kelani. Nagie dzieci przypominały posążki z brązu i srebra. Czarne dziewczęta w barwnych szatach kołysały biodrami w rytm zawodzenia. Chłopcy w białych opaskach podskakiwali wykrzykując niezrozumiale. Ach ta niepokojąca, przenikająca do głębi muzyka! I ten rozpaczliwy śpiew, tak plastycznie charakteryzujący zbolałą duszę Wschodu. W takiej dziwnej chwili, rozstrojona w zupełności niesamowitą atmosferą, Tita postanowiła zrzucić z ramion ciążące jej ogromnie incognito. Skinęła na Tamila z okrętu. Wiedziała, że chłopak nie wróci już na "Primaverę" i nie zdemaskuje jej wobec otoczenia statku. Na znak dany białą ręką, przybiegł w podskokach. - Słuchaj, przyjacielu - zaczęła z namaszczeniem, schylona nad jego czarnym uchem - to, co ci powiem, powtórzysz wszystkim. Rzucił jej zaciekawione spojrzenie. W głosie przyjaciela brzmiało coś niezwykłego. Czuł, że nie będą to słowa obojętne. Tam_tamy przebijały głuchym stukiem błękitną noc rozpiętą nad rajską wyspą Cejlon. Kobiety wyrzucały w jękach swe serce i głębokimi oddechami wciągały je z powrotem w brunatne piersi. - Przyjacielu - zabrzmiał śpiewnie głos - uważaj dobrze i zrozum, jak należy. Nie jestem chłopcem, tylko przebraną dziewczyną! Była przekonana, że to obniży ją w oczach tych ludzi, mających wciąż jeszcze kobietę w poniżeniu i wzgardzie. Ale w stosunku do białej dziewczyny sprawa była najzupełniej odmienna. Tamil skoczył i odbił się kilka razy stopami od ziemi. Wyprężył na baczność czarne ciało, a potem zgiął się i upadł na kolana. Dziewczyna! Biała dziewczyna tu, u nich. To było tak niepojęte, jakby dzieci zdjęły nagle księżyc z nieba, wykąpały go w rzece i zjadły niby owoc sabii manili. Myśli skłębione krążyły wolno pod wygolonym czołem. Trudno było Ticie opowiedzieć wszystko, ale jakoś z największym trudem dokonała tej sztuki. Oznajmiła towarzyszowi spod pokładu, że jest córką kapitana Rizzo. Najdokładniej, jak tylko mogła i umiała odmalowała swą sytuację, dzięki której przebywała pod rozkazami służby okrętowej. Tamil słuchał i wierzył każdemu jej słowu. Potem wstał i dziwnym gruchaniem oznajmił to wszystko grupce ludzi, zasłuchanej w niego z rozwartymi szeroko ustami. Gdy skończył, kobiety pierwsze zerwały się radośnie, podbiegając do niezwykłego gościa. Jedna z dziewcząt ujęła Titę za rękę i zaprowadziła do swej chatki. Dziewczynka z dala od spojrzeń ludzkich skoczyła w rzekę i jak mogła najdokładniej obmyła gorące ciało. Gdy wyszła odrodzona z ożywczej kąpieli, dobra Tamilka upięła jej na ramieniu szatę miękką i białą. Kiedy wreszcie powróciły do oczekujących niecierpliwie czarnych, powstał wśród nich niebywały entuzjazm. Ci prymitywni, prości ludzie, okazywali jej niezwykle dużo zainteresowania i serdeczności. Przez Tamila z okrętu pytali o całą moc rzeczy i podziwiali w nieskończoność jasne włosy Benity, które dopiero teraz odkryła mogąc zdjąć czapeczkę boya. Kolejno każda z dziewcząt prosiła ją, by przenocowała w jej chatce. Poczytywały to za wróżbę szczęścia. Ale Tita błagała, by pozwolono jej nocować nad rzeką. Tu było najprzyjemniej. Tamilki utworzyły teraz czekoladową gromadkę i nad czymś długo radziły i zastanawiały się. Potem, mimo nocy, pobiegły do sąsiednich ogrodów. Każda z nich wracała z pękami kwiatów. Liliowymi glicyniami, błękitnymi lotosami, różowymi magnoliami i płomiennymi begoniami. Rzuciły kwiaty na ziemię i przygotowały dla dziewczynki wonne, urocze posłanie. W obawie, by owady nie wypełzły z płatków i nie zaatakowały śpiącej dziewczynki, rozłożyły białe szmaty na ten wonny kopiec. - Nie zdziwiłabym się, gdyby o świcie spalono mnie żywcem na tym stosie - myślała pogodnie Benita. Z wdzięcznością jednak rozciągnęła się na tym wonnym legowisku. Czarne dziewczęta, brzęcząc zausznicami i kolczykami w nosach, usiadły na straży jej białego snu. Tam_tamy grzmiały coraz ciszej i ciszej łącząc się z zapachem kwiatów i odpływając na błękitnych skrzydłach nocy w krainę innego życia. Księżyc bladł na rzece jak konające srebrne serce nieba. Rozdział XVII Metamorfoza Eddy Valentino Ogrodem Galle Face hotelu przeszła wolno Edda Valentino i usiadła pod grupą wysmukłych palm kokosowych. Przed oczami jej mienił się ślicznymi barwami szafirowy basen, usiany białymi nenufarami i pstrykami, drobniutkimi kwiatuszkami. Lazur nieba, bardziej intensywny niż gdziekolwiek na świecie, podsycał niezwykłe tło delikatnych płatków. Edda Valentino, w kremowej sukni z japońskiego jedwabiu i wielkim panamskim kapeluszu, chłodziła pstrym wachlarzykiem rozpaloną twarz. Była dziwnie spokojna i zrównoważona przed tą decydującą rozmową z Jerzym Brochwiczem. W ostatnich czasach dojrzała duchowo pod wpływem rozmów z nieocenioną stewardesą Lily. Samotność i spojrzenie w głąb duszy własnej zmieniło myśli, a nawet uczucia panny Valentino. Edda przestała już być ową pustą, leniwą kotką, której jedynym celem życia było pochłanianie smacznych ciastek lub studiowanie urody w srebrnym lusterku. Jej sylwetka duchowa niezwykle wyszlachetniała w tym intensywnym słońcu i ciągłej walce, z jakiej nie czyniła rachunków. Między morzem a niebem zrozumiała wiele rzeczy niedostępnych dotąd jej umysłowości. Jasne dla niej było teraz, że pierwszą rzeczą jest zwrócenie Jerzemu słowa, wiążącego młodzieńca tak nieopatrznie, na całe życie. Jeśli Edda tego nie uczyni, on sam odejdzie. Ale stokroć lepiej będzie, gdy odchodząc zostanie jej przyjacielem niż wrogiem. Jedyna sprawa pasjonowała ją nadal z tą samą siłą: kim była owa tajemnicza dziewczyna w Port_Saidzie i Bombaju. Jedyną pociechą przy zerwaniu z Jurkiem była dla niej myśl, że nareszcie wyjaśni tajemnicę dręczącą ją przez tyle długich dni. W Kolombo nie widziała nieznajomej wcale. Na pewno została w hotelu Tadż_Mahal. Ale dla kogo wobec tego Nino wiózł w swej kabinie suknię z błękitnymi guzikami? W ogrodzie hotelowym było coraz goręcej. Wszyscy schronili się przed upałem w cieniste arkady halu hotelowego. Wreszcie i Edda opuściła swe miejsce pod palmami, nie rzucającymi ani skrawka cienia. W korytarzu hotelu, między łukami i kolumnami rozsiadły się wschodnie sklepy, zawierające mnóstwo interesujących przedmiotów. Edda była przecież małą kobietką, przeto utonęła chciwymi oczami w tęczowych gablotach. Drgnęła, gdy znienacka przemówił do niej po angielsku mały boy hotelowy. Podniosła nań oczy i roześmiała się na widok małego człowieczka w białym fraczku i wielkim fartuchu. Nie mogła oprzeć się chęci pogłaskania oburzonego tym chłopca po głowie. Taki był zabawny. Ileż milszy od natrętnego i złośliwego lift boya z "Primavery". - Miss, jakiś dżentelmen czeka na panią już od godziny. Zaciekawiona, kto może ją oczekiwać, podążyła za chłopcem w białym fraczku. Przecież Jurek miał być pod palmami kokosowymi. Spod łuku arkad świetnie widzi puste miejsce przed szafirowym basenem z nenufarami. Któż zatem inny mógł pragnąć ją widzieć? W holu niecierpliwie biegał wąskim chodnikiem wielki, niedźwiedziowaty Van Togen. Ubrany na biało, przepasany szerokim pasem, w wielkim tropikalnym kasku, wyglądał zupełnie jak plantator ryżu lub trzciny cukrowej. Brakowało mu tylko bata do popędzania robotników. Podskoczył na widok przybyłej i ścisnął jej dłoń energicznie. - Hurra, panno Valentino! Wszystko w największym porządku. Konsulat holenderski ułatwił mi sprawę, a kościół uwzględnił niezwykłą sytuację. Nawet jutro możemy wziąć ślub. Natychmiast odpłyniemy na Jawę. Już i tak zbytnio przedłużyłem swą nieobecność, co może źle oddziałać na moje sprawy finansowe. Edda wybuchnęła śmiechem, zła i rozbawiona jednocześnie. - Nie ma już żadnych przeszkód - dodał, zdziwiony jej reakcją. - Drogi panie Van Togen! Jest jedna, maleńka przeszkoda, której pan wcale nie wziął pod uwagę. Przecież pan nie otrzymał odpowiedzi na swe oświadczyny! Holender spojrzał na nią zirytowany. Po co te nieustanne komedie. Był tak pewien siły swych brylantów i rozgoryczenia Eddy na skutek postępowania jej narzeczonego, że ani przez chwilę nie przypuszczał możliwości odmowy. - Czy ja zgodziłam się zostać pańską żoną, panie Van Togen? Niech pan sobie dobrze przypomni, bo to jednak ma pewne znaczenie w tej całej sprawie. Stał oniemiały. - Jeśli nawet oficjalnie nie dała mi pani odpowiedzi, to sądzę, że i tak zdecydowała pani o swoim losie. - Oczywiście, ale trochę inaczej, niż pan się spodziewa. Wracam do Europy i wstępuję na uniwersytet. Drogi panie Van Togen! Mam przecież zaledwie osiemnaście lat. Nawet stos brylantów, wysoki jak góry na Kolombo nie byłby rekompensatą za moje najpiękniejsze lata zmarnowane w koloniach. - Więc mimo wszystko nie posiada pani iskry ambicji i nieodwołalnie pragnie poślubić tego polskiego inżyniera, który zupełnie o nią nie dba! - wykrzyknął chytrze Van Togen. - O, nie będę panu tłumaczyć, czy istotnie postąpię tak, czy inaczej. To moja osobista sprawa. Ale, abstrahując od poślubienia tego lub innego mężczyzny, chcę ukończyć studia uniwersyteckie. Samodzielna praca to według mnie jedyna rzecz na świecie dająca człowiekowi pełnię zadowolenia. Uczucia są zmienne jak monsuny na oceanie. Bogactwo kwitnie i więdnie - pomyślała o losie Lily. - Jedynie praca zawsze zachowuje swe wartości. Holender patrzył na nią zdumiony. Nie mógł pojąć, że samotność na morzu, wewnętrzne przeżycia i rezygnacja z uczucia narzeczonego niespodziewanie wydobyły z niej duszę. - Panie Van Togen! Jest mi naprawdę smutno, że sprawiłam panu zawód. Ale życie i mnie nie oszczędziło. Zresztą, tego rodzaju wrażenia wzbogacają każdego człowieka. Kupiec diamentów z westchnieniem myślał, że wolał inne formy bogactwa niż tę, jaką w tej chwili obdarowała go panna Valentino. Lecz bez sprzeciwu przystał na swój los. Zdał sobie nagle sprawę, że przywieźć białą żonę do kolonii nie będzie rzeczą łatwą nawet dla takiego milionera, jakim był. Kokieteria i uprzejmość Eddy zwabiły go w zasadzkę. - W takim razie pozwoli pani, że będę miał do niej wielką prośbę. Gdy wróci pani do Italii, proszę opowiedzieć swym przyjaciółkom o samotnym bogaczu jawajskim, przypominającym owego nieszczęśnika z workiem brylantów na pustyni. Cóż mi z tych bogactw, skoro nie mogę żadnej dziewczynie kupić za nie bodaj odrobiny radości życia. Panno Valentino, może ma pani w kraju jakąś biedną, bardzo smutną dziewczynę, która zechciałaby dzielić moje osamotnienie. Przyśle mi pani jej fotografię, a ja niedługo, za jakieś niespełna trzy lata, będę znowu w Europie; wówczas zabiorę dziewczynę ze sobą. Zgoda? - Ach, drogi panie! Będę usilnie szukała odpowiedniej kandydatki na pańską żonę. Jestem przekonana, że setki dziewcząt pragną takiego losu przy boku dzielnego i dobrego człowieka. Van Togen nieco speszony, ściskał z wylewną serdecznością jej dłonie. W tej chwili nadszedł Jerzy Brochwicz, patrzący z niesmakiem na ten flirt narzeczonej. - Jurku, pan Van Togen odjeżdża dziś w nocy na Jawę! - przemówiła do niego Edda. Mężczyźni w milczeniu podali sobie ręce. Nie żywili nigdy entuzjazmu dla siebie. - Życzę państwu wiele szczęścia - sypnął im z goryczą na pożegnanie. Odszedł, nie rzucając nawet napiwku małemu boyowi w białym fraczku, otwierającemu drzwi. - Jerzy, tutaj zanadto duszno, chodźmy nad morze. Chciałabym z tobą pomówić. Jurek szedł jak na gilotynę. Przypuszczał nowe śledztwo, indagacje i sceny. Gdzie właściwie jest Benita Rizzo? Zniknęła bez śladu. Od chwili, gdy przed Kolombo wyciągnął ją z wody, po prostu przepadła. Nie chciała mu okazywać wdzięczności. Rozumiał to doskonale. Czemu to najwznioślejsze uczucie wywołuje posmak upokorzenia i bunt przeciwko dobroczyńcy? Więc jednak Benita Rizzo z mało szlachetnego jest kruszcu, skoro poniża ją wdzięczność! Mario i Nino już drugi dzień szukają dziewczynki, bez rezultatu. Przetrząsnęli hotele, zwiedzili wszystkie parki i ogrody, byli w świątyni, w bungalowach pod miastem, a nawet w willi gubernatora. Nie pomyśleli, by szukać jej w małych chatkach, krytych słomą, nad Kelani. Jerzego denerwowało to nieustannie. Nino, serdecznie przywiązany do przyjaciółki, martwił się głęBoko. Ale najwięcej bolał Mario. Zdecydował, że w Kolombo postawi kwestię jasno. Oświadczy się dziewczynce i poprosi o jej rękę. Porywał go romantyzm tej przygody, którą zresztą można zawsze zlikwidować, jeśli młodziutka Tita nie dorosła do wysokości zadania i nie potrafi być muzą tak wspaniałego artysty. Najważniejsze, że zadziwi wszystkich swym wyborem. To było głównym motorem zamiarów Maria. Zadziwić cały świat taką żoną! Wiedział, że matka i siostra nie będą zachwycone takim obrotem sprawy. Wierzył, że gdy bliżej poznają Titę, zmienią o niej zdanie. W tym wszystkim najmniej miejsca zajmowało uczucie dla Benity. Ale Mario był tak piękny, tak w każdym celu wytworny i czarujący, że nie myślał, by którakolwiek dziewczyna była nieszczęśliwa w cieniu takiego, jak on człowieka. Już samo to, że on, Mario Valentino, zniża się do zwykłej kobiety, było taką łaską z jego strony, że nic nie mogło przeciwważyć. Ale Tity Rizzo nie było! Edda z Jerzym usiedli na tarasie hotelowym, tuż nad brzegiem morza. Blask błękitnej wody był wprost oślepiający. Edda nasunęła na oczy wielki kapelusz, a Jerzy włożył czarne okulary. - Jurku - zaczęła łagodnie ujmując jego rękę. - Jurku, nie kocham cię już i wiem, że ty również kochać mnie przestałeś. Brochwicz drgnął. Och, byle nie na ten temat. Wolałby skoczyć w ocean i nie wypłynąć więcej. Znów trzeba wysłuchać jęków i słusznych skarg Eddy Valentino. - I dlatego - ciągnęła drżącym głosem, nie mogąc mimo wszystko opanować wzruszenia - dlatego zwracam ci twoje słowo. - Ależ Eddo - zerwał się zdumiony - nie rozumiem tego wszystkiego. - Jasność i prostota moich słów powinna cię przekonać. Nie chcę być twoją żoną, rozumiesz? Nie zawsze małżeństwo musi być ostatecznym szczęściem dla kobiety. Stokroć wolę wolność i samodzielną pracę niż zależność od rozgoryczonego męża, tolerującego mnie jedynie przez rycerskość raz danego słowa! Jerzy nie mógł ochłonąć ze zdumienia. Czy to ta sama kobieta, czyniąca mu sceny zazdrości w Port_Saidzie, kurczowo czepiająca się uciekającej miłości? Przecież to był człowiek - pełnowartościowa kobieta, rozbudzona w leniwym ciele koteczki. I nagle Jerzy pobiegł ironiczną myślą do uwielbianego Maria. Siostra była zawsze uważana za niższy gatunek brata! Oboje sprawili mu niespodziankę. Wspomnienie tamtego wywołało w Jerzym piekący ból. Przecież Maria kochał od dzieciństwa tkliwie i bezkrytycznie. Ale poznał go dopiero teraz, gdy stanęła między nimi dziewczyna. I Eddę poznał zaledwie przed chwilą. Ale to nic dziwnego. Ona przecież od kilkunastu dni dopiero zaczęła być sobą. Właściwie Jerzy kochał niegdyś tę właśnie Eddę, jaką przeczuwał pod powłoką lenistwa i ociężałości. Właśnie tej dziewczyny bronił w przeddzień wyjazdu w małej chatce Nina. Porównanie z Benitą Rizzo zgasiło tamten sentyment. A teraz znów rozczarowanie! Kiedy pewien był, że Edda to próżna, powierzchowna kobieta, bez mózgu i zdolności kochania, a Benita - ideał dziewczęcia pełnego poświęcenia i odwagi - dziewczęta zmieniają rolę. Tita pobiegła na lep złotka od orzechów, pięknego Maria, a Edda umiała zrezygnować z własnej ambicji, by przyjacielowi dzieciństwa ułatwić życie. Tak, lecz czy on sam od początku nie nastawił nieodpowiednio swego stosunku do córki kapitana Rizzo? Przecież nieustannie smagał ją ironią i przypiekał dotkliwymi drwinami. To nie mogło kultywować w jej sercu uczucia dla niego. Mario, to inna sprawa. On sprawił, że Benita została na okręcie. Pierwszy Valentino okazał jej zrozumienie i gorące zainteresowanie. A że w dodatku umiał być taki czarujący... Jeszcze jedna kwestia bolała Brochwicza i gwałtownie nacierała na wyczuloną ambicję. Jego matka wszystko zawdzięczała pani Rosicie! Za to Jerzy stał się ich własnością, rzeczą, przedmiotem, którym mogli rozporządzać. Wprawdzie Halszka zasypywała całą rodzinę Valentinów już od lat klejnotami i prezentami... Czyż Jerzy musi się zaprzedać już do końca życia? Edda niespokojnie śledziła myśli, gromadzące się w zmarszczkach jego czoła. Nigdy nie kochała go gwałtownie, ale była do niego serdecznie przywiązana. Dopiero pokojówka Lily otworzyła jej szeroko oczy na daleki świat, wyłamujący się z kruchych ram powierzchownej ambicji. Wydobyła z niej chęć do studiów uniwersyteckich. Choć propozycja jej była w tej chwili nierealna, prosiła, by pojechały razem do Polski. Będą wspólnie mieszkać i razem poznawać życie. Dwójka dziewcząt w walce ze światem świetnie uczy się bytowania ludzkiego. - No cóż, Jureczku, czy chcesz być moim przyjacielem odchodząc, czy wrogiem poślubiając mnie? - Eddo, zrobię wszystko, czego pragniesz. Wiedz, że dobry, prawdziwy przyjaciel to latarnia morska na posępnym morzu życia. Ujął ją pod ramię i zbiegli z tarasu. Przechodzili palmowymi alejami gwarząc ze śmiechem i prostotą, jak nigdy dotychczas. Jakie to niepojęte! Ta chwila w Kolombo była jedną z najmilszych chwil w życiu Eddy Valentino. - Jureczku - prosiła dziecinnie głaszcząc jego szeroką rękę - teraz, gdy wszystko odpowiednio postawiłam, musisz mi coś wyznać. Kim była owa piękna dziewczyna w Port_Saidzie i Bombaju? Jerzy drgnął. Było mu niewysłowienie przykro odmawiać jej czegokolwiek w takiej chwili. - Ależ... kochanie... - zaczął jąkająco i zamilkł zakłopotany. - Jurku, powiedziałeś przed chwilą, że uczynisz wszystko, czego pragnę i już cofasz swe przyrzeczenie! A ja niczego więcej w tej chwili nie chcę!... Nie mów, że to kuzynka Nina, a jeśli tak, to jakim cudem odnaleźliście ją w Bombaju, skoro pożegnaliście się w Port_Saidzie? - Eddo, nie możesz pojąć, jak trudno odmówić mi twojej prośbie. Ale wiąże mnie słowo honoru... A tajemnica nie jest moją własnością i nie wolno mi nią rozporządzać. Edda wiedziała, że Jerzy już nic więcej nie powie. Czuła rozgoryczenie i zawód. Przecież ta ciekawość przyspieszała ostateczne zerwanie jej z narzeczonym. Pasjonująca ciekawość, trawiąca jej nerwy od tylu dni. - Przynajmniej w Kolombo nie prześladuje mnie ta dziewczyna - myślała z goryczą. Wyszli teraz z Jerzym na ulicę. Niebo było soczyście lazurowe, a na jego tle kwiaty barwiły się rajskimi kolorami. Kolibry wyśpiewywały na gałązkach drzew. Nagle!... Edda Valentino pomyślała, że chyba zmysły odmawiają jej posłuszeństwa. Po drugiej stronie ulicy, między wysmukłym Mariem a krępym Ninem, szła wiotka dziewczyna kołysząc lekko biodrami. Miała na sobie białą suknię z wielkimi niebieskimi guzikami. Edda ze zdumieniem spostrzegła, że żadnego z nich nie brakowało. Rozdział XVIII Szczęście w miłości Poprzedniego dnia Nino i Mario bezowocnie szukali Benity Rizzo. - Och, Nino! Ogarnia mnie przerażenie na myśl, iż Tita, wpadając w morze, rozbiła głowę i leży teraz w porcie chora i cierpiąca. - Nie, Mario, takich rzeczy nie można stawiać na poziomie możliwości. To byłoby straszne! - jęknął Nino. - Wszystkiemu winien Jerzy - żachnął się Mario. - Gdyby pozwolił mnie pierwszemu skoczyć w morze, na pewno cała sprawa wyglądałaby teraz inaczej. Nino nie odpowiedział. Obaj byli przyjaciółmi i z goryczą myślał, że "coś się popsuło w państwie duńskim". Siedzieli na tarasie hotelowym w białych kolonialnych frakach. Nino sprawił sobie taki strój, chcąc mieć wstęp do hoteli i restauracji. Palacz Torta, widząc syna tak ubranego, był dumny ze swego jedynaka. Tego rodzaju strój kreował Nina na prawdziwego dżentelmena w oczach poczciwego palacza. Nawet Edda wybuchnęła podziwem na widok swego przyjaciela. Stanowczo Nino był najmilszy z jej towarzyszy. O, gdyby nie ta ukrywana dziewczyna w jego kajucie! Teraz panna Valentino pobiegła na zakupy w bazarach. Dwaj przyjaciele popijali wonną, gęstą kawę, przyrządzoną na sposób turecki. - Wiesz, Mario, bardzo jest gorąco. Śnię na jawie o kąpieli - westchnął Nino. - Doskonała myśl. Ale dziś jest już za późno. Zrzucanie fraków dla kostiumów kąpielowych to rzecz niezupełnie prosta, skoro zmęczenie obezwładniło nas. Jutro natomiast wstaniemy o świcie. Od razu włożymy stroje kąpielowe. Pojedziemy rikszą do wody. - Lecz przyznaję się otwarcie - odparł Nino - że mam dość morskiego chlapania. Z najwyższą przyjemnością zanurzyłbym się w rzece Kelani. - Wyśmienicie! Wstaniemy razem ze wschodem słońca. Wyobrażam sobie, że ta pora na Cejlonie musi być fantastycznie piękna. Muzyka na tarasie hotelowym grała rozmarzająco. Mario przymknął oczy i myślał o Bombaju. Naprawdę zatęsknił do Benity Rizzo, tak czarującej i ponętnej na dancingu w Tadż_Mahal. Sypnął na swą głowę garść wyrzutów, że na okręcie zupełnie zaniedbał dziewczynkę. Ale przecież to tylko dla jej dobra. Bał się ją zdemaskować. Lecz ona powinna wiedzieć, że uczucia Maria nie zmieniły oblicza od chwili, gdy usta jego dotknęły jej delikatnych, jak kwiat glicynii ust. W tej chwili podeszła ku nim stewardesa Lily. Wyglądała bardzo szykownie w białej sukience i niebieskiej pasterce z różową wstążką. - Pani Valentino prosi, by panowie zechcieli przyjść do niej za chwilę. Jest cierpiąca i leży na tarasie swojego pokoju. - Dobrze - powiedział z roztargnieniem Mario. Dziewczyna stała chwilę mając śmieszną nadzieję, że może poproszą ją, by z nimi usiadła. Ale Mario nie myślał wcale o wiotkiej postaci pokojówki okrętowej. Na tarasie kilka pięknych Angielek wabiło go przymilnym uśmiechem. Amerykanki usiłowały zagadnąć do ślicznego chłopca. Jakaś milionerka holenderska proponowała mu przejażdżkę samochodem w fascynującą dżunglę. Miała własny bungalow w pobliżu KOlombo. Ale Mario był za leniwy, by z tego korzystać. Ten upał, gorący, jak powietrze w oranżerii, rozstrajał mu zupełnie nerwy. Subtelna buzia Lily pociemniała. Do rozpaczy doprowadzały ją ciągłe zmiany w usposobieniu Maria. Gdy traciła nadzieję i chciała uciec od własnego uczucia, on łaskawie wyciągał dłoń, by oplątać ją z powrotem swym czarem. Był mistrzem w takiej zabawie kotka z myszką. A że myszka okrętowa cierpi, nie przyszło mu na myśl wcale. I Lily, dzielna, nieustraszona dziewczyna, walcząca zaciekle z życiem, straciła równowagę. - Jaką mam odpowiedź zanieść pani Valentino - zapytała, łykając łzy jak słony groch. Gorące oczy paliły, serce biło. - Ach, droga panno Lily - podniósł na nią cięższe od aksamitu spojrzenie. - Ach, miła panieneczko, po co utrudniać sobie i nam życie w tak upalny wieczór. Niech pani powie, że oszaleliśmy i jedyną naszą przyjemnością jest gryzienie bliźnich. Zresztą, co tylko pani zechce, byle nie ruszać nas z miejsca. Gdyby tak można tu stać i patrzeć w te okropne oczy, tak gorące i pełne zdrady jak tropikalna noc! - Panno Lily - zapytał nagle Nino - czy pani przypadkiem nie wie, jaki wiatr zwiał naszego lift boya? Mam dla niego pilne zlecenie od kapitana. Nie mam tak plastycznej wyobraźni, by odgadnąć, gdzie ten smarkacz przebywa. - Niestety, nie jest mi znane miejsce pobytu chłopca - westchnęła Lily, rada, że bodaj parę chwil zatrzyma się przy stoliku obu mężczyzn. Upokarzało ją to, że stała, gdy oni siedzieli, ale była przecież wciąż jedynie stewardesą okrętową. - Wiem, że łączyła go na statku przyjaźń z kolorowymi. Mam wrażenie, iż należałoby go szukać w dzielnicy tubylczej. - Doskonale, trafiła pani w sedno sprawy - zawołał Nino. - Wybrzeże rzeki Kelani, dokąd wybieramy się, skupia najbiedniejsze rodziny tamilskie. To idea! Tam należy szukać naszego chłopca. - Jutro mam od świtu wolne. Jeśliby panowie pragnęli pomocy, to z największą radością służę moją osobą. Sądzę, że we troje prędzej odnajdziemy małego zbiega. - Nie, nie, nie! - wykrzyknął Mario tak gwałtownie, że Lily zbladła pod warstwą pudru. Nie chciał, by spotkała Benitę. Cała sprawa mogła przybrać fatalne konsekwencje. - W takim razie mogę już odejść! Nikt jej nie zatrzymywał. Szła przed siebie palmową aleją szerokiej ulicy. Smutek zalewał jej oczy szarym płynem. Obcasy stukały tak głośno, że dźwięk ich wbijał się w jej mózg. Właściwie nie myślała, tylko czuła. Prześliczne ogrody, strzyżone trawniki i wodospady kwiatów nie odbijały swych obrazów w jej źrenicach. - Byle tylko przywyknąć do pierwszej chwili. Żeby móc przeżyć pierwszą godzinę - powtarzała sobie. Wiedziała, że to już koniec. Że nigdy już nie będzie miała sił walczyć o Maria. Coś załamało się w niej nieodwołalnie. Znienacka zapadła noc, a olbrzymi księżyc błyszczał imponująco. Lily usiadła nad brzegiem morza. Najsmutniejszą chwilą w życiu jest ta, gdy nikt nas nie czeka i nikt nie pragnie naszej obecności... I w tej chwili życie zadrwiło z niej. Nie wiadomo jakim sposobem, w chwili największej depresji Lily, wyrosła przed nią wysmukła sylwetka Maria. Chłopiec odczuł w jej głosie ból. Był przecież bardzo muzykalny. Nie lubił, by przez niego cierpiano. To nie pochlebiało mu. Chciał być piękny i hojny. To tak niewiele kosztuje! - Lily, mam dla pani drobnostkę - powiedział podchodząc do nieszczęśliwej dziewczyny. - Oto pęk amuletów. Ta wiązanka śmiesznych, purpurowych serduszek przynosi szczęście w miłości. Stał przed nią zdobywczo piękny i aksamitnie ujmujący. Przecież to powinno ją wzruszyć, że w taką upalną noc biegł za zwyczajną stewardesą, by sprawić jej przyjemność. Tak przynajmniej myślał on. Jak to miło być wielkim w drobiazgach życia. I schodzić dobrowolnie z koturnów do małej, nic nie znaczącej pokojówki. Ale stewardesa Lily nie oceniła tego. Kobiety w ogóle nie potrafią wznieść się na wyżyny duszy artysty, kierowanego w każdej chwili innym nastrojem, fantazją lub odmiennym pragnieniem. Przecież to przywileje twórców. Gdyby postępowali tak jak wszyscy inni ludzie, to byliby ludźmi, a nie geniuszami. Tak przynajmniej myślał on sam i miło mu było, że jest taki niecodzienny. Ale stewardesa Lily nie umiała się wczuć w artystyczną duszę Maria. Trzymała w dłoni wianuszek szkarłatnych serc i wybuchnęła gorzkim śmiechem. Mario poczuł niesmak. W tej chwili obok nich zadudniła bosymi stopami grubokoścista Tamilka, niosąca na plecach czarnego synka. Lily skinęła ręką i w rozchylone brunatne dłonie rzuciła pęk amuletów, otrzymanych przed chwilą od Maria. Tamilka z okrzykiem radości pochwyciła błyskotki i zawiesiła na szyjce dziecka, by miało szczęście w miłości. Świt ogarnął pożarem całą wyspę. W krwawych reflektorach płonęły drzewa i krzewy. Powoli bladły przechodząc gamą wszystkie kolory złote, rdzawe i różowe. Nino i Mario zerwali się już przed świtem i z tarasu hotelowego chłonęli ten niezwykły obraz. Uśmiechnięci i pogodni wyszli na ulicę w poszukiwaniu rikszy. Skinęli na pół nagiego Tamila i pomknęli z nim nad rzekę Kelani. Miasto budziło się do życia. Przekupnie, drobni handlarze i pisarze pokątni, tkwili już na swych posterunkach. Tamilki roznosiły bieliznę i owoce w wielkich koszach na głowie. Tylko europejskie hotele spały zasłaniając oczy moskitierami i żaluzjami. Nad rzeką zrzucili białe ubrania i w kostiumach kąpielowych zanurzyli się w wodzie. Nino pływał wszystkimi stylami, pluskał się jak żaba lub bił o fale rękami niczym młody psiak. - Szkoda, Mario, że nie byłeś nigdy świadkiem naszych zawodów pływackich na Sycylii. Benita była zawsze moim najgroźniejszym przeciwnikiem. Nie mogę zrozumieć co się stało, że wpadając w morze nie wypłynęła natychmiast. Obawiam się, że musiała uderzyć się o coś głową i na chwilę straciła przytomność. Dobrze Jurek uczynił idąc jej w tej chwili z pomocą. Mario skrzywił się niechętnie. Już samo połączenie Tity z imieniem Jurka sprawiało mu delikatną przykrość. Pluskali się beztrosko, ochlapywali wodą, jak dzieciaki i postanowili przepłynąć na drugi brzeg, by z bliska ujrzeć malownicze domki, kryte słomianą strzechą. Nino pływał doskonalej od Maria i mniej się męczył. Gdy podpłynęli pod domki tubylców, ze zdumieniem spostrzegli, że były zupełnie puste. Wszyscy dorośli już wyruszyli do pracy, jedynie kilka kobiet prało w rzece bieliznę. Nagle stadko czekoladowych dzieci przyfrunęło ze świergotem i wskakiwało w wodę. Ale widok białych, tak niespodziewanie kąpiących się w ich rzece, spłoszył mniej odważnych malców. Bały się tych obcych twarzy sądząc, że przyszły w złych zamiarach. Kiedy Nino z Mariem wyskoczyli na brzeg, dzieci wybuchnęły głośną wrzawą. Kostiumy kąpielowe obu młodzieńców doprowadziły gromadkę do utraty przytomności ze śmiechu. Matki piorące bieliznę, poczęły nawoływać swoje brunatne pociechy. Te rozbiegły się gwałtownie kryjąc w łódkach i domkach. Ale obserwowały bacznie obcych przybyszów, zaciekawione ich zachowaniem. Nino i Mario chętnie zjedliby trochę owoców, ale tamilskie kobiety nie zrozumiały ich gestów. Zresztą nie miały niczego na sprzedaż. Wskoczyli w przywiązaną do brzegu łódź i przypatrywali się ciekawie otoczeniu. W tej chwili ukazała się wysmukła postać dziewczęca, w niczym nie przypominająca wulgarnych Tamilek. Biała szata spływała z jej ramion aż do stóp. Na głowie dźwigała wielki kosz z trudem utrzymując równowagę. Przypuszczali, że to któraś z Syngalezek, sądząc po wiotkości i wytworności ruchów. Ale gdy zbliżała się do rzeki, ujrzeli, że ciało dziewczyny było białe, przyzłocone z lekka tropikalnym słońcem. Dziewczyna śpiewała jasnym, dźwięcznym głosem piosenkę w nieznanym języku. Mario ciekawie łowił te dźwięki i nagle zrozumiał. Ta dziewczyna śpiewała polską piosenkę, jaką niejednokrotnie nucił Jerzy Brochwicz. To była kołysanka. - Benita! - wykrzyknął ze zdumieniem, zanim jeszcze mógł zobaczyć jej twarz. Zerwał się z łodzi chcąc pobiec do dziewczynki. Ale Nino, umiejący czytać w cudzych pragnieniach, wstrzymał go. - Poczekajmy tu, Mario. Czuję, że Benita nie byłaby zachwycona naszą obecnością. Widocznie przebywanie z tymi ludźmi ma dla niej specjalny urok. Po co psuć jej nastrój? Przysiedli w łodzi i obserwowali z zaciekawieniem scenę, rozgrywającą się na tym egzotycznym tle, w niezwykłych dekoracjach. Gdy tylko zamigotała w słońcu biała szata dziewczynki, wszystkie poukrywane dzieciaki wyskoczyły z wrzaskiem i chwyciły fałdy miękkiej tkaniny. Dzieci czepiały się rąk Benity, wieszały na jej szyi i obejmowały kolana. Tita ze śmiechem rozpędzała to grono w obawie utraty równowagi i runięcia na ziemię wraz z koszem. Zdjęła go powoli z głowy i postawiła na trawie. Pierwszy raz dokonała tej sztuki i była z siebie niezwykle dumna. Teraz sama poczęła nawoływać dzieci ich zabawnymi imionami. Pokraczne figurki koziołkowały przed nią, rozkładały swe ciałka na ziemi, by zrywając się z dzikimi okrzykami wskakiwać w rzekę. - Cóż za komiczne potworki - zaśmiał się Mario. Benita pochylona nad koszem zagłębiła w nim ręce. Wyjmowała podarki przyniesione z miasta. Brunatne kluseczki, z wielkimi białkami oczu otoczyły ją zwartym kołem i otwierały buzie z zachwytu. Takie czarne rybki, chcące pochwycić srebrne muszki. Każde otrzymało jakąś niezwykłą zabawkę. Rzeka Kelani, stara jak świat, pamiętająca Adama i Ewę, nie widziała chyba nigdy jeszcze takich darów. Głos trąbek i bębenków rozległ się nagle wokoło wesołymi dźwiękami. Kilkoro dzieci otrzymało czerwone piłki. Sądziły, że to jakieś nieznane owoce i usiłowały je ugryźć. Dopiero Benita pokazała im przeznaczenie purpurowych baloników z gumy, rzucając nimi do wesołej gromadki. Czarne dziewczynki obdarowane błyszczącymi paciorkami, wykrzykiwały z radości aż do zachrypnięcia. Małe wiatraczki furkotały w dłoniach dzieci, pozytywki grały wiedeńskie walce. Nad cichą starą rzeką podniósł się rozbawiony wrzask. W czarodziejskim koszu znalazły się również małe laleczki o białych buziach i włosach z lnu. Te wzbudzały największy entuzjazm. Czekoladowe dziewczynki przykładały główki lalek do włosów Benity klaszcząc w dłonie z zachwytu. Lalki miały oczy błękitne, malowane taką samą farbką jak tęczówki białej dziewczyny. Te wszystkie wspaniałe dary kosztowały Titę zaledwie grosze, a radości przyniosły z sobą nad rzekę za miliony. Biedny Van Togen! Czy posiadając swe wspaniałe brylanty choć raz w życiu był tak szczęśliwy jak tamilska dziewczynka tuląca do serca pstre paciorki? Cóż za śmieszna względność wartości świata! Starsze dzieci dosiadły zwierząt z gumy i puściły się z nimi w rzekę. Wszystkie zapomniały o dwóch białych, ukrytych w łodzi. Kilka kobiet kończących pranie bielizny, podeszło do Benity. I one były na równi z dziećmi zdumione i szczęśliwe. Niezwykła dziewczynka ta córka włoskiego kapitana okrętu! Zamiast mieszkać w najwspanialszym hotelu, na którego drzwiach napisano: kolorowym wstęp wzbroniony, ona przychodzi tutaj, by uszczęśliwić czarne dzieci. Szkoda, że nie można z nią porozmawiać. Tak dużo chciałyby tej niezwykłej dziewczynie opowiedzieć. Zasięgnąć rady w sprawach życia, pożalić się i popłakać nad smutnym losem czarnej kobiety Wschodu. Benita niklowym gwizdkiem zwołuje rozproszone stadko dzieci. Bierze je za ręce i robi z nich zabawne, brunatne koło. Wznosi się wśród nich wysmukła, biała i niezwykła. Dzieci rozumieją sens zabawy znakomicie. Jak wszystkie dzieci na całym świecie. Benita uczy je prymitywnych zabaw: w kotka i myszkę, chowanego i wiele innych. Malcy porywają jej myśli, stosują się do każdego gestu i nakazu. Mały Tamil wdrapał się na jej plecy poganiając jak osiołka. Dziewczyna podskakuje z nim zabawnie, a czarne koło klaszcze w dłonie. Zabawa doszła do punktu kulminacyjnego. Jedne dzieci krzyczą, drugie biją w bębenki, inne grają przeraźliwie na nowych trąbkach pokrzykując bez związku. Czasem największe szczęście świata to możność wykrzyczenia się do dna duszy. Biedny Mario cierpi w tym wrzasku. Nie może pojąć, że Benitę to właśnie zachwyca. Nie pytając Nina o radę, wyskakuje znienacka z łodzi i podbiega ku zdumionej dziewczynce. Krzyk, wrzask i hałas milkną w jednej sekundzie, zdmuchnięte z powierzchni ziemi. Dzieci zastygają w czekoladowe posążki. Boją się ruszyć, a zabawki wypadają im z rąk. Ten podły biały zabierze im na pewno jasnowłosą lalkę, tak pięknie bawiącą się z nimi od kilku dni. - Benitko! Szukamy cię od chwili zawinięcia do Kolombo. Umieraliśmy z trwogi i przerażenia na myśl, co się z tobą dzieje! - wykrzyknął Mario z emfazą. Tita głaszcze wełniste główki dzieci. Spuszcza oczy i czuje dławiący ból, co rozpętał się gwałtownie w jej sercu. Wie, że odejdzie z Mariem i Ninem. Musi zostawić te czarne serca, otaczające ją wdzięcznym wianuszkiem. Zasmucić te szczęśliwe oczy i odejść, sama nie wie dlaczego. - Nie cieszysz się, Benitko, naszym widokiem? - smuci się ślicznie Mario. - Właściwie sama nie wiem! - odpowiada szczerze - tak mi tu było dobrze. Siada nad rzeką, a Nino z Mariem rozciągają się przy niej na ziemi. Czarne dzieci z daleka oczekują wyroku tej rozmowy. - Gdzie jest Jurek? - pyta dziewczynka tępym głosem. Samą dziwi obce jego brzmienie. - Jerzy został oczywiście z Eddą! - odpowiada swobodnie Mario. Ostatni odblask radości gaśnie w oczach Benity. - Benitko - mówi Mario bawiąc się palcami dziewczynki - twoja kryjówka wśród tych czarnych Tamilów, pozbawiona jest najzupełniej sensu. Nasyciłaś już swój głód wrażeń i europejskiej ciekawości. - Nie, nie! - krzyczy Tita pod smagnięciem tych słów - to nie jest żadna bezduszna ciekawość turysty. To prosty dług serca, który pragnę spłacać zawsze i wszędzie wobec biednych i pogardzanych. - O, jak to pięknie mieć siedemnastą wiosnę życia. Każda utopia zdaje się prawdą i obowiązkiem świata. Każda mrzonka dziecinnej duszyczki celem i istotą życia. - Ach, Mario! Każdemu wolno tak mówić, tylko nie panu. Właśnie poeci i artyści powinni pozwalać światu na takie najpiękniejsze obłędy życia. - Kochanie, trudno zaprzeczać i twierdzić, skoro zupełnie świata nie znasz. - Gdyby nie moje mrzonki i utopie, nie siedziałabym tu dzisiaj. Nie miałabym okazji walczyć o swe prawa w stosunku do ojcowskich uczuć i na zawsze zamknęłabym sobie drogę do mojej drugiej ojczyzny, o której ani na chwilę nie przestanę marzyć. - Podziwiam twoją moc charakteru, siostrzyczko. Teraz jednak lepiej będzie wrócić do Kolombo, zamieszkać w porządnym hotelu, jak w Bombaju, i nabrać sił do dalszej drogi. - Najwięcej wypoczęłam właśnie tutaj. I czułam się daleko szczęśliwsza niż w hotelu Tadż_Mahal! - rzuciła mu ostentacyjnie. - O sycylijska siostrzyczko! Jesteś kapryśna i zmienna jak prawdziwa kobieta. Ale w tym leży cały twój wdzięk i urok niewieści. Jakiś mędrzec powiedział, iż prośby kobiety nie należy wysłuchać, natomiast trzeba spełniać wszystkie jej najbłahsze i bezsensowne kaprysy. Tita jest zła. Mario przyniósł z sobą oddech innego środowiska i innego stylu. A prawdziwą sztuką życia jest umieć utrzymać się w tej samej formie. Och, jak bardzo było jej żal opuszczać wybrzeże Kelani. Najchętniej płakałaby z żalu, ale to było tak dziecinne! Musiała powrócić na drugi brzeg życia. Przecież tam został ojciec i Jerzy. Jurek! Serce skuliło się jak przed bolesnym ciosem. Żeby przynajmniej Mario milczał. Zacny Nino nie bierze zupełnie udziału w dyskusji. Ale Mario stara się przekonać ją o konieczności powrotu. - Teraz, kochanie, gdy obdarzyłaś już wszystkich, możesz spokojnie odejść. Znam psychologię dziecka. Wzruszasz się, że te czarne pokraczki otaczają cię uwielbieniem i serdecznością. Jesteś dla nich taką samą zabawką jak te, które przyniosłaś o świcie w koszu. Ale za dwa, trzy dni znudziłabyś się im, równie prędko, jak twoje lalki i trąbki. Trudno, taka jest natura dziecka i nic jej nie zmieni. Żyje przelotnym nastrojem jak cejloński motyl. - To okrutne i niezgodne z prawdą! - wybucha w obronie swej gromadki Benita. - Tylko ten, kto nie ma pojęcia o duszy dziecka, może zarzucać mu powierzchowność i przelotność uczuć. Nigdy dorosły człowiek nie przywiązuje się tak silnie jak właśnie dziecko. A uczucia jego przetrwają niejednokrotnie całe życie. - Tak, czy inaczej, Benitko z obłąkanym sercem, wracaj lepiej z nami. Wszystko to ładne i niezwykłe, lecz na krótki czas! Cóż może cię łączyć z tymi nędzarzami! Przelotna litość jak westchnienie nad kopniętym psem? Tita przygryzła wargi. Nie czuła sił do polemizowania z Mariem. Ale każde jego słowo było podmuchem zimnego wiatru, strącającego kwiaty z kwitnącego drzewka. Jakże wiele stracił Mario od początku podróży. Przeminął już zachwyt z Port_Saidu i bezsensowne oczarowanie w Indiach. - Naturalnie, że wrócę z wami, skoro tego pragniecie. Jedna jest tylko trudność do pokonania. Nie mam co na siebie włożyć. Trudno przecież w tej wschodniej szacie pokazać się w europejskim hotelu lub na ulicy. - Tak, to słuszne! - skinął głową Mario. - W mundurku nie mogę paradować w tym upale. Zresztą zwracałabym uwagę pasażerów "Primavery". - Nie, nie! - wykrzyknął Mario - to już zupełnie wykluczone. - Wobec powyższych argumentów pozostaje tylko jedno rozwiązanie sprawy. Mogę włożyć moją białą suknię z Neapolu. Błękitny guzik od owej sukni zgubiłam na ulicy w Bombaju, a odnalazłam na pokładzie naszego statku. I jak nie przyklasnąć twierdzeniu, iż nie ma cudów w dzisiejszej epoce? - roześmiała się. - Doskonale! - zawołał znienacka, milczący dotąd Nino - dałem tę suknię do wyprania na okręcie i obecnie jest świeżutka i czysta. - Tak, ale sprawę skomplikuje fakt, że suknia znajduje się w tej chwili na pokładzie "Primavery". - Pojadę do portu i najwyżej za dwie godziny wrócę. - Nie lubił mówić, ale gdy trzeba było działać, energia przytłumiała nieśmiałość i potęgowała aktywność zacnego chłopaka. - Nino, jesteś naszą opatrznością! - zachwycał się Mario. Jemu samemu nie chciało się jechać teraz do portu, przeprawiać na pokład motorówką, szukać sukni i wracać w południowym upale nad rzekę. Nino, nie słuchając pochwał i podziękowań, rzucił się w fale, przepłynął na drugi brzeg, wciągnął ubranie i przywołał rikszę. Mario zaproponował Benicie przejażdżkę łodzią po rzece. Pomagała mu odwiązać łódkę i nie spojrzawszy nawet w stronę czarnych przyjaciół odpływała wolno. Dzieci z przestrachem patrzyły za odpływającymi. O, ten biały nie odda im ukochanej lalki. Patrzy na nią zachłannie jak one na swoje kolorowe zabawki. Benita wolała zniknąć im z oczu bez tkliwych scen pożegnania. Niech będzie dla nich białym snem, odpływającym w godzinie poranku. Czarni malcy żałowali, że nie ma ojców i braci w chatach. Oni na pewno nie daliby zabrać im białej przyjaciółki. Łódź wypełniona kwiatami i zielenią chwiała się łagodnie na falach rzeki. Benita ułożyła się na wonnym legowisku i patrzyła w niebo. - Płynąć, płynąć bez celu i myśli! - wzdycha. A Mario swoim czarującym głosem snuje najpiękniejsze opowiadania. Pojadą w okolice Kolombo. W dżunglę. Do Kanady. Tam odwiedzą przede wszystkim sławną świątynię Zęba Buddy. Pojadą pod płaszczem wodospadów drogami zakrwawionymi od żutego betelu. A potem będą jeździć na białych słoniach, wykąpanych w brunatnej rzece. Podążą do dziewiczej puszczy, by łowić najcudniejsze na świecie motyle. Łódź kołysze łagodnie. Tita patrzy w niebo. Wielką jest sugestia słowa. Głos Maria uspokaja dziewczynkę. Czuje się lekko i beztrosko. Melodia słowa zaciera powoli poprzednie zgrzyty i dysonanse. - Benitko, by uspokoić twe społeczne sumienie, pokażę ci w drodze śliczne ochronki, założone dla najbiedniejszych dzieci. Pod względem opieki i higieny nie ustępują europejskim. Tita śmieje się. Są już pogodzeni. Ale uczucie dla Jurka głośno domaga się swych praw. Nie może usnąć ani na chwilę w kołysanym na rzece sercu! Gdy wreszcie Nino powraca wesoły zwycięsko powiewając suknią, uszczęśliwiona jest, że wróci do miasta. Tylko smutno zrzucić białą miękką szatę, w której fałdach tuli się uśmiechnięte westchnienie. Nie chciała już wracać na tamten brzeg. Nie pożegna Tamila z okrętu. Musi tak samo nagle zniknąć, jak się pojawiła. Prędziutko włożyła swą sportową suknię, dokładnie zapinając wszystkie błękitne guziki. Upał rozpętał się potworny i nieubłagany. Poszli do parku Victoria, gdzie potrząsali drzewem, zachowującym w swych listkach krople deszczu. Sprawiało im to wielką przyjemność. Krople spływały po ich rozpalonych twarzach i przyjemnie odświeżały rozgrzaną skórę. Benitę nie opuszczała ani na chwilę myśl o Jerzym. Przeciwnie, na drugim brzegu rzeki sylwetka jego była dla niej coraz żywsza i plastyczniejsza. Titę ogarniało zmęczenie. Wstała przecież o świcie i obecnie omdlewała z gorąca. Ujęła Maria i Nina pod ręce. Było im bardzo wesoło, gdy szli tak beztrosko szeroką ulicą. Wyminęło ich kilku Syngalezów do złudzenia przypominających młode, piękne dziewczęta. Włosy upinali w kok nad karkiem i ozdabiali go szyldkretowym grzebieniem. Ticie podobał się ten zwyczaj. - Noszą takie grzebienie jak małe europejskie dziewczynki w epoce naszych babek! - zauważyła wesoło. Obejrzała się raz i drugi za tą ozdobą głowy i nagle uderzyła wprost o twarde gorące oczy, wpatrzone w nią nienawistnie. Tita zbladła. Naprzeciw niej kroczył uśmiechnięty Jerzy Brochwicz prowadząc pod ramię Eddę Valentino, chmurnie i okrutnie wbijającą wzrok w białą z wrażenia twarz Benity. Pierwszy raz panna Valentino spojrzała prosto w oczy dziewczynie z Port_Saidu i Bombaju. Edda wzdrygnęła się. Nieznajoma miała wielkie błękitne oczy, nie przypominające oczu południowych dziewcząt. Nieprzyjemnie dotknęło ją przypomnienie: takie niebieskie oczy ma tylko lift boy, powlekający paznokcie różowym lakierem. Ale faktów tych nie skojarzyła w żadną pewność! Rozdział XIX Tragiczna noc na "Primaverze" Znaki na morzu i niebie, poprzedzające tragiczną noc na "Primaverze", niczym nie zdradzały mającego nastąpić popłochu. Dzień śmiał się rozkosznie szafirowym akordem fal. Na błękitnych grzbietach pląsały latające ryby i delfiny ku uciesze gromadki dzieci, rzucających im bułki w wodę. Statek sunął Oceanem Indyjskim prosto na Aden. Wszystkie pokłady przepajał niefrasobliwy humor. "Primaverą" wracano z Jawy, Borneo i Cejlonu. Biali podróżni, stęsknieni za Europą, nie mogli doczekać się końca ledwie rozpoczętej podróży. Holenderki i Angielki opowiadały niezliczoną ilość razy swym dzieciom o cudach, czekających je w ojczyźnie. Wszyscy liczyli dni, godziny i chwile, dzielące ich od upragnionego celu. Tylko Chińczyk Li siedział samotnie, czyszcząc stos butów. Murzynek Niko pozostał w Kolombo, zaangażowany do sortowni herbaty. Boy Benito trwał na swym posterunku przy windzie. Z rozczuleniem wspominał Tamila znad Kelani. Czarny chłopak w ostatniej chwili przypłynął kutrem rybackim na pokład "Primavery", by wręczyć dziewczynce w mundurku windziarza ananasowe paluszki dam. Edda Valentino rozmawiała z matką. Wtajemniczyła ją w swe plany. Nieugięta postawa dziewczyny wobec przyszłości zaimponowała matce. - Będę studiowała w Polsce razem z Lily - oznajmiła Edda tonem nie dopuszczającym sprzeciwu czy dyskusji. Pani Valentino wzruszyła ramionami. - Dzisiejsze dziewczęta wiedzą, czego chcą! - odrzekła. - Sama zatem kieruj swym losem, córeczko! Żal jej było Jerzego Brochwicza, do którego przywiązała się od wielu lat, ale skoro Edda nie widzi szczęścia w tym związku to lepiej, że prędko zlikwidowała cały niepotrzebny bagaż sentymentów. - Ach, gdybym i ja miała siłę podobnie postąpić! - westchnęła. Jerzy tymczasem podszedł do zamyślonego Nina. - Czy mógłbyś poświęcić mi nieco czasu? Pracujesz w kotłowni i masz doświadczenie, potrzebne do moich wykresów. - Z największą radością służę ci każdą wolną chwilą - ucieszył się Nino. Oddanie przyjacielowi przysługi było dlań celem życia. Rozmawiali niedaleko kotłowni przypatrując się pracy marynarzy. Wszyscy podśpiewywali, zadowoleni z wypoczynku w Kolombo. Cieszył ich również powrót do kraju. Obaj młodzieńcy przeszli korytarz podchodząc do windy. Benita z uśmiechem zasalutowała im, przykładając dwa palce do małej czapeczki boya. Jurek pozdrowił ją uprzejmie lecz zdawkowo. Od dancingu w Bombaju nie zmienił chłodnego tonu w odnoszeniu się do dziewczynki. Jego obojętny głos sprawiał jej za każdym razem dużą przykrość. Nino serdecznie potrząsnął dłonią Tity. Tego dnia nie widzieli się jeszcze. Obaj młodzieńcy wysiedli na najwyższym pokładzie, kierując swe kroki do kajuty Jerzego. Schylili głowy nad obliczeniami, wykresami i rysunkami. Jerzy objaśniał istotę ulepszenia, a Nino dorzucał swe trafne uwagi. Rozpaleni, dyskutowali coraz namiętniej, nie spostrzegając, że godziny biegną zawrotnym galopem, poganiając zapadający na morzu zmrok. Jurek przekręcił taster i zapalił światło. Nino spojrzał na zegarek. - Ooo! - zawołał zdumiony - już taka późna pora, a nie było jeszcze gongu na kolację. - Rzeczywiście! - ocknął się Jurek - cóż to dzisiaj tak wszystko jest spóźnione? - Zaczekajmy jeszcze chwilę - mówił Nino - to śmieszne, abyśmy pierwsi biegli do jadalni. Obaj młodzieńcy, pochłonięci swą pracą, nie słyszeli zupełnie tupotu nóg, uciekających z górnych pokładów. Okrzyki i nawoływania tłumił szum oceanu, płynący do kabiny okrągłym okienkiem. - Jestem wściekle głodny i nie myślę dłużej czekać - zirytował się Jurek. Wyszli na pokład. Morze było nad wyraz spokojne. Okręt sunął w upiornej ciszy wieczoru. - Cóż tak wszystkich zmiotło z pokładu? - wołał zdumiony NIno - zaledwie załoga snuje się z daleka. - Niesłychane! - wzruszył ramionami Jerzy - zupełnie jakby cyklon zwiał wszystkich z powierzchni statku. Śmiejąc się i drwiąc z własnego, nieprzyjemnego uczucia, weszli do jadalni. Sala była ciemna i pusta. - Do stu diabłów! - ryknął Jerzy - niczego nie rozumiem! - Zaświecili wielki żyrandol i usiedli przy stoliku. Na próżno dzwonili łyżeczkami w talerzyki. Ani jeden steward nie przybiegł na ich wołanie. - To wszystko jest z jakiegoś koszmarnego snu. Słuchaj, Nino. Może to pomyłka, a my jesteśmy zamiast na "Primaverze", na sławnym okręcie "Widmo", błądzącym po oceanach. Nino napełnił szklaneczkę czerwonym winem i jednym haustem wciągnął w siebie przyjemny napój. - Denerwuje mnie ta cisza, której nie mogę zrozumieć! - krzyczał Jerzy. On również napił się wina i wycisnął sok z pomarańczy do szklanki. - Wiesz, pójdźmy do windy. Może Benita powie nam, co to znaczy. Bo przecież nie uwierzę, że wszystko to okazało się jedynie splotem przypadków, niczym z sobą nie związanych. Wyszli z jadalni na opustoszały korytarz. Ani jednego pasażera! Gdzieś przepadła gromadka angielskich i holenderskich dzieci. Zginęła w niepojętym kręgu rodzina Valentinów. Rozpłynęli się znajomi z Kolombo. - Jurku! - wykrzyknął Nino - Benity nie ma na posterunku. - Piekielny nastrój! - zżymał się Brochwicz. Aż dreszcze przebiegły mu po czole. Dawno już nie czuł się tak dziwnie zdenerwowany. - Gdzie znowu zniknęła Tita? - biadał Nino nad niepojętą sprawą. Była przecież pora urzędowania młodego lift boya w szklanej klatce. Poniosło go nie wiadomo gdzie właśnie w takiej chwili. Nagle jakiś cień zamigotał żółtą twarzą obok nich. Przyskoczyli obaj do skradającego się trwożnie Chińczyka Li. Ten odskoczył jak oparzony i pomknął przed siebie stukając gołymi piętami w deski pokładu. Głuchy łomot jego bosych nóg sprawiał złowieszcze wrażenie. Jurek i Nino dopędzili chłopca, chwytając go za ręce. - Nie zbliżajcie się do mnie! Nie dotykajcie mnie! - ryczał Chińczyk i w bezsilnym szamotaniu wyrywał długie, chude ręce obu młodzieńcom. - Mów natychmiast, co to wszystko znaczy, albo rzucę cię w morze jak zdechłego szczura! - ryknął Jerzy, nie panując już zupełnie nad sobą. - Dokąd gnałeś? - zapytał łagodnie Nino w obawie, że Li ze strachu nie wydobędzie z siebie głosu. Chińczyk przysiadł na piętach i nerwowo zakołysał żółtą twarzą. Patrzył z żalem na rozlaną wodę, niesioną z takim trudem w garnuszku. - Biegłem do kapitana - wyszeptał wreszcie fioletowymi wargami w rdzawej twarzy. Jurkiem wstrząsnęło okrutne przeczucie. Miał ochotę krzyczeć, by zagłuszyć w sobie tę upiorną obawę. - Co się stało kapitanowi? - jęknął za jego plecami przestraszony Nino. - Kapitan zachorował na cholerę. Obaj młodzieńcy zadrżeli ze zgrozy. - Benita! - przemknęło im równocześnie przez spłoszoną myśl. - Wszyscy państwo z pierwszej klasy uciekli do nas pod pokład. Teraz tam prawdziwe piekło. Nikomu nie pozwalają iść na górę do kapitana. Kucharz nie chce dla niego gotować, nikt nie ośmieli się podać mu wody. - A czy ty nie wiesz przypadkiem, co się dzieje z windziarzem? - nie mógł powstrzymać się Jurek. - Mój biały przyjaciel nie odstępuje łoża kapitana. Skazał się na pewną śmierć. Lekarz zabronił mu tam przebywać, ale chłopiec wbrew jego rozkazowi pielęgnuje bez przerwy naszego komendanta. - To szaleństwo! - wybuchnął Nino. - O, jakże pięknymi ludźmi są tacy szaleńcy! - westchnął wzruszony Jerzy. Li opowiedział im teraz wszystko. To, czego nie dopowiedział, oni sami dośpiewali sobie w duszy. Połączywszy jedno z drugim otrzymali plastyczny obraz tej chwili. Nad wieczorem telegrafista wezwał boya, by odniósł depeszę kapitanowi. Boy pognał błyskawicznie do gabinetu komendanta. Ogromnie lubił biegać do niego, mówił nieraz o tym Chińczykowi. Kapitan siedział pochylony nad mapą, ale patrzył przed siebie szklanymi oczami. Na jego pięknej twarzy malował się rozdzierający ból. Boy Benito podbiegł ku niemu. - Kapitanie... kapitanie... Więcej nie mógł wyjąkać. Kapitan wstał. Miał imponującą postawę. Ale nagle załamał się i skręcił wpół. Zapewne pomyślał o pierwszym windziarzu, odesłanym do szpitala w Port_Saidzie. Wówczas mały lift boy wstydził się owych cierpień wobec kapitana. Teraz on chce ze wszystkich sił pokonać potworny ból wobec lift boya. Ale Benita podbiegła ku niemu, podając ramiona, by się na nich wsparł. Przeszedł kilka kroków i począł buchać straszną pianą. Krople żółtej śliny jak po gryzionym betelu, obryzgały twarz małego lift boya. Kapitan z jękiem sunął krok za krokiem, oparty na wątłych ramionach ulubionego chłopca. Tuż przed kabiną zemdlał z wielkiego bólu. Windziarz z największym trudem ułożył go na łóżku i przerażony pobiegł po lekarza. Doktór opatrywał biednych tragarzy pod pokładem. Składał złamane ręce, owijał cuchnące rany i przemywał dzieciom ropiejące oczy. Sanitariusze uwijali się pomagając mu w zajęciu. Była to ich codzienna praca, wykonywana bez wzruszenia, najzupełniej mechanicznie. Wycia i krzyki nie drażniły już stępiałych nerwów. Nagle wpadł między nich mały boy od windy. Wyglądał przerażająco: oczy miał dzikie i nieprzytomne, czapeczkę wykręconą na bakier, a twarz trupio bladą. - Cóż ci się stało, mój mały? - zapytał lekarz darzący sympatią ładnego boya zawsze uprzejmie uśmiechniętego. - Kapitan... kapitan... - jąkał biedny chłopiec. Lekarz nie słuchał wyjaśnień, tylko pognał za pędzącym chłopcem. Myślał, że to jakiś nagły wypadek, wymagający błyskawicznej pomocy. Widok kapitana Rizzo wstrząsnął lekarzem do głębi. - Nie ma żadnej pewności, ale to wszystko wygląda na cholerę! - skonstatował. Nie wiadomo, jaką szparą wypełzła ta wiadomość na pokład, wywołując panikę wśród pasażerów i załogi. Wszyscy tłumnie i gromadnie uciekali z najwyższego pomostu. Woleli przebywać w najgorszych warunkach, niż drżeć przed grozą potwornej zarazy. Lekarz zorganizował natychmiast środki obrony i dezynfekcji. Sanitariusze masowo szczepili przeciw cholerze. Każdy pragnął być pierwszy, zanim jeszcze dotknie go ta okropna choroba. Mimo wszystkie środki ostrożności i zabiegi lekarza w celu uspokojenia ludzi, wokoło wrzało. Kobiety głośNo płakały i modliły się. Dzieci krzyczały, a mężczyźni ryczeli gniewem chcąc samym sobie dodać odwagi. Nie pozwolili nikomu z załogi odwiedzać kapitana. Jeden lekarz mógł donosić choremu jedzenie i wodę, ale był tak zajęty pod pokładem, że nie myślał o nim zupełnie. Zresztą po każdej wizycie w kabinie musiał przeprowadzać najdokładniejszą dezynfekcję siebie i ubrania, co było wielce uciążliwe. Chińczyk Li przekradał się pod grozą śmierci na stracony pokład. Gdyby go ktoś ze służby zobaczył, utopiłby niezawodnie w obawie, by nie był rozsadnikiem zarazy. Żółty chłopak skończył swoje opowiadanie. - Słuchaj, Li... - powiedział mu wzruszony Nino - nigdy już przyjacielu nie będziesz głodny ani opuszczony. Do końca życia dzielić będę z tobą każdy kęs. Skośne oczy Chińczyka zwilgotniały. - Dziękuję, panie Torta. Ale teraz nie trzeba myśleć o nas. Nasz biały przyjaciel od windy potrzebuje pomocy wraz z cierpiącym komendantem. - Słuchaj, Nino! - wykrzyknął nagle Jerzy - boy jest mały i słaby. To praca nad jego siły. Idę mu pomóc. - Jeśli tak, to i ja idę z tobą! - zawołał tamten. - Nino, sam powiedziałeś, że to szaleństwo. - Dlaczego mam być zdrowszy na umyśle od ciebie, Jerzy? - Słuchaj, kochany chłopcze! Ja będę w kabinie ratować ich oboje. Ty tam już nic nie pomożesz. Natomiast tutaj będziesz ogromnie potrzebny. Cały pokład opustoszał, więc będziesz chodzić po obcych kabinach i wykradać dla nas jedzenie i wino. - Doskonale. Natychmiast przyniosę wam butelkę malagi. Podobno wino działa zbawiennie przeciwko zarazie. Musimy dać się napić wielki kielich zacnemu Li. - Zacnemu, to mało powiedziane - westchnął głęboko Jerzy. - Ja powiedziałbym raczej bohaterskiemu! Ale Chińczyk zniknął bez śladu przekradając się bezszelestnie pod ścianami korytarzy. Li biegł żelaznymi schodkami wśród krzyków i zawodzeń. Dla powracających do ojczyzny cholera na okręcie w każdym wypadku była katastrofą. Nawet gdyby bezpośrednio nie dotknęła ich samych. Już fakt, że na statku panowała ta przerażająca zaraza, skazywał wszystkich podróżnych na czterdziestodniową kwarantannę, mającą na celu uchronienie portów europejskich. Ludzie, przebywający latami poza granicami kraju, teraz czuli, że nie zniosą tych czterdziestu dni, dzielących ich oprócz podróży, od upragnionego celu. Stewardesa Lily przyniosła tę hiobową wieść rodzinie Valentinów. Pani Rosita dostała histerycznego ataku i uciekła w popłochu z najwyższego pokładu. Edda, blada, z zaciśniętymi zębami, słuchała relacji Lily. Chociaż nie cierpiała kapitana Rizzo i nieznośnego windziarza, w takiej chwili żałowała serdecznie ich obu. Mario dygotał, szarpany kontrastowymi uczuciami: chciał biec na pomoc i jednocześnie uciec pod pokład. Instynkt zwyciężył. Pogardzał sobą i bał się o życie. Wszyscy biegali opętani psychozą zarazy. Kobiety wiły się w bólach krzycząc, że zapadają na cholerę. Lekarz oprócz zastrzyków szczepionkowych wydobył tego wieczoru cały zapas bromu. Załoga szeptała posępna i złowieszcza. - Jerzy - powtórzył Nino przed drzwiami kabiny kapitana - pamiętaj, że w każdej chwili możesz mną rozporządzać. - Dziękuję, Nino! Wskrzeszasz we mnie wiarę w przyjaźń. - Zawsze we trzech byliśmy przy Benicie - powiedział Nino. - Skoro mogliśmy być w dniach radości... - Tak, ale trzeciego nie ma w takiej chwili - szepnął z goryczą Jurek. - Nie potępiaj Maria... wiesz przecież, że mógłby zarazić panią Rositę i Eddę. - Ty, Nino, masz na pokładzie ojca, a w małej chatce oczekuje cię również stęskniona matka i siostra. - Najważniejsze, by nie myśleć o sobie. Tak twierdzi nasz Chińczyk. Jeśli słowa jego przyjmiemy za zasadę, życie nasze będzie bardzo łatwe i proste. Jerzy zapukał do kabiny, a Nino pobiegł po żywność i wino. Brochwicz wszedł cichutko i stanął przy drzwiach. Benita, pochylona nad ojcem, zwilżoną gąbką chłodziła mu rozpalone czoło. Wyglądała tak źle, że Jerzym wstrząsnął spazm litości. Na odgłos pukania odwróciła głowę. Blask radości zaświecił w jej zgasłych oczach, ale natychmiast przeminął. - Niech pan nie wchodzi - szepnęła - ja sobie sama dam radę. Nie ma potrzeby narażać pańskiego życia. - Skoro już jestem, nie cofnę się. Tu potrzebna jest pomoc. Przecież widać, że goni pani resztkami sił. Kapitan leżał nieprzytomny. Twarz miał sinofioletową. Benita usiadła na wąskiej kanapce, a Jerzy krzątał się koło chorego. Dziewczynkę bolał zastrzyk, dany jej wbrew przekonaniu lekarza. W jego oczach boy przebywający tyle godzin w towarzystwie zakażonego cholerą, był przesądzony i stracony. W głowie jej szumiało, w ustach czuła nieznośny posmak, przyprawiający ją o mdłości. W tej chwili zapukał Nino. Podał Jerzemu flaszkę malagi i koszyczek owoców. Tita z wdzięcznością przyjęła szklankę słodkiego wina. Napój gorącym strumyczkiem rozlewał się po jej ciele. Jerzy patrzył na nią z niepokojem. Jeszcze nigdy nie widział wyrazu takiej udręki na tej delikatnej twarzyczce. - Panno Benitko - powiedział najłagodniej, jak tylko umiał, a potem dodał stanowczo - kapitan już śpi i pani również powinna odpocząć. Wygląda pani zupełnie jak upiorek z dziecinnego przedstawienia. Nie można tak szafować swymi siłami. Energiczny, choć dobry głos Brochwicza zbawiennie podziałał na rozstrojone nerwy dziewczynki. Jakże mu była wdzięczna za tę pomoc i odwagę! Jerzy nalał drugą szklaneczkę wina i Tita z przyjemnością wypiła. Pragnienie torturowało ją od kilku godzin. Wycisnęła sok z kilku pomarańcz i piła go chciwie. Usiadła, a głowa jej poczęła kołysać się bezradnie, zmęczona i skołatana. Nie odczuwała teraz tej bezgranicznej rozpaczy, dręczącej ją od samego początku choroby kapitana. Jakaś pewność, że w obecności Jerzego nic złego nie nastąpi, krzepiła ją doskonale. I nagle uwierzyła w ocalenie ojca. Przecież cały jej nadludzki wysiłek nie może się zmarnować! Tyle energii, woli, tęsknoty i wiary! Przytuliła bolącą głowę do zwiniętego w rulon koca usypiając bezwiednie i bezwolnie. Śniła, że jest wielką, szkarłatną rybą, kołysaną na szafirowych falach Oceanu Indyjskiego. Chciała pochwycić kawałek bułki, rzuconej przez panią Rositę, ale bułka odpłynęła daleko, a ona pląsała z fali na falę, chcąc ją dogonić. Mario stał na mostku kapitańskim wołając przeraźliwie. Benita drgnęła, otwierając oczy. Krzyczał kapitan Rizzo. Bóle jego wzmogły się i poczęły na nowo dręczyć. Tita wstała gwałtownie drżąc i dygocąc nerwowo. Czyniła sobie gorzkie wymówki, że śpi, gdy ojciec cierpi. Jerzy podał mu krople uśmierzające. - Najlepiej zrobimy mu zastrzyk - szepnął do Benity. - Czy pan to potrafi? - Oczywiście. Przeszedłem niegdyś kurs sanitarny. Zawsze uważałem, że inżynier pracujący przy maszynach i kotłach powinien w razie wypadku robotnika przynieść mu pierwszą pomoc. Przy tej sposobności nauczyłem się zastrzyków. W ampułce zresztą jest odpowiednia dawka, więc nie zrobimy choremu krzywdy. Benita na maszynce spirytusowej gotowała wodę. Za każdym razem musiała dezynfekować igłę i strzykawkę. Wrzuciła je do wrzącego ukropu i minutę gotowała. Drżała, by nie podpalić kabiny maszynką. Nie miała wprawy, a zdenerwowanie odbierało jej przytomność umysłu. - Już gotowe - szepnęła. Jurek natarł rękę kapitana eterem. Ostra woń drażniła nozdrza dziewczynki i doprowadzała ją do torsji. - Niech pani potrzyma rękę - zawołał ku niej surowo. Zebrała w sobie całą siłę woli i patrzyła z przerażeniem na Brochwicza, wbijającego wielką igłę w granatową żyłę kapitana. Ten ani drgnął i wszystko poszło szczęśliwie. - Mam nadzieję, że teraz ulży mu się nieco - powiedział Jerzy. Usiedli oboje na kanapce i z lękiem spoglądali na twarz cierpiącego. Te chwile najtragiczniejszego oczekiwania zbliżyły ich dużo więcej niż najmilsze przeżycia w podróży. - Jerzy... - szepnęła nagle Tita ujmując jego dłoń przesiąkniętą eterem i lizolem - pan jest taki dobry, taki... a ja nie postępowałam z panem tak, jak powinnam była. Podniósł na nią oczy radośnie zdumione. - Benitko, prawdziwe uczucie rozgrzesza wszystko. Rozumiem pani postępowanie w Tadż_Mahal. - Ach, panie Jurku! Przecież ja Maria nigdy nie kochałam... - zaczęła. - Nie trzeba teraz myśleć o nas - odparł sucho. Bał się, że wybuchnie radością, a to byłoby zupełnie nieodpowiednie w takiej chwili. I nagle, po usłyszeniu niezwykłych dla niego słów Benity, gwałtownie zapragnął żyć. Nie wierzył, by mieli zostać objęci zarazą. Chciał, by żyli i tak musiało się stać! Godziny pełzły jak nieprzytomne żółwie. Każda chwila wyciągała sekundy w wieczność. Benita nie mówiła już nic, ale czuła, że ta noc będzie przełomem w jej życiu. Kapitan Rizzo otworzył oczy i posłał blady uśmiech w stronę zamyślonego Jerzego. Ten drgnął i natychmiast pochylił się nad obudzonym. - Czemu, panie Jerzy, nie pójdzie pan spać, tylko odprawia nade mną godzinki? - zażartował. - Kapitanie, jest pan odrobinę niezdrów. Wolę być przy panu, by mu służyć swoją pomocą. Zresztą mam doskonałego towarzysza w naszym dzielnym lift boyu, który od pierwszej chwili nie opuszcza pana! - Zacne chłopczysko. Zawsze spodziewałem się przywiązania ze strony tego diabełka z niebieskimi oczami. Ciekaw jestem tylko, czy pani Valentino i Mario długo byli przy mnie i czy w ogóle pojawili się tutaj. - Kapitanie - odparł swobodnie Jerzy - teraz jest noc. Znając pańską troskliwość o drugich wiem, że nie zechciałby ich pan pozbawiać należnego im spoczynku. - Drogi chłopcze. Zachorowałem przecież w dzień. Straciłem potem przytomność, ale świetnie pamiętam chwilę rozpoczęcia choroby. Czyżby to jaka infekcja? Czego obawiają się tamci? - Nikt nie wie o pańskiej chorobie. Po co mieliśmy niepotrzebnie zasmucać pasażerów i załogę? Kapitan wiedział, że to wszystko nie jest zgodne z prawdziwym stanem rzeczy, ale nie miał siły oponować Brochwiczowi. Czuł się chwilowo lepiej i odzyskał nawet humor. Uniósł się na poduszkach i wsparł głowę na łokciu. - To przelotna niedyspozycja. Jutro rozpocznę polowanie na rekiny. A potem musimy energicznie wrócić do naszego wynalazku. Szkoda każdego zmarnowanego dnia. - Rozkaz, kapitanie! Tita siedziała cichutko patrząc z uwielbieniem w twarz ojca. Ach, żeby tylko przeżył tę noc. We dnie łatwiej odpędzić koszmar choroby. Ale po chwilowej reakcji powrotna fala cierpienia ogarnęła ciało kapitana. Znów męczył się i jęczał głośno. Li, wartujący pod drzwiami kabiny, popędził do lekarza. Doktor przybiegł, ale nie żywił nadziei. Według jego fachowej opinii chory miał nie doczekać rana. - Inżynierze, to naprawdę zbrodnia wobec siebie samego, że pan tu jest. Jutro, pojutrze będzie pan przechodzić te same męki. W tej chwili lift boy począł gwałtownie wymiotować. Zdenerwowanie przyprawiło Benitę o mdłości, które lekarz poczytał za początek choroby. - Ten mały już gotów. - A ja twierdzę - zaprzeczył spokojnie Brochwicz - że to chwilowa niedyspozycja kapitana, a windziarz choruje po prostu ze zdenerwowania. Przecież ten mały to zwitek drgających nerwów. Nic dziwnego, że przejął się chorobą ukochanego dowódcy. - Drogi panie, sądziłem zupełnie podobnie, ale obecnie zmieniłem zdanie. Wprawdzie objawy choroby kapitana nie są symptomami cholery, ale ręczę, że to jedna z jej odmian, przywieziona ze Wschodu. Indyjskie hotele stale zamykane są przez komisje sanitarne na skutek ukrywania przebytej w nich zarazy. Benita wiła się teraz w bólach, szarpana aż do wnętrzności piekielnym przerażeniem. Słowa lekarza dobiły ją ostatecznie. - Jeśli on umrze, ja też żyć nie chcę - mówiła sobie. Bóle i mdłości przynosiły jej teraz ulgę. Przeświadczenie, iż zejdzie ze świata wraz z ojcem, dodawało jej otuchy. - Obszyją nas w płótno i spuszczą na dno oceanu. Jakież to wszystko ohydne! Taka katastrofa jest wiwisekcją na zdrowym organizmie ich losu. Jakże pięknie mogłoby ułożyć się ich życie... Ojciec przywiązał się już do niej. Mógł pokochać... Nie dowie się nigdy, kim był mały lift boy z niebieskimi oczami. Windziarz... bezimienny włóczęga spod pokładu... Lekarz wyszedł, a kapitan otworzył znów przytomne oczy. - Usiądźcie obaj przy mnie - prosił cichutko jak dziecko. Był bardzo wyczerpany. Jurek podsunął Ticie małe krzesełko, a sam usiadł na brzegu łóżka. Byle jeszcze móc usłyszeć jego głos i wyczytywać pragnienia z gasnących oczu. - ... taka była wesoła. Jakże do głębi znała sztukę i sens uśmiechu. Ewa... nigdy już nikt w moim życiu nie potrafił tak do dna cieszyć się życiem, jak ona. Oczy miała takie niebieskie!... To zabawne, ale zupełnie takiego samego koloru, co ty, mój mały. Zawsze przypominałeś mi oczy Ewy. Dlatego od pierwszego wejrzenia tak bardzo polubiłem cię, chłopcze. Tita mężnie połykała łzy walcząc, by żadna z nich nie zaświeciła na bladych policzkach. - ... płynęła ze Stambułu. Z pańską matką, panie Jerzy. Ewa lubiła bardzo małego Maria. To był taki uroczy chłopiec! Wszyscy uwielbialiśmy go. Mario... Mario... - powtarzał, goniąc myślą wspomnienia. - Czemu on nie przyjdzie do mnie? Przecież zawsze mówił, że kocha mnie jak rodzony syn. Zawołajcie Maria. To sprawi mi taką przyjemność! - począł kaprysić, jak mały chłopiec. Tita wybiegła na pokład. Oprócz załogi, zmuszonej tędy przechodzić, nikogo nie spotkała. Wszyscy na widok boya uciekali trwożliwie. Nikt nie miał ochoty zetknąć się z nim bezpośrednio. Stewardesa Lily, mimo niepokoju, zamiatała bohatersko jadalnię. Świt bladym światłem wycierał pokłady i ściany statku. Lily bardzo aktywna, nie mogła wytrzymać długo bez pracy w ciągłych żalach i jękach otoczenia. Postanowiła sprzątać jak co dzień, by ciężkim wysiłkiem zmusić się do normalnego życia i nie myśleć nieproduktywnie o strasznej przyszłości "Primavery". - Lily, jak to dobrze, że cię spotykam! - zawołała Tita. Pokojówka drgnęła. Czarna suknia zadygotała, poruszona gwałtownym pulsowaniem krwi. Biały czepek na gładkich, brunatnych włosach, trzepotał lękliwie skrzydłami koronek. Ale przemogła strach. Czego miała się lękać. Zaszczepiono ją natychmiast po wiadomości o chorobie, a w każdej chwili po rozmowie z boyem mogła zdezynfekować się. Przecież to nieludzko uciekać od biednego chłopca. Jak on musi cierpieć w takiej chwili! - Jakże tam ze zdrowiem kapitana? - zapytała ciepłym głosem. Chłopiec wyglądał jak widmo. Fioletowe cienie rozmazały się pod jego oczami w wielkie koła, pogłębiając oczodoły. Drżał w febrze, a zęby dzwoniły nerwowo. - Lekarz twierdzi, że kapitan skona za kilka godzin, a ja nie przeżyję go długo! Lily pochyliła głowę uderzona tymi brutalnymi słowami. Biedny mały. Ma takie śliczne włosy jak dziewczyna. Pierwszy raz widzi go bez czapki windziarza. - To potworne, co mówisz i nie mogę uwierzyć w możliwość spełnienia się przepowiedni lekarza. Lecz gdybym mogła i umiała sprawić ci jakąkolwiek ulgę, zrobiłabym wszystko w tej chwili. - Możesz, Lily i dlatego właśnie przyszedłem do ciebie. - Słucham cię, mój drogi. Twoje poświęcenie i bohaterstwo skłoniłoby mnie do największych ofiar. - Lily, najlepsza, kochana Lily! Pójdź do pana Valentino i proś go, by chociaż na sekundę przyszedł odwiedzić kapitana. Nie wyobrażasz sobie jak bardzo chory tego pragnie. Widok pana Maria dodałby mu sił. Kapitan czuje, że wszyscy boją się go, a obecność pana Valentino rozproszyłaby złe myśli, a może dopomogła do uzdrowienia. Stewardesa ciężko westchnęła. Boy Benito nie przypuszczał nawet jak wielkiej ofiary żądał od dziewczyny. Przecież pan Valentino, od czasu rzuconych w ręce brunatnej Tamilki purpurowych serduszek, traktował Lily z poniżającym na każdym kroku lekceważeniem. Nie chciała martwić biednego lift boya, lecz ani przez chwilę nie wątpiła, że misja jej jest najzupełniej chybiona. Przecież Mario od początku choroby nie zdradził ochoty ujrzenia ukochanego kapitana. Cóż zdoła go pchnąć do tego czynu? - Idę, drogi chłopcze i myślę, że pan Valentino nie da długo czekać na siebie kapitanowi Rizzo - powiedziała głośno wbrew swemu przekonaniu. Zeszła pod pokład i odszukała pięknego Maria. Spał niespokojnie na rozwieszonym hamaku, nad tłumem zgnębionych ludzi. Sam był ciężko chory ze zmartwienia. Żal mu było szczerze kapitana Rizzo, będącego dlań od lat ideałem człowieka. Drżał na myśl o pobycie Tity w kajucie przesiąkniętej straszną chorobą, lecz ani na chwilę nie zamierzał udać się tam i nie sądził, by ktokolwiek miał prawo żądać tego. Pani Rosita chorowała ze wszystkimi objawami strasznej zarazy. Edda ratowała ją, sama upadając z sił. Bolała nad losem kapitana i lift boya. Nie przeczuwała jednak, że i Jerzy skazał się na niechybną zagładę. Lily podeszła do Maria. Łydki jej obciągnięte błyszczącymi pończochami drżały spazmatycznie. Cieniutkie brwi małej stewardesy podnosiły się i opadały zmęczone. - Panie Valentino - zaszeptała cichutko. Podniósł na nią gorące z lekka wilgotne oczy. - Przychodzę z polecenia kapitana Rizzo - dokończyła. Zeskoczył z hamaka, poruszony jej słowami. - Jak się czuje? - zapytał nerwowo. - Lekarz twierdzi, że agonia już się rozpoczęła. Mario schwycił głowę w obie dłonie, jakby obawiał się, że ją utraci. Lily widząc wrażenie wywołane jej słowami, uderzyła wprost: - Kapitan błaga, by pan przyszedł do niego choć na parę sekund! - Ależ panno Lily, to szaleństwo! Lily wyrzuciła z siebie jednym tchem wszystkie piorunujące argumenty, mające na celu przekonanie pana Valentino o konieczności pójścia do kapitana. Ale Mario nie chciał nawet jej słów do końca wysłuchać. - Panno Lily, nie mam zamiaru bawić się z panią w dyskusje na ten temat. Jutro sama pani przyzna mi rację. - Rację przyznaję i w tej chwili, nie czekając następnego dnia. Ale nie racja decyduje o losie świata. Postąpi pan panie Valentino jak zechce, a stewardesa okrętowa nie ma nic do powiedzenia na ten temat. Jedno niech pan tylko pamięta: umierający prosi tylko raz! Całym życiem nie można później spłacić takiego długu. Zafurkotała czepeczkiem, zakołysała czarną suknią i zginęła na korytarzu statku. Mario został sam. Okręt chwiał się pod jego stopami, choć morze było zupełnie gładkie i równe. Nie myślał wcale, czując próżnię pod czaszką. Szedł spokojnie przed siebie, aż stanął u drzwi windy. Nacisnął odpowiednie guziki i oszklona klatka ruszyła bezszelestnie. Mario z zaciekawieniem patrzył na wytarty plusz wyściełający ławkę w windzie. Potem podniósł oczy i utonął wzrokiem w zawieszonym na ścianie lustrze. Dostrzegł, że twarz ma zapadniętą, a oczy nieznajome. Poprawił pokrzywiony krawat, z białego ubrania strzepnął rozwartą dłonią niewidzialny pył i przygładził czuprynę. Myślał o stu tysiącach drobnostek, gdy winda stanęła na najwyższym pokładzie. Szedł przed siebie drewnianym krokiem automatu. Pustka pokładu stwarzała przygnębiającą atmosferę. Mijający go oficerowie posyłali mu zdumione spojrzenia, pełne tłumionych pytań. Nie widział ich wcale, tylko czuł nieznośną pustkę pod czaszką. Stanął pod drzwiami kajuty dowódcy. - Uciec! - zaskowyczało w nim nadludzko - uciec! - krzyczał instynkt życia. Ale jakaś potężniejsza siła nad wszystko, pchnęła za niego drzwi. Buchnęła mu w nozdrza ostra woń lekarstw. Aż cofnął się pchnięty jej gwałtownością. I w tej chwili podniósł oczy, które natrafiły na twarz Jerzego Brochwicza. - O, Mario, Mario - porywał jego dłonie w swe ręce uszczęśliwiony Jerzy. Do ostatniej chwili nie wierzył w przyjście dawnego przyjaciela. Ten wyczuł radość w jego głosie i fala dawnego przywiązania powróciła w serce zmienionego Maria. Czuli obaj, że wymazali w tej minucie wszystkie osobiste porachunki i dysonanse. Uroczy pan Valentino, czarujący jak sama młodość, pochylił piękną twarz nad wymiętym obliczem kapitana. Lekarz badał słabnący puls chorego. Benita wyszła na pokład, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Li, jeszcze bardziej żółty niż zazwyczaj i Nino jeszcze więcej purpurowy i niezgrabny, oczekiwali w milczeniu wyroku. - Kona... - wyrzuciła bezdźwięcznie z siebie Tita. Usiadła na deskach pokładu opierając zbolałą głowę o burtę. Okręt kołysał dość silnie i głowa dziewczynki odskakiwała i uderzała o tępe drzewo. A ten miarowy ból otrzeźwiał ją przyjemnie. Aż znienacka opętał ją paraliżujący obłęd. Nie pozwoliła podejść ku sobie ani Chińczykowi, ani przyjacielowi z Taorminy. - Nie zbliżajcie się, nie podchodźcie do mnie! - jęczała. A Mario usiadł swobodnie na łóżku kapitana. Ogarnęła go niespodziewana radość. Jakieś poczucie wielkiej siły. Przecież rozporządzał w sobie naprawdę potęgą, skoro zdobył się na przyjście tutaj. - Kapitanie - zawołał dźwięcznym głosem, jakim tylko rasowy śpiewak może przemawiać - kapitanie, to nie po męsku chorować! Zostawmy ten przywilej naszym damom, nudzącym się na pokładzie "Primavery". Kapitan Rizzo otworzył oczy. Wielka tkliwość zalała jego twarz. - Mario, kochany chłopcze! Jakże mnie cieszy twój widok! A twoja obecność dodaje mi sił. Niepotrzebnie robią tu ze mną takie komedie. To tylko przelotne, wewnętrzne komplikacje, które przeminą bez śladu. Jutro będę zupełnie zdrów, zobaczysz, najzupełniej zdrów! Po tym zapewnieniu, wbrew sile słów, zesztywniał nagle i opadł bezwładnie na poduszki. Dyszał ciężko, z trudem chwytając powietrze. Lekarz skręceniem szyi i kierunkiem spojrzenia dał znak, by natychmiast wyszli z kabiny. Naciągnął strzykawką nową porcję morfiny. Mario zatoczył się jak pijany, teraz dopiero zdając sobie sprawę ze swego czynu i możliwych konsekwencji. Jerzy przeczuwając, co rozgrywa się w jego duszy, ujął pod ramię bladego przyjaciela, Mario nie opierał się. Czuł siłę płynącą od Brochwicza, pokrzepiającą go w tej strasznej chwili. - Musimy odszukać Benitkę - szepnął mu do ucha Brochwicz chcąc odwrócić uwagę Maria od siebie samego. - Tak, tak! - potwierdził skwapliwie - biedactwo, co ona przechodzi w takiej chwili. Ona tłukła miarowo głową o burtę statku. Teraz nie czuła już nawet bólu. Nino przemawiał do niej, ale słowa jego padały w próżnię. Li zawodził chińską modlitwę podobną do szlochu. Poranek był już zupełnie przetarty i śmiał się beztrosko snopem świateł. Blaski słońca nie harmonizowały z nastrojem wewnętrznym ludzi. Okręt "Primavera" sunął dumnie i niewzruszenie. Z fali na falę. Od jednej linii widnokręgu do następnej. Sunął i sunął zamknięty w potężny błękitny dzwon nieba połączonego z morzem! Rozdział XX Mały boy czy pani Valentino? Gwałtowny cios nie wywołuje bezpośredniego bólu. Nagłość zdarzenia znieczula nerwy i paraliżuje świadomość. Jest to zresztą genialna ochrona organizmu przed wstrząsem reakcji. Benita w pierwszej chwili nie mogła pojąć okropności zdarzenia. Dopiero wolno począł odtajać bezwład, zalewając duszę po brzegi bezgraniczną rozpaczą. Nie wiedziała jaka przestrzeń czasu dzieli ją od owego koszmarnego momentu. Niebo było bardzo błękitne, delfiny jak wczoraj skakały tanecznie po szafirze oceanu, a stado mew z piskiem sunęło za okrętem. Dziewczyna w swej wyobraźni widziała już straszny pogrzeb ojca. Korowód ponurych marynarzy, rzucających obszyte w płótno ciało na dno morza. Ale ten obraz, prześladujący ją całą noc, stracił na sile w promieniach poranku. Tita zebrała w sobie wszystkie moce i postanowiła pójść do kabiny umarłego. Żeby raz ostatni spojrzeć w ukochaną twarz i delikatnie, troskliwymi palcami zamknąć te oczy. Chińczyk odprowadzał ją trwożliwym wzrokiem, a Nino, Mario i Jerzy skupieni w małej grupie, nie poszli za nią. W takiej chwili jedyną towarzyszką człowieka może być tylko samotność. Tita wsunęła się bezszelestnie do kabiny i stanęła oparłszy plecy o drzwi, by nie upaść z nadmiaru wzruszenia. - To niemożliwe - powtarzała - to wszystko jest wykwitem obłąkanej wyobraźni, chorej na skutek tylu wstrząsów. Kapitan Rizzo siedział wyprostowany na łóżku i uśmiechał się najbardziej uroczym blaskiem oczu i układem warg. - Jak mogłeś mnie, mój mały, skazywać na tak długą samotność! Czuję się wprawdzie wyśmienicie, ale nie mam jeszcze sił wstać. Lecz jestem piekielnie głodny! - Kapitanie!... kapitanie... - bąkała Tita, a język jej wyczyniał nadludzki wysiłek, by wydobywać dźwięki z zaciśniętego gardła. Przyskoczyła ku niemu i utonęła całym błękitem swych tęczówek w jego czarnych, zmatowiałych osłabieniem oczach. Tak jak przed chwilą nie mogła w to uwierzyć, że umarł, tak obecnie było dla niej nie do pojęcia, że żył i nie groziło mu żadne niebezpieczeństwo. - Nie mam już gorączki - mówił chełpliwie - boleści najzupełniej mnie opuściły. I tylko potężny głód mnie dręczy. Ale czuję, że weźmiecie mnie na dietę. Lekarze to przecież najwięksi okrutnicy, niczym nie wzruszeni. Tita z radością słuchała jego słów lekkich i wesołych. Znać było, że ustępująca męka przywróciła mu doskonały humor i spowodowała pewne złagodzenie usposobienia. - Ugotuję panu, kapitanie, natychmiast delikatnego kleiku. To nie zaszkodzi, a zaspokoi pierwszą czczość. Niech się pan tymczasem napije wina. To świetnie pokrzepia. - Doskonale, mój aniołku stróżu! - odparł z uśmiechem - nie wołaj wcale tego cymbała lekarza. Słyszałem przecież świetnie jego wyrok, skazujący mnie i ciebie, a nawet Brochwicza, na śmierć. Tymczasem to żadna przerażająca cholera, tylko pospolite zaburzenie żołądkowe, oparte na podobnych symptomach. Ale wciąż był bardzo osłabiony i padł bezwładnie na poduszki. Tita napełniła szklaneczkę czerwonym winem i podała ją kapitanowi. Wino wzmocniło go i wznieciło jeszcze lepszy humor. Benita w podskokach wybiegła na pokład. Zdumienie przyjaciół przechodziło wszystkie możliwości. W pierwszej chwili sądzili, że biedna dziewczyna postradała zmysły. Ale jej słowa wyjaśniły im natychmiast wszystko: - To nie żadna cholera! - wołała - kapitan zdrów i chce dużo jeść! Grozi, że spłata nam figla i umrze... z głodu - dodała ze śmiechem. Trzej młodzieńcy wpadli uradowani do kabiny. Tita pobiegła z radosną wieścią wstrząsając nią pokłady i kajuty. Cały okręt ogarnęła spontaniczna radość. Była ona również reakcją po strasznej nocy. Powracano gromadnie na swe własne pokłady, zapełniano wrzawą i śmiechem jadalnie, bary i kabiny twierdząc, iż wszyscy doskonale wiedzieli, że się tak skończy. Kapitan przyjmował teraz delegacje załogi, służby i pasażerów, wyrażające mu radość z powodu tak prędkiego przyjścia do zdrowia. Ale on był wciąż bardzo osłabiony. Nie miał siły na długie rozmowy i często zasypiał w obecności przybyłych. Ilekroć ocknął się z takiej drzemki, szukał wielkimi czarnymi oczami małego windziarza obok siebie. Tita nie odstępowała go ani na chwilę. Pielęgniarki, sanitariusze, a nawet sam lekarz, zostali odprawieni. Kapitan chciał mieć przy sobie jedynie ulubionego chłopca. Nino rzucił kotły i zastępował Titę w windzie i u telegrafisty. Jerzy przychodził często po instrukcje kapitana, dzieląc je między oficerów załogi. Mario, wyczerpany nerwowo, zamknął się mimo upału w swej kabinie i nie wyszedł z niej przez cały dzień. Pani Valentino na wiadomość o przejaskrawionej chorobie kapitana, wybuchnęła gwałtowną radością. Teraz czuła bliskie zwycięstwo. Najlepszy środek na zdobycie serca mężczyzny, to pielęgnowanie go w chorobie. Każdy mężczyzna jest wtedy niedołężnym dzieckiem, kapryśnym i nieszczęśliwym. Okazuje gorącą wdzięczność kobiecie, umiejącej pielęgnować go i dbać w takiej chwili, by nie czuł swej bezradności. Pani Valentino, mimo gorącego dnia i szafirowego tła nieba i morza, włożyła ciemną suknię, pięknie uwydatniającą jej utlenione włosy. Twarz przysypała białym pudrem, by sprawić wrażenie cierpiącej i współczującej. Na tej smętnej twarzy krzyczały czerwienią grube jej wargi, pomalowane jaskrawo. Wpadła do kabiny kapitana, drżąca, blada i znękana. Chciała od progu odegrać efektowną scenę, opracowaną dokładnie w swej kajucie, ale potknęła się wzrokiem o wielką fotografię Ewy. Chcąc uciec od niej oczami, wpadła na małego lift boya trzymającego wartę honorową przy łóżku kapitana. Wytrąciło ją to zupełnie z równowagi i sama nie wiedziała co mówić, gdy pochylała swą złotą głowę nad biednym, chorym człowiekiem. - Ermanno, wszyscy rozpaczaliśmy bezprzytomnie nad tobą! - zawołała chwytając go za rękę. Ten windziarz był tu zupełnie zbędny. Kapitan Rizzo powinien mieć tyle taktu, by go w tej chwili oddalić. Ale on pobiegł spojrzeniem ku chłopcu, jakby szukał w nim obrony i tarczy przed gradem słów, wyskakujących miarowo z ust pani Rosity. - Wiem, że boleliście serdecznie - westchnął z uśmiechem - ale sądzę, że raczej nad wami samymi. Żal mi, że sprawiłem wszystkim tyle zmartwienia. Boy bez najmniejszego szacunku wlepił w nią swe ogromne oczy, bardziej błękitne niż Ocean Indyjski. Arogancki smarkacz nie raczył wstać na powitanie przyszłej kapitanowej. To okropne, jak dowódca "Primavery" zmienił się w ostatnich czasach. Przecież słynął na całą Italię z żelaznej ręki, trzymającej świetnie załogę i służbę. Pani Valentino na dobre zakwaterowała się w kajucie. Zapach perfum, pudru i szminki napełnił po brzegi mały pokoik. Ale siedząc tu nie myślała zupełnie o kapitanie Rizzo. Zamiast poprawić mu poduszki, podać szklankę wody czy podtrzymać, gdy jadł swój kleik, pudrowała kilkanaście razy nos sprawdzając swe wdzięki w małym lusterku puderniczki. Nie miała czasu przeczytać choremu gazety, zmuszona do nieustannego polerowania pięknych, różowych paznokci i misternego rysowania warg, zwilżanych koniuszkiem języka. W przerwach paplała bez ustanku rzeczy nieważne, obciążające jedynie mózg słuchającego. Mały lift boy wzdychał lub parskał krótkim śmiechem. Bezczelnie pokazywał jej plecy w szafirowym mundurku. - Całe szczęście, że podróż niedługo dobiegnie kresu. Ten chłopak mógłby mnie doprowadzić do nerwowego rozstroju! - myślała. Kapitan Rizzo miał już dość jej towarzystwa. Ale dziwna łagodność ogarniała go z chwili na chwilę. Nie chciał nikomu sprawić przykrości ani zadawać bólu. Lecz paplanina pani Valentino męczyła go coraz więcej. Dawniej lubił to, lecz dziś ustrój nerwowy miał zanadto wyczerpany. Jedynie wesołość i prostota małego windziarza odświeżały go. Lubił, gdy chłopiec wyplatał nawet głupstwa swym cienkim głosem, do złudzenia przypominającym głos dziewczynki. Pani Rosita widząc, że kapitan drzemie, wyszła prędziutko, zadowolona ze spełnienia obowiązku. Skinęła na lift boya zasypując go radami, wskazówkami, rozkazami i napomnieniami. Mały słuchał z wyzywającą miną. Pani Rosita czuła, że ten bezczelny chłopak nie słyszy ani jednego jej słowa, a tym samym nie posłucha jej. Tita uszczęśliwiona była, gdy zostawała z kapitanem sama. Ojciec był wówczas jej wyłączną własnością. Pielęgnowała go jak najmniejsze dziecko zalewając tkliwością, wytryskającą z głębin serca. Kapitan był radośnie zdumiony. Przecież nie pierwszy raz w swym życiu zapadał na zdrowiu. Wówczas zwykle leżał samotny, a opieka służby była bezmyślna i obojętna. Dopiero teraz zrozumiał, kto był owym aniołem czuwającym już od dłuższego czasu nad jego spokojem i wygodami. W kilka dni po chorobie wyszedł pierwszy raz na pokład. Nie chcąc być przedmiotem owacji rozkazał, by mu dano leżak na najwyższy pokład, obok swojego gabinetu. Tutaj nikt z pasażerów nie miał dostępu. Boy Benito niósł za nim poduszki, parasol i książki. Sam usiadł na małym stołeczku, u stóp wielkiego kapitana. Ten ułożył się wygodnie na poduszkach i wziął do ręki książkę. Ale nie mógł jej czytać. Litery wciąż jeszcze tańczyły mu w oczach, wydłużając wiersze w zygzakowate linijki. W pewnej chwili kapitan odrzucił książkę i objął wzrokiem małego boya w szafirowej czapeczce. Ten nigdy nie zdejmował jej z głowy. Kim był właściwie mały znajda, od pierwszej chwili porywający jego serce? Kim była jego matka, zaszczepiająca w nim tę delikatność i szlachetność pańskiego dziecka? Czy żył jego ojciec i jak mógł skazać tego ślicznego chłopca na tułaczkę po świecie? To na pewno sierota, a rzeczą kapitana będzie zmienić jego los. - Tito! - głaskał chłopca po brzoskwiniowych policzkach. Dziewczynka drgnęła. Kapitan pierwszy raz przemówił do niej po imieniu i to w dodatku zdrobniale. Ileż nocy w Taorminie tęskniła za tym głosem wymawiającym jej imię! W jakich nieprzewidzianych okolicznościach życia spełniają się nasze życzenia! - Słucham, kapitanie! - odrzekł boy oficjalnie. - Chciałem porozmawiać z tobą o przyszłości, chłopcze. Pobyt na "Primaverze" skończy się za kilkanaście dni. A twoje życie jeszcze nie jest nawet rozpoczęte, mój mały! Benita struchlała. Drżała, by nie wyszło na jaw jej pochodzenie. Czuła ze strachem, że nie nadszedł jeszcze czas dla uchylenia przyłbicy. Okręt kołysał łagodnie, a mewy piszczały coraz głośniej. Rozpościerały swe skrzydła niby białe wachlarze. Oczy Benity zastygły z niepokoju w błękitne chłodne zwierciadła. - To nieprawdopodobne, mój mały, ale dotychczas nie powiedziałeś mi, jak się nazywasz i skąd pochodzisz. - Na imię mi Benito, a nazwiska swego nie znam, gdyż ojciec porzucił mnie w dzieciństwie. - Biedny diabełku z niebieskimi oczami! To, co mówisz, nie jest zupełnie podobne do życia. Przypomina raczej melodramatyczną powieść. Cóż to za ojciec pozbywający się takiego syna! Przecież dumą i pragnieniem każdego człowieka jest posiadanie męskiego potomka. Porzucenie syna jest okrutne i niesprawiedliwe! Benita westchnęła. Zatem wciąż jeszcze nie miała prawa do jego serca jako córka. W jaki sposób przełamać to jego uprzedzenie? Najważniejsze, by zwycięsko przebrnąć obecną indagację i nie wpaść w zasadzkę pytań. - Wyobrażam sobie, jak smutne musiało być twe życie, mały człowieczku - mówił ze smętnym uśmiechem kapitan gładząc miłymi spojrzeniami pobladłą twarzyczkę. - Ach, to obecnie nie ma dla mnie żadnego znaczenia, panie kapitanie! Jestem teraz naprawdę szczęśliwy. Możność przebywania z panem sprawia mi wiele radości, jakiej nigdy przedtem nie doznawałem. - Jak to dobrze, że są na świecie ludzie tak młodzi jak ty, mój Tito. Tacy mają jeszcze odwagę wymawiać słowo: szczęście, bez obawy spłoszenia go i utracenia. Tita wstała, by podać mu szklankę napoju. Skinął ku niej wdzięcznie głową. Ten mały, to niemal jasnowidzący: zawsze trafnie odgadnie, kiedy kapitan ma pragnienie, kiedy poduszki są zbyt gorące lub głód zaczyna przypominać prawa organizmu. A dziewczynka chciała podaniem napoju przerwać niepokojący dialog. Lecz kapitan po wychyleniu mrożonej oranżady pokrzepił się i dopiero teraz nabrał siły do dalszej rozmowy. - Cóż zatem zamierzasz robić, szczęśliwy człowieku, po powrocie do Italii? Tita skręcała się w sobie, a niemożność wyjawienia całej prawdy dręczyła ją nieznośnie. - Zarobiłem na statku i w portach trochę pieniędzy. To pozwoli mi przetrwać czas między zakotwiczeniem "Primavery" w Neapolu a odpłynięciem jej w następną podróż. Przecież chyba pan, kapitanie, na nowo przyjmie mnie jako lift boya. Mam nadzieję, że dobrze spełniałem swe obowiązki. Sama nie wiedziała, skąd taka właśnie odpowiedź przyszła jej do głowy. Przecież przed zawinięciem do granic Italii cała sprawa musi być wyświetlona. Ale nie dziś. Nie teraz, gdy kapitan może być zasugerowany wdzięcznością i chęcią przyjścia jej z pomocą. Oczywiście nie odepchnąłby córki w takiej chwili, lecz dla niej samej nie byłoby to żadne zwycięstwo. Raczej łaska z jego strony, a tej nie chciała. Niech przeminą jeszcze długie dni na morzu, a dopiero potem skrystalizuje się odpowiedź. - Czy wiesz, mały mądralo, że "Primavera" wyrusza w następną podróż i jeszcze następną i jeszcze jedną pod innym zupełnie dowództwem? - Jak to?!! - W ciągu osiemnastu lat nigdy nie miałem urlopu. Obecnie upomniałem się o prawo do odpoczynku, czując ogólne wyczerpanie i osłabienie organizmu. Nawet taka głupia choroba żołądkowa przy moim stanie sił przetworzyła się w groźne cierpienie. Przyznano mi roczny urlop zdrowotny, w czasie którego ureguluję wszystkie moje sprawy. Jestem już stary, niedołężny i bardzo pragnę troskliwej opieki. Czuł, że to zabawnie zwierzać się temu windziarzowi, lecz w tej chwili wiedział, że chłopiec jest mu bliższy niż ktokolwiek na świecie. - Jestem zupełnie samotny, mój chłopcze. Po przyjeździe do Italii poślubię panią Valentino i nareszcie będę miał spokojny dom. Nie chciał okazać chłopcu jak dużo kosztowała go ta decyzja. Lecz musiał jakoś wynagrodzić tyloletnie uczucia ze strony pani Rosity. Chłopiec spurpurowiał i wybuchnął gwałtownym płaczem. Kapitan zeskoczył z leżaka. Nie mógł pojąć tego nieoczekiwanego wybuchu rozpaczy. Spazmy trzęsły boyem, szlochającym jak rozhisteryzowana dziewczyna. Sądził, że przeraża go przyszłość. Pochylony nad szafirową czapeczką wykładał mu coś długo i szeroko z najtkliwszym uśmiechem. Ale na ostatnie słowa kapitana chłopiec skoczył na równe nogi, krzycząc spazmatycznie: - Nie, nie, nie! - i uciekł z mostku pozostawiając dowódcę "Primavery" zdumionego, rozgniewanego, lecz szczerze wzruszonego. - Niezwykły chłopak - mruczał - ale kiepski wariat. No, gdy ma się szesnaście lat, a życie nie oszczędzało go od kolebki... Nie trzeba potępiać, nie znając wszystkiego do dna. W tej chwili podbiegł ku niemu Jerzy Brochwicz. Z daleka obserwował całą scenę, lecz nie mógł zrozumieć jej sensu. Wciąż się obawiał, by dziewczynka nie uczyniła fałszywego kroku, mogącego zepsuć wszystko. - Kochany panie Jurku, niech mi pan tu przyśle tego szczeniaka od windy. Chłopak ma zupełnie przewrócone w głowie. Ale cóż robić, skoro na całej "Primaverze" nikt nie posiada palców tak delikatnych i tak zręcznych rąk, jak ten mały znajda z niebieskimi oczami. Jerzy pobiegł na poszukiwanie Benity. Dziewczynka siedziała na żelaznych schodkach, zdenerwowana i przygnębiona. - Co się stało? - spytał zaniepokojony Jerzy. - Teraz jeszcze nie chcę o tym mówić. Kapitan ma fantastyczne pomysły i obawiam się, że wszystko będzie źle. Gdy cała sprawa odpowiednio się rozwikła, powiem panu i poproszę o radę. - Dobrze, ale teraz idź, Benitko, prędziutko, gdyż kapitan niecierpliwi się. Tita pomknęła i przykucnęła z powrotem na swoim stołeczku u stóp ojca. - Wiesz, chłopcze, że zupełnie przypominasz mi dziewczynę. Byłaby z ciebie śliczna Benita! Tak, tak, mój Benito. Chłopak zzieleniał, a wargi poczęły mu drżeć ze zdenerwowania. Kapitan wybuchnął serdecznym śmiechem i trzęsąc się cały pod jego wstrząsami, zawołał: - Oho, czuję, że mój biedny lift boy ma nowe zmartwienie, że nie może być dziewczyną. Ależ mój mały! Dziękuj Bogu i Madonnie, że tak jest. Nienawidzę dziewcząt w twoim wieku i nie mógłbym zawrzeć z tobą takiej serdecznej przyjaźni. Sądził, że jego słowa przyniosą wielką ulgę windziarzowi. Ale boy dopiero teraz wyglądał na rozdartego okrutnym bólem, a twarz wykrzywił mu spazm żalu. - Panie kapitanie, czy wolno mi odejść na chwilę? - Idź, idź! jesteś bardzo rozstrojony nerwowo po tej strasznej nocy. Sprawiasz wrażenie chłopca, któremu brak w mózgu maleńkiej niteczki zespalającej wszystko. Tita cierpiała słysząc te słowa, a jeszcze dotkliwiej zabolał ją rozkaz kapitana: - Idź do pani Valentino i poproś, by tu natychmiast przyszła. Tylko prędko. - Panie kapitanie, taki jestem zmęczony... Czy zamiast mnie mogłaby stewardesa Lily pójść do pani Valentino? - Cóż za niesubordynacja! Ale rób, jak chcesz. Tylko, żeby to wszystko razem długo nie trwało! Tita pobiegła na poszukiwania Lily, a kapitan przymknął oczy zbierając siły do wielkiej kampanii, jaką miał przeprowadzić. Dobiegły go miłe głosiki dzieci z niższego pokładu. To dwie pyzate Holenderki rzucały piłką do opalonego na brąz syna Albionu. Głosiki ich przypominały do złudzenia kwilenie ptaszków lub świergot wiosenny. Kapitan Rizzo czuł, że się zupełnie wewnętrznie rozkleja. I on miał kiedyś taką małą córeczkę... Mógłby już za parę lat być dziadkiem. Nosiłby na plecach śmiesznych człowieczków gaworzących swoim odrębnym językiem. Miał możność posiadania rodziny tkliwej i serdecznej. Czy to wszystko wyrówna płytka i powierzchowna Rosita? W dalekiej Taorminie żyła jego córka. Pierwszy raz zatęsknił do niej. Ale natychmiast odpędził chorobliwą myśl. Cóż może mieć wspólnego z tą dziką dziewczynką, profanującą jedynie swą postacią wspomnienie Ewy. Mimo surowego zakazu rozmowy o córce, pani Rosita przez tyle lat zawsze umiała przesączyć między wierszami truciznę o tamtej. Stewardesa Lily pukała tymczasem do drzwi kajuty obu pań Valentino. - Kapitan prosi, by pani przyszła do niego prędziutko! - wyrzuciła pospiesznie rozumiejąc, że to jakaś ważna sprawa. Pani Valentino czuła, że chwila dojrzała i nareszcie przyniesie jej pożądane owoce. Zrzuciła już dawno ciemny strój i włożyła białą suknię, nakrapianą czerwonymi punkcikami. Pąsowe bolerko nadawało jej dziewczęcego wdzięku. Różowa parasolka Eddy rzucała ciepły ton na twarz i szyję. Córka patrzyła na te przygotowania z ironiczną rezygnacją. Według niej matka powinna już dawno zmądrzeć. Ale dzisiejsze matki są nieznośnie fantastyczne. Przy tym niezaradne, romantyczne, niepraktyczne, biegnące za cieniem, a nie za żywą istotą. Edda, gdyby miała władzę nad matką, zabroniłaby jej w tej chwili tego szalonego małżeństwa. Dla płochej, niezrównoważonej pani Rosity najodpowiedniejszy był stary człowiek na dobrym stanowisku, bez polotu i fantazji, lecz spokojny, opanowany i zakochany. Biedna mamusia! Jak niepraktycznie bierze życie! O, dzisiejsze dziewczęta inaczej pojmują los. Gdy pani Valentino była już gotowa, Edda wygładziła czule zmarszczki na jej sukni i ucałowała gorąco. - Idź, moje biedne dziecko - powiedziała do matki - pamiętaj tylko jedno: nie wolno kobiecie znosić upokorzeń. Tego oboje z Mariem nie wybaczylibyśmy ci nigdy! Pani Rosita wyszła wzruszając ramionami. Stewardesa Lily, czekająca na pokładzie, widząc ją wychodzącą, wsunęła się do kajuty. - Pani dziś jest bardzo poważna i smutna, panno Valentino. - Ach, droga Lily! My, współczesne córki, mamy wieczne zmartwienia z tymi naszymi młodymi matkami. One są daleko młodsze i mniej doświadczone niż my. I co najtragiczniejsze, że absolutnie nie chcą zrezygnować z miłości! Lily usiadła obok niej. Obie dziewczęta już dawno wiedziały o sobie wszystko. Jednak taktowna Lily zawsze z jednakim dystansem traktowała Eddę, nie odrzucając mimo tego zaofiarowanej sobie przyjaźni. - Pomyśl tylko, Lily, jakie my jesteśmy dzielne i silne. Potrafimy w rulonik zwinąć swoje uczucia i rzucić za siebie. - Tak, panno Valentino. Na to trzeba rzeczywiście dużo siły woli i zaparcia ambicji. Cała walka o mężczyznę jest niejednokrotnie tylko rozgrywką o miłość własną! - Wiesz, Lily, że nam jest łatwiej zrezygnować niż naszym matkom. Przecież my mamy inne równoważniki: uniwersytety, wyższe uczelnie, sporty, sztukę - wszystko! Cały nowy świat, stworzony po wojnie, chłonie młodą dziewczynę i nie zostawia jej czasu na łzy i westchnienia. A nasze biedne mamy cóż poczną, gdy zabraknie im odrobiny sentymentu w życiu? Rozmawiały tak długo jeszcze, przetrawiając nowe prawdy życia, wyłaniające się z warunków bytu. Pani Valentino szła odważnie, wybijając takt trzepoczącego serca, wysokimi obcasami. W myśli miała już cały plan strategiczny: Podstęp to broń niezawodna, a zasadzka jest również najłatwiejszym sposobem usidlenia zdobyczy. Przede wszystkim łagodność, czułość i delikatność. A potem gwałtowna salwa, ogłuszająca przeciwnika do utraty przytomności. Kapitan uśmiechem powitał nadchodzącą. Wyglądała w tej chwili tak młodo, że mogła uchodzić za ową piękną Różyczkę sprzed osiemnastu lat, płynącą razem z Ewą i Halszką. - Ślicznie wyglądasz, Rosito, podróż doskonale ci służy. To powitanie dodało jej otuchy. Usiadła na małym stołeczku, z którego niedawno uciekł boy Benito. Błysnęła lusterkiem. Musiała sprawdzić w jego tafli potęgę swych czarów. Jeszcze chwila i rozpocznie atak na tę nieugiętą fortecę. Ale zaniepokoiła ją łatwość walki. Przeciwnik nie czekając na ofensywę poddał się z żywą radością. - Będzie wszystko, jak zechcesz - powiedział. Następnie zatwierdził wszystkie jej postulaty. Aprobował każdy plan. Podpisał pakt rozbrojeniowy, idąc na najdalsze ustępstwa, jakby to on był pokonany! Ale pani Valentino wiedziała, że teraz on przygotowuje walkę, a ona uległa podstępowi i wpadła w zasadzkę. Na atak nie czekała długo. Kapitan nałożył czarne okulary, chroniąc oczy przed blaskiem słonecznym. Ale ona wiedziała, że miał na celu ukrycie wyrazu twarzy. - Myśl, że nareszcie odpocznę po tym wyczerpującym życiu, przynosi mi wielką ulgę - rozpoczął. Ona wciąż milczała. Czuła, że teraz rozpadną się w gruzy wszystkie jej pragnienia. Drżała wewnętrznie i czekała ostatecznego ciosu. - Otrzymuję roczny urlop, który spędzę wypoczywając z dala od morza. - To doskonale - wykrzyknęła uradowana. Wiadomość ta pokrzepiła ją. Na morzu był dla niej zawsze nieuchwytny i daleki. Na lądzie potrafi go utrzymać. - Weźmiemy ślub w katedrze mediolańskiej - ciągnął kapitan, podając jej do wiadomości plan dawno ułożony. Wiedziała, że przyzwoli na wszystko, co jej dyktował. - Zamierzam kupić willę w Tarvisio. Ogromnie lubię Dolomity. - Chce żyć najdalej od Taorminy - pomyślała. Ale wiedziała, że to wszystko nie porusza sedna sprawy. - Zaraz po ślubie adoptuję małego windziarza. To sierota pozbawiony domu i rodziny. Chłopiec jest niezwykle do mnie przywiązany. - Oszalałeś! - wybuchnęła, nie panując nad sobą. - Nie mogę pojąć stanu twoich zmysłów. Zirytował ją ton i sposób postępowania kapitana. Taka ważna sprawa w życiu, a on przesądził ją sam i oznajmia jej apodyktycznie, bez prawa apelacji. - Twoje zdziwienie Rosito łatwo przyjmuję i nie komentuję. atomiast forma twej reakcji na tę wiadomość pozostawia wiele do życzenia. Zapewniam cię, że moje zmysły nigdy nie funkcjonowały tak dobrze jak w tej chwili obecnej. Wiem, co postanowiłem i nie cofam raz wypowiedzianych słów. - Ale pomyśl nad tym spokojnie i trzeźwo - ochłonęła nieco - masz przecież w Taorminie córkę, dwoje moich dzieci i jeszcze jakiegoś przybłędę chcesz adoptować! Przecież taka liczna rodzina to luksus w dzisiejszych czasach. - Córki nie posiadam - odparował celnie - twoja Edda wychodzi za mąż, a my zostaniemy tylko z dwoma chłopcami: Mariem i Benitem! - Już samo zestawienie ich dwóch ubliża mi - jęknęła. - Zresztą Edda zerwała z Brochwiczem i chce wyjechać za granicę na studia uniwersyteckie. - Zaczyna mi się ta dziewczyna podobać. Znać, że ma charakter. - Dobrze, dobrze - wzdychała biedna Rosita - ale jak ty to wszystko planujesz? Nie jestem już taka młodziutka mimo niewielkiej ilości lat. Mam prawo, tak jak ty, do zasłużonego odpoczynku. A ty nagle każesz wychowywać mi jakiegoś obdartusa, niewiadomego pochodzenia. Ten lift boy jest specjalnie antypatyczny. Bezczelny, arogancki i ciekawy. Na pewno jest dzieckiem bandyty, wyrosłym w melinie złodziejskiej, dziedzicznie obciążonym. - Jeśli tego rodzaju chłopiec posiada takt, delikatność i serce naszego windziarza, to można by mu i takie pochodzenie wybaczyć. - Kochanie - zmienia głos na tkliwy - jesteś romantyk i fantasta. Już raz przekreśliłeś swe życie na długie lata. Teraz chcesz znowu pętać ręce chwilowym kaprysem. Zatraciłeś zupełnie poczucie rzeczywistości przebywając od tylu lat na morzu. Ale ten ton zirytował kapitana jeszcze więcej. - Zabraniam ci w ten sposób przemawiać. Czynisz ze mnie niedołężnego starca lub zdziecinniałego wariata. Wiem, do czego dążę i tak musi być. Wszelka perswazja z twej strony jest bezcelową stratą czasu i nerwów. Pani Valentino podniosła się z godnością. Policzki jej były w tej chwili barwy bolerka. - W takim razie wybieraj: albo łachmaniarz spod pokładu, albo ja! Teraz jaskrawo zrozumiała, że niepotrzebnie postawiła wszystko na ostrzu brzytwy. Ale wytrzymałość jej miała swoje granice. - Nie zmuszaj mnie do krańcowych decyzji! - Albo on, albo ja! - powtarzała, nie mogąc już wycofać się ze swej pozycji. Kapitan milczał. Czyż miał powiedzieć tej kobiecie, roztaczającej lata całe swe uczucia wokoło niego, że dziesięć takich jak ona poświęciłby dla blasku błękitnych oczu lift boya i jego niezwykłego czaru. Pokrzepiona jego milczeniem dyktowała warunki: - Dziś jeszcze odkomenderujesz smarkacza pod pokład! Zabronisz mu wstępu do siebie! Kapitan ani drgnął. - Cóż za sprytna gadzina z tego chłopca! Wykorzystał twoją chwilową wdzięczność i słabość. Teraz dopiero cała sprawa jest dla mnie zupełnie jasna. Udawał, że poświęca dla ciebie swe życie! Słuchający wachlował obojętną twarz wilgotną dłonią, jakby odpędzał nieznośne moskity, kłujące go dotkliwie i niemiło, choć bez śladu głębszych ran. - O, ten znajda wiedział, że to żadna poważna infekcja! Sam stworzył i rozprzestrzenił tę plotkę. Przecież lekarz dziś o tym mówił. Nikomu nie śniło się o żadnej zarazie, gdy mały spryciarz odegrał wspaniale swą rolę. Chciał swemu postępowaniu nadać stygmat bohaterstwa. - Przestań... - zniecierpliwił się kapitan, ale ona nie zwracała już na niego uwagi. Chociaż w ten sposób chciała zrobić sobie małą satysfakcję. - ...dowódca "Primavery" to stary, niemądry dzieciak, który wpadł na uczucia chłopaka od windy niby owad na czerwoną czapeczkę muchomora. Perfidia i wyrafinowanie tego włóczęgi mówią same za siebie. To niebezpieczny typ, który skończy wielką karierę życiową w więzieniu. Kapitan drżał wewnętrznie pod szpileczkami tych słów, lecz starał się opanować głos i wzburzenie. - A więc dowiedz się kochana Rosito, że chłopiec absolutnie za nic na świecie nie chce, bym go adoptował. Moja propozycja przeraziła go tak bardzo, że uciekł w popłochu, gdy tylko zacząłem o tym mówić. - Twoja naiwność, mój stary - parsknęła niemiłym śmiechem - przebrała miarkę. - Naiwność? - No, oczywiście! To przecież mistrzowska gra ze strony twojego niewinnego baranka. Opór wywołuje zawsze większe nasilenie woli ze strony przeciwnika. Udana szlachetność i bezinteresowność wyciągnie dlań najlepsze warunki. Przestań się dawać tak nabierać, bo wzbudzasz we mnie tylko śmiech i politowanie. Spojrzał na nią z większym smutkiem niż gniewem. Jakże mała była w tej chwili! - Dlaczego tak bezmyślnie, a boleśnie krzywdzisz tego małego i mnie? Rosito... - Chcę cię w porę uratować przed tym szaleństwem. Ten diabełek zamorduje nas kiedykolwiek. To dla mnie straszne, że mam zastępować matkę temu windziarzowi. Właśnie jedynemu, którego nie cierpię tu na statku. Wiesz, że i ja lubię opiekować się ludźmi, potrzebującymi pomocy. Wykazałam to chyba najzupełniej w stosunku do Halszki Brochwiczowej. Nie możesz mi zarzucać oschłości serca. Ale wolałabym naprawdę wychowywać Chińczyka, Murzynka, Hindusa czy któregokolwiek kolorowego psa spod pokładu niż tego impertynenckiego chłopaka, w którego oczach czai się nienawiść do mnie i Eddy. - Cały rok przebywać będzie w zakładzie naukowym. Jedynie wakacje spędzi z nami. - Nie, nie, nie! - zawołała kategorycznie, obawiając się, że kompromisy zgubią ją. Kapitan milczał. Rosita złożyła parasolkę i wachlowała nią teraz rozpaloną twarz. I nagle usłyszała słowa Eddy skierowane do niej na pożegnanie. - Nie wolno kobiecie znosić upokorzeń! Tego oboje z Mariem nie wybaczylibyśmy ci nigdy! Pamiętaj. Wspomnienie dzieci dodało jej siły. - Zanim ty zdecydujesz o naszym losie, Ermanno, pozwól, że ja sama to uczynię. Rezygnuję ze stanowiska twej żony, które byłoby na każdym kroku jedynie poniżeniem mojej godności kobiecej. Dziękuję ci za dobre chęci! - Zastosuję się do twego życzenia - powiedział zgodnie, jak na początku rozmowy. Oparł głowę o poduszki. Jakże był wyczerpany! Krwawe koła tańczyły mu w oczach, a seledynowa bladość pokryła twarz. Rosita tkwiła przy nim cicha i bezradna. Właściwie odczuła wielkie odprężenie nerwowe po tym zerwaniu. Czemu nie uczyniła tego przed podróżą na Cejlon? Dużo lepiej oddychałaby na pokładzie "Primavery", a cała wycieczka na Wschód byłaby dla niej prawdziwie miłą rozrywką, a nie ciągłym udręczeniem, w które ostatnio się zamieniła. W tej chwili podszedł lekarz, a widząc wielkie osłabienie swego pacjenta, zawołał: - Kapitanie, nie wolno panu tak dużo mówić! Najlepiej byłoby, gdyby pan powrócił do łóżka, chociaż w kabinie jest duszniej niż na pokładzie. Na pokładzie pierwszej klasy czekała na nią niecierpliwie Edda. Wiedziona intuicją czuła, że rozmowa przybierze taką właśnie formę. Niespodzianką natomiast była dla niej pogoda matki i uśmiech, którym ją już z daleka powitała. Edda przyskoczyła ku niej i objęła wpół. Na zaróżowionych policzkach wycisnęła dwa gorące pocałunki. - Jesteś najmądrzejszą kobietą na świecie! - Nic dziwnego, Eddo, postąpiłam, ściśle według twoich wskazówek. - Zobaczysz, że nie pożałujesz tego. Słuchaj, mała mamusiu! Obmyśliłam ci nadzwyczajne życie. - Eddo, jesteś naprawdę fenomenem. Chętnie posłucham twoich rad. - Przede wszystkim pójdziemy trochę dalej, gdyż tutaj wciąż przechodzą oficerowie załogi. A nie chciałabym, żeby ktokolwiek był świadkiem naszej rozmowy. Splecione uściskiem weszły do baru okrętowego. Tutaj w rannej porze było zupełnie pusto. Tylko w rogu kabiny czterech Anglików grało w bridża. Ale byli tak podnieceni kartami, że nie zwracali na nikogo uwagi. Edda kazała podać lody i wino, choć matka śmiała się, że to niestosowna pora. Dziewczyna zjadła parę łyżeczek zamrożonych owoców, popiła je doskonałym winem i w najlepszym humorze rozpoczęła przemowę do matki. - Pierwszym warunkiem twego życia musi być rezygnacja z tak zwanego wielkiego uczucia. Po co? To ci zupełnie niepotrzebne! To jest obecnie zupełnie niemodne! Żadna współczesna kobieta nie zaplątuje się w nie tak staromodnie, jak ty to uczyniłaś. - A ja uważałam, kochanie, że uczucia są moją jedyną wartością. - Ee! Uczucia, zaraz uczucia... Tego kapitana wmówiłaś w siebie przez wiele lat. To nie żadna miłość. To pasja posiadacza, pragnącego zwiększać swe zbiory. - Straszna jesteś! - Powiedz mi ile masz lat? Ale tak naprawdę, bez blagi! To bardzo ważne. Pomyśl, że jestem lekarzem, stawiającym diagnozę. - Mam czterdzieści dwa lata! - Ależ kochanie, jesteś zupełnym dzieckiem! Czterdzieści dwa lata to najpiękniejszy wiek kobiety. Czy wiesz, że czterdziestoletnie matki są daleko młodsze od swych dwudziestoletnich córek? To fakt! My jesteśmy odmiennie od was wychowane i dlatego inaczej rozumiemy zjawiska otaczające nas. Masz najlepszy dowód, że ten szesnastoletni windziarz zakasał cię w sprycie i doświadczeniu życiowym. Pani Rosita wolno cedziła przez zęby kieliszek zamrożonego wina. Zdumiewała ją przemiana córki, ale dziwnie dobrze jej było w towarzystwie tej energicznej, wiedzącej czego chce, dziewczyny. - Według mnie masz może i trochę racji, choć nie ze wszystkim się zgadzam. Niestety z moją młodością nie jest znów tak różowo, jak ci się to wydaje. - Bo ty sama, mamusiu, postarzasz się niepotrzebnie. Dlaczego farbujesz włosy? To od razu deprecjonuje twą świeżość. Czy konieczna jest ta gruba warstwa szminki na policzkach? Miałabyś świetne kolory, gdybyś uprawiała sporty, pływała, tańczyła i fechtowała się. Ja również energicznie zabiorę się do tego wszystkiego. Mam już dość swej własnej ociężałości. - Ty, to zupełnie inna sprawa. Ale w moim wieku byłoby to śmieszne. - No, skoro zasugerowana jesteś swoimi latami i sama nie chcesz być młoda!... A ja na to nie pozwolę, rozumiesz! Zaraz po powrocie do domu musisz wyjechać na narty w Dolomity. - Ach, Dolomity! - przypomniała sobie Rosita rozmowę z kapitanem. - Jeśli wolisz, to do Szwajcarii. Sprawisz sobie narty, stracisz kilka kilo i parę lat. Jeśli będziesz grzeczna, to pozwolę ci na małe, przelotne flirciki. Nic lepiej nie działa na blask oczu i kolor cery. - Eddo - obudziła się dawna, przedwojenna matka w pani Valentino - nie poznaję cię zupełnie. Czy to w klasztorze nauczono cię tej wiedzy życiowej? - Ach, mamusiu! Mam świetnego mistrza w stewardesie Lily. A czy myślisz, że przeżycia na "Primaverze" nie zmieniły zupełnie moich wyobrażeń o świecie? A zresztą nowoczesność każdej epoki polega na dostosowaniu się do jej warunków zewnętrznych. - Byłaś tak niedawno uroczą koteczką, leniwą i łakomą. Mimo wszystkie twe wyjaśnienia trudno mi pojąć powód tej przemiany. - Czy nie szkoda czasu na zastanawianie się, mamusiu. Bezmyślność to wielka sojuszniczka młodości. Wygładza zmarszczki i zmywa poważny wyraz twarzy - dodała Edda ironicznie. - Czy trwasz nadal w postanowieniu wyjazdu na studia aż do Polski? - Oczywiście. A gdy wrócę, wiem, że zastanę rówieśniczkę w domu. Dopiero będziemy się cieszyć i brać życie tak, jak ono na to zasługuje. Młodości nie można zaniedbywać. Trzeba co dzień niemal ją stwarzać i pielęgnować. - Amen! - roześmiała się pani Rosita. Edda przywołała stewarda i zapłaciła za lody i wino, nie pozwalając matce tego uczynić. Rozdział XXI Pożegnalny bal na okręcie Chińczyk Li przywarł całym wątłym ciałem do zimnej burty. Drżał spazmatycznie z emocji, graniczącej z histerycznym wzruszeniem. Pierwszy raz w życiu żółty, spod pokładu, był świadkiem wspaniałej uroczystości na "Primaverze". Powódź światła płynącego strumykami kolorów z rozpalonych żarówek oślepiła skośne oczy Li. Wielkie reflektory rzucały szerokie pasma promieni na ciemną, uśpioną zatokę. Cicha półkolista wyspa Cypr sygnalizowała swą obecność złotymi ognikami migotającymi z oddali. Spała dostojnie, a świetliste latarnie trzymały wartę honorową nad jej niezmąconym niczym spoczynkiem. Wnoszono na pokłady ostatnie kosze kwiatów, rozrzucając dokoła wonne wiązanki, splatając festony i girlandy, zwieszające się wdzięcznie za burtę. Orkiestry, rozmieszczone dyskretnie na wszystkich pokładach, grały rozlewne melodie, wypełniające ekstazą żółtą duszę nędznego chłopca. Za chwilę uderzy gong okrętowy i wszechpotężny kapitan Rizzo otworzy wielki bal w najwspanialszej sali "Primavery". Chińczyk spala swe szafranowe policzki w ogniu gorączki. Pierwszy raz służy na statku i nie był nigdy świadkiem uroczystości okrętowych kończących wesołym akordem daleką podróż. Porwał go zawrotnie ten inny świat przypływający doń w blaskach i kwiatach. Szkoda, że biały przyjaciel z windy zniknął bez śladu. Jakże chętnie dzieliłby w takiej chwili z nim swe wrażenia. Biały chłopiec nie odstępuje kapitana. Li wie o tym doskonale. Rozmarzonymi, skośnymi oczami pochłania sznur samochodów, zajeżdżających z patosem do iluminowanego portu. Szczękając zębami z zachwycenia, zagarnia w ciemne kąty duszy te wspaniałe damy z italskiego poselstwa, wysiadające dumnie z auta. Młodzi, starsi i zupełnie siwi panowie podtrzymują je, wprowadzając na linowe schodki. Piękne panie połyskują klejnotami. Przechodzą tuż obok skulonego Chińczyka. Jeden brylantowy guzik oderwany od ich sukni wystarczyłby na kupno domku dla biednego Li. Suknie ich szumią nad głową chłopca roztaczając pawie kolory. Ciemne głowy, objęte aksamitem lśniących włosów, kołyszą się na wysmukłych szyjach w takt radości. Li drży, gdy przechodzą obok niego tak blisko, że mogą trącić kłębek łachmanów, końcem srebrnego pantofelka. Rozdyma nozdrza i wchłania w siebie drażniącą woń włosów, ciała i perfum. Wąż samochodów z każdą chwilą olbrzymieje. Kapitan Rizzo stoi na pokładzie w otoczeniu dostojnych oficerów. Jest imponujący i wspaniały w swym galowym mundurze. Chińczyk drży z dumy, że to jego dowódca. Już dawno nie widział go z tak bliska. Uleciały z twarzy kapitana ślady przeżytego cierpienia, pozostawiając na niej wyraz promieniujący jakąś drugą młodością. Teraz boy Benito na pewno nie jest mu potrzebny i mógłby przybiec do żółtego przyjaciela. Li z radością patrzy na wytworne damy w srebrnych narzutkach, przytrzymujące w wonnych miękkich dłoniach energiczną rękę kapitana. Aksamitne spojrzenia pieszczotliwie przylegają do jego twarzy. Zajechało ostatnie auto z gośćmi. Dwa podlotki w białych bufach falbanek wyskoczyły kwiląc rozkosznie. Frunęły na pomost i zawisły na ramionach srogiego kapitana. Uśmiechnął się ku nim wyrozumiale i nie wyzwalając ramion z ich uścisku wprowadzał uszczęśliwione do sali balowej. Na "Primaverze" nie oczekiwano już więcej gości. Motory zajeżdżających samochodów umilkły. Wyspa zastygła w bez ruchu. Szelest sukien nie budził już śpiących mew. Ale Li wciąż trwał przy burcie, zaczarowany nastrojem. - Ano... - powiedział palacz Torta - wszyscy już przyjechali. Nie ma co się już gapić. - Usiadł na schodkach i precyzyjnie nabijał tytoniem małą fajkę. Lecz w tej chwili Chińczyk ujrzał zajeżdżający powóz kryty białym baldachimem. Widok ten rozbawił go. - Panie Torta! Ciekaw jestem przed czym chroni ta biała budka? Słońce już dawno zaszło, a deszcz nie pada. Pojazd zatoczył półkole i stanął obok potężnej sylwety statku. Chińczyk przechylony do połowy ciała, obserwował ostatniego gościa. Któż miał odwagę jeszcze przyjeżdżać, skoro bal już jest oficjalnie rozpoczęty, a kapitan nie oczekuje nikogo. Z powozu wyskoczyła smukła dziewczyna. Skośne białka Li stanęły w dwa słupki ze zdumienia. Wysmukła świetliście jasna blondynka zadziwiała go niezwykłością urody. Jej złote loki lśniły platynowo w blaskach reflektorów. Ale nie jej uroda przyprawiła o zawrót kiwającą się wahadłowo głowę Chińczyka. Dziewczyna, ostatnia przybywająca na pokład "Primavery", sprawiała wrażenie nierealnej zjawy. Ubrana była zupełnie inaczej niż wszystkie dziewczęta przyjeżdżające tego wieczoru samochodami na bal. Błękitna suknia z tiulu i koronek miała dziwny krój i fason. Nawet Li, nie interesujący się kanonami mody kobiecej, spostrzegł to natychmiast. Loki dziewczyny ułożone były również zupełnie inaczej niż pukielki podlotków przybyłych przed chwilą. Nierealnie piękna dziewczyna stała nieruchomo w blaskach świateł płynących z okrętu. Czyniła wrażenie ożywionego posągu mogącego zniknąć w każdej sekundzie. - Panie Torta! - krzyknął ku palaczowi. - Niech pan spojrzy, jaka to niezwykła pani przyjechała ostatnia na bal. Palacz podchodził wolno ku niemu. Kłęby dymu przesłaniały brunatną jego twarz. Stanął przy burcie i pobiegł wzrokiem za żółtym palcem Chińczyka. Ale w jednym drgnieniu powieki pobladł gwałtownie, chwytając się rękami za klatkę piersiową, jakby zabrakło w niej powietrza. - Na miłość Boską! - zapiał ochryple - to przecież kapitanowa Rizzo, zmarła przed laty. Tylko jakaś daleko piękniejsza i smuklejsza niż za życia. - Bredzi pan, panie Torta! - wzruszył ramionami chłopak. Nie chciał przyznać, że lodowaty dreszcz przeniknął jego ciało. - To nie do pojęcia! - bąkał palacz Torta - ale przecież pamiętam ją doskonale! Nawet ta suknia... Te błękitne tiule i koronki prasował niegdyś sam kapitan Rizzo! Stali z Chińczykiem blisko siebie drżąc wspólnie i szczękając zębami. Niezwykła postać stała nieruchomo wpatrzona w najwyższy pokład. Palacz i Li nie mogli oderwać od niej urzeczonych oczu. Jak dzieci zapatrzone w cudowne, choć przerażające uosobienie bajki. - Jak to niebo wyszlachetnia - myślał palacz Torta - nigdy kapitanowa nie była taka śliczna i wiotka. Nagle... przestrach ich przełamało jeszcze większe zdziwienie. Po linowych schodkach zbiegło ku niej prędko trzech mężczyzn. Na widok ich nieziemska zjawa poczęła powiewać koronkową chusteczką. Wszyscy trzej otoczyli nieznajomą czarnym zwartym kółeczkiem. Dwóch wysokich ujęło dziewczynę pod ręce, a najniższy, krępy eskortował niezwykłe towarzystwo. - Czy pan widzi, kto ją prowadzi? Przecież to inżynier Brochwicz i pan Valentino - wyszeptał powracający do równowagi Li. - Pański syn, panie Torta, idzie tuż obok. To nie może być żaden upiór! Palacz poklepał szeroką dłonią wilgotne z wrażenia czoło. - No, teraz rozumiem dopiero całą sprawę! - westchnął z ulgą. Uwielbiał niegdyś kapitanową Rizzo, lecz wolał nie spotykać jej ducha. Chińczyk wpatrywał się ciekawie w jego łagodne oczy. - To nie żadna zjawa, lecz panna Rizzo, córka naszego kapitana. Przecież mój Nino przyjaźni się z nią od dzieciństwa. Widocznie przyjechała na Cypr, by powitać powracający okręt i poznać wreszcie swego ojca. Chińczyk kiwał i kiwał żółtą głową, podobną do pozłacanego jaja na choince. Córka kapitana Rizzo! Jakże to romantyczna historia: zupełnie jak treść chińskiej kołysanki nuconej synom cesarza. Panna Rizzo! Przybywa nocą w sukni sprzed tylu lat! Palacz Torta westchnął z głębi najzacniejszego serca. - Dałbym wiele własnych chwil życia, by tej ślicznej dziewczynie udało się odzyskać ojca. Jego los zmieniłby się zupełnie. Usiedli na deskach pokładu, opierając się o siebie drżącymi ciałami. Kłęby dymu nerwowo wybuchały z fajki. Palacz Torta począł wzruszonym głosem opowiadać Chińczykowi historię Ewy, kapitana i Benity. Światła gasły na wyspie Cypr, a słowa palacza wciąż płynęły niezwykłą siłą. Chińczyk kiwał swoją żółtą głową, jakby zamiast twarzy miał uwiązany do szyi cytrynowy balonik, kołysany wiatrem. Cieszyła go myśl, że jutro w największej tajemnicy powtórzy to opowiadanie palacza swemu białemu przyjacielowi. Pojął nagle, czemu pan Valentino przyniósł biednej krawcowej narysowany przez siebie fason sukni. Dziewczyna śmiała się z niego i opowiadała, że nikt już dziś nie chodzi w takich sukniach. Załoga tłumaczyła małej szwaczce, że pan Valentino jest malarzem i zapewne potrzebuje takiej właśnie sukni do jakiegoś niezwykłego obrazu. Na najwyższym pokładzie Benita Rizzo zatrzymała się nagle. - Tito - wyszeptał Nino - wyglądasz niebywale. - Musisz zebrać w sobie całą potęgę czaru i wdzięku - dodał Brochwicz. Mario nic nie mówił, tylko obsypywał leciutkimi pocałunkami palce dziewczynki. Każdy z nich wzniecał w nim krótki, przelotny dreszczyk. Nagle piękny Mario ocknął się. Przecież właściwie to wszystko nudzi go. Dotychczas maskarada Benity miała swój wielki powab. On sam rysował jej suknię i fryzurę. Emocjonowała go ta cała sprawa. Ale teraz nagle, przed samym zakończeniem, urok jej blednie. Bo właściwie zawsze i wszędzie lubi odgrywać pierwszą rolę. A teraz Benita będzie bohaterką chwili. Czuje to. Czy zazdrości jej tych mających nastąpić chwil? Nie! Raczej odczuwa nudę, bo wszystko, co nie kręci się dokoła niego, jest pospolite i nie ważne. Stoją tak wszyscy na pokładzie przed ostatecznym rozstrzygnięciem losu. Czy kocha Benitę Rizzo, czy to tylko motyw piękny i niezwykły? - Nie mam odwagi przestąpić progu sali - mówi Tita, nie przeczuwając myśli pięknego chłopca. Jest księżycowo blada w tej chwili. - Przyniosę ci z bufetu kieliszek wina - woła Nino. Nie czekając na jej przyzwolenie pobiegł natychmiast i powrócił z rubinowym pucharkiem, wypełnionym doskonałym napojem. Cedziła go wolno przez zdrętwiałe zęby. Objęła wzrokiem trójkę swych przyjaciół. Nino był od początku znajomości i podróży zawsze ten sam: gorący, serdeczny i zwierzęco niemal wierny. Mario przeszedł różne przemiany i przeobrażenia. Benita wciąż nie mogła uchwycić prawdziwej jego sylwetki duchowej i dlatego nie ufała mu mimo wszystko. Jerzy! I on był teraz krańcowo inny niż na początku podróży. W Bombaju ochłonął, ale teraz nie zasklepiał już serca przed falą słońca. Tita oddaje pucharek w ręce Nina. Jeszcze tylko chwila!... Całe życie na nią czekała. Nagle wie, że wszystko inne poza nią było epizodem, fragmentem tego co nastąpi. Za parę sekund ocknie się i zacznie prawdziwe życie. - Chodźmy, moja maleńka - mówi łagodnie Brochwicz ujmując silnie Titę pod ramię. - Niepotrzebne przedłużanie oczekiwania to najstraszniejsza tortura, nie mająca najmniejszego wpływu na bieg wypadków. Chodźmy, dziecinko! Serdeczny głos Brochwicza wstrząsnął Mariem do głębi. Jak Jerzy śmie przemawiać do Tity takim poufałym tonem. Przecież ona jest właściwie jego własnością. Krew uderza gorącą falą o jego policzki. Teraz już wie, wie prawdziwie i nieodwolanie, że kocha Titę jak nigdy dawniej żadnej kobiety. Niech tylko wyświetli się cała sprawa z ojcem! Powie jej wtedy, że nie może żyć bez niej ani jednego dnia. Że każda godzina, chwila, sekunda... Że dla niej, że przy niej, o niej... Ach, jakże ją kocha gwałtownie i beznadziejnie, gorąco i dramatycznie. Jest dla niego wszystkim: kolorem, piosenką, słowem, wielkim słowem! Nie pojmuje, jak mógł dotychczas nie powiedzieć jej tego. Spazm niecierpliwości skręca jego krtań. Całuje wszystkie palce Tity zimne i sztywne w tej chwili z wrażenia. - Idziemy! - przerywa Jerzy energicznie tę scenę. Nie jest to tak łatwo wykonać, gdy kolana drżą, a czoło pokrywa zimny pot. Ale Tita przełamuje zdenerwowanie i wsparta na ramionach obu przyjaciół sunie dzielnie w swej długiej sukni, stukając miarowo wysokimi obcasami. Niemal na progu sali balowej wpada na nich zdyszany steward. - Czy jest tu pan Valentino? - Jestem, cóż się stało? - Telegram! Szukam już pana od kilku godzin. Mario odbiera z rąk stewarda prostokącik depeszy i trzyma go chwilę w ręce. Benita i chłopcy patrzą na niego z obawą. Taka gwałtowna wiadomość może przynieść coś nieprzyjemnego. Pan Valentino wolno i z pewną pozą rozrywa papier. Przebiega oczami treść rządka liter i nagle prostuje się, twarz zalewa mu fala dumy, a oczy świecą gorączkową radością. Towarzysze patrzą przez jego ramiona i wykrzykują radośnie. Mario otrzymał nagrodę na wystawie obrazów w Wenecji. W jednej chwili rozumie sens życia! Sztuka, sztuka jest jego istotą. Wszystko inne blednie i usuwa się nagle na drugi plan. Sztuka, sława, popularność to walory doczesne przeznaczone dla niego. Śmieszny był przed kilkoma minutami! Chciał przykuć się do tej ładnej gąski, Benity, która nigdy nie zrozumiałaby ani oceniła jego twórczości. Cóż go mogło łączyć z tą młodziutką panieneczką, kapryśną i dziecinną? O, jakże jest szczęśliwy! Kobiety, egoistyczne istoty, wymagające i wyłączne: Tita, stewardesa Lily! Nie, nie! To nie dla niego. To byłoby niepotrzebne pętanie skrzydeł. Przyjmuje radośnie gratulacje i życzenia trójki przyjaciół i w promiennym nastroju wprowadza obcą mu w tej chwili Benitę Rizzo na przełomowy bal jej życia. Na godzinę przed gongiem, oznajmiającym początek balu, dwoje dziewcząt czyniło przygotowania do tej wielkiej chwili. W ciasnej kabinie panny Valentino klęczała przed Eddą stewardesa Lily, wycierając miękką flanelką srebrne nosy sandałków. Włosy Eddy Valentino, gładziutko zaczesane, nadawały jej twarzy szlachetny wyraz. Oczy, czarne brylanty, połyskiwały wyraźnie ku Lily. Stewardesa miała dziś pierwszy i ostatni raz wystąpić na balu zrzucając swe incognito. Ale w tej chwili nie wyszła ze swej roli, spełniając przy pannie Valentino rolę pokojówki. Edda zaprosiła ją do swego stolika, chcąc przedstawić kapitanowi jako swą przyjaciółkę. Odkąd matka zerwała z dowódcą "Promavery", niedoszła pasierbica nabrała odwagi w stosunku do niego. Lily zasypywała ciemnym pudrem szyję i ramiona Eddy, by miały brzoskwiniowy puszek i dojrzałą barwę. Potem delikatnie wsunęła na nią taftową różową suknię. Po mistrzowsku upięła wielką kokardę przymocowując ją do sukni brylantową klamrą. Edda natarła koniuszki uszu wytworną perfumą i przeciągnęła z lekka wargi czerwoną kredką. Bała się trochę brata, by nie zwrócił uwagi na to, co zawsze irytowało go u innych dziewcząt. Ale tak jej było ładnie w tych pąsowych ustach, że postanowiła ścierpieć nawet parę przykrych docinków. Patrzyła na zgrabną głowę stewardessy Lily w obramowaniu brunatnych loków. Dotknęła serdecznymi palcami tego połyskliwego wianuszka, drgającymi złotymi iskierkami. Lily podniosła ku niej wdzięczne oczy barwy gorącego miodu. Edda schylona ucałowała serdecznie te złote kwiaty trzepoczące ciemnymi rzęsami. Zdziwiło ją to, że oczy Lily nie pachną. Powinny były powiać ku niej aromatem dojrzewających lip. - Ciekawa jestem, czy nasi panowie są już gotowi. - Och, na pewno oczekują nas niecierpliwie w sali balowej - zaświeciła oczami Lily. - Chciałabym, żeby Mario wiedział już prawdę o tobie, Lily. Dziś wszystko będzie inaczej. Zobaczysz! Tylko Mario w pierwszej godzinie przybycia "Primavery" do Cypru zniknął natychmiast. Lily zawzięcie polerowała paznokcie panny Valentiono. Uważała, że tak było lepiej. Nie chciała wracać do raz przekreślonego uczucia. - Najmilszy jest dla mnie Nino - ciągnęła Edda obserwując w srebrnym lusterku kształt głowy. - Nie drwij ze mnie Lily, ale umiałabym tkliwie kochać tego kańciastego prostaka. Tak mało spotykam ludzi o sercach jemu podobnych. Ale zraża mnie wspomnienie ukrytej sukni w jego kabinie. To wprost cyniczne z jego strony. I myśl o tym zabija we mnie całe uczucie. Lily pomyślała, że Edda nigdy nie wybaczy tamtej dziewczynie, choć nie kocha Jerzego. Jakie to dziwne... Ona natomiast nie czuje żalu do blondynki z Bombaju, choć Mario pochłonięty był nią do nieprzytomności. Edda, jakby odgadła jej myśli, gdyż zawołała: - Nie sądź, Lily, że przemawia moimi ustami zazdrość o Jurka. Nic podobnego. Boli mnie jedynie takie komedianctwo ze strony Nina i bezprzykładne zakłamanie. - Ja wciąż sądzę, że sprawa musi wyglądać zupełnie inaczej! - Niemądra jesteś i uparta! Ale teraz prędko ubieraj się ty, a na odmianę ja ci będę pomagała. Pastelowa suknia barwy herbacianej róży objęła miękkimi fałdami ciało Lily. Spływała leciutko aż do wysokich obcasów złotych pantofli. Jedyną ozdobą skromnej, lecz wytwornej toalety stanowił złoty medalion na misternie rzeźbionym łańcuszku. Stewardesa Lily była w tej chwili uosobieniem wdzięku i delikatności. Rzęsy podwinęła małym grzebyczkiem, a koniuszek nosa przyciemniła pudrem. Edda patrząc na tę śliczną dziewczynę płonęła żalem do brata. Czemu istotne wartości człowieka tak rzadko krzeszą w drugich należne uczucia? Dziewczęta raz jeszcze skropiły wonnościami swe suknie i na nowo rzuciły spojrzenia na kwadrat lustra. Przygładziły nerwowo dłońmi włosy i wyszły na pokład.W sali balowej było jeszcze pusto. Oczywiście przy swoim stoliku nie zastały nikogo. Wolno nadchodzili członkowie orkiestry. Kelnerzy uwijali się dokoła stolików, ustawiając wino w kubełkach wypełnionych lodem. Teraz poczęto stroić instrumenty trącając o struny i klawisze. Na odgłos pierwszej melodii przypłynęły piękne damy z szumem jedwabi i połyskiem klejnotów. Stoliki otaczały teraz kolorowe wianuszki pań, przedzielane czarnymi frakami panów. Dziewczęta wybuchały koloraturową gamą śmiechu, a młodzieńcy akompaniowali im niskimi oktawami. Chwila rozpoczęcia balu była już kwestią najbliższych minut. Nowi goście prędko zajmowali swe miejsca, szukali stolików, krzyczeli rozkazująco na stewardów, lub z trudem odnajdywali swe towarzystwo zagubione w wielkiej sali. Nareszcie do stolika Eddy podeszła pani Valentino. Uścisnęła gorąco zimne ręce Lily. Panią Rositę już dawno wtajemniczono w całą sprawę. Rada była, że znalazła znów istotę, która potrzebuje jej opieki, jak ongiś Halszka Brochwiczowa. Będzie miała osobę uwielbiającą ją, wdzięczną i oddaną. A w tym okresie życia takich uczuć bardzo jej było potrzeba. Mimo zerwania z kapitanem miała z nim spędzić też pożegnalny wieczór, by ostentacyjnym unikaniem nie dawać pola do plotek służbie i pasażerom. Spojrzenia sali skierowywano na ich stolik. Wiedziano, że siedzi przy nim towarzystwo dowódcy. Na Lily, schowaną za rozłożystym bukietem kwiatów, nawet koledzy stewardzi nie zwrócili uwagi. Wszedł nareszcie do sali kapitna Rizzo, obwieszony białymi buldeneżami podlotków w strzępiastych falbanach. Przystanął, delikatnie oswobodził swe ręce z ich ramion, odprowadził do stolika i ukłonem pełnym kurtuazji pożegnał dziewczęta. Patrzyły za nim długo i żałośnie. Ten wykwintny starszy pan, bóg i władca "Primavery" rozpalał do czerwoności ich młodziutką fantazję. On skierował swe dostojne kroki do stolika Valentinów. teraz Lily została mu przedstawiona. W kilku słowach poznał jej historię. - Dzisiejsze dziewczęta umieją zdystansować chłopców swą dzielnością! - wykrzyknął. - Winszuję pani siły i odwagi. Te dwie cechy charakteru są niezwykle dodatnim objawem współczesności. Edda spojrzała zdumiona. Jakże zmienił zdanie w ostatnich czasach. W ogóle po chorobie ogromnie złagodniał i stał się bardziej ludzki. - Ale gdzie są nasi zdeprecjonowani mężczyźni? - zapytała wesoło pani Rosita. Orkiestra grała starego walca, ale nikt nie powstał, by rozpocząć bal. Właściwie kapitan powinien był to uczynić, lecz wszyscy doskonale wiedzieli, że nie tańczył już od wielu lat i żadna siła nie mogła go do tego skłonić. Ciekawe spojrzenia gości balowych oblepiały jego twarz. Kilkadziesiąt serc dziewczęcych biło anormalnym rytmem. Każda z nich pragnęła stać się przełomem w życiu dowódcy. - Pytałaś Rosito, gdzie są nasi chłopcy - odpowiedział na jej zdziwienie - zaraz wszystko wyjaśnię. Przed samym balem przyszli do mnie z zapytaniem, czy mogą przyprowadzić znajomą z Cypru. Widocznie oczekują jej. - To niegodziwi uwodziciele! - wykrzyknęła rozbawiona Edda - w każdym porcie mają znajome dziewczęta. Wiesz, Lily, że szczytem wszystkiego byłoby, gdyby tak przyprowadzili tutaj znajomą z Port_Saidu, Bombaju i Kolombo. Ten pomysł wydał się im tak niedorzeczny i niemożliwy, że parsknęły przeciągłym śmiechem. Ale akord ich wesołości zamilkł znienacka sparaliżowany zdumieniem. Bo w tej samej chwili weszła na próg sali balowej wysmukła dziewczyna, tak dobrze znana im z sylwetki. Wszystkie głowy podniosły się znad stolików, zadziwione niezwykłą urodą i dziwacznością jej stroju. Orkiestra zwolniła tempo walca. Rosita Valentino wstała gwałtownie, upiornie czerwona. Czyż koszmar tamtej nie przeminie nigdy? Chciała krzyczeć, mówić, lecz język pierwszy raz w życiu odmówił jej posłuszeństwa. Kapitan Rizzo siedział skamieniały i stalowo zimny. Czuł, że wrasta w krzesło i nie zdoła z niego powstać. Orkiestra nie przerywała ani na chwilę starej, znanej melodii. A dziwna dziewczyna, niepokojąco piękna, płynęła ku nim. Rosita usiadła, kapitan wstał. Był wspaniały! Wdzięczna sylwetka dziewczęca, spowita w błękitne tiule i pajęcze koronki zbliżała się ku niemu coraz bardziej. Kapitan, zapatrzony w jej postać szedł jak lunatyk ku tej zjawie zgasłej młodości. Walc wił się i zataczał coraz szersze kręgi. Benita nigdy nie zrozumiała, jak to się stało, że ręce ojca oplotły jej kibić i pchnęły w rymt tańca. Zakreślili wielkie koło i płynęli jego szlakiem w takt starej zapomnianej piosenki. Sala dyszała oddechem tysiąca kwiatów i płonęła strumieniami świateł. Nikt nie powstał, by tańczyć wraz z kapitanem Rizzo. Wszyscy stężeli w nieprzytomnym zdumieniu. Trzej młodzieńcy pod ścianą ściskali sobie ręce. Melodia zatoczyła jeszcze kilka zakrętów i nagle zamilkła tak samo niespodziewanie, jak na początku wybuchła. Benita i ojciec tańczyli, jak lunatycy w świetle księżyca. Nagle kapitam drgnął obudzony z pięknego snu. Trudno mu było wrócić do rzeczywistości. Spojrzał nieprzytomnie w twarz nieznajomej. - Kim pani jest, na Boga, kto pani jest? - szeptał nieprzytomnie. - Jestem Benita Rizzo z Taorminy - odparła po prostu. Zakończenie Mały stolik pod rozłożystą palmą sali balowej był teraz oazą na pustyni zabawy. Biały obrus zasypały płatki róż, a węże serpentyn oplotły go pstrym łańcuszkiem. Kapitan Rizzo i Benita nie wiedzą o niczym. Nic nie istnieje w tej chwili poza nimi, dla nich samych. - Kochanie! Kapitan ściska ręce córki. Córki!... - Często w ostanich czasach myślałem o tobie. Mimo zakazu danemu samemu sobie, wciąż pieściłem w duszy twój obraz. W dalekich, samotnych podróżach, zamknięty w smutnej ciszy kabiny... Nie chciałem cię poznać w strasznej obawie rozczarowania. Ale wierz mi, córeczko, że to co zastałem przeszło wszystkie moje oczekiwania. Jeździłem kilkanaście lat po oceanach, znam setki kobiet, ale drugiej takiej jak twoja matka i ty, nigdy nie spotkałem. Oczy Benity nie były chyba jeszcze nigdy tak bardzo niebieskie jak w tej chwili. - Czy nie masz żalu do mnie za opuszczenie cię, córeczko? - pyta z obawą. - O, nigdy, tatusiu! Twoje uczucie do mamusi było najpiękniejszym zjawiskiem w mym życiu. Ilekroć wpadałam w zwątpienie, zawsze myślałam o was. Dzięki waszej miłości cały świat przybrał dla mnie odmienne oblicze. Mój entuzjazm, konieczność kochania wszystkich, choćby najnędzniejszych i pokrzywdzonych, w was miały swe źródło. Oboje są tak wzruszeni, że nie mogą mówić. Łzy to rzecz zabawna w oczach mężczyzny. Może dlatego kapitan Rizzo tak nisko zwiesił głowę. - Wiesz, maleńka, to niezwykle dziwne i niepojęte, ale ogromnie przypominasz mi mojego ulubionego lift boya. Pomyśl, co za zbieg okoliczności! To śmieszne chłopaczysko, fanatycznie przywiązane do mnie ma twoje oczy i twój głos. Niedługo będziecie rodzeństwem. Musicie się pokochać. Ogromnie mi na tym zależy i jestem pewien, że nie sprawi ci trudności. Benita drży. Nadeszła ostatnia rozgrywka! - Tatusiu - szepce z przestrachem - tym lift boyem jestem ja. W przebraniu chłopca uciekłam na okręt, by być bliżej ciebie. - Jak to? - wybełkotał kapitan, bezgranicznie zdumiony. - Jeśli pozwolisz, opowiem ci wszystko w chronologiczmy porządku. I bez długich wstępów zanurzyła się cała w przeszłości. Kapitan ujął jej rękę i przymknął piękne czarne oczy. Sala balowa wrzała śmiechem i gwarem. Orkiestra wyrzucała z siebie dziki jazgot jazzu. Wybierano miss "Primaverę". Korki szampana przybijały sufit, a oni dwoje odeszli cicho i niewidzialnie w daleką krainę dzieciństwa Benity. Teraz kapitan Rizzo pogania odświętnie przybranego osiołka i wspina się krętą ścieżką do Castel Mola. Razem z Titą wyciąga się w pomarańczowym gaju, pachnącym najwykwintnieszymi smakami świata. A potem, gdy szafirowa noc rozwiera skrzydła nad kwitnącą wyspą, biegnie z Benitką do portu i godzinami czeka i czeka na powracający okręt. Razem wracają do willi "Pod Cyprysami", złączeni wspólnym bólem i zrozumieniem. Wstrząsa nim śmierć Hanny, zadziwia niezwykły testament. Razem piszą list do nieznanego ojca. A potem wyruszają o świcie do Neapolu. Kapitan czuje każdym nerwem jej stan duszy i serca. Czymże teraz zdoła wynagrodzić jej mękę oczekiwania i nadludzkie poświęcenie. - Tylko mnie nie odtrącaj od siebie - mówią jej błękitne oczy - to tak wiele, że niczego już więcej od ciebie nie mogę żądać! Chciał jej tyle serdecznych słów powiedzieć. Tak dużo ślicznie brzmiących i pachnących, ale dziwne onieśmielenie ogarnęło tego imponującego surowością dowódcę "Primavery". - Czy nie masz żalu do mnie, że oszukałam cię i jestem dziewczyną? - O, Benitko, wolę taką córkę niż dwudziestu czterech synów! Dziewczynka wybuchła śmiechem. On dołącza się do jej radości. Od wielu lat nie śmiał się tak serdecznie. - A co zrobiłaś z posiadłością, wyruszając w świat? Benita zapala się gwałtownie. Z entuzjazmem odmalowuje scenę oddania w opiekę swych winnic i gajów głodnym i spragnionym. Kapitan z pobłażliwym uśmiechem przyjmuje te płomienne zachwyty nad ludźmi z Taorminy. - Kochanie, postąpiłaś tak, jak uważałaś za stosowne. Nie mam zamiaru czynić ci najdrobniejszych choćby wyrzutów. Ale tak zarządzić mogła jedynie niedoświadczona dziewczyna wkraczająca z ufnością w siedemnastą wiosnę swego życia. Żal mi, że czeka cię teraz rozczarowanie. Przecież ci ludzie na pewno zdewastowali już ogrody, a dom zniszczyli, a może i rozkradli. - O, tatusiu, jak ty brzydko mówisz. Chcesz pomniejszyć moją ufność tą nieszczęsną siedemnastą wiosną. Ale to ci się nie uda. - Jedynie znajomość życia przemawia moimi doświadczonymi ustami, córeczko. - Życie! To pojęcie nie odgrywa dla mnie żadnej roli. Nasze istnienia zaprzeczają całkowicie utartym szablonom. - Benitko, niczego więcej nie pragnę tak bardzo, jak najtrwalszego twego entuzjazmu. Ale wierz mi, że każdy rok obsypuje kwiatki z drzewa optymizmu. - Moje drzewko jeszcze nigdy tak pięknie nie kwitło. - I niespodziewanie wyciągnęła ćwiartkę papieru zapisaną krzywymi, koślawymi literami. Był to list Bianki Torta z Catel Mola do brata. Bianka napisała list na Cypr, w którym donosiła Ninowi o nadzwyczajnym porządku i świetnym stanie posiadłości Benity Rizzo. Ludzie prześcigali się w pracy i dobrych chęciach. Tylko tęsknią ogromnie do powrotu swej pani. - Muszę kapitulować, kochanie, ale wierz mi, że ta klęska to jedna z największych przyjemności mojego życia. Barwne pary spowite w gazy, lamy, tafty i fraki, opływały ich stolik rzucając ku nim ciekawe spojrzenia. Ale oni nie widzieli tego wszystkiego Tita na nowo zagłębiła się we wspomnieniach i sama zadziwiona była, jak często imię Jerzego wybiegało na arenę rozmowy. Zdała sobie sprawę, lecz ono samo wypływało z jej ust, zanim zdołała powstrzymać pędzące słowa. Kapitan z rozczuleniem przyjmował jej zwierzenia: Już od pierwszego zdania wiedział wszystko. Bo któraż dziewczyna mówi, że "On" jest najszlachetniejszy, najwspanialszy, najpiękniejszy i najlepszy - tylko ta, która kocha. Imię wybuchało w niespodziewanych westchnieniach, czaiło się w niedomówieniach, błądziło na ustach i tliło w szeptach. Kapitan wiedział i rozumiał, jak tylko ojciec i marynarz to potrafi. Zjeździł przecież niemal cały świat. Widział setki i tysiące dziewcząt i młodziećców. Ileż razy asystował przy narodzinach uczuć! Znał specjalny smak owej chwili i barwę głosu, jakim objawiano tajemnicę! Nagle powstał. Spojrzał na gromadkę jedwabistych loczków Benity prawie białych od intensywnego słońca. Przy ich świetlistości oczy dziewczynki były niemal przejrzyste. Kapitan skłonił się córce i odszedł. Patrzyła za nim rozwartymi szeroko oczami. Dowódca "Primavery" szedł przez rozdygotaną śmiechem i muzyką salę. Serpentyny owijały mu ciemną głowę. Confetti padały na przyprószone siwizną włosy kolorowymi płatkami. Z uśmiechem przebijał się przez ten zwarty, falujący łańcuch ludzki. Posłał ręką całusa dwóm podlotkom w strzępiastych kopułkach sukienek. Raz po raz ktoś ujmował go pod ramię. Delikatnie usuwał piękne ręce w złotych bransoletach. Szedł prosto ku zapatrzonemu przed siebie, blademu Brochwiczowi. Młody człowiek w swym świetnie skrojonym fraku zwracał powszechną uwagę. Ale jakże daleki był od łatwych sukcesów. W myśli ukląkł przed Benitą w błękitnych mgiełkach i czekał, czekał - wyroku! Kapitan Rizzo poklepał go po ramieniu. Jerzy drgnął i blada twarz pokryła się gwałtownym rumieńcem. - No, no! Wiem już wszystko i aprobuję w całej rozciągłości. Kochany Jurku, jakże doskonale rozumiem twe uczucia. Przecież ja sam przeżyłem niemal zupełnie to samo! Zaśmiali się serdecznie, śmiechem ludzi szczęśliwych. Ich przywiązanie objawiło się w silnym uścisku dłoni. - Czy pozwoli pan, kapitanie, bym usiadł razem przy stoliku? - Oczywiście, drogi chłopcze. Czekamy na to niecierpliwie z moją córeczką, chytrym lift boyem. Znów roześmiali się na wspomnienie całej sprawy. Przepychali się teraz przez coraz bardziej gęstniejący tłum balu. Gdy wypłynęli szczęśliwie i podeszli do stolika samotnej Benitki, orkiestra zagrała walca dla pań. W tej samej chwili podbiegła do ich stolika Edda Valentino. Ujęła w obie dłonie szeleszczące fałdy taftowej sukni i złożyła przed kapitanem głęboki ukłon dworski. Wyglądała ślicznie. Granatowa i różowa, słoneczna i pogodna jak sycylijska wiosna. Kapitan zerwał się i oddał jej ukłon pełen szacunku. - Nie może pan odmówić mej prośbie, kapitanie! - strzeliła ku niemu jednym z najbardziej czarujących uśmiechów - skoro raz przełamał pan swą zasadę. Należy pan obecnie już do społeczeństwa tańczących. - Cieszę się niewymownie, że właśnie teraz zostałem pokonany. To pozwala mi przeżyć jeden z najmilszych tańców w mym życiu! - powiedział naprawdę serdecznie. Nigdy Edda Valentino nie wydała mu się sympatyczniejsza. Może to myśl, iż nic nie łączy go z tą rodziną pozwalała mu na obiektywizm wobec tej dobrej dziewczyny. Edda wyczuła natychmiast zmianę, jaka zaszła w kapitanie. Była mu szczerze za nią wdzięczna. W ogóle była taka szczęśliwa na tym balu, że musiała natychmiast to komuś powiedzieć. Zrozumiała wszystko i Nino nagle oczyścił się najzupełniej w jej oczach z urojonych win. - Kapitanie! Chciałabym, żeby pan pierwszy złożył mi życzenia! - Życzenia? - zdziwił się kapitan. - Tak. Zaręczyłam się dziś z najmilszym na świecie chłopcem. Przecież powinien pan od razu zgadnąć, o kogo chodzi. No, panie kapitanie! Najszlachetniejszy, najmilszy, najlepszy! Kapitan nie mógł ukryć uśmiechu. Przecież to samo słyszał przed chwilą od Benity o Jerzym Brochwiczu. I mówi się, że nie ma ideałów, a w tej małej stosunkowo sali balowej jest ich aż dwu! - Naprawdę, Eddo, trudno mi odgadnąć. - Ah, przecież mówię o Ninie Torta! - Tak, to bardzo wartościowy chłopiec, tylko jeszcze zupełnie młody. - Smarkacz, chciał pan powiedzieć, prawda? Postanowiliśmy z Ninem, że będziemy na siebie czekać. I będę czekać choćby dziesięć lat, bo przecież i za sto nie spotkam takiego zacnego chłopca, jak on! - Najserdeczniej zatem gratuluję, Eddo. Uczucia nie są tak zmienne, jak się o tym mówi. - Obecnie wybieramy się z Lily na uniwersytet do Polski. Na wakacje będę przyjeżdżała do chatki Nina, tej, co wisi bezradnie nad przepaścią, ale jest tam trzymana przez skały i nie runie. Jaki to piękny symbol życia, prawda? Edda z każdym słowem zyskuje większą sympatię kapitana. Nie pojmuje czemu tyle, tyle lat nie znosił jej. - Czy nie ma pani żalu do Benitki? - pyta łagodnie. - Ach, nigdy! - wykrzykuje płomiennie - dzięki niej przeszłam przecież całą skalę uczuć, które wydobyły ze mnie człowieka. Ominęło mnie konwencjonalne małżeństwo i znalazłam prawdziwe uczucie. Przyznam się, że były chwile, w których utopiłabym małego lift boya, jak szczeniaka w morzu. Nie zaprzeczam, że dziewczyna w sukni z błękitnymi guzikami doprowadzała mnie do obłędu. Ale dziś, gdy cała sprawa najzupełniej się wyjaśniła, podziwiam tylko Benitę Rizzo i jeśliby tylko zgodziła się, mogłabym być jej prawdziwą przyjaciółką. - Sądzę, że ona myśli tak samo, Eddo! - powiedział poważnie kapitan, ujęty szczerością słów dziewczyny. - Jestem pewna, że pojedzie pan, kapitanie, z Benitką do Polski. My z Lily bardzo pragnęłybyśmy przyłączyć się do tej podróży. Przysięgam, że nie będę uciążliwą cudzoziemką w ojczyźnie Benity i Jurka. Pani Rosita dawno już poszła do swej kabiny. Pokojówka Lily wysłuchiwała w nieskończoność wspaniałych planów Maria Valentino. Jakże mogła łudzić się jeszcze? Artysta jest własnością społeczeństwa. Powinien należeć do całej ludzkości. Trudno, by zagarnęła go w swe małe serce dawna stewardesa Lily! Może go kochać i uwielbiać, wykrzykując pod niebo jego imię w tłumie. Wolno jej podziwiać go w tysięcznym szeregu kobiet. Ale jakże może żądać na własność? Jakże może zamknąć w swych spracowanych dłoniach ten iskrzący promień słońca, który ma olśniewać cały, wielki świat!... Edda tańczy i tańczy, zakreśla coraz to większe łuki i koła. Przymyka oczy i poddaje się przemożnej fali, unoszącej ich oboje. W tej chwili uwielbia wprost kapitana Rizzo i czuje żywą sympatię do jasnej dziewczyny w błękitach. Bo jest jej niewysłowienie dobrze. Nino stoi pod ścianą barczysty, niezgrabny i ciemny. Chłonie roziskrzonymi oczami śliczną postać narzeczonej. Nie może pojąć, nie może zrozumieć szczęścia, jakie go spotkało! I związku przyczynowego! Przed dwiema godzinami Edda podeszła do niego i powiedziała: - Nino, czy ta suknia z błękitnymi guzikami to własność Benity Rizzo? - Tak - odparł zdziwiony. - A ona sama cały czas jechała w przebraniu chłopca i tylko na lądzie przebierała się w dziewczynę? - Tak - potwierdził. - Nino, Nino, jesteś najlepszy, najmilszy i najukochańszy! - Przy tych słowach zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała w oba policzki. - Kocham cię i nic nie zdoła zmienić moich uczuć! Nino stoi pod ścianą sali balowej i nic nie pojmuje. Ale wie, że szczęście się czuje, nie rozumie. Równie wielką radość sprawia mu pojednanie Eddy z kapitanem i jej sympatia do Benity Rizzo. Za oknem skrada się wolno świt. Jerzy Brochwicz unosi Benitę w błękitnym walcu. Jest taka powiewna i lekka, że Jerzy lęka się oddychać. Gdy silniej westchnie, Benita uleci w przestworze, jak błękitny kwiatek w ramionach wiatru. - Jurku! To straszne. Uczucia są nieme. Nie umieją mówić, ani dobierać słów. Benita szuka ich w szumiącym sercu, ale wyrazy i zdania zaciera gwałtowne wzruszenie. Nagle opada zupełnie z sił. Dzielny chłopak, czyszczący buty, wytrzymały lift boy, nagle traci równowagę. Nerwy odmawiają posłuszeństwa. Tego dnia nasilono je do ostatecznych granic. - Kochanie, jesteś bardzo blada. Zupełnie księżycowa! Czy ci słabo? - pyta przerażony. - Tak, Jureczku. Z największym trudem utrzymuję się na nogach. Wszystkie dzisiejsze wzruszenia wyczerpały mnie do cna. Ujmuje silnie jej ramię i wychodzą na pokład. Na Cyprze gasną latarnie jedna po drugiej. - Zimno - Benita drży spazmatycznie dygocąc nerwowo. Jerzy przygarnia ją ciepło ku sobie. Jakaś gorąca fala obejmuje zziębnięte ciało dziewczynki. Kładzie stado złocistych loczków na klapę fraka i chowa twarz w biały gors jego koszuli. - Benitko, dziecinko, jesteś bardzo wyczerpana! - mówi łagodnie. Tita zarzuca mu gwałtownie drżące ręce na czarne ramiona. - O, Jurku, Jurku! - szlocha dziecinnie. - Fe, któż widział, by dzielny kolega lift boy płakał jak dziewczyna! Ładna kompromitacja załogi "Primavery". Ale jego żartobliwy ton nie łagodzi jej wzburzenia. Płacze coraz namiętniej, wstrząsana dreszczami. Jerzy delikatnymi wargami poczyna scałowywać te wielkie, śmieszne łzy. A płyną one i płyną po bladych policzkach i łączą się z wilgotnymi wargami dziewczynki. Usta Jerzego biegną śladem tych łez i nagle wtulają się gwałtownie w małe, ciepłe sreduszko ust Tity. Jak dobrze, jak nieskończenie dobrze!... Na Cyprze zgasła ostatnia latarnia. Jeszcze jakieś mdłe światełko migoce lękliwie i rzuca łańcuszek świateł w ciemne zupełnie fale morza. Jerzy przygarnia coraz bliżej i bliżej błękitne tiule i koronki. Tak teraz śmiesznie mówią. Takie zabawne rzucają słowa. Wciąż to samo i to samo. Nic nigdy nowego! A im się zdaje, że wymyślili nagle cały, potężny słownik, którym tylko oni posługują się na świecie. - Kochasz, kocham, kochałeś, kochałam, będziesz kochać. I tak do znużenia. Wciąż to samo! - A kiedy, a jak dawno, a czy na zawsze, już nigdy nikogo, a może tylko na żart? Ale nie, ale tak. Ach cóż znowu, gdzież tam! Od pierwszej chwili, do końca życia. Gdy milkną, to tylko po to, by znów przycisnąć usta do ust. A już imiona: - Jurku, Benitko! - powtarzają się we wszystkich tonach, jakie tylko istnieją. Im samym nie znudzi się to nigdy. Tak przynajmniej czują w tej chwili. Ale zakochani są niezwykle ciekawi momentu, w którym powstały lub doszły do ich świadomości te uczucia. - Pierwszy raz zrozumiałem, że cię kocham - powiedział jej Jurek - gdy zobaczyłem jak dzielnie czyścisz wielkie, marynarskie buty pod pokładem. - Jureczku, gotowa jestem wrócić na dane stanowisko, skoro moja praca wywołuje w tobie takie uczucia. - Kochanie, musimy zastanowić się nad naszą przyszłością. Przecież nie po to powiedzieliśmy, że się kochamy, byśmy mieli rozstać się. - Nie, nie! Muszę być blisko ciebie. - Otóż w najbliższych tygodniach udaję się do Warszawy, gdzie w Ministerstwie Przemysłu i Handlu składam swój wynalazek. Muszę go oczywiście zatwierdzić i opatentować. - To ja w takim razie pojadę z tobą. - Dobrze, kochanie, ale nie możesz zostawić samego ojca. - Już mówiliśmy o tej całej sprawie. Pojedziemy wszyscy razem. Tatuś chce poznać ojczyznę swej żony i córki. Nie można mu się przecież dziwić. - Jeżeli tak, to doskonale. Ale ty, Benitko powinnaś uczyć się jeszcze i zdać maturę. - O, tak Jureczku. Myślałam już o tym. Chcę być przecież towarzyszką twojego życia i nie mogę zostać głupią gąską. Mam nadzieję, że będziemy wspólnie pracować w przyszłości. - Po zatwierdzeniu wynalazku wrócimy do Italii, gdyż praca twego ojca i moja dąży do ulepszeń w budowie okrętu. Ponieważ w stoczni w Monfalcone tworzą polskie okręty, więc tam skieruję się z moim wynalazkiem. Słowem, stale będziemy między Polską a Italią. - Czy pamiętasz, Jureczku morze białe, jak mleko, niedaleko wyspy Alu_Ail? - Doskonale pamiętam kochanie, Edda urządziła mi scenę zazdrości o małego windziarza. - Postanowiłam wówczas stworzyć pierwszą polską kolonię zamorską w Taorminie dla niezamożnych dziewcząt. Twierdzi tylko, że kolonia powinna mieć charakter ściśle wypoczynkowy. Żadnej nauki. I ty, mój dobry, kochany Jureczku nie będziesz miał pola do wykazania swoich zdolności pedagogicznych. Zaśmiali się głośno na wspomnienie tej sceny. - Pojedziemy do Polski i zbierzemy kochane, miłe dziewczątka i załadujemy na statek jak sardynki. Niech się pławią w słońcu niczym w oliwie. I nagle, bez żadnej przyczyny poczęli na nowo majaczyć niemądrymi słowami. - Kochany, kochana, jedyny, jedyna... Benita pierwsza ocknęła się i wróciła do rzeczywistości... Trzeba wracać do sali balowej. Kapitan Rizzo siedzi już dłuższą chwilę samotny i czeka. Jak to dobrze, że nie muszą mu już nic mówić. Przecież on wszystko wie! Zna niemal cały świat... Nie obcy mu ten blask oczu! A on sam czyż nie szeptał zupełnie takich samych starych słów, dla niego zupełnie nowych przed osiemnastu laty! - Benitko - mówi kapitan do córki - mam nadzieję, że dzisiaj jesteś już chyba zupełnie szczęśliwa. Jaką daleką drogę przebyłaś od tego niezwykłego dnia, w którym usiadłaś w gronie największych nędzarzy pod pokładem i to w dodatku kolorowych. Tita blednie gwałtownie. Kolorowi! Murzynek Niko, Hindus z hotelu Tadż_Mahal, obaj bracia Tamilowie z Kolombo i mała chatka nad starą rzeką Kelani... Naszyjnik kwiatów, który otrzymała w dniu pierwszego dancingu, ananasowe paluszki dam, chleb i woda od Chińczyka Li! Wypieki przypalają jej policzki aż do bólu. Nędzarze spod pokładu. Kolorowi! Szczęśliwy biednego zapomina! Stara zasada, mądra zasada, prawdziwa jak samo życie zasada! Ale Tita odrzuca szablony życia. Chce im zaprzeczyć na każdym kroku. - Tatusiu! - głos ma nieśmiały i proszący. Kapitan podnosi na nią zdziwione oczy. - Czy chciałaś czego, kochanie? - Tak, chciałabym, żeby wszyscy moi przyjaciele byli dziś wspólnie ze mną szczęśliwi. Sam przypomniałeś mi ludzi z dna okrętu. Mam wobec jednego z nich mały dług do spłacenia. Jestem pewna, że mi w tym pomożesz. Jerzy patrzy zachwycony w twarz Benitki. Cóż za nadzwyczajna dziewczyna. Domyśla się o co jej chodzi i aprobuje ten plan, choć wie, jaki jest trudny do zrealizowania. Kapitan nie rozumie i żąda wyjaśnień. - Rozkazuj, maleńka, a ja jestem tu tylko po tu, by wszystko spełniać. - Pod pokładem, w brudzie i ciężkiej pracy, siedzi cicho na gołych piętach mój szafranowy przyjaciel. Jest to chudy, żółty, nędzny Chińczyk Li. - Chińczyk Li? - szuka w pamięci takiego chłopca, kapitan. - Tak. Jeszcze nigdy nie był na balu, ani w takiej pięknej sali jak ta, w której siedzimy. - Nie rozumiem w tym wszystkim twojej prośby, córeczko - rośnie zdziwienie kapitana. - Otóż chciałbym, żebyś pozwolił przyprowadzić tu Chińczyka Li. Nino krąży już od dłuższej chwili koło stolika kapitana. Benita prosi o coś gorąco swego ojca. Może trzeba jej będzie pomóc w tym. Wszystkie jej żądania są dla Nina prawem i ewangelią. A tak świetnie zna przyjaciółkę z Taorminy! Już po blasku jej oczu wie, że za chwilę będzie jej potrzebny. Chociaż służy już pod rozkazami różowej kokardy z tafty, wciąż jest cały na skinienie błękitnych tiuli. - Nino, czuję, że chcesz koniecznie wyświadczyć mi przysługę - śmieje się Tita, znająca doskonale swego przyjaciela. - Jestem cały do twojej dyspozycji. Wiesz przecież, że nic się między nami nie zmieniło. - Otóż drogi Nino, pobiegniesz pod pokład i przyprowadzisz Chińczyka Li. - Ależ dziecko - chce jej perswadować ojciec. Jest mu niezwykle przykro, że właśnie pierwszej jej prośby nie może spełnić. - Tatusiu... - To będzie pogwałcenie etykiety i praw okrętu. Żółty czyli kolorowy służący w gronie wytwornej publiczności balowej, na najwyższym pokładzie! - Tych wykwintnych ludzi zabrakło, gdy cierpiałeś w swej kabinie. Zanim Jurek i Nino dowiedzieli się o wszystkim, jeden, jedyny Chińczyk Li z narażeniem życia przynosił mi chleb i wodę. A chleb ten na pewno odjął sobie od ust, bo nikt mu na okręcie nie dał aż dwu kawałków! O, mój kochany, jedyny tatusiu! Nie każ mi pogardzać samą sobą! Czyż niewdzięczność nie jest największym grzechem ludzi, za jaki nie ma dość ciężkiej pokuty? - Małego zacnego Li możemy w inny sposób wynagrodzić - mówi wzruszony kapitan. - Damy mu sporo pieniędzy, może zamieszkać u nas w Taorminie w roli służącego. Całe życie będziemy o nim pamiętać. Czy to jeszcze mało? - O, tak, tatusiu! To jeszcze bardzo niewiele. Dziwi cię moje nierozsądne żądanie? Otóż wezwaniem tutaj Chińczyka Li chcę mu pokazać, że uważam go za człowieka równego nam, a może i lepszego! Widzisz, kochany tatusiu, tego nie wyrównamy żadną sumą pieniędzy. Kapitan jest wzruszony, choć nie chce tego okazać. Ale jego piękne, czarne oczy matowieją dziwną mgłą. - To bardzo niebezpieczna pora, ta siedemnasta wiosna! W tym wieku zdaje się, że zdołamy przerobić świat i zgłębić istotę bytu. Ale cóż ma uczynić dowódca "Primavery", któremu niebo zesłało znienacka córkę o takich oczach! Ujął Nina pod ramię i nagle zapytał: - Czy ty, Nino, potrafiłbyś kiedykolwiek w życiu odmówić prośbie Benity Rizzo? - Nigdy! - zawołał z przekonaniem Nino - nigdy panie kapitanie, i sądzę, że wówczas postąpilibyśmy źle i niestosownie. - W takim razie marsz pod pokład i sprowadzaj tego chińskiego diabełka, który rzucił czar na moją córkę. Chińczyk Li drzemał na piętach kiwając, miarowo owalną głową. Wyrwany z drzemki nie mógł zrozumieć o co chodzi. Zadrżał przerażony wezwaniem kapitana. Idzie jak na skazanie za panem Torta, który na próżno uspokaja jego obawy. Idzie i liczy na chudych żółtych palcach wszystkie przestępstwa swych piętnastu lat. Liczy i liczy, a żółte zęby dzwonią na alarm w szafranowej twarzy. Wszystkie występki przyczaiły się na dnie duszy i nie chcą skrystalizować się w świadomość czynu. Ale dlaczego dobry pan Torta prowadzi do go sali balowej? Otaczają nagle Chińczyka Li białe twarze, szerokim wieńcem. Twarze zdziwione, oburzone, zirytowane i rozbawione. Zaraz zacieśnią się dokoła nieco czarne fraki i wypędzą kopnięciem lśniących lakierów. Śliczna córka kapitana Rizzo odrywa się nagle od tego dziwnego tła. Płynie błękitnym obłoczkiem i staje tuż obok żółtego chłopca, raczej fioletowego w tej chwili. Wyciąga ku niemu pachnącą dłoń! - Jak się miewasz, żółty przyjacielu? Nie poznajesz kolegi lift boya? Przecież czyściliśmy razem buty! Tłum się dziwi, gorszy, śmieje i nie wierzy. Fraki wzruszają czarnymi ramionami, barwne suknie pań drżą z ciekawości. Benita nie zważa na to wszystko. Kładzie nagle obie dłonie na uginające się ramiona chłopca. Na zapadniętym policzku Li wyciska gorący pocałunek! ** ** ** Stalowe fale Bałtyku rozbijają swe srebrne grzebienie o czarny kadłub wyniosłego statku "Batory". Na pokładzie, między kapitanem a Jerzym Brochwiczem, stała Benita Rizzo, zapatrzona w szarą wodę. - Spójrz, Benitko! - zawołał podniecony Jerzy - ta czarna sylwetka, wystrzelająca ze skrawka ziemi pod zachmurzone niebo, to latarnia morska na Helu. A za nią rozpoczyna się Polska! Tita bez słowa patrzyła na ten cień zbliżającej się ojczyzny. Kraina, o której marzyła od najwcześniejszego dzieciństwa. - Wiesz, kochanie! - zaczął Jerzy - że po sycylijskiej przyrodzie i wszystkich egzotycznych krajach, nasze wybrzeże może cię rozczarować? - Mylisz się, Jureczku. Jakże może nie zachwycić, nie wzruszyć, skoro to jest ojczyzna. A pojęcie jej to nie są kwiaty, ani niebo, drzewa, ani zewnętrzna szata. Całą wartość nadajemy jej my sami. - Jak mówi poeta...! - uśmiechnął się Jerzy. - Nie, jak mówi... człowiek!