Piera Paltro Tajemnica pięciu chlebków Tajemnica Józef wdrapał się zwinnie jak kozioł na najwyższą skałę i wyprostowawszy się przesłonił oczy ręką. Światło na wzgórzach oślepiało. - Widzisz Go? - spytał z dołu zaniepokojony Nadab. Chłopiec pokręcił głową rozczarowany. Na całym zboczu, które ogarniał wzrokiem, hulał wiatr i fruwały beztrosko ptaki, ale Nauczyciela nie było widać. - Nie mógł zniknąć - upierał się przy swoim Nadab. - Sam zobacz - odrzekł Józef. Nadab wspiął się na skałę i uważnie rozejrzał na wszystkie strony, ale i on musiał się poddać. Żadnego śladu po Jezusie. Założył ręce i stał tak ze zmarszczonym czołem, zamyślony. - Co to za żarty? - wykrzyknął po chwili, rozdrażniony. Józef spojrzał na niego z wyrzutem. Dla niego Rabbi - jakież to niezwykłe, że poznali Go akurat tego dnia nad jeziorem, w tłumie tysiąca innych osób - na pewno nie był kimś, kto stroi sobie żarty z ludzi. Widział Go i słuchał. Poruszony był aż do głębi spojrzeniem, którym Jezus na moment go przeniknął w tej cudownej chwili, gdy brał z jego rąk chleb i ryby. Sympatyczne, śmiejące się i wzbudzające zaufanie oczy. Oczy, które nawiązały ciche porozumienie, jakby od lat byli przyjaciółmi. - Dziękuję ci, chłopcze - powiedział Jezus. Potem mężczyźni, przyjaciele Rabbiego, znów Go otoczyli i Józef został z tyłu. I kiedy to wszystko się zaczęło - cała ta historia z chlebem i rybami, i bieganina od jednej gromady do drugiej, i coraz większe podniecenie na widok tego, co się działo, i ci ludzie, którzy to milkli, to znów wybuchali śmiechem, krzyczeli, zrywali się ze swoich miejsc, zaczynali bowiem rozumieć... - on pozostał na uboczu nie czując głodu, milczący, jakby to spojrzenie już go nasyciło. - Cóż to za żarty! - powtórzył Nadab odwracając się, by zejść. Józef zbliżył się do niego. Byli przyjaciółmi. Położył mu rękę na ramieniu. - To nie żart, Nadabie - powiedział. - Rabbi jest potężny, czyni, co zechce. Rabbi Issachar mówi, że źródłem mądrości jest bystry potok. Co możemy o tym wiedzieć? Nadab potrząsnął głową. - Rabbi Issachar był ich nauczycielem w synagodze, wpajał im prawdy o rzeczach świętych i Józef miał rację: ten Jezus, dokonujący niewytłumaczalnego rozmnożenia chleba i ryb, okazał się czymś więcej niż bystry potok i nie do nich, dwunastoletnich chłopców, należało wydawanie sądów. W przekonaniu Nadaba Jezus zrobiłby lepiej, gdyby nie znikał w ten sposób. - Żart nie żart, dla nas nie oznacza to nic dobrego - wymruczał. - Ja też bym wolał, żeby On tu jeszcze był - dodał w zamyśleniu Józef i spojrzał ponownie w górę, ale daremnie. Nikogo nie było. - Schodzimy - zaproponował Nadab. Józef przytaknął. W dole cały brzeg jeziora roił się od ludzi, co robiło wrażenie, jakby właśnie skończyła się jakaś wiejska uroczystość. Wszyscy poruszali się niespiesznie, rozmawiali i śmiali się w grupkach, robili wrażenie bardzo zadowolonych. Wydawało się, że nikt nie zamierza wracać do domu, że wszyscy zostają, żeby ciągle na nowo, jeszcze raz, i jeszcze raz, omówić przedziwne wydarzenie, jakie miało miejsce tego popołudnia. Chłopcy zbiegli po łące. Słyszeli już rozmowy w tłumie. Zwolnili kroku i w pewnym momencie Nadab pociągnął Józefa za tunikę dając mu znak głową. - To Amasaj, posłuchajmy, co mówi. Podeszli bliżej i wcisnęli się między ludzi. Amasaj był ważną osobistością w Kafarnaum. Handlowł z Rzymem i całą Palestyną, miał pieniądze i służbę, a jego mała flotylla złożona z kilku łodzi wciąż krążyła po jeziorze. We wszystkich rodzinach jego imię wymawiano z wielkim szacunkiem i nie brakowało takich, którzy mu zazdrościli. Bogacz Amasaj, choć nie mieszał się bezpośrednio do polityki, to jednak zwykle tak kierował sprawami, by układały się po jego myśli. - Wierzcie mi - przemawiał w tym momencie tubalnym głosem - ten człowiek jest nam potrzebny. Nie może się wymknąć. Jeśli się nie mylę, to właśnie mówi prorok: "Moi słudzy będą jeść, będą pić, będą się radować i weselić". A czyż nie jesteśmy owymi sługami? Mamy więc prawo jeść, pić i radować się. Zjawił się prorok, który z niczego stworzył chleb. Bóg nam Go zesłał. Bóg nam Go zesłał, byśmy byli szczęśliwi. Powinien zostać naszym królem. Wierzcie mi, przyjaciele, przy Nim nasze jagnięta szybko się utuczą, a nasze sakiewki będą pęczniały same. Jestem całkowicie za Nim. Niech żyje Jezus, czy jak On się tam zwie! Józef zacisnął wargi. Nie podobała mu się mowa Amasaja. Nie, Rabbi, który spojrzał na niego takim wzrokiem, nie przybył, żeby tuczyć owieczki i napełniać sakiewki. Nie znał Go; widział Go tego dnia po raz pierwszy, a jednak był pewien, że Jezus nigdy nie zostanie takim królem, jakiego pragnął Amasaj. Nadab znów pociągnął go za tunikę. - Co to o tym myślisz? - spytał z zapałem. Podziwiał Amasaja we wszystkim, bez zastrzeżeń, tak samo zresztą jak jego ojciec i bracia. - Uhm - wymruczał Józef ze wzrokiem wbitym w ziemię. - To co - nalegał Nadab - nie zgadzasz się? Rozumiesz chyba, że Rabbi powinien być naszym królem? - Rozumiem - odpowiedział Józef. Spojrzał na Nadaba z odrobiną wesołej przekory i rzekł: - Ale wcale nie jestem pewien, czy Rabbi się zgodzi. Nadab wytrzeszczył oczy zgorszony, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, gwar z zebranej wokół Amasaja grupy znów przyciągnął ich uwagę. Przemawiał teraz Kozbi. Nie był bogaczem, chętnie jednak przebywał w bogatych domach i uchodził za najbardziej chytrego intryganta w okolicy. Miał mnóstwo znajomości, mnóstwo interesów, a ludźmi poruszał niczym pionkami. Ilekroć ktoś zwracał się do Kozbiego z jakąś zawiłą sprawą, zawsze dobrze na tym wychodził, oczywiście za odpowiednią zapłatą. - Nie chodzi tylko o chleb - mówił. - Amasaj jak zwykle ma rację. Dzisiaj to chleb, jutro sykle i talenty. Ten cudaczny prorok wart jest tyle złota, ile sam waży, i będziemy prawdziwymi głupcami, jeśli pozwolimy mu uciec. - O, mówi o syklach! - rzucił ktoś radośnie. - Pewnie - odrzekł zimno Kozbi. - Tego rozmnożyciela chleba warto chyba prosić o coś więcej niż góra drobniaków. Wszyscy roześmiali się i przyklasnęli. - Brawo Kozbi! Nie brak ci oleju w głowie! - krzyknęła Judyta, żona Amasaja. Lubiła pieniądze (oraz wszystko, co można było za nie zdobyć) więcej niż cokolwiek innego. - Co byś powiedział, gdyby Jezus podarował każdemu z nas po syklu? To by był dopiero uśmiech losu! - wyszeptał do przyjaciela podniecony Nadab. Józef odpowiedział z pewnym ociąganiem. - Czemu nie? Ta odpowiedź nie zadowoliła Nadaba. Co temu Józefowi chodzi dzisiaj po głowie? Kręci nosem na to, co się stało, i na tych wszystkich ludzi, którzy jak jeden mąż chcą z miejsca uczynić Jezusa królem. Nadab nie mógł tego pojąć. Dorośli nadal rozprawiali, i to coraz ciekawiej, więc odłożył tę myśl na później. - Sykle, no pewnie - powiedział ktoś - ale dlaczego nie poprosić Go kiedyś również o miecze. Wszyscy zamilkli, bo mówił Dan, a Dan - wiedziały o tym nawet dzieci - był zelotą, i to z tych wojowniczo nastawionych. Dan żył po to, aby uwolnić Izraela od pogan, których nienawidził z całego serca. "Bardzo lubię pogan, ale martwych" - mawiał zazwyczaj. Twardy i niebezpieczny człowiek. Amasaj mógłby nawet żyć z poganami o miedzę, bo pieniądze nie należą do żadnego narodu ani religii i jeśli poganin dotrzymuje słowa i w odpowiednim czasie wypłaca należne złoto, jest tak samo człowiekiem honoru jak każdy inny. Ale Dan był pod tym względem nieprzejednany. Czekał na Mesjasza, który wyzwoli naród, śnił o nowym Jozuem, o nowym Dawidzie; Dan gotów był umrzeć, choćby jutro, za swojego mesjasza z mieczem u boku. - W odpowiednim momencie - oznajmił wreszcie Kozbi ostrożnie. On również nie był za rewoltą, ale zależało mu na tym, żeby żyć w jak najlepszej zgodzie z takimi ludźmi jak Dan. Dan mógłby zostać nowym przywódcą Galilei, jeśli poprze go człowiek tak potężny jak Jezus. I dlatego właśnie Kozbi poczuł do Jezusa sympatię. Gwar wszczął się na nowo. Wielu zgadzało się z Amasajem i Kozbim, i to nawet większość, ale byli i tacy, którzy myśleli jak Dan. Nikt jednak nie wątpił, że nowy Rabbi ma wszelkie dane po temu, by zostać królem. - Wydaje mi się zbyt łagodny - zauważył ktoś. - Nie martw się - odrzekł Dan. - Pomyślimy, co zrobić, żeby stał się żarliwszy. Wystarczy, żeby tylko robił te swoje czary, tak jak dzisiaj. Niech nam da miecze, a my już wiemy, do czego służą - zaśmiał się z zadowoleniem. Józef popatrzył w górę. Niebo wciąż jeszcze lśniło wspaniałym błękitem, choć słońce było tuż tuż nad horyzontem. Wiał lekki wietrzyk, a powietrze przesycał zapach kwiatów. Całe jezioro błyszczało srebrzyście i tylko jego zatoczki miały delikatną turkusową barwę. Nic się nie zmieniło, a mimo to Józef poczuł się nagle smutny. - Idę do domu - powiedział do Nadaba. - Już? - przyjaciel spojrzał na niego niechętnie. Chciał jeszcze posłuchać. - Tak, ale ty zostań. Przecież zobaczymy się rano i będziemy mieli dość czasu na rozmowy. Józef chciał być sam, lepiej więc, żeby Nadab został. - Dobrze. Nadab nie dał się prosić i szybko się pożegnali. Józef ruszył w swoją stronę, a on powrócił do grupki mężczyzn. Nie, ani Amasaj, ani Kozbi, ani Dan nie mieli racji. W Józefie na nowo odżyło wspomnienie chwili, w której Jezus na niego spojrzał; powiódł wzrokiem po wzgórzu, jakby mógł tam pojawić się wracający Nauczyciel. Czuł, że gdyby Go dostrzegł, rzuciłby się pędem naprzeciw, bo chciał Mu coś powiedzieć, sam zresztą nie wiedział co. Zwolnił kroku. Tak, powiedzieć Mu coś - jak gdyby rozmowy dorosłych o Jezusie uwłaczały w czymś Nauczycielowi - ale w jaki sposób? Odczuwał potrzebę, żeby wszystko Mu wyjaśnić i wykrzyczeć, że nie, nie, to nie tak - przecież on Go zrozumiał. Wcale nie myślał o tym, żeby Jezus znowu rozmnażał chleb, a potem złoto, a potem miecze, wcale nie! Poczuł, że drży, jakby naprawdę miał krzyczeć. Rabbi kochał ludzi, Józef od początku był o tym przekonany, ale przecież nie przyszedł, żeby dawać im tylko to, czego pragnął Amasaj. - Nauczycielu! - krzyknął, jak gdyby Jezus mógł go usłyszeć. - Ty jesteś dobry i inny niż wszyscy. Powiedział "inny" prawie ze złością - bo rozzłościło go to, co mówiono, ale i z tęsknotą - bo bardzo pragnął znów zobaczyć Nauczyciela, patrzeć na Niego i usłyszeć, że przyznaje mu rację. Zachodzące słońce rozpaliło niebo i Józef patrzył, bo ten widok był zawsze wspaniały. - Jesteś inny - powtórzył cicho. I w miejsce tęsknoty za Jezusem, który zniknął za wzgórzem, przeniknęła go nowa i nagła, niewytłumaczalna radość. Tak, oczywiście, Jezus był "kimś innym". Z pewnością Go jeszcze spotka, z pewnością zrozumie to, czego jeszcze nie pojął. Czy jest więc coś piękniejszego nad życie? Otrząsnął się i zaczął biec, mały i niewiele znaczący w wielkiej przestrzeni pól, jakby niósł w tej chwili, właśnie on, wielkie posłanie odnowy. Burza Wokół Amasaja dyskutowano i snuto plany aż do zapadnięcia zmroku, ku wielkiemu zadowoleniu Nadaba, który na wszystko chciwie nadstawiał ucha. To byli mężczyźni! - Teraz wystarczy Mu to powiedzieć - podsumował zadowolony Kozbi. Czuł się na siłach, żeby osobiście porozmawiać z prorokiem z Nazaretu. To prawda, że Jezus wykazywał brak wszelkich ambicji i zjawiał się wśród ludzi jak pierwszy lepszy żebrak, ale na pewno nie przejdzie obojętnie obok propozycji zrobienia Go królem. Miał za sobą cały rozentuzjazmowany lud, mógł dysponować dziś i jutro takimi przyjaciółmi jak Amasaj i Dan, mógł przejąć zwierzchnictwo nad Galileą, spojrzeć w twarz Herodowi i wyrzucić go z Palestyny. Któż oparłby się tak wspaniałym perspektywom? Z drugiej strony zaś, jeśli prorok nie po to przybył, to po co? A zresztą któż potrafi lepiej niż Kozbi wskazać człowiekowi, gdzie jest jego prawdziwy interes. Tak więc sprawy toczą się już we właściwym kierunku. - Trzeba mu to powiedzieć - potwierdził nie mniej zadowolony Amasaj. Spojrzał wokoło, jakby chciał zapytać: "Gdzież On teraz jest?" Wszyscy rozglądali się uważnie, tłum był bowiem jeszcze gęsty i kto wie, gdzież mógł się podziać ten prorok darzący dziwną sympatią obdartusów i chorych. Nadab skoczył na równe nogi. - Poszedł w stronę wzgórza - powiedział z dumą, że tylko on to wie. Widzieliśmy Go, ja i mój przyjaciel Józef. Szukaliśmy Go, kiedy zniknął, ale już Go nie było. - Zniknął? - mruknął Dan. - Cóż ty, chłopcze, opowiadasz? Nadab poczuł się nieswojo. - Chciałem tylko powiedzieć - tłumaczył - że już Go więcej nie widzieliśmy, więc zeszliśmy na dół. - Zatarł za sobą ślady, nie? - roześmiał się Dan gładząc brodę - dobrze, dobrze. Niezły z niego spryciarz. Wie co i jak. Ale nie traćmy czasu. Wstał - a wzrostem górował nad innymi - i dodał: - Trzeba Go znaleźć, i to szybko. Dojrzał niedaleko jednego z młodzieńców, którzy zawsze byli blisko Jezusa i których nazywał wręcz swoimi uczniami. - Ej, ty - krzyknął - chodź no tu! Filip - bo właśnie o niego chodziło - dawniej rzuciłby się biegiem, by odpowiedzieć komuś takiemu jak Dan: "Oto jestem. Czego żądasz?". Zelota w większości ludzi wzbudzał strach, ale codzienne obcowanie Filipa z Jezusem - od tego słynnego poranka, kiedy Go poznał - coraz bardziej zmieniało jego duszę, więc podszedł spokojnie i zapytał: - Czego chcesz? - Twojego Proroka, twojego Mistrza - odparł szorstko Dan. - Zawołaj Go, musimy z Nim porozmawiać i jeśli coś z tego wyjdzie, to i ty, mój przyjacielu, staniesz się kimś. Zaśmiał się prostacko, a inni poszli za jego przykładem. Filip uśmiechnął się w odpowiedzi, nie prosząc o wyjaśnienia. Słowa zeloty nie pochlebiły mu specjalnie. Mimo to poszedł szukać Jezusa, bo wiedział, że Nauczyciel nigdy nikogo nie lekceważy. Znalazł po chwili rozprawiających Szymona i Jana. - Widziałeś Jezusa? - zapytali obaj, gdy tylko znalazł się w zasięgu ich głosu. - Nie, ale szukam Go, bo Dan zelota chce z Nim rozmawiać. - Nie widzieliśmy Go - odparł Szymon. Jan spojrzał na wzgórze. Wydawało mu się, że Jezus po dokonaniu wielkiego cudu rozmnożenia chleba, poszedł w tamtą stronę, ale nie był pewien. - Ściemnia się - zauważył Filip. Stali tak niezdecydowani, gdy Jan ponownie rzucił okiem na stok. - To On! - wykrzyknął radośnie. Zobaczyli schodzącą postać i rozpoznali Go od razu po jasnej sukni. - Nie idzie tutaj - zauważył Szymon. - Chodźmy Mu naprzeciw. Szli wzdłuż brzegu, oddalając się od wielkiego zgromadzenia, i widzieli, że prawie wszyscy szykowali się do spania pod gołym niebem mając nadzieję spotkać Jezusa nazajutrz. - Szuka Cię Dan zelota - powiedział Filip, gdy tylko przywitali się jak zwykle serdecznie. - Musicie odejść - rozkazał w odpowiedzi Jezus. - Wsiądźcie do łodzi i płyńcie na drugi brzeg. Oddalcie się stąd. Nie chciał, by entuzjazm ludzi owładnął zbyt silnie sercami uczniów, przeznaczonymi do całkiem innej nowiny. - Bez Ciebie? - spytał niedowierzając Szymon. - Ja pożegnam się z ludźmi - wyjaśnił Jezus. Szymon podniósł wzrok. Wiatr wzmógł się i całe jezioro było pomarszczone. - Może nadejść burza - zaprotestował półgłosem. Jezus uśmiechnął się i spojrzał mu w oczy. Uczeń przestępował z nogi na nogę, jak dziecko przyłapane na przewinieniu; zawsze tak było, ilekroć Nauczyciel patrzył na niego w ten sposób. Potem odwrócił się gwałtownie. - Idziemy - powiedział do reszty. - Na co czekacie? Ruszył zdecydowanie w stronę łodzi zacumowanych nie opodal. Jezus popatrzył za nim i uśmiechnął się. Są już przy łodziach; zepchnęli je na wodę i przewinęli się przez burty, a kiedy już usadowili się na ławkach, spoglądali wciąż na brzeg nie mogąc zdecydować się na pierwsze uderzenie wiosłem. Jezus podniósł rękę i pozdrowił ich, co miało również znaczyć: "Odwagi" i zrozumieli to. Szymon wydał komendę i wszyscy razem chwycili za wiosła. Parę osób przyglądało się tej scenie i ten, i ów pospieszył do Jezusa, który stał samotnie na brzegu. - Odpływają, Nauczycielu? - spytali wszyscy naraz. Bali się, żeby i On nie odszedł. - Wy też idźcie do domu - powiedział Jezus. - Spotkamy się jeszcze, i to niebawem. Powiedzcie to wszystkim. Widzieliście, że chleba wam nie zabraknie. Przystanęli zawstydzeni. W sposobie bycia Rabbiego czuło się taką moc i tyle niezawodnej łagodności, że po prostu trudno było nie zrobić tego, o co prosił. - Nie odejdziesz stąd - odrzekła mimo to Zuzanna, jedna z kobiet, które przybiegły tu, wpatrzone w Niego z żarliwą ufnością. - Nie odejdę. Przyszedłem, aby zostać z wami - zapewnił ją Jezus. - Ale teraz czyńcie to, co wam mówię. Już ich przekonał, przystali z pokorą i pokłonili się. Potem odwrócili się czym prędzej, jakby wypełniali polecenie; Rabbi powiedział wszystkim, żeby wrócili do domu, że Go jeszcze zobaczą, i to niebawem. Ta wieść rozniosła się szybko i dotarła do niecierpliwych uszu Dana, który wciąż czekał na powrót Filipa. - Wrócić do domu? - zaprotestował. - To może dobre dla tych ludzi, ale nie dla nas. Tym lepiej się składa! Poczekamy, aż ta hołota rozejdzie się, i porozmawiamy z nim bez niepożądanych świadków. Wspaniale! Sprytny ten Prorok! Może on też tak sobie pomyślał. Podoba mi się. Zabrali się więc z jeszcze większym zapałem niż inni do wyprawiania ludzi do domów, wpychając się między grupki. Kiedy wreszcie tłum zaczął się rozchodzić, Kozbi stwierdził: - Najwyższy czas. Wolno myślą ci górale. Sam pochodził z Judei i uważał, że należy do lepszej rasy. - Pójdziemy teraz Go szukać - zdecydował Dan. Ruszyli w kierunku, skąd przyszli tamci, co mówili, że Go widzieli. Tam, gdzie cumowały łodzie uczniów, nie było teraz nikogo. - Musiał pójść wzdłuż grzbietu. Ci prorocy chętnie przebywają wśród kamieni - zauważył Amasaj, który nie cenił zbytnio takich ludzi. - Być może, więc Go zawołajmy - odrzekł Dan. Oni też podeszli kilka kroków do przodu, a zelota zwinąwszy ręce w trąbkę zawołał tubalnym głosem: - Rabbi! Rabbi! Proroku! Szukają Cię! W mroku wieczoru odpowiedział im tylko wiatr, hulający w szczelinach skalnych, lecz oni stali dalej wołając: - Nauczycielu! Pokaż się! Nauczycielu! Gdzie jesteś? Gdzieś wysoko w górze Jezus, pogrążony w całkowitej samotności, usłyszał głosy, ale nie poruszył się. Spodziewał się, że tak będzie, bo wiedział dobrze, co kryją serca ludzkie. W Jego jasnym umyśle rozbłysły słowa Izajasza: "Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści, oswojony z cierpieniem, jak ktoś, przed kim się twarze zakrywa, wzgardzony tak, iż mieliśmy Go za nic". Oto Amasaj, Dan i inni szukają Go i z całego serca pragną Go znaleźć. Nie po to, by Nim gardzić, wprost przeciwnie, szukają Go, zachwyceni cudem. Chcieli króla, chcieli króla przynoszącego łatwy chleb. "Wtedy powiedziałem: oto przychodzę". Ale nie taka była wola Ojca. Z dołu wciąż jeszcze wołano: - Rabbi! Rabbi! Gdzie się schowałeś? Te głosy wydawały się odległe, jakby z innego świata, a jednak ze świata, który miał być zbawiony. Wyrażały pragnienia i nadzieje ludzkie, które nigdy nie miały się spełnić, bo były zbyt niedojrzałe i z gruntu błędne. Nadciągała już noc i w jej mroku roztapiały się sylwetki ludzi. Jezus wspinał się dalej i odczuwał w duszy jak niestosowne są te wezwania, świadczące o niewłaściwym pojmowaniu Boga. Ciążyło Mu, i z czasem coraz bardziej będzie Mu ciążyć, niezrozumienie ze strony tych wszystkich Amasajów, Danów i Kozbich, których miał jeszcze spotkać na swej drodze. - Nauczycielu! Głosy słabły w oddali. - Proroku! Zamierały, ale wiedział, że będzie jeszcze słychać ich nękający szmer. Dzisiaj Go nie dogonili, ale dopadną Go jutro, niezmordowani. Przestał o nich myśleć, a w sercu pojawiło się wspomnienie oczu tego chłopca, które były tak niewinne i wpatrzone w Niego. Chłopiec od chleba i ryb. Uśmiechnął się w ciemnościach. Chłopak miał na imię Józef, Józef z Kafarnaum. Złożył w darze swój chleb i patrzył urzeczony na rozmnożenie tego chleba, a kiedy odszedł w milczeniu, Jezus wśród otaczającej Go wrzawy słyszał tę ciszę, właśnie tę, której szukał. Znaczyło to, że w jakiejś duszy znalazło się nagle miejsce na podziw i uwielbienie. Miejsce na wiarę i miłość. Westchnął radośnie. Tak, właśnie po to tu przybył. Przypomniał sobie, jak kiedyś, wśród skał, takich samych jak teraz, niedaleko Morza Martwego, usłyszał szatana: Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego... I natychmiast mu odpowiedział: Panu Bogu swemu będziesz oddawał pokłon... Nic sobie nie robił z potęgi świata, gdyż cała razem wzięta nie była warta tych skupionych i rozjaśnionych oczu Józefa, który spoglądał na Niego z wielką prostotą. Po to tu przybył, choć żniwo po nowych siewach będzie trudne. Spojrzał w niebo z gorącą wdzięcznością. Chleb dla pięciu tysięcy ludzi. Można by dać cudowny chleb całemu światu, skoro owocem tego są oczy Józefa i niezliczonych innych ludzi na ziemi, którzy są do niego podobni, bo żyć to znaczy godzić się na miłość. Wiatr zawiał mocniej. Jezus popatrzył na jezioro. Było ciemne, z pewnością wzburzone, a Szymon i inni z trudem wiosłowali na swych łodziach. Usłyszał w sercu ich wołanie, czuł, że wzywali w myślach Jego imienia, zagubieni i opuszczeni przyjaciele. Zszedł więc szybko na dół, bo przecież oni byli mu najbliżsi. Dotarł do brzegu, uśmiechnął się do Ojca i wszedł na niespokojne wody jeziora. Śmiechy Józef biegł radosny pod górę przez zaułki wiodące do synagogi. Jezus miał tam dziś przemawiać do wszystkich ludzi. Ta wiadomość obiegła w jednej chwili całe miasto i chociaż Rabbi nie był już nieznajomym, to jednak za każdym razem, gdy tylko się pojawiał, wszyscy byli zaciekawieni. Ten Prorok zawsze przyciągał do siebie uwagę ludzi i ich dusze. Józef radował się w sercu cudownym rozmnożeniem chleba - to właśnie on przyniósł go Nauczycielowi; a więc on i Jezus byli przyjaciółmi i łączyło ich coś niezapomnianego. Zwolnił kroku, bo droga pięła się pod górę i kiedy właśnie doszedł do wąskiego zaułka, za którym było kilka schodów, zza ciemnych i nie domkniętych drzwi dobiegł go szept. - Pssst... Józefie... Stanął zdziwiony, bo nie znał nikogo, kto by tu mieszkał. Znieruchomiał. - Rusz się, mały! Wejdź. To chyba nie takie trudne? - powiedział gderliwie jakiś głos, a z mroku wyłoniła się silna i zdecydowana ręka, która bez ceregieli chwyciła go za ramię i pociągnęła do środka, kilka schodków w dół. Józef nie miał nawet czasu, by się opierać. Znalazł się w dużym pomieszczeniu, gdzie na środku stał stół, a wokół dużej menory paliły się tu i ówdzie małe lampki. Zmrużył oczy w półmroku próbując cokolwiek rozróżnić i spojrzał na typa, który schwycił go tak brutalnie - nigdy go nie widział. Ale jego uwagę zwróciła natychmiast jakaś postać górująca nad wszystkim, wtłoczona w olbrzymie krzesło u szczytu stołu. Wydawało się, że to sterta szali i welonów; widać było tylko ozdobione mnóstwem pierścieni dłonie spoczywające miękko na stole. - No, Aaronie, nie tak gwałtownie - powiedziała postać nie ruszając się. - Mały Józef jest naszym przyjacielem i ma być dobrze traktowany. Józef wybałuszył oczy. Ten słaby, powolny i słodki głos należał do starszej, oddychającej z pewnym trudem kobiety, której chłopiec w ogóle nie znał. Skąd tych dwoje wiedziało, że nazywa się Józef, i czego od niego chcieli? - Pokaż, że jesteś uprzejmy, Aaronie, i poczęstuj czymś naszego małego gościa - mówił dalej głos. Z szybkości, z jaką Aaron zerwał się z miejsca, Józef domyślił się, że ten potężny i silny mężczyzna musi czuć przed kobietą spory respekt, a może nawet boi się jej. Słodki ton głosu nie mógł w rzeczywistości nikogo zwieść: siedząca tam postać była despotyczna i w jakiś nieokreślony sposób groźna. Mężczyzna przyniósł mu kawałek placka figowego i choć Józef przepadał za nim, teraz poczuł suchość w ustach i nie miał ochoty na jedzenie. Trzymając ciasto w ręku zapytał: - Czego chcecie? - Hi, hi - zaśmiała się stara - mądry chłopiec, od razu przystępuje do rzeczy. Ręce kobiety poruszyły się, zniknęły na chwilę i pojawiły się znów w słabym świetle lampy. Teraz oprócz pierścieni błyszczał między palcami srebrny pieniądz. - Wiesz, co to jest, Józefie? Palce uniosły się do góry i pieniądz jeszcze lepiej zabłysnął w świetle. - Tak - cicho odpowiedział chłopiec - to pienądz. - Dzienny zarobek twojego ojca - dodał niedbale głos. Wiedzieli i to, że jego ojciec był kowalem u Kaleba. - Tak - powtórzył Józef. Poczuł, jak rośnie w nim niepokój, i kątem oka zerknął na przymknięte drzwi wychodzące na ulicę. Strumyk światła wpadający przez szparę rozjaśnił mu serce; tam był normalny świat, do którego chciał natychmiast wrócić wyskakując z tej zdradzieckiej pułapki. - Cały dzień potu za jeden pieniądz - mówił dalej obojętnie głos. - Ale ty, jeśli zechcesz, możesz w jednej chwili zarobić jedną, dwie, pięć monet. Józef zmarszczył czoło. Co ta stara mówi? Nagle przypomniał sobie przysłowie: "Każde przekupstwo i niesprawiedliwość zostaną starte, a uczciwość na wieki trwać będzie". Czyżby ci dwoje chcieli go przypadkiem przekupić? Wszyscy lubią srebrne pieniądze, ale nie daje się ich ot tak, za nic, i Józef już to dobrze wiedział. - I to w jednej chwili - powtórzył Aaron. W jego głosie wyczuwało się prawie zazdrość. - Widzisz, chłopcze - powiedziała szybko stara, nie dając mu czasu do namysłu - masz szczęście. Jeszcze nie zdarzyło się w Kafarnaum ani w całej Palestynie to, co się przytrafia teraz tobie. Pięć monet! A wiesz, dlaczego masz szczęście? Bo zwróciłam na ciebie uwagę, stwierdziłam, że jesteś mądrym chłopcem i chcę ci być przychylna. Możesz wierzyć, nie każdemu się to zdarza! W miarę mówienia głos stawał się coraz bardziej ożywiony, a postać coraz bardziej wyprostowana. Aaron, kiwając się w tył i w przód, powtórzył z przekonaniem: - No tak, nie każdemu się to zdarza. Przypominał lunatyka. - Wiesz, Józefie, kto to jest Estera z Kafarnaum? - zapytała starucha. Chłopiec zadrżał mimo woli. Estera - wróżka. Opowiadał o niej ojciec i nauczyciel Issachar też o niej mówił. Wszyscy w mieście wiedzieli o Esterze, ale nikt nie wymawiał chętnie jej imienia. Ojciec był srogi, Issachar jeszcze bardziej. Jeżeli jakiś mężczyzna albo jakaś kobieta będą wywoływać duchy albo wróżyć, będą ukarani śmiercią. Takie było prawo. A w Kafarnaum szeptano, że Estera jest wróżką. Ale skąd wziąć dowody? Nikt nie mógł ich znaleźć. Stara była ostrożna i miała wpływowych przyjaciół; z tych też powodów faryzeusze udawali, że o niej nie wiedzą, i Estera żyła w spokoju. - Tak - odpowiedział jeszcze raz cichym głosem. - Wspaniale! To nam wszystko ułatwia - zaśmiała się krótko kobieta. Poprawiła się odrobinę i mówiła dużo swobodniej. - Esterę interesuje wszystko to, co może czarować, przemieniać, dawać władzę. Estera jest potężna, nie zapominaj o tym, chłopcze. Józef poczuł, że wstrząsa nim dreszcz, trochę ze strachu, a trochę ze złości, ale nie poruszył się. - No właśnie, dowiedziałam się, że to ty dałeś nowemu Prorokowi chleb. Czy to prawda? - Prawda - potwierdził chłopiec. W tej nieprzyjemnej sytuacji wspomnienie nie przyniosło mu żadnej radości. - Oto, czego chcę, Józefie. To właśnie warte jest dla ciebie pięć monet. Musisz mi powiedzieć (o nic wielkiego cię nie proszę), musisz mi powiedzieć, jakie znaki, czary, zaklęcia zrobił nowy Prorok, żeby z tych kilku twoich chlebów powstał chleb dla wszystkich. Stałeś blisko. Musiałeś widzieć. Musisz wiedzieć! Stara zamilkła i Józef był z tego rad. Podniesiony głos brzmiał jak nie znoszący sprzeciwu rozkaz. - Pięć monet od razu - powtórzył cicho Aaron. Potem błyskawicznie wyciągnął zza pasa zakrzywiony nóż i wbił go w stół tuż obok ręki Józefa. Chłopiec odskoczył przerażony. - Daj spokój, Aaronie - powiedział głos, który stał się jeszcze bardziej słodziutki niż przedtem. - Chłopak nie jest głupi. Myślisz, że nie umie odróżnić srebrnych pieniędzy od pchnięcia nożem? Doszedł już do wieku, kiedy się wie, na co można sobie pozwolić. Aaron coś tam zamruczał, ale nóż pozostał w tym samym miejscu. Józef zebrał się w sobie i zacisnął zęby. A więc tak wyglądała sytuacja. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby udawać przebiegłego i zdobyć te pieniądze. Z łatwością mógłby coś wymyślić i zwieść starą, która wydawała się raczej sprytna niż mądra. Nie, tutaj chodziło o Jezusa i Jego nieskalaną czystość. Józef nagle poczuł w duszy, że ukazał mu się Rabbi, ale tylko jemu, i to na chwilę; że spojrzał na niego w ten niepowtarzalny sposób, że otoczył go swoim mocnym i słodkim światłem. Światłem, jakiego Józef nie spotkał do tej pory w nikim innym. I przypływ radości towarzyszący tej tajemniczej wizycie przeniknął go i oczarował. W porównaniu z Nim, Jezusem skromnym i potężnym, czymże była ta rudera, a w niej ta stara w zawojach i Aaron, półgłówek, ze swoim nożem? Zachciało mu się prawie śmiać, ale wiedział, że nie jest to odpowiedni moment. Oczywiście, że o Jezusie nie powie tutaj nic za żadne skarby. Inaczej miałby wrażenie, że plami nawet samo imię. - A więc? Głos był uprzejmy, ale zdradzał zniecierpliwienie. - Dałem chleb, i to wszystko - odpowiedział Józef dźwięcznym głosem. Tyle mógł powiedzieć. - Dałeś chleb, i to wszystko? O nie! Wcale nie wszystko! Aaron poruszył się na swoim krześle, ale Józef zerkał na niego niepostrzeżenie. - Cha, cha, cha - głos nieoczekiwanie przeszedł w śmiech. - Ty wiesz chłopcze, że to nie wszystko. Chcesz ukryć sekret twojego Proroka? Cha, cha, cha. Czuję się wzruszona. Ale tutaj bohaterstwo na nic się nie zda. Pomyśl, pięć monet. A czemuż by nie dziesięć? Cha, cha, cha, nie wiesz, chłopcze, że za pieniądze można wszystko dostać? Nie nauczył cię tego dobry Issachar? Aaron też śmiał się głupkowato. Józef zacisnął pięści. Sam nie wiedział dlaczego, ale wydawało mu się, że grubiański śmiech odnosi się nie tylko do niego, że drwi w jakiś sposób z Nauczyciela, Jezusa. "Śmiejcie się, śmiejcie, jeśli tak wam się podoba" - pomyślał. Oparł ręce na stole, zerwał się na równe nogi przewracając za sobą stołek i w dwóch susach przebiegł przez pokój, przeskoczył schodki, otworzył z impetem drzwi i już był na dworze, w słońcu, na świeżym powietrzu. - Ej, wracaj! - krzyczano jeszcze ze środka. Ale on był już daleko. I nie miał wrażenia, że ucieka, ale że biegnie komuś naprzeciw, do kogoś, kto na niego czeka, nie wiadomo, gdzie i po co, ale na pewno spojrzy znowu na niego, a być może da mu do zrozumienia - byłoby to cudowne - że jest zadowolony z ponownego spotkania. - Józef! Poczekaj na mnie! - krzyknął Nabad wybiegający z bocznego zaułka. Zatrzymał się. Byli już przed synagogą, gdzie zbierało się coraz więcej ludzi. Wszyscy rozmawiali. Nagle zrobiła się cisza, a po niej raptowny szmer, który przeszedł w okrzyk: - Przyszedł! Jezus jest tutaj! Ten głos ogarnął wszystkich jak płomień suchą trawę. Ludzie pchali się, żeby wejść jak najszybiciej, wszyscy chcieli zająć pierwsze miejsca. Byli tam także Amasaj, Kozbi, Dan i inni. - Nie widziałem nigdy takiego ścisku - zrzędził Jonadab, służący przy synagodze. I jeszcze obficiej niż zazwyczaj kropił posadzkę miętową wodą, bo jeśli ci wszyscy, którzy się tłoczą, zdołają wejść do środka, to nie będzie czym oddychać. Józef wkręcił się swoim sposobem i znalazł się z przodu. Oto Rabbi, rozmawia z Jairem, który ściska Go z oczami pełnymi łez. Jair był przełożonym synagogi, a Jezus kilka miesięcy temu wskrzesił jego dwunastoletnią córeczkę, Rachel, którą Józef dobrze znał. Wysunął się do przodu i choć Jezus odwrócony był do niego tyłem, stanął nieruchomo, nagle onieśmielony. - Witam Cię, Nauczycielu - wyszeptał. Nie wiedział, że go usłyszano. Przebiegł go dreszcz radości. Czyż to możliwe? Nauczyciel odwrócił się, przerywając rozmowę z Jairem, spojrzał na niego, uśmiechnął się i w odpowiedzi pozdrowił go: - Witaj, Józefie. Czekałem na ciebie. Józef stał nieruchomo, ogarnięty niewypowiedzianym szczęściem, i wydawało mu się, że już się stąd nie ruszy. Ale Jonadab zadął w srebrną trąbę, co oznaczało początek zgromadzenia, i wszyscy zamilkli w skupieniu. Również Józef, przepełniony radością, natężył uwagę. Objawienia Jezus spoglądał na zgromadzonych. Te wszystkie oczy wpatrzone w Niego, całe oczekiwanie ludzi wszechczasów - poczuł, jak duszę przepełnia Mu tęsknota za niezmierzonym darem. Spostrzegł twarzyczkę Józefa, który stał skupiony, wpatrując się w Niego z niezwykłą powagą. "Jeśli twoje oko jest zdrowe, całe twoje ciało będzie w świetle" - pomyślał uśmiechając się do niego. Umiał poznawać po oczach, jacy są ludzie, poczynając w Nazarecie od najgłębszego wejrzenia w prostotę swojej matki Maryi i uczciwość Józefa. Wiedział, że kiedy człowiek patrzy na człowieka, wszystko może zostać odkryte i podarowane albo w jednej chwili ukryte i zabrane. Spojrzenia łagodne i twarde, spojrzenia głębokie i kamienne, spojrzenia mroczne jak przepaść i pełne światła. Poczuł na sobie natarczywy wzrok dwóch czy trzech ludzi siedzących na pierwszych miejscach i spuścił oczy. Trudne to są serca. I natychmiast przeniknęła Go niepodważalna prawda, którą nosił w sobie i którą był On sam - potrzeba nieskalanej czystości, nieuchronna siła miłości pozbawionej obłudy. Spojrzał na Ojca gotów dla Niego żyć i umrzeć, i postanowił podarować tym ludziom coś najbardziej niezbędnego, a tak mało poszukiwanego: szczerość. - Szukacie Mnie - obwieścił donośnym głosem - nie dlatego, żeście widzieli znaki, ale dlatego, żeście jedli chleb do sytości. Zgromadzeni ucichli przyjmując naganę w całkowitym milczeniu. Tylko Amasaj poruszył się i szepnął do Kozbiego: - Ten człowiek potrafi mówić bez ogródek. Kozbi uśmiechnął się lekko. - Chce wybadać słuchaczy - odpowiedział - ale zobaczysz, że zrobi się inny, kiedy zaczniemy mówić o interesach. Amasaj przytaknął, podniesiony na duchu. Tymczasem Józef otworzył szeroko oczy i całą uwagę skupił na Rabbim, bo nie przyszedł tu z powodu chleba; pamiętał zresztą, że tego popołudnia nie spróbował ani kęsa. I Jezus musiał o tym wiedzieć, musiał to wiedzieć, bo była w Nim radość, że jest tu ktoś, kto pragnie nie tylko chleba, ale przyszedł do synagogi dla Niego samego. - Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki - mówił dalej z mocą Jezus. Józefowi wydawało się, że Rabbi rozglądając się wokół spojrzał również na niego i zrozumiał, że słowa wypowiedziane wcześniej przez Jezusa miały być dla wszystkich ostrzeżeniem: kto podąża za Nim, musi wiedzieć, że nie chodzi tu tylko o obdarowywanie chlebem. Potwierdził skinieniem głowy. Zgadzał się, a poza tym wiedział już od Issachara, że nie samym tylko chlebem żyje człowiek, ale człowiek żyje wszystkim, co pochodzi z ust Pana. Jezus podobał mu się, bo mówił rzeczy nowe, słowa szczególne, które go zdumiewały, i właśnie one go przyciągały; pewnie; że cuda wprawiały w zachwyt, to było święto i wielka radość, ale przemijały jedne po drugich. Tymczasem słowa zapadały w pamięć i jak krople wody padające na piasek coraz głębiej i głębiej przenikały do serca. W tłumie powstało lekkie poruszenie i z kąta ozwał się jakiś głos: - Tak? Ale co mamy robić? Powiedz nam, czego chce od nas Bóg? Józef odwrócił się, żeby zobaczyć, kto mówi. Ten głos wydał mu się zniecierpliwiony, jak głos Issachara, kiedy od któregoś z nich chciał usłyszeć jakieś sentencje z Prawa i spostrzegł, że w ogóle ich nie przerobili. Ale Nauczyciel nie zmieszał się. Stał przez chwilę nieruchomo, potem z wielką otwartością wyjawił: - Cóż macie czynić? Na tym polega dzieło zamierzone przez Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał. Oto, czego chce od was Bóg. - Tylko tyle - mruknął Amasaj. - Nie brak mu bezczelności! - Nie przejmuj się, wszyscy tak mówią - odpowiedział Kozbi. Głos z kąta odezwał się bardziej zaczepnie: - Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Co zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni. Pismo zaś mówi: "I spuścił jak deszcz mannę do jedzenia: dał im zboże z nieba". Józef zatroskany gryzł palec. Oto, co chcieli zrobić - postawić Jezusa w trudnej sytuacji, zbić z tropu. Tymczasem on, Józef, chciałby, żeby wszyscy wiwatowali na Jego cześć, dziękowali Mu, a przede wszystkim, żeby go słuchali. Wydawało mu się, że Jezus ma do wyjawienia jeszcze wiele zadziwiających rzeczy. Ale nauczyciel wcale nie czuł się zakłopotany. Opowiadał o Piśmie z nadzwyczajną biegłością, wiedział o nim więcej od Issachara, a nawet od Jaira. - Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba - stwierdził spokojnie. W synagodze podniósł się szmer: jak to, nie Mojżesz! Cała tradycja od wieków wychwalała Boga za to, że Mojżesz nasycił Izraela chlebem, pochodzącym z nieba, a ten młodziutki Prorok ma czelność podważać nauki ojców? - Widzisz, przeholował - powiedział Kozbi uśmiechając się złośliwie. - Pozwól, niech się jeszcze trochę zaplącze, potem z pewnością będzie nasz. Niełatwo przyjdzie Mu znaleźć przyjaciół, którzy będą płacić, kiedy zgorszy tych maluczkich swoimi twierdzeniami. - Sądzę, że masz rację - przyznał Amasaj. Gładził zatroskany brodę i myślał, że nawet jeśli ten Prorok jest szalony, to jednak nie brakuje Mu odwagi. - Ach nie? - włączył się ktoś inny. - A więc, kto to był? Jezus uśmiechnął się do swojego Ojca, bo właśnie miał wyjawić cudowną prawdę, o której myśleli obaj, zanim jeszcze narodził się dla świata. Chciałoby się godniejszych uszu, które by ją usłyszały i czystszych serc, które by ją przyjęły, ale znów poczuł, że ponagla go potrzeba duszy, żeby nareszcie mogła zapanować w życiu sprawiedliwość, a tragedie ludzkie znalazły swój kres. Była to radość, a zarazem drżenie, zryw odwagi, który stawał się miłością poświęcającą się bez wahania niczym najcenniejsze nasienie rzucone na ciernistą ziemię. - Ojciec mój daje wam chleb z nieba - oświadczył tak uroczyście, że wszyscy zamilkli. - Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu. Cisza stała się jeszcze bardziej przejmująca. Ludzie rozumieli i nie rozumieli, usiłowali rozważyć to, co dopiero usłyszeli, byli niezdecydowani i zaniepokojeni. Ale Józef chłonął słowa Rabbiego z niewypowiedzianą radością. To właśnie spodziewał się usłyszeć. Tak, od razu było jasne, jak tylko się spojrzało, że Jezus jest właśnie Tym, który przychodzi z wysokości. A jeśli jest Tym, który przychodzi z wysokości, to Jego słowa są właśnie prawdą, niosącą światło i prawdziwe szczęście. Józef nie umiałby wyrazić tego wszystkiego, ale radość, jaką czuł, była zbyt oczywista, by mógł się mylić. Odwrócił się do Nadaba, który właśnie w tej chwili zbliżył się do niego, i wesoło trącając go łokciem zapytał: - No i co? Słyszałeś? I co ty na to? Przyjaciel mrugnął okiem i poruszył uszami, a umiał to robić z zadziwiającą umiejętnością, dorzucił jeszcze grymas ust, co miało znaczyć: "Mnie tam nie przeszkadza, niech sobie myśli, co chce. Rozmnożył chleb, i to jest fakt". Józef oczekiwał czegoś więcej, ale pomyślał, że czasami Boże sprawy trzeba zachować w tajemnicy i nawet najbliżsi przyjaciele nie muszą ich rozumieć. Lecz w tłumie zapanowało oburzenie. Najpierw cicho, potem na głos, zaczęli żywo rozprawiać. - Ale co on gada? Kto zstąpił z nieba? Bez żartów! To Jezus, syn Józefa, i wszyscy tu wiemy, skąd pochodzi i kim są jego ojciec i matka, a On wmawia nam, że zstąpił z nieba? Wrzawa rosła coraz bardziej, lecz Jezus stał spokojnie. Józef utkwił wzrok w Jego oczach, żeby Jezus widział, że on nie należy do protestujących. On też nie wiedział, jak to się zstępuje z nieba, ale wcale się tym nie przejmował. W jednej chwili Rabbi z wielką mocą stworzył chleb; dlaczego mieliby zrozumieć to, co Jezus mówił przed chwilą, jeśli nikt z tych, którzy krzyczeli teraz w synagodze, nie potrafił wyjaśnić cudu nad jeziorem? Cóż mogą wiedzieć ci ludzie, którzy całe życie spędzili w swoim miasteczku? Czyż nawet jego nauczyciel Issachar mógł tu coś wyjaśnić? Lepiej już było patrzeć na Jezusa i po prostu czuć, że ma rację. Przysłuchując się trochę jakiemuś człowiekowi nawet dziecko zauważy, czy to pyszałek, czy kłamca, bo nie ma pyszałków o dobrym sercu ani szlachetnych kłamców. Chłopiec podniósł się i Jezus znowu dostrzegł jego spojrzenie. Jakież były pogodne oczy Nauczyciela pośród całej tej wrzawy. Wydawało się, że mają w sobie nieograniczoną cierpliwość i że nic nie może zmącić ich spokoju. Jaśniały napotykając spojrzenie Józefa, wręcz przemawiały. - Ej, rozkleiłeś się - powiedział Nadab trącając go. - Nie - odpowiedział otrząsając się. - Tym lepiej - zaśmiał się Nadab i wstał. - Idę sobie, dzisiaj mówi się tu o zbyt trudnych rzeczach. A poza tym mam pewną sprawę do załatwienia. Józef mimo woli zaciekawił się. - Sprawę? To znaczy co? Nadab zaśmiał się przebiegle, nachylił do ucha przyjaciela i przysłaniając usta dłonią wyszeptał: - Chleb. Ale nie mów o tym nikomu. Józefa przebiegł dreszcz niepokoju. - Chleb? - zapytał. - Jaki chleb? - Ten od Rabbiego, mój drogi. A jaki byś chciał? Ja też pozbierałem nad jeziorem resztki, które zostały. Wcale nie jestem głupi! Józef uniósł się nieco, przytrzymując przyjaciela za rękę. - Co chcesz z nim zrobić, Nadabie? - Zostaw mnie - fuknął Nadab - nic złego. Znam ludzi, których tam nie było, a którzy chcą tego chleba. Powiedzieli, żebym im przynosił nawet malutkie kawałeczki, ile tylko mam. Czy to coś złego? Józef spojrzał przyjacielowi prosto w oczy. - Ale ty - zaprotestował oburzony - sprzedajesz ten chleb! - Tak, sprzedaję - powiedział Nadab beztrosko - a czemu miałbym nie sprzedawać? - Bo Nauczyciel uczynił z niego dar! - odpowiedział zgnębiony Józef. Miał znowu wrażenie, tak jak to było w norze u Estery, że ostrzega przed niesprawiedliwością i nieporozumieniem. Nadab powinien wiedzieć, że chleb Nauczyciela nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Ale zrozumiał, że Nadab nie zaprzątał sobie tym głowy. - Musisz to robić? - zapytał z nikłą nadzieją. - A czemu by nie? - odparł Nadab zbierając się do odejścia. Józef odwrócił się do Jezusa. Wydawało się, że Rabbi chce znowu zabrać głos; chłopca uderzyła ta wytrwałość. Gdyby ktoś inny znalazł się na miejscu Jezusa i wyczuł nieprzychylną atmosferę, z pewnością opuściłby już mównicę, ale On, spokojny jak przedtem, miał zamiar mówić dalej. Józef zapomniał o chlebie i sprawkach Nadaba. Jeśli przyjaciel zrozumiał tylko cud, tym gorzej dla niego; teraz przyszedł czas na jedyną w świecie naukę, której należało wysłuchać, i Józef pragnął nie uronić z niej ani słowa. Usiadł w głębokim skupieniu, z twarzą w dłoniach, i zamknął oczy. Chciał znaleźć się sam na sam ze słowami Rabbiego, tak by nic ich nie zmąciło i by mógł ich słuchać bez żadnych przeszkód. Niesłychane sprawy Jezus nie zwlekał już dłużej i zaczął mówić. Józef wyczuł, że atmosfera w synagodze robi się coraz bardziej napięta, i modlił się w duchu mając nadzieję, że nie stanie się nic złego. Wiedział, że niektórzy uczeni w Piśmie są nieustępliwi, jeśli chodzi o jego zrozumienie, a lud skory do kamienowania. Ale kiedy podniósł oczy i spojrzał na Jezusa, nie zobaczył w Nim ani śladu zaniepokojenia. Na twarzy miał nawet jakby lekki uśmiech i chłopcu wydawało się, że to odblask niezłomnej odwagi i wielkiej szlachetności. - Wy tam! - powiedział nagle swoim dźwięcznym głosem - przestańcie szemrać. Przypomnijcie sobie lepiej, że nikt nie pójdzie za Mną, jeśli go nie przyprowadzi do siebie Mój Ojciec, który mnie posłał. Słowa "Mój Ojciec" wypowiedział z niewysłowioną łagodnością, która zabrzmiała jednocześnie dumnie i śmiało, i Józef znowu spojrzał na Niego. Ten Rabbi jest doprawdy jedyny na świecie. Słuchając Go człowiek wiedział, że mówi o rzeczach realnych, tak jakby opisywał swój dom; jakże więc można nie brać Go poważnie? Po słowach "Mój Ojciec" - wypowiedzianych z taką prostotą - ludzie znów zaczęli się burzyć, ale tym razem Jezus nie pozwolił sobie przerwać. - Kto pójdzie za Mną, Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Wypowiedziawszy te przedziwne słowa zamilkł na chwilę i spojrzał na wszystkich; niejeden wpatrywał się w Niego oczarowany. Inni, zachmurzeni, spuścili wzrok, ale nikt nie śmiał wyrzec ani słowa wobec tej pewności, z jaką Rabbi powiedział zdanie, które trąciło bluźnierstwem, bo tylko Bóg może wskrzeszać umarłych. Ale serce Józefa radośnie zadrżało. Rachel. W synagodze była Rachel. Odwrócił się, by poszukać jej wzrokiem na galerii. Siedziała tam i, wychylona, wpatrywała się w Jezusa z tak rozjaśnioną twarzyczką, że Józef patrzył na nią osłupiały. Otrząsnął się; czemuż tu się dziwić? Jezus uczynił już Rachel to, o czym mówił. Tego niezapomnianego, wspaniałego dnia wskrzesił ją. Przypomniał sobie ludzi, którzy wtedy nie dowierzali i naśmiewali się, a potem byli wstrząśnięci i pełni zapału; on też tam był i widział całe wydarzenie. Jezus wszedł do izby, gdzie leżała zmarła, pobył tam kilka minut, a potem wyszedł trzymając za rękę szczęśliwą i ufną Rachel. - Dajcie jej jeść - powiedział od razu Nauczyciel, jedyny, który nie stracił głowy w tym zamieszaniu pełnym zdziwienia i radości. Dzisiaj Rachel patrzyła na Jezusa tak, jakby chciała krzyknąć do Niego: "Przecież Ty już mnie wskrzesiłeś!" Józef też chciałby to wyjawić na głos: Jezus potrafi wskrzeszać, Jezus przywrócił życie Rachel, Jezus potrafi zrobić wszystko to, co teraz obiecuje. Miał ochotę wstać i tańczyć pośrodku synagogi klaszcząc w ręce, bo to przecież święto, skoro Jezus obiecuje tak wielkie rzeczy i ofiarowuje wszystkim ludziom wskrzeszenie. Ale siedział cicho i bez ruchu. Rabbi znowu zaczął mówić: - Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto we Mnie wierzy, ma życie wieczne. Józef zrozumiał, że w wielkiej mowie Jezusa jest coś, co należy dopiero pojąć: dlaczego Rachel już teraz otrzymała na nowo dar życia; znowu bawili się razem, potem urośnie, wydorośleje jak wszyscy, zestarzeje się, aż dożyje jak wszyscy dnia, w którym przyjdzie jej umrzeć, ale wtedy nie będzie przy niej Jezusa, który znów powie: "Wstań". Skoro jednak Nauczyciel mówi o życiu wiecznym, to znaczy, że do każdego z nich krzyknie na końcu świata jeszcze raz: "Wstań!". I to właśnie jest ta wspaniała wiadomość: wystarczy wierzyć, wierzyć w Niego - a przecież nie sprawia to żadnego trudu - by powrócić do życia w całej radości tego słowa, i to do życia na zawsze. Życie wieczne, życie Boga - Nauczyciel powiedział to wyraźnie. Wystąpienie Jezusa w synagodze przyniosło taki skutek jak gwałtowny wicher wśród łanów zboża. Wszyscy zamilkli, w duszy poczuli się wstrząśnięci tymi słowami - przerastały ich one i zmuszały do schylenia czoła przed majestatem Wszechmocnego. Najpierw dał się słyszeć jakby szelest, potem przytłumiony szmer głosów. Amasaj, który słuchał z przejęciem, spoglądał teraz na Kozbiego pytającym wzrokiem, ale ten odpowiedział tylko wzruszeniem ramion; nie ma się co obawiać wielkich słów tych proroków_włóczęgów. Wielkie słowa nic nie kosztują, ale wiele mogą przynieść temu, kto potrafi je wykorzystać. Na twarzy Amasaja pojawił się uśmieszek, chciałby mieć wobec Jezusa taką pewność siebie, jaką miał Kozbi. Tymczasem, mimo iż Kozbi miał rację, w dalszym ciągu coś niepokoiło bogatego Amasaja. Chciałby wyjść już z synagogi, ale czuł, że coś go tu trzyma. Sapnął z irytacją. Komuż z taką naiwnością pozwolił się tu wciągnąć? Powinien był wiedzieć, że prorocy to niebezpieczni ludzie: mówią jak marzyciele, nie stoją nogami na ziemi i mogą nawet zakłócić spokój człowiekowi zajmującemu się tylko sobą, którego nic nie obchodzi życie wieczne. - Przesadza - powiedział ktoś. - Ależ skąd, był wspaniały - odparł ktoś inny. Józef nie odwrócił się, żeby zobaczyć kto się odezwał. Nie dawała mu spokoju myśl o tym, co powiedział Jezus: było to dziwne i słodkie światło, przekonanie, którego nie miał nigdy przedtem, a które z jeszcze większą siłą przyciągało go do Rabbiego. Chciałby Mu powiedzieć "Dziękuję". Ale za co? Z pewnością za te słowa o życiu. A także za inny dar, bardziej tajemniczy i trudny do wyjaśniia, za tę pewność, którą natychmiast poczuł w sercu po usłyszeniu Jego słów. - Ja wierzę, Nauczycielu - wyszeptał bezwiednie. Jezus odwrócił w tym momencie ku niemu głowę, jakby usłyszał, że Go wołano; to spojrzenie trwało chwileczkę, ale jaśniało tak wielką serdecznością, że Józefowi aż dech zaparło. Teraz zaczynał rozumieć. Nie można poznać naprawdę Jezusa nie wierząc w Niego; ten, kto wierzy, tylko ten, kto wierzy, może pojąć, że Rabbi wyglądający na biedaka, jest zupełnie kimś innym, niż się wydaje. Rozkoszował się milczącą odpowiedzią na swoje skromne wyznanie wiary. Dla niego ta nauka mogła zakończyć się w tym miejscu: miał w sercu swój skarb na dzisiaj i kto wie, na ile dni później. Ale nauka nie skończyła się. Usłyszał Jezusa mówiącego o mannie. Tak, dobrze wiedział, co to była manna. - Ojcowie wasi jedli mannę na pustyni i pomarli. Zostało to powiedziane ostrym tonem. Tym razem zgromadzeni zaniepokoili się naprawdę. Ich przodkowie umarli: pewnie, że umarli! A cóż innego mogli uczynić, skoro byli śmiertelni. Wydawało się, że Prorok chce im to zarzucić, a raczej nie, nie zarzucić, lecz skrytykować mannę i wykazać, iż ten Boski pokarm - a któż by zaprzeczał, że to Boski pokarm - na nic się nie zdał. Umiera się. Pewnie, że się umiera, kto tego nie wie? Dokąd zmierzał ten Człowiek wytykając im palcem mannę, jakby sam chciał uczynić lud nieśmiertelnym? Czyżby rościł sobie prawo do obdzielania nieśmiertelnością? - Kto spożywa chleb, który mu daję, nie umrze nigdy. Ludzi znowu ogarnęło niedowierzanie, zdumienie, niepewność. - Chlebem, który zstąpił z nieba, Ja jestem. Ja jestem chlebem pełnym życia. Tym chlebem, który chcę wam dać do spożywania, jest moje ciało złożone w ofierze, ażeby świat mógł żyć. Teraz Rabbi w uniesieniu głosił nowinę ostateczną, do której nic większego ani piękniejszego nie można dodać. W tonie Jego głosu słychać było dziwną nutę cierpienia, ale nie zdołało to przytłumić radosnego odzewu, który rozlegał się niczym tajemnicze echo w najbardziej uważnych sercach. Józef wytrzeszczył oczy. Spożywać ciało... spożywać ciało... Przez chwilę wszystko zakotłowało się w jego głowie. Nie rozumiał, nie potrafił uporządkować tych słów i odnaleźć ich sensu. Spożywać ciało... Podniósł się sprzeciw. - Co też on powiada! - Nie wie, co mówi - zachichotał ktoś inny. Jezus stał nieruchomo, spokojny jak przedtem, i patrzył na wzburzone morze ludzi. Wydawało się, że przewidział tę burzę i nie bał się jej. - Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Nie można było powiedzieć jaśniej. Józef zacisnął pięści. Poczuł nagle, że nauka Jezusa jest prawdziwa, w pełni prawdziwa, i że Jego słowa są doskonałe nie po to, by je rozumieć, lecz by nimi żyć, i że on, Józef, ma niesłychane szczęście, bo je usłyszał. Ale poczuł również strach z powodu Jezusa. "Zatrzymaj się" - pomyślał; bał się, że ludzie, rozjątrzeni tym stwierdzeniem, powstaną i zrobią Mu krzywdę. Nie chciał tego. - Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. Ktoś głośno protestował. "Zatrzymaj się" - powtórzył w duszy Józef. Ale tym razem natychmiast pożałował swojej myśli. Nie, Nauczyciel nie może i nie powinien się zatrzymać. Nawet jeśli Kozbi wpatruje się w Niego akurat teraz z nagłą niechęcią, a Amasaj z pogardą zaciska usta, teraz - zarówno dla Amasaja jak i dla Kozbiego - stało się jasne, że ten Prorok żyje, rozumuje i przemawia jak szaleniec. Zniknęły wszelkie troski: On wymyśla zbyt niewiarygodne rzeczy. Józef spojrzał znowu na Jezusa, a On popatrzył na chłopca. Józef będzie jego wielkim przyjacielem, jeśli tylko pozostanie Mu wierny. Jezus podziękował Ojcu, że i przed maluczkimi ujawnia skarby prawdy, i rozradował się w duszy; warto było krzyczeć do wszystkich o tajemnicy swojego ciała i swojej krwi za cenę wyśmiania i odepchnięcia, jeśli jakaś twarz, jak Józefa, pozostaje rozjaśniona i szczęśliwa. Zwracając się jakby do niego, bo stał on na przodzie - jak symbol wszystkich maluczkich - powiedział głosem przepełnionym łagodnością i słodyczą: - Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim. Tak więc bez blasku i dźwięku trąb anielskich, bez grzmotów i ogni Synaju ujawnił się z głębi Jego serca dar największy i spoczął na tych, którzy pragnęli Go zrozumieć, gdy tymczasem inni podnosili się kręcąc głowami i szemrząc. Uczniowie stojący blisko Niego patrzyli z zakłopotaniem na ludzi i rzucali Nauczycielowi spojrzenia pełne ostrzeżeń; czyżby nie widział, że po tych uporczywych twierdzeniach - mówieniu o pokarmie i napoju - wszyscy rozchodzą się, a Jego popularność zastraszająco maleje. Ale Nauczyciel wydawał się obojętny na to, co się działo. Wystarczało Mu, że powiedział to, co miał do powiedzenia i wyglądał mimo wszystko na szczęśliwego. Józef skorzystał z tego, że zgromadzeni zaczęli się nagle rozchodzić, i zbliżył się do Jezusa. Wiedział, że Rabbi już go zna, więc podszedł blisko, choć i tak nie śmiałby powiedzieć ani słowa. Cóż ktoś taki jak on mógłby dodać do podobnej nauki? Stał kilka kroków od Jezusa odwróconego do niego plecami i rozmawiającego z grupką uczniów; nagle znieruchomiał usłyszawszy zdanie, które zmroziło mu serce, bo wypowiedziane zostało mocnym, a zarazem pokornym i strapionym głosem: - Czyż i wy chcecie odejść? Józefowi łzy napłynęły do oczu. Jezus nie może, nie powinien zostać opuszczony... - Nie - odpowiedział zdecydowanie jeden z uczniów. - Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. Józef wciąż płakał. Ale z wielkiej radości. Spotkanie Nadab podniósł głowę w stronę tarasu i gwizdnął jak zwykle. Na górze pojawił się natychmiast Józef, dał znak, że zejdzie, i zniknął. Od wystąpienia Jezusa w synagodze minęło już kilka dni i obaj przyjaciele nie widzieli się, bo Nadab pojechał z ojcem do pracy w odległej winnicy w stronę Korazain. - Witaj! - krzyknął Nadab, gdy tylko Józef pojawił się w drzwiach. Był bardzo zadowolony, że znów go widzi. Darzył przyjaciela wielkim uczuciem, graniczącym z podziwem, bo Józef był bardzo dobry, tak mówił nauczyciel Issachar, który - a wiedzieli o tym wszyscy - wcale nie jest skory do pochwał. - Cześć, Nadabie! Uścisnęli się, a potem Nadab wsunął rękę za pas i wyciągnął pełną garść drobniaków. - Trzymaj! - powiedział z dumą, podając je Józefowi. - To twoje pieniądze. Półtora denara, co ty na to? Józef spojrzał na niego zdumiony. - Moje pieniądze? - spytał. - A dlaczego moje? Nadab wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: "Ty nigdy nic nie rozumiesz!", i uśmiechnął się do niego porozumiewawczo. - Te za chleb, no nie? Miałem już dość tego chleba, mój drogi! Stale klienci! Wiesz, ile dawała mi Jabel? Trzy srebrne sykle, jeślibym znalazł jeszcze kawałeczek dla niej. Ale się skończył. Istne szaleństwo! - Pieniądze za chleb? - szeptał powoli Józef. - Mówiłem ci... - Tak, wiem - przerwał mu Nadab. - Ale w tym, co zrobiłem, nie było nic złego. Powiedział to nawet rabbi... - Jaki rabbi? - spytał z ożywieniem Józef. - Issachar, nasz nauczyciel Issachar. I Nadab zaczął mówić płaczliwie. - Powiedział, że ręka leniwa sprowadza ubóstwo, ręka zaś pilnych wzbogaca i że dobrze zrobiłem zarabiając pieniądze własnym sprytem, jeśli ludzie chcą tego chleba. Józef stał poważny i nieporuszony. - Weź je - prosił teraz Nadab - nie dlatego, że to ty dałeś chleb Jezusowi, ale dlatego, że jesteś moim przyjacielem. "Dlatego, że jesteś moim przyjacielem." To prawda; Nadab patrzył na niego błagającym wzrokiem i Józef zrozumiał, że jeśli nie przyjmie tych pieniędzy, sprawi mu wielką przykrość. - Wezmę - powiedział uśmiechając się - ponieważ jesteśmy przyjaciółmi, a nie dlatego, że to zapłata za chleb Jezusa. Nadab zgodził się z radością. Dla niego było ważne, że podzielił się skarbem z Józefem, reszta wcale się nie liczyła. Poszli w stronę pól powałęsać się po winnicach i łąkach; dobrze jest tak spacerować o tej porze roku, wdychać zapach kwiatów, biegać po zielonej trawie, słuchać ptaków i uczyć się je naśladować. - Wiesz - zaczął Józef, kiedy minęli już ostatnie domy - tamtego dnia, jak sobie poszedłeś, Nauczyciel od chleba mówił w synagodze nadzwyczajne rzeczy. - A co mówił? - spytał Nadab, śledzący z wielką uwagą ruchy przepiórki. - On też mówił, żeby żyć w przyjaźni - ciągnął dalej Józef, przeżywając raz jeszcze tamte chwile. Zdawało się, że jest w jakimś uniesieniu. Nadab przestał obserwować przepiórkę, która zniknęła między skibami ziemi, i spojrzał na niego. - Musiał opowiadać nadzwyczajne rzeczy, jeśli na samo wspomnienie masz taki wyraz twarzy - zauważył. - Powiedział... Józef rzucił okiem na Nadaba. Kto wie, czy to odpowiedni moment, żeby opowiadać mu o chlebie, który obiecał Nauczyciel? Przestraszył się, że przyjaciel nie zrozumie i zapyta w pewnym momencie: "A ty w to wierzysz?", tak jak to robiło wielu dorosłych, kiedy usłyszeli Jezusa. A nie chciał za żadne skarby, żeby tak się stało. - Więc co powiedział? Nadab przystanął i siadł na żerdziach w cieniu migdałowca. Józef był z tego zadowolony. - Powiedział - zaczął siadając w kucki na ziemi - że przybył wysłany przez swojego Ojca. Bardzo dobry musi być Jego Ojciec. Nadab kiwnął głową. On też to zrozumiał. - A Jego ojciec polecił Mu zaprzyjaźnić się z nami. Ale nie tak, jak na przykład my się przyjaźnimy. - Nie? - zdumiał się Nadab. - Więc jak? Józef zamilkł i pogrążył się w myślach. Wydawało mu się, że znów słyszy ten niepowtarzalny głos Nauczyciela, który mówi o pokarmie i napoju, wspólnym życiu i zmartwychwstaniu w Nim; to tak bardzo uderzyło chłopca. - Nauczyciel jest potężny - szepnął - dla Niego wszystko jest możliwe. Pamiętasz Rachel? - No pewnie! - odpowiedział Nadab poważnie. - Wiesz, Rabbi wszystko może. Przekonałem się o tym słuchając Go tamtego dnia. - W głosie Józefa było lekkie podniecenie; on sam nawet tego nie zauważył, ale Nadab spojrzał na niego zdumiony. - Wiesz, może nam dać swoje ciało do jedzenia i swoją krew do picia. - Podniósł wzrok i zagłębił go w oczach przyjaciela. - Możesz w to uwierzyć, Nadabie? Nadab poruszył się, jakby zakłopotany. Nie z powodu tego, co powiedział mu Józef, ale dlatego, że tak na niego patrzył. Nie widział nigdy tak poważnych, głębokich i wymownych oczu; ani tata, ani mama, ani tym bardziej nauczyciel Issachar nigdy nie patrzyli na niego w ten sposób. Zamrugał zmieszany; miał wrażenie, że nie stoi przed swoim przyjacielem, tego samego wzrostu co on i z tak samo podrapanymi kolanami, ale że stoi twarzą w twarz z kimś, kto pyta go o bardzo ważną, zasadniczą sprawę. Nie mógł zeskoczyć z żerdzi i uciec; musiał pozwolić tak patrzeć na siebie i musiał odpowiedzieć. Odpowiedzieć. - Mogę - odrzekł cichym głosem. - Ach! - odetchnął podniesiony na duchu Józef i jego twarz pojaśniała z radości. - Wiedziałem, że możesz. A więc Rabbi powiedział, że tak nas kocha, tak bardzo nas kocha, że ofiaruje swoje ciało i krew temu, kto będzie chciał, i w ten sposób zawsze będą razem, jeden z drugim, i będą większymi przyjaciółmi niż wszyscy inni. Zamilkł, na nowo oczarowany tym, co powiedział. - Issachar nie uczył nas tego - stwierdził Nadab w zamyśleniu. - To prawda - dodał Józef - i właśnie dlatego, według mnie, Nauczyciel przewyższa wszystkich, Nadabie. Ludzie nigdy nie słyszeli, żeby ktoś mówił takie rzeczy. Siedzieli w milczeniu, potem Nadab zszedł z żerdzi. - Przejdziemy się trochę? Chciał jeszcze porozmawiać, a lepiej mu się myślało, kiedy chodził. - Powidziałeś - mówił dalej - że Nauczyciel przybył, żeby stać się naszym przyjacielem, ale nie tylko takim jak ty i ja. Czuł się prawie zazdrosny o Józefa. - Tak - przytaknął Józef - tak właśnie powiedział. Przybył, żeby być jeszcze większym przyjacielem. Większym od wszystkich. Rozumiesz, Nadabie? Znowu zamilkł. Dlaczego trzeba tak bardzo wnikać w serce drugiego człowieka mówiąc o Jezusowych sprawach? - Rozumiem - odpowiedział Nadab - ale co to znaczy? W jaki sposób Nauczyciel stanie się dla ciebie większym przyjacielem ode mnie. Ja dałem ci pieniądze i zawsze będę ci je dawał, nawet jak dorośniemy, bo chcę, żeby wszystko, co jest moje, było też twoje. Przecież to wiesz. Józef poczuł się wzruszony, bo także bardzo lubił Nadaba; rzeczywiście byli przyjaciółmi. - To prawda - powiedział cicho. - Nauczyciel też postępuje tak jak my. Ale On powiedział, że daje nam swoje ciało i swoją krew, a to znaczy całe swoje życie... I że może być zawsze blisko: "Ja w nim, a on we Mnie" - powiedział. Ale nikt z nas nie potrafi tego dokonać. - Przyjaciel nad przyjaciele - stwierdził Nadab z powagą. - Nad przyjaciele - powtórzył Józef. - To odpowiednie wyrażenie. - Jeśli Jego Ojciec jest w niebie - ciągnął dalej Nadab - to może chodzi o Tego, o którym nas uczył Issachar, pamiętasz: Miłowałem Izraela, gdy jeszcze był dzieckiem. A przecież ja uczyłem chodzić Efraima, na swe ramiona ich brałem. - Pociągnąłem ich ludzkimi więzami - pochwycił Józef śpiewnym głosem. - Byłem dla nich jak ten, co podnosi do swego policzka niemowlę. Zamilkł, jakby uderzyła go jakaś myśl, potem spojrzał na Nadaba błyszczącymi oczami i mówił dalej podkreślając wyraźnie słowa: - Schyliłem się ku niemu i nakarmiłem go. Poderwał się radośnie. - Pewnie, że to Ten jest Jego Ojcem, Nadabie! - krzyknął. - I przysłał Go, by nas nakarmić, a Nauczyciel powiedział, że pokarmem, który zstąpił z nieba, jest On sam. Pewnie, że to Ten! Nadab cieszył się tak samo jak on i klepali się po plecach, bo razem dokonali wielkiego odkrycia. - Brawo, chłopcy, miło was widzieć takich zadowolonych - ozwał się w tym momencie jakiś kpiący głos. I wśród oliwkowych liści pojawiła się twarz, którą Józef natychmiast rozpoznał kojarząc ją z przygodą w norze Estery. - Uciekaj, Nadabie - szepnął przyjacielowi. Nadab nie kazał sobie tłumaczyć, choć nie rozumiał, o co chodzi, i obaj puścili się pędem przez winnice. - Nie uciekniesz mi! - krzyknął Aaron wyskakując z zarośli. Był zwinniejszy, niż można było sądzić po jego wzroście i tuszy. Rzucił się za nim pędem. Nadab odwrócił się. Osobnik był za nimi w odległości rzutu kamieniem, już ich doganiał. I właśnie wtedy Józef potknął się i z okrzykiem bólu przystanął; noga wpadła mu do lisiej jamy. Nadab w mig pojął całą sytuację i chwyciwszy Józefa za rękę, pociągnął go szybko w zarośla. Dyszeli ze zmęczenia. - Daj mi swój zawój - powiedział do Józefa. Zawój był jaskrawoczerwony. Błyskawicznie zamienili się zawojami i Nadab szepnął: - Siedź tutaj, a ja tymczasem odciągnę tego łotra. Spotkamy się w domu. Pożegnał go prędko uściskiem i wyskoczył znów na otwartą przestrzeń. Aaron, gdy chłopcy zniknęli, zatrzymał się niezdecydowany, ale teraz zobaczył czerwony zawój i wydał okrzyk triumfu. - Złapię cię! - wrzasnął i ruszył biegiem. - Spróbuj! - krzyknął mu ze śmiechem w odpowiedzi Nadab. Nikt nie pokonał nigdy Nadaba, kiedy z przyjaciółmi bawili się w Dawida, zwycięzcę Goliata, czy Gedeona walczącego z Madianitami. Był najszybszy. Przez chwilę biegł wzdłuż krzewów, pamiętając, żeby zawój był dobrze widoczny, i odciągnął prześladowcę daleko od kryjówki Józefa, a potem skręcił w wąską dobrze sobie znaną ścieżkę, dobiegł do starej studni, wskoczył na kupę kamieni i odwróciwszy się krzyknął: - Jestem tutaj! - i przecisnął się przez szczelinę, która była najprawdziwszym tajemnym przejściem, znikając Aaronowi z oczu. - Ach, smarkaczu! - mężczyzna ograniczył się do tego okrzyku, kiedy spostrzegł, że przegrał. Ale teraz był bezradny. Słońce przesunęło się już spory kawałek, gdy Józef kulejąc ruszył z kryjówki do domu. Nie było już niebezpieczeństwa i chłopiec pomyślał o Nadabie. Okazał się tego dnia prawdziwym przyjacielem. "Trochę jak Ty, Nauczycielu" - powiedział zwracając się w myślach do wielkiego przyjaciela z synagogi i poczuł się bardzo zadowolony, bo to, co się stało, wydało mu się znakiem: jeśli Nadab jest taki szlachetny, z pewnością zrozumie Rabbiego. To było wspaniałe. Kafarnaum Woń ryb i nieustanny zgiełk ludzi rozchodziły się z portu po uliczkach. Dwaj mężczyźni zbiegli szybko po schodach; nieśli długą sieć i po drodze pozdrowili Jezusa. - Witaj, Nauczycielu. Pobłogosław i dziś nasz trud. Jezus powiódł za nimi wzrokiem. Biedni przyjaciele, każdego dnia męczą się, żeby z takim trudem zarobić na chleb. Westchnął ciężko nad losem ludzkim, jaki zastał przychodząc na ziemię. Te same prawa zdawały się rządzić całym życiem: pracować, żeby jeść; jeść, żeby pracować, nie podnosząc nigdy głowy; sobota to dzień odpoczynku, tak, ale odpoczynku, w który ludzie zbyt często nie potrafili włożyć serca. Większość żyła w ten właśnie sposób; byli również i bogaci, ale oni stanowili odrębną kategorię, i Jezus znowu westchnął myśląc, jak trudno jest zajrzeć w ich pełne egoizmu serca, mające się zawsze na baczności. - Gdzie dziś pójdziemy, Nauczycielu? - zapytał Filip. Jego najbliżsi przyzwyczaili się do niespodzianek; każdy ranek był inny i na pewno wiedzieli tylko to, że każdy dzień rozpoczyna się modlitwą, cudami i miłosierdziem. Jezus uśmiechnął się nieznacznie. To ukochane miasto stawało się coraz bardziej nieprzystępne z powodu zatwardziałości serc. Ulice kupców, bogaczy, możnych nie chciały przyjąć Syna Bożego: wszyscy pragną nadzwyczajnych rzeczy i chcą wciąż doznawać dobrodziejstw, ale jeśli chodzi o to, żeby uwierzyć i nawrócić się, to sprawa przyjmowała już inny obrót. Dokąd pójść?... W głąb serc, w ich obojętność - tam z chęcią zanurzyłby się siłą swojej pokonującej wszystko miłości, ale w odpowiednim momencie ludzkie spojrzenia odwracały się, uśmiechy z serdecznych robiły się uprzejme i czym prędzej się żegnano. - Tam, gdzie Ojciec nas zaprowadzi, Filipie. Uczniowie wiedzieli, że wola Ojca jest dla Niego codziennym chlebem i sensem istnienia. Filip przytaknął. Zawsze radował się z tego, co Jezus postanowił, tak samo zresztą jak i inni. Kochali Go i ufali Mu, wielu podziwiało ich i zazdrościło im tej poufałości z Jezusem. Odkąd porzucili wszystko, by pójść za Nim, życie stało się wspaniałą przygodą. - Witaj, Filipie! - krzyknął jakiś chłopiec z rogu zaułka. - To Józef - wyjaśnił Filip, uśmiechając się. - Od czasu rozmnożenia chleba trzyma się blisko nas. To on dał te pięć bochenków. Jezus milczał, ale spojrzał przeciągle na chłopca. Jest naznaczony przez Ojca, jeśli tylko pozostanie wierny. Pamiętał doskonale Józefa i wiedział, że i Józef Go pamięta; pogrążył się w najgłębszej modlitwie prosząc o wytrwałość dla tego małego przyjaciela. Skromny klejnot lśniący w mrocznym mieście. Szli teraz pod górę, w stronę wzgórz, a uczniowie mówili o tym, że ludzie oczekują od Jezusa wciąż nowych znaków. "Ale znaki służą temu, by stać się wierzącym" - wracała uporczywie myśl. W Jego umyśle objawiały się wciąż niepojęte postanowienia nieba względem człowieka: sprawić, by stał się uczestnikiem życia Boga, żywym członkiem Chrystusa Pana; wprowadzić do królestwa, gdzie wieczność i szczęśliwość są jednym i tym samym. Ażeby tego dokonać, potrzebny jest wielki trud wcielenia, w którym Boska cierpliwość musi pokonać wszelkie przeszkody i nigdy nie stracić z oczu celu. "Stać się dla nich chlebem" - pomyślał ze zwykłą sobie słodyczą. Józefem, a także i innymi zawładnął nie tylko sam znak chleba, ale i jego znaczenie; intuicyjnie wyczuwali, że prawdziwy pokarm ma dopiero nadejść. "Dokona się ofiara." Jedynie patrząc na Ojca mógł myśleć o tym proroctwie z niezachwianą mocą; bez ofiary nie będzie żadnego chleba mającego zbawczą moc na wieki, a ofiary nie będzie bez żarliwego pragnienia, by ulec woli Tego, który Go posłał i teraz podąża za Nim krok w krok po tej nieprzyjaznej Palestynie. - Nauczycielu - Szymon odwrócił się, by zapytać - poborcy znów nagabywali, czy płacisz podatek na świątynię, czy też nie? - A co im odpowiedziałeś? - Odrzekłem, że tak, że nasz Rabbi płaci - powiedział pewnym głosem Szymon. Nie chciał uchodzić za osobę nie przestrzegającą prawa. Jezus spojrzał na niego. Szymon był wybuchowy i czasem umykały mu przez to ważne sprawy. - Szymonie, jak ci się wydaje - spytał Jezus - od kogo królowie ziemscy pobierają daniny lub podatki? Od synów swoich czy od obcych? - Od obcych - odpowiedział Szymon przyciszonym głosem. - A zatem synowie są wolni - stwierdził Jezus. Szymon spuścił głowę. Powinien był wiedzieć, że Rabbi nie jest zwyczajnym człowiekiem i ma Ojca w niebie. - Żebyśmy jednak nie dali im powodu do zgorszenia, idź nad jezioro i zarzuć wędkę! Weź pierwszą rybę, którą wyciągniesz, i otwórz jej pyszczek: znajdziesz statera - powiedział. Szymon spojrzał na przyjaciół, uśmiechnął się i ruszył pędem w dół. Jezus też uśmiechnął się wesoło z tego drobnego żartu: lubił pouczać Szymona znakami, wiedział bowiem, że wryją się one w jego pamięć i pewnego dnia posłużą mu do głoszenia Ewangelii. Dotarli na wzgórze, skąd widać było w dole miasteczko i ogrom jeziora. Łagodny, jasny lazur. Horyzont gubił się na południu w ciemniejącym aż do delikatnego fioletu świetle, i Jezus pomyślał, że w głębi tego łagodnego piękna jest i czeka Jerozolima. Przypomniał sobie, jak był tam ostatnim razem, kilka miesięcy temu, i znów usłyszał poważne oskarżenia Żydów, którzy nie mogli Mu darować, że nazwał Boga swoim Ojcem; cała Jego dusza stała się niby krzyk, tak wielka była prawda, która ją przepełniała. Potem poczuł, że dojrzewa wśród nich myśl o zbrodni, i odszedł. Ale cień nienawiści podążał za Nim i kiedy wracał do Galilei, wiedział już, że tam, w tym świętym mieście Jerozolimie, ma się dokonać to, co w tajemniczy sposób zostało Mu przeznaczone - ostateczne przelanie krwi. Jerozolima czekała. Pascha, kolejna Pascha; zbliża się czas. Zobaczyli, że Szymon wspina się do nich najszybciej jak tylko może. Dogonił ich zdyszany, z błyszczącymi oczami. - Wszystko wykonane? - spytał go Jezus. - Wszystko wykonane, Nauczycielu - odrzekł poważnie. - Był stater, lśniący jak nowy. Tacy są właśnie Jego uczniowie, prości i skorzy do radości. Kochał ich z czułością niemal matczyną; muszą przejść jeszcze długą drogę, by móc Go nazwać "Panem". A Jerozolima stanie się dla nich wielkim nieszczęściem. Minął ich chłopiec niosący przykryty koszyk. - Czujesz zapach chleba! - wykrzyknął Andrzej. Mieli apetyty na tym powietrzu i o tej porze. Ludzie zauważyli już Jezusa i wspinali się do nich ze wszystkich stron; wielu chorych, wierzących i pragnących słuchać, ciekawskich, a także próżniaków szukających rozrywki. - Nadchodzą - powiedział Filip. Jezus wzniósł wzrok ku Ojcu. Przyjdą i rozejdą się zależnie od otwartości serca; jedni szczęśliwi, że usłyszeli i uwierzyli, inni szczęśliwi z powodu uzdrowienia, jeszcze inni niespokojni i wrogo nastawieni. Oni stali się pierwszymi w historii, której przeznaczeniem było nigdy się nie skończyć; na razie to małe miasteczko nazywało się Kafarnaum, ale jutro zmienią się nazwy, wielkości, odległości, języki i rasy, a jednak ten napływ ludzi nigdy się nie skończy. "Kiedy stanę się dla nich chlebem" - pomyślał. Prorocze światło, że stanie się sakramentem dla świata, lśniło już teraz jasno w jego myślach skierowanych ku odkupieniu. Przyszłość złączyła się z teraźniejszością i w Jego duszy przeczucie Eucharystii wybuchło boleśnie i radośnie, kiedy nieświadomy niczego Filip powtórzył: - Nadchodzą - i patrzył na Niego, żeby wyczuć, co należało robić. Są już całkiem blisko. Zaczęli Go wychwalać i prosić, przekrzykując się wzajemnie, o to, żeby zostali wysłuchani jako pierwsi. "Kiedy stanę się dla nich chlebem". Jakże uporczywie powracała do Niego ta najważniejsza wola Ojca, która przekształciła się w pragnienie miłości. Biedni ludzie, widzieli w Nim tylko uzdrowiciela i proroka i zapomnieli już o Jego nauce w synagodze; mimo iż minęło niewiele czasu, uporczywie powracali do tego, co zdawało się być przydatne natychmiast, od razu. Nie udawało się wprowadzić ich w wielkość rzeczy ostatecznych. - Witaj, Nauczycielu! - Witaj! Otaczali Go pełni serdeczności. Uśmiechnął się, bo Jego serce zawsze było dla nich i w swoim dziele Boga_Człowieka nie miał nic innego do zrobienia, jak tylko pozwolić, aby bardziej zawładnęło Nim ich ubóstwo. Aż do krzyża. Chcieli z Nim rozmawiać, dotykać Go, pochwycić choć na chwilę Jego spojrzenie, zwrócić na siebie uwagę. Uczniowie, jak zawsze, zaczęli robić wokół Niego nieco miejsca, żeby ludzie nie przeszkadzali w tym nagłym przypływie pobożności. Zawsze tak było, dzień po dniu, w Kafarnaum i gdzie indziej. Tylko Amasaj i paru jemu podobnych po kilku nieudanych próbach przestali Go szukać. - To głupiec! - zawyrokował Kozbi z pogardą. A Dan zelota oświadczył, że rozczarował się do tego Proroka, który nie korzysta z mocy Boga, by na nowo uzbroić Izraela. Jezus słuchał i mówił. Czuł na sobie nieustannie twarde spojrzenia ścigające Go z różnych stron. Posępnie nastrajała Go obecność pewnych osób, które - zdawało się - jak psy gończe osaczają Go zewsząd tylko po to, by jak zwykle okazać Mu swoją zawiść. "Wy uczynicie ze mnie ofiarę" - pomyślał z bólem nie przerywając mowy. Nie cierpiał za siebie, lecz za nich. - Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu. Prawie wykrzyczał to zdanie kończące przypowieść o nielitościwym dłużniku, chcąc, by przeniknęło ono do serc zatwardziałych wrogów; muszą zrozumieć, że ich kocha, że również ich kocha i prosi swego Ojca o łaskę miłosierdzia dla każdego z nich. Muszą zrozumieć, że cierpi, bo przecież szykują się, by Go ukrzyżować - a to jeszcze bardziej oddali ich od łagodnego światła miłości, która pragnie zbawiać. Ciężar spojrzeń nie zmniejszył się. Nagle jednak napłynęła z serca inna myśl, która przyniosła ulgę. Tym razem Jezus podniósł oczy z łagodną pewnością. Tak, to on, Józef, też tam jest. Chłopiec nie przybliżył się ani nie starał się przedostać do pierwszego szeregu. Siedział na wysokim głazie i wystarczało mu, że widzi i słucha Nauczyciela. W tym wsłuchiwaniu się była tak wielka delikatność duszy, z taką radością przyjmował słowa Rabbiego, że był bliższy Jezusa niż wielu innych. Nauczyciel uśmiechnął się do niego tak jak zawsze, bo kochał go całą siłą zdobywcy. Józef pomachał do Niego ręką. "Być chlebem". Kafarnaum szykowało się do odejścia od stołu Pańskiego i tylko ten niespełna trzynastoletni chłopiec zostanie, żeby podziękować. W duszy Syna rozbrzmiewało hosanna dla Ojca, bo zostały odkryte tajemnice przed tymi, którzy według świata nie są ani mądrymi, ani uczonymi. I spojrzał znów na horyzont, na południe, w stronę Jerozolimy. Jaśniało takie światło i tak delikatny blask, że wystarczyły, by dojrzeć na niebie wypisane imiona ludzi czystego serca. Wieczernik Szymon stał wciąż bez ruchu, przerażony. Nie wierzył własnym uszom, a przecież Nauczyciel powiedział to jasno i nie można Go było źle zrozumieć. - Zaprawdę, powiadam wam: jeden z was Mnie zdradzi, ten który je ze Mną. Byli wstrząśnięci tą nieprawdopodobną wiadomością. Zdradzić? Jeden z nich? Cisza stawała się nie do wytrzymania. W ich nieruchomych twarzach poruszały się tylko przerażone, choć jednocześnie błyszczące z oburzenia oczy. Potem ktoś nagle poruszył się, budząc niepokój, i groźne spojrzenia skrzyżowały się ze sobą. Czyż nie było w tym coś zadziwiającego, że wszyscy od razu wiedzieli, kto jest zdrajcą, a on spoglądał na nich i miał czelność powiedzieć: "Tak, to właśnie ja". Piotr drżał nie wiedząc, co robić. Ale Jezus nie chciał tego wieczoru procesów, bo przecież już niedługo miał rozpocząć działalność inny trybunał i Jego uczynić oskarżonym. Skażą Go na śmierć. Stłumił więc ból serca i osłonił Judasza przed bezlitosnym przesłuchaniem, które z pewnością doszłoby do skutku, gdyby nie zaszło coś innego. - Co chcesz czynić, czyń prędzej! - rzekł do niego Jezus z łagodnym uśmiechem. Rozstawał się na zawsze z jednym ze swoich uczniów i chciał mu jeszcze ofiarować wspomnienie bezbronnej dobroci, miłującej go mimo wszystko. Judasz przystał na to. - Dobrze, Nauczycielu - odrzekł półgłosem, rzucił wokół spojrzenie, które mogło być zrozumiane jako "do zobaczenia", wstał i uśmiechając się odszedł szybko do drzwi. Przez chwilę jego szata odcinała się w ciemnym prostokącie nocy, później zniknęła w mroku. - Teraz słuchajcie - rzekł od razu Jezus. Szymon zaniepokojony zmarszczył czoło. Sprawa zdrajcy nie została jeszcze zakończona, a Nauczyciel już był gotów mówić i robić co innego. Nie można było uronić sensu Jego słów tego wieczoru, tego dziwnego, niespodziewanego wieczoru, który nie tylko stał się wieczerzą paschalną (rozumiał to i wiedział, że inni też rozumieją), lecz zawierał w sobie tajemnicę nieuchwytnego, a jednak prawdziwego wydarzenia, był niewytłumaczalną godziną oczekiwania. Jezus spojrzał na wszystkich ogarniając ich wielką miłością i jeszcze bardziej niż kiedykolwiek polecił swemu Ojcu. Stawali się teraz tak jak On i wraz z Nim uczestnikami Boskiej chwili. Byli biedni, niewykształceni, byli niczym, a jednak zostali wybrani przez Boga; jeszcze o tym nie wiedząc stali się już mocną i potężną winną latoroślą, a On przygotowywał ich wewnętrznie na nieustanny trud mający trwać przez nadchodzące wieki. Apostołowie. A nawet kapłani. Na razie jedenastu. Później przyjdą ich tysiące, niezliczone rzesze, mówiące różnymi językami i różnej rasy; wziąwszy w dwie pokorne dłonie chleb i kielich po wsze czasy będą powtarzać Jego proste słowa. "Chleb i wino" - pomyślał z niewysłowioną słodyczą. - Słuchajcie! Słuchali uważnie. O zdrajcy na razie zapomniano. Zjedli pierwsze danie: gorzkie zioła maczane w sosie, i teraz po raz drugi podawali sobie kielich z winem, a kiedy obiegł już wszystkich, nadeszła pora na chleb. To był nie zakwaszany chleb, przaśny, jak nakazywała tradycja; znali go dobrze, a ich ojcowie opowiadali im historie zasłyszane od rabbich, a sięgające czasów, kiedy Izraelici obchodzili swe święta w Kanaanie. Chleb upieczony z mąki z nowych zbiorów, znak wielkiego początku wszystkiego. Zawsze był przaśny, to na pamiątkę wspaniałego wyjścia z Egiptu, kiedy Bóg ich wybawił. Szczęśliwa Pascha Izraela i te słowa: "przaśny" i "pascha" przenikały z drżeniem wszystkich dobrych ludzi, bo mówiły o wielkich darach i o wspaniałym uwolnieniu. Patrzyli na Nauczyciela, który zdawał się być pogrążony w tajemniczym skupieniu. Kiedy podniósł twarz, zobaczyli, że jest ona jaśniejsza niż zwykle. Teraz wziął chleb; poczuli, nie wiadomo dlaczego, że oni też muszą wpatrywać się w ten chleb w Jego rękach, ale inaczej niż to było w czasie cudownego rozmnożenia w Galilei. Jan pojął, że teraz posunęli się chyba dalej, ponad wszelki cud, tak jakby dawne znaki straciły swą moc i ich czas już przeminął, a dopiero w tej chwili zaczyna się nowy czas - prawdy do końca objawionej, cudu ostatecznego. - Bierzcie! - mówił właśnie Nauczyciel. Wypowiadał słowa bez pośpiechu i Jego pełne prostoty i uroczyste zachowanie robiło na nich wielkie wrażenie. - Bierzcie i jedzcie... Przerwał na chwilę i dalej mówił już płynnie. - To jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę! Zamilkł, jakby przytłoczony wielkością tej wszechmocy, która przed chwilą ofiarowała ludziom pokarm z samego Boga. To było radowanie się w Ojcu - ten dar, który niedługo dopełni na krzyżu - lecz uczniowie jeszcze nic o tym nie wiedzieli. Niech przy tym stole, gdzie zebrali się przyjaciele, skosztują na razie słodyczy uświęcenia komunii z Nim. W ten wieczór, tak wypełniony najwznioślejszymi przeżyciami, jedenastu uczniów na nowo ogarnął zachwyt. Spojrzenia, które teraz wymieniali między sobą, pełne były niepewności, jakby każdy z nich pytał drugiego: "Słyszałeś to, co ja usłyszałem?" Z czasem stawały się one jednak potwierdzeniem i świadectwem. Tak, słyszeli i patrząc na siebie z coraz większym zrozumieniem przeżywali swoją pierwszą liturgię Kościoła. Jezus podziękował Ojcu synowskim wybuchem radości. Przybył dla tej chwili, która stawała się wieczną ucztą; umierał i zmartwychwstawał, by uczynić ją owocującym i sycącym przez wieki, nieśmiertelnym pokarmem. Szymon Gorliwy w zamyśleniu wpatrywał się w dłonie. "Czyńcie to na moją pamiątkę." A więc Nauczyciel przykazywał im czynić tak później; brać chleb, mówić, że to Jego ciało, spożywać i dawać do spożywania. Spuścił głowę, bo jemu - tak przecież odważnemu - napływały do oczu nie dające się powstrzymać łzy wzruszenia; nadaremno by je hamować, spływały po policzkach i obmywały nowym chrztem, jeszcze potężniejszym niż chrzest z ręki Jana Chrzciciela w Jordanie. Skończyli jeść nie wiedząc nawet dobrze, co przełykają po tym pokarmie z nieba. A Jezus uśmiechnął się radośnie, jakby w ogóle nie mówił o zdrajcy. Wieczerza stawała się wesoła. Na zakończenie nadeszła chwila trzeciego, ostatniego okrążenia kielicha i Bartłomiej ze zdziwienia zastygł w bezruchu, kiedy usłyszał, że Nauczyciel zaczyna mówić znów te tajemnicze słowa i że objawienia tego wieczoru jeszcze się nie skończyły. - Pijcie z niego wszyscy - zarządził Jezus. Pili, a On opromieniał każdy łyk taką mocą prawdy, że czuli się jeszcze bardziej wstrząśnięci niż przedtem. - Bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. Serce Szymona zaczęło gwałtownie walić. Krew - to znaczy śmierć, śmierć od miecza, sztyletu lub biczowania. To znaczyło walkę, pojmanie, przegraną. Słowo "zdrada" przeszyło mu duszę jak rozpalone żelazo. A oto wino. Które nie jest już winem; czerwone wino - przyjaciel uciech człowieka - teraz stawało się jeszcze większym przyjacielem, było krwią niewinnego, przeznaczonego na ofiarę Jezusa. Ogarnęło go nieopanowane łkanie. Czy to możliwe, żeby Nauczyciel chciał doprowadzić do zbawienia tak bolesnymi drogami? Miał przelać krew, zostać zdradzony i zabity! Szymon nie mógł usiedzieć bez ruchu; rzucił okiem na Jana, siedzącego blisko Jezusa. Jan spoglądał na Niego z wyrazem głębokiego zasmucenia i wydawał się być pochłonięty bolesnym uwielbieniem, którego Szymon w tym momencie nie rozumiał. Jezus znowu zaczął mówić; opowiadał o rzeczach zadziwiających, jak nigdy dotąd. - Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Jan znów spojrzał na Niego, tknięty nagłym przeczuciem. A wszyscy słuchali Go, dając się porwać mocnym i stwórczym napomnieniom; zrozumieli, że nowy pokarm i napój dają początek nowemu sposobowi życia, że oni i ich następcy będą pouczali ludzi, jak mają żyć miłością Bożą i jak ją mają pielęgnować, by starczało im na to sił i przynosiło radość każdego dnia. Wkrótce skończyły się te zadziwiające nauki i Jezus wstał. Wiedzieli, że pójdzie jak zwykle do ogrodu Gestsemani. Wyszli na dwór, pod rozświetlone blaskiem księżyca niebo. Rabbi, pogrążony w myślach, wyprzedził ich idąc w stronę małej dolinki; na wprost niej, na wzgórzu, gdzie był ogród, kładły się plamy cieni na lekko jaśniejących drzewach oliwnych. - Jerozolima jak nigdy pełna jest pielgrzymów - zauważył Mateusz półgłosem. Ludzie przychodzili i odchodzili; wokół panował świąteczny nastrój. - Kto wie, może spotkamy tam kogoś z naszych - powiedział Jakub. Zawsze to radość spotkać znajomych z miasteczka; w czasie Paschy wzmagało się we wszystkich poczucie solidarności w Bogu. - Myślę, że tak - odrzekł Mateusz. W tym momencie nikt z nich nie wiedział, jak bardzo trudził się Judasz, by donieść w Świątyni, że nadeszła niecierpliwie oczekiwana okazja pochwycenia Jezusa. Po prostu już go nie zobaczyli; nie spostrzegli, że w jakiś tajemniczy sposób zniknął z ich pamięci, i Mateusz będzie się później nad tym często zastanawiał. Przechodzili przez Cedron, w którym było mało wody, i Jezus, jak zwykle, kiedy miał dokonać wielkich rzeczy, szedł przodem. Tego wieczoru, bardziej niż zazwyczaj, pragnął jak najgłębszego zjednoczenia z Ojcem i, jeśliby to było konieczne, aż do skonania. Tymczasem, wspinając się na wzgórze, słyszał za sobą kroki uczniów. Z niezwykłą jasnością umysłu mógł je wszystkie rozróżnić. Oto Szymon i jego brat Andrzej. A to lekki krok Jana, potem Jakuba. Potem Filipa, Bartłomieja, Mateusza wyprzedzającego Tomasza. Jakub, syn Alfeusza, idzie obok Szymona Gorliwego i Judasza, brata Jakuba. Ci trzej wesoło rozmawiali przepełnieni wspomnieniem wielkiej wieczerzy. Poczuł, że brak kroków Iskarioty. Ogromna pustka powiększyła w Jego sercu pragnienie, by wszyscy byli mu wierni, by Go nie zdradzono. Ale spoglądając na Ojca wyrzekł "tak", również za Judasza, który właśnie w tej chwili sprzedał Go ostatecznie w Świątyni i rozmawiał teraz podniecony ze strażami Heroda. Jezusowi zrobiło się go żal; nawet strażnicy słuchali go ze znudzeniem, tak jak słucha się człowieka, który się przydaje, bo jest zdrajcą. Tak, w Jerozolimie pełno teraz ludzi. A w środku tego miasta był Jego uczeń, który Go opuścił. Później Jego myśli skupiły się jeszcze raz wokół prawdy zbawienia. W Jerozolimie pełno jest ludzi, a wśród nich Jego ukochana matka i tylu innych, którzy Go kochali. Nawet młodziutki Józef przybył tym razem do Świątyni, bo skończył już trzynaście lat i miał obowiązek odbycia pielgrzymki. Uśmiechnął się: zdrada przeminie, lecz nie przeminie świat wierny miłości. Jest tam również Józef, który przybył wielbić Boga, i będzie Go wielbił jeszcze bardziej, niż to sobie mógł wyobrazić. - Cóż za niezwykła noc, Nauczycielu - powiedział Filip. Jezus przytaknął bez słowa. Jeszcze niezwyklejszy miał być ranek, który po rozpoczynających się teraz ciemnościach nastąpił za trzy dni. W milczeniu weszli między drzewa oliwne. Jerozolima Muszę znaleźć Filipa, to mój przyjaciel - powtarzał Józef szukając go wzrokiem wśród ludzi na placu. Znaleźć Filipa w tym poruszającym się morzu ludzi - łatwo powiedzieć. Nadab wzruszył ramionami. Wolał włóczyć się jak pielgrzym, wszystko oglądać, zagłębiać się w zaułki, przystawać na dziedzińcach Świątyni, gdzie mężczyźni rozprawiali przed wejściem do przedsionka. - Prędzej znajdziemy ich w pobliżu dziedzińca kapłanów - odpowiedział mało przekonany. Rabbi nie był kapłanem, a jednak, nie wiadomo czemu, wydawało się, że jest stworzony do tego miejsca bardziej niż do jakiegokolwiek innego. Józef zgodził się. Rzucił okiem na ludzi i poszedł z przyjacielem w stronę Świątyni. Ale nie uszli jeszcze dziesięciu kroków, gdy zatrzymał ich zdumiewający pochód. Przodem jechało dwóch jeźdźców, żołnierzy rzymskich, którzy krzykami i ściąganiem cugli, przez co konie stawały na tylnych nogach, torowali przejście w tłumie i nie było obaw, że ktokolwiek zagrodzi im drogę. Następnie kroczył jakiś legionista z mieczem w ręku. Za nim (serce Józefa zaczęło walić jak oszalałe) wlekli się trzej mężczyźni, a każdy z nich, tak było w zwyczaju, niósł na ramionach grubo ociosaną belkę przywiązaną do tułowia i kostki solidnym sznurem. Ten sam sznur łączył ich trzech i tworzyli w ten sposób przerażający orszak, chwiejący się i jęczący za każdym krokiem. - Idą na krzyż - wyszeptał pobladły Nadab. Słyszał już o potwornym sposobie zabijania, jaki Rzymianie stosowali zazwyczaj wobec niewolników. Ale Józef nie odpowiedział. Wpatrywał się, nie wierząc własnym oczom, w jednego z trzech mężczyzn, którego rozpoznał, jak mu się zdawało, choć było to niedorzeczne. - Nauczycielu - wyszeptał cicho pogrążając się w bezgranicznej rozpaczy. Miął w rękach tunikę. - Nauczycielu! Brakło mu prawie głosu, czuł, że zamiera w nim serce i właśnie wtedy zrozumiał, jak bardzo kocha Jezusa z Nazaretu, choć wydawał się On teraz kimś innym, zmienionym przez szturchanie i chłostę. - Mój Boże! Boże wszechmocny, ileż krwi! - zaszlochał chłopiec. Jezus szedł powoli, z trudem i kiedy jeden z mężczyzn smagnięty batem przez żołnierza skoczył do przodu i szarpnął liną, wtedy On zachwiał się gwałtownie i runął jak długi na ziemię. Belka spadła na Niego i odbiła się od pleców. - Nauczycielu! - krzyknął tym razem przenikliwie Józef. Ta udręka była nie do wytrzymania. Żołnierz odwrócił się i zaśmiał. - To nie nauczyciel, to wróg cesarza! - krzyknął grubiańsko. Jakaś kobieta wzięła Józefa pod ramię. - Idź do domu, chłopcze, nie dla ciebie takie widoki. Jezus podniósł się i szedł dalej, a za Nim kroczył rozwrzeszczany tłum. Wychwalano Kajfasza, krzyczano "Wiwat Piłat!" i "Niech żyje Barabasz!" Wydawało się, że oszaleli pod wpływem jakiegoś tajemniczego odurzenia. - Chodźmy stąd - wydyszał Nadab łapiąc Józefa za ramię - chodźmy stąd! Józef chciałby iść za skazańcem, ale ledwo trzymał się na nogach i był jak otumaniony, jakby przeżywał coś nierzeczywistego. Pozwolił pociągnąć się do tyłu, za róg jakiejś ulicy, i gdy tylko wydostali się z rozszalałego tłumu, osunął się pod murem i, skulony na płaszczu, zaczął szlochać bezsilnie nie mogąc pozbyć się wielkiego bólu, jaki przenikał go do głębi. - Nie płacz tak, Józefie - błagał klęczący obok niego Nadab, tak samo jak on zalewający się łzami. Ale jakże stłumić płacz, kiedy Nauczyciel idzie na śmierć? Obaj chłopcy przesiedzieli w bezruchu dość długo, ale w ogólnym podnieceniu nikt nie zwracał na nich uwagi. Wreszcie Józef wytarłszy oczy ręką podniósł wzrok i spojrzał na Nadaba. - To nie może się tak skończyć - powiedział najciszej, jak mógł. - Teraz tym bardziej musimy znaleźć Filipa i innych. Muszą nam powiedzieć dlaczego, muszą nam powiedzieć wszystko, co się stało, muszą powiedzieć... Głos drżał mu jeszcze wstrząsany szlochem sprzeciwu, kiedy nagle wstał. Nie chciał tu siedzieć i tylko płakać. - Ale dokąd oni poszli? - wyjąkał Nadab. Jerozolima była duża, ale teraz, kiedy przyszło im szukać Filipa, wydawała się ogromna. Można zapytać ludzi, ale większość z nich tak samo jak oni byli w tych dniach przyjezdni. A zresztą cóż dla ludzi mogą znaczyć trzej skazańcy w wigilię wielkiego dnia? Nazajutrz Pascha i nie ma nic innego do roboty, jak przygotować jadło i pieśni. A kto umarł, pozostanie umarły: Bóg był Bogiem żywych. - Nie wiem - odpowiedział Józef spuszczając głowę. Zbliżało się południe i rodzice będą ich szukać, wcześniej czy później trzeba się pokazać. Ale wałęsali się jeszcze przez trzy godziny i Nadab próbował czegoś się dowiedzieć. - Nie wtrącaj się do tego, co robią Rzymianie! Chcesz chłosty? - krzyknął mu wreszcie jakiś zagadnięty przez nich kupiec. Stał na progu sklepu i wydawał się wesoły i sympatyczny. W tych samych godzinach wydarzyła się dziwna rzecz: niebo zachmurzyło się i zdawało się, że ziemia w Jerozolimie przez dłuższy czas drży. Ale obaj chłopcy tak byli pochłonięci swoim zmartwieniem, że wcale się nie przestraszyli; nie mogli też wiedzieć, że były to znaki towarzyszące na Golgocie śmierci Tego, o którym szukali wiadomości z takim zapałem. Piątek dobiegał końca, zbliżała się sobota. - Musimy wracać, Józefie - przypomniał Nadab. Józef przytaknął, choć serce mu pękało. Musieli wracać. Rzucili się pędem w dół, wzdłuż zachodniego muru, w stronę pałacu Heroda. To był punkt orientacyjny, skąd mogli odnaleźć dom Alfeusza, kuzyna, który ich gościł. Przez jakiś czas szli tą samą drogą, którą rano przemierzał Nauczyciel idąc na Golgotę. Ale nie wiedzieli o tym. W domu już na nich czekali i mama Nadaba właśnie zamierzała na nich nakrzyczeć, że tak długo włóczyli się po mieście, kiedy ojciec Józefa powstrzymał ją gestem. - Co ci jest, chłopcze? - zapytał syna, przyciągając go do siebie. - Co ci zrobili? - Zauważył jego zbolałą twarz. Józef przytulił się bez słowa do ojca, ale mężczyzna poczuł, że chłopcem wstrząsa łkanie. Wyjaśnił wszystko Nadab. - To haniebny czyn - wyszeptała jego mama usłyszawszy, o co chodzi. - Mówiono o tym wiele dziś rano nawet na placu. Zdaje się, że Rabbiego pochwycono nocą i że nie obronił się żadnym cudem. Teraz chłopcy słuchali z wielką uwagą. - No właśnie - potwierdził ojciec Józefa - nie wiadomo, dlaczego. - Wydaje się - mówiła dalej kobieta ściszając głos - że sprzedał Go jeden z Jego przyjaciół. Nadab zadrżał, a Józef skoczył na równe nogi. - Sprzedany? - krzyknął z niedowierzaniem. - Uspokój się, chłopcze. Życie jest podłe. Wszystko może się zdarzyć. I to, że zrobią zasadzkę na sprawiedliwego, jak i to, że przyjaciel, któremu ufałem i który chleb mój jadł, podniósł na mnie piętę. - Sprzedany! - krzyknął również Nadab. Wydawało się, że spogląda na coś z przerażeniem: dobrze jest mieć pieniądze, to prawdziwa przyjemność, kiedy pobrzękują w trzosie, też je lubił, ale teraz był wstrząśnięty odkryciem, że jeden z przyjaciół Rabbiego sprzedał Go. Dla pieniędzy można skazać na śmierć przyjaciela. Dla pieniędzy można doprowadzić do tego, że nauczyciel, dobry jak Rabbi od chleba i wskrzeszenia Rachel, będzie szedł pod ciężarem nie ociosanej belki. Dla pieniędzy... Zagryzł wargi. On sprzedał cudowny chleb, ale to nie miało oczywiście nic do rzeczy, choć przypomniał sobie, że Józefowi było przykro. Poruszył się z jękiem. - Weź się w garść, Nadabie, trzeba być mężczyzną. Teraz także mama chciała mu pomóc. Obaj chłopcy starali się jakoś pocieszyć; na nic się nie zda rozpacz i ból. Trzeba koniecznie znaleźć Filipa i resztę prawdziwych, szczerych przyjaciół, którzy nie zdradzili. Porozmawiać z nimi, przyłączyć się do nich, wspominać i opłakiwać Nauczyciela i niech wszystko o Nim opowiedzą. Tylko to się liczy. Nadszedł czas modlitw i śpiewów, nadeszły święta i rozbłysły światła, nadeszło wszystko to, co każdego roku przynosiła Pascha dobrym Izraelitom, nadeszło i przeminęło w okamgnieniu. A serce Józefa nadal pełne było współczucia dla idącego na krzyż Jezusa. W takim stanie ducha chłopcy spotkali się następnego dnia po sobocie; wielki dzień minął już i dogadali się, że rankiem rozpoczną swoje poszukiwania. - Filip? Filip Galilejczyk? Szymon? Nigdy ich nie znałem. A wiesz, ilu jest mężczyzn o tych imionach? Sto razy słyszeli tę odpowiedź, i oczywiście ludzie mieli rację, a mimo to pozostawali pod wrażeniem tego, że cała grupka przyjaciół z Galilei ukrywa się, choć nie wiadomo jak, bo czyż to możliwe, żeby chodząc cały dzień po mieście, tam i z powrotem, nie natknąć się na żadnego z nich. Spotkali się zmęczeni i siedli na schodkach pierwszego dziedzińca Świątyni. - Nie mogli wszyscy zniknąć - powiedział Nadab ze złością. Józef nie odezwał się, bo cóż można było rzec będąc w stanie takiego przygnębienia. Filip nie pokazał się i wydawało się, że wszyscy zniknęli, a mimo to jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że już wkrótce wydarzy się coś nowego. Zmartwychwstały Jezus chłonął w słońcu cudowną radość świata wpatrzonego w Jego zmartwychwstanie. Teraz należało powrócić znów do przyjaciół i pozwolić im, by Go rozpoznali. Wiedział, jak bardzo będą zdumieni, i uśmiechnął się. Dla ludzi śmierć oznacza koniec wszystkiego i niełatwo ich przekonać, że można zmartwychwstać. Kiedy ktoś zobaczy zmarłego, jest przerażony i krzyczy, że to zjawa, i nie chce uwierzyć, bo zwycięstwo nad śmiercią nie mieści się w głowie. Pomyślał o uczniach i poszukał ich wzrokiem. Oto i oni, zebrali się w wieczerniku przy zamkniętych drzwiach; boją się Żydów. Słuchają teraz w osłupieniu tego, co Piotr i Jan mówią o pustym grobie. Wiadomość, którą przyniosła Maria z Magdali, wciąż pozostawała niejasna, choć Jan mówił wyraźnie, powtarzając: - Jestem pewien, że Pan żyje. Tak powiedział, i ja w to wierzę. On zmartwychwstał. Jezus radował się na myśl, że oni właśnie staną się wkrótce świadkami tej wieści wobec całej Jerozolimy. Z niezmąconym spokojem myśl Jego pobiegła ku czasom, które nadejdą po spełnieniu się tej prawdziwej, triumfalnej Paschy: apostołowie będą przemierzać nie tylko Jerozolimę, ale cały świat po wsze czasy, bo wszystkie narody, jedne po drugich, muszą dojść do tego, by głęboko rozważyć tajemnicze wydarzenie, jakim stał się Jego otwarty grób. Tu będzie czekał, by napełniać nową radością niezliczone serca; to był dar, jaki jeszcze przed stworzeniem świata przygotował Ojciec dla każdego człowieka. Trwał tak jeszcze przez chwilę słuchając drogich głosów, potem poczuł, że wszędzie, nie tylko w wieczerniku w Jerozolimie, gorąco myślą o Nim i pragną Go. Zwrócił więc swe serce z łagodną gotowością ku temu wezwaniu i zobaczył dwóch ludzi na drodze do Emaus. Szli rozmawiając podnieceni, a On im się przysłuchiwał. - A więc ustalmy - powiedział starszy - do czego wreszcie doszliśmy? Pochwycili Go, widziałeś. Powiesili na krzyżu i pochowali. I co z tego? Kobiety krzyczały, że w pobliżu grobu widziały anioła. Ale one zawsze krzyczą. Z natury mają skłonność do przywidzeń. Był rozgoryczony. - Mają skłonność do przywidzeń - powtórzył młodszy. Ale nie powiedział tego złośliwie pod adresem kobiet, był jedynie bardzo smutny. Jezusa przepełniało prawdziwe współczucie; należało natychmiast pocieszyć tych zagubionych biedaków. Spojrzał na swego Ojca, i z zadziwiającą łatwością Jego ciało wyniesione do chwały wiecznej pojawiło się znów w zasięgu ludzkiego wzroku. Oto i On stał się teraz jednym z wędrowców na drodze do Emaus i szedł za dwoma pielgrzymami. Przyspieszył kroku i zrównał się z nimi. - Pokój wam - pozdrowił ich. To cudowne zwracać się w ten Boski sposób do tak przygnębionych ludzi. - Pokój tobie - odpowiedzieli z roztargnieniem. - O kim mówiliście, przyjaciele? Spojrzeli na Niego. Był nieznajomym, a mimo to nie uważali Go za obcego. - O Jezusie z Nazaretu - odpowiedział starszy. Od razu nawiązała się rozmowa, z miejsca gwałtowna i przepełniona żalem zawiedzionych nadziei. Wydarzyła się tragedia, a oni nie mogli uwolnić się od niej sami. - To był wielki Prorok - westchnął z żalem młodszy. - Tak - szybko dodał starszy - bardzo wielki Prorok. A jednak ukrzyżowali Go. I to już trzeci długi dzień od Jego śmierci. Mieliśmy nadzieję... Głos był przerywany szlochem. - Mieliśmy nadzieję, ale nic się nie wydarzyło. Nic więcej. Jezus też westchnął głęboko w niepowstrzymanej potrzebie szybkiego rozproszenia mroków tej rozpaczy. Prawda ukazała się w całej swojej pełni i wypłynęła na Jego wargi żarliwymi słowami. Zwolnili kroku i dwaj pielgrzymi słuchali w uniesieniu tajemniczego podróżnego. Kim był ten człowiek, żeby tak mówić o Jezusie z Nazaretu? Doszli do miasteczka. - Słuchaj - powiedział nieśmiało starszy - jesteśmy już w domu. Nie powinieneś iść dalej, zostań z nami dziś wieczór. Widzisz, słońce już zachodzi. Biedacy nie chcieli Go stracić, więc zatrzymywali Go ofiarowując Mu kawałek chleba i mówiąc, że robi się już ciemno. Jezus dobrze wiedział, że serce człowieka często pragnąc jakiejś rzeczy prosi o nią mówiąc o zupełnie innej. Zgodził się i weszli. Poczuł się tam szczęśliwy jak nigdy, że dzięki swojemu krzyżowi stał się chlebem dla całej ludzkości. Mężczyźni przygotowywali posiłek, a On czekał pełen pokoju. Przypomniał sobie Kafarnaum, synagogę, wpatrzone oczy uczniów, zachwycone spojrzenie Józefa; tutaj też, przy stole tych przyjaciół z Emaus, odnawiał się znak chleba. - Gotowe - powiedział młodszy. Usiedli i od razu wziął bochenek leżący na białym obrusie. To był gest taki jak zazwyczaj, ale oni go jeszcze nie znali. W tym momencie poczuł w sobie drżenie, jakie będzie ogarniało wszystkie dłonie dokonujące konsekracji. Podczas gdy oni wpatrywali się w Niego spokojni, Pan wszechczasów, jakim był odtąd, przeniknął w jednej chwili do wszystkich eucharystii na całym świecie. Hoc corpus meum. Krew i ciało. Le corps et le sang. Holy Body and Blood. Cuerpo y sangre. Będą to powtarzali aż do końca czasów różni, nie znający jedni drugich mężczyźni i wielu przyjdzie tak jak Józef by uwierzyć i pożywić się Nim, nawet wtedy, gdy świat zmieni się nie do poznania. I zamiast Józefa zobaczył nadchodzącego Pierre'a i Johna, Franza i Katię, Giorgia i Pabla, wszędzie gdzie okiem sięgnąć, wesołe gromady. Ci młodzi należą do czasów, kiedy ziemia wyda się ludziom zbyt mała i będą myśleć o podboju wszechświata, o rakietach, orbitah i coraz wspanialszych podróżach. A mimo to chleb pozostanie, żeby ich sycić, bo każde pokolenie rodzi się złaknione od nowa prawdy i miłości. - Posilimy się? - spytał. Przytaknęli w milczeniu. Wieczerza jak każdego dnia, ale po Jego słowach tak prostych przemknęło przez nich nagle jakieś tajemnicze ostrzeżenie, jakby nijaka atmosfera pokoju napełniła się zapachem chwały i nagle wszyscy zostali przeniesieni do Świątyni. No właśnie. Gość łamał chleb uśmiechając się. I w tym samym momencie (obaj przymknęli oczy i natychmiast otworzyli je z niedowierzaniem) pozostał tylko chleb na obrusie, podróżny zniknął. A oni, jakby porażeni, zrozumieli. - To był Pan - wyszeptał ochrypłym głosem starszy i podniósł się z ławy. Młodszy skoczył na równe nogi i błyszczącymi oczami wpatrywał się w chleb. - Czemu nie zniknął w czasie drogi? - zapytał. - Pan jest chlebem - odpowiedział starszy, sam nie wiedząc czemu. To Duch podsunął mu tę niespodziewaną odpowiedź. - Masz rację - powiedział młodszy i przypomniał sobie, co opowiadali mu uczniowie o naukach Jezusa w Galilei. Nie było już teraz co myśleć o wieczerzy; szybko zebrali się w drogę powrotną do Jerozolimy, musieli przecież pobiec i opowiedzieć wszystko uczniom. Jedenaście kilometrów przemierzyli prawie biegiem. - Poznaliśmy Go, kiedy łamał chleb - nie przestawali powtarzać innym, zdziwionym, że zjawili się znów i to w takim pośpiechu. Wszystkich ogarnęła niepohamowana radość. To cudowne mówić wciąż o czymś, co staje się tym radośniejsze, im bardziej się w to wierzy. Jezus, niewidzialny dla ich oczu, spoglądał na nich rozradowany. W następnych wiekach pełno będzie śpiewów i uroczystości, ale na razie wystarczały Mu te entuzjastyczne, przepełnione szczęściem głosy mężczyzn. Spojrzał w ich serca. Szymon był najbardziej poważny, Jan milczący. Ale wszyscy powracali do tej samej sprawy: Pan żyje! Dla nich historia Boga nie została przerwana śmiercią, a ostatnia wieczerza z Nauczycielem stała się początkiem nowego życia. Jezus poczuł, że Ojciec pragnie ofiarować Go tej maleńkiej trzódce od razu i wyraził Mu swoją wdzięczność ukazując się z radością ich oczom. - Pokój wam! Jan otworzył szeroko usta nic nie mówiąc. Wszechpotęga Boska! Pan powrócił do nich! Jezus zauważył, że wszystkich przeniknął wielki dreszcz, i powtórzył pozdrowienie. Wiedział, jaka radość przepełniała ich serca. To było radowanie się Jego Paschą, niezwyciężoną i zdolną zdobyć na ziemi wszystko. Ale byli tak odrętwiali, nie mogli uwierzyć, że to On. - Macie coś do jedzenia? - zapytał z uśmiechem. Jan powoli podał Mu chleb i ryby. Chleb i ryby, tak jak wtedy. Musieli teraz rozpoznać tego zwycięskiego Pana, który jadł na ich oczach pokarm biedaków, jak czynił to wiele razy w Galilei. Chleb i ryby. Cud. Następowanie po sobie wciąż tych samych prostych znaków, choć między pierwszym i tym następnym było Jego zmartwychwstanie. Jezus mógł obdarzyć życiem, dobrze wiedzieli, że nie sprawia Mu to żadnego trudu. Chleb i ryby; jedli z Nim, a On zmartwychwstał! Jedli powoli, patrząc na Niego. Wiedział, co myślą teraz o chlebie. Siedzieli tak długo, szczęśliwi, że są razem, a Jezus pragnął, by Jego nowa obecność przeniknęła ich do głębi i napełniła światłością. Widział, jak dojrzewa w nich myśl o nieuniknionym męczeństwie. Pierwszy poruszył się Szymon. Wstał energicznie i powiedział: - Dziękujemy Ci, Nauczycielu. Teraz musimy zawiadomić braci. Jezus pochwalił Piotra w sercu za te słowa i pochwycił gotowość Filipa, czytając w jego myślach imię: Józef. Wiedział, że uczeń nieraz przypominał sobie chłopca z Kafarnaum zastanawiając się, gdzie może być i co robi. Jeśli Józef, przybywszy do Jerozolimy, dowiedział się o śmierci Nauczyciela, z pewnością pogrążył się w bólu. Jemu jako jednemu z pierwszych należy zanieść tę cudowną wiadomość. Skinął na Filipa: tak, niech idzie. Uczeń odzwajemnił spojrzenie pełnym wdzięczności wzrokiem i wstał, by odejść. Józef i Nadab siedzieli jeszcze na schodkach i nie mieli ochoty nigdzie iść. Bezowocne poszukiwania zniechęciły ich. - Nie rozumiem... zaczął Nadab, ale przerwał nagle wpatrując się jak zaczarowany w jakiś punkt na placu. Józef podążył za jego wzrokiem. - Filip! - wrzasnął Nadab i puścił się pędem. Józef nie został w tyle ani o krok; lepiej nie stracić znowu z oczu przyjaciela Rabbiego. Dobiegli bez tchu do rogu, za którym zniknął Filip idący w kierunku dolnej części miasta, i popędzili na złamanie karku. - To on! - krzyknął Nadab. - Filipie! - zawołał przenikliwie Józef. Uczeń stanął, odwrócił się i oto już doganiali go niespodziewanie dwaj chłopcy, którzy schwycili go za płaszcz, jakby już więcej nie mieli go puścić. - Hej! - wykrzyknął radośnie witając się z nimi. Józef oderwał się od Filipa i spojrzał ze zdziwieniem: Filip wyglądał na zadowolonego. Wydawał się nawet rozpromieniony. Jak on może, przecież Nauczyciel skonał na krzyżu? - Niech was Bóg błogosławi, chłopcy - powiedział Filip. - Właśnie was szukałem. - Szukałeś nas? - spytał Józef wytrzeszczając oczy. - Tak, właśnie was! - powtórzył z uśmiechem ten dorosły przyjaciel. - Ale Nauczyciel... - zaczął Nadab z wahaniem. Twarz Filipa rozjaśniła się jeszcze bardziej. - No właśnie, Nadabie, Nauczyciel... - spojrzał na nich przenikliwie i wyszeptał, porwany na nowo wspomnieniem. - Nauczyciel wrócił. Widzieliśmy Go żywego, znów jest wśród nas. - Wpatrywał się w jakiś punkt błyszczącymi oczami i wciąż się uśmiechał. - Zmartwychwstał - wyszeptał - i czeka na nas w Galilei. Józef stał nieporuszony, wstrząśnięty tą wiadomością. Nie wiedział, co powiedzieć, jak zareagować, bo z radości zabrakło mu prawie tchu. Milczał, i widział Nauczyciela tam, na brzegu jeziora, jak łamał chleb; nagle poczuł, że wszystko się sprawdziło. Wszystko stało się prawdziwe, wszystko się dokonało. Westchnął głęboko i ogarnęła go niewypowiedziana radość. - Pamiętajcie, chłopcy, w Galilei - przykazywał Filip ruszając w drogę. Spojrzał na nich z miłością, potem pożegnał szybkim gestem i zniknął w przejściu. "Kto spożywa ten chleb, żyje na wieki." "Kto spożywa z tego chleba, Ja go wskrzeszę." Józefowi rozbrzmiewały w duszy słowa z Kafarnaum. Poszukał spojrzeniem Nadaba. - Słyszałeś? - spytał zachwycony. Nadab skinął głową i ruszyli bez pośpiechu. Nie ma co się spieszyć. Przecież Nauczyciel żyje. Nadzieja Podróż powrotna do Kafarnaum po tak wielkich przeżyciach w Jerozolimie okazała się wspaniała. Józef i Nadab byli weseli jak skowronki i inni to zauważyli. - Podobała się wam pierwsza pielgrzymka - zauważył ojciec Nadaba, kiedy zatrzymali się wieczorem, by przenocować w okolicy Sychar. - Można tak powiedzieć! - odrzekł Nadab mrugnąwszy okiem. Ta wyprawa mogła skończyć się fatalnie, widzieli przecież Jezusa idącego z belką na ramionach. Ale wszystko cudownie się wyjaśniło po spotkaniu z Filipem. Teraz chłopcy pragnęli tylko jednej rzeczy: wrócić szybko do Galilei i znów spotkać uczniów Nauczyciela. Następnego dnia znaleźli się w Kafarnaum i nic nie świadczyło o zmianach w życiu miasteczka. Ten sam co zwykle tłok, zakotwiczone łodzie, bieganina w tę i z powrotem i pokrzykiwania. - Gdzie oni mogą być? - spytał Józef przyjaciela. - Chodźmy zobaczyć w domu, gdzie mieszkał przedtem. "Przedtem." Józefa zdziwiła łatwość, z jaką Nadab użył tego słowa dotyczącego Nauczyciela. No właśnie. "Przedtem" - nie znaczyło tylko przed pójściem do Jerozolimy, znaczyło też: zanim został zabity i zmartwychwstał. To niezwykłe, jak się nad tym zastanowić. Ten sposób myślenia stawał się teraz zupełnie normalny. Józef śmiał się z radości, bo nigdy sobie nie wyobrażał, że tak łatwo można rozwiązać problem odnalezienia Jezusa. "To On go rozwiązał - pomyślał. - Rozwiązał go wracając do nas. Nie zostawił mnie samego. Nikogo nie zostawił." Żwawo pomaszerowali uliczkami i wkrótce doszli do tego domu. Wydawało się, że w środku nikogo nie ma; było cicho i kiedy rozejrzeli się uważnie, musieli stwierdzić z bólem serca, że Nauczyciel jeszcze nie wrócił albo że jest z wszystkimi przyjaciółmi w jakimś innym miejscu Galilei. - Kogo szukacie? - zapytał staruszek, który wychylił się zza drzwi kilka kroków dalej. Wyszedł na dwór. Na pierwszy rzut oka był żebrakiem. - Rabbiego Jezusa - odpowiedział Nadab. W swoich okolicach żebracy wiedzą wszystko o wszystkich. - Ach... ach - westchnął staruszek - nie jesteście jedynymi. Wielu Go szuka, ale zniknął na długo przed Paschą i nikt Go w tych stronach więcej nie widział. Jakiś mężczyzna zatrzymał się, by posłuchać. Oparł się o murek, spojrzał na chłopców i powiedział ochrypłym głosem: - Nie znajdziecie Go. Mówią tutaj, że już nigdy nie wróci. Podobno miał za dużo nieprzyjaciół. Mówią, że ktoś zrobił Mu brzydki kawał. Wiadomo, złych ludzi nie brakuje. Spoglądał na Józefa spod przymrużonych powiek. Nadab pociągnął przyjaciela za płaszcz i Józef zrozumiał, że chce go w ten sposób ostrzec. Wydawało się - ze sposobu, w jaki mówił - że mężczyzna stoi po stronie Rabbiego, ale to spojrzenie spod opuszczonych rzęs było zbyt przenikliwe. - Cierpliwości - powiedział niedbale - znajdziemy Go, nie dziś to jutro, jeśli wróci. Staruszek odszedł potrząsając głową i mruczał coś do siebie przekonany, że jeśli Jezus nie wróci, stracił wielkiego przyjaciela. Natomiast mężczyzna stał tam jeszcze jakąś chwilę, potem osłonił sobie twarz płaszczem i ruszył w drogę. - Do zobaczenia - powiedział do chłopców - jeśli uda się wam Go znaleźć, dajcie znać. Ja też chciałem z Nim pomówić. Pytajcie o Somera z portu, znają mnie tam wszyscy. Umiem zapłacić za informacje. Poszedł sobie, a Nadab śledził go wzrokiem, póki nie zniknął. - Podejrzany typ - powiedział z pogardą. - Wyczułem to - odparł Józef - i oczywiście on też chce płacić. Wszyscy wrogowie Rabbiego skłonni są wykładać gotówkę. Wobec tego, że stanie przed pustym domem nie miało sensu, poszli sobie. Czuli się trochę zaniepokojeni, choć ogarniała ich nowa radość; są więc jeszcze w Kafarnaum tacy, którzy próbują Mu zaszkodzić i za żadne skarby nie chcą uwierzyć. Co by zrobili, gdyby zobaczyli zmartwychwstałego Jezusa? Chłopcy spędzili cały ranek wałęsając się po mieście w nadziei zdobycia jakichś wiadomości. I usłyszeli coś, co nimi wstrząsnęło. - Złapali Go - mówił na rynku handlarz ryb targując się z klientem. Tego dnia wielu mówiło o Nauczycielu. - Jeden z Jego uczniów wydał Go za pieniądze - dodał sprzedawca warzyw odwracając się. Powiedział to smutnym głosem, bo wierzył w Proroka. - No właśnie, tak było - włączył się jakiś mężczyzna. Z wyglądu wydawał się zamożnym człowiekiem. Bardzo zadowolony z siebie, jakby udał mu się jakiś dobry interes, i Józef poczuł do niego instynktowną niechęć. Cóż takiego zabawnego było w wiadomości sprzedawcy warzyw? - To Judasz Iskariota - mówił dalej typ wyglądający na dobrze poinformowanego - za trzydzieści srebrników. Wykrzywił się ironicznie, a głos stał się przeszywający. - Nie wart ich był, ten niby Nauczyciel. Miał na pieńku z bogatymi, więc zapłacili za Niego jak za nędznego niewolnika. Na tyle sobie zasłużył. Nadab zacisnął pięść i tym razem Józef ukradkiem pociągnął go za płaszcz. Po cóż wdawać się w spory, skoro Jezus zmartwychwstał? Ale mężczyzna jeszcze nie skończył. - Tyle, że ten idiota okazał skruchę - ciągnął dalej śmiejąc się nieprzyjemnie. - Wrócił do Świątyni, opowiadał mi o tym mój kuzyn Tymeusz, który tam był. Narobił wrzasku, rzucił pieniądze na ziemię i chciał wszystko odkręcić. To człowiek bez charakteru. Nadab wpatrywał się w niego, jakby go chciał zabić wzrokiem. - Oczywiście wyrzucili go. A on - mężczyzna wspominając to wydarzenie zdawał się rozbawiony - a on, cha, cha, cha, jacy ludzie są głupi, poszedł się powiesić. I co wy na to? Sprzedawca jarzyn wpatrywał się w swoją ladę i nie podniósł głowy. Handlarz, który sprzedawał ryby, wzruszył ramionami obojętnie, jakby chciał powiedzieć: "Każdy robi to, na co ma ochotę..." Józef postąpił krok naprzód. - Uważam, że to podłe! - Powiesić się, co? Ja też tak sądzę - przyznał ten typ. - To było podłe zdradzić Nauczyciela - stwierdził Józef stanowczym głosem. - A twój sposób opowiadania o tym jest tak samo podły. Mężczyzna wybałuszył oczy, wsunął kciuki za pas i zmierzył chłopca od stóp do głów. - A ty, kim jesteś, mój panie? - Jestem przyjacielem Rabbiego! - wykrzyknął Józef. - I mówię to otwarcie. Ty jesteś bogaczem i twoje bogactwa, jak mawia Nauczyciel, zaślepiły cię. Sprzedawca jarzyn odwrócił się, by spojrzeć na Józefa. - Patrzcie go! - zaśmiał się szyderczo bogacz. - Ty smarkaczu, powinieneś dostać nauczkę. Ton głosu był twardy i mężczyzna zrobił krok w stronę chłopców. - Nie czepiaj się nas - spokojnie ostrzegł Nadab - a zresztą mój przyjaciel ma rację. Wszystko, co mówi Nauczyciel, jest prawdą. Mężczyzna zacisnął pięści, stał nieporuszony i spoglądał na nich ze złością. - Zmykajcie - wysyczał. - Nauczyciel mówi... - zaczął Nadab wychylając się zza stołu jakiegoś sprzedawcy. - Nauczyciel umarł - wybuchnął mężczyzna. - Nauczyciel mówił, ale teraz już nic nie mówi, teraz zamilkł na zawsze... - pienił się ze złości, jakby ta sprawa bardziej mu leżała na sercu, niż chciał się do tego przyznać. Józef spoglądał na niego ze spokojem, po chwili zabłysła mu w oczach iskierka radości. - Właśnie tu się mylisz - powiedział. Mężczyzna przerwał nagle. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał. - Nauczyciel nie umarł, żyje. Sprzedawcę jarzyn przebiegł wyraźny dreszcz. Handlarz ryb potarł czoło. Bogacz stał z otwartymi ustami, po czym zamknął je z krzywym grymasem. Ale chłopcy nie zobaczyli tego, bo po słowach Józefa rzucili się pędem, wolni i radośni, w stronę drogi prowadzącej na wzgórze. W tym samym czasie Jezus był niedaleko stąd. Stał nad brzegiem jeziora i wpatrywał się w łódź na wodzie. Siedzieli w niej Szymon, Tomasz, Natanael, Jakub, Jan i jeszcze dwóch innych rybaków. Wracali z nocnego połowu. Uśmiechnął się na myśl o szczęściu, jakie mieli za chwilę przeżywać. Już są. Powolne uderzenia wioseł i ani pół słowa. Wracali bez niczego. Ale teraz należeli już do Niego i nieważne, że tym razem połów okazał się bezowocny. - Przyjaciele! - krzyknął. - Macie coś do jedzenia? - Nie - odpowiedzieli. Znowu rozradowało się w Nim serce. - Czemu nie zarzucicie sieci z prawej strony? - zapytał. Szymon miał jakieś niezrozumiałe przeczucie, niejasne wspomnienie, które zaraz zniknęło. Wziął sieć i zarzucił ją; zdarzało się, że z brzegu, ktoś, kto znał się na jeziorze, mógł zobaczyć przepływającą ławicę ryb, która ledwo, ledwo poruszała wodę pod powierzchnią. Mogli spróbować jeszcze raz. - Jest pełna - zadyszał Jakub. Nie dawali rady wciągnąć jej do łodzi. Wtedy Jan wypuścił sieć i wyprostował się z wolna; wpatrywał się uporczywie w postać stojącą na brzegu. - To Pan - wyszeptał wreszcie nie odrywając wzroku. Wszyscy zamilkli i znieruchomieli, później ktoś się poruszył i rozległ się plusk: to Szymon rzucił się do wody i płynął szybko do brzegu. "Zawsze jesteś ty, Szymonie" - Nauczyciel miłował go w swym sercu. Obaj mieli sobie do powiedzenia wiele ważnych rzeczy. Szymon wynurzył się ociekający wodą i stał teraz nieruchomy i niezdecydowany. Ostatni raz, kiedy widział Nauczyciela przed Jego śmiercią, to było na dziedzińcu, na tym przeklętym dziedzińcu, gdzie on... Przełknął ślinę i spuścił głowę. Nadchodzili inni, szeptali jakieś słowa, potem Jezus wypytywał ich i na nowo wybuchała bezgłośna radość zmartwychwstania; ten ranek był innym rankiem, jedli niebiańskie śniadanie, a On był z nimi, prawdziwy, wesoły, żywy. - Szymonie! Wszyscy od razu zamilkli. Uczeń podniósł na Niego błyszczące oczy. - Kochasz mnie, Szymonie? Ton był pokorny, a jednak mocny i stanowczy. - Ty wiesz, Nauczycielu - odpowiedział głosem zawstydzonym i drżącym. - Paś więc owce moje. I oto rozkwitła ufność wspaniała niczym sam Bóg i fala wzruszenia ogarnęła duszę nowego rybaka. Jezus trzy razy pytał, a Szymon trzy razy odpowiadał. W końcu uwolnione łzy spłynęły po pobrużdżonych policzkach. "Owce moje." "Ty wiesz, że Cię kocham." W zaczarowanym kręgu tej prawdziwej i gorącej wiary, wśród siedmiu skupionych i pełnych blasku twarzy rodziło się nowe posłannictwo. Jak świetnie rozumieli się z Nauczycielem. Teraz wszystko było jasne, proste. Nauczyciel, zbawienie, trzoda. Wystarczyło być pasterzem, z Nim, za Niego, tak jak On. - Znam owieczkę imieniem Józef - powiedział w pewnej chwili Filip uśmiechając się. Jezus też się uśmiechnął. - Znam go lepiej od ciebie, Filipie. Ton głosu był łagodny, bo pewny tego, co zostało już postanowione w Bogu. - Poszukam go - obiecał Filip. - Poszukamy go - dodał Jezus. I spojrzał w sercu na chłopca, który właśnie w tym czasie szukał ich. Spotkają się już wkrótce, bo była do przeżycia cała przyszłość. Zesłanie Ducha Świętego Chłopcy nie wytrzymali długo w Kafarnaum. Nie spotkali Jezusa w Galilei i Nadab tylko raz widział Jana, jednego z przyjaciół Nauczyciela, i to Jan wyjawił im, co stało się w tych dniach. Prawdą okazał się postępek Judasza Iskarioty; uczeń był zrozpaczony, że zdradził Nauczyciela. Janowi płynęły łzy, gdy opowiadał o tym Nadabowi. To prawda, najprawdziwsza prawda, że Jezus żył i przebywał z nimi. Jan był odmieniony opowiadając o Nim: Jezus na jeziorze, Jezus, który pojawił się nie tylko przed ich oczami, ale najpierw w sercach i sprawił, że w tym maju, który był niepodobny do żadnego innego, kwitnące łąki stawały się cudowne cudownością nieziemską. A na koniec ważna wiadomość. - Wrócimy do Jerozolimy. Tak nam powiedział. Ta wieść nie dawała Nadabowi spokoju i zaraz poszukał Józefa. Jeśli Nauczyciel szedł znów do Jerozolimy, oni też musieli tam pójść. Cóż by tu mieli innego do roboty? - Musimy się tam jakoś dostać - zdecydował Józef usłyszawszy, jak sprawy stoją. Nie brak było kupców idących na południe z karawaną, a chłopcy mieli w Jerozolimie krewnych, którzy będą szczęśliwi mogąc przez jakiś czas gościć Józefa i jego przyjaciela. Ojciec Nadaba miał pewne zastrzeżenia. Jak to, Nadab chce iść, a przecież czeka robota w polu i różne zaległe prace. Mama Józefa także miała wątpliwości. Jej ukochany syn niepodobny był do siebie, odkąd tyle się wydarzyło w związku z Nauczycielem, a wiadomo było, że ludzie są jeszcze niespokojni. Czy to nie za wielka nieostrożność wracać tam, gdzie Go pojmano i ukrzyżowano? Jezus narobił sobie wrogów wśród ważnych osób; skazał Go cały Sanhedryn. - Ale mamo, On znów żyje - powtarzał Józef z uporem. A ona nie wiedziała, co na to rzec. Zmartwychwstał. Nie żeby nie wierzyła, gotowa była nawet to uznać. Ale tam były straże i więzienia, i ludzie, którzy nie żartowali. A gdyby Józefowi coś się stało, to czegóż można oczekiwać od człowieka umarłego na krzyżu, nawet jeśli zmartwychwstał. Nie było jednak siły, żeby przekonać chłopców, by zostali w domu. Rankiem, dwa dni po tym, jak Nadab spotkał Jana, przyszli na rynek o wschodzie słońca z małym zawiniątkiem i przyłączyli się do karawany Barucha. Baruch był porządnym człowiekiem, który chętnie poświęciłby się sprawom religii, jeśliby - jak mawiał - nie miał zawsze stu innych rzeczy do zrobienia. Przychylnym okiem spojrzał na Józefa i jego przyjaciela, zwłaszcza gdy dowiedział się, że jadą do Jerozolimy w sprawach dotyczących Świątyni i proroków. Nic więcej nie zrozumiał, ale był zadowolony. - Śpiewajcie za mnie w drodze hymny do Boga - powiedział. - Kto wie, może przyniosą mi pomyślność? "To nie pomyślność, Baruchu" - odpowiedział mu w głębi serca Józef. Czuł, że jeśli ktoś żyje tylko tym, co sprzedaje i kupuje, to jego dusza staje się jak kantorek poborcy podatkowego: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze, a cała reszta... to rzeczy, które już nic nie znaczą. Było mu przykro. Jak pomóc tym ludziom, tak bardzo zajętym, niespokojnym i wciąż zabieganym? Wydawało się, że nie ma nic ważniejszego ponad to, co robią, i że ten trud i pot, i krzyki (Józefowi było przykro z tego powodu) to właśnie jest życie, ni mniej, ni więcej tylko właśnie życie; kto tak nie robił, był od niego oderwany, nikomu nieprzydatny. "Ja jestem drogą i prawdą, i życiem" - powiedział Nauczyciel. To było jedno ze zdań, jakie Jan wyjawił Nadabowi w zaufaniu. A Józef wiedział z całą pewnością, że przyjazdy, odjazdy, kupowanie, sprzedawanie i trudzenie się tym wszystkim nie ma nic wspólnego z życiem Nauczyciela. - Hej, Józefie, zająłeś się handlem? - spytał ktoś z ironią w głosie. Chłopiec odwrócił się gwałtownie i przestraszył się. Aaron, typ, którego spotkał w norze Estery, opierał się o ścianę i uśmiechał złośliwie. - Nie - odpowiedział ozięble. - Daj spokój, Józefie, nie masz mi chyba za złe tego małego żartu z chlebem - mówił Aaron pojednawczo. - Było, minęło. Pomyliliśmy się, ja i Estera. I to wszystko. Bądźmy przyjaciółmi jak przedtem. - Co chcesz przez to powiedzieć? - odrzekł Józef wpatrując się w niego. - No właśnie - odpowiedział Aaron wzruszając ramionami - myśleliśmy, że Jezus z Nazaretu ma władzę z nieba i my też trochę jej chcieliśmy. Ale to był szarlatan, jak się później okazało. Teraz umarł, i jeśli umarł, to zostawmy go tam, gdzie jest. Możemy stać się na nowo przyjaciółmi. Józef zacisnął usta. Aaron groził mu nożem. Aaron gonił go przez winnice. Aaron spoglądał na niego oczami pełnymi nienawiści, jak nikt nigdy na niego nie patrzył. A teraz mówi: "Zostańmy na nowo przyjaciółmi". Józef prychnął zniecierpliwiony. Nie uważał się za wroga, ale co to miało oznaczać: "Zostańmy przyjaciółmi"? Z jakiego powodu? - Możemy - odrzekł. Nauczyciel mówił zawsze o łagodności i Józef wiedział, że umierał On nie buntując się. - Ale teraz - dodał, żeby się źle nie zrozumieli - jadę do Jerozolimy i nie wiem, kiedy wrócę. - Dobrze, dobrze - odrzekł Aaron - życzę ci szczęścia. Nawet jeśli nie trafi ci się następne rozmnażanie chleba. Mężczyzna ruszył się leniwie. Józef wiedział, że idzie w stronę portu. Ale nie miał ochoty krzyknąć za nim radośnie: "Aaronie, to nieprawda, że Nauczyciel umarł! On znowu żyje!". Poczuł tylko, że Aaron jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem i że słysząc takie słowa zacząłby się śmiać. "Są ludzie, którzy nie mogą znieść tego, czego nie rozumieją" - pomyślał. Zaczynał pojmować, że otworzyć serce przed kimś takim jak Nauczyciel, gdy się Go w swoim życiu nie spotkało, nie jest prostą sprawą. - Odjeżdżamy! - krzyknął Baruch. Józef i Nadab spojrzeli na siebie niezmiernie uszczęśliwieni. Gdyby przyszło im powiedzieć, czemu są tacy weseli, nie umieliby. A mimo to, tak właśnie było. Czuli się szczęśliwi, jakby szli na spotkanie z przygodą, która wyjawi im, czym jest ten tajemniczy skarb istniejący w życiu każdego człowieka. W tym samym momencie, kiedy ruszali, pod błękitnym niebem, dokładnie tam, dokąd zmierzali, wydarzyło się coś, co grupce mężczyzn kazało wpatrywać się, aż piekły powieki. Chłopcy od razu poznaliby tych mężczyzn. Szymon Piotr wraz z innymi stojąc na zielonej trawie wbijali wzrok w jasny obłok, który wznosząc się ku górze stawał się coraz mniejszy. - Nie widzę Go już - powiedział przytłumionym głosem Jan. - Ja też nie - odparł Piotr. Głos miał smutny. Ale w tym momencie otoczył ich jakiś blask, który zachwiał nimi niczym wiatr. - Mężowie z Galilei, dlaczego stoicie i wpatrujecie się w niebo? Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba - powiedział ktoś z mocą. Najpierw wymienili osłupiałe spojrzenia, potem Piotr otrząsnął się, lecz blask tymczasem zniknął. - To prawda - powiedział cicho - jesteśmy jeszcze w Galilei. A przecież mamy stać się mężami Pana. Spuścili głowy. Zrozumieli, że Szymon ma rację. Galilea już przeminęła, Jezus żył w swoim Królestwie. Nie, nie powinni więcej Go opłakiwać myśląc o Kanie, Kafarnaum i Betsaidzie. Należało wpatrywać się w tajemnicę i zacząć żyć wiarą. Minął smutek i powróciła radość. Pan powiedział: "Wy zaś pozostaniecie w mieście, aż będziecie przyobleczeni mocą z wysoka". Trzeba było modlić się i czekać. Oczekiwanie trwało dziewięć dni, dziewięć dni jak nigdy dotąd pełnych napięcia, nie licząc tych, które minęły od Paschy. Była z nimi promieniejąca spokojem Jego Matka. Mieć Ją obok siebie to niezmierzony dar. Wystarczyło patrzeć na Jej twarz i oczy pełne cudownego spokoju, żeby czuć się już z Panem. Kiedy oni modlili się, z północy podążała karawana Barucha. Nie spieszyła się, tak jakby sobie tego życzyli chłopcy. Mijali ziemie wrogo nastawionych Samarytan i Baruch bał się napaści, dlatego podróżowali małymi etapami, tak żeby przed nocą przygotować dobrze strzeżone obozowisko. Towary przewożone przez zwierzęta wzbudzały zbyt wielkie pożądanie u ludzi z tych pogańskich ziem. Pierwszy, drugi, czwarty dzień podróży. Wreszcie dotarli do upragnionych murów i Józef nie mógł już zapanować nad niepokojem. - Prędko ich znajdziemy? - pytał Nadaba co chwila. A Nadab potakiwał. Był tego pewien: musieli ich szybko znaleźć. Obaj nie mieli nic innego do roboty w Jerozolimie. Trzeba było mimo wszystko spędzić kilka dni z Baruchem, który prosił, by pomogli mu rozładować bagaże. Minął dziewiąty dzień od wyjazdu z Kafarnaum, kiedy nareszcie chłopcy byli wolni i mogli szukać Nauczyciela i Jego uczniów. - Jan wytłumaczył mi, gdzie jest miejsce ich zbiórki - powiedział niepewnie Nadab. Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, wydawało mu się, że uczeń pokazywał mu okolice domu Kajfasza. - Chodźmy tam - powiedział Józef bez wahania. W Jerozolimie jak zwykle panował ożywiony ruch. Idąc ulicą słyszało się ludzi mówiących w dziesięciu różnych językach. - Popatrz - zauważył Nadab - tam na dole stoi pełno ludzi. To prawda. W głębi ulicy, wokół porządnie wyglądającego domu, zebrał się nie wiadomo dlaczego spory tłum. Józef coś przeczuwał. Czyżby tam zbierali się uczniowie? - Lecimy, Nadabie! - wykrzyknął ruszając pędem. Przyjaciel szybko go dogonił i w dwie minuty dotarli tam, gdzie tłum był najgęstszy. Wszyscy naraz mówili różnymi językami. Ale to, co uderzyło Józefa, to oszołomiony wyraz twarzy pojawiający się u wszystkich. - Jak to jest? - zastanawiał się jakiś potężny mężczyzna wodząc dokoła poważnym spojrzeniem. - Przybyliśmy tu z różnych stron, a każdy zrozumiał w swoim języku, co powiedział ten mężczyzna. Wydawał się oszołomiony. Wielu innych szeptało, zgadzając się z nim. Byli tam ludzie ze wszystkich stron, trochę Medów, mieszkańców Mezopotamii, Pontu i Azji, byli przybysze z Rzymu, Cyreny, wyspy Krety. Żeby się porozumieć, musieli słono płacić za tłumaczy; teraz stało się coś niesłychanego - mówił jakiś Galilejczyk, a wszyscy go zrozumieli. - Co to ma znaczyć? - E, tam - ktoś starał się śmiać, żeby pokonać dziwny strach - oni są pijani. Wyprostował się i żeby go lepiej słyszano, zwinął ręce w trąbkę i krzyknął ze złością: - Jesteście pijani, pijani! Józef zadrżał z oburzenia. Ale oburzenie natychmiast minęło ustępując miejsca niepohamowanej radości, kiedy usłyszał odpowiadający głos. - Mężowie Judejczycy i wszyscy mieszkańcy Jerozolimy, przyjmijcie do wiadomości i posłuchajcie uważnie mych słów! Ci ludzie nie są pijani, to Duch przemawia przez was i mówi wam: Jezusa, którego przybiliście do krzyża, wskrzesił Bóg i my jesteśmy tego świadkami. - To oni! - wyszeptał Józef, a oczy mu błyszczały. - Znaleźliśmy ich - powtórzył Nadab. Józef milczał, wzruszony. Wreszcie rozpoczynało się życie. Tajemnica chleba już mu się nie wymknie, nie pozwoli, żeby mu umknęła, choćby miał żyć uwieszony Filipowego płaszcza. Odetchnął z wielką radością. Narodziny Czas, jaki potem nastąpił, był dla Józefa i Nadaba czymś pomiędzy snem a jawą. Nie spędzali go na zabawie. Kręcąc się po Jerozolimie, wyglądali na bardzo zaaferowanych ludzi, bo wydarzenia, o których się dowiedzieli, były naprawdę wspaniałe. Nadaba zaszokowała wieść o chromym ze Świątyni. On też nie mógł przestać tańczyć i skakać, tak jak ten biedaczyna, który zaczął wielbić Boga, kiedy Piotr rzekł do niego: - W imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź! I nie przestawał dręczyć Józefa nie kończącymi się pytaniami: "Pamiętasz? Widziałeś to?" Zdumiewała go przede wszystkim tajemnicza moc Piotra. Jezus - to co innego, był człowiekiem od cudów. Nadaba zachwycało to, że czynili je również Jego uczniowie. Jak więc kapłani i saduceusze mogą nie wierzyć, że wszyscy przeżywają coś niezwykłego. Józefa także radowało to, co dzieje się w Jerozolimie, ale jego radość wydawała się bardziej powściągliwa i wyciszona. Było w tym coś, co pociągało go więcej niż cuda; coś, co powolutku zaczynał rozumieć i co napełniało go radosnym zdumieniem. Choćby sam fakt, że tak wielu ludzi słuchało Piotra i okazywało skruchę, bo przyczynili się do skazania Jezusa. "Cóż mamy czynić, bracia?" Józef drżąc ze wzruszenia wspominał to pytanie skierowane do Piotra i innych apostołów przez kogoś, kto słuchał ich, jak nauczali na placu. To pytanie odkrywało olbrzymią potrzebę przebaczenia, przemiany; pytanie, które pozwoliło mu zrozumieć, choć wcale tego nie spostrzegł, jak rodzi się to coś, co zaczynano nazywać "Kościołem", wspólnotą Pana. Rodziło się z bólu i miłości, ale tak prawdziwej i mocnej, że życie odmieniało się niespodziewanie, w jednej chwili. "Cóż mamy czynić?" To pytanie nie dawało mu spokoju. Chociaż nie miał nic wspólnego z ukrzyżowaniem Nauczyciela, to jednak czuł, że on też powinien coś zrobić, coś nowego, dziwnego, innego, co powinno stać się wspaniałe. Ale co? Był w tych dniach zamyślony, a jednocześnie bardzo zadowolony. Oczywiście trzeba było działać, decydować; czekał jeszcze bardziej niż Nadab. Nie ruszy się z Jerozolimy, choćby nawet mieli go ciągnąć siłą. Potem zdarzył się wypadek z aresztowaniem Piotra i jego uwolnieniem. Całą wspólnotę w ciągu kilku godzin poruszyła ta wieść, ogarnął strach i wreszcie uczucie ogromnej ulgi. "Zatrzymali ich pod portykiem Salomona. I nie pozwolili im już wyjść. Są w więzieniu." Głosy podnieconej grupki przyciągnęły uwagę Nadaba i obaj chłopcy przystanęli. Tak właśnie było. Piotr i Jan zostali aresztowani przez dowódcę straży świątynnej i nikt ich więcej nie widział. Józefa przeniknęło na nowo cierpienie, jakiego doznał przedtem w Galilei, gdzie wrogowie Nauczyciela spiskowali przeciwko Niemu. Kiedy następnego ranka Nadab przybiegł śmiejąc się i krzycząc, że aresztowani są wolni i znów mówią ludziom o Jezusie, poczuł się szczęśliwy, ale w głębi serca niepokój pozostał. Rzeczywiście wydawało się, że również apostołowie, a być może wszyscy wyznawcy Jezusa, muszą być prześladowani przez władze; nie odczuwał strachu, lecz raczej smutek. Byłoby cudownie żyć tym, czego nauczał Pan, pozostając jednocześnie w zgodzie ze wszystkimi. Później wydarzenia następowały po sobie coraz szybciej. Ogromne wrażenie sprawiła śmierć Ananiasza i zaraz potem śmierć jego żony Safiry, bo oboje chcieli wystawiać na próbę Ducha Pańskiego, tak właśnie powiedział Piotr. Ten wypadek poruszył bardzo Nadaba, który ze strachem mówił o nim Józefowi. - Tu nie ma żartów - powtarzał mu szeptem wiele razy, słuchając wraz z innymi opowieści Barsaby, jednego z młodzieńców, którzy wynieśli oba trupy. - Tak, nie ma żartów - odrzekł Józef tonem osoby, która się nie boi, lecz rozumie, że wobec niektórych spraw Boskich należy zachować absolutną powagę. Niemożliwe jest żadne oszustwo. - Słuchaj, Nadabie - powiedział następnego dnia - musimy coś zrobić. - Mów - przystał chętnie jak zawsze. - Ile masz pieniędzy? Obaj dostali od swych ojców pieniądze na pobyt w Jerozolimie. Nadab podrapał się po nosie. Wydał już sporo przechodząc każdego dnia obok sprzedawców owoców: uwielbiał prasowane figi. Pogrzebał za pasem i wyciągnął to, co zostało. - Masz tu prawie trzy denary - powiedział do Józefa pokazując mu pieniądze. - Świetnie - odpowiedział Józef - razem z moimi jest dziesięć. Pójdziemy teraz do Filipa i damy mu te dziesięć denarów, a on da je Piotrowi. Wiesz, że wszyscy przynoszą mu to, co mają, żeby dać biednym. Nadab spojrzał na niego z podziwem. - Jesteś wspaniały! - wykrzyknął. - Wiesz, ja bym o tym nie pomyślał. Nie tracąc czasu, poszli z węzełkiem szukać Filipa i znaleźli go w pobliżu Świątyni. - Mógbyś to dać Piotrowi dla najbiedniejszych? - spytał Józef podając pieniądze. - My ich nie potrzebujemy. Filip przyglądał mu się dłuższą chwilę i oczy mu zwilgotniały. Teraz już dobrze znali się z Józefem, ale chłopiec wciąż czymś go zaskakiwał. Uśmiechnął się, wziął pieniądze, potem rozmyślił się i oddał je Józefowi kładąc mu rękę na ramieniu. - Chodźcie ze mną - powiedział. Przedarli się przez tłum kłębiący się wokół Jana i dotarli do drzwi. - Wejdźcie - zaprosił ich Filip. Weszli nieśmiało, nigdy nie byli tam, gdzie mieszkali apostołowie. - Piotrze! - zawołał Filip. Piotr wyszedł zaraz z izby i pozdrowił ich z pokorą. Jego szeroki uśmiech sprawiał, że ludzie od razu czuli się przy nim swobodnie. - Są tu dwaj chłopcy - zaczął Filip - i jednego z nich powinieneś poznać. Popchnął Józefa w krąg światła lampy palącej się na stole. Piotr uważnie przyjrzał się chłopcu. - Ty - powiedział po chwili z przekonaniem - jesteś tym chłopcem, który dał Panu chleby, kiedy je rozmnażał w Galilei. Józef poczuł, że ogarnia go wielka radość. Zaczerwnienił się i potakująco skinął głową. - No i co, chłopcze? Piotr ujął go za podbródek wpatrując się w niego badawczo. - Chcą ci oddać swoje pieniądze dla tych, którzy ich potrzebują - wyjaśnił Filip, zadowolony ze sposobu, w jaki Piotr przyjmuje obu przyjaciół. - Aha! - odrzekł powoli apostoł - chcesz znowu dawać? Uśmiechnął się myśląc o czymś innym i dodał: - Ale dzisiaj to Pan chce wam coś dać. Zamilkł i nastała cisza pełna napięcia. Józef poczuł, jak bije mu serce; może miało stać się właśnie to coś, na co czekał nie wiedząc, co to miało być. - Pan nie zapomniał o twojej szlachetności - mówił Piotr. - Pan kocha cię, kocha was obu, chłopcy. Jeśli chcecie, sprawi, że będziecie należeć do Niego, do nowego ludu, który został odkupiony Jego krwią. Słowa brzmiały uroczyście. Józefowi waliło teraz w skroniach jak po najdłuższym biegu, a mimo to nie czuł się zmęczony, był zdumiony tym, co przed chwilą powiedział Piotr. Nadab też milczał wpatrzony w apostoła. - To znaczy... - zaczął cicho Józef. - To znaczy, że jeśli wierzysz w Jezusa Chrystusa, a wy, chłopcy, wierzycie, to ochrzczę was w Nim. Możecie stać się jak ja i Filip Jego uczniami i naśladowcami. Józef podniósł wzrok, aby popatrzeć na Piotra. Tak, to musiało być to coś, co miało się zdarzyć: uczynić krok w stronę Nauczyciela, ale krok, jakiego żaden chłopiec, a nawet żaden mężczyzna nie może zrobić sam, tajemniczy krok nazywany przez Piotra chrztem, i zapomnieć o tym, co było dotychczas - Józef czuł to teraz przez skórę. Był wciąż Józefem, a jednak stawał się kimś innym. Wchodził - to odpowiednie słowo - wchodził w nowe miejsce. Nie posiadało ono ścian, to była rzeczywistość, której nie można było wytłumaczyć. Wchodził tam, gdzie nazywali się i byli braćmi zgromadzonymi w Jezusie i szczęśliwymi z Jego powodu. - Widzę, że mówisz "tak" - uśmiechnął się Piotr spoglądając na wpatrzone w niego oczy. Filip radował się w sercu i kiedy Piotr wstał, gotów był do działania. - Opowiedz im o Panu - rzekł apostoł - i jak tylko będą przygotowani, ochrzcimy ich. To dar od Boga. Józef i Nadab zostali tam, aby chłonąć z wielką słodyczą w sercu tę nowinę, która brała ich w swoje posiadanie; potem Filip wyszedł z nimi na dwór. Obu chłopcom wydawało się, że słońce świeci jaśniej i Nadab nalegał, żeby od razu zaczęli rozmowę o Jezusie. Nie mogło być nic ważniejszego do zrobienia. Filip dopiero po ośmiu dniach skończył opowieść, bo chłopcy byli niezmordowani w zadawaniu pytań, a on mógł im przecież poświęcić tylko niewielką część swego czasu. - W ten sposób nam pobłogosławił i zniknął na wysokości. Teraz do nas należy głoszenie Ewangelii i tworzenie wspólnoty wierzących. Filip zakończył tymi słowami, a ponieważ była niedziela, więc szli do domu Noemi, gdzie spotykała się wspólnota. Józefa ogarnął nie znany mu dotąd niepokój. Być ochrzczonym. Nie myślał o niczym innym, a Filip powiedział mu jeszcze coś wspaniałego - że wszyscy ochrzczeni mogą w czasie liturgii karmić się ciałem Pana Jezusa. Apostoł mówił mu o tym, kiedy wspominał to, co działo się w czasie Ostatniej Wieczerzy. Ta wiadomość stała się dla niego natychmiast objawieniem. Była jedną z tych myśli, które wszystko zmieniają w duszy i rozjaśniają umysł niczym słońce. A teraz on i Nadab szli do chrztu i na Wieczerzę. Razem z nimi podążali w to samo miejsce inni ludzie. Większość z nich stanowili dorośli; być może ktoś z nich, tak samo jak on i Nadab, przygotowywał się do tego, by przyjąć chrzest i spożyć po raz pierwszy ciało Pana Jezusa... Dotarli na miejsce i weszli do środka; jedna z grup śpiewała pieśni. Był tam już Piotr i kiedy zobaczył ich, dał znak Filipowi, żeby się zbliżyli. Józef rozejrzał się wokół: tak, byli również inni, którzy zostaną dziś ochrzczeni i dopuszczeni do stołu. Pomodlił się w myślach i poczuł, że musi się skupić w ciszy serca, bo to, co miało się zaraz wydarzyć, było ważne, bardzo ważne, bardziej nawet, niż to może pojąć chłopiec, ale należało przynajmniej myśleć z całych sił o Jezusie, by oddać Mu się najlepiej, jak tylko można. Trzeba było przede wszystkim umiłować Jezusa, i czuł, że nie jest to dla niego trudne. Więcej nawet, nie wiedział, co innego mógłby w tym momencie robić. - Hosanna! - wszyscy śpiewali. - Józefie, podejdź do przodu - powiedział Piotr. - Hosanna - powtarzało zgromadzenie, a jemu radowało się serce. - Józefie, chrzczę cię w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Piotr zamilkł z wielką pokorą. To takie proste - jeśli wierzyło się z miłością - oddać całego siebie Panu Jezusowi. Teraz już i Nadab został ochrzczony. Był ostatni w długim szeregu. Apostołowie zgromadzili się wokół wielkiego stołu i Piotr zaczął mówić. Józef słuchał z ogromną uwagą. - Tego wieczoru, kiedy został zdradzony, Pan Jezus wziął chleb... Wierność Teraz głos Piotra przywoływał wspomnienia. W izbie wszyscy doskonale czuli, że nie jest to tylko zwykłe opowiadanie, że stoją w obliczu wielkiego wydarzenia, które dokonywało się mocą słowa. Nadab w skupieniu śledził uroczystość. Była zupełnie inna od tych, które do tej pory widział, ale miał wrażenie, że bez trudu się w niej odnajduje. Natomiast Józef słuchał pochylony, z zamkniętymi oczami i nie mógł odpędzić od siebie powracającej myśli o pięciu chlebach z Galilei. Wypełniała go jakby rozmowa. "Dałem Ci moje chleby, Panie." I widział znów pełne radości spojrzenie Nauczyciela. "A ja nie wiedziałem, że to Ty staniesz się moim chlebem." I znów spojrzenie napełniające otuchą. W zamian za tę odrobinę chleba Jezus dał mu swoją ogromną przyjaźń, którą zrozumieć można było jedynie karmiąc się Nim żywym. - To jest ciało moje - powoli i dobitnie mówił Piotr w ciszy. Wszyscy adorowali przez długą chwilę. "Oto Ty" - pomyślał Józef szczęśliwy. Miał wrażenie, że nie potrafi nic powiedzieć, a chciałby powiedzieć wszystko. Fala dziwnego gorąca przepłynęła mu przez duszę; ta żarliwość rozpalająca serca nie pochodziła od niego. Wszedł w nie Jezus Chrystus ze swoją miłością i brał je w posiadanie. Wydawało mu się, że w tej chwili chętnie oddałby życie za Nauczyciela. "Umarłeś za nas." Jakżeż jasne były te słowa, które Filip tak często powtarzał jemu i Nadabowi w tych dniach. W porównaniu z tym, co teraz działo się za pośrednictwem słów Piotra, cała reszta stawała się mało ważna. "Chciałbym, żeby tu byli rodzice" - pomyślał. Bardziej niż myśl, było to zwierzenie wobec Pana, wydawało mu się, że to odpowiednia chwila, żeby powiedzieć Mu o wszystkich dobrych pragnieniach duszy. "I Rachel." "I Estera też." No pewnie, czemu nie! Ta biedna starucha, która nic nie wiedziała o tym nieśmiertelnym chlebie, z pewnością też by go chciała, żeby osiągnąć życie wieczne. - Krew Pana - oznajmił Piotr. Wszyscy przez chwilę milczeli w zachwycie, a potem poszli przyjąć pokarm i napój Boga. Nadab też wstał i przechodząc dotknął ramienia Józefa. Był podniecony i chciał, żeby przyjaciel szedł tuż za nim. Posuwali się krok za krokiem w stronę chleba, który rozdawał Piotr przy wielkim stole. "Witaj Nauczycielu!" Józefowi cisnęły się na usta serdeczne słowa, jak w czasie niespodziewanego i radosnego spotkania. Ale kiedy nadeszła jego kolej przyjęcia w dłonie Ciała Pańskiego, ogarnęło go mimowolne drżenie. To był wielki dar; ktoś inny na jego miejscu mógł tego nie zrozumieć. Podniósł do ust Pokarm, a wkrótce i kielich, z którego upił odrobinę Krwi Jezusa Ukrzyżowanego. Mały łyk, prawie nic, a jednak wracając na swoje miejsce tak był pogrążony w myślach i pochłonięty przez Tego, którego nosił w sobie, że nie pragnął niczego innego. Dokładnie niczego innego. I nie przychodziły mu do głowy wielkie słowa. Stał spokojnie, jakby nasłuchując, choć nie było w nim słów ani głosów; nie trzeba było mącić przyjścia Chrystusa. Wokół prawie wszyscy śpiewali hymny na cześć Boga dziękując Mu za dar; on też poczuł w pewnym momencie nagły przypływ wdzięczności, podobny do żaru, jaki przepełniał go przedtem, w czasie przeistoczenia, też chciał podziękować. "Dziękuję Ci za wszystkich!" - krzyknął do Nauczyciela w sercu. Zdawało mu się, że znów Go widzi stojącego tam, w słońcu, jak uśmiecha się do niego pytając: "Za wszystkich, jakich wszystkich?" "Wszystkich chłopców" - mówił dalej Józef. Rozumiał doskonale, że Piotr wraz z innymi apostołami rozpoczęli dzieło, które ma trwać, dopóki istnieje świat. Filip właśnie to powiedział. Któż mógł wiedzieć, jak wielu innych, jemu podobnych, przyjdzie, by spożywać Ciało i Krew Pana. "Za wszystkich chłopców, na wieki wieków" - powtórzył w myśli słowami, jakich dawno temu nauczył się w synagodze. Zdawało mu się, że Jezus potakuje z zadowoleniem. Ale wszystko to było jakby snem na jawie, choć przecież nim nie było. Nagle widzenie zniknęło, ale zostało w nim tak wielkie przeczucie pewności, że kiedy Nadab szturchnął go, bo trzeba było wychodzić razem ze wszystkimi, powiedział: - Wiesz, my tutaj jesteśmy pierwsi. Przyjaciel spojrzał na niego nie rozumiejąc, ale ponieważ był wesoły jak nigdy, więc nie zastanawiał się nad tym dłużej. Wziął go pod rękę i wyciągnął na ulicę, miał wielką ochotę podzielić się z nim wrażeniami. - No i co ty na to? - spytał od razu, jakby to wszystko on zorganizował, dumny z tego, że został uczniem tak jak i Filip. Józef nie miał zbyt wielkiej ochoty rozmawiać, ale rzucił na niego spojrzenie przepełnione taką radością, że Nadab wszystko w mig pojął. I zadowolony miał rozpocząć rozmowę, kiedy jakieś poruszenie wśród stojących wokoło ludzi kazało mu popatrzeć z większą uwagą na to, co się właśnie działo. - Straże świątynne - wyszeptał ktoś. Straże świątynne? Czego chcą? Józef przypomniał sobie, że Piotr i Jan byli już raz aresztowani i instynktownie odwrócił się, żeby pobiec tam, gdzie zostali jeszcze apostołowie, i ostrzec ich. Ale ktoś już o tym pomyślał. Niepotrzebnie jednak: zdawało się, że Piotr, który pojawił się na progu właśnie wtedy, gdy przybyły straże, wcale nie zamierza się ukrywać. Wszystko odbyło się błyskawicznie. - Znowu tu jesteście, żeby rozpuszczać plotki - zganił ich gburowato dowódca. Piotr uśmiechnął się nie odpowiadając. Tamten dał znak dwóm żołnierzom, którzy szybko stanęli po bokach apostoła, założyli mu na przeguby dłoni coś w rodzaju powrozu i unieruchomili ręce. Byli gotowi ciągnąć go za sobą, ale on nie zamierzał stawiać oporu. - Odpowiesz teraz za to - pogroził dowódca. Rozejrzał się wokół, a nuż ktoś chciałby przeszkodzić w aresztowaniu, ale wszyscy stali nieruchomo, przestraszeni tym widokiem. - Tym lepiej dla was - wymruczał. Schował nie służący mu do niczego miecz, dał znak strażom, i wyruszyli z Piotrem. - Rozejdźcie się do domów - krzyknął do ludzi - zamiast tracić czas na te oszukaństwa. Józef i Nadab stali bez ruchu i przyglądali się całej scenie. Wydawało się, że jeszcze raz przeżywają tę okropną chwilę w Jerozolimie, kiedy zobaczyli idącego z krzyżem Jezusa. Józef nie tracił spokoju ducha, ale przejmujący ból sprawił, że z oczu popłynęły mu łzy. Czy to możliwe, żeby stale mieli być prześladowani? Ludzie rozchodzili się opowiadając sobie ze smutkiem o nowym aresztowaniu, Nadab zaś rzekł do przyjaciela: - Muszę dać znać, co się stało; Rut czeka na wiadomości od nas. Józef skinął potakująco głową, a Nadab zaszeptał mu do ucha: - Nie uda im się, możesz być pewien - i pobiegł do domu. Józef został sam, a przynajniej tak mu się wydawało, dopóki jakiś głos nie zapytał go niezwykle uprzejmie: - Kim jesteś, chłopcze? Podniósł wilgotne jeszcze oczy i zobaczył kobietę, która patrzyła na niego z taką przenikliwością, że aż się zmieszał, tak jakby jej wzrok zagłębiał się w jego duszę bez najmniejszych przeszkód. - Jestem Józef, mam na imię Józef - powiedział nieśmiało, choć nie odczuwał najmniejszego lęku. - A więc, Józefie - powiedziała kobieta, a jej twarz rozjaśniał przynoszący uspokojenie uśmiech - nie płacz już. Zobaczysz, że Piotr wróci do nas bardzo prędko. - Tak - cicho odpowiedział chłopiec. Nie wiadomo dlaczego ani trochę nie wątpił w Jej słowa. Wpatrywał się w Nią oczarowany, aż w końcu zapytał: - A Ty, kim jesteś? Uśmiechnęła się znów do niego i było w Niej coś tajemniczego. Józef poczuł w sobie jednocześnie jasność i mrok. - Ja - odpowiedziała mu cicho - jestem Maryja, matka Nauczyciela. Chłopiec wytrzeszczył oczy. No pewnie! Jakżeż mógł tego nie pojąć od razu. To zwyczajne spojrzenie, a zarazem tak pełne światłości, takie samo jak niezapomniane spojrzenie Jezusa, i ta sama pewność. Zrozumiał teraz, czemu tych kilka wypowiedzianych przez Nią słów tak na niego podziałało. - Witam cię!- wyszeptał. Zdawało mu się, że właściwie nie trzeba wcale z Nią rozmawiać. Ogarniał go pewien rodzaj czułości, ale innej, nowej, nie takiej, jaką czuł w stosunku do mamy, kiedy był blisko niej w domu. Była to ufność bardziej niż rodzinna, taka że o wszystkim można powiedzieć nie obawiając się niczego ani przez chwilę. Wydawało się, że Maryja w milczeniu odwzajemnia delikatną słodyczą to otwieranie się duszy. Przymknął oczy szczęśliwy, że może tutaj po prostu być, brać udział w tym spotkaniu, bo są pewne momenty w życiu, nawet trzynastoletniego chłopca, kiedy się zjawia ktoś taki, kto nie jest jedynie kolejnym znajomym, lecz kimś, kto od razu zapada głęboko w serce. I człowiek jest wstrząśnięty tym cudownym odkryciem, że może się zdarzyć rzecz tak nadzwyczajna, po prostu objawienie. "Maryja!" Już Jej nigdy nie zapomni. To dziwne, ale zdarza się często, że nie pamiętamy o ludziach, którzy zrobili na nas jakieś wrażenie, krzyczeli, wzbudzali strach jak na przykład Aaron z Kafarnaum. Ale ktoś taki jak Ona, kto nie mówił ani nie robił właściwie nic specjalnego, musi zapaść głęboko w serce - i Józef czuł to już. - Wspaniale, że jesteś z nami - wyszeptał. Maryja skinęła potakująco głową. Wszystko to było darem miłości, który rozpoczął właśnie poprzez Nią olbrzymie dzieło miłosierdzia. Józef poczuł przypływ otuchy, radości i zaufania. To prawda, że w mieście szeptało się z wielkim niepokojem o Herodzie, bo interesował się on naśladowcami Nazarejczyka i Jego nauką, a wszyscy wiedzieli, jak niebezpieczne jest to jego zainteresowanie. Ale jeśli był z nimi Jezus i Maryja, Jego Matka, nie mieli się już czego obawiać, nawet prześladowań. Spojrzał na Nią chcąc coś powiedzieć, sam już nie wiedział, co, a Ona uśmiechnęła się do niego i odezwała się łagodnym głosem: - Teraz, Józefie, powinieneś wrócić do domu, pewnie czekają na ciebie. - A, tak - odpowiedział. Wydawało mu się, że mówić teraz: "Dom", to za dużo powiedziane. Wolałby zostać tutaj na zawsze, rozmawiać z Nią, tak jakby jego dom był tu. - Jeszcze porozmawiamy - uspokoiła go serdecznie. Kiwnął głową i bez namysłu wyciągnął do Niej rękę. Przy pożegnaniu przekonał się o jeszcze jednej nowej rzeczy: o tym, że Ona w pewien sposób mogła mu zawsze towarzyszyć i było w tym również coś, co upodabniało Ją do Jezusa. - Dziękuję - odparł z przekonaniem. Odruchowo chciał powiedzieć "Dziękuję, mamo", ale nie ośmielił się i tylko wpatrywał się w Nią, a Ona odwzajemniła spojrzenie pełne takiej jasności, że miał wrażenie, iż usłyszała to, co powiedział, i uradowała się z tego powodu. Cały świat w tych niepokalanych oczach! Wtedy ruszył się i pozdrawiając Ją ostatnim skinieniem, pobiegł. Ten dzień w Jerozolimie był cudem. Na rogu o mało co nie zderzył się z jakimś mężczyzną, który niósł ogromny kosz i krzyknął za nim: - Ej, uważaj, gdzie lecisz! Tak, tak, on też miał rację. Józef nie zatrzymując się zrobił gest, jakby chciał powiedzieć: "Wybcz mi, przyjacielu". Ale przecież gdy czuło się tak wielkie szczęście w sercu, nie można było zrobić nic innego jak tylko biec i biec.