Maria Dąbrowska Noce i dnie. Tom I Bogumił i Barbara Tom II Wieczne zmartwienie Tom I Bogumił i Barbara Dawnymi czasy Niechcicowie żyli mniej więcej tak, jak żyją wszyscy po dworach na wsi. Utrzymywali zażyłe i urozmaicone stosunki z całą, nawet najdalszą rodziną siedzącą przeważnie na takich samych jak i oni folwarkach lub na związanych źródłami dochodów ze wsią pańskich posesjach śród ogrodów na skrajach miast. Czuli się organiczną częścią potężnego jakby plemienia, które wystarczało samo sobie, miało własną rodzinno-przyjacielską gwarę, zastanawiało się, w jaki sposób wychowywać swe dzieci, aby je raz na zawsze uchronić przed wpływami z zewnątrz, załatwiało wszystkie sprawy życiowe, prawie że nie wychodząc poza granice środowiska, a nawet zgoła poza granice narastającego ciągle od wszystkich stron rodu. Ale dziad Bogumiła Niechcica, Maciej, zaczął się niepostrzeżenie z tego świata wydzielać. W domu jego pojawiali się coraz częściej znajomi i przyjaciele spoza klanu, uczeni, profesorowie, artyści, pisarze dzienników, działacze i członkowie klubów politycznych, ludzie niepewnego pochodzenia albo którzy wyszli ze swojej sfery. Mówiono, że Maciej Niechcic traci dla obcych rozum, serce, a przede wszystkim pieniądze. Uznano go za człowieka niespokojnego i zaczęto się go wystrzegać. Za okoliczność łagodzącą jego dziwactwa starali się względniejsi spośród krewnych uważać domniemaną ambitną chęć naśladowania wielkich panów, magnatów i dostojników rządu, patronujących nauce, sztuce lub ruchom politycznym. Wprędce jednak przekonano się, że tego rodzaju ambicje nie przyświecały Niechcicowi, gdyż nie widać było, aby znaczenie i świetność jego domu wzrastały pod jakimkolwiek względem. Maciej Niechcic zdawał się raczej wszystko czynić po temu, aby zbiednieć i zmarnieć. Między innymi, po wojnie 1830 roku, zapragnął jeden ze swoich trzech dziedzicznych majątków zamienić na inny, z jakichś względów lepiej odpowiadający jego widokom. Przy prowadzeniu związanych z tym układów okazał więcej ufności do ludzi niż przezorności w dopilnowaniu swych interesów, na skutek czego kupił majątek ze stanem hipoteki, który wnet stał się powodem utraty i świeżego nabytku, i jednego z pozostałych rodzinnych folwarków. Syn Macieja Niechcica, Michał, odziedziczył tedy po ojcu dobra Jarosty mocno już okrojone, wziął też po nim niespokojne usposobienie. Wyrywał się tak samo niesfornie z granic swojego świata, a życie samodzielne rozpoczął od gorszącego uczynku. Ożenił się z nowicjuszką panien dominikanek, Florentyną Klicką, bardzo ładną i bardzo ubogą panienką znakomitego nazwiska, która wstąpiła była do klasztoru, żeby nie być na łasce bogatych krewnych. Powiadano, że Michał Niechcic potajemnie się z nią w tym klasztorze widywał i że ją właściwie stamtąd wykradł. A chociaż potem przeprowadzono wszystko według prawa i obyczaju, panna odbyła pokutę i uzyskała zwolnienie z nowicjatu, a oboje dostali rozgrzeszenie i ślub, to przecież dwory i dworki długo nie mogły darować Niechcicowi tego postępku. On jednak bardzo się tym nie przejmował, bo chociaż dobrym był dla każdego człowiekiem, to uczuć, na których mu zależało - poważania, przyjaźni, bliskości - szukał tak jak i ojciec, nie po sąsiednich dworach, ale po świecie, śród ludzi zajmujących się pracą umysłową albo sprawami publicznymi. Pani Florentyna zaś czuła się szczęśliwa w tych nowych dla siebie stosunkach, zarówno dlatego, że zaznawszy w młodości wiele upokorzeń od ludzi równego sobie stanu uważała towarzystwo innego pokroju za wielką łaskę losu, jak i dlatego, że czuć się szczęśliwą było zgodne z jej miłującym wszystko usposobieniem. To byli rodzice Bogumiła Niechcica. Bogumił Adrian był ich najmłodszym synem, przyszedł na świat w wiele lat po ślubie. Starsze dzieci powymierały, co było, jak mówiono w okolicy, karą Bożą za odwrócenie się pani Florentyny z drogi świętego powołania. Bogumił chował się zdrowo, a mając piętnaście lat wziął z ojcem udział w powstaniu 1863 roku. Do powstania Michał Niechcic przystał też nie wtedy, kiedy to zostało postanowione przez ziemiaństwo, ale od razu na początku, razem z mieszczaństwem, inteligencją miejską, rzemieślnikami i różnego rodzaju młodzieżą. Jego udział w walkach był o tyle wybitny, że po klęsce Jarosty zostały skonfiskowane, a on sam zesłany na Syberię. Żona podążyła za nim. Syna, Bogusia, wzięli pod opiekę krewni, jedni z tych, którzy potomstwo Macieja Niechcica uważali za rodzinę wariatów. Obowiązki wychowawcze wobec powierzonego im młodzieńca pojmowali w taki sposób, że Bogumił po niejakim czasie uciekł od nich, i to tak akuratnie, że ślad po nim zaginął. Przez ten czas pani Florentyna pochowała w dalekich tajgach męża, wróciła do Polski i opłakawszy zaginionego syna została gospodynią w pewnym znajomym dworze. Była z tego kawałka chleba zadowolona, gdyż odznaczała się w dalszym ciągu skromną pogodą ducha, która jej nie opuszczała w żadnych okolicznościach życia. Po niejakim czasie jej sterane wiekiem i przejściami zdrowie niezmiernie podupadło. Wtedy właściciele dóbr Krępa, u których pracowała, wyporządzili dla niej mieszkanko w oficynie i tam umieścili ją razem z bratem, również byłym powstańcem, Klemensem Klickim, który dotąd, jako nie mający środków do życia i przy tym słaby na umyśle, znajdował się był w przytułku. Do tego to domku, gdzie rezydentka Florentyna Niechcicowa dożywała swych dni wespół z Klemensem Klickim - pewnego dnia zapukał wracający z wieloletniej tułaczki syn Bogumił. Barbara Joanna, późniejsza żona Bogumiła Niechcica, była z domu Ostrzeńska. Jej znowu dziad, Jan Chryzostom Ostrzeński, stracił majątek Lorenki śród mnóstwa niepomyślnych okoliczności natury gospodarczej, świadczących tyleż o ciężkim położeniu całego w ogóle kraju, co i o tym, że gromadzenie i utrzymywanie dóbr ziemskich nie leżało w charakterze owego Jana Chryzostoma. Lecz jeśli posiadał on podobnie jak Niechcicowie zdolność do tracenia majętności doczesnych, to nie zdradzał natomiast żadnych upodobań do obejmowania w posiadanie lub tworzenia jakichkolwiek innych dóbr, bardziej niematerialnych. Nie wydzierał się też do nikąd ze swojej sfery, przeciwnie, marnował ojcowiznę żyjąc z rodziną i sąsiedztwami w najlepszej komitywie. Był pełnym życia hulaką, którego wszyscy lubili, gdyż ze wszystkimi pił, polował, grał w karty i tańcował. Synom nie zostawił już własności, tylko drobne dzierżawy. Jeden z nich, Adam, był powabnej powierzchowności i miał usposobienie ojca. Podczas gdy jego bracia podochodzili na powrót do własnych mająteczków, on stracił na swej dzierżawie wszystko, a że nie cierpiał wsi, przeniósł się niebawem do miasta, gdzie został urzędnikiem skarbowym. Stosunki jednak towarzyskie utrzymywał wyłącznie z okoliczną ziemiańską szlachtą, gdyż tylko z nią potrafił dobrze się bawić. Miał szczęście do ludzi, mimo braku majątku był wszędzie dobrze widziany i wkrótce ożenił się z Jadwigą Jaraczewską, panną na dwu folwarkach. Do ożenku, prócz szczęścia, pomógł mu i przypadek. Ojciec, mianowicie, panny młodej wydał ją za niego z gniewu, że się ośmieliła zakochać w guwernerze z sąsiedztwa, człowieku niemieckiego i mieszczańskiego pochodzenia. Ojciec ów był mason, demokrata i dawny major napoleoński, przeniknięty ideałami rewolucji francuskiej, co mu jednak nie przeszkadzało żywić ślepe przywiązanie do tradycji, do herbu i do rodu. Chciał on był wydać swoją córkę za mąż tak, żeby to było zgodne zarówno z wymaganiami rodu, jak i z jej uczuciami. Gdy jednak po odkryciu romansu z nauczycielem zaczęła mu się upierać, że jeśli nie pójdzie za niego, to wstąpi do klasztoru - w napadzie przekory, okrucieństwa i dumy postanowił ją wydać bez uwagi na jej uczucia za pierwszego, kto się trafi, byle to tylko był szlachcic. Trafił się właśnie Adam Ostrzeński, który nadto dzięki urokowi osobistemu zdobył sobie już dawniej życzliwość rodziców panny. Panna wstąpiła z płaczem w nakazane jej związki małżeńskie i nie była z mężem szczęśliwa. Adam Ostrzeński w bardzo niedługim czasie stracił obydwa posagowe folwarki i zaczął żonę na długie miesiące porzucać dla innych kobiet - ona zaś nie mogła zapomnieć swego nauczyciela. Posiadali jednak oboje tyle wdzięków i czułości usposobienia, że nie mogli pozostać dla siebie obojętnymi. Po każdej stracie majątkowej, po każdym nieporozumieniu i rozejściu się uczuć wracali do siebie na nowo śród wybuchów rozpaczliwej miłości i mieli ze sobą sześcioro dzieci, z których czworo się chowało. Barbara była najmłodszym z tych dzieci, podobnie jak Bogumił był najmłodszy u swych rodziców. Nie pamiętała ona już domu swego zamożnym. Urodziła się w miasteczku, w którym Adam Ostrzeński po wielu odmianach losu objął stanowisko burmistrza. Miała pięć lat, kiedy straciła ojca. Adam Ostrzeński zginął od pioruna we własnym mieszkaniu, w chwili gdy stanąwszy w czasie burzy przy oknie usiłował lepiej je domknąć, żeby woda deszczowa nie ciekła na podłogę. Owdowiawszy pani Jadwiga Ostrzeńska za namową seniora rodu, bogatego radcy Joachima Ostrzeńskiego, poczuwającego się do opieki nad rodziną lekkomyślnego krewniaka, przeniosła się do miasta gubernialnego Kalińca. Otworzyła tam stancję dla uczniów kształcąc zarazem i wychowując z wielkim trudem własne swe dzieci. Po roku takiego życia wybuchło powstanie 1863 r; wszyscy chłopcy ze stancji, nie wyłączając najstarszego Ostrzeńskiego, Daniela, poszli do lasu. Pani Jadwiga zbiedniała wtedy do reszty i musiała zmienić obszerne mieszkanie na pokoik z poddaszem oraz wyprzedać nieomal wszystkie meble. Ani na chwilę jednak nie podupadła na duchu i ani na chwilę nie dopuściła, by dzieci przestały się uczyć. Smutne doświadczenia młodych lat rozczarowały ją do honorów i korzyści płynących z majątku lub urodzenia. Wierzyła tylko w wykształcenie. Pragnęła, by jej synowie byli uczonymi, a przynajmniej, by zajęli stanowiska wymagające zajęć wyłącznie umysłowych; to samo chciała uprzystępnić i córkom. Gdy powstanie upadło, a Daniel, ranny w nogę, wrócił ostatecznie do domu, pani Jadwiga poruszyła wszystkie możliwe stosunki aż do znanego radcy Joachimowi kalinieckiego wicegubernatora włącznie - aby synowi umożliwić ukończenie gimnazjum, a potem wstąpienie do Szkoły Głównej. Lękliwa i niepewna siebie z natury - stawała się zażartą i nieugiętą, gdy szło o pokonanie szykan albo trudności związanych z kształceniem dzieci. Pod tym względem była gotowa na największe ofiary i upokorzenia, aż do wstrętnego jej szukania protekcji u czynników rządowych. Tylko pomocy materialnej nigdy od nikogo nie przyjmowała - pod tym względem była niemile i opryskliwie dumna - z niechęcią godziła się jedynie na letnie wyjazdy do Piekar Wielkich, majątku radcy Joachima. Poza tym wierzyła, że w najgorszych warunkach da sobie zawsze radę i że z czasem dzieci jej dopomogą. Jeden syn miał być przyrodnikiem, drugi inżynierem. Byli oni już w wyższych zakładach naukowych, Daniel w Warszawie, a Julian w Petersburgu, i zarabiali na swe życie lekcjami. Matce jednak wciąż jeszcze nic nie mogli przysyłać, może też nie poczuwali się do tego, zajęci sprawami wiedzy. Tak, że pani Jadwiga z dwiema córkami żyła w niewysłowionym ubóstwie. Przez pierwsze lata utrzymywano się prawie wyłącznie ze sprzedaży ostatków dawnej świetności: płóciennych obrusów, starych futer, webowej bielizny i pamiątkowych sreber. Gdy tego zabrakło, starsza córka, Teresa, doszedłszy do wyższych klas gimnazjalnych, zaczęła dawać lekcje, które nie zawsze starczały na obiad, ale nie pozwalały umrzeć z głodu. Położenie rodziny znacznie się polepszyło, kiedy Daniel i Julian skończyli studia. Julian pozostał w Petersburgu i tylko listem zawiadomił, że ma już dobrą posadę, lecz Daniel zamieszkał z matką i siostrami i zaczął wykładać przyrodę w świeżo założonej prywatnej szkole realnej w Kalińcu. Zawód nauczyciela był jednym z tych niewielu zawodów, jakie się otwierały wówczas w Polsce przed ludźmi z wykształceniem. Także i córka Teresa została niebawem nauczycielką w gimnazjum, do którego przedtem sama chodziła - a gdy najmłodsza, Basia, ukończyła szkołę - i ona zaczęła udzielać świeżo nabytej wiedzy po różnych prywatnych domach. 1 W domu pani Adamowej Ostrzeńskiej zrobiło się teraz wesoło, gwarno i rojno. Wzięto jak się należy mieszkanie w środku miasta, a przyjaciele Daniela i znajome Teresy schodzili się do niego po południu i wieczorami na herbatę, na wspólne czytanie książek, na śpiewy i na tańce. Młodziutka panna Basia, mimo poważnych zarobków dochodzących do kilku rubli miesięcznie, nosiła jeszcze krótką suknię. Uważana była przez towarzystwo zbierające się u pani Adamowej prawie że za dziewczynkę, ale w sposób, który nie upokarzał jej miłości własnej. Nie tylko bowiem dopuszczano ją do wszystkich uciech bardziej dorosłego zespołu, ale wyróżniano ją niejednokrotnie w najrozmaitszy sposób. Przyjaciele Daniela Ostrzeńskiego byli to młodzi studenci lub świeżo pokończeni adwokaci, doktorzy i nauczyciele, przyrodnicy, historycy i matematycy. Wszyscy mieli w sobie zapas sił i zdolności na miarę wielkich przedsięwzięć, a w braku rozleglejszego pola działania, do którego rząd nikogo nie dopuszczał, wyładowywali nadmierną energię w gawędach i zabawach. Czytano wspólnie "Historię cywilizacji Anglii" Buckle'a albo "Przyczyny zjawisk w przyrodzie organicznej" Huxleya, dyskutowano teorię Darwina, grano etiudę rewolucyjną i preludium zwane "powstańcze" Szopena oraz sonatę Patetyczną Beethovena, śpiewano ballady Mickiewicza albo pieśni: "Orle, powstań z więzów, z ran...", "Schowaj, matko, suknie moje, perły, wieńce z róż...", "Czemu sercu smutno..." i tym podobne, odbywano przy księżycu spacery nad rzekę i po parku, tańczono do białego dnia, wyprawiano się łodziami w okolice Kalińca albo pod przewodnictwem Daniela urządzano ekskursje botaniczne. Latem przenoszono ten sam tryb spędzania wolnego czasu na wieś, do radcy Joachima, który chętnie gromadził koło siebie zarówno ubogą rodzinę, jak i jej przodujących pod względem towarzyskim i umysłowym przyjaciół. Panna Barbara zasmakowała wtedy w rozmaitości życia oraz w duchowych rozrywkach, których udzielającą się wesołość brała za istotę swojej własnej natury. Czuła się w owym czasie osobą radosną i szczęśliwą, zwłaszcza gdy śród gości znajdował się pan Józef Toliboski, młody prawnik niewysokiego wzrostu, ale zgrabny, brunet z czarną brodą i jasnymi oczami, których kolor był zimny, stalowy, a wyraz ognisty i pieszczotliwy. Zdawał się on być mocno zajęty młodszą panną Ostrzeńską. Chociaż nie widywali się nigdy sam na sam, ale śród ludzi zawsze był przy niej. Razu pewnego, w czasie wycieczki, całe towarzystwo spoczęło na wzgórku nad rzeką. Część łożyska w tym miejscu była zarośnięta i okryta kwitnącymi nenufarami, które bardzo się podobały pannie Barbarze. - Szkoda - powiedziała - że nie można ich dostać. Józef Toliboski spojrzał na nią i nic nie mówiąc, bez uśmiechu, jakby to nie był zalotny figiel, ale surowe świadectwo jego gotowości na wszystko, wszedł, jak stał, w rzekę, pogrążył się w nią do ramion i wrócił z naręczem ciężkich, białych kwiatów. Pozostali na brzegu przez cały czas dowcipkowali zanosząc się od śmiechu, a panna Barbara płakała. Po tym wydarzeniu była tym bardziej szczęśliwa, gdy pan Józef znajdował się śród gości. Minęło parę lat. Daniel zaręczył się. Teresa także niebawem została narzeczoną. Panna Barbara przepadała za Danielem i uwielbiała Teresę. Toteż ich narzeczeństwo napełniało ją jednocześnie radością i rozpaczą, cieszyła się ich szczęściem, a martwiła się, że ich do pewnego stopnia utraci. I nie tylko ich. Obawiała się, że gdy brat i siostra ubędą z domu, rozpierzchnie się również to miłe, rozumne towarzystwo, śród którego tak błogo upływała jej młodość. Chociaż bywało nieraz, że czuła się sama nieodłączną częścią, a nawet ośrodkiem wieczorów, zabaw i pogawędek, nie miała o sobie tak dobrego mniemania, aby przypuszczać, że ci przyjemni ludzie schodzą się także i dla niej. Przychodzili dla brata, który był najmędrszym i najuczeńszym z nich wszystkich, i dla siostry, która była niezwykle interesującą i piękniejszą od niej osobą. Obie uroczystości weselne mało zostały pannie Barbarze w pamięci, gdyż cały czas myślała o tym, czy przyjaciele brata będą nadal bywać w ich domu. Wszelkie nadzieje co do tego straciła ostatecznie, ujrzawszy swoją nową bratową. Daniel Ostrzeński ożenił się z panną Michaliną Poleską, córką ziemiańskiego domu spod Warszawy. Rodzice panny młodej byli właśnie w przededniu utraty majątku, ich złe interesy odstraszyły ostatnio kilku pożądanych konkurentów i w tych warunkach uważali małżeństwo z młodzieńcem dobrego rodu i któremu wróżono wielką przyszłość naukową za rzecz nie do pogardzenia. Wszelako nie mogli się powstrzymać, żeby tu i ówdzie nie opowiadać, że córka ich popełniła mezalians, usprawiedliwiony tylko wielką miłością, której oni jako rodzice nie chcieli stać na zawadzie. Głosy te doszły do pani Adamowej i z tego powodu przyjęcie nowej synowej wypadło nieco wyniośle. Danielowa Ostrzeńska była młodsza od panny Barbary, miała lat siedemnaście, ale była już rozrośniętą, pysznie zbudowaną, dojrzałą kobietą, strojną, rumianą, przyciągającą wszystkie oczy. Panna Barbara wyglądała przy niej na niedorosłą dziewczynkę i taką się też poczuła. Zdawało jej się, że po raz pierwszy zobaczyła prawdziwą kobietę, wobec której takim jak ona nie pozostaje nic innego, jak tylko usunąć się w cień. Gdy tedy po jednym i drugim weselu nastąpiło w istocie kilka cichych, pustych i oszczędnych tygodni - uznała skrycie swą młodość za skończoną, a przy sposobności opłakała również nieuniknioną, jak mniemała, utratę przyjaźni pana Toliboskiego. Bowiem jeżeli nie zakocha się on w bratowej, czego oczywiście będzie się musiał wystrzegać, to w każdym razie w bijącym od niej blasku przestanie zauważać drobną Basię. Rzeczy jednak nie poszły tak źle. Przeciwnie, po krótkiej przerwie dawne stosunki znowu się nawiązały, grono przyjaciół zaczęło ponownie się spotykać, już nie w jednym domu, a w trzech. Michasia Danielowa była w istocie żądna hołdów, ale nie wierzyła też, aby czyjekolwiek współzawodnictwo mogło jej te hołdy odebrać. Lubiła pod każdym względem błyszczeć, lecz na światło, w którym chodziła, wyciągała innych, nawet, owszem, posiadała wyjątkowe zdolności do organizowania udanych przedsięwzięć towarzyskich. Czy na przyjęciu, czy na wycieczce lub ślizgawce, czy w czasie poważniejszych zebrań umiała uwydatnić rolę i zalety każdego z uczestników, tak że wszyscy czuli się dobrze, na swoim miejscu, potrzebni i pożądani - i chętnie wobec tego przyznawali jej we wszystkim pierwszeństwo. Nie posiadała wielkiego wykształcenia, nie ukończyła nawet gimnazjum, jak Basia i Teresa Ostrzeńskie, toteż gdy rozprawiano w tym młodym towarzystwie na tematy z historii, przyrody lub filozofii, potrafiła nieraz powiedzieć zabawne głupstwo, mieszała ogólnie znane fakty, zdarzało jej się nawet przekręcać bardziej oderwane wyrazy, nie mówiąc o nazwiskach. Za to z upodobaniem urządzała deklamacje, żywe obrazy i przedstawienia amatorskie i do tych rzeczy pociągnęła za sobą wszystkich, o co zresztą nikt nie miał pretensji, bo stosunki towarzyskie zyskały dzięki temu ogromną rozmaitość. Specjalnością pani Michasi było robić wszystko z niczego. - Z niczego - mówiła - wytrzasnęłam kolację, z niczego urządziłam kurtynę i dekoracje. I tę suknię, którą się wszyscy tak zachwycają, uszyłam sobie, po prostu mówiąc, z niczego. Wobec panny Barbary nowa bratowa okazała się bardzo serdeczna i obie młode osoby prędko się ze sobą zaprzyjaźniły. Przyjaźń ta była nawet ze strony pani Michaliny bardziej zupełna, bo panna Barbara żywiła zawsze niejakie zastrzeżenia. Między innymi pani Michalina do objawów przyjaznej bliskości zaliczała wspólne omawianie strojów i starań dotyczących pielęgnowania urody. Panna Barbara zaś z trudem znosiła tego rodzaju poufność. Zarówno miłość własna, jak jej wstydliwość strasznie cierpiały, gdy bratowa ganiła lub chwaliła ją pod tym względem, albo kiedy się rozbierała, żeby pokazać nowy krój gorsetu czy też majtek. Za to rozmawiać z nią o potocznych wydarzeniach było wesoło i przyjemnie. Znikła też obawa o utratę względów pana Toliboskiego. Danielowa Ostrzeńska w ogóle była w tej dziedzinie znacznie mniej niebezpieczna, niż się zdawało. Panowie uwielbiali ją, ale z daleka. Mimo wielkiej swobody obejścia była zbyt potężna i zbyt odświętna, żeby wzniecać bardziej osobiste uczucia. Zapewne i miłość do Daniela czyniła ją niedostępną, niektórzy jednak panowie twierdzili, że i dla męża jest ona obojętna, gdyż w ogóle nie posiada w sobie uczuć i temperamentu miłośnicy. Daniel wszelako musiał w związku z nią o czym innym być przekonany; panna Barbara nie wyobrażała sobie, aby można było widzieć kogoś równie szczęśliwie wyglądającym i bez pamięci zakochanym, jak on był w tym okresie. Tak czy inaczej, żadnej z panien młodego towarzystwa pani Michalina nie odbiła adoratora, a panna Barbara zyskała nawet śród zabaw, przez bratową urządzanych, dwu poważnych konkurentów, którzy jednak z powodów nie dość wyraźnych dla otoczenia zostali odrzuceni. Zaś Józef Toliboski mimo oczywistej piękności pani profesorowej, jak zwano Danielową Ostrzeńską, mimo jej falistych, kruczych, kunsztownie uczesanych splotów, złocistych oczu i umiejętności obracania się w świecie - nie przestał w dalszym ciągu asystować pannie Barbarze. I to nie tylko na oczach ludzi - chodzili teraz razem na samotne spacery, w czasie których młody człowiek nie był tak nadskakujący jak na wieczorkach, ale potrafił zawsze spojrzeniem, uściskiem ręki albo słowem - zwłaszcza słowem - dać poznać swoją przyjaźń. Panna Barbara cierpliwie radowała się tym stanem rzeczy w ciągu dwu następnych lat, aż póki nie rozeszła się wiadomość, że Józef Toliboski się żeni. Rozrywki i spotkania towarzyskie były już w owym czasie rzadsze, praca zawodowa pochłaniała coraz to więcej czasu, Danielowi i Teresie urodziły się dzieci. Ślub Józefa Toliboskiego z nieładną, bogatą panną Narecką odbył się w Warszawie, gdzie rodzice narzeczonej spędzali zimę. Józef Toliboski wyrzekł się pięknej przyszłości, jaką mu rokowano w adwokaturze, i państwo młodzi zamieszkali w oddalonym o kilka mil od Kalińca Borownie, majątku posagowym panny młodej. Barbarę Ostrzeńską ogarnął wkrótce potem jakby przestrach przed uczestnictwem w życiu. Odsunęła się zupełnie od świata, ubierała się czarno i surowo, a że nosiła krótkie włosy i wygląd miała nieco chłopięcy, zaczęto ją nazywać "klerykiem". Bliskie stosunki utrzymywała tylko z siostrą, która była, zdaje się, jej powiernicą. Pewna zażyłość łączyła ją również ze szwagrem. Był to niezbyt przystojny, ale wesoły, dowcipny i energiczny Litwin, nazwiskiem Kociełł, który siostrę swojej żony bardzo lubił i zawsze potrafił ją rozruszać. Panna Barbara, jak przedtem marzyła wciąż o dalszych studiach i o nieokreślonym bliżej odznaczeniu się w dziedzinie pracy umysłowej, a może literackiej, tak teraz straciła nagle wszelkie pod tym względem ambicje i postanowiła nauczyć się krawiectwa. W tym celu za pożyczone od szwagra pieniądze wyjechała do Warszawy, gdzie w znanym magazynie sióstr Kunke, na rogu Królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia, zaczęła pobierać odpowiednie nauki. Ten rodzaj pracy wyrównał pewne niedociągnięcia jej przyjaźni z bratową Michaliną. Teraz z punktu widzenia zawodowego mogła z przyjemnością rozprawiać z nią o strojach i bieliźnie. A ponieważ czuła się winną, że nie potrafiła dawniej sprostać pod tym względem upodobaniom Michasi, więc słała do niej częste listy z opisami najodpowiedniejszych w danym sezonie ubiorów, czarnych ze złotem atłasów, błękitnych sukien z żółtymi adamaszkowymi stanikami, modnych ciemnoszafirowych aksamitów oraz najbardziej noszonych w Paryżu kostiumów koloru "wydra". Po wyczerpaniu się pożyczonego funduszu panna Barbara rzuciła krawiectwo, ale nie opuściła Warszawy. Zaczęła na nowo zarobkować udzielając lekcji arytmetyki i robót ręcznych na pensji, założonej przez jej szkolną koleżankę. Tym sposobem wróciła do dawnego rodzaju towarzystwa i dawnych upodobań intelektualnych. Poznała przy tym nowy rodzaj duchowych przyjemności, nie związany z osobistymi stosunkami. Dostarczały go jej zbiory muzealne, teatry, wystawy obrazów, poranki w Towarzystwie Muzycznym i odczyty publiczne. Ten nowy sposób obcowania z wiedzą i sztuką nazywała w listach do siostry "prawdziwym używaniem życia". Odzyskała wesołość, dawną kaliniecką bandę przestała uważać za niezastąpioną, latem już nie zawsze jeździła do siostry i do matki. Spędzała wakacje i ferie świąteczne albo na Litwie u niedawno poznanej rodziny szwagra, gdzie za którąś bytnością odrzuciła znów oświadczyny starającego się o nią młodzieńca - albo u dalszej krewnej Ostrzeńskich, pani Ładziny, zamieszkałej w miasteczku Borku, na północnym Mazowszu. Do tego Borku panna Barbara lubiła jeździć, gdyż czuła się tam pożądana; oglądano ją i podziwiano jako warszawiankę, osobę z wielkiego świata. A prócz tego były to okolice zupełnie inne niż pod Kalińcem. Wszędzie naokoło rozciągały się mieszane liściaste lasy i przez te lasy wiodła droga od kolei do Borku. Jeżdżąc tą drogą panna Barbara z przyjemnością zapominała o tym, co było i co będzie, i tonęła całym jestestwem w śniadym gąszczu, w różnolitej, pełnej śpiewu i szumu zieleni. Oczywiście we dnie, gdyż o ile zdarzyło się przebywać lasy nocą, drżała nieco, zwłaszcza przy mijaniu olbrzymiego lasu w dobrach Krępa, gdzie zawsze próchno świeciło blado w ciemnościach. Jan Łada pochodził z drobnej szlachty, ale pamięć o morgach, co musiały były należeć do jego dziadów - dawno zginęła. Bywał pisarzem prowentowym i oficjalistą w wielkich majątkach, a że odznaczał się skrzętnością i miał szczęście, więc się trochę dorobił. Trochę się dorobił, a trochę wziął w posagu za żoną. Kiedy panna Barbara go poznała, był człowiekiem nieubogim, pełnił obowiązki sędziego gminnego, miał posadę sekretarza w jakimś przedsiębiorstwie Towarzystwa Rolniczego, a nadto był na powrót jakby po trosze ziemianinem, posiadał na własność przytykający do miasteczka piękny dwór, ogród i parę włók ziemi po rozpadłym dominium Borek Dworski. Łączył w sobie kilka zawodów, a wyglądał, jakby go stać było na kilkanaście. Był to urodziwy, silny chłop o krzaczastych czarnych brwiach, jasnych pod nimi oczach, szerokim czole, wąskiej a okrągłej brodzie i pysznych, spadających na malinowe usta wąsach. Ożenił się z rozumną, ale chorowitą, niepokaźną i lękliwą panną, której potem całe życie nie cierpiał. Pani Zenobia Ładzina była w porównaniu z nim, zarówno z urodzenia, jak z wychowania, wielką damą, za co tym bardziej lubił ją spychać w kąt i dotkliwymi żartami wymawiał jej to brak urody, to chorobę. W związku z tym wściekał się również wiecznie na wątłe, inteligentne, nerwowe po matce dzieci i bił je, aż świstało. Dla obcych był gościnny, serdeczny i wesoły i nie miało się wrażenia, że to przez fałsz. Po prostu każdego lubił więcej niźli swoją rodzinę. Dla pani Ładziny przyjazdy Barbary Ostrzeńskiej były czymś prawdziwie opatrznościowym. Przywoziła książki i pisma, można było w rozmowie z nią zapomnieć o smutnym, cierpkim życiu, na które patrząc panna Barbara myślała: - Jak to dobrze, że ja nie wyszłam i nigdy nie wyjdę za mąż. Łada obecność panny Ostrzeńskiej uważał za sposobność do urządzania wieczorków i przyjęć, za którymi przepadał. Na jednym z takich tańcujących wieczorków znajdował się ktoś, kto zrazu tańczył, a potem wycofał się za próg sąsiedniego pokoju i stamtąd zaczął wodzić spojrzeniem za jedną z bawiących się osób. Zasuwał się przy tym coraz to bardziej w cień aksamitnej portiery, jakby pragnął kierunek swego wzroku osłonić tajemnicą. Nie był to już młodzieniec, ale mężczyzna, wysoki, o długich i pięknych nogach, wąskim stanie, rozległej piersi i szerokiej, przyjemnej twarzy. Młoda osoba, z której nie spuszczał oczu, miała na sobie czarną, układaną spódniczkę z bokami podpiętymi nie tak przesadnie, jak to widział u innych, i staniczek cały naszywany dżetami. Wyglądała najwyżej na lat osiemnaście, włosy jej były czarne i krótko obcięte, oczy - jeszcze nie zdołał zauważyć jakie, twarz drobna, lecz wyraźna, harda i szczera. Układ całej postaci był swobodny i powściągliwy, ruchy niewymuszone, a gdy uwijała się po sali w swym lśniącym pancerzyku, światło mieniło się na nim tysiącem złotych zygzaków i błyskawic. Ktoś z domowych przeszedł mimo zajętego patrzeniem gościa, który drgnął i zapytał zmieszany: - Kto jest ta panienka w takim staniczku w zygzak? Młodym człowiekiem, który się tak zapytał, był Bogumił Niechcic. 2 Panna Barbara Ostrzeńska miała już dwadzieścia pięć lat w ową zimę, w którą poznała Bogumiła Niechcica - on zaś był człowiekiem trzydziestosześcioletnim. Nie zrobił na niej wrażenia i gdy nazajutrz po wieczorku, na którym został jej przedstawiony, wyjechała do Warszawy, to już w drodze pamiętała go jedynie o tyle, że gdy sanki wjechały w mroczne krępskie lasy, pomyślała: - Aha, to tu gdzieś mieszka ów Niechcic, co się tak na mnie gapił. - Gdyż, owszem, zauważyła, że się jej przypatruje. Na Wielkanoc nie jeździła tego roku do Borku, była u Kociełłów, u których mieszkała już teraz i matka Ostrzeńska, i gdzie każde przybycie cioci Basi było mocno oczekiwane przez dwie córeczki pani Teresy, Oktawię i Sabinę. Dopiero latem udała się znowu panna Barbara do Ładów, a gdy tylko do nich przyjechała, Bogumił Niechcic zaczął bywać w ich domu coraz to częstszym gościem. Panna Barbara patrzyła na niego teraz dużo łaskawszym okiem, zwłaszcza gdy się dowiedziała, że był w powstaniu i że potem doświadczał niezwykłych przygód tułając się długo po świecie. Co prawda jej nadzieja, że coś o tych rzeczach usłyszy, okazała się płonna; Bogumił Niechcic nie życzył sobie czy też nie umiał nic powiedzieć o swych ciekawych zapewne przeżyciach. Panna Barbara była patriotką i przebywając w Borku często chodziła za miasto na wzgórek zwany mogiłą powstańców, żeby składać tam wianki. Wzgórek był porośnięty dziką różą i zielem, a znajdował się na skraju lasu w pobliżu białych murów parafialnego cmentarza. Pola przytykające do drogi, co szła między cmentarzem i lasem, należały już do dóbr Krępa, w których Bogumił Niechcic był rządcą. Często go też tam w swoich wycieczkach spotykała, to na koniu, to pieszo, i zawsze wtedy towarzyszył jej aż do posesji Ładów. Próbowała przy tej sposobności zagadnąć go ostrożnie o przeszłość. Ale Bogumił i wtedy nie mógł się zdobyć na żadne opowiadanie. Zapytany za pierwszym razem, czy wie, że ten kopczyk to jest mogiła powstańców, odpowiedział: - Tak, wiem - i spojrzawszy przelotnie na cmentarz nagle się głośno roześmiał. Panna Barbara wzięła to za prostactwo i przez resztę drogi milczała nieprzychylnie, śpiesząc tak, jakby pragnęła okazać, że nie chce, by jej nadążył. Bogumił nadążał jednak przygnębiony i ze spuszczoną głową, wreszcie rzekł tonem proszącym o przebaczenie: - Wiem o tym, bo jestem sam z tych stron. Stąd pochodzę. Z niedaleka. I tu - dodał - i tu... - zająknął się. Nie powiedział nic więcej. Lecz dziwna rzecz, ta niejasna odpowiedź w zupełności zadowoliła pannę Barbarę. Żegnając się zapytała jeszcze tylko, jakby na znak, że go pojęła: - Umie pan jakąś pieśń z tych czasów? - Owszem - odparł niezmiernie ucieszony. - Umiem i zaraz jutro zaśpiewam. I od tego czasu często w saloniku państwa Ładów śpiewał soczystym barytonem różne piosenki powstańcze. Jedną z tych pieśni bardziej niż innymi zachwycała się panna Barbara. Słów jej nie mogła nigdy zapamiętać. Wiedziała tylko, że po każdej zwrotce powtarza się tam: a więc polami, borem, lasami i ostępem marsz śpiewając, bracia, partyzantko, żyj... czasami też przypominała sobie ze środka słowa: broni nie mamy, a więc co masz, z tym w bój... reszta wiecznie ginęła w niepamięci. Za to melodię tego śpiewu potrafiła wywołać w sobie na każde zawołanie, teraz i przez całe życie, i zawsze łączyła się ona ze wspomnieniem Borku i czasów tu przeżytych. Dzięki tej pieśni panna Barbara pogodziła się z tym, że Bogumił Niechcic nie umiał nic powiedzieć o rzeczach, które były w nim dla niej najbardziej interesujące. Zaczęła nawet przekładać tę skrytość nad chętną wymowność dawnych swoich znajomych i przyjaciół, gdy nagle Bogumił sam popsuł jej dobre usposobienie. Raz na przyjęciu u sekretarza sądu, na które ją zaproszono wespół z Ładami, obecni byli dwaj oficerowie rosyjscy z pobliskiego garnizonu. Panna Barbara zrazu się nasrożyła. Wprawdzie przed kilku laty sama w Kalińcu dawała lekcje w rosyjskim domu wicegubernatora Rybnikowa, ale przy bliższym poznaniu okazali się to ludzie szlachetni, krytycznie wobec swojego rządu usposobieni, a Polsce życzący wyzwolenia, przy tym z tradycjami udziału w ruchach postępowych i rewolucyjnych. Stary Rybnikow nieraz sam oprowadzał pannę Barbarę po mogiłach i pobojowiskach powstańczych, znajdujących się w okolicach Kalińca. Tu zaś miała przed sobą obcych oficerów, o których nie wiedziała nic prócz tego, że byli żołdakami noszącymi znienawidzony mundur. Takich nie spotykała w swym otoczeniu. Ani w Kalińcu, ani w Warszawie wojskowi w prywatnych domach nie byli przyjmowani. Lecz na głuchej prowincji było to we zwyczaju, zwłaszcza gdy brakowało partnerów do winta lub młodzieży do tańca. Tak że po pewnym czasie panna Barbara oswoiła się z tym drażniącym widokiem, a nawet była rada, bo nadarzała się jej może jedyna sposobność zetknąć się z wrogami swej ojczyzny i dać im poznać, co o nich myśli. Uczyniła to w ten sposób, że jednemu z oficerów pozwoliła się do siebie z lekka zalecać, a gdy ją po podwieczorku zaprosił do tańca - wyniosłym spojrzeniem i odmową uprzytomniła mu, jaki dystans dzieli córkę ujarzmionego narodu od najeźdźcy. Gdy w poczuciu odniesionego zwycięstwa rozglądnęła się mimo woli dokoła, ujrzała, że Bogumił Niechcic siedział tymczasem przy niedużym stoliku z drugim oficerem i pił z nim krupnik. Pił po prostu na umór i nawet zdawał się już być trochę podpity, gdyż poczerwieniał, a jego modre oczy zmalały i miały niemądry wyraz. Co gorsza, gdy się podsunęła, usłyszała, że Niechcic właśnie jemu, temu Moskalowi, opowiada o swych przygodach powstańczych. Mówił po polsku i panna Barbara najwyraźniej usłyszała: - My zaś wtedy wyszliśmy z tego lasu i dalejże na Ruska. - Oficer odpowiadał po rosyjsku coś, w czym panna Barbara nie mogła się połapać. Słyszała tylko pojedyncze słowa: - mołodiec... mołodiec... lubieznyj drug, Bogumił Michajłowicz... - i widziała, że pan Bogumił z tym oficerem bardzo sobie świadczyli. Zgorszona wyszła do bocznego pokoju i nie miała już ochoty powracać do zabawy. Gdy się nazajutrz zobaczyła z Niechcicem, powiedziała do niego ostro: - Ładnego pan sobie znalazł powiernika do tych zwierzeń, których my jesteśmy niegodni. Niechcic stropił się i przeraził. - Co ja zrobiłem? Czy ja co mówiłem? - jąkał. - Pewno byłem pijany. Jezus Maria, na pewno byłem pijany - dodał z rozpaczą. Nie próbował już się nawet tłumaczyć. Powtarzał tylko: - Czy pani mi to kiedy daruje? Nie dała mu co do tego na razie żadnej pewności, ale oczywiście, niebawem rzecz poszła w zapomnienie i przez następne tygodnie Bogumił Niechcic uchodził nawet po trosze za starającego się o rękę panny Ostrzeńskiej. Pani Ładzina powiedziała jej pewnego dnia, że oświadczyłby się on dawno, tylko nie śmie. A panna Barbara odrzekła na to: - Niech nie śmie. Ja go nie chcę. Potem jednak żałowała tych słów. Dręczyła ją myśl, że powtórzone mogły zrobić panu Niechcicowi zbyt wielką przykrość. Usiłowała obmyślić coś innego, bardziej łaskawego, co mogłaby mu za pośrednictwem pani Ładziny oznajmić. Gdy jednak zaczęła mówić z nią o tym i dowiedziała się na wstępie, że tamte słowa nie zostały powtórzone - uspokoiła się i zaniechała zamiarów dawania mu nadziei. Tym bardziej że po krótkim okresie wyrozumiałości pod tym względem raził ją w nim znowu brak jakiegokolwiek wyrobienia umysłowego. Niechcic był może na swój sposób rozumny, ale nie miał znajomości literatury i mnóstwa będących w obiegu wiadomości naukowych, nie miał też krzty dowcipu, bez którego rozmowa towarzyska była wszak rzeczą bez powabu i czczą. Panna Barbara dziwiła się temu wszystkiemu, bo słyszała od pani Ładziny, że rodzina Niechciców była kiedyś znana z różnych umysłowych zamiłowań i że po konfiskacie majątku Jarosty wywieziono podobno z tamtejszego dworu znaczną i wartościową bibliotekę do jakichś rosyjskich zbiorów. Poza tym przecież Niechcic przebywał tyle lat za granicą. Jakże się mógł tam nie kształcić? Raz, mimo że sobie wciąż obiecywała o nic go już nie pytać, zagadnęła go, czy zna jakie języki. Odparł, że umie po niemiecku, a na dowód zaśpiewał: Der Mensch lebt nicht von Brot allein, er muss auch etwas glücklich sein. Pannie Barbarze piosenka ta wydała się głupia i prostacka, popsuła jej nawet wspomnienie tamtych innych pieśni, które jej się w panu Niechcicu więcej podobały niźli on sam. Więcej niż on - mimo że przecież Bogumił Niechcic był przystojny, a nawet miał w sobie coś, co więcej znaczy niźli foremne ciało. Wszystko od stóp do głowy było w nim sympatyczne. Patrząc na jego twarz spoglądało się niby w czysty, przestronny dziedziniec wiodący do bezpiecznego domu. Wystarczało go ujrzeć, aby być dobrze usposobionym, nie tylko do jego osoby, lecz w ogóle do życia. Wszelako panna Barbara mówiła sobie, że przystojnych jest wszędzie dużo na świecie i że to wszystko tak się na tle Borku wydaje. Gdy tylko sobie wyobraziła siebie z nim w Warszawie albo w Kalińcu, wnet doznawała uczucia, przed którym sama była rada skryć się choć w mysią dziurę. Doznawała przeświadczenia, że będzie się go wstydziła. Na takich różnego rodzaju niepewnościach zeszły wakacje. W ostatnim dniu, a nawet w ostatniej godzinie pobytu panny Ostrzeńskiej w Borku, Niechcic wyznał jej swe uczucia. Było to w ogrodzie, po którym wyszli pochodzić przed wyruszeniem na kolej. Panna Barbara dałaby wówczas nie wiem co za to, żeby mogła nie odpowiedzieć, żeby ją kto zwolnił z tej konieczności. - Zaraz - rzekła wreszcie, zaczerpnąwszy ze wszystkich sił powietrza - zaraz. Niech pan się namyśli, może pan nie wie na pewno, czy pan mnie kocha. Mnie się to zdaje niemożliwe. Ja się tego nie czuję godna. - Wiem na pewno, że panią kocham - odparł chmurnie. - Ale skoro pani tak mówi, to znaczy, że ja pani jestem niemiły - dodał takim głosem, jakby mówił o ciążącym nad sobą wyroku śmierci. - Nie jest mi pan niemiły - zaprzeczyła zrozpaczona - tylko mnie się zdaje, że my nie... że my nie jesteśmy dla siebie. - Dlaczego? - zapytał usiłując opanować wrażenie, jakie te słowa na nim sprawiły. I nagle odpowiedział sam sobie: - Tak, rzeczywiście, my nie jesteśmy dla siebie. Słusznie mnie pani odrzuca. Pani z jej wykształceniem, z jej urodą, z jej stanowiskiem w świecie zasługuje na lepszy los niż związanie życia z takim jak ja człowiekiem. - To jest, jak to? Co? - zawołała stropiona, ale od domu zaczęto wołać, że już najwyższy czas jechać. Rozmowa się przerwała i panna Barbara wpadła jeszcze do swojego pokoiku, żeby zobaczyć, czy czego nie zostawiła. Gdy wysuwała i zatrzaskiwała z powrotem puste szufladki, raptem pojęła odpowiedź pana Niechcica. Myślał, że go nie chciała, ponieważ był rządcą i ubogim człowiekiem. A tymczasem ona dopiero w tej chwili uprzytomniła sobie tę okoliczność. A przez cały czas dotąd w swych sądach o nim nigdy, przenigdy nie brała jej pod uwagę. Na miłość boską, nie mogła go zostawić z tego rodzaju myślą, równie przykrą dla niego, jak dla niej. Wypadła na werandę potrącając, niezbyt przytomnie czekające by ją pożegnać towarzystwo, odszukała Niechcica i pociągnęła go za sobą w głąb mieszkania. - Panie - tłumaczyła pośpiesznie - panie, ja bym była nie wiem jak szczęśliwa z takim jak pan człowiekiem. Nie mam żadnego stanowiska w świecie. Nie jestem niczym lepszym... to jest... nie jestem niczym w ogóle. Nie mam żadnego tam wykształcenia. To nie o to idzie... Zatchnęła się. Co jeszcze chciała powiedzieć? Chciała - o, więcej, niż chciała, potrzebowała ze wszystkich sił objaśnić mu, jaki był stan jej serca. Że czuje się już spalona i zużyta, niezdolna do miłości, gdy on zasługiwał na dar wielkiego i pierwszego uczucia. Dar wielkiego, tak, wielkiego i pierwszego uczucia. Bogumił patrzył na nią dokładnie oczy w oczy, a widząc jej pasujące się ze sobą milczenie rzekł po prostu: - Rozumiem, pani kocha innego. Panna Barbara rzuciła się na to jak uderzona. - Nic pan nie rozumie! - krzyknęła z gniewem, który jednak wydał się Bogumiłowi jakby czymś dobrze wróżącym. - I skąd ten pomysł? Ja nikogo, jako żywo, nie kocham - przeczyła już łagodnie i tylko z lękiem, że ktoś w ogóle mógł o tej rzeczy mówić. Wezbrał w niej mściwy żal nadając inny bieg myślom i słowom. - Ja nie odmawiam, pan mnie źle pojął. Tylko teraz tak mało czasu i jestem zaskoczona. Trudno się porozumieć. Słyszy pan? Już nas wołają! Rzeczywiście z balkonu wołano: - No, młodzi państwo, dość już, dość już tajemnic! - Więc umówmy się, umówmy się tak. Jeżeli ja przyjadę tu na Boże Narodzenie, to znaczy, że wszystko dobrze, że się zgadzam. Albo nie - ja napiszę i w liście wszystko wyjaśnię. Albo nie... Lepiej niech pan przyjedzie do Warszawy, na Wszystkich Świętych. Albo niech pan napisze, a ja panu odpowiem. I niech pan się nie martwi. Wszystko będzie dobrze. Tylko trzeba trochę poczekać. Bogumił patrzył na nią uważnie i powtarzał: - Dziękuję. Dobrze. Przyjadę. Napiszę. Będę czekał. W chwilę potem panna Barbara wyrwała się z uścisków zebranego na ganku, żartującego grona, skoczyła do powozu, zapytała: - A gdzie moja walizka?! - po czym spojrzawszy na zegarek krzyknęła i już do końca drogi drżała, czy się nie spóźni. 3 Tak więc zostali mniej więcej narzeczonymi. Mniej więcej, bo panna Barbara do ostatniej chwili nie była pewna swych uczuć ni zamiarów. W jednym z listów do siostry, pani Teresy Kociełłowej, z którą jedną jedyną poruszała te sprawy, śród opisu przedstawienia Hamleta i wystawy obrazów wspominała mimochodem: "podobno tam u was mówią, jakobym była narzeczoną. Zaprzeczaj, kochana siostrzyczko, tym pogłoskom, wszakże to nic pewnego. Czuję, że kiedy przyjdzie co do czego, powiem: nie - i wszystko się rozchwieje. Ale wracam do wystawy obrazów. Zapomniałam ci jeszcze napisać, że widziałam przepiękny obraz Matejki "Portret pana". Od razu można poznać, że to mistrz wielki malował. I wiesz, jeździłam na tę wystawę windą. Co za niezwykły wynalazek!" W innym liście donosi, że otrzymuje czasem listy od Bogumiła Niechcica. "Nazywa mnie w nich - pisze - gwiazdą, która zajaśniała nad jego ciemnym życiem. Chcę mu napisać, że mam dla niego siostrzaną przyjaźń, i na tym niech poprzestanie. Jak myślisz, czy powinnam tak zrobić?" Częściej powtarzały się w tych listach wzmianki o kimś innym, kogo z kolei panna Barbara zwała gwiazdą. "Nie wiem, czemu imię pana J. T. wciąż się powtarza w mych listach - dziwiła się sama jednym razem. - Przecież go już nie kocham". A kiedy indziej donosiła, że zwiedzała z kilku przyjaciółkami gabinet zoologiczny w uniwersytecie, i dodawała: "Gdy przechodziłyśmy dziedziniec uniwersytecki, domyślasz się, o czym wtedy myślałam. Myślałam o tych, których poznałam, gdy nosili jeszcze niebieskie czapki z białymi obwódkami. Gdy nie byli takimi jak teraz sztywnymi panami w tużurkach, lecz chłopcami, pełnymi zapału, a w oczach rozumnych świeciło tyle ognia, tyle wiary, tyle miłości. Tak żywo stanęła wtedy przed moimi oczami postać tego, który jest ukrytym kwiatem mojej duszy i którego wspomnienie jak brylantowa gwiazda zawsze przyświecać będzie mojemu życiu. - Niech cię to nie przeraża jednak, nie kocham go już, lecz te obrazy przeszłości są mi zawsze tak drogie. Nimi żyję". Przy końcu innego listu znajdował się dopisek: "Na Królewskiej ulicy na wystawie w oknie zobaczyłam cudną fotografię Byrona. Muszę się dowiedzieć, ile kosztuje, bo muszę ją sobie kupić. Co za wyraz i co za oczy! A choć bez brody, wiesz, kogo mi przypomina?!..." W początkach zimy Bogumił Niechcic zaczął nieco więcej miejsca zajmować w tych zwierzeniach. "Z panem Bogumiłem - pisała w połowie grudnia - dotąd jeszcze nic nie postanowiłam, boję się, bym później nie żałowała, choć gdyby mnie kto zapytał, czy go nie kocham, musiałabym powiedzieć, że często czuję dla niego coś więcej niż życzliwość. Lecz przytłumić tę życzliwość, a nawet zapomnieć o niej przychodzi mi z wielką łatwością. Jestem widocznie wprawna. Przecież stłumiłam tysiąc razy mocniejsze uczucie". Przed samym Bożym Narodzeniem doniosła energicznie: "Czy wiesz, co postanowiłam w kwestii l'amour? Otóż widzę, że Bogumił naprawdę mnie kocha. Ostatni jego list tak dobrze maluje jego proste i szczere uczucia. A wobec miłości cóż stąd, że już niemłody. Jam także już niemłoda, choć, śmiech powiedzieć, niedawno wziął mnie tu ktoś na pensji za jedną z uczennic. A i pan Bogumił podobno myśli, że mam osiemnaście lat. Ciekawa jestem, jaką minę zrobi, kiedy go wyprowadzę z błędu. Jednak mimo smutnych doświadczeń, które już mam za sobą, nie czuję się znów tak bardzo rozczarowaną do życia. Nawet z pewną nadzieją patrzę w przyszłość. Tak więc, kości rzucone. Pojadę, tak jak obiecałam, do Borku i niech się dzieje wola nieba, co będzie, to będzie". I wkrótce po Nowym Roku zaczęły wychodzić zapowiedzi Bogumiła Niechcica i Barbary Ostrzeńskiej - w Warszawie w kościele Karmelitów na Lesznie. W Warszawie, a nie w Borku, gdyż o to prosiły koleżanki i przyjaciółki panny Barbary, których życzenie było dla niej święte. Prócz tego miała nadzieję, że do Warszawy zjedzie na jej wesele Julian, inżynier z Petersburga. Co prawda, obiecywał on już dawniej przybyć na ślub Daniela i Teresy, a jednak nie przyjechał. W ogóle od czasu osiedlenia się poza stronami rodzinnymi ani razu jeszcze nie widział się ni z matką, ni z rodzeństwem. Tym razem jednak tak się złożyło, że miał swoje zawodowe sprawy do załatwienia w Warszawie, a więc może jednak przyjedzie. Wyjazd do jakiegoś na końcu świata położonego Borku byłby go na pewno odstraszył, a panna Barbara ani się spostrzegła, jak zaczęła dzień swego ślubu uważać po trosze za okazję do zobaczenia się z bratem. Zaraz w czasie świąt w Borku, kiedy jej zaręczyny stały się oficjalne, panna Barbara poprosiła Niechcica, żeby ją zawiózł do matki. Bogumił westchnął, gdy się z tym do niego zwróciła. - Nie chciałbym - powiedział - żeby pani myślała, że się mojej rodziny wstydzę, ale boję się, że moja matka nie spodoba się pani. To już zupełnie niedołężna staruszka. A jeśli pani idzie o zadośćuczynienie zwyczajom, to ona biedna przeszła już tyle i stoi tak dalece poza życiem, że nie przywiązuje do tego wagi. A ja tym bardziej. Panna Barbara pomyślała, że jej narzeczony też nie zna się na zwyczajach, gdyż te wymagały, aby starsza pani Niechcicowa złożyła wizytę rodzinie przyszłej synowej. Wiedziała jednak, że to jest ze względu na stan jej zdrowia, a także na różne inne okoliczności, jak odległość, koszty itp., niemożliwe. Zresztą konwenanse obyczajowe nie były dla niej żadnym bożyszczem, nie chciała być małostkową i nie podjęła tej sprawy, ale nalegała stanowczo, że będąc tak blisko musi poznać swą świekrę. Słyszała zawsze, że synowe ze świekrami źle żyją, pragnęła jak najprędzej okazać, że będzie pod tym względem stanowiła wyjątek. Płonęła chęcią oczarowania swej świekry, wzbudzenia w niej miłości do siebie, dania jej poznać, że inteligentna, taktowna panna wie dobrze, co się matce należy od syna, i że nie będzie pragnęła nigdy go jej odebrać. Spośród czekających ją w małżeństwie zadań i obowiązków to wydawało jej się w tej chwili najważniejszym. Wobec tego Bogumił przyjechał po nią nazajutrz w niezwykle pięknych, lśniących sankach. Śród pobrzękiwania dzwonków zasiedli oboje na granatowych mroźnych poduszkach i wsunęli nogi w kudły przepysznej, pokrytej suknem baranicy, a sanie szarpnęły nimi po cichu, aż odchylili się w tył, i pomknęły z sykiem i świstem po srebrzystej od słońca drodze. Panna Barbara żałowała namiętnie, że pan J. T. jej nie widzi. Gdy skręcili i wiatr mieli nie w twarze, a z boku, Bogumił objaśnił, że to są najlepsze dworskie sanki, które państwo Krępscy polecili mu wziąć, gdy się dowiedzieli, że jedzie po narzeczoną. - Tak? - ucieszyła się panna Barbara. - Więc to widać przyjemni, rozumni ludzie - i stosunki z nimi muszą być dobre. - Stosunki są dobre - odparł Bogumił - póki żyją starzy Krępscy, którzy pamiętają jeszcze, że mój ojciec był takim jak i oni człowiekiem. Lecz teraz syn ma objąć pomału rządy w majątku, a z tym nie wiem, jak będzie. Panna Barbara milczała niemile zdziwiona, gdyż uważała mimo woli, że owi Krępscy dopiero teraz będą mieli dane do szanowania i należytego traktowania Bogumiła. On zaś rzekł jeszcze po namyśle: - Mieszka też z nami stary mój wuj. Obłąkany. - Słyszałam o tym - odparła panna Barbara łaskawie. Jej chwilowe rozdrażnienie minęło i zaczęła znów roić, że zdobędzie również sympatię owego wuja. Kto wie, może nawet wpłynie na rozjaśnienie mroków jego umysłu. Słyszała już o wypadkach przywrócenia władz umysłowych za pomocą troskliwej dobroci. I układała sobie w myślach, jak się z tymi obojgiem przywita, jak ich zabawi, a nawet, co będą po jej odjeździe mówić, jak o niej marzyć i śnić. - Krępa - rzekł Bogumił. Panna Barbara z biciem serca rozejrzała się wkoło, niespokojna, czy otoczenie będzie się jej podobać. Przestraszała ją myśl, że mogłaby się dostać w brzydką, niemiłą okolicę. Na szczęście widok rozległego ogrodu, bramy i widniejącego w głębi, rozpostartego zacisznie i powabnie na tle potężnych drzew dworu - usposobił ją jak najlepiej. Zarówno położenie wsi, jak rozplanowanie folwarku było zachwycająco malownicze. Lecz gdy wjechali w podwórze, roztoczyły się przed oczyma panny Barbary jakby kulisy tego pięknego widoku. Sanki zaczęły stukać i podskakiwać na zgnojonej grudzie przed oborą, śnieg był tu wszędzie zbrukany i zaśmiecony. Długie bez końca, jednostajne budynki otaczały dokoła olbrzymi, pusty i smutny dziedziniec, z którego raz po raz zrywały się stada kawek z przenikliwym i kląskającym wrzaskiem. Pani Florentyna zajmowała jeden z trzech przydzielonych jej rodzinie pokoików w nędznej oficynie, mało różniącej się od innych budynków folwarcznych. Wielkie polne kamienie ułożone były pod drzwiami wejściowymi zamiast schodków. W pokoiku pani Niechcicowej było ciasno i duszno, i czuć było mdłą woń, jakby woń sędziwej starości. Matka Bogumiła siedziała w trzcinowym, powyściełanym zwykłymi poduszkami fotelu, a nogi miała okryte kraciastą chustką. Była otyła i spojrzała na pannę Barbarę oczyma wielkimi, lecz bez wyrazu, jakby nie nastawionymi już na żaden z przedmiotów tego świata. Gdy panna Barbara pochyliła się do jej ręki, staruszka pogładziła ją drugą ręką z wysiłkiem po włosach. Panna Barbara zapuściła już w ciągu tego roku długie włosy i okręcała je warkoczami dokoła głowy. - Piękne włosy - rzekła matka Niechcica głosem tak słabym, jakby się odezwał z dziecinnej nakręconej zabawki. - Ja też miałam duże, piękne włosy. Ale teraz... - zamilkła i po upływie pewnego czasu dodała z żałością: - powyłaziły. Niewiele co więcej zostało w czasie tej wizyty omówione. Wypili jeszcze we troje herbatę z bardzo dobrymi ciasteczkami, a kiedy potem wychodzili, Bogumił zapytał w sieni dziewkę idącą dokądś z szaflikiem: - Czy przy starszym panu jest kto? - Ludwiczkę posłalim! - krzyknęła nie oglądając się i śpiesząc w swoją drogę. Bogumił objaśnił narzeczoną: - Wujowi, zwłaszcza zimą, zdaje się, że to ciągle jest jeszcze powstanie. I ucieka nam na noc do lasu, tak że musimy go pilnować. Boimy się, żeby nam biedak nie zamarzł. Panna Barbara stała ze spuszczonymi oczyma i nie prosiła, żeby ją z tym wujem zapoznać. Sanki już na nich czekały, ale Bogumił rzekł prosząco: - Ja bym chciał jeszcze pani pokazać nasze nowe mieszkanie. Za dwa tygodnie ma być ostatecznie opróżnione. Teraz tam jeszcze mieszkają, ale już się wkrótce wyniosą. Szkoda, że nie można odnawiać, bo mróz. Postaramy się tylko wymieść, wyporządkować. To blisko, z tamtej strony ogrodu. Pójdziemy? Żeby pani nie myślała, że będziemy tak nędznie mieszkać jak tu. Mamy dostać cały osobny dom. Panna Barbara najbardziej pragnęła czym prędzej wracać do Borku i do Warszawy. Nie mogła sobie siebie w tej Krępie wyobrazić. Przestała wierzyć w swój ślub. - Nie, oczywiście, to małżeństwo nie może dojść do skutku - myślała, jak gdyby nie znalazłszy w rodzinie i siedzibie Bogumiła tych możliwości, których szukała, nie widziała już żadnych innych nadziei na radość w przyszłym pożyciu. Nie śmiała jednak naglić do powrotu i choć nie upatrywała żadnego sensu w oglądaniu mieszkania, w którym nie miała zamiaru mieszkać, posłusznie brnęła przez śnieżne zaspy za Bogumiłem. Wkrótce zobaczyli ów dom i panna Barbara nabrała trochę otuchy. Był to nieduży, schludny domek stojący w ogrodzie, mający widok na łąki i na lasy. Przed domem na trawniku śród świerków bawiły się jakieś dzieci w szubkach i kapturkach. - Prawda, dzieci - pomyślała Barbara. - Będę przecież pewno miała dzieci. - I przemknęło jej przez myśl, jakie szubki, jakie kapturki będą one nosiły, gdy tak będą biegały po trawniczku śród świerków. Zatupała po śniegu, niby to z zimna, a w gruncie rzeczy z nagłej radości. - Czyje to dzieci? - spytała. - Czyje? - Dawnego administratora - wyjaśniał Niechcic. - Był tu niejaki Winczewski, co zarządzał wszystkimi folwarkami dominium, bo do mnie to należy tylko Krępa. Ale teraz, kiedy młody Krępski skończył studia rolnicze, starzy skasowali od Nowego Roku tego administratora. I my mamy po nim dostać mieszkanie. - To się dobrze złożyło - zawołała panna Barbara i wstrząsnęła się. Bogumił zląkł się, że jej zimno, i zaczął prosić, żeby przed odjazdem napiła się miodu. Inaczej może się jadąc przeziębić. Ruszyli z powrotem w podwórze, a panna Barbara zapewniała po drodze Bogumiła, że dawno jej się nigdzie tak nie podobało jak w tej Krępie. Przedtem rada była dać mu uczuć, że ją tu wszystko przygnębia. Teraz jednak drżała, aby się nie domyślił poprzedniego stanu jej duszy. Zaś jeszcze raźniej poczuła się, gdy wypiła owego miodu. Ochoczo wsiadła do sanek, a kiedy wyjechali pomiędzy lasy, zapragnęła, by ją Bogumił pocałował. Nic nie mówiła, lecz on odgadł jej chęci, a wtedy naraz życie z nim wydało jej się czymś łatwym i powabnym, gdziekolwiek by je zasnuli, w Krępie czy też nie w Krępie, śród pięknych czy też obojętnych krajobrazów. Lecz po powrocie do Warszawy uczuła, że ani ten miód, ani ta jazda sankami, ani te pocałunki nie dadzą się porównać z niczym, co tutaj miała. I znów popadła w wątpliwości i w męczarnie, co dręczą człowieka, gdy nieodparty głos namiętności nie wskazuje drogi, a umysł i wola nie są w stanie kierować się innymi nakazami nie zbudzonego jeszcze ducha. Ze strachem czekała bliskiej godziny ślubu i coraz częściej, co dzień prawie pisywała do siostry. "Gdyby szło tylko o miłość - skarżyła się - wiedziałabym, jakie mam słowo powiedzieć. Nie, - byłoby to słowo. Ale ślub, wesele, małżeństwo - z tym się łączy tyle różnych dodatkowych rzeczy, które człowieka bałamucą i nie dają mu rozpoznać swych uczuć. Przy tym zdaje mi się, że jeśli się teraz cofnę, to już nikt więcej nie będzie się chciał ze mną ożenić. A żyć samotnie z własnej woli - niekiedy mi się ta myśl podoba... Lecz gdy tylko się na to zdecyduję, wnet mi żal tego, czego się wyrzekam, i na odwrót, pragnę żyć tak jak wszyscy, wypełnić swe przeznaczenie, być żoną, matką, panią domu, wypróbować swe siły. Ambicja, ciekawość, wszystko wchodzi tu w grę, a wszystko takie silne!" Na dwa dni przed ślubem przyszła wiadomość, że ani pani Teresa, ani jej mąż nie przyjadą. Ich dziewczynki zachorowały na odrę i żadne z rodziców nie chciało od chorych dzieci odjechać. O tym, by matka Ostrzeńska sama miała przyjechać, nie było mowy. Pani Adamowa już od dawna bała się na własną rękę wyruszać poza Kaliniec, bo jej się zawsze zdawało, że w drodze umrze na serce. Nie dość na tym, inżynier Julian również doniósł, że nie może przyjechać. Stanęły mu na przeszkodzie ważne czynności przy nowo budującej się linii kolejowej. Listy od rodziny nadeszły jednocześnie i panna Barbara odczytywała je ze łzami w oczach - i z taką rozpaczą w sercu, jakby zjazd rodziny był jedynym szczęściem, którego w dniu ślubu oczekiwała. W przystępie żałości zaczęła niezwłocznie pisać do pani Teresy. "Z płaczem - były słowa jej listu - dowiaduję się, że ani ty, ani Lucjan, ani Mama nie będziecie na ślubie, i z płaczem będę pojutrze żegnać Warszawę. Czułam się tutaj taka szczęśliwa, jakby cały świat do mnie należał. Te chwile miną i nigdy już nie wrócą. Może jeszcze się wstrzymać? Myśl, że wy macie teraz zmartwienie i że ja nie mogę być z wami, czyni mi życie nieznośnym. Nie widzę dostatecznie ważnego powodu, abym teraz nie miała być z wami. Nie, upieranie się przy małżeństwie, do którego nie czuję żadnego zapału, wydaje mi się w tej chwili czczą igraszką próżności wobec uczucia do was, najsilniejszego i najprawdziwszego, bo nie związanego z żadną światową ambicją..." Zmierzch zapadł, przestała widzieć litery i musiała zaniechać pisania. Usiadła na stołeczku przy piecu i płakała grzejąc zmarznięte ręce. Znajdowała się w swym pokoiku na pensji, w głębi lokalu słychać było śmiechy i bieganinę po schodach. Na ulicy rozlegało się klaskanie kopyt po bruku, a potem poślizgiwanie się podków o kamienie, jakby ktoś konia zatrzymywał. Światło zapalonej właśnie latarni zabłysło na ścianie pokoju. Panna Barbara czuła się jak podróżny, który wyrusza w niepowrotną drogę i którego jego najukochańsi nie przyszli przed odjazdem pożegnać. A jej wczorajszy świat, uczennice, koleżanki, znajomi pogodzili się już z tym, że ich miała opuścić, nie liczyli już na nią w swych zabawach. Wtem zapukano i zjawili się Ładowie, a z nimi Bogumił Niechcic. Mieli przybyć dopiero nazajutrz w południe, lecz i oni też otrzymali wiadomość od rodziny Ostrzeńskich, a nie chcąc, aby panna Barbara czuła się osamotnioną, przyśpieszyli swój przyjazd. Narzeczona nie wiedziała, jak im dziękować i gdzie ich z radości posadzić. Zapaliła światło, chciała kazać dawać herbatę, lecz oni naglili, by się ubrała i wyszła z nimi na miasto. Pójdą do znajomej Ładom cukierni na czekoladę, a potem wybiorą się razem do teatru. Grano tego wieczora "Czartowską Ławę". Łada zakupił lożę i panna Barbara znalazła się z Bogumiłem w samym środku wystrojonego, szemrzącego świata, w śpiewnym, niewyraźnym zgiełku strojonych instrumentów, w rzęsistym blasku kandelabrów. Serce jej biło, miała uczucie, że wszyscy na nich patrzą i osądzają jej wybór. I że dla każdego w tej chwili widoczne są braki pana Niechcica, jego niedostateczne wykształcenie, jego mieszkanie w nędznej oficynie, do której wchodzi się po kamieniach i gdzie panuje zaduch. Popełniła mnóstwo niezręczności, a choć była tu na swoim gruncie, czuła się tak zażenowana, że zaraz na wstępie zrzuciła za parapet loży rękawiczki; na szczęście siedzieli na parterze i nie wzbudziło to większej sensacji - musieli jednak odwołać się do pomocy woźnego. Bogumił, na odwrót, zachowywał się z powściągliwą niewymuszoną swobodą człowieka nieobytego, lecz już z natury nigdzie nie czującego się obco. Przychodziło mu to tym łatwiej, że nie zwykł był mieć wciąż siebie na widoku i że nie miał tak pobudliwej wyobraźni, jak jego narzeczona. Ochłonąwszy nieco panna Barbara spojrzała bardziej przytomnie i zauważyła, że Bogumił ma na sobie nowe ubranie i wygląda bardzo przystojnie. Jakaś pani w krzesłach zauważyła widać to samo, gdyż odwracała się i spoglądała nie to, że na ich lożę, ale całkiem wyraźnie na Bogumiła. Panna Barbara zaczynała się na nowo czuć nieswojo, a już wręcz przeraziła się, gdy ujrzała, że Niechcic nagle wstał i ukłonił się owej damie. Nie śmiała się spytać, kto to, musiała doczekać, aż spytają Ładowie, i usłyszała, że to krewna Krępskich, którą Bogumił widział parę razy w ich domu. Uspokoiła się, lecz w czasie pierwszego antraktu doznała nowego wstrząśnienia. Gdy się przechadzali we czworo po kuluarze, młoda panienka w seledynowych muślinach mijając ich upuściła niechcący wachlarz. Bogumił podniósł go i został obdarzony takim spojrzeniem, że panna Barbara spostrzegłszy to zadrżała. Co gorsza, gdy mijano się potem raz jeszcze, spojrzenie się powtórzyło, a tym razem panna Barbara miała wrażenie, że i pan Niechcic jak gdyby się uśmiechnął. Nie śmiała nic na to powiedzieć, nie czuła się w prawie do tego, lecz wpadła w skrytą rozpacz. Po raz pierwszy uprzytomniła sobie, że nie sama ona tylko jedna musi być koniecznie przedmiotem uwielbienia Bogumiła. Mógł się on przecież z łatwością zakochać w której z owych dwu dam. Wszak dał dowód, że się potrafi zakochać od pierwszego wejrzenia, a tę z krzeseł znał już w dodatku przedtem. Obie damy były też przecież sto razy od niej piękniejsze i wspanialej ubrane, a oprócz tego, co tu skrywać, patrzyły na niego tak, jak ona nigdy na niego nie patrzyła. Im on nie zdawał się prostakiem. Snadź trzeba było być tak piękną i tak ubraną jak one, by ocenić zalety Bogumiła, a ona, widać, biedna, nie znała się na rzeczy. Niemożność pokochania Bogumiła całą pełnią uczucia wydała jej się nagle nie - godną lamentu i rozgłosu - wyższością rozczarowanego serca, ale upośledzeniem duchowym, kalectwem i poniżającą niedolą. Strach, że Bogumił domyślił się, jak wielką była pod tym względem niedołęgą, przyprawił ją nieomal o zemdlenie. Uczuła się w niebezpieczeństwie i jak przedtem pragnęła odwlec dzień ślubu, tak teraz drżała, czy przez czas dzielący ją od ołtarza serce Bogumiła nie odwróci się od niej ze wstrętem i ach, jak chciała, żeby już było po wszystkim. Jednak w czasie trwania przedstawienia przejęła się nim do tego stopnia, że zapomniała o swym nieoczekiwanym strapieniu. Gdy wychodzono z teatru, trwożne myśli przypomniały się znowu, lecz nie miały już tej siły co przedtem. Żar uczuć, płynący ze sceny, udzielił jej się i doznała pociechy. Czuła się zdolną do pokochania Bogumiła, a nawet już go lubiła, już go chciała całować i nie bała się o jego uczucia, gdy jechali do domu z teatru. Bo kto kocha - ten się nie lęka. Mówiąc jej dobranoc przed drzwiami domu, gdzie mieszkała, Bogumił powiedział nieśmiało: - Muszę kogoś trochę zasmucić. Tak mi żal, bo taka ożywiona. Ale cóż mam robić. Nie będziemy zaraz mieli tego domku w ogrodzie. Ów administrator dostał miejsce dopiero od kwietnia i na razie do tego czasu będziemy musieli zostać na starym mieszkaniu. Wuja przeniosłem do jednego wolnego pokoiku na górce, a my będziemy mieli przy mamie pokój z kuchnią. Panna Barbara aż zadrżała z uciechy na tę wiadomość. Tak bardzo pragnęła okazać czymś Bogumiłowi przemianę, której uległa. - Ależ to nic nie szkodzi - rzekła. - Tu czy tam, będziemy razem i wszystko będzie dobrze. - Wiedziałem, że tak powie - uradował się Niechcic. Wciąż jeszcze nie śmiał jej mówić "ty", a nie mógł, nie chciał już "pani". Znalazłszy się na powrót w swym pokoju panna Barbara zapaliła lampę i siedziała w milczącej zadumie przy stole nie zdejmując żakietu ani czapeczki. Na koniec wzrok jej, goniący wciąż jeszcze obrazy przeżytego wieczoru, padł na zaczęty o zmierzchu list do Teresy. Przeczytała go, podarła, a następnie zrzuciwszy okrycie napisała pośpiesznie nowy. "Spłakałam się - pisała - droga siostrzyczko, na wiadomość, że nikt z was na ślubie nie będzie, ale cóż, trudno. Jestem teraz cała przejęta myślą o tym, by sprostać obowiązkom, które na siebie biorę, może więc lepiej, że zobaczymy się potem, gdy będę bardziej spokojna. Za błogosławieństwo Mamy i za książęce dary z serca dziękuję. Zapowiadałyście, że nie będzie wyprawy, a toż to cała wyprawa! Wyobraź sobie, że Bogumił dowiedziawszy się, że będę sama, przyśpieszył przyjazd. Tylko co spędziliśmy z nim i z poczciwymi Ładami wieczór w teatrze. Dawano "Czartowską Ławę". Gra była zachwycająca, od uroczych piosenek mało mi serce nie wyskoczyło z piersi, a dekoracje przedstawiające górski krajobraz wydały mi się cudem. Wróciłam rozmarzona i jedno mnie tylko gnębi, że gdy ja tu używam, wy tam stroskani czuwacie nad łóżkami moich najukochańszych dziewczynek. O, gdy Bóg pozwoli, że będą już zdrowe, muszą kiedyś do mnie na wieś przyjechać. Od kwietnia będziemy mieli śliczne mieszkanie w osobnym domu w ogrodzie. Teraz dopiero widzę, jak wielką pomyślnością jest dla mnie to małżeństwo i miłość Bogumiła. Charakter jego podoba mi się coraz bardziej, nie masz pojęcia, jak zyskuje na porównaniu z każdym z moich znajomych, a zwłaszcza z tym, co, tak będąc obiecującym, tak się okazał zawodnym i nieciekawym. A jeśli idzie o stanowisko pana Niechcica i o to, że grozi mi zakopanie się na wsi, jak ubolewa moja dobra Michasia, to nie lękam się tego. Przyrodę zawsze kochałam równie silnie jak książki i dobre towarzystwo. Nie przeraża mnie to, że będę żyła śród lasów i śród łąk. A stanowisko pana Niechcica jest dla mnie aż nadto dobre, dziwię się nawet, że będąc przystojnym, a wcale jeszcze niestarym człowiekiem, nie obejrzał się za bogatszą. Wszakże ja nic nie posiadam prócz paru sukienek i koszul, których liczba co prawda znacznie się z waszej łaski zwiększyła, ale to też i wszystko. Moje lekcje nie są żadnym stanowiskiem. Lubiłam je, gdyż lubiłam przebywanie z miłymi dziewczętami, ale nie miałam nigdy zamiłowania do bakalarstwa, nie przynosiło mi też ono tyle, bym się mogła obejść bez waszej, najdrożsi, pomocy. Traktowałam tę pracę zawsze jak coś tymczasowego. Jak wiesz, marzyłam o czymś innym - wszak słyszałaś o kobietach, co pojechały na wyższe studia do Krakowa, do Petersburga lub za granicę. Lecz gdybym nawet miała i środki, czy odważyłabym się na to? Pewno nie - zresztą za późno już o tym mówić i myśleć. Wszystko tamto przepadło. Tak więc dziękuję Bogu za to, co jest, i jestem najlepszej myśli. Ściskam was, Mamie rączki i nóżki całuję, wasza - po raz ostatni wyłącznie tylko wasza - Bar. Ostrz." W dzień ślubu Barbary i Bogumiła wypadła zła pogoda - mróz, wicher i zadymka. Nim zdążono powsiadać do karet, furmani, konie i dachy pojazdów zasypane zostały śniegiem. Był już zmierzch. Jechano powolutku śród różowego światła latarń i jakby przedzierając się przez drgające zwoje gęstego muślinu. W kościele wszyscy musieli stać cały czas okutani w rotundy i szuby - gdyż panowało w nim lodowate zimno, a za każdym otwarciem drzwi smugi śniegu zaczynały wiać po posadzce. Z rodziny panny Barbary obecna była tylko pani Ładzina z mężem, ze strony Bogumiła występował jego dalszy krewny tego samego nazwiska, Hipolit Niechcic, posiadający niedaleko Borku własny folwark. Oprócz tego były koleżanki, przyjaciółki i znajomi panny Barbary. Panna młoda nie miała żadnej specjalnej ślubnej sukni, ubrana była w nowy, ale już od jakiegoś czasu noszony granatowy watowany kostium z szarym barankiem i takąż barankową z granatowym czapeczkę. Była zamyślona i miała nie widywany u niej dotąd, nieco wyniosły i srogi wyraz oczu. Gdy na chórze zaczęto grać i śpiewać, dwie łzy spłynęły po jej twarzy, która jednakże poza tym ani drgnęła. Wszyscy inni wciąż ze sobą szeptali tak, że w kościele prócz odgłosów niepogody słychać było świszczący szelest. Panowie odzywali się nawet basowym półgłosem. Na krótko przed oczekiwanym ukazaniem się księdza drzwi kościelne jeszcze raz się otwarły, a potem z grzmiącym hukiem zamknęły. Nikt nie zwrócił na to uwagi, gdyż do kościoła wciąż jeszcze wchodzili ci i owi spośród ulicznej gawiedzi. Nagle jednak odwołano pana młodego. Tuż za nim odeszli w głąb kościoła Hipolit Niechcic i Łada. Teraz dopiero panna Barbara zaczęła drżeć i mienić się na twarzy. - Co się stało? - myślała i nie śmiała zapytać, lecz serce w niej upadło. Może Bogumił rozmyślił się i nie chce z nią brać ślubu, może to owa pani z krzeseł lub ta z wachlarzem zjawiły się, by przerwać uroczystość. Tak czy inaczej, miała niejasne poczucie, jakoby zasłużyła na tego rodzaju niełaskę losu, i truchlała, czekając najgorszego. Bogumił tymczasem powrócił do orszaku, a ujrzawszy wpatrzoną w siebie, zmienioną twarz narzeczonej, podszedł do niej i pocałował ją w rękę. - Co się stało? - szepnęła - proszę pana. - Nic, kochanie - odparł - wszystko dobrze. - Lecz był blady jak płótno i pomimo wysiłku nie zdołał się uśmiechnąć - tak że panna Barbara nie odzyskała spokoju i myliła się przy powtarzaniu słów obrzędu. Ręka jej drżała tak, że ksiądz z trudem tylko zdołał jej włożyć obrączkę. Gdy po załatwieniu wszystkich formalności znaleźli się we dwoje w karecie, Bogumił powiedział prędko: - Moje dziecko, nie przejmuj się tym bardzo. Moja matka umarła. Nagle. Dostałem depeszę ze dworu. Tak więc ślubna podróż pani Barbary była to podróż na pogrzeb. Mieli tylko tyle czasu, by zabrać rzeczy i wyruszyć na kolej. Pociąg, na który według otrzymanego zawiadomienia miały być wysłane konie z Krępy, odchodził o siódmej z minutami. Ładowie i Hipolit Niechcic mieli zostać do rana, by pozałatwiać rzeczy, którymi państwo młodzi nie zdążyli się zająć. Do dworca Kowelskiego nie było bardzo daleko. Bogumił znalazł sanki zaprzężone w bystrego konia i przybyli na czas. Budynek stacyjny stał w polu i był tak zasypany, że wśród sinobiałej mgławicy widać było tylko ciemną smugę niskiej ściany z niewyraźnie oświetlonymi oknami. Dokoła była pustka i huczał wiatr. Pociąg stał już, świecił i dyszał, jego czarne kształty rozpływały się w sypkiej ostrej zawiei. Weszli do poczekalni. Bogumił kupował bilety, a pani Barbara szczękała z zimna zębami i powtarzała: - Jezus Maria, prędzej, prędzej, bo nie zdążymy. - To znów milkła, zamykała oczy, żeby nie patrzeć, jak Bogumił powoli odbiera resztę. W powietrzu coś niejasno dźwięczało, zapewne druty czy sygnały, czy słupy telegraficzne. Wreszcie znaleźli się w przedziale, w którym drzemał już jegomość w lśniących kaloszach. Jechali pięć godzin i przez cały ten czas nie śmieli ze sobą mówić ni postępować swobodnie jak ludzie zaślubieni. Zmarła była pomiędzy nimi, pani Barbara czuła, że Bogumił wciąż o niej myśli, i nie mogła mu tego mieć za złe, przeciwnie, musiała mu to chwalić. On zaś w istocie zapadał co chwila w zadumę, śród której wszystko obecne znikało mu sprzed oczu. Często jednak zrywał się i prosił żonę, to by się na nim oparła, to by się położyła. - Czy ci nie zimno, kochanie, czyś nie głodna - pytał, a ona odpowiadała: - Nie, dziękuję panu - gdyż nie mogła tak ni stąd ni zowąd zacząć mówić mu "ty". Niekiedy oboje zaczynali drzemać, a pani Barbara majaczyła, że matka Bogumiła nie umarła, popadła tylko w omdlenie. Gdy przyjadą, będzie już przytomna, lecz ciężko chora, a wtedy ona roztoczy nad nią opiekę, będzie ją na rękach przenosić z łóżka na fotel, aż staruszeczka wyzdrowieje - cóż to będzie za radość. O, jakże pragnęła zastać ją przy życiu i zatrzeć pamięć wizyty, w czasie której tak jej się wszystko u świekry nie podobało. O dwunastej w nocy siedli do sanek i jechali nimi do czwartej nad ranem. Na szczęście wiatr ustał najzupełniej, wypogodziło się, świecił księżyc, noc była przeczysta i lazurowa. Teraz jednak jeszcze trudniej było im porozumiewać się ze sobą, gdyż byli odziani w sterczące kołnierzami wysoko ponad głową olbrzymie, ciężkie futra, przez które mówili do siebie niby przez ścianę. Pani Barbara, wyglądając jednym okiem ze swych niedźwiedzi, zachwycała się tylko po cichu przywalonymi śniegiem sosnami i świerkami, co świeciły w księżycu olśniewającym blaskiem. Na koniec wjechali w znajome już podwórze i stanęli cicho przed niziutkim swym domem. Zrazu nie było nikogo widać, psy tylko poszczekiwały, lecz niebawem otoczyli ich ludzie. Było ich kilkoro. W milczeniu zaczęli świecić latarnią, bo księżyc zaszedł i robiło się ciemno. Okno pokoju starszej pani Niechcicowej było otwarte i widać było przez nie zapalone świece. Zmarła leżała jeszcze widać na łóżku. Pani Barbara wydobyła się z sanek, a Bogumił pomógł jej zesunąć z ramion niedźwiedzie, w których nie mogła się ruszyć. - Ostrożnie - powiedział wiodąc ją ku wejściu przez kamienie, które służyły za schodki. 4 Mieszkanie po dawnym administratorze Winczewskim nie zostało Niechcicom na pierwszego kwietnia oddane. Ów administrator otrzymał miejsce samotnego i musiał jeszcze tymczasem rodzinę zostawić w Krępie. Jego żona była źle usposobiona do Niechciców, gdyż mając im odstąpić piękny dworek w ogrodzie uważała ich po trosze za przyczynę utraty miejsca. Kiedy pani Barbara dowiedziała się o tego rodzaju mniemaniach od swej służącej, Bylisi, popadła w przygnębienie, które dopiero Bogumił musiał rozpraszać. - Jakże możesz martwić się takimi rzeczami - mówił i tulił ją do siebie. - Przecież wiesz, że to nie ma z nami żadnego związku. Wszak stary Krępski nie mnie ma oddać zarząd dominium, tylko synowi. Ludzie ze wsi muszą czymś zapełniać wolne chwile, a Winczewska ma ich teraz więcej niż drudzy. Wciąż czeka na przeprowadzkę i koło gospodarstwa nie tak już chodzi jak dawniej. Więc sobie wymyśla takie rozmaite historie. I Bogumił sam rzeczywiście nic sobie z tego nie robił. Gdy spotykał dzieci z dworku, zaczepiał je, brał je ze sobą na konia lub na linijkę, a one jawnie okazywały, że za nim przepadają. Również i z panią Winczewską, gdy mijali jej ogród i ujrzeli ją z dala, wszczynał zawsze wesołą rozmowę, a jej skwaszona twarz stawała się przy tym na chwilę nieco weselsza. Jeśli pani Barbara była wtedy obecna, to stała cały czas jak na żarzących się węglach. Nie rozumiała, jak Bogumił może postępować w taki sposób z ludźmi, którzy źle o nich myślą. Sama starała się jak mogła unikać spotkania z chudą, zawsze cierpko skrzywioną postacią z dworku, a i dworek omijała z daleka, aby nie myślano tam czasem, że chodzi patrzeć, czy się jego mieszkańcy nie wynoszą. Natomiast w samotności często projektowała sobie, że pewnego dnia zdobędzie się na to, żeby pójść do byłej administratorowej i żeby tak jej powiedzieć: - Ani mi się śniło, droga, szanowna pani, ani mi się śniło pragnąć innego mieszkania niż to, co mam. Żyjcie sobie, państwo, gdzie jesteście, jak długo chcecie, zrzekam się tego dworku raz na zawsze. - Wezmę - rzekła raz do Bogumiła - pójdę i tak jej powiem. - Nie czyńże tego czasem - przestrzegał ją Bogumił - bo się z ciebie naśmieją albo tym bardziej cię obmówią, że się chcesz tutaj rządzić jak szara gęś, że masz protekcję, rozporządzasz mieszkaniami. I raz jeszcze zabraniał, lecz wyraz twarzy miał zadowolony, jakby mu się podobało, że pani Barbara nie w inny sposób, a w taki wzięła te sprawy do serca. Ona zaś zaniechała pomału zamiaru pójścia do pani Winczewskiej, ale wszystko, co jej chciała powiedzieć, mówiła swej służącej, Bylisi. Mówiła, a potem żałowała, że jeśli to jej gadanie się rozniesie, to ich mogą naprawdę zostawić, gdzie byli, i że nawet, gdy się dworek opróżni, osadzą w nim kogo innego. I zdawało jej się, że Bogumił już nazbyt pogodnie znosi niepomyślność losu, która kazała im pozostać w starej siedzibie. Mogło mu przecie choć czasem przyjść do głowy, że miejsce to nie jest znów takie czarowne, tymczasem on pomartwił się jedynie na wstępie, a potem był już taki z wszystkiego rad, jakby o sprawie mieszkania wręcz zapomniał. Jednakże, gdy napomknęła z goryczą raz i drugi o szkaradnej dziurze, w której wypadło im żyć, ujrzała nad swoje spodziewanie, że zrobiło to na nim bardzo silne wrażenie. Cały dzień był przygnębiony i zdawał się przed nią wstydzić. I pani Barbara, jakby jej szło nie o praktyczne wyniki, ale o wybadanie jego stosunku do tej sprawy, wnet przyznawała, że pogardzane mieszkanie ma swoje zalety. Zaś w gruncie rzeczy miało ono dużo złych stron. Schodki z dzikiego kamienia stanowiły z nich bodaj najmniejszą. Było ciemne, wilgotne i niskie, a myszy niepodobna w nim było wytępić. Było i ciasne, lecz tę szczupłość wymieniała pani Barbara Bogumiłowi właśnie jako zaletę. Cóż by teraz zrobili z obszernym pomieszczeniem we dworku po Winczewskich? Nie mieliby do tych pokojów co wstawić, przecież cudem zdołali zapełnić te "ciupki" w oficynie. Gorzej było natomiast, że w owych "ciupkach" pani Barbara nie czuła się dostatecznie u siebie. Zaraz przez sień, naprzeciwko ich drzwi, mieszkał ogrodowy, za nim, w izbie z osobnym wyjściem na podwórze, żyła stara, wysłużona komornica Ludwiczka, a jeszcze dalej, na samym końcu domu, znajdowało się coś pośredniego między kurnikiem a stancją, miejsce, w którym tuczono gęsi. Zaś w przeciwległym szczycie domu, za ich mieszkaniem, była wędzarnia. Pakowny to był więc i dosyć ludny budynek, lecz pani Barbara często w chwilach złego usposobienia mówiła, że czuje się, jakby zamieszkała w czworakach. Co prawda owe zbyt bliskie i niepożądane sąsiedztwa wyszły jej pod różnymi względami na dobre. Ogrodowy okazał się jednocześnie stolarzem, a mając w zimie nieco czasu porobił dla państwa Niechciców brakujące stoły i stołki. A Ludwiczka nauczyła panią Barbarę we właściwym czasie nasadzać kury, kaczki, perlice, sprawdzać jajka i chodzić koło kurcząt. Co do gotowania, pieczenia chleba i przyrządzania zapasów, to dużo wiedziała Bylisia od zmarłej starszej pani, ale i w tych rzeczach ostatnie zdanie należało nierzadko do Ludwiczki. Ogrodowy i Ludwiczka stali się tedy dla pani Barbary prawdziwą opatrznością, gdyż znajdowali się pod ręką, można było czerpać z ich pomocy i doświadczenia prawie niechcący, śród sąsiedzkich spotkań w sieni i w progu. To była pomyślna okoliczność, bo udawać się specjalnie gdzie dalej po radę pani Barbara nigdy by się nie odważyła - bała się i wstydziła krępskich ludzi. A sama na początku rzeczywiście do niczego nie umiała się wziąć. Sposobności, by się tego lub owego z domowych zajęć nauczyć, miała za panieńskich czasów dosyć i u radcy Joachima, i u matki, zwłaszcza póki żyła stara, wszystko umiejąca piastunka ich, Bursztynka. Lecz ówczesna panienka Barbara uważała roboty gospodarskie za coś tak łatwego, że szkoda było na nie pięknego czasu młodości. Tymczasem przekonała się, że potrzebowały one znacznej umiejętności, a także zamiłowania. Tego ostatniego nie mogła w sobie wzbudzić, gdyż ze wszystkich zajęć pani domu, które ją nęciły w małżeństwie, mogła się na razie oddać prawie wyłącznie tylko temu, czego najbardziej nie lubiła, to jest kuchni. Zachęcona przez wskazówki Ludwiczki, miałaby ochotę chować dużo drobiu i świń, lecz przy tym mieszkaniu wiele chować nie było można, gdyż nie było gdzie trzymać. Na całą żywiznę Niechcicowie dostali tu tylko szczupłą zagrodę w ogólnych zabudowaniach dworskich. Pani Barbara nie lubiła tam chodzić, by nie brnąć przez gnojówkę i nie spotykać służby dworskiej, której widok przypominał, że i oni też służą. Zresztą, te parę kur, kaczek i perliczek, jako też świnie i krowę, które do gospodarstwa należały, Bylisia była już przyuczona sama oprzątać, pani Barbarze zdawało się nawet, że nie jest ona zadowolona z wdawania się w te rzeczy. A że pani Barbara wciąż patrzyła na nią mimo woli jak na służącą nie swoją, a zmarłej starszej pani, więc usuwała się na bok i doglądała tylko paru kur, co siedziały na jajkach u niej w kuchni. Nadchodziła wiosna. Pani Barbara tyle się naroiła przed ślubem, co będzie siać i sadzić u siebie na wsi w ogródku, lecz przy podwórzowej oficynie nie było i ogródka, można było tylko patrzeć, jak się przyjmują w doniczkach flance pelargonij, które jej podarował sąsiad ogrodowy. Tym bardziej nie można było marzyć o tym, co się przedstawiało pani Barbarze jako jedna z największych przyjemności małżeńskiego pożycia - o zaproszeniu na lato rodziny i koleżanek. Mieszkanie było zbyt ciasne i zbyt nędzne. Tak więc pozostawała tylko kuchnia. Bogumił nie był pod tym względem człowiekiem wielkich wymagań. Nie był żarłokiem, nie lubił dań wymyślnych, ale pani Barbara dobrze widziała, że jeżeli co z drobiazgów, służących do opędzania codziennych potrzeb, może mu zrobić przyjemność, to gdy na stół podano coś, co lubił, albo gdy się w kuchni jakie danie wyjątkowo udało. Może przywiązywał wagę do jedzenia, jak kto inny przywiązuje ją do stroju, do wyglądu mieszkania lub do zwyczajów życia towarzyskiego. I chociaż byli ubodzy i musieli jeść skromnie, lubił, żeby było podane czysto, smacznie, bez żałowania przyprawy, i lubił mieć poczucie, że w domu nigdy nie brak czegoś do przekąszenia w szafie albo w spiżarce. Pani Barbara przeciwnie, jak żyje, nie dbała o jedzenie i nie miała w tej dziedzinie prawie żadnych szczególnych upodobań. Konieczność jedzenia uważała za pewnego rodzaju upośledzenie człowieka i prawdę mówiąc, jeżeli na co kiedy żałowała pieniędzy, to na jedzenie. Już prędzej rozumiała przyjemność picia, lubiła dobre wino. Starała się jednak, jak mogła, sprostać swym kulinarnym obowiązkom i nabrała w pieczeniu, smażeniu i gotowaniu pewnej zażartości, a nawet ambicji. Gdy coś przy obiedzie albo kolacji szwankowało, ona była tą, co się gniewała. Bogumił bardzo lubił ćwikłę ze sztuką mięsa, a także śledzie marynowane z cienko do nich krajanym kwaszonym ogórkiem. - Fe, fe - myślała pani Barbara o tych potrawach, lecz przyrządzała je, a choć były takie prostackie, nadanie im odpowiedniego smaku, zapachu i kruchości wymagało całej kopalni wiedzy: Często się też to jedno, to drugie nie udawało. Bogumił jednak nie dawał niczym wtedy poznać, że się czuje nieswojo, spożywał nie wzdragając się i mówił o czym innym, jakby w obyczajach jego leżało ujawniać tylko wesołe i dodatnie uczucia. Lecz pani Barbara przyciskała go do muru, powtarzając ze łzami w oczach: - Ty chyba jesz mnie na złość. Przecież widzisz, że mięso twarde, że ogórki za słone, że chrzan zanadto sparzony. Dlaczego robisz mi na złość? Błagam cię, nie jedz. - I bardzo była w takich wypadkach rozżalona. Podwórzowe mieszkanie miało tę jeszcze właściwość, że przesiąkało podwórzowymi woniami. Póki trwała zima, nie dawało się to we znaki, ale wiosną i latem pani Barbara bardzo cierpiała z powodu bliskości chlewów, obory i stajni, zwłaszcza gdy jej się przypomniało, że świeże wiejskie powietrze było jedną z tych rzeczy, na które się jadąc tutaj cieszyła. Już prędzej i łatwiej przywykła do nowego dla niej rodzaju ciszy i hałasów, jakie panowały w podwórzu. Z początku noce w dawnym pokoiku na Lesznie wydawały jej się znacznie spokojniejsze niż noce w Krępie. Tam - daleki, przytłumiony gwar miasta lub czyjaś zapóźniona, niewyraźna muzyka za murami napawały całe jestestwo kojącym poczuciem bliskości ludzi, a nie mąciły spokoju i usypiały raczej, niż rozbudzały. Tu po skończeniu robót dziennych zapadała nagle tak wielka cisza, jakby ludność wymarła, a świat cały zaginął bez śladu w nieprzebytych ciemnościach. Ledwo jednak położono się spać, stróż nocny zaczynał chodzić i gwizdać przeraźliwie na wibrującej metalowej świstawce z kamyczkiem w środku. Nadto jeżeli był deszcz i na podwórzu stały kałuże, to miał on zwyczaj przechodzić pod samymi oknami Niechciców, gdzie było pasmo bruku. To powodowało takie dudnienie w ścianach, że pani Barbara jeszcze przed zagwizdnięciem budziła się z najmocniejszego snu. O wpół do czwartej dzwoniono już do doju, a dzwonek znajdował się na jednym z drzew, stojących w pobliżu ich domu; o czwartej szły znów koło ich okien dójki rozmawiając i szczękając bańkami. Zaraz potem włódarz łomotał w okiennicę i Bogumił zaczynał się ubierać. Zimą zapalał świeczkę i zasłaniał ją rozwartą książką od oczu pani Barbary, a później, kiedy nastały wczesne ranki, uchylał okiennicy tylko tyle, by poznajdować swe rzeczy. Starał się zachowywać jak mógł najciszej, najostrożniej, ale jak zwykle, gdy świadomy wysiłek woli jest zanadto ku czemuś napięty, nagle potrącał krzesło lub upuszczał coś z piorunującym hałasem. Przerażony zastygał wtedy na chwilę, a pani Barbara mówiła: - Nic nie szkodzi, ja nie śpię, nie śpię... Gdy Bogumił wyszedł, wszystkie odgłosy milkły na parę minut, a potem nagle cały dom razem z rodziną ogrodowego, ze starą Ludwiczką, psami, tuczącymi się gęśmi i własną pani Barbary służącą Bylisią zaczynał się odzywać, wstawać, krzątać, stąpać, a i w podwórzu brzmiał już rwetes i zgiełk. Na wsi nikt nie miarkuje ni głosu swego, ni hałasu, jaki sprawiają przedmioty. Drzwiami wali się tak, że tynk oblata ze ścian, okiennice zamyka się, jakby się je chciało połamać w drzazgi, mówi się, jakby wszyscy byli głusi. Lecz poza nocą, w ciągu której jeszcze i psy nie ustawały szczekać, i poza chwilami wyruszania do pracy lub powrotu z pól, na podwórzu przez większą część dnia panowała cisza. Jednak nie była to powabna cisza wiejska, pełna szumu drzew i szczebiotu ptasząt, jaką pani Barbara znała z przechadzek z przyjaciółmi. Była to wielka, prawie przygnębiająca cisza opuszczonego miejsca. Wszystko, co żyje, znajdowało się w polach lub na pastwiskach, albo wewnątrz budynków gospodarskich; podwórze wyglądało wtedy - latem jak płowa pustynia, zimą jak całun śmiertelny. Jeżeli nawet kto się ruszał pomiędzy budynkami, chodził koło drobiu czy świń albo rznął sieczkę - to kołatanie maszyny, odgłos kroków i wabiących stworzenie nawoływań zwiększały tylko osowiałe milczenie i pustkę. W pierwszych tygodniach pani Barbara myślała, że jej głowa pęknie od chwil gwałtu, a serce zamrze z żałości od godzin ciszy, ale niebawem przyzwyczaiła się do jednego i do drugiego. Nauczyła się nawet mówić gromko, co jej przyszło tym łatwiej, że głos miała z natury donośny. Zaś olbrzymie puste godziny wypełniała, czym mogła. Książki i gazety, które przysyłała czasami pani Teresa Kociełłowa, nie wystarczały, by zająć cały wolny czas; sprzątanie, polewanie kwiatów na oknach i przyrządzanie posiłków szło też prędko, gdyż Bylisia żwawo się ze wszystkim zwijała. Resztę wolnego czasu spędzała pani Barbara najczęściej z wujem Bogumiła, Klemensem Klickim. Był to szczupły i drobny człowiek o mętnym spojrzeniu bladych oczu, o siwych, bujnych włosach i rozwichrzonej, srebrzystej brodzie. Chodził latem w zrudziałej czamarze, a zimą w kożuchu, z którego nawet w domu niechętnie się rozdziewał, a i jedno, i drugie przepasywał zawsze mocno ściągniętym rzemiennym pasem. Nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu, lecz życie przedwcześnie uczyniło go starcem. W czasie powstania dostał był cios kozacką piką w głowę, tak że mu pękła czaszka. A kiedy leczył się potem daleko od stron rodzinnych, żona jego uciekła z domu z rosyjskim oficerem dragonów. Te wypadki były, jak mówiono, przyczyną, że dostał obłędu. Jednak obłąkanie jego było spokojne i łagodne i polegało głównie na pomieszaniu ludzi, czasów i zdarzeń. Panią Barbarę na przykład bardzo lubił, ale kim ona jest - tego nie mógł rozpoznać. Zwykle brał ją za gościa, za przebywającą u nich czasowo kuzynkę i odnosił się do niej zawsze z wyszukaną uprzejmością. Zmarłą matkę Bogumiła uważał za swoją matkę i przeważnie miał ją też za wciąż jeszcze żyjącą. Często niecierpliwił się i pytał: "Gdzie mama poszła, dlaczego tak długo nie przychodzi?" Czasami zbywano go tym lub owym, kiedy indziej tłumaczono mu, że mama nie żyje. Wtedy płakał i mówił, że teraz jest już zupełnym na tej ziemi sierotą. Co do Bogumiła, to zdawał sobie sprawę, że to jest Bogumił Niechcic, jego siostrzeniec, ale uważał go za małego chłopca i często obiecywał mu dać w skórę. To znów przychodził czas, kiedy poznawał ludzi, ale za to był przekonany, że powstanie trwa ciągle i że jest na drodze do zwycięstwa. Naówczas co dzień prawie wyobrażał sobie, że tylko na krótko wpadł z obozu do Krępy, żeby się zobaczyć z rodziną, i że wnet musi wracać. Niekiedy przez parę dni z kolei co wieczór wybierał się do lasu. Latem, gdy go mniej pilnowano, zwłaszcza dawniej przed przybyciem pani Barbary, Bogumił nieraz, wyszedłszy rano w pole, znajdował go śpiącego pod stogiem albo na skraju lasu. Zimą uciekano się do najrozmaitszych sposobów, by go w domu zatrzymać. Najbardziej skutecznym było dać mu znać po cichu, że Moskale są we wsi i że ma się nie ruszać ze swojego pokoju. Wtedy uspokajał się, ale, niestety, na wszelki wypadek, żeby go nie znaleźli, chował się do szafy albo pod łóżko i bardzo trudno było go stamtąd wyciągnąć. Lepiej było, kiedy się pani Barbarze udawało wmówić w wuja Klima, że przecież w ostatniej bitwie partia została rozproszona i że dopiero taki a taki ma przybyć i dać znać, gdzie się oddział na nowo zbierze. Wtedy przez kilka tygodni był spokój. Klemens Klicki czekał cierpliwie pory paląc fajkę albo śpiewając półgłosem starą panieńską piosenkę: Gdy tańcuję zwinna, żywa, z wiatrem kosa moja pływa. Za mną chłopców rój... za mną chłopców rój. W tańcu dłoń mi lekko ściśnie, czułym okiem na mnie błyśnie narzeczony mój... narzeczony mój. Często też, jeżeli pani Barbara była przy nim, opowiadał jej o stoczonych potyczkach i swych przygodach w obozie. Bieg jego myśli był w tej materii tak prawidłowy, a opowiadania tak malownicze, że pani Barbara słuchała go z zajęciem, a nieraz nawet z patriotycznym uniesieniem. Wuj Klemens często też wspominał o swoich dowódcach, którzy nosili cudzoziemskie nazwiska: Szmeyc i Navoni. Na Szmeyca wymyślał, a Navoniego chwalił. Jeżeli Bogumił znalazł się w pokoju w czasie tych opowiadań, wujowi zaczynało się nagle zdawać, że jest w obozie, i krzyczał na Bogumiła: - Wynoś mi się zaraz do matki pod pierzynę, bo cię zbiję na kwaśne jabłko. Ja dzieci na rzeź prowadzić nie myślę! By wytłumaczyć pani Barbarze przyczynę tego gniewu, Bogumił opowiedział jej potem, że po rozbiciu oddziału, w którym był razem z ojcem, i kiedy ojca następnie w domu aresztowano, on udał się z powrotem do partii i bił się wtedy razem z wujem Klemensem. - Ale dziwna rzecz - dodał ze śmiechem - wtedy wuj mnie tak nie wypędzał. Chociaż miałem dopiero piętnaście-szesnaście lat. Byłem co prawda tęgi, mocny i potrafiłem, jak się okazało, dużo wytrzymać. Teraz mu się widać zdaje, że byłem młodszy. Raz w lecie nie dało się namówić wuja Klemensa, by na noc został w domu. Dostał napadu ostrego szaleństwa, rozbił okno, pokaleczył się i musiano go związać. Na pani Barbarze zrobiło to straszne wrażenie, płakała tak, że Bogumił się przeląkł i prosił, by nie zwracała na obłąkanego biedaka tyle uwagi i nie poświęcała mu tyle czasu. - Moje dziecko - nalegał serdecznie - moje kochane dziecko. Nie na to przecież wyszłaś za mąż, żeby pielęgnować szaleńca. Trudno, trzeba go zostawić więcej na Boskiej opiece. Nasza mu i tak już wiele nie może pomóc. Po tych słowach pani Barbara zaraz poczuła się rzeczywiście skrzywdzona przez los i odrzekła z godnością: - Cóż robić, muszę wypełniać obowiązki, na jakie zostałam skaza... które tutaj zastałam - poprawiła się. Od tego czasu pani Barbara to postanawiała sobie, że skoro ma być ofiarą, będzie nią w całej pełni i wszystkie swe siły, całe życie poświęci wujowi Klemensowi, to buntowała się, że w istocie nie na to wyszła za mąż, by pielęgnować obcego sobie bądź co bądź, nieprzytomnego człowieka. Gdy jednak wpadła z tego powodu w cichą rozpacz, nagle sprawa zaczynała jej się przedstawiać inaczej. Przypomniała sobie, że wuj Klemens jest powstańcem, człowiekiem, który walczył za wolność - i opiekowanie się nim było nie ofiarą ani stratą ostatnich lat młodości, ale zaszczytem, honorem, który ją wywyższał ponad inne zamożniejsze i weselej żyjące kobiety. Zaczynała się wtedy czuć szczęśliwą i siedząc w pokoju wuja z jakimś szyciem, śpiewała razem z nim: "Gdy tańcuję zwinna, żywa"... Miała przy tym uczucie, że jest słuchana i oglądana przez tysiące nieznanych ludzi, którzy lubują się tym widokiem i pochwalają jej słuszne postępowanie. Tak jednak czy inaczej myślała, od jednego nie mogła się teraz, po zaszłym z wujem Klemensem wypadku, uwolnić, to od strachu, od niepokoju o niego. Bogumił nie poznawał jej pod tym względem. Dawniej, o ile była przy wuju, to była, ale gdy zeszedł jej z oczu, to się spokojnie zajmowała czym innym; teraz nie mogła sobie dać rady, jeżeli nie wiedziała przez chwilę, gdzie on jest, co robi, jak się miewa. Odbiegała do niego od stołu, gdyż wuj Klemens na własne życzenie, jako ukrywający się, jadał u siebie; w nocy usłyszawszy kroki zrywała się w przekonaniu, że to nie stróż, lecz wuj Klemens wybiegł na dwór i chodzi pod oknami - a w ciągu dnia bez ustanku, jeśli sama tam być nie mogła, posyłała do jego pokoju Bylisię nakazując: - Idź no, zajrzyj, czy starszemu panu co się nie stało! Bogumił dziwił się z początku tej wzmożonej wrażliwości uczuć w stosunku do wuja Klemensa, ale niebawem zauważył, że pani Barbara i o niego teraz czasem zaczynała się bać. Gdy wracał do domu nieco później, niż należało, witała go słowami: - Jezus Maria, myślałam, że coś się stało. - I czego też dotąd nie bywało, niepokoiła się nawet o matkę i o siostrę, i gdy jakiś czas nie pisały, drżała o ich życie i zdrowie. Jakby napad szaleństwa, któremu uległ wuj Klemens, wzniecił w niej czy też pobudził do życia wrodzony może brak zaufania do otaczającej ją rzeczywistości, podał w wątpliwość bezpieczeństwo przebywania na świecie. Strach o wuja Klemensa zmuszał ją na przekór prośbom Bogumiła i własnym nieraz postanowieniom do jeszcze częstszego niż dawniej przebywania z chorym, chociaż obcowanie z nim przynosiło coraz to nowe udręki. Bo pani Barbarze zdawało się teraz ciągle, że zaczyna być w ciąży i nawet kiedy była jak najczulej usposobiona do starego powstańca, to bała się, że on ją nagle jakim wybrykiem przestraszy albo że widok tej poszwankowanej na umyśle ludzkiej istoty wpłynie w jakiś sposób ujemnie na przyszłe dziecko. Czasem wyśmiewała po cichu samą siebie za te myśli, tłumacząc sobie, że przecież w cechy duchowe niepodobna się zapatrzyć - ale gdy się już nieco uspokoiła, przychodziło jej na myśl coś gorszego, że nie z zapatrzenia, a z dziedziczności jej dzieci mogą być głupie. Małoż to się nasłuchała od studiujących przyrodę braci albo w rozmowach towarzyskich z ich kolegami o teorii dziedziczności? A jak się okazuje, rodzina jej będzie z obu stron obciążona skłonnością do chorób umysłowych. Wszak śród Ostrzeńskich był też wariat, niejaki Jacuś. Pani Barbara pamiętała go dobrze, bo żył na łaskawym chlebie u radcy Joachima. Siedział zawsze na szarym końcu wielkiego gościnnego stołu w Piekarach i bał się, że go legumina nie dojdzie. Tak że już przy zupie zaczynał lamentować powtarzając: "A dla Jacusia leguminy nie ma". Oni, młodzi, robili sobie wtedy z tego lamentu żarty i tym niefortunnym zdaniem posługiwali się w swych rozmowach jak dowcipną, wieloznaczną cytatą, lecz teraz miało ono tylko jedno znaczenie i brzmiało w jej wnętrzu jak zła wróżba, że jej dzieci - mogą być idiotami. Jednak była jeszcze nadto młoda, aby miała dać się znękać tego rodzaju strachami. Znajdowała na nie ratunek, i to nie w rzeczach, które by pozostawały w jakimś z nimi związku, ale w całkiem pobocznych, które jednak zawierały w sobie nieoczekiwaną pociechę. I tak na przykład, gdy bardzo bała się pozostawać sam na sam z obłąkanym, a odejść nie mogła, bo znów bała się go też zostawić samego, przyszło jej raz do głowy, żeby z nim pójść posiedzieć do ogrodowej. Ogrodowy-stolarz nazywał się Nebelski, żonie jego puchły nogi tak, że niewiele mogła chodzić i nawet latem całe tygodnie siedziała nieruchomo, to przędąc len swój lub cudzy, to zeszywając z kolorowych, obrzucanych włóczką gałganków serwety i dywaniki. Umiała też robić koronki na klockach, którego to przemysłu nauczyły ją panny ze dworu. Pani Barbara zaczęła więc do niej przychodzić i uczyć się roboty owych koronek. Nebelscy zajmowali dosyć dużą schludną izbę z podłogą i dwoma okienkami. Ich córka krzątała się po izbie, wuj Klemens palił fajkę albo nucił swoje wieczne: "Gdy tańcuję zwinna, żywa"... - a pani Barbara pomagała ogrodowej w robocie. I natychmiast jej myśli o dziedziczności albo strach przed zapatrzeniem czy też lęk, by wuj Klemens nie dostał ataku szału, znikały, przemijały bez śladu, jakby możność przebywania z nim śród ludzi zapewniała jej bezpieczeństwo nie tylko na teraz, lecz i na przyszłość. Nebelska opowiadała pani Barbarze w czasie tych jej odwiedzin o ich pochodzeniu. Trudno jej było ścierpieć, by ktokolwiek znajomy z nimi nie został wtajemniczony dokładnie w to, że byli szlachtą, że kiedyś posiadali majątek. I gdyby nie źli krewni, co ich wyrzucili z ojcowizny, nie potrzebowaliby dzisiaj siać pietruszki na cudzym, ale spaliby w puchu, a jedli na porcelanie. Czasem wpadał od roboty Nebelski, wołał: - Gdzie piłka od gałęzi? - a potem zatrzymawszy się na chwilę potwierdzał słowa żony. Wyciągał nawet i pokazywał swoje dowody szlachectwa, które zawsze przy sobie nosił. Brał jednak tę sprawę z dobrej strony i chełpił się, że chociaż tak podupadł, to jako szlachcic i tak wszędzie jest pierwszy, gdyż wszystko, do czego się zabierze, umie lepiej zrobić niż drudzy. Był pięknym mężczyzną i odbijał wyglądem od wszystkich folwarcznych ludzi w Krępie. Miał wąską twarz, głęboko osadzone błękitne oczy z dużymi przeźroczystymi powiekami, nosił bujne jasne wąsy i niewielką jasną brodę, obciętą w klin. Pani Barbarze przypominał portrety holenderskich mistrzów, których kopie i fotografie widywała w Warszawie. Nebelski rozumiał się na tym, że nie wygląda jak prostak, cenił to w sobie, nosił się z tym, jakby to był widoczny dla wszystkich jego herb. Nieraz mówił: - A choć ja szkół nie znałem, to żebym nawet gnój rozrzucał po polu, każdy pozna po mnie, żem pan. A po czym pozna? Po szyku. I mrużąc oko w stronę pani Barbary, dodawał: - Pani to rozumie, bo pani sama jest z panów. Pani Barbara czerwieniła się i pomijała to milczeniem. Za nic w świecie nie mówiłaby z tymi ludźmi o swoim pochodzeniu, o tradycjach swojego rodu. Zdawało jej się, że stawiałaby się tym z nimi na równi, a przecież jednak byli zupełnymi prościuchami, trochę lepszymi chłopami, on zaś pomimo niepowszedniego wyglądu zaledwie się umiał podpisać. Na początku jesieni cały ten tryb życia uległ zmianie. Wuj Klemens mimo zdwojonej czujności pani Barbary zdołał się w pewien dżdżysty wieczór wymknąć z domu. Szukali go we troje, Bogumił, Nebelski i pani Barbara. Znaleźli go dopiero około północy w lesie, w miejscu zwanym Gryczoł. Był boso, miał na sobie tylko czamarę i kalesony. Przemókł i dygotał tak strasznie, że nie mógł iść. Bronił się zresztą, nie dał się ruszyć z miejsca. Był przekonany, że został napadnięty przez Moskali, i złorzeczył, że żywym nie da się wziąć. Na koniec osłabł tak, że Bogumił i Nebelski wzięli go na ręce i zanieśli do bryczki. Niechcicowie posadzili go między sobą, objęli ramionami i okryli, czym mogli, lecz wszystko było mokre, tak że starzec wciąż trząsł się. Całą drogę to jęczał, to coś mówił. - Hasło - powtarzał - hasło... Szmeyc świnia, źle prowadził. Niech żyje Polska. - Wpatrywał się w ciemności przed sobą i wołał: - Nie tędy. Na prawo, ośle, na prawo! - a potem pytał znękany: - Daleko jeszcze - Michał - jak myślisz, czy to jeszcze daleko? Pani Barbara przyciskała go mocno do siebie i zanosiła się od płaczu. Na szczęście nikt nie słyszał, gdyż bryczka hałasowała, kałuże chlustały pod kołami, a deszcz i wiatr szlochały razem z nią. Nazajutrz wuj Klemens nie wstał już z łóżka. Chorował trzy tygodnie na zapalenie płuc. Przywożono doktora, stawiano mu bańki i zwyczajne, i cięte, lecz nic już nie pomogło, i umarł. W czasie choroby niezmiernie poweselał. Chciał ciągle widzieć przy sobie panią Barbarę. Uśmiechał się do niej i powtarzał z tkliwością: - Moja ci to Marysiuchna kochana. - Brał ją za swoją zbiegłą żonę, o której przedtem nic nigdy nie wspominał. Myślał, że do niego wróciła. Pogrzeb miał cichy i skromny. Dwór krępski przysłał przez Nebelskiego wieniec z jedliny. Z Borku przyjechali Ładowie. Później, gdy już było po wszystkim, Bogumił i Barbara poszli uporządkować pokoik wuja Klemensa. A gdy skończyli, siedzieli tam jeszcze chwilę rozpamiętując minione dnie. Było już prawie ciemno, pani Barbara prosiła Bogumiła, żeby zaśpiewał tę piosenkę, w której powtarzają się słowa: Teraz polami, borem, lasami i ostępem marsz. Nie mógł sobie jej dobrze przypomnieć, długo milczał, paląc fajkę, a w końcu zaczął nucić. Lecz prześpiewał tylko pierwszą zwrotkę i rzekł: - Wiesz, nie mogę... Pani Barbara zapłakała. - Dajże spokój - prosił Bogumił. - Przecież to dla niego takie szczęście, że umarł. Idzie sobie na koniec bez przeszkody tymi polami, borem, lasami... Nie szarpiemy go, nie ciągniemy do domu. - Ja nie nad nim - odparła - tylko tak... - A nad kim? - spytał. - Nad czym? - poprawił się po chwili. - Nad tym - szepnęła ku jego zdziwieniu - że nie rozumiem, po co to wszystko toczy się, mija... 5 Po śmierci wuja Klemensa pani Barbarze przybyło dużo czasu, z którym w dalszym ciągu nie bardzo wiedziała, co zrobić. Cokolwiek chciała zapocząć, zaraz sobie uprzytomniała, że aby rzecz mogła pójść należycie, brak jej tego lub tego i że w takich okolicznościach może osiągnąć tylko daleko skromniejsze wyniki, niż pragnęła, a więc wolała nie kusić się o żadne. Tak, na przykład, mając pod oknem tylko miejsce na mały klombik, nie zrobiła żadnego. - Kwiaty? Dom w kwiatach powinien tonąć - mówiła - ale nie żebym miała ich tyle, co na cmentarzu na grobie. Za to podziwiała piękno natury tam, gdzie zostało ono szczodrze, bez ograniczeń i dla wszystkich jednakowo rozpostarte - to jest na łące i w lesie. Co prawda w głąb lasu nie zapuściłaby się za żadne skarby świata, błąkała się tylko po jego skrajach i pilnowała się, aby wychodzić przed południem, kiedy nie było obawy, że ją zmierzch może zaskoczyć. Jesień owego roku była długa, pogodna i ciepła, a widoki różnobarwnych zarośli tak urozmaicone, jak urozmaiconym pragnęłoby się widzieć swe życie. Zaś piękność świata cieszyła panią Barbarę w taki sposób i z taką siłą, jakby była pięknością jej własną, zdolną jej przynieść mnóstwo powodzenia i szczęścia. Raz jednak w czasie takiej przechadzki zlękła się, bo usłyszała wyraźnie, że w mokradle zarośniętym olszyną coś rusza się i czochra. Natychmiast przyszło jej do głowy, że to dzik, i puściła się pędem do domu. Kiedy mijała rzeczkę, ujrzeli ją żołnierze, którzy pławili tam konie, i zaczęli na jej widok pokrzykiwać. Pani Barbarze, zamierzającej właśnie na łączce nad rzeczką wytchnąć i przyjść do siebie, dodało to jakby skrzydeł. Słyszała za sobą tętent, była pewna, że ci Moskale ją gonią, a nawet, że ją już-już chwytają za włosy. Bez tchu biegnąc tyłami obór i stajen dopadła domu i godzinę leżała na pół żywa na łóżku, nim się wreszcie opamiętała. Potem przez kilka dni chodziła nieswoja, bo nie wiedziała, czy kto widział ten jej nikczemny strach. Raz jej się zdawało, że wszyscy to widzieli, to znów uspokajała się, że oczywiście - nikt. Sama nie powiedziała o tym nawet mężowi, bo się wstydziła zarówno tego, że tak nie wiadomo przed czym uciekła, jak i tego, że miała czas chodzić na takie wycieczki. A w cichości ducha dręczyła się jeszcze i tym, że zmykała tak przed najeźdźcami i wrogami ojczyzny. Czuła się pohańbioną na wieki i na próżno pocieszała się tym, że uciekała nie jako Polka, ale jako bezbronna kobieta przed gromadą dzikich, rozbestwionych zapewne chłopów. Tak, ale jakże pięknie byłoby zachować się tak, jak Polce przystało - a więc stanąć, coś im powiedzieć, pouczyć ich, że rycerz nie zaczepia przelęknionej kobiety, lecz śpieszy jej na pomoc. Zaś gdyby pojęli i ofiarowali jej tę pomoc, wtedy byłby czas dumnie im na to odrzec, że Polka nie przyjmuje pomocy od nieprzyjaciół ojczyzny. I całe to wydarzenie powracało raz po raz do jej pamięci z coraz to innym, a coraz bardziej wzniosłym i odważnym zakończeniem. Aż póki nie wyrugowała go inna, złośliwsza troska. Latem okazało się to złudzeniem, ale teraz znowu, po raz już nie wiem który, pani Barbara miała wrażenie, że chyba zaszła w ciążę. I na myśl o skutkach, które mogła ściągnąć na dziecko przez swoje wariactwo, nie sypiała po nocach, płakała, a nawet się modliła, chociaż nie była nabożna. Zaniechała też zupełnie samotnych spacerów i jeśli miała parę godzin wolnych, to biegła raczej do pani Zenobii Ładziny do Borku. Tu droga szła przynajmniej cały czas wsią i między domami, a iść do miasteczka, nawet wobec spotkanych ludzi, nie był to żaden wstyd. Wszak mogła mieć sprawunki. Z panią Ładziną czytały razem książki przysłane przez Teresę Kociełłową, a czasem szyły wspólnie sukienki i fartuszki dla synków pani Zenobii. Pani Barbarze tak dobrze to szło i dzieciom było czasem tak ładnie w tym, co zrobiła, że przypatrując się swemu dziełu gorzko żałowała porzuconego krawiectwa. - Miałabym już może niedługo własny magazyn - mówiła - i byłabym samodzielnym człowiekiem. Siostry Kunke dorobiły się na strojach damskich majątku i ze mną byłoby to samo, bo mnie nieraz po cichu mówili, że mam więcej od nich zdolności. A najważniejsze, mieszkałabym w Warszawie, gdzie każdej chwili można coś ciekawego zobaczyć, posłyszeć, przeczytać. I rozpaliwszy się, mówiła o przeżywanych tam w panieństwie rozkoszach. Raz opowiadała treść sztuczki Musseta oglądanej w teatrze, to znów przytaczała szczegółowo, co słyszała była na odczycie o wyspie Kubie, o morzach, niebach podzwrotnikowych, o palmach i zwyczajach mieszkańców. - Tak - dodawała. - Byłam głupia. Bałam się początków. Zdawało mi się, że być podręczną czy płatną panną w magazynie to nie dla mnie - że tego nie przetrzymam. Uważałam, że wyjść za mąż jest czymś najwięcej pochlebnym dla kobiety. A nad tym się nie zastanowiłam, żem tu przecie nie poszła na nic lepszego. Co prawda, to wiedziałam, że odjadę daleko i że nasze marne warunki nie będą moim znajomym tak ciągle biły w oczy, a miałam nadzieję, że po pewnym czasie dojdziemy i tu do czego innego. - I dojdziecie, dojdziecie - pocieszała ją pani Ładzina. - Któż by miał dochodzić, jak nie tacy jak wy? Ty z twoją inteligencją i pan Bogumił. Ja wierzę w pana Bogumiła. - I ja też wierzę - odpowiadała pani Barbara i zaczynała spieszyć do domu. Czuła się winna, jakby ubliżyła Bogumiłowi, i chciała mu jak najprędzej czymś dobrym wynagrodzić te myśli, o których nie wiedział. W niedzielę po południu, o ile Bogumił nie był we dworze na konferencji rządców, co się zjeżdżali z folwarków należących do Krępy, to Niechcicowie jeździli czasem z wizytami do Ładów lub innych znajomych z Borku, do sekretarza sądu, poczmistrza, księdza, do paru okolicznych dzierżawców. Niekiedy przyjęli kogoś u siebie, lecz nie mogli przyjmować ani często, ani większej ilości osób na raz ze względu na ciasnotę mieszkania. Jeździli też na proszone obiady do Hipolita Niechcica, tego, który był świadkiem na ich ślubie. Panią Barbarę zrazu to życie towarzyskie dosyć nęciło. Nie spodziewała się w swoim nowym środowisku znaleźć zrozumienia dla rzeczy, które ją zajmowały, ale ze swych dawniejszych tu przyjazdów pamiętała, że znajdowała w nim zawsze przynajmniej podziw i pochwałę dla swej urody i szyku, dla swych zalet umysłowych i towarzyskich - i tego podziwu spodziewała się nadal. Tymczasem kiedy zetknęła się bardziej na co dzień z tymi, co tak niedawno chwalili jej układ, jej wzięcie się, jej gust i wysokie wykształcenie, okazało się, że posiadają oni mnóstwo zalet i umiejętności, mających tu na miejscu pierwszorzędne znaczenie, a pani Barbarze obcych jak najzupełniej. A już pod wszystkimi względami czuła się przewyższona przez panią Urszulę, żonę Hipolita Niechcica z Turobina. Turobin był to folwark pobudowany dość lada jako na pustce, na leśnych wycinkach - reszta dużego majątku, dawniej rozparcelowanego. Dom był nowy, zwyczajny, z gankiem wspartym na czworokanciatych, tyle tylko że ociosanych słupkach. Młody ogród nie dawał jeszcze cienia, podwórze było jak u chłopów zaraz przy domu. Bogumił i Barbara przyjeżdżali zazwyczaj około dwunastej rano i zastawali w domu samego tylko pana z młodszą córeczką Helcią. Wchodzili do salonu, gdzie wszystkie meble, nie wyłączając fortepianu, okryte były pokrowcami, a na wyszczotkowanej podłodze krzyżowały się we wszystkich kierunkach domowej roboty chodniki. Hipolit Niechcic był wysokim człowiekiem o bardzo ozdobnych rysach twarzy i ciemnym zaroście. Miał pański garbaty nos i duże granatowe oczy, świecące tak, jakby się zawsze gniewał. Usta jego i cera twarzy były szarawe, bez życia, bez koloru i może dlatego nie wyglądał młodo mimo pięknej urody. Przywitawszy gości, oznajmiał, że żona i starsza córeczka zaraz wrócą z kościoła. Zasiadali tedy i czekali, a on zabawiał ich pokazując to fotografie rodziny, to rozmaite pamiątki. Gdy zaś wyczerpała się rozmowa o pamiątkach i fotografiach, zajmowano się Helcią. Uważano ją w domu za przyszłą piękność i było we zwyczaju razem z gośćmi podziwiać jej czarne rzęsy, modre oczy, złote włosy, cudowną cerę, a także jej grzeczność i dobre serce. - A matkę - mówił Hipolit Niechcic - to już tak kocha, że dałaby się za nią w kawałeczki pokrajać. W trakcie tego nadjeżdżała pani Urszula Niechcicowa z kościoła i wszyscy wyszedłszy na ganek patrzyli na sunącą dokoła gazonu karetę. Urszula Niechcicowa była przystojną, różanolicą blondynką z dołeczkami w policzkach, zawsze starannie i według mody ubraną. Towarzyskie obcowanie z nią polegało głównie na oglądaniu wyników jej niezliczonych umiejętności. Od razu, gdy po przyjeździe z kościoła zjawiła się w salonie, wypadło podziwiać jej płaszczyk i jej kapelusz, gdyż były to rzeczy własnej roboty, a nie ustępujące, jak musiała przyznać pani Barbara, najlepszym wzorom z żurnalu. Urszula Niechcicowa górowała nad panią Barbarą już tym samym, że nie skończywszy jak ona żadnego kursu krawieckiego była mimo to doskonałą krawczynią, krótko mówiąc, krawczynią z Bożej łaski. Cóż dopiero, gdy zaczęła oprowadzać panią Barbarę po kurnikach, gdzie stało bez liku kojców z nasadzonymi na jaja kurami, indykami, kaczkami, perlicami - jeśli to była wiosna, lub gdy ją zawiodła do spiżarni. Co tam były za konfitury, za gruszki w miodzie i occie, co za pikle i korniszony, jakie rydze i grzyby w marynacie, co za konserwy z jarzyn! Pani Barbara była tak oszołomiona, że już się nawet nie starała dochodzić, jakim cudem pracowitości i sztuki dobywało się to wszystko z nader młodego ogrodu. Przy stole próbowano różnorakich specjałów popijając równie znakomitymi domowej roboty winami i wódkami, a pani Barbara nie skrywała, że i co do smaku wszystko było wystawowe. Takich owoców smażonych, takich tortów nie jadła i w Warszawie u Lursa, a takich wędlin - ani nawet na Litwie. A i obrus, na którym jedli, był przez panią domu zimowymi wieczorami ślicznie wyhaftowany. Podnosząc jego brzegi, żeby się przyjrzeć wyszyciom i koronkom, pani Barbara miała uczucie, że ogląda zarazem własną swą nicość. I nie mogła się nawet pocieszyć, że jeżeli nie posiada w takim stopniu sztuki prowadzenia domu, to za to strawiła młodość na innych, bardziej idealnych sprawach. Bowiem stan posiadania Urszuli Niechcicowej i pod tym względem też wcale nie szwankował. Nie była wprawdzie obznajmiona z naukami przyrodniczymi ani prądami społecznymi, ale za to skończyła nie - przeznaczone dla plebsu - rządowe gimnazjum, lecz wytworną klasztorną pensję. Nawet pod względem znamion patriotyzmu wyprzedzała panią Barbarę, nie umiała bowiem po rosyjsku, którą to mową ciemięzców pani Barbara władała dosyć biegle. Urszula Niechcicowa znała za to francuski i muzykę i tym się też umiała pięknie, w razie potrzeby, popisać. Jedną z niewielu rzeczy, jeżeli można użyć tu tego wyrazu, którymi się u państwa Hipolitostwa nie chwalono, była starsza córeczka Ania. Uchodziła ona za krnąbrną, swawolną i brzydką. Raz, w chwili upadku ducha, pani Urszula przyznała się, że ta wyrodna dziewczyna chodzi jak chłopak po dachach i że chętniej przebywa ze służbą niż z rodziną. Pani Barbarze jednak podobała się ona tysiąc razy więcej niż ładna Helcia. Była to siedmioletnia, chuda i nad wiek długa dziewczynka, oczy miała równie piękne jak ojciec, ale o daleko przyjemniejszym wyrazie. Błyszczał w nich jakby wieczny zachwyt nad wszystkim. Jeżeli ją coś zabawiło, to zanosiła się od śmiechu w sposób tak zaraźliwy, że nawet jej rodzice nie potrafili utrzymać wtedy powagi. Bywała jednak i chmurna, zwłaszcza gdy jej kazano wychodzić do salonu do gości. Kręciła wówczas ponuro, wychylające się spod pokrowców, pomponiki lub frędzle, aż póki czego nie urwała, a wtedy, zgromiona, odchodziła, stawała za firanką przy oknie i chuchała na szybę pisząc coś na niej palcem. Lecz pani Barbarze udało się z nią raz czy dwa razy pogawędzić i stwierdziła, że potrafi ona do rzeczy i z werwą opowiadać o swych zabawach z dziećmi folwarcznymi, a nawet odtwarzać te zabawy śpiewając i tańcząc. Była towarzyska, nie lubiła tylko, gdy ją przywoływano, by odpowiadała na popisowe pytania, i gdy jej przy tym co dwa słowa przeciwstawiano Helcię mówiąc: - Patrz, jaka ona mała, a jaka grzeczna, jak ładnie odpowiada! Pani Barbarze podobało się w niej to wszystko. - A ja tę Anię lubię - mówiła - widzę w niej duszę jakby tuż-tuż pod skórą. Ciekawa jestem, co z niej wyrośnie. Hipolit Niechcic swoim gospodarstwem folwarcznym też nie bardzo się chwalił. Pokazywał czasem to źrebaki, to byczki, lecz u niego nie szło wszystko tak dobrze. Jego wyniki gospodarcze były takie, że Bogumił wzdychał i kręcił nad nimi głową. Toteż wolał on mówić o dawniejszych splendorach rodu usiłując obrazami przeszłości podtrzymać podupadającą teraźniejszość. Jednej niedzieli, w czasie oczekiwania na powrót pani Urszuli z sumy, wyciągnął spod fortepianu rocznik starego pisma i pokazał pani Barbarze rycinę wyobrażającą nagrobek rycerza. Napis pod ryciną objaśniał, że nagrobek jest znakomitym dziełem sztuki, a postać na nim - wizerunkiem zmarłego w XVII wieku chorążego ziemi drohickiej, Adriana Niechcica. Na płycie owego nagrobka znajdować się miał wiersz, który tu był przytoczony w następujących słowach: Tu leży komes Adrian Niechcic, od śmierci zraniony, z Anny Radolińskiej, z ojca Stanisława zrodzony, który ojczyźnie swojej dobrze się zachował więcej miecza i zbroje niż domu pilnował. Gdy pani Barbara odczytała tę pośmiertną poezję, Hipolit Niechcic wstał i dobył ze starego sekretarzyka dokumenty, które udało mu się niedawno zdobyć, a które świadczyły, że on właśnie pochodził w prostej linii od owego chorążego Adriana. Ten zaś wywodził się z rycerzy, którzy byli towarzyszami króla Bolesława Krzywoustego. - A teraz - rzekł - oto, co zostało. Resztki Turobina. A jeżeli nie będę miał syna, to i ród zginie. Bogumił słuchał obojętnie, paląc fajkę, a pani Barbara czerwieniła się, gdyż miała wrażenie, że siedzą tu oboje niby złoczyńcy używający nieprawnie znakomitego nazwiska. - Słuchaj - rzekła potem do Bogumiła - przecież wy jesteście krewni, więc i ty także musisz pochodzić od owego Adriana. Przecież masz nawet w metryce drugie imię zapisane Adrian. - E, to chyba przypadek - powątpiewał Bogumił. - Urodziłem się może na świętego Adriana. A co do pochodzenia, to matka opowiadała mi, że któryś z naszych pradziadów, tylko nie wiem, czy mój, czy Hipolita, był usynowionym przez Niechciców znajdą. Ale kto by tam takich rzeczy dochodził. Pani Barbara nagle się zatrwożyła. - Nie - odparła - takie rzeczy trzeba przecież na pewno wiedzieć. - Po co? - zadziwił się Bogumił. - Ale owszem, jeżeli ci na tym zależy, to mogę się zabrać z Hipolitem do wyjaśnienia tej sprawy. Pani Barbara teraz jeszcze bardziej się zlękła. - Niech Bóg broni! - oburzyła się. - Cóż ty myślisz, że ja przywiązuję wagę do takich rzeczy? Wasze herby zaczynają się nie od jakichś tam wojen za Bolesława Krzywoustego, ale od tego, czyście byli w powstaniu, czy nie. Ty byłeś - a Hipolit niech się sobie chwali swoim Adrianem. Daj mi słowo, że mu o niczym nie wspomnisz. Ale Bogumił nie potrzebował nawet i słowa dawać, bo ledwo skończyli o tym przedmiocie mówić, natychmiast o nim zapomniał. Za to pani Barbara była dalej tą sprawą zajęta. - Ród! - swarzyła się. - A co mnie na przykład po rodzie? Ostrzeńscy pochodzą podobno od Spytka z Melsztyna i cóż to ma za znaczenie, choćby dla moich braci? Znaczenie ma to, że są wykształceni, to im otwiera wszystkie drogi. O! Co tam komu po Adrianach, po herbach, gdy ludzie są do niczego. Ten Hipolit wydaje mi się człowiekiem do niczego. Ona - owszem, pyszna gospodyni. Ale w gruncie rzeczy, wiesz, gromadzić tak zapasy, co latami stoją w spiżarni, to nie jest żadne życie. To tak, jakby człowiek spodziewał się już tylko samego złego, samego niedostatku i chciał się zabezpieczyć przed głodem. No, nie? Ja ci mówię, że ten dom cały próchnieje - tylko ta Anka robi na mnie wrażenie jakby takiej świeżej gałązki, co wyrośnie i zakwitnie. - Czym ona tam zakwitnie - dodała po namyśle - to nie wiem, ale to nie będzie już w Turobinie ani w tym całym tutejszym świecie. Przyznaj mi, że mam rację. - Masz, masz - śmiał się Bogumił - tylko ja się aż dziwię, skąd tobie tyle rozmaitości przychodzi naraz do głowy. A jednak, mimo takiego osądzenia Urszuli Niechcicowej, pani Barbara wracała od niej zawsze pogrążona w podziwie i czarnych myślach. W takim samym usposobieniu wracała zresztą zewsząd, dokądkolwiek bądź pojechali. Mój Boże! Wszak ona się tylko tego obawiała, że poślubiwszy człowieka, co nie miał obycia towarzyskiego ani wyższego wykształcenia, będzie się czuła upośledzona wobec swego dawnego, wyższego świata. Tymczasem sto razy bardziej upośledzona czuła się tu, gdzie nie umiała tego, co wszyscy umieli. Jakże była słaba i niedołężna wobec tych wszystkich skrzętnych, zapobiegliwych gospodyń! A taką się sobie wydając, tym bardziej marzyła, jaka by to była przyjemność, gdyby ją one uwielbiały, lubiły, podziwiały. Bo uwielbienia i podziwu łaknie się najczęściej w okresach słabości i bezradności, gdy aż tego potrzeba, by poczuć, że się istnieje. Więc śniąc wyobrażała sobie, że w ciągu krótkiego czasu wyprzedzi w umiejętnościach pani domu wszystkie okoliczne znajome, a wówczas pokaże im, jak się trzeba do tych rzeczy odnosić. O, nie będzie się tak krępująco chwaliła, jak pani Hipolitowa z Turobina. Nie, u niej dobre rzeczy będą się zachwalały dyskretnie, same przez się. Wszyscy będą o nich mówili - prócz niej. Ona zaś będzie prowadzić dom otwarty, nie po to, by schlebiać brzuchom i gustom do niewyszukanej zabawy, ale by ociężałych ludzi tutejszych nauczyć, że sens istnienia polega na szlachetnych zajęciach umysłowych. Tak, zasmakują w rzeczach, o których im się nawet nie śniło, i będą mówić o niej: "Świetna z niej gospodyni, co za kuchnia, a gospodarstwo, ho-ho! A jednak nie zasklepiła się w domowym deptaku. Ma szerszy pogląd na rzeczy i wniosła nowego ducha w życie tych stron". Wtem, gdy dom jej będzie już i tak wystarczająco słynąć, rozlegnie się wiadomość, że w "Kłosach" lub w "Tygodniku" ukazał się jej artykuł. Będzie to rzecz społeczna, piętnująca gnuśne życie prowincji zajętej tylko spiżarnią. O, jakże wszyscy tutejsi ludzie poczują się nędzni, kiedy to przeczytają. Jak się tu wszystko zaroi, zamrowi nowym życiem, jak ją wszyscy otoczą, jak zapragną odmiany, ona zaś - cóż ona zaproponuje? Ona rzuci myśl założenia w Borku czytelni. Tu w marzeniach pani Barbary następowało puste miejsce, a potem błyskała myśl: - Nie, lepiej rozlegnie się wiadomość, że wydała ona powieść, pamiętnik swojej młodości. A może rozlegnie się wiadomość, że młody Krępski zakochał się w niej. Nie widziała go dotąd, bo był gdzieś za granicą, ale dlaczego by się w niej nie miał zakochać? Wszak kochało się już w niej: raz, dwa, trzy... pięciu ludzi. Młody Krępski jest podobno niebywale ładny - tak że ona też nie pozostanie obojętną, on zaś zapragnie przeprowadzić rozwód. A wtedy ona odpowie: - Jestem żoną powstańca, który ważył swe życie dla ojczyzny, i będę mu wierna do śmierci. I dumna jestem, że jestem matką jego dziecka. Ach, i zaraz pojawiało się owo dziecko, a nawet dwoje, chłopiec i dziewczynka, oboje piękni, oboje tak od urodzenia pod każdym względem niezwykli, tak uzdolnieni, że już po nich tylko widać było od razu, jakie jest właściwe miejsce Barbary i Bogumiła na świecie. I tak kłębiło się wszystko: dzieci, konfitury, powieści, artykuł, wiele artykułów, czyjeś oświadczyny, sukcesy gospodarskie, moralne, towarzyskie, losy najrozmaitsze, a wszystkie jakby dla niej stworzone, bo biedny człowiek, jeśli nawet nie potrafi dobrze przeżyć jednego życia, chciałby ich przeżyć z dziesięć. Ambicje rosły w długie, nie zajęte godziny, a w końcu stawały się tak nienasycone, że pani Barbara przestawała się czuć w możności zaspokojenia choćby jednej. Wtedy dziczała, kryła się przed ludźmi, nie chciała do nikogo jechać, bała się, że jak ją ludzie zobaczą w jej nędznym obecnym stanie, to się zrażą i nie zdoła ich już zjednać potem, gdy nadejdzie jej czas. Ale czy on nadejdzie? Nie nadejdzie, nie nadejdzie, życie jej zostało zmarnowane! Nie widziała dla siebie ni czasu, ni miejsca stosownego na świecie i chciała umrzeć młodo. Tak bywało raz po raz, ale kiedy indziej brała się do tej lub owej roboty, śpiewała i cieszyła się, że żyje. Gdyż była młoda i miała Bogumiła. O tak, mogła śmiało dziękować losom, że wyszedłszy za mąż bez miłości, jego właśnie dostała. Bogumił był jej pociechą i ucieczką przed koszmarami, Bogumił okazywał jej ten podziw i to uznanie, których potrzebowała. A kiedy czasem sama się przed nim kajała, że nie jest dosyć dobrą dla niego gospodynią - odpowiadał, że nie dba o to wcale. - Jak to - mówiła - nie dbasz, kiedy ja przecież widzę, w jakim jesteś dobrym humorze, jak ci nastawiają przekąsek, napitków. Na pewno chciałbyś, żebym ja była gospodarna. - Owszem - odpowiadał - lubię i to. Kto by tego nie lubił. Ale lubię tak samo żyć i bez tego. Mógłbym jeść co dzień to samo, spać na ziemi. Wódki mogę nie widzieć. Ja się do wszystkiego w życiu przyzwyczaiłem i nie przejmuję się tymi rzeczami. - A czym ty się przejmujesz? - pytała przypomniawszy sobie, ile dziedzin życia wartych zajmowania się nimi nie istnieje dla niego. - Tobą - odpowiadał niezmiennie, a z takim zawsze wyrazem głosu i twarzy, jakby to nie było słowo zwyczajne, lecz jakiś akt strzelisty do uwielbianych bogów. - Nieprawda - mówiła powstrzymując się od śmiechu i udając, że się oburza na taką zalotność nie w porę. - Ja wiem dobrze - dodawała - co jest dla ciebie ważniejsze. Buraki. - Ano tak - przyznawał ze śmiechem. - Ano tak. I rzeczywiście, żył on swoją robotą na podwórzu i w polu do takiego stopnia, jakby od jej przebiegu zależała nie tylko zamożność właścicieli dóbr Krępa i jaka taka pomyślność ich obojga - lecz losy świata. W tym roku kiedy się pobrali, w Krępie zaprowadzono po raz pierwszy uprawę buraków cukrowych. Ileż rozmów z panią Barbarą miało za temat tę sprawę. Wiosną Bogumił wtajemniczał ją we wszystkie szczegóły zasiewu, przerywania i radlenia. Musiała nawet iść z nim w pole zobaczyć, jak buraki wyglądają, kiedy rosną za gęsto, a ile miejsca zyskały i jak się mogą rozkrzewić po przerwaniu. Jesienią, gdy zaczęto je kopać i odstawiać do świeżo zbudowanej przy szosie cukrownianej "kantorki" - był prawie nieprzytomny. Wstawał przede dniem i wyruszał z fornalami do wagi. Nieraz całe dnie bez jedzenia przebywał w polu, na kantorce albo w samej cukrowni, a wpadłszy na chwilę do domu jadł coś prędko, martwił się, że buraki mają za duży procent zanieczyszczenia, i pytał: - Jak myślisz, czy jakbym tak zaczął płacić od morga, to nie lepiej by je przy kopaniu otrząsali z ziemi? A potem stawał przy oknie i śpiesząc się przeglądał książeczki, katalogi i artykuły w czasopismach, poświęcone tej wielkiej w krajowym rolnictwie nowości. Tak było, a jednak prawdę mówił, gdy mówił do swej żony: "Tobą. Tobą się tylko przejmuję". Bo choć ubogie, niepełne i mało rzeczy tego świata obejmujące wydawało się pani Barbarze jego życie, to jednak żył on więcej niż jednym życiem, żył dwoma i obu im oddawał się pełną piersią; wszystek poświęcał się miłości i wszystek poświęcał się pracy. I jeżeli prowadzał panią Barbarę na pole, i zwierzał się jej z rolniczych kłopotów i projektów, i pytał: "Jak myślisz?" to nie dlatego, że chciał zasięgnąć jej rady i nie, że pochwalić się pragnął swoim działaniem, ale że wszystko było dla niego nie zakończone, nie dokonane, gdy ona nie spojrzała, nie usłyszała. A jeżeli w nocy zdyszany spoczywał u jej boku i zasypiał już, i raptem budził się, i mówił: "Słuchaj, wiesz, ja dziś odstawiłem całe dwadzieścia furmanek" - to sobie wtedy uprzytomniał, jak bezbrzeżnej dostąpił z nią tylko co szczęśliwości, skoro także i w pracy wszystko się dobrze powiodło. Nie miał on czasu, by tyle z panią Barbarą przebywać, ile chciał, lecz i w najkrótszą chwilę umiał okazać żarliwość, której inny by nie zmieścił w obszernym dniu miłości. Gdy się spóźniał na obiad lub kolację, pani Barbara, która lubiła, żeby wszystko było na porę, nie mogła go się doczekać i wychodziła czasem za próg, a bywało, że i dalej ku drodze, skąd miał przybyć. - Co tu robisz? - pytał nadchodząc, a ona mówiła: - Czekam na ciebie. - Albo: - Chciałam wyjrzeć na ciebie. Zaś on nie mógł po prostu w to uwierzyć, nie posiadał się z radości i mówił: - To dopiero ja dziś jestem szczęśliwy. - I nawet potem w domu, przy stole, raz jeszcze powtarzał chytrze: - Czy wiesz, co mnie spotkało? Moja najmilsza wyszła po mnie na drogę. - I ona wobec tego nie czyniła mu już wyrzutów, że się spóźnił. Nic też dziwnego, że niewiele od niej wymagał pod względem kobiecych umiejętności. To, że istniała na świecie, było już dla niego tak dużo. - Bylem tylko wiedział, że jesteś - mówił często - i że ci się ze mną nie przykrzy. I to nie mogło nie cieszyć pani Barbary, to nie mogło jej się na razie znudzić. Czasem próbowała przy tej lub innej okazji myśleć: - Czemu takim nie okazał się tamten, którego na darmo kochałam przez osiem lat? - Lub też na odwrót, porównywała, jak ubogimi były słowa miłości, słyszane od Bogumiła, wobec rzeczy, które Józef Toliboski umiał w tej sprawie powiedzieć. O, jego słuchając czuła się nie tylko wyróżnioną, ale jakby obdarowaną właściwościami, których dotąd nie miała. Potrafił on każdy jej ruch, każdy wyraz twarzy do czegoś cudownego porównać, we wszystkim, co jej dotyczyło, dopatrywał się stu znaczeń, a każde z nich czyniło ją na inny sposób czarowną i zajmującą. Lecz mimo całe owo gruchanie poszedł żyć z inną i nie on, a Bogumił dał jej poznać miłosną zażyłość. Do tej zażyłości nie była może szczególnie całym swym jestestwem usposobiona, ale chcąc nie chcąc, zaznała stąd radości tęgiej jak ów kielich miodu, którym ją w narzeczeństwie Bogumił na sankach poczęstował. Bogumił był dorodny, tkliwy i stanowczy i powzięła do niego upodobanie, które ją silnie zaprzątało. Zwłaszcza bliskimi stali się sobie pod tym względem po śmierci wuja Klemensa. W owym czasie pani Barbara chętnie i z upojeniem chroniła się przed czarnymi myślami dnia w cienie długich nocy, w które Bogumił darzył ją miłością częstą, a niewymyślną, pełną nie wymagającego zachwytu i niestrudzonej ochoty. Pod wpływem życzliwych i wdzięcznych uczuć, które stąd powstawały, pani Barbara częściej teraz i już nie z samej tylko niecierpliwości wychodziła mu w pole naprzeciw, a gdy potem wracali drogą, więcej też ze sobą i szczerzej rozmawiali. - Powiedz mi - pytała go raz - jak to się stało, że ty szkół nie skończyłeś? O twojej rodzinie słyszałam, że zwracano w niej na takie rzeczy uwagę. - Tak - wyrzekł po namyśle - ale wiesz przecież, jakie potem przyszły na nas okoliczności. Byłem żołnierzem, a kto się raz bił na wojnie, temu niełatwo powrócić do nauki. Ale zresztą może bym i powrócił, gdybym miał inne usposobienie. Ale ja byłem dosyć tępy - w matkę - i taki jakiś z natury skłonny do upadku. A kiedy musiałem już ostatecznie uchodzić z kraju, tom po tych obcych światach przez dziesięć lat częściej bywał pod spodem niż na wierzchu. Kiedyś ci to opowiem, teraz to jeszcze się wstydzę. Tylko nie myśl, żem jakie świństwa robił, choć może... Lecz jeślim robił, tom zawsze potem żałował. Ale najgorsze było to, żem się stoczył między takich ostatnich bez jutra. I jak się w końcu wydobyłem na tyle, żem tu wrócił, żem dostał to miejsce i matkę odnalazłem - tom jeszcze nie dowierzał, że to na długo. Wciąż mi się zdawało, że tylko wytchnę i znów się na tamtą stronę potoczę... I w samej rzeczy odetchnął z całej siły, a potem dodał: - Dopiero jak ciebie zobaczyłem, to mi błysła nadzieja, że jest jakieś życie przede mną. Ja nawet nie rozumiem, skąd mi się wzięła śmiałość, żeby obstawać przy tym, że masz być moją. Wszakżem nie miał żadnej pewności, czy mi jesteś wzajemną, prędzej mogłem przypuszczać, że nie. Ale com się chciał cofnąć, to mnie coś jakby za łeb brało i jakby mówiło, by na te niepewności oczy zamknąć, bo inaczej zginiemy oboje. Bo ja miałem takie jakieś przekonanie, że i ciebie coś nęka, co ci może nie wyjść na dobre, jakbyś została sama. - Tak było - odparła przyśpieszając kroku. - Ano widzisz - rzekł Bogumił spochmurniawszy na mgnienie. - Ja tam nie dochodziłem, co to było, ale wierzyłem, że przy mnie ci to przejdzie. I myślę... - zatrzymał się i jakby przechodząc na inny temat dokończył: - I myślę, że mając ciebie stoję na pewnym gruncie i będę mógł do nie wiem czego dojść. - Do czego na przykład? - zapytała. - Nie wiem, ale tak - myślę, że niejedno przy tobie potrafię zrobić, może co naprawdę pożytecznego dla ludzi. Dawniej bałem się swej złości. Łatwo wpadałem w złość. Ale teraz i tego się nie boję, wiem, że będę dobry dla ludzi, kiedy ty jesteś przy mnie. - Nie, ty i beze mnie byłeś takim - powiedziała lojalnie. Tak tedy szli drogą od pola ku domowi, a ona myślała: - Co za szczęście, że mu nigdy przedtem nie powiedziałam, że go nie kocham. Gdyż czuła się teraz tak, jak gdyby go kochała, i świat cały dokoła zdawał jej się wonny, zdawał się rzewny i śpiewny. - O tak - powtarzała w duchu - jest wiele prawdy w tym, co starzy mówią, że choć się wyjdzie za mąż bez miłości - można potem pokochać. I nie przez obowiązek, ale tak, ponieważ widać wielu jest ludzi na świecie, których można pokochać. A może to mnie się tylko tak szczęśliwie trafiło? Był zmierzch i grudzień za pasem, ale czas łagodny i cichy. Świeża ciemność drażniła oczy, jak światło. Daleko na zachodzie, w szparze między ciemnofiołkowymi chmurami zorza czerwieniała niby żarzące się głownie. Wysoko nad głowami Barbary i Bogumiła śród sinych, pokawałkowanych obłoków lśnił tu i ówdzie czysty przestwór tak zielony, jakby nie niebem był, a łąką, i takiej pełen świeżości, jakby nie zimę zwiastował, ale wiosnę. 6 Po Nowym Roku dworek dawnego administratora nagle pewnego dnia opustoszał i Niechcicowie mogli się do niego wprowadzić. Pani Barbara zrazu się dąsała mówiąc, że mieszkania tego za nic teraz nie przyjmie, i dopiero po długich namowach poszła je z Bogumiłem obejrzeć. - Widzisz, dobrze się stało - mówił Bogumił po drodze - że nie w zeszłym roku, a w tym je obejmujemy. Bo w tym roku tak ciepło, można je odnowić, a w zeszłym to byśmy byli musieli wprowadzić się w te brudy po Winczewskich. Gdy się znaleźli przy furtce, pani Barbara ujrzała, że wszystkie drzwi i okna dworku były pootwierane. Przed sienią stały spryskane wapnem kubły, beczki, wewnątrz słychać było echowe odgłosy chlastania pędzli, skrobania, suwania czegoś ciężkiego. W progu powitał Niechciców Nebelski. Twarz miał pokrytą białymi i szarymi kleksami. - Tak, proszę pani - mówił z werwą - Nebelski i to musi potrafić. Pani Barbara obeszła cały dom i nie skrywała radości. Cztery wygodne pokoje, choć zachlapane wapnem, były nawet w tym stanie pysznymi komnatami w porównaniu z klitkami w oficynie. Co to mówić, piękniej tu było niż wszędzie, gdziekolwiek dotychczas mieszkała, a niezmierzone przestrzenie łąk i nieba, które widać było przez okna, zdawały się także należeć do mieszkania i wzbogacać je posiadłością bez granic. - Wszystkie pokoje są słoneczne - objaśniał uszczęśliwiony Bogumił - a w tym tutaj słońce świeci podobno przez cały dzień. - O, to ja już w tym roku zaproszę i mamę, i Tereńkę! - wykrzyknęła pani Barbara. I miała uczucie, że teraz dopiero wychodzi naprawdę za mąż. Lecz wieczorem ogarnęły ją troski. Jezus Maria - mówiła - a jeśli Winczewscy dostali złe mieszkanie i zaczną nam zazdrościć albo źle życzyć. Albo najeżdżać nas tu zaczną, żeby nas wygryźć, i gadać może będą, żeśmy ich spod dachu wygnali. - Wygnali? Spod dachu? Kogo? Winczewskich? - zadziwił się Bogumił. - Ależ oni siedzą pod świetnym dachem. Czy ja ci nie mówiłem? Wzięli ogromną dzierżawę. Pani Barbara niby to się ucieszyła, ale w gruncie rzeczy zmarkotniała, tylko na inny sposób. - Ech - rzekła - pewno się tak tylko przechwalają. - Nie, to jest prawda. Winczewski umiał się przez ten rok zakrzątnąć koło swych spraw. Doszedł do jakichś pieniędzy i wziął w dzierżawę majątek... Bogumił przerwał, by nabić sobie fajkę, i pani Barbara musiała kilkakrotnie zapytać: "jaki majątek?", nim się dowiedziała, że Jarosty. - Jak to - pytała oszołomiona - te same Jarosty? - Te same - odparł śmiejąc się i błaznując. - Wielkie rzeczy! Te same. Tak jest. Skonfiskowane Niechcicom po powstaniu Jarosty należały do rosyjskiego ministra czy generała, który przez dwadzieścia lat odbierał z nich dochody za pomocą rządzącego ekonomami Żyda Szmulki. W końcu jednak uprzykrzyli się sobie wzajemnie z tym Żydem, czy też sprawiły to intrygi Winczewskiego, który miał podobno stosunki w guberni, tego już Bogumił dokładnie i na pewno nie wiedział - dość, że były administrator Krępy wziął Jarosty w długoletnią dzierżawę. Pani Barbara była tą wiadomością wstrząśnięta i znów nie chciała przenosić się do dworku. Bo jeżeli dorobić się, to znaczy brać w dzierżawę folwarki po tych, co padli w klęsce, w takim razie lepiej zostać w oficynie w podwórzu i być zepchniętym na samo, samo dno. Teraz nie uważała już tego za poniżenie. Owszem, dumnie stawała na progu z dzikich kamieni. Czuła się wywyższona honorem innego rzędu, tym, co wynika z doznania najwyższej niesprawiedliwości. W oczach i twarzach ludzi, co przechodząc podwórzem rzucali na nią spojrzenie, czytała myśl: - Patrzajcie - tak mieszkają ci, co mogli żyć w jarościńskim pałacu, lecz woleli ponieść ofiarę dla ojczyzny. Lecz nikt tak nie myślał - bo choć wiedziano, że "amistrator" poszedł na dzierżawę do Jarost, ale to było z Krępy opętane dziesięć mil drogi - mało komu było wiadome, czyje były dawnym czasem owe Jarosty, a i komu było wiadome, to nie pamiętał lub zgoła nie widział w całej sprawie nic szczególnego. I Bogumił nie widział w niej nic szczególnego. Jeden spada, drugi idzie do góry - tak już bywa na świecie. Gdy oznajmił o tym pani Barbarze, było mu nieprzyjemnie. Krew mu wtedy uderzyła do głowy, jakby był zmuszony ogłosić popełnioną przez kogoś nieprzyzwoitość, ale później przestało go to zaprzątać. Nie oburza cię ta nikczemność? - wyrzucała mu pani Barbara - to pójście na służbę do grabieżców? - A jakże - odpowiadał na to - oburza mnie. - Tak tylko mówisz - nacierała - ale w gruncie rzeczy nic cię to nie obchodzi. - Ależ obchodzi mnie - zapewniał. - Tylko że Winczewski na pewno nie zastanawiał się nad tym, co za majątek bierze. Ludziom idzie o to, by żyć. A zresztą gdzie Jarosty, gdzie my? - i obracał to w śmiech. Nie miał on poczucia własnej krzywdy. - Grabież? - mówił. - Niech się martwią ci, co ją popełnili. Ja się mogę nad nimi najwyżej litować. - I czy ja miałem czas przyzwyczaić się do tego, że mam Jarosty? Byłem takim smykiem, gdy się wszystko skończyło. Tak. Mogło mu najwyżej być żal wspomnień dzieciństwa, lecz tych w żadnym wypadku nikt go nie mógł pozbawić. Tej majętności, co ją człowiekowi pamięć uzbiera, nie strawi ogień i nie zabierze woda. A i do tego skarbu czy miał kiedy czas i potrzebę myślą wracać? Zaledwie by potrafił ustalić swoją tożsamość z chłopczykiem, co miał na swój użytek służbę, liczne pokoje, aksamitne ubranka. A zwłaszcza teraz, gdy był pochłonięty przenosinami do dworku. Naznaczał różne dnie, a potem cofał się, gdyż to lub owo nie było całkiem gotowe. Na koniec jednego ranka pani Barbara z Bylisią i Ludwiczką popakowały wszystko, powiązały, ludzie powynosili sprzęty i ładowali je na furmankę. Pani Barbara była w dobrym humorze, gdyż pogoda sprzyjała. Dzień był jaskrawo słoneczny i tak niezwykle ciepły, że nawet nieprzebyte zimowe błota na podwórzu podeschły. Takie dnie, gdy się zdarzyły zimą, przypominały pani Barbarze gorącymi barwami nieba i słońca krajobrazy południa, które pamiętała z warszawskich wystaw malarskich. Przypominały je więcej niż najgorętsze dnie lata, gdyż były bardziej w naszym klimacie niebywałe. Życie w dworku nie miało najmniejszego podobieństwa do czasów spędzonych w podwórzu. Pani Barbara nie znajdowała się już w siedzibie danej rodzinie Bogumiła poniekąd z łaski. Obejmowała dom, który im się, jako pracownikom, należał. A przy tym było to obejście samo w sobie, zamknięte płotem, osłonięte od oczu ludzkich ogrodem, drzewami, zaroślami, tak że można było zapomnieć o tym, że się jest sługą. Nie była to istotna zmiana warunków, a jednak te drugorzędne okoliczności zdawały się poprawiać ich stanowisko. A i ludzie zaraz to też odczuli. Bylisia przestała się uważać za służącą zmarłej starszej pani, zaczęła się z panią Barbarą lepiej rozumieć, i być w obowiązku na tym miejscu wydawało jej się czymś lepszym. Poprosiła nawet nieśmiało o postąpienie zasług, na co pani Barbara się zgodziła, gdyż miała na myśli, że będzie teraz więcej pracy w ogrodzie i przy drobiu, którego miała nadzieję sporo sobie uchować. Do ogrodu zaczęła przychodzić i Ludwiczka, już nie jako sąsiadka, lecz jako ktoś do roboty, najmowała się za grosze albo za strawę. I pani Barbara chętniej też okazywała, że ją uważa za równego sobie wobec praw naturalnych człowieka, i swobodniej z nią rozmawiała, niż gdy ją widziała kimś wysłużonym, w jedno mieszkanie posadzonym i za jedno niemal potraktowanym z matką Bogumiła, żoną zesłańca, osobą wygnaną z dóbr swych przez nieprzyjaciół ojczyzny. Ludwiczka była wdową, miała już siedemdziesiąt lat i trzymano ją na pewnego rodzaju łaskawym chlebie; dzieci jej pomarły, rozeszły się po świecie, dwoje wywędrowało nawet aż do Brazylii. Potraciła je z oczu, z myśli, nawet z pamięci - podobnie jak samice zwierząt tracą swoje dorosłe młode. Sama była jeszcze jednak dziarską staruchą, bynajmniej nie pochyloną ku ziemi, rozrośniętą, dotąd nie pozbawioną pociągającego wyrazu w twarzy ni blasku w oczach. Mogłaby już nie robić, bo miała kąt i strawę, ale wciąż pracowała to u tych, to u tamtych, przysparzając sobie lepszego bytu i ludzkiej życzliwości. Życie swe całe przeżyła w czasach pańszczyzny i często o tym z lubością opowiadała. - Toć - mówiła - choć i teraz państwo są dobre, ale pierw lepiej było. Bili - przyznawała - kto mówi, że nie bili? Ale bili na oczach, sprawiedliwie, i każdy wiedział, co go i za co czeka. Nieboszczyk, starszy jaśnie pan Krępski, dobrze na wszystko uważał i zawdy dołożył abo nagrodził, jak człowiek dostał za mało czy za dużo. A dziś co? Mało to razy karbowy abo i włódarz kogo zerżnie, potrąci, pokaleczy - a ze skargą iść, to się wyprze, i po drugie, każdemu strach, żeby się nie mścił. I znów opowiadała, jak było, niepomna, że nie pańszczyznę wspomina, lecz swą młodość. Należała zresztą, co prawda, do tych, co w każdym układzie stosunków potrafią zaznawać szczęścia - i czasy teraźniejsze też jej się miłymi wydawały, już przez to samo, że były. Mimo tej szczęśliwości usposobienia miała zwyczaj co chwilę płakać. Płakała nie z żałości, lecz ze wzruszenia, które ją ogarniało przy byle sposobności. A czasem - by wzbudzić żałość w innych, co jej na dobre wychodziło. Pani Barbara bardzo serio brała jej wynurzenia o pańszczyźnie. - Na co ci ludzie zeszli - mawiała Bogumiłowi - przez to poniżenie ich w ludzkiej godności, na jakie byli skazani! On zaś milczał, gdyż nie miał o tym zdania, lub też mówił niepewnie: - Ludźmi wszelako zostali, jak i każdy. Pani Barbara usiłowała Ludwiczce zagadnienia społeczne tłumaczyć po swojemu, gdy we dwie razem obrabiały w ogrodzie zagonki pod warzywo. - Prawdziwi, jak się należy, panowie nie bili i dawno już znieśli pańszczyznę. U mojego dziadka w Iwanowicach i w Barłogach ludzie nie robili pańszczyzny, tylko płacili z morga i nikt nie miał prawa ich bić. Ludwiczka zastanowiła się chwilę, a potem zapytała: - Z morga? Nie robili pańszczyzny? Po czym dodała bliska płaczu: - O Jezuchnu! To jak się ten dziaduś wielmożnej paniusi nazywał? - Nazywał się Laurenty Jaraczewski, był panem co się zowie, a każdego uważał za człowieka równego przed Bogiem i przed prawem. - I pani Barbara poczerwieniała, przypomniawszy sobie, że jej matka opowiadając kiedyś o swoim zamążpójściu rzekła: - Ojciec mnie kochał, ale nie miał mnie za człowieka. Ludwiczka tymczasem ustała w robocie i płakała rzewnymi łzami. - Za człowieka! - mówiła szlochając. - I nazywał się Jaraczewski! Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie, jaśnie paniuchnowi naszemu kochanemu! A uspokoiwszy się nieco i wróciwszy do grządek podjęła współczująco i z przekonaniem: - Toteż bez to państwo one majątki utracili. W naszych stronach też byli takie panowie, to oni się między sobą mularzami poprzezywali i ziemię chcieli nadawać, ale ludziom strach było takich słuchać, bo oni się z diabłami zmawiali. To jak raz jednego takiego w Borku chowali, to diabły jego trumnę z woza do góry podnieśli i tak tę trumnę nosili, aż ją koło cmentarza boreckiego upuścili, ale już w tej trumnie tego pana nie było, bo on zaraz z tej trumny wyszedł i w psa czarnego się obrócił, i psem do dziś dnia ludziom się pokazuje, i niejeden go widział. - Co za brednie opowiadacie - zaperzyła się pani Barbara. - Najpierw to wszystko nieprawda. Przecież mój dziadek należał do takich mularzy, a byli w Polsce i księża, co do nich należeli. A potem, tutejszy dziedzic z żadnym diabłem nie trzyma, co tydzień się spowiada, a swoją drogą jeszcze przed powstaniem od pańszczyzny ludzi uwolnił. Ludwiczka i na to miała zaraz odpowiedź: - To jest znów insza rzecz - mówiła. - Nasz pan dziedzic Krępski musieli mieć nakazane w pokucie za jakiś ciężki grzech, żeby się tyla ziemi z majątku pozbyć. A teraz - dodawała - teraz już co innego. Teraz jest ukaz od samego cesarza. Ale ja się uchowałam za pańszczyzny - kończyła z dumą. Pani Barbara nie tylko w ogrodzie, ale i w mieszkaniu rozwinęła ożywioną działalność. Nie było, co prawda, czym tak bardzo zastawić czterech słonecznych pokoi. Największą ich ozdobę stanowiły dwa piękne politurowane orzechowe łóżka. Były one darem ślubnym radcy Joachima Ostrzeńskiego i przybyły aż z Piekar pod Kalińcem. Miały szczyty owalnej formy, nazywane przez panią Barbarę "medalionami", i miały pękate, ładnie wygięte nogi. W ciemnym pokoiku oficyny, gdzie się zaledwie mieściły, nie zwracało się na nie uwagi, lecz tu, w blasku słońca, wyglądały nadzwyczaj efektownie. Cóż jednak! - nie można ich było mieć we wszystkich pokojach. Posiadali jeszcze jeden mebel, godny tej nazwy - szafę jesionową, która została po matce Bogumiła. Drzwi tej szafy dzieliły się jakby na cztery pola, w których słoje drzewne były tak ułożone, że wiły się i mieniły jak chybotliwe płomienie. Pani Barbara lubiła tę szafę, lubiła patrzeć w te drzwi, mówiła, że ją to usposabia do marzeń. Reszta sprzętów były to sosnowe stoły i stołki, pociągnięte rumianą farbą jak u chłopów. Ale pani Barbary to nie zniechęcało; ubóstwo w nowym domu miało jednak cechę warunków, w których można było coś zrobić. Pojęła obecnie, do czego może być potrzebne zeszywanie dywaników ze starych gałganków. Nauczyła się tego i całe popołudnia spędzała nad tą niewdzięczną robotą. Pani Ładzina dopomogła jej ofiarowawszy całe pudło gałganków. Cięły z nich z Bylisią albo z Ludwiczką kawałki zakończone z jednej strony owalnie, z drugiej prostokątnie i obrzucały każdy kawałek włóczką odpowiednio dobranego koloru. Następnie na podkładzie z workowego płótna przyszywało się te skrawki takim sposobem, jak leżą dachówki na dachu, albo łuska na rybie. I można było dobierać je w ten sposób, aby tworzyły desenie; pani Barbarze przypomniało się, że jej matka umiała z owych gałganków układać nawet krajobrazy. Ona jednak nie była taka zdolna. Poprzestała na tym, że na jednym z dywanów pomieszała wszystkie kolory bezładnie i nazwała go "pstrym", na dwu innych zdołała ułożyć skrawki w kwadraty i koła. Wkrótce więc miała trzy różnobarwne nakrycia, które położyła na ławach pod ścianami, i to zastąpiło kanapy. Stół zaś i dwa stoliki okryła serwetami, które sama zrobiła na klockach i szydełkiem. Deseń był niewyszukany - gwiazdy i gwiazdki połączone pajączkami, lecz ujrzawszy to dzieło rozłożone przed sobą pani Barbara nie mogła się powstrzymać, by nie zaśpiewać, i zaśpiewała sobie na cały głos: Hej, użyjmy żywota, wszak żyjem tylko raz, niechaj ta czara złota nie próżno wabi nas. Najwięcej przecież cieszyły ją pnie brzozowe, które Nebelski przyrządził jako słupki. Stały po kątach i pani Barbara umieszczała na nich szare dzbanki nabyte na targu i w te dzbanki wkładała dzikie zioła lub kwitnące i owocujące gałęzie, których zawsze dość było po lasach i zaroślach. Poszyła też do okien firanki z białego muślinu w kropki i naflancowała mnóstwo pelargonij, które tam w podwórzu nie chciały rosnąć, a tu ku jej radości, wsadzone w marcu, w czerwcu zaczęły już kwitnąć. Dokonawszy tego wszystkiego aż słabła z wielkiej radości, aż nie wiedziała, co robić, aż przysiadała to tu, to tam i przez godzinę czasem, z coraz to innego miejsca, przyglądała się w uniesieniu rzeczom, które zdziałała. Biedny człowiek dąży do tego, by uczynkiem zaświadczyć i samego siebie raz jeszcze przekonać o swym istnieniu, by zrobić coś, co się da z daleka obejrzeć, siebie samego w taki sposób przekroczyć, stać się światem, dotykalną i przedmiotową cząstką całej rzeczywistości dokoła. A opanowany tą chęcią czyni, co może, i nie zawsze wie, czym to, co uczyni, będzie dla drugich, jakie to miejsce zajmie śród niezliczonych zjawisk. Czyni, na co go stać, zeszywa dywaniki, urządza mieszkanie, wywraca i wznosi państwa. I tym ujawnieniem siebie było dla pani Barbary urządzanie się w nowym domu. I chciała, by ktoś z tego jej czynu korzystał, ujrzał go, czuł się tu dobrze, ocenił. O, teraz lepiej rozumiała Hipolitową z Turobina! I już jej się ona nie wydawała tak bardzo małostkową! Teraz i ona pragnęła, by ktoś z nią chodził, oglądał, co w każdym pokoju zrobiła. Ano, Bogumił znajdował się tu na to jakby z natury rzeczy. I oczywiście cieszył się, chwalił wszystko, jak mógł, ale radość jego była inna, nie taka, na jaką pani Barbara czekała. Bogumił radował się, że panią Barbarę to nowe mieszkanie bawi i rozwesela. Kładł palce między niciane gwiazdy serwety i mówił żartobliwie: - Co za prześliczne dziury. Albo w tkliwym pobłażaniu pytał, co będzie, jeśli zaczepi o którą z tych dziur guzikiem. Ale z ważności tego, co się w domu działo, nie zdawał sobie sprawy. On swe twórcze instynkty zaspokajał kierując pracą na polu, a do domu przychodził, by się nasycić miłością, spoczynkiem, snem, jedzeniem, rozmową ze swym kochaniem. I wszystko byłoby w porządku, lecz pani Barbara ze smutkiem zauważyła, że z tych wszystkich rzeczy mieszkanie było dla niego ostatnią. Domowe wygody i piękno obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg, nie miał pod tym względem żadnych niemal potrzeb, a ona tę właśnie potrzebę tak bardzo czuła się na siłach w nim zaspokoić. I miał też inne gusty. Ile razy pragnął się przypodobać i chciał jakim własnym pomysłem pokoje przyozdobić - wywoływał tylko niesmak i oburzenie. Na szczęście pani Barbara czekała odwiedzin rodziny, a nikt nie wydawał jej się bardziej odpowiednim do radowania się ich nową siedzibą niż rodzina. Nowe mieszkanie usposobiło ich zresztą tak przedsiębiorczo, że na Wielkanoc tego roku wybrali się sami do Kalińca. Pani Barbara gorączkowała się do tej podróży w nieopisany sposób. Wszystko ją do niej pchało. Teraz już niewątpliwie była w ciąży trzeci czy czwarty miesiąc - na pewno nie wiedziała, bo niezmiernie skrupulatne obliczenia ciągle jej się myliły. Chciała jednak jechać koniecznie, póki jeszcze to nie jest widoczne. To znów jej się zdawało, że wkrótce umrze, i pragnęła przed śmiercią zobaczyć matkę i siostrę, zwłaszcza siostrę. Zaś najczęściej prześladowała ją myśl, że jeśli nie pojadą z poślubną niejako wizytą do rodziny, to rodzina do nich też nigdy nie przyjedzie. Bogumił nie uważałby tego za szczególniejszą klęskę, ale panią Barbarę ta myśl wytrącała zupełnie z równowagi, była nie do zniesienia. Trzeba więc było jechać, trzeba też było pokazać, że nie są tak związani obowiązkiem, aby nie mogli się ruszyć. Bogumił lękał się, żeby pani Barbarze ta podróż nie zaszkodziła, dużą część drogi odbywało się końmi. Do Mławy pięć mil drogi, a potem z Kutna karetką pocztową cały dzień. Lecz pani Barbara tak bardzo chciała jechać, że się nie bała, i pewnego dnia wyruszyli zabrawszy koszyk świątecznych wiejskich smakołyków. 7 W Kalińcu mieszkali u Kociełłów i było im tam dobrze. Mąż pani Teresy miał jeszcze jakieś dochody z resztek rodzinnej majętności na Litwie, a prócz tego zajmował niezły urząd w zarządzie gubernialnym. Pani Barbara miała mu to po cichu za złe, ale z drugiej strony ułatwiało to sytuację o tyle, że nie odczuwała w tym domu niższości swego służebnego stanowiska. Przeciwnie, być na służbie w polskim folwarku zdawało jej się czymś dostojniejszym niźli służyć u Rosjan. To poczucie dodawało jej pewności siebie i napełniało nawet jakby wdzięcznością dla szwagra. Był to zresztą przyjemny, wesoły człowiek, który przyjął Niechciców otwartym sercem, a potem znikł i mało się przez czas ich pobytu w domu pokazywał. Teresa mówiła, że tak jest zawsze i że nawet dzięki ich przyjazdowi teraz częściej go widzi. Oprócz posady pochłaniały go interesy, do których miał pewnego rodzaju namiętność, a oprócz interesów trzymały go jeszcze za domem i hulanki. Miał sławę najlepszego w Kalińcu znawcy win, karciarza i codziennego gościa starej winiarni Peszkego, gdzie w sklepionej izbie, zwanej "kątkiem", zbierała się lepsza część kalinieckiego męskiego towarzystwa, ta, która pragnęła używać krótkiego życia "nie szlifując", jak się mówiło, salonów rządowych, co czynili inni bardziej płaszczący się i giętcy. Poza tym, jeśli chodziło o wykształcenie, Teresa Kociełłowa nie zrobiła lepszego wyboru niż pani Barbara. Lucjan Kociełł coś tam skończył, i żeby pokazać swą niezależność, wygłaszał czasem wzgardliwe sądy o dziejach literatury rosyjskiej, mówiąc, że tam się wszystko na Łomonosowie zaczyna i na Łomonosowie kończy. Wielkiego zapasu wiedzy jednakże nie posiadał i sprawami umysłowymi zgoła się nie zajmował. Mimo to i mimo nieco obcesowego sposobu bycia uchodził za prawdziwego pana. Umiał obracać się w świecie i wdrażać posłuch dla swych różnych projektów, którymi starał się pobudzić miasto do przedsiębiorczości w kierunku organizowania klubów towarzyskich i akcji dobroczynnej. Twarz miał nieco tatarską, czoło cofnięte i niskie, oczy czarne szeroko rozstawione - spojrzenie wesołe i bystre, głos basowy, postawę wyniosłą, szyję nieco za krótką, a ramiona potężne. Dwie córki Kociełłów, Oktawia i Sabina, miały już osiem i sześć lat, zaczynały się uczyć. Sabina była prawdomówna, skryta i dzika. Oktawia rezolutna, ciekawa, dosyć wesoła i zmyślna. Obie miały po ojcu silną budowę i skośne czarne oczy, które jednakże miękkim wyrazem przypominały matkę. Obie były przejęte zjawieniem się nieznajomego wujka i obie, każda na swój sposób, garnęły się do niego. Zaś Bogumił nosił je na barana, huśtał na wyciągniętej stopie, gonił je po pokoju, śpiewał z nimi: Ani ja, ani ty nie umiemy roboty... albo inne podobne piosneczki. Dziewczynki były tego rodzaju postępowania bardzo spragnione, gdyż ojciec nigdy się z nimi nie bawił. Gniewał się na nie, że nie były synami, i jak gdyby się wstydził okazywać im czułość. Mówiono, że gdy miała się urodzić młodsza, groził odebraniem sobie życia, jeżeli i to też będzie córka. Tak że po przyjściu na świat Sabinki przez dwa dni nie śmiano mu jej pokazać. Pani Teresa pytała, skąd Bogumił tak umie z dziećmi. - Nie wiem - rzekła pani Barbara - tam na wsi, jak tylko zejdzie się gdzie z jakimi dziećmi, to też się z nimi tak bawi. Teresa Kociełłowa nie podupadła bynajmniej w tym związku, który mógł był ją pod wielu względami rozczarować. Pani Barbara nigdy jeszcze nie widziała siostry tak przystojną i ożywioną. Jej lazurowe oczy świeciły prawie natchnionym blaskiem, niewysłowiony uśmiech co chwilę zdobił rumiane, młode usta. Była pełna uroku i zarazem powagi, i zdawała się o każdej godzinie żyć całą piersią. Chętnie bywała sama w świecie i chętnie przyjmowała u siebie gości bądź zaproszonych, bądź tych, co czuli potrzebę przychodzenia do niej sami z siebie, a takich było dużo. Bawiła się z córkami, uczyła je, zarządzała domem i jeszcze oprócz tego pracowała na siebie. Tak jest, gdy spostrzegła tryb życia męża, wróciła do swego panieńskiego zajęcia, dawała lekcje na pensji. Była zbyt dumna, aby brać na siebie pieniądze od człowieka, który je wolał wydawać na co innego. Spędzała co dzień pięć godzin poza domem, a resztę dnia poświęcała domowi i przyjaciołom. Pani Barbara czuła się u niej niby w raju; omówiły ze sobą wszystkie swe ulubione książki, wszystkie sprawy dziejące się na świecie, wszystkie zagadnienia, które w nich obu narosły przez czas, kiedy się nie widziały. Nie mogły się sobą nasycić, nie mogły się na siebie napatrzyć, dość się do siebie naprzytulać, napieścić. Pani Barbara nie już wieczory, ale wręcz noce spędzała w sypialni Kociełłów. Lucjana nie było, rzadko wracał przed drugą lub trzecią nad ranem, Bogumił dawno spał w oddanym Niechcicom gościnnym pokoiku, a Basia i Terenia leżąc w uścisku na jednym z małżeńskich łóżek wciąż śmiały się, płakały, szeptały i mówiły. I milkły, i zamyślały się, a z milczenia tego rodziła się nie senność, ale nowa ochoczość, nowy zapał do jeszcze większej rozmowy. A gdy się wreszcie musiały rozstać, było to wprost rozdarcie i pani Barbara szła do siebie zataczając się jakby duchem pijana i myślała: - Boże, Boże, czemu życia swego z taką siostrą przeżyć nie można? Rozmawiały ze sobą i o małżeństwie pani Barbary. Nie mogła ona się skarżyć, wyznała skrycie, że może czuje się zadowolona, zadowolona w tym, w czym się najmniej tego mogła spodziewać - lecz jakież to dalekie od szczęścia, do którego tęskni, gdy tylko sobie przypomni kogoś, czyj widok sam więcej wstrząsał nią całą niż najsłodsze momenty z Bogumiłem. - Moje dziecko - rzekła na to Teresa, kołysząc siostrę w swych zawsze jakby kwieciem pachnących ramionach - najszczęśliwsze, z czystej miłości małżeństwo zawiera tyle samo niedoli, ile chwil szczęścia bywa w najbardziej chłodnym związku. My przy ślubie zawieramy nie jedno, a kilka małżeństw, gdyż w każdym jest materiał na kilka. A zresztą nie trzeba przeceniać znaczenia faktów samych w sobie, fakty są niczym - a kiedy my tęsknimy do innych zdarzeń, do innego życia, to może nie wiedząc o tym tęsknimy tylko do innego, właściwszego, rozumniejszego stosunku do życia? - A jakiż podług ciebie jest ten właściwy stosunek? Teresa milczała, patrzyła z uśmiechem w przestrzeń. I nareszcie mówiła: - Nie myśleć wciąż o sobie. Mówiła to po cichu i niepewnie, jakby wstydząc się, że daje taką skromną i pospolitą radę. I dodawała w zadumie: - O, twój Bogumił ma właściwy stosunek do życia. Pani Barbara nie pytała już - czemu, choć dziwiła się markotnie, dlaczego ona w takim razie nie potrafi się od niego tego nauczyć. Nie zawsze wszystko jednako pojmowała, co jej siostra mówiła, ale zawsze jednako czuła się jej słowami wzmocniona. O, pani Terenia była obdarzona dziwnie podnoszącą na duchu, pokrzepiającą mądrością. Nie wiadomo nawet, skąd ją czerpała, bo żyła sobie zwykłym, podobnym do tylu innych życiem. Ale u niej powszednie, domowe dnie zdawały się być bogatsze w doświadczenia i więcej zajmujące niż u drugiego nie wiem jakie przygody, i sączył się z nich zdrój myśli tak posilnych dla każdego, kto się z nią wdał w rozmowę! I wesołość jej usposobienia budziła większe zaufanie niż potoczna wesołość innych. Była to wesołość mężna i wielkoduszna, tak jakby pani Terenia znała do gruntu żałość życia, a kochała je mimo wszystko i kochała nie życie własne, co wielu potrafi, ale życie wszystkich, życie nieba i ziemi. To tylko dziwne, że choć mówiła: "Nie myśleć wciąż o sobie" - nie brała udziału w żadnych pracach społecznych i dobroczynnych, które właśnie na myśleniu o bliźnich polegały. Nie, do tego nie umiała się wciągnąć, próbowała, lecz to się na nic nie zdało. Dla każdego, z kim ją los zetknął, potrafiła być dobra i znajdowała zawsze możność dopomożenia każdemu w tym, w czym tego najbardziej potrzebował, ale zajmować się tym publicznie i zbiorowo - do tego nie była zdolna. W tych sprawach rej wodziły dwie główne panie Kalińca, dwie najświetniejsze gwiazdy: Michalina Danielowa Ostrzeńska i jej siostra, rejentowa Holszańska. Stefanię Holszańską pani Barbara znała dobrze z ostatnich lat swojego panieństwa. Przebywała ona wówczas jakby na dworze swej świetnej siostry i jak wiele panien z otoczenia pani Michaliny - dzięki jej szczęśliwej ręce wyszła niebawem za mąż. Obecnie pyszniła się najpiękniejszymi w Kalińcu złocistymi włosami, najzgrabniejszą "panieńską" figurą i tak wielką miłością męża, jaką nie mogła się poszczycić żadna mężatka na wiele mil wokoło. Rejent Wacław Holszański był podobnym do Araba, wysmukłym śniadym brunetem o gorących i słodkich czarnych oczach. Miał tę właściwość, że niekiedy czynił ustami i zębami taki ruch, jakby chciał ugryźć powietrze. Na przekór namiętnej wschodniej urodzie, usposobienia był potulnego i nieśmiałego. Mówiono, że kochał się był nie w swej obecnej żonie, ale w innej, chodzącej z nią razem panience. Gdy jednak pani Michalina wziąwszy go na stronę spojrzała na niego bystro mieniącymi się złotymi oczyma i rzekła: - No i cóż? Widzę przecież, jak wy się w sobie ze Stefcią na zabój kochacie - nie śmiał przeczyć. Nie przeczył też i nadal, gdy mu urządzono zaręczyny i ślub. Jeżeli ta plotka zawierała prawdę, to tym większym tryumfem pani Stefanii było, że dawszy się poznać wzbudziła potem w mężu miłość tak jawną, że o niej w mieście mówiono. Ale niezależnie od płomiennego przywiązania swych mężów, obie panie miały u stóp swych całe miasto, nie tylko jako godne hołdów a przy tym nieskazitelne kobiety, ale jako działaczki. One to powołały na powrót do życia obumarłe Towarzystwo Dobroczynności, one założyły trzy żłobki i przytułek dla starców, za ich przyczyną miało wkrótce powstać w mieście Towarzystwo Muzyczne, im zawdzięczała początek czytelnia publiczna, ich pomysłem były wszystkie kwesty i wenty na ubogich. Panie te dwoiły się i troiły, przewodniczyły i uczestniczyły, wzniecały w ludziach potrzebne do działania ambicje, pobudzały ciężkich do honorowej pracy panów, których potem wysuwały na prezesów, same pozostając tak zwaną duszą i sprężyną każdego przedsięwzięcia. A to nie wyczerpywało ich energii. Pani Holszańska uprawiała prócz tego muzykę, hodowlę pieska rzadkiej rasy i - mimo bezdzietności - kult domowego ogniska. Pragnęła bowiem, czego pragnie tysiące ludzkich serc: być wszystkim i być wszędzie, i we wszystkim przodować; porywać energią działaczki w mieście, zachwycać wdziękiem niewieścim w domu. Pani Michalina ognisko domowe trzymała nieco o chłodzie, ale za to próbowała różnego rodzaju interesów, do czego miała wrodzone upodobanie. To prowadziła stancję dla uczniów, to brała w dzierżawę kolekturę loterii, to kupowała i sprzedawała kamienice lub co się nadarzyło. W ten sposób podnosiła znacznie stopę życiową domu, czego Daniel Ostrzeński, zupełnie obojętny na sprawy dochodów, nigdy by nie był osiągnął. Daniel był już teraz także na służbie państwowej, gdyż prywatną szkołę realną, w której przedtem wykładał, zamknięto. Nie opłacała się - mało kto mógł sobie pozwolić na to, by posyłać chłopców do narodowej szkoły, która nie dawała im żadnych praw. Daniel wykładał więc przyrodę po rosyjsku, według nowych, obostrzonych niedawno przepisów. Pani Barbara jemu też miała rządową służbę trochę za złe, ale pocieszała się, że być nauczycielem to zawsze lepiej wygląda niż być zwyczajnym urzędnikiem. Zaś wracając do pań to prawda, pani Holszańska brała też jeszcze udział w ruchu literackim. Zabiegała o założenie w Kalińcu gazety codziennej i pisywała o miejscowych stosunkach do pism warszawskich. Właśnie w jednym z nich świeżo ukazała się jej rzecz i pani Stefania pokazała to pani Barbarze zapytując: - Czytałaś? - Była to notatka drukowana petitem i zdająca sprawę z odbytego w nadrośniańskim grodzie przedstawienia amatorskiego na kolonie letnie. - A co? - rzekła szczęśliwa autorka, gdy pani Barbara skończyła czytać. - No, staramy się, jak możemy! - I mówiła to w przekonaniu, że dokonała ważnej rzeczy i że każde jej słowo tętni po całym świecie. Obie siostry miały zawsze to zbawcze przekonanie, tę wiarę w wartość, ważność i trwałość, a przede wszystkim w skuteczność wszystkiego, co czyniły. Lubiły też rozgłos, ale nie były pod tym względem wymagające ani też podejrzliwe. Każde pochlebne zdanie uważały za szczere, każde wydawało im się od razu głosem całego świata. A gdy hołdów chwilowo zabrakło, chętnie głosiły i mnożyły swą sławę same, opowiadając o przeszkodach, które musiały w swej działalności pokonać, i o zwycięstwach, które odniosły. Życie ich było inne niż życie Teresy Kociełłowej, ale było też w swoim rodzaju barwne i zajmujące. Z Teresą pani Barbara czuła się mała jak pyłek, ale nie upokorzona, przeciwnie, podniesiona w swej małości na niebotyczne wyżyny. Z nią przebywając wierzyła, że gdziekolwiek żyć będzie, może wypełnić, jak człowiekowi przystoi, swe przeznaczenie; ogarniał ją spokój i, niczym będąc, wszystko zdawała się trzymać w swym ręku, niczego też się wtedy nie bała i nikomu nie zazdrościła. Znajdując się natomiast w obecności Michasi i Stefanii, czuła się podniecona i rozjątrzona. Tysiąc nadziei błyskało przed jej oczami, tysiąc obaw pogrążało ją w otchłań smutku. Patrząc na nie, to potępiała je w duchu, że są takie gadatliwe, rozrzucone, dziesięć srok, jak to mówią, ciągnące za ogon, to znów myślała, że, mój Boże, ona się tak rwała do szerokiego życia, tutaj wrzało go tyle dokoła, gdy ona musi więdnąć w kącie zabitym od świata deskami. Zazdrościła, jakże to nazwać inaczej, zazdrościła swoim powinowatym. Czyż ona by nie potrafiła zabłysnąć tak jak i one? Posiadały mniej niż ona szkolnej nauki, nie pokończyły nawet pensji, a oto dzięki temu, że nie są na wygnaniu, że obracają się między ludźmi, jakiej to nabrały ogłady umysłowej. Można je dziś po prostu uważać za wykształcone. Stefania, owa Funia Poleska, która jeszcze kilka lat temu myślała, że Darwin to jest miasto, dziś pisze artykuły, czyni to, o czym drudzy tak na próżno marzyli. Tak! Pani Barbara już wiedziała! Nie wykształcenie jest najważniejsze, ale miasto! Miasto, gdzie życie się kłębi, gdzie człowiek nie cofa się, nie zastyga, ale rusza się naprzód. O, gdyby mogli przenieść się do Kalińca! Czy podobna, żeby Bogumił nie znalazł tu pola do pracy? Lucjan mu coś wyszuka. On już tylu ludziom znalazł dobre zajęcia! Był w wielkiej zażyłości i z Michasią, i ze Stefanią, pomagał im w ich dobroczynnych przedsięwzięciach, wyrabiał różne pozwolenia u władz, miał tyle stosunków! A pójdzie to tym łatwiej, że Bogumił bardzo się wszystkim podobał. Mówiono do pani Barbary: "Ależ ten twój mąż bardzo przystojny, bardzo jak się należy, bardzo miły". Mówiono to, jakby stwierdzając ze zdziwieniem: chwała Bogu jest lepiej, niż się można było spodziewać. Panią Barbarę zrazu to nawet drażniło - cóż oni sobie myślą, że ona za kogo wyszła?! Ale wszystko jedno. W każdym razie podobał się, nie raził, niech mu więc pomogą zostać tu między nimi! 8 Bogumił podobał się nie tylko młodym, został i przez panią matkę bardzo dobrze przyjęty. Pani Adamowa Ostrzeńska, która takie zasługi położyła koło wychowania swych dzieci i tak spokojnie znosiła całe życie przeciwności losu, teraz, gdy mogła zażywać odpoczynku i jakiego takiego spokoju o dzień jutrzejszy, popadła w nie opuszczające ją prawie zdenerwowanie. Żyła była tylko dla dzieci, nie przysposobiła się do niczego więcej i teraz, kiedy dzieci nie potrzebowały już, by żyła dla nich, było jej ciągle smutno. Mieszkała na przemian to u Kociełłów, to u Danielostwa Ostrzeńskich i nigdzie nie czuła się dobrze. Wnuczęta, choć takie małe, miały już swoje na myśli, nie dały sobą powodować, żądały co najwyżej, aby się z nimi bawić, a babcia bawić się nie umiała. Na koniec los jej dopomógł, wygrała ćwierć losu na państwowej loterii klasowej i postanowiła rozpocząć życie na własną rękę. Wynajęła tedy pokoik z kuchnią na Dziadowym Przedmieściu, niedaleko mieszkania córki, i żyła teraz kłopotami, których jej ten byt samodzielny przysparzał. Dnie całe spędzała u Kociełłów, ponieważ o ile tylko nie miała w pobliżu siebie wnuczek, to truchlała na myśl, że im się stanie co złego. Oburzało ją to, że córka wychodzi na lekcje, a znów zabierać jej dziewczynek do siebie nie mogła, bo mówiła, że w jej mieszkaniu jest dla dzieci za ciasno. Zresztą hodowała kaktusy i bała się, że jak się dzieci rozdokazują, to jej poobtrącają kwiaty, pozrzucają doniczki. Zaś przesiadując u Kociełłów drżała, że przez ten czas zostanie okradziona. Trzymała więc u siebie służącą, która doglądała kaktusów, patrzyła przez okno i gotowała sobie na kuchence strawę, gdyż babcia jadała u Kociełłów. W nocy łóżko tej służącej, potulnej, niedorosłej dziewczyniny, było przysuwane do drzwi i stawiane tak, aby się ona musiała w każdym razie obudzić, gdyby kto się zaczął do drzwi dobierać. Mimo tej ostrożności babcia nie sypiała całe noce, paliła światło, zażywała krople i jak wybawienia czekała świtu. Lucjan Kociełł, który był dosyć porywczy w wypowiadaniu zdania, rzekł raz na to jej niesypianie: - Nasza babcia po prostu się boi. Najlepiej by zrobiła, żeby się z powrotem do nas przeniosła. Teresa milczała, lecz myślała to samo. Starsza pani Ostrzeńska nigdy dotąd nie żyła bez kogoś bliskiego, czyja obecność wydaje się zawsze najskuteczniejszą bronią na wszystkie niebezpieczeństwa. I nie o złodzieja tu szło. Ona się bała, krótko mówiąc, świata, a nawet wszechświata, którego czarnym bezmiarem czuła się w nocy objęta, z którym się czuła w ciemnościach sam na sam, bezradna i nieszczęśliwa wobec jego przygniatającej straszności. Tak może było, ale raptowne odkrycie tej prawdy przez Lucjana przyprawiło babcię o cierpkie myśli i rozpacz. Płakała przez kilka dni, że własne dzieci zazdroszczą jej spokojnego kąta, do którego na starość doszła. Gdy zaś chcąc ją pocieszyć zaczęto wynajdywać dobre strony owego kąta, płakała, że pragnęłyby ją widzieć jak najdalej od siebie, a może w trumnie. Tak więc trudno jej było trafić do przekonania, a trzeba było uważać, żeby jej nie zaszkodzić, bo zdrowie jej znacznie się w ostatnich czasach pogorszyło. Cierpiała na ciągłe bicie serca i ratowała się przykładaniem zmoczonej w wodzie i wyżętej chusteczki, a teraz to już i chusteczka, i różnego rodzaju krople ciągle były w robocie. W tym stanie ducha powitała przyjazd Niechciców jak zapowiedź lepszej przyszłości. - Tyś była zawsze moim najdroższym, najukochańszym dzieckiem - rzekła do pani Barbary i nabrała przekonania, że dopiero u Bogumiłów odżyłaby, poczułaby się znów, jak dawniej, szczęśliwą. - Terenia i Lucjan mnie nie cierpią - mówiła rozżalona. - Nie wiem, co ja im zawiniłam, ale stracili do mnie serce. - Terenia? - oburzyła się pani Barbara. - Mamo, co też mamusia mówi! - Ja wiem, to straszne, ale tak jest, cóż robić. Daniel też mnie nie lubi, ale on uważa za wroga każdego, kto chodzi po świecie. On by chciał, żeby po nim jedna Michasia chodziła. A ona właśnie tylko ten świat ma w głowie. Bogumił przypadł starszej pani Ostrzeńskiej tak bardzo do serca, że aż dla niego zabłysła. Ubrała się w swą najpiękniejszą suknię z aksamitnym kaftanem, z koroneczkami u rękawów i pod szyją, zapięła się starą broszą z granatów, a w uszy włożyła takie same kolczyki. Były to jedyne klejnoty, które udało się, gdy przyszły lepsze czasy, wykupić, gdyż zostały były kiedyś sprzedane za pośrednictwem pewnej Żydówki, Bądźzdrówki, a ta była tak przywiązana do wielmożnej pani Ostrzeńskiej, że obiecała je w razie potrzeby choć spod ziemi wykopać - i wykopała. Ale pani Adamowa dobyła dla nowego zięcia, co miała najlepszego, nie tylko ze swej komody, ale i z samej siebie. Oczarowała go swą rozmownością, dowcipem, bystrym umysłem, a nade wszystko znajomością wiejskich stosunków. Widać było od razu, że jej na wsi zbiegł spory kęs życia i choć tyle lat przebywała już w mieście, nic wiejskiego nie było jej obce. Bogumił chętnie o wszystkim z tymi ludźmi mówił, a jak nie wiedział, co mówić, to chętnie słuchał, ale dopiero z teściową przemówili do siebie, jakby byli z jednego domu. Bogumił rad był jej za to chociaż nieba przychylić i nadmierna usłużność go zgubiła. Od razu pierwszego dnia zauważył, że babcia coraz to przykłada rękę do piersi i to ją mocno przyciska, to palcami uderza i przebiera po aksamitnym staniku. I że wtedy przynoszą jej ukradkiem zmoczoną chusteczkę, którą ona sobie wsuwa niepostrzeżenie w zanadrze. Zastanawiał się nawet, czy od tego bielizna nie jest mokra, a raz, kiedy tak sobie zaczęła rękę przykładać i oglądać się, a nikt nie podążył z chusteczką, on to uczynił. Widział, że tę chusteczkę ktoś położył na oknie, wziął ją stamtąd, zanurzył świeżo w dzbanku, wyżął i podał. Lecz starsza pani Ostrzeńska obraziła się, spojrzała na niego nieprzyjaźnie i za srogo: - A Bogumił na co mi to podaje? Ja szukam tabakierki. I od tej chwili przez dwa następne dni pobytu Niechciców była już ciągle nieswoja. Gdy nazajutrz pani Barbara odwiedziła matkę w jej domu, zastała ją siedzącą śród czerwono kwitnących kaktusów, zażywającą tabakę, kichającą i tonącą we łzach. - Mamusiu - spytała - nad czym mama tak płacze? - Płaczę, kochanku, nad tobą - wyznała - bo mi cię żal. Masz, owszem, dobrego męża, alem cię mogła wydać przecie za człowieka wykształceńszego i nie na taki koniec świata, i nie na takie marne, bądź co bądź, stanowisko. Czy ja kiedy myślałam, że moje dziecko będzie służyć we dworze? - Jak to "czy ja myślałam"? Przecież mama wiedziała, za kogo idę za mąż - odparła pani Barbara zgnębiona. - Tak - westchnęła matka - wiedziałam, ale się bałam przeszkadzać. Bałam się brać tego na swoją odpowiedzialność. - No więc tym bardziej nie ma co płakać. Ja się czuję szczęśliwa, a zajęcie Bogumiła nie jest niczym gorszym niż to, co robią inni, Lucjan... Daniel. Oni też nie są ludźmi niezależnymi. - Jest czymś gorszym - zapłakała na nowo pani Ostrzeńska. - Stefania Holszańska słusznie mówi, że to tak, jakby się zostało lokajem w domu, w którym się było panem. Tu wszyscy tak mówili, wszyscy uważali, że zrobiłaś mezalians. - Ach, wszyscy tak mówili? - rzekła pani Barbara blednąc i zamilkła. Bała się denerwować sama i bała się zaszkodzić matce na serce. - Mamo - poprosiła jedynie, rozdrażniona - niechże mama tak nie kicha i nie zażywa tak dużo tej tabaki. - Kiedy ja się, kochanku, tym tylko ratuję od kataru. - Ale to przecież musi szkodzić na serce. Od tego kichania można dostać ataku, to jest ataku nie, ale w nosie może co pęknąć. - Nie u mnie, kochaneczku - odparła starsza pani. - Ja jestem przyzwyczajona i umiem się z tabaką obchodzić. I nie od takiej tabaki. Zresztą, nie brońcie mi jedynej przyjemności, jaka mi jeszcze została. I ponownie kichnąwszy rzekła, gdyż już jej ulżyło na duszy: - Ale, Basiu, ty się tym, co ja tu gadam, nie przejmuj. Uszy do góry i wszystko będzie dobrze. Pani Barbara nie miała się czasu przejmować, było to bowiem ich ostatnie w Kalińcu popołudnie, zabierano ich to w to miejsce, to w tamto, a wieczorem urządzono pożegnalne zebranie u Daniela i Michaliny Ostrzeńskich. I już nie rodzinne tylko, zeszło się całe prawie dawne towarzystwo, prawie cała wesoła banda z minionych lat młodości. Bogumił nie znał nikogo z tych ludzi, ale nie zdawało mu się to sprawiać różnicy. Czuł się tylko mniej uczestnikiem, a więcej niby widzem na przedstawieniu, palił, częstował papierosami i życzliwie się wszystkiemu przyglądał. W salonie tymczasem omawiano z żywością występy Modrzejewskiej w Ameryce i utwory znakomitego Litwosa, którego nazwisko - Henryk Sienkiewicz - zostało świeżo ujawnione i było na wszystkich ustach. Wróżono młodemu pisarzowi wielką przyszłość, a pani Michalina odczytała ostatni jego utwór, zaczynający się od słów: Był okręt, który zwał się Purpura... I wszyscy wnet pojęli, że ten okręt oznaczał Polskę, a była tam następnie mowa o nieładzie, co wkradł się do załogi, o burzy i o napadzie korsarzy, i o tym, jak okręt zaczął tonąć. Jednym słowem, jasnym było już dla każdego, że jest to przypowieść patriotyczna, i goście poczuli się wzruszeni. - Wszyscy na dno! Do pomp! - wołała spiżowym niemal głosem pani Michalina, gdyż takim nakazem kończyła się czytana alegoria. Słuchano w zadumie i goście przyklasnęli zawartej w utworze myśli, zgodzono się bez sporu, że teraz, kiedy wszelka broń została narodowi z rąk wytrącona, pozostaje praca u podstaw, wszyscy u swoich warsztatów, czyniąc co można, by się nie dać i przetrwać. I każdy czuł się właśnie tym stojącym przy pompie i na dnie, i uprzytomniając sobie grozę położenia doświadczano niemal radości, że oto nadeszła epoka, w której najzwyklejszy śmiertelnik miał w sobie dosyć siły i umiejętności, by co dnia wypełniać wysokie, narodowe posłannictwo ratowania ojczyzny. Wtem zapragniono dać wyraz innym, bardziej walecznym uczuciom, zaświadczyć, że piersi obecnych noszą w sobie i gotowość do buntu. Ktoś uderzył w klawisze, a goście wnet podjęli znaną gniewną melodię i stojąc, przechadzając się lub otaczając fortepian śpiewali: Zemsta, Zemsta na wroga z Bogiem, a choćby mimo Boga! Zerkano przy tym na okna, a pani Michalina zapuszczała od niechcenia rolety. Pani Barbara podeszła do Bogumiła. - Znasz tę pieśń? - szepnęła. - Nie - odparł - właśnie się przysłuchuję. - A prawda - westchnęła - nie znasz "Dziadów". Ale myślałam, że śpiewaliście ją tam... - Nie - powtórzył Bogumił - nie śpiewaliśmy. Pani Barbara odeszła nucąc na drugą stronę pokoju i ci wszyscy, co tu teraz stworzyli tak ożywczy stan ducha, wydali jej się bardziej bojownikami niż ten mężem jej będący człowiek, co stał opodal, co nie czytał zakazanych utworów i nie znał tej pieśni, i słuchał. Obejrzała się wokoło. Ach, jak tu jej teraz brakło dwojga stalowych oczu, chłodnych a pieszczotliwych, i czarnych włosów, i czarnej brody otaczającej swawolne, szkarłatne usta. W salonie tymczasem prześpiewano jeszcze ze dwie-trzy pieśni, a potem zaczęto wspominać ubiegłe lata i tych spośród dawnego towarzystwa, którzy nie byli obecni. Lecz jedno imię i nazwisko omijano, choć należało do kogoś, kto był w tym gronie powszechnie lubiany, i pani Barbara poznała, czemu je omijano, poznała, że to, co jej się zdawało skryte przed ludzkim okiem, było dla wszystkich widoczne, i stropiła się. Na szczęście wrócono znowu do tematów ogólnych, rozstrzygano, kto w tej dobie jest największym pisarzem świata, omawiano mający się wkrótce odbyć w Kalińcu pierwszy koncert nowo założonego Towarzystwa Muzycznego. Gdy zaś zaczęto o tym, Stefania Holszańska siadła ponownie do fortepianu i zabrzmiało preludium Szopena, zwane powstańcze, a parę osób rzekło jedni do drugich: "Pamiętasz? Pamiętasz? Ulubione preludium Basi Ostrzeńskiej!" Pani Barbara słyszała te słowa i rumieniła się, i napawała się nimi. Jak było grane to preludium, tego nie wiedziała, nie znała się też na tym, dla niej nie preludium to było, a usta, oczy, twarze, uśmiechy, spacery, rzeka za miastem i płacz, i śmiech, i młodość. Uczuła się na nowo złączona ze światem, który porzuciła, który dla niej stał się przeszłością, a tu trwał i żył jako teraźniejszość i przyszłość. Zrazu wydało jej się i drażniące, i dziwne, i jakby dla niej niemal obrażające, że mógł on tak nadal istnieć na własną rękę, niebawem jednak pogodziła się z tym i widziała już tylko jedno: świat ten przyjmował ją na powrót z otwartymi rękoma - i zapragnęła w nim pozostać. O, nie przeżyła, dalibóg, nic takiego, co by tę przeszłość uczyniło zamkniętą kartą życia, do której tylko myślą chętnie się wraca. Chciała do niej wrócić cieleśnie, z niej snuć swe dalsze życie, tak jak snuli je choćby Danielowie, których chłopcy biegali po salonie. Było ich dwu, Anzelm i Janusz, obaj w tym samym wieku co dziewczynki pani Teresy, obaj ładni jak paziątka w złotych kędziorach, koronkowych kołnierzach i aksamitnych ubrankach. Zdawali się na przemian to oszołomieni, to przekonani, że wszystko dzieje się tu po trosze z ich powodu; przebiegali pędem od jednego z gości do drugiego, przy każdym stali chwilę, wdzięcząc się w milczeniu, i znowu biegli dalej. Wszyscy wdzięczyli się do nich nawzajem, jeden tylko Daniel zdawał się być obojętny dla synów. Gdy podchodzili, mówił: "odejdź", gdy widział, że coś ruszają, wołał: "zostaw", a oni również omijali go z daleka. Pani Barbara zauważyła to i dziwiła się. - Czyżby w przeciwieństwie do Lucjana martwił się, że ma synów, nie córki? - myślała i przypomniała sobie, co jej mówiła Terenia. Mówiła, że Daniel w ogóle lubi dzieci tylko, póki są w łonie Michasi. Gdyż wtedy przynajmniej zmuszona jest ona pędzić bardziej zamknięte domowe życie. Pani Barbara uśmiechała się i gładziła miękkie kędziory chłopców - i myślała, że co do niej, to pragnęłaby mieć już swoje małe jak najprędzej na świecie - i widzieć je biegające tu między gośćmi. Tak jest, omyłkowo poczęty w Krępie, tu by powinien chować się i biegać za lat parę ten chłopiec, którego w sobie nosiła. Gdyż chłopiec to będzie. Tylko że włosy będzie miał czarne i oczy szare. Myślała - szare, lecz widziała je stalowymi, a na twarzy tego przyszłego chłopca zdawała się już rosnąć duża, męska, w kwadrat obcięta broda. Zadumę przerwały jej Michasia i Stefania, które przyszły do niej i odciągnęły ją na bok. Niech się goście bawią, one chciały z nią pogwarzyć przed rozstaniem. Rejentowa Holszańska, która lubiła, jak to ludzie miewają we zwyczaju, namawiać drugich na swoje, zaczęła pierwsza: - Wiesz, co ja tobie, Basiu, powiem? Wyście nie powinni zostawać na wsi. - Dlaczego? - spytała pani Barbara, przyjmując obronny wyraz twarzy. - No, przecież nie możesz być, kochanku, całe życie ekonomową - wytłumaczyła Stefania Holszańska ze słodyczą. Pani Barbara miała uczucie, jakby zajęła się ogniem. Po raz drugi dzisiaj zdjęła ją trwoga, że to wszystko zaszkodzi dziecku. Pani rejentowa mówiła tymczasem dalej: - Dla tych, co stracili pozycję na wsi, jedna jest tylko droga - miasto. Z naszymi tradycjami, z naszymi dziedzicznymi zdolnościami tu tylko możemy się utrzymać na odpowiednim poziomie, gdyż tu tylko mają znaczenie zalety, rozumiesz, duchowe. Na wsi, po utracie majątków, możemy się już tylko poniewierać. A tu stoimy w pierwszym szeregu, służymy nowym ideom, nauce, postępowi. - Czekaj - przerwała jej pani Michalina - ...postępowi, i co najważniejsze, moje dziecko, tu tylko możemy jeszcze na powrót do czegoś dojść. W handlu, w przemyśle, wszędzie, kochanku, pełno tu placówek do objęcia, tylko trochę energii, a wszędzie można się dorobić. My tu dziś możemy stać się wszystkim, bo te mieszczuchy, poza Żydami, to okropne mamuty, boją się każdego kroku naprzód. Czy bez nas wpadłby tu kto na przykład na myśl, żeby założyć Towarzystwo Wioślarskie? I to siedzą nad rzeką! A myśmy się zawinęli, kilku adwokatów, paru doktorów, rejentów, wszystko ludzie ze wsi - i już mamy i Towarzystwo Wioślarskie, i Towarzystwo Cyklistów. - Ale co stąd? - niecierpliwiła się pani Barbara. - To stąd, że panu Bogumiłowi raz-dwa byśmy tu co znaleźli. Wyrobiłoby mu się jakąś agenturę ubezpieczeniową, jakiś kantor. Zapytaj tylko Lucjana, ilu on już ludziom tak pomógł. - Tak, zapytaj Lucjana - powtórzyła rejentowa Holszańska. Nie było już jednak czasu ni pytać, ni dalej mówić, bo zrobiło się późno, wszyscy zaczęli się żegnać. Kociełłowie naglili do domu, kareta pocztowa, którą Niechcicowie mieli nazajutrz wyjeżdżać, ruszała w drogę już o dziewiątej rano. Bogumił podnosił do góry chłopców i mówił do nich: - Do widzenia, łobuzy. Przyjedźcie do Krępy, będziecie jeździć na kucu, który nazywa się Młynek. Pani Michalina, ujrzawszy chłopców wysoko w ramionach Niechcica, jakby ich teraz dopiero zauważyła i wpadła w gniewną rozpacz, że jeszcze nie śpią. Oni jednak nie dali się tak od razu zapędzić do łóżek. - Czy duży jest ten kuc Młynek? - pytali. - Jaki duży? - Czy umie skakać przez rów? - wołali jeszcze, gdy drzwi się zamykały za gośćmi. Pani Barbara wróciła do domu wstrząśnięta z powodu nie zakończonej rozmowy z bratową i jej siostrą. Czuję, że nie będę całą noc spała - rzekła, gdy się już położyli. - Ach, to bardzo źle - zmartwił się Bogumił. - Musisz się wyspać przed drogą. Spróbuj koniecznie zasnąć. - Toż mówię, że nie mogę - zniecierpliwiła się pani Barbara, a po chwili oświadczyła: - Mnie jest niedobrze. Dostała mdłości i oboje bardzo się przestraszyli. Mdłości pojawiały się u pani Barbary w początkach ciąży, ale już dawno ustały, a świadomi rzeczy mówili, że więcej nie wrócą. Co by to więc mogło znaczyć, czy jaka nieprzewidziana choroba? Bogumił wstał, zapalił światło, ubrał się na powrót. Pani Barbara siedziała na łóżku, patrząc osłupiałym wzrokiem przed siebie. - Coś mi zaszkodziło - mówiła. - Po cośmy wyjeżdżali! Bogumił chciał iść zbudzić kogo i prosić jakiej pomocy, ale pani Barbara nie dała. Po niejakim czasie zrobiło jej się lepiej i zaczęli rozmawiać. - Cóż, zadowolony jesteś? - pytała pani Barbara. - Jak ci się podobało? - A jakże, bardzo - odparł Bogumił i uśmiechem starał się powiedzieć więcej, niż potrafił słowami. - Ale może już lepiej śpij. - A ja ci mówię - wybuchnęła pani Barbara szeptem - że to wszystko źli ludzie, dla których nie było warto przyjeżdżać. - Źli ludzie - powtórzył Bogumił, zbity z tropu. - Kto źli ludzie? Twoja rodzina? - Rodzina? Co za rodzina? Holszańska to nie rodzina. Zawsze była złośliwa i nieszczera i lubiła się wtrącać w cudze sprawy. Ja i dawniej podejrzewałam, że to przez jej intrygi... - I pani Barbara zamilkła, przerażona tym, co chciała powiedzieć. Bogumił przypisał to nieoczekiwane rozdrażnienie jej stanowi i przestał się pytać. Prosił, żeby się położyła, że już późno, że on się też położy. - Toteż ja się nie wiem jak cieszę - dodał, jakby dopiero teraz odpowiadając na jej poprzednie słowa - że już wracamy do domu. Patrz, widzisz, pojutrze będziemy już w Krępie. - I już na zawsze będziemy tam dziadować - dokończyła wrogo. - A tak - dodała widząc jego spłoszone wejrzenie - wiesz, czym tu jesteśmy dla wszystkich? Ekonomami. Bogumił zwiesił głowę na piersi i milczał. - Dlaczego nic nie mówisz? - zapytała strwożona. - Co? - No, mój Boże, cóż ja mam mówić - odpowiedział niechętnie. - Ekonomem nie jestem, ale, jak już tak patrzeć na te rzeczy, to bywałem w życiu o wiele niżej. - Daj spokój - przerwała zapalczywie - to jest zupełnie co innego. Myślisz zresztą, że mnie wiele obchodzi, co tam kto mówi. Ale ja wiem jedno - zapłakała - że ja sama nie widzę przed sobą żadnej przyszłości, żadnego życia, o ile będziemy dalej gnuśnieć w tej Krępie. - Gnuśnieć? - pytał zasmucony. - A któż nam każe gnuśnieć? I gdzież widzisz to inne, lepsze życie? - Tu je widzę, w mieście. Patrz, jak one tu żyją, chociażby Stefcia, Michasia. Jak działają! Gdybyśmy się przenieśli do miasta, mogłabym i ja coś robić. - Nie, naprawdę - zapytał Bogumił ożywiając się - chciałabyś z nimi rajcować na zebraniach, zakładać te żłobki, przytułki? Na te słowa pani Barbara poczuła wyraźnie, że żadnej podobnego rodzaju pracy nie miała w swych pragnieniach na myśli. Przeraziła się, umilkła i pomyślała: - Dlaboga, więc czego ja chcę? Położyła się na wznak, zamknęła oczy i usiłowała pojąć sama siebie. Czyżby pragnęła jedynie takich wieczorów jak dzisiejszy, takich dni jak te pięć, które tutaj przeżyli? Bogumił przez ten czas rozebrał się ponownie, położył się i zgasił świecę. Nie domagał się odpowiedzi na swe pytanie, ale gdy już w pokoju było ciemno, powiedział z żalem: - Ja wiedziałem, że jak tu przyjedziemy, to zechcesz mnie porzucić. - Wiesz, że ja nie wytrzymam po prostu. Kto mówi, że chcę cię porzucić? - Ty mówisz. Bo tylko wtedy takie myśli przychodzą do głowy, jak się chce męża porzucić. - Nie znęcaj się nade mną i tak jestem dość nieszczęśliwa. - Masz tobie. Dlaczego nieszczęśliwa? - Dlatego, że jestem chora. Czyż nie wiesz tego, nie widzisz? A dziś czuję się cały dzień wprost niemożliwie i stąd to wszystko. Bogumił wstał raz jeszcze, chciał jej w czymś pomóc, lecz to ją tym bardziej rozgniewało. - O Boże - rozpaczała - czemu ty, człowieku, jeszcze nie śpisz? Sam mówiłeś, że trzeba spać. Mnie nic nie brak, chcę tylko trochę spokoju. Zgromiony tak Bogumił położył się po cichu, a pani Barbara niebawem rzekła: - Ja drżę przed tą jutrzejszą podróżą. Końmi po wybojach, taka szalona droga. Czyby już dawno nie powinna kolej chodzić do tego Kalińca? - Nic się nie bój, najmilsza - zaczął błagalnie Bogumił i pani Barbara czekała, co dalej powie, lecz nagle usłyszała, że on śpi. - Już śpi, wiecznie śpi - szepnęła z szyderczą boleścią. Ona jeszcze długo nie spała. Toczyła żwawe rozmowy z bratową i rejentową, rozprawiała się z nimi zwycięsko, znajdowała teraz niezbite argumenty dla pokonania ich racji. - Słusznieście zrobiły przenosząc się do miasta, ale każdy musi żyć na swój sposób. Każdy musi tym się zajmować, co kocha - wołała do nich myślami. - Bogumił tak kocha swoją pracę na wsi, że wolałby być parobkiem na wsi niż Bóg wie nie kim w mieście. I ja jestem dumna, że on taki, i ja też do tego tylko czuję powołanie, by mu towarzyszyć, a do czego jeszcze dojdziemy, to kiedyś zobaczycie. Zobaczycie - urągała. - Zobaczycie i Ujrzycie! A potem błąkała się myślą śród siebie samej niby śród nieznanego lasu i pytała, dlaczego ją tak boli to wszystko? A gdybyż Bogumił był nawet rzeczywiście parobkiem, nie tylko ekonomem? Czyż nie była wolna od przesądów, aby się miała tego wstydzić? A po drugie, kimkolwiek był, czy nie zeszedł na to niskie miejsce najpiękniejszą drogą, jako niewyrachowany bojownik wolności, co postawił na szalę życie, karierę, majątek i szedł na przepadłe, i ani się za tym wszystkim, co rzucał, nie obejrzał. I pani Barbara tarła bezsenne czoło i myślała zgryziona: - O, czemużem im tego nie powiedziała! Takimi słowy trzeba było właśnie przemówić: "Zeszedł na to niskie miejsce najpiękniejszą drogą, jako niewyrachowany bojownik wolności". Ach, żeby znaleźć rano jeszcze chwilę czasu przed wyjazdem i móc się zobaczyć choćby z Danielową. - I żeby nie zapomnieć tych słów. Powtarzała je, powtarzała, ale niestety czuła, że ich nigdy nie powie. A może by napisać? Nie, i nie napisze. Ani Holszańska, ani Danielowa nie były przysposobione do słuchania takich rzeczy. Kto by teraz boje wspominał? Wszyscy uważali powstanie za nieszczęście, nawet ci, co w nim byli - i czyż nie słyszała, że trzeba pracować na dnie okrętu? A mówić o czymś niewczas to tak, jakby się kłamało, człowiek się jąka i wstydzi. Więc dość, dość! Nie myśleć o tym i spać. Ale jakże tu spać, kiedy się nagle jeszcze coś gorszego odsłania. Wszak oni wszyscy na pewno sobie tu myślą: "No cóż, nikt jej widać nie mógł i nie chciał pokochać, więc bez miłości wyszła za pierwszego, co się poważnie oświadczył". O gdybyż można ujawnić, ogłosić światu, że nie strach i rezygnacja, ale miłość wszystko ozłacająca, potężna miłość skojarzyła ją z Bogumiłem. Wszak jest taki obraz, gdzie król kładzie koronę u stóp nędznej żebraczki, czemuż by ona nie miała kochać na przykład parobka. Bodajżeby Bogumił był włóczęgą, parobkiem czy Cyganem, byleby ich taka miłość łączyła. A może ona ich łączy? Może się to wykaże? Przecież Bogumił jest w niej bez pamięci zakochany. Może dobrze byłoby zostać tu jeszcze dzień jeden, niechby wszyscy ujrzeli, uczuli, że i ona... niechby rzekli: "Co to za miłość! Wszystko blednie, gdy patrzeć na tych dwoje! To powtórzenie Tristana i Izoldy!" I słyszała, jak wszyscy to mówią, lecz nie o Bogumile, a o niej i o tamtym. Tamtego widziała przy sobie, a potem rozwiewał się i złorzeczyła mu: "O nikczemny, nikczemny, czemużeś mnie opuścił - ciebie bym tak kochała - ciebie bym tak kochała". Tak miotając się usłyszała nagle, jak bije druga, a potem słyszała trzecią i czwartą, i liczyła, ile jeszcze godzin snu jej zostaje, lecz było ich coraz mniej, a o piątej postanowiła sobie, by już w ogóle nie spać. I wtedy właśnie zasnęła, a gdy zbudziła się, był już dzień i wróble świergotały za oknem. Zerwała się przekonana, że przespali godzinę podróży. Ale nie, było dopiero po siódmej. Zbudziła męża i kazała mu się ubierać. - Mamy jeszcze moc czasu - mówił trąc oczy - a zresztą pocztylion ma po nas zajechać i ma trąbić. Pani Barbara nie uważała, by mieli dużo czasu. O ósmej była już całkiem ubrana i po śniadaniu - a nawet na wszelki wypadek już się prowizorycznie z wszystkimi pożegnała. Nie mogła patrzeć, jak Bogumił powoli się zbiera - wciąż jej się przy tym zdawało, że kurierka bez nich odjedzie. Postanowiła wyjść jej naprzeciw. Wyszła tedy i szła w stronę ulicy Grodzkiej, gdzie była stacja pocztowa. Zrazu prześladowało ją niejasne wspomnienie nocnej udręki. - Co mnie za diabeł opętał - myślała. - Przecież ja będę miała dziecko. I dzień taki ładny. Na placu Świętego Jana stanęła przy skwerze, na którym wznosił się pomnik w kształcie czarnego obelisku. Ale nie patrzyła na pomnik, tylko na studnię, co była obok na placu. Z tej studni koło pomnika przynoszono zawsze niegdyś do pani Adamowej Ostrzeńskiej wodę na herbatę, bo tu była najlepsza w mieście woda. Pani Barbara usłyszała jakby w powietrzu czy w sobie dawne pytanie matki: "Czy wodę od pomnika na herbatę przynieśli?" Uśmiechnęła się i pośpieszyła dalej. Spoglądała po drodze na wieże kościołów, na stłoczone dachy, na rozległe frontony starych pałacowych kamienic, na wyloty uliczek pełne miękkości i różowej porannej mgły, na pąki kasztanów iskrzące się od słońca. Wiosenna wilgoć z nocy przyciemniła bruk i wyjaskrawiła barwy dachów. Wszystko było mokre, pogodne i świeże. Pani Barbarze wydało się nagle, że coś niezwykle ważnego i radosnego jest na świecie do uczynienia i że ona to właśnie uczyni, że coś niezwykle wartościowego jest na nim do przeżycia - i że ona to właśnie przeżyje, i że wtedy świat cały zaświeci, zabrzmi jak pieśń. I blask szedł od tej myśli, i w blasku tym biegła, ciesząc się i śpiewając - a usłyszawszy trąbkę pocztową, zaczęła sama jej głos wesoło naśladować. 9 Miało się już na dzień i Bogumił ubierał się po cichu, kiedy pani Barbara zaczęła nagle jęczeć. Natychmiast wybiegł po Ludwiczkę, która bywała również babką przy położnicach. Wracając oddychał głęboko zimną rosą, nogi mu słabły - bał się. Było jeszcze szaro, ale żółte i rumiane drzewa owocowe majaczyły ciepłym blaskiem w jesiennej mgle. Stanął w jadalnym pokoju i stamtąd słuchał, jak pani Barbara przejmująco zawodzi. Gryzł ręce z żalu nad nią i powtarzał półgłosem: - To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie. Ludwiczka zajrzała i zapytała, gdzie on się podziewa, gdy powinien być teraz przy pani. Poszedł tedy i trzymając chorą za rękę znów mówił swoje: - To przejdzie. Złoto kochane. To przejdzie. Ludwiczka nakazywała pani Barbarze to wstać, to pochodzić, to stanąć. Bogumił prowadzał ją, układał, ocierał jej zroszone potem czoło, a ona, nie przestając jęczeć, patrzyła na niego z takim błaganiem o litość w oczach, że trudno mu było to znieść. Trwało to długie godziny, aż wreszcie ostry jęk chorej przeszedł w ciężkie, wysilone stękanie. - Tera - rzekła Ludwiczka. Lecz owo "teraz" ciągnęło się bez końca i dopiero koło południa pani Barbara nagle zamilkła, a po mgnieniu ciszy dał się słyszeć krzyk dziecka. Bogumił, jak we śnie, pomagał Ludwiczce i Bylisi nosić, wynosić, zawijać, obmywać i obcierać. Poszedł potem do kuchni, by wylać krwawy kubeł, i zobaczył bladą, z przerażonymi oczyma Bylisię, jak brała się do zapierania skalanych ręczników, prześcieradeł. - Boże - myślał - tyle krwi. Jakby kogo zarżnięto. Niewyraźne wspomnienie, jak kiedyś, niedorosłym chłopcem, sam tak leżał we krwi, przemknęło mu przez myśl. Do kuchni zajrzał nagle Nebelski i dał znać, że dziedziczka idzie ze dworu dowiedziawszy się od ludzi, że pani Niechcicowa rodzi. Bogumił wyszedł, by ją wprowadzić. Potem nieraz wracali myślą i w rozmowach do chwili urodzin Piotrusia, opowiadali sobie wzajem, jak się wszystko odbyło, jakich doznali wtedy uczuć, co myśleli i co im się zdawało. Bogumił zapewniał, że wszystko nie trwało siedmiu godzin i aż się dziwili, że Piotruś przyszedł na świat tak lekko. Zwłaszcza że był pierwszym dzieckiem i że pani Barbara miała delikatną budowę. Cieszyli się, że niemowlę, choć duże tak stosunkowo niewiele dało się matce we znaki. - To jest pomyślna wróżba - utrzymywał Bogumił. - Będzie łatwy do życia, będzie dobry dla ludzi. Pani Barbara twierdziła, że on już jest dobry dla ludzi. W istocie, chociaż musiał być przedmiotem różnych kłopotliwych zabiegów, to jednak prawdziwych zmartwień właściwie z nim nie mieli. W nocy spał prawie bez przebudzeń, we dnie bawił się jednakowo dobrze, czy to na ręku, czy w kołysce, czy gdy go układali na łóżku matki lub ojca i zostawili tak, wpatrującego się z natężonym zajęciem w sufit. Kaprysił tylko, kiedy był chory, lecz chory bywał rzadko, nawet na zęby marudził tylko dwie noce. Ale i wtedy, i później marudził zawsze mało. Ludwiczka mówiła nawet, że on za mało płacze. I jakby dla proporcji, ile razy go zobaczyła, zaczynała natychmiast popłakiwać i z miłości ku niemu nie mówiła już, ale prawie krzyczała: - Szczodraszek mój! Kochanuchny! Złotuchny! Jakie to w nim wszystko zdarzone, miłościwe, ładniuchne! A obracając się do rodziców, dodawała: - Dużom ja dzieci na ten świat przyjmowała, ale taki szykowny chłopczyk jeszcze mi się nie trafił. - E - powątpiewała pani Barbara - przy każdym pewno tak mówicie. Sama przecież widzę, że dziecko jest udane, ale takich na świecie tysiące. Jak tylko pani Barbara wstała i wszystko w domu zaczęło się toczyć normalnym trybem, zaraz poszła do dworu podziękować pani Krępskiej i jej córkom za pomoc, serdeczność i opiekę, jakiej od nich w czasie choroby doznała. A następnie cała rodzina Krępskich przyszła do dworku na podwieczorek i by zobaczyć Piotrusia. Stosunki między dworem a panią Barbarą były w początkach jej życia w Krępie trochę oziębłe. Pani Barbara boczyła się, a nawet gardziła nieco dworem. Uważała, że prawdziwym panem jest ten, co był w powstaniu, stracił mienie, podupadł, a więc oni. - Ci, co po tylu klęskach narodowych zostali bogatymi, warci są - mówiła - by ich jaka rewolucja zmiotła z powierzchni ziemi. Dwór też się trzymał z daleka, może się tam wstydzono za to nędzne mieszkanie w oficynie. Bo gdy tylko Niechcicowie osiedli w dworku, panny Krępskie przyszły ich zaraz odwiedzić, a po przyjściu na świat Piotrusia stosunki nie tylko się ostatecznie poprawiły, ale zacieśniły się prawie w przyjaźń. Póki Piotrusia wożono jeszcze w wózku, pani Barbara siadywała z nim całymi godzinami pod wielką lipą w krępskim parku i czytała pożyczone ze dworu książki, gdy zaś podrósł, bywał z matką tym bardziej częstym gościem we dworze. Chodził przy tym, biegał po lśniących posadzkach, taki nie bojący się, wesoły, jakby się tam urodził. We dworze zapraszając Niechciców kładziono zawsze nacisk na to, żeby mały także koniecznie przyszedł. A pani Barbara cieszyła się, że ma syna, którego każdy z radością widzi i który wszędzie zachowuje się skromnie, a niezależnie i tak wdzięcznie, że było z tego radości co niemiara. Dla niej też zresztą dwór, na który przedtem wygadywała, nie był to teraz dwór, ale niejacy Krępscy, znajomi, którzy umieli ocenić Piotrusia. I o tym, jakie stanowisko zajmował Bogumił w majątku, także już nie myślała. Syn był teraz ich stanowiskiem na świecie, a oni pokrótce i po prostu Barbarą i Bogumiłem, rodzicami Piotrusia; zajęciem ich było nie gospodarstwo, ale miłość do syna. Zdarzenia i zjawiska nabrały teraz innych kształtów, inaczej miały się do siebie. Wszystko poza synem stało się życiowo i praktycznie mało ważne, a przez to stało się ważne w inny sposób. Świat przestał być miejscem zabiegów, borykań się i strachów, stał się godny zachwytu. Rzeczy obróciły się ku pani Barbarze swoim jasnym, oświetlonym obliczem. Niczego nie pożądała, a wszystkim czuła się obdarzona. Była szczęśliwa. Zbliżenie z dworem było tym większe, że młody Krępski po krótkiej próbie gospodarowania z ojcem wyjechał z Krępy i przebywał na przemian to w miejscowościach kuracyjnych za granicą, gdyż był słabego zdrowia, to na Litwie w folwarku jakiejś swojej ciotecznej babki, którym podobno zarządzał. Tak że Bogumił stał się teraz głównym pomocnikiem dziedzica w zarządzaniu wszystkimi folwarkami Krępy. Stary pan Wojciech Krępski był człowiekiem, który swój majątek uważał za depozyt złożony kiedyś przez Boga w ręce jego rodziny. Wszystkie zresztą zjawiska społeczne i polityczne uważał za zesłane przez Boga jako próby, w których człowiek winien dowieść, czego potrafi dokonać na drodze cnoty w złych warunkach, tak samo jak w dobrych. Póki trwała pańszczyzna, pojmował ją uroczyście nie jako sposób na tanią robociznę, ale jako układ rzeczy, w którym obie strony winne były każda w swoim zakresie wykazać najwięcej cnót chrześcijańskich. Był rzetelnym panem, a poza godzinami pracy i poza koniecznymi wydatkami na rodzinę i dom czas jego i mienie należały do chłopów. Bił ich, pouczał, żywił, zaopatrywał, leczył, a nawet zapobiegał chorobom sprowadzając każdej wiosny cyrulika, który całej wsi puszczał krew. Jeżeli na kim zapomniano dokonać tej operacji, miał się on za nieludzko pokrzywdzonego i przychodził do dworu upomnieć się o swoje. Pan Wojciech nie wierzył w to, że wszystko, co ludzie uważają za postęp, jest dobre, ale miał umysł dość otwarty; potrafił znaleźć ziarna pożyteczne dla swoich religijnych poglądów także i w świeckim postępowym pojmowaniu rzeczy. I gdy powiały nowe prądy - rychlej niż drudzy sąsiedzi przyswajający sobie chętnie tylko te zdobycze postępu, które pozwalały im wygodniej żyć - doszedł do przekonania, że chłopi staną się lepszymi chrześcijanami, gdy będą mogli swe obowiązki spełniać jako ludzie odpowiedzialni i wolni. I jeszcze nim wybuchło powstanie, nadał swym chłopom ziemię, nie wahał się przy tym dobrze nadebrać kiesy, żeby pomóc im się urządzić na specjalnie w tym celu odłączonej od majątku Kolonii Krępskiej. Pan Wojciech był religiant i pojmował rygory kościelne prawie po zakonnemu, lecz przecie nie formalnie. Sam żył skromnie, prawie ubogo, sypiał na wąskim, twardym łóżku w mało ogrzewanym pokoju. Wstawał ze świtem, co dzień sam objeżdżał wszystkie roboty, a wieczorami układał plany i sprawdzał rachunki lub czytał, jeśli nie dzieła rolnicze, to ojców Kościoła i Pismo święte, na co miał specjalne pozwolenie. Obcym, co go mniej znali, zwłaszcza ludziom z jego sfery, mógł się wydawać skąpym, gdyż nie był skłonny do wydawania pieniędzy na pokaz, dla zabawy lub dla podobania się bliźnim. Umiał jednak być szczodrym dla potrzebujących pomocy, był też bezinteresowny, nie przedsiębrał nigdy rzeczy dającej widoki na zysk, jeżeli nie była ona bezwarunkowo zgodna z jego pojęciem obowiązku. Mimo to, będąc zawołanym gospodarzem, przysparzał wciąż majątku. Uważano go też za pedanta, nieprzyjaznego wesołości, lecz ci, co go znali bliżej, tak jak Bogumił Niechcic, wiedzieli, że nie narzucał nikomu swego trybu życia. Mawiał, że każdy ma sobie wskazaną drogę służby bożej, nawet wesołek, twierdził, skacząc i dowcipkując może też Boga chwalić. - A kto go chwali - mówił - to ja poznaję po tym, jak modli się, jak pracuje i jaki jest dla drugiego człowieka. - Modlić się - dodawał - trzeba z wiarą, pracować - z nadzieją, a drugiego człowieka mieć z miłością na uwadze przed wszystkim innym. Żona i pięć córek pana Wojciecha były to osoby światowe, lubiące wesołość, a on pozwalał im na wszelkie wynikające z tego upodobania przyjemności, uważając tylko, by to nie pochłaniało więcej, niż miał prawo użyć z "depozytu" na osobiste potrzeby. One zresztą umiały się z tą okolicznością pogodnie liczyć, a ostatecznie nadrabiały własnymi dochodami. Z córek żadna jeszcze nie wyszła za mąż, chociaż były dorosłe i przystojne. Otrzymały jednak staranne, światłe wychowanie i miały wymagania. Panieństwo nie przykrzyło im się zresztą, były ciągle zajęte. Prowadziły aptekę domową, leczyły ludzi na wsi, uczyły dzieci czytać i pisać, a starsze dziewczęta - koronek i haftów, które następnie na ich dobro spieniężały w Warszawie. Założyły też przy dworze sklep wiejski, z którego dochód obracały częściowo na pożyczki dla poszkodowanych przez jakieś nieszczęście lub dotkniętych cięższymi kłopotami parobków - a częściowo na swoje potrzeby. Prowadziły nadto z matką wielkie kobiece gospodarstwo, czerpiąc z tego źródła środki na stroje, na zabawy, nuty i książki. Słowem, były to sprytne i ożywione panny, wcale przy tym niegłupie ani niezacofane. Przeciwnie, pobożność ojca podżegała je do przekory, a że, będąc bogatymi i najlepszego w tych stronach rodu, mogły sobie na to pozwolić, hołdowały postępowym i dosyć świeckim poglądom na sprawy literatury, wiedzy i życia społecznego. A jeżeli nie postępowym, to przynajmniej takim, które się na gruncie Krępy zdawały postępowymi, a nawet krańcowymi. Pani Barbara znalazła w ich towarzystwie odblask dawnego życia w Kalińcu i nic lepszego nie mogła sobie życzyć. Bała się tylko trochę starego pana Krępskiego. Wszystko, co Bogumił o nim opowiadał, przejmowało ją nieprzyjaznym, krytycznym podziwem. - Nadzwyczajny człowiek - mówiła, ale widać było, że sama nie miałaby chęci być taką nadzwyczajną. Czuła się nieswojo na sam widok wysokiej, suchawej postaci i twarzy o chudych policzkach, mroźnym spojrzeniu, spadających wąsach i zatroskanym czole. Korcił ją jednak, chciała, by ją lubił - on zaś uśmiechał się do niej przyjaźnie, co było dużo, ale patrzył spod oka i nic nie mówił, jakby miał niejakie zastrzeżenia. A uśmiechał się przyjaźnie, bo lubił Bogumiła. Pani Barbara wcale nie przypuszczała, że między tymi panami istnieje takie porozumienie - Bogumił rzadko opowiadał, jak się kto do niego odnosi. Pan Wojciech nie był człowiekiem rozlewnym w okazywaniu uczuć, ale przez to tym bardziej widoczne było, jak wyróżniał Niechcica. Czasami zimą - wtedy odwiedzano się częściej - gdy Niechcicowie zostali zaproszeni na podwieczorek, a potem panny Krępskie coś grały i śpiewały, starszy pan zasiadał na kanapie i wzywał Niechcica, by siadł przy nim. I siedzieli tak długo koło siebie, a chociaż milczeli, gryząc fajki, zdawali się być bardzo radzi temu, że są blisko jeden drugiego. Szczupła ręka pana Wojciecha wyciągała się też często, by pogładzić płowe włosy Piotrusia, do którego mówił "chłopyszku". Pani Krępska, rumiana, siwa dama, niezłej tuszy, również często zatrzymywała wzrok na małym Niechcicu. Jej ciemne, ogniste oczy powlekały się przy tym tyle samo zachwytem, co żalem. Oboje starsi państwo martwili się podobno trochę swym własnym synem. Syn ten, Tadeusz, był ich najstarszym dzieckiem, udanym, jeżeli idzie o piękność. Wzrostu bardzo bujnego, budowy nader męskiej, choć subtelnej, miał głowę i twarz poetycznego chłopięcia, o zdumiewająco złocistych włosach i jeszcze bardziej godnych podziwu ciemnych rzęsach i brwiach. Pani Barbara dopiero w drugim roku pobytu w Krępie poznała Tadeusza Krępskiego w czasie jego krótkiej gospodarki przy ojcu, a potem widywała go najczęściej tylko z daleka, gdy się czasem przelotnie u rodziców pojawiał. Miał wtedy lat coś dwadzieścia sześć czy siedem, a wyglądał na osiemnaście. Pani Barbara mówiła, że nie jest on w jej guście, i urodę jego nazywała zanadto dziewiczą. Ale gdy na niego choć przez chwilę patrzyła, to potem, czy zamknęła oczy, czy je gdziekolwiek obróciła, wszędzie przez jakiś czas widziała jego czyste i wzniosłe rysy, jak widzi się na każdym miejscu zachodzące słońce, gdy się raz w nie spojrzało. Jednak w twarzy, w ruchach i w całym zachowaniu się tego młodego człowieka było coś dziwnie sennego, nieobecnego, jakby natura wysiliwszy się na ozdobne kształty nie zdołała swego dzieła doprowadzić do końca. Gdy Niechcicowie o tym rozmawiali, pani Barbara mówiła, że wydaje on się jej niezupełnie żyjącym, a Bogumił powtarzał, co słyszał od jego ojca. Stary Krępski mawiał, że syn jego należy do tych, o których Pismo święte mówi, że nie są ani zimni, ani gorący i że musi on jeszcze wiele przejść, nim się stanie w pełni człowiekiem. Zaś Bogumił sam od siebie dodawał: - Tak, z ludźmi i w robocie to on jest sympatyczny, chociaż, wiesz, dziwny. Namęczy się, napracuje, a niewiele z tego wychodzi. Trzyma tę robotę w ręku, a ona od niego jakby o milę daleko. Chłopiec jak się patrzy, zdawałoby się, że stać go na Bóg wie co, a jego jakby na wszystko za mało. Skończył się - nim się zaczął. Szkoda. Matka i siostry uważały Tadzia za uosobienie dobroci, od czasu do czasu wzdychały jednak ciężko i mówiły: - Ale czy my o nim co wiemy? Czy on kiedy komu co powie? Nikt nie wie, co w nim jest. I czy co jest? - Napomykano o jakimś romansie, ale panienki, zwierzając się pani Barbarze, powiedziały o tym: - Tadzio nawet jak kocha, to tak, jakby nie kochał. Ludwiczka wyrażała się o nim: - Ładniuchny ten nasz młody jaśnie pan dziedzic. Ale rusza to się tak, jakby już był u Pana Boga w niebie albo jeszcze u matki w żywocie. Zważywszy to wszystko, nic dziwnego, że starzy Krępscy wzdychali, gdy była mowa o synu, i że patrzyli z rzewnością na Piotrusia myśląc zapewne, że on się zapowiada na prawdziwszego niż ich jedynak człowieka. W tym bowiem chłopcu przeciwnie, życia było na wszystko aż za dużo. Może nie zanosił się na piękność, ale jego dziecinna postać była jakby dokładnym wizerunkiem pełnej znaczenia i sympatycznej duszy, a gdziekolwiek się pojawił, zdawał się być nieodzowny w swym otoczeniu, a nawet po prostu mówiąc - nieodzowny we świecie. Udatnie zbudowany, wysokonogi, a zarazem w ojca - barczysty, twarzyczkę miał przestronną i otwartą; płowe włosy, obcięte w grzywkę i spadające mu na ramiona, czyniły go podobnym do chłopięcych portretów średniowiecza, szare oczy, jeszcze piękniejsze niż u matki, odznaczały się tym bogactwem wyrazu, które zdaje się zapowiadać pełnię życia. Nieziemsko zadumane i uduchowione, umiały błyszczeć również nieokiełznaną i zuchwałą radością. Miał też to do siebie, że kto na niego spojrzał, rad był go już mieć ze sobą zawsze. Każdemu się zdawało, że oto, czego mu w życiu brak - takiego właśnie Piotrusia. - Zostań ze mną! Jedź z nami! Zostań z nami na zawsze! - od iluż to ludzi Piotruś słyszał te słowa, które mówi się do dzieci często, ale które do niego zwrócone brzmiały jak prośba z głębi tęskniących serc. Takie samo upodobanie jak ludzie z Krępy miała też do Piotrusia i rodzina pani Barbary, która odwiedzała ją w ciągu tego czasu parę razy. Ostrzeńscy zbaczali ku Niechcicom wracając znad morza, z Połągi albo z Sopot - i zostawiali zwykle swych dwu chłopców na resztę lata w Krępie. Pani Teresa również przywoziła tylko swoje dziewczynki, by zaraz jechać na Litwę do rodziny męża lub za granicę do miejsc kuracyjnych, gdyż zaczęła zapadać na zdrowiu. Była jak zawsze jedyną przyjaciółką swej siostry, ale nie było już między nimi teraz takiej chęci do wzajemnych wynurzeń jak dawniej. Pani Barbara zdawała sobie z tego sprawę i czuła nawet jakby skłonność do smucenia się tym, ale nie starała się tego smutku rozdmuchać. Dawna zażyłość z siostrą nie była jej teraz tak potrzebna do życia. Odnowienie jej odkładała sobie z lekkim sercem na później. Na razie już sam fakt, że miała kogoś ze swoich bodaj na krótko w domu, dostarczał jej niemałych wzruszeń i przyjemności. Gdyż mogła się teraz podzielić z gośćmi skromnie, ale przyzwoicie urządzonym wnętrzem i ogrodem pełnym owoców i kwiatów, a widziała przy tym, że wszyscy czują się dobrze w jej progach. Czasami tylko dręczyła się, że nie wszystko jest tak, jak być powinno, i gdy komu się u niej co podobało, mówiła: - Podoba ci się? To dziwne. Smakuje ci? A ja się właśnie martwię, że to się tak nie udało. Powinno było wypaść zupełnie, zupełnie inaczej. I denerwowała się, gdy goście nadal chwalili coś, co było tylko cieniem właściwej rzeczy. Albo znów brał ją strach, że jej dom w ogóle nie może być dla nikogo atrakcją. Wtedy starała się swoich gości zabawić, zapoznając ich ze wszystkim, co im się mogło poza tym w Krępie i okolicy podobać, więc z lesistymi krajobrazami, ze starymi domkami w Borku, z rodziną Krępskich. A szczególną ambicją jej miejscowego patriotyzmu było, aby każdy, kto do niej przyjedzie, poznał albo przynajmniej z daleka zobaczył młodego Krępskiego. Bo choć o nim sama tak rozmaicie mówiła, uważała go za najprzedziwniejszą niezwykłość Krępy. Do tego stopnia, że raz, ujrzawszy go oknem z kuchni, idącego mimo ich płotu, wpadła do saloniku, gdzie się właśnie znajdowali Ostrzeńscy, wołając gorączkowo: - Jeśli go chcecie zobaczyć, to chodźcie do okna w kuchni! - Wszyscy poderwali się z krzeseł, lecz nie zdążyli, piękny młodzieniec już przeszedł. A ponieważ Ostrzeńscy bywali zawsze na krótko i zetknięcia się ze dworem unikali, zaś młody Krępski także był rzadkim gościem w Krępie, tak się więc złożyło, że go nie poznali. Poznała go tylko Teresa, przyjechawszy kiedyś późną jesienią po swe dziewczynki. Teresa tak się starszym państwu Krępskim spodobała, że zaznajomiwszy się z nią wypadkiem na spacerze pod lasem, złożyli jej następnie u Niechciców wizytę. Zaś pan Tadeusz był z nimi i w czasie spotkania pod lasem, i potem u Niechciców. Pani Barbara gorączkowała się, bo wyglądał tym razem nie tak, jak był powinien. Jego sposób bycia, chociaż już się z nim oswoiła, drażnił ją też bardziej niż zwykle. Młody człowiek nie tylko mało mówił, ale wyraz twarzy miał osowiały, a nawet wręcz znękany. Chwilami twarze obecnych, rozradowane i ożywione, zdawały się pani Barbarze ładniejszymi od niego. Ożywił się dopiero pod koniec wizyty i to tak nagle, jakby ktoś z niego niepostrzeżenie zesunął jakieś więzy. Momentalnie stał się porywający, jego odosobnienie znikło, a uroda przestała się dawać we znaki. Oświadczył, że jest mu u państwa Niechciców tak dobrze, jak mu jeszcze nigdy nigdzie nie było, i że dużo stracił nie przyszedłszy tu wcześniej. Teraz jednak zaprasza się i będzie wciąż przychodził, czy go zechcą, czy nie. To trudno! Tak już musi. No, naturalnie, któż by, miły Boże, nie zechciał! Zapanowała radość, tym bardziej że i Piotruś brnął już na kolana młodzieńca, by go z bliska, jak najdokładniej, wsparłszy czoło o czoło i jedwabnymi rączkami obejmując pod brodę, zapytać: - Przyjdziesz? Powiedz. Przyjdziesz? - No i co? Prawda, że śliczny - rzekła pani Barbara po tej wizycie do siostry. - Nie - zaśmiała się lekko Teresa. - Wcale nie znajduję go ładnym. - Et - obruszyła się pani Barbara, zmartwiona, że największa ozdoba Krępy nie znalazła uznania. - To nieprawda! - Mówię ci - potwierdziła Teresa i dodała: - Czy on się nigdy nie ożywia? - Widziałaś przecież, że jak trzeba, to się ożywia. A ty byś wolała, żeby był trzpiotem jak tacy zwyczajni pięknisie? - Nie, to jedno mi się właśnie w nim podobało, że taki cichy. I że chodzi, jakby był nieprzytomny. O tak. Teresa zerwawszy się pokazała, jak młody Krępski chodzi. Piotruś zaczął ją naśladować, a ona chwyciła go pod ręce i oboje, błaznując, upadli na kanapę. - To ci się w nim tylko podoba, że tak chodzi? - wołała pani Barbara. - Co za przewrotne gusta! Ale musisz przyznać, że nawet w tym niepewnym chodzie jest jakiś urok! - To nie żadne przewrotne gusta - rzekła spoważniawszy Teresa. - Tylko ja myślę, że z ludźmi jest tak samo, jak z książkami, z rzeźbami, obrazami. Nie pamiętasz? Jak coś wyglądało zanadto doskonale, to się nam nie podobało. Ja przypuszczam, że, wiesz, takie pewne zaniedbanie formy jest konieczne, by duch mógł przez nią przezierać. A nam przecie zawsze podoba się tylko duch, nawet kiedy o tym nie wiemy. - Och, och, och! Ja już odwykłam od takich mądrych rozmów - śmiała się pani Barbara. - A zresztą, jeśli idzie o ducha, to młody Krępski jest chłopcem idealnej dobroci. Może dlatego tak się wszystkim podoba, że stanowi rzadkie połączenie pięknej duszy z anielską postacią. Stojąc przy oknie, Teresa zaczęła nagle pisać palcem na zamglonej szybie. - Oba... Następnie przerwawszy, odwróciła się w stronę pani Barbary i rzekła: - Obawiam się, że nie... - Że co nie? - chciała wiedzieć pani Barbara, ale nagle dziewczynki Teresy wpadły z ogrodu i przerwały tę rozmowę, a potem zeszło to z myśli i zresztą, zdaje się, że Teresa już w ogóle nigdy więcej nie spotkała w Krępie młodego Tadeusza. A i on też nie zaczął wcale przychodzić do Niechciców, mimo że się jeszcze parę razy sam do nich zapraszał. Dzieci Kociełłów i Ostrzeńskich były już duże. Stanowiły jakby dwie pary: Anzelm Ostrzeński i Oktawia byli weseli, zuchwali i sprytni, Janusz i Sabina odznaczali się bardziej skrytym, sentymentalnym i nieśmiałym usposobieniem, ale wszyscy czworo łobuzowali się zdrowo i nieraz znikali pani Barbarze na długie godziny z oczu. Niepokoiła się wtedy, gdyż byli na jej odpowiedzialności, ale na ogół więcej miała z nimi uciechy niż kłopotu. Nie były jej te dzieci tak bliskie, by sprawiały cierpienie, a dość bliskie, by radowały. A nade wszystko miała przy nich co niemiara zajęcia. Trzeba było wciąż o nich myśleć, to jeść im dawaj, to łataj, to ceruj, to lecz, to przemawiaj im do rozumu - pani Barbara miała przy nich życie wypełnione po brzegi. Ale to jej dobrze robiło, i właściwie śród mnóstwa rzeczy, co ją teraz uszczęśliwiały, jedno tylko zmieniło się na gorsze, to jej stosunki z Bogumiłem. Nadszedł był wprawdzie znów krótki czas, że zatęskniła do dawnych nocy z pierwszego roku małżeństwa, lecz gdy wróciły, nie znalazła w nich tego, czego szukała. Pragnęła, żeby Bogumił był za dnia uważny, delikatny i czuły wobec niej niby książę, lecz by w nocy poczynał z nią sobie bardziej bezwzględnie i według własnej chęci. On zaś wtedy właśnie bywał najwięcej uważającym i zabiegał o to, aby jej było dobrze. To nie wystarczało pragnieniom, których nie śmiała ujawnić, marząc, aby Bogumił sam się domyślił, jak rozwiązłą była w swych pożądaniach, jak szorstkich pragnęła uniesień, gdy zaś się nie domyślał, wzbraniała mu nawet pocałunków. Jeżeli jednak, na odwrót, stawał się niekiedy zuchwały, brakowało jej tego porywu miłości, który na wszystko pozwala i każdy wybryk uświęca. Onieśmielała go wówczas i stawał się niezręczny, gdyż kochał ją i nie chciał jej w niczym uchybić. Wkrótce jednak wszystkie te porywy przeminęły nie zaspokojone, jak burza, co zdaje się nieuniknioną, a jednak przechodzi bokiem. Pani Barbara uciszyła się i zagasła do tego stopnia, że poufne życie z mężem stało się dla niej teraz udręką i kłopotem, a miłość Bogumiła zaczęła jej się zdawać niemożliwie wymagająca. I jeżeli go widziała wieczorem spragnionego i pełnego nadziei, mówiła: - Pomyśl, ile ja się musiałam dzisiaj nadreptać, ile ja teraz mam zajęcia: Jestem taka zmęczona, że marzę tylko o tym, żeby zasnąć i spać jak pień. - Już mnie nie lubisz - nie chcesz? - pytał z lękiem. Prawdą byłoby, gdyby to potwierdziła, lecz bała się tak uczynić. A nuż ocknie się w niej to coś, co z radością uważała za przebudzenie się miłości do męża. A jeśli nie, to gdy przyzna się do swego zobojętnienia, Bogumił gotów się odwrócić do innych. Wszak był tak silny, tak jeszcze młody, i żadna z kobiet wiejskich nie minęła go bez pokornego lub zalotnego spojrzenia. A wtedy ona cierpiałaby bardzo, bo gdy nas nie stać na miłość, stać nas zawsze na zazdrość. A zresztą bałaby się, tak by się strasznie bała zostać sama śród świata, odwróconego do niej plecami. Mówiła tedy: - Nie, mój Boże, lubię cię. Tylko widzisz, jestem tak pochłonięta domem, Piotrusiem, wszystkim. A jeszcze teraz mam na opiece dzieci. Bądź cierpliwy. To się zmieni. Niech się wszyscy rozjadą... A jeżeli nie było gości, to mówiła: - Bądź cierpliwy. Niech skończę z tą lub z tamtą robotą, a będę taka jak dawniej. A on był cierpliwy i czekał z tą bezrozumną nadzieją ciężko zakochanych, co jest tak niewyczerpana, że przecież doczekuje się czasem jakiej takiej pociechy. - Tak - myślał. - Ma ona teraz dużo pracy, a nie była do tego przyzwyczajona. Trzeba ją, kochaną, miłą, złotą, oszczędzać. I choć przychodziło mu do głowy, że nie ma na świecie takiego trudu ni skłopotania, przy którym by kochankowie nie potrafili dać sobie jakoś poznać, że się kochają - bronił się od tej myśli. - Może się mylę - dumał. - Są różne usposobienia. Pani Barbara zaś tymczasem musiała wprost walczyć ze sobą, żeby mu nie okazać, że on ją denerwuje także poza miłością, po prostu jako człowiek. Gdyż patrzył na wszystko jakby z innego miejsca. Jeszcze w rzeczach ogólnych, które były zewsząd jednako widoczne, dochodzili łatwo do porozumienia. Ale w drobiazgach zawsze odezwał się nie tak, jak by pragnęła, zawsze to się nie w porę roześmiał, to się nie w porę zmartwił. Często miała wprost uczucie, że on jej zawadza i że mogłaby właściwie żyć sama, gdziekolwiek, byle z Piotrusiem; czasami tak dalece nie mogła sobie z tymi chęciami poradzić, że już miała mu to powiedzieć. Lecz wtem nagle zdarzało się, że Bogumił wyjeżdżał na dzień lub dwa w interesach majątku. I wnet pojawiało się mnóstwo spraw, których bez niego nie można było załatwić. Wszystko zaczynało się chwiać, a jak przedtem za dużo jej go było nieraz nawet w te krótkie chwile, w które pojawiał się w domu, tak teraz brakowało go nawet w te godziny, które zazwyczaj spędzał przy gospodarstwie. On sam w sobie nie był jej tak już potrzebny, ale jego obecność w zespole zjawisk, co stanowiły życie Krępy, była czymś nieodzownym. I pani Barbara błąkała się wtedy z synem po pokojach lub ogrodzie, to mówiąc, to pośpiewując: "Smutno nam, smutno nam bez tatusia". A gdy wrócił, rada była, że nie dała mu była poznać swego zobojętnienia i że nie potrzebuje w związku z tym przedsiębrać żadnych na własną rękę postanowień w rodzaju rozejścia się, pojechania z dzieckiem na jakiś czas do matki i tym podobnie. I następował czas ogromnej ulgi i wewnętrznego wesela, aż póki przykre stany ducha znów nie wróciły, gdyż wracały one, rzecz prosta. Przyszła i taka pora, kiedy pani Barbarze się wydało, że mogłaby doznać szczęścia zająwszy się kimś drugim. Ów ktoś drugi znalazł się nawet pod ręką. Był nim nauczyciel z Borku, kawaler z czarnymi oczami i zawadiackim kościuszkowskim profilem. Widywał on panią Barbarę u Ładów lub w innych domach Borku, bywał i w Krępie, uważano go ze śmiechem za jej adoratora, ale nikt nie brał tego poważnie. Taki młody nauczyciel musi z urzędu kochać się we wszystkich mężatkach. On jednak pewnego dnia, odprowadzając panią Barbarę od Ładów, rozmówił się z nią serio o swych uczuciach, zaś ona w krótkich słowach wybiła mu je z głowy; tak określiła to potem w liście do siostry. Wtedy też poznała, że to, by się kim drugim zająć - nie jest jej do szczęścia potrzebne. Owszem, uwielbienie nauczyciela było jej przyjemne. Wprawdzie teraz, gdy miała dziecko, a często i kilkoro dzieci na swej opiece, i tak wiele wszelkiego zajęcia - nie czuła się już tak bierną i słabą, by łaknąć wciąż czyjego uwielbienia - jednak miłym jej było wiedzieć, że jako kobieta ma jeszcze jakieś możliwości przed sobą. Ale też wystarczyły jej same te możliwości, nimi się dostatecznie napiła. I tak była nawet tą satysfakcją pochłonięta, że zrazu nie pomyślała, co się musi dziać z biednym nauczycielem. Dopiero potem zrobiło jej się żal i zaczęła fantazjować, jaką by mu wskazać drogę pociechy. Ale starała się być twardą. Myślała sobie, że cóż robić? Jeżeli jej, kobiecie, udało się poskromić nieszczęśliwą miłość, jeżeli ona umiała sobie powiedzieć, że życie nie traci wartości mimo sercowych zawodów, to tym bardziej nie ma co się rozpadać nad mężczyzną, któremu dostępne jest o tyle więcej rzeczy dających zapomnienie. Martwiła się wszelako niekiedy, ale te skrupuły nie mogły jej na dobre zaciemnić życia, które ją potężnie cieszyło. A cieszyło ją głównie za sprawą Piotrusia. - Świat taki piękny - myślała patrząc na niego - że i bez tak zwanej miłości można być na nim szczęśliwą. I czuła, że ma o czym dźwigać się i piąć się w górę. 10 Jesień, w którą Piotruś skończył cztery lata, była pogodna i ciepła i pani Barbara często w tym czasie chodziła z synem do lasu. A choć mały nie mógłby jej przed niczym ochronić, przeciwnie, sam by w razie czego potrzebował obrony, to jednak czuła się z nim bezpieczna. Zapuszczała się z nim dalej, niżby kiedykolwiek odważyła się sama, aż do traktu wiodącego ku Mławie, aż do drugiego lasu leżącego za traktem, aż do rzeki płynącej za drugim lasem. Chodząc przyglądali się niebu i ziemi, pani Barbara uczyła syna rozpoznawać drzewa, czego ją znów nauczył jej brat, Daniel, jeszcze dawnymi czasy w Piekarach. - Patrz - mówiła - osina. Przerzedzone liście osiny drżały śród płowych gałęzi jak chmara żółtych motyli. - One się przygotowiają do spadania - zauważał Piotruś i stał z zadartą głową, przytrzymując matkę, by poczekała, aż który zleci. - Tak, ale drżą nie dlatego - pouczała go matka. - One zawsze tak drżą. Chodź, synu, bo cię szyja zaboli. Szli dalej, ale niebawem zatrzymywali się znowu, aby spojrzeć na kędzierzawy, jadowicie zielony mech. - Widzisz, jaki mech? - pytała matka rozgarniając liście, co go zasypywały. - Widzisz, jaki mech? - powtarzał nabożnie chłopiec. A przy następnej kępie mchu sam ciągnął matkę za rękę i mówił: - Widzisz, jaki mech? Widzisz? Czasem Piotruś zadawał sam ze siebie pytania, na które pani Barbara to odpowiadała od razu, to starała się wykręcać od odpowiedzi, zaambarasowana, czy czasem nie posieje w nim fałszywych albo niepożądanych wyobrażeń o rzeczach. Raz, gdy spotkali żabę, pani Barbara rzekła: - Jaka ta żaba jakaś nieduża. To widać młoda. A ty wiesz, mamusia wczoraj w ogrodzie widziała taką dużą żabę - o, taką. - Taką? - zapytał Piotruś i również pokazał rękami. - Czy taką? Niedostatecznie jednak upewniony, spytał niebawem: - Czy taką, jak mój pantofel? - No, może taką. Chwilę milczał, jakby napawając się uzyskanym w ten sposób obrazem dużej żaby, a potem wrócił raz jeszcze do tej sprawy: - A czy żaba może być taka duża jak mamusi pantofel? - Nie. A zresztą są kraje, gdzie żyją żaby większe niż u nas. Jakie większe? Mamusiu. - No... trochę większe. - Takie większe jak drzewo? - Nie, co znowu, takich żab nie ma, synku, na świecie. - A takie - pytał mimo to - jak cały las? - Żarty sobie stroisz z matki, mój chłopcze. Skądże by żaba mogła być taka jak cały las? Piotruś uśmiechnął się dowcipnie i podskoczył. Następnie, potykając się o słowa i myśli, zaczął gwarzyć: - Bo, jakby żaba była taka duża jak las. Większejsza... większa - poprawił się - od lasa, toby tego... toby las był w tej żabie. W brzuchu - podkreślił złowieszczo. - I my by... to... i my byśmy szli z mamusią i myśliśmy by... - Myślelibyśmy - wygładziła pani Barbara. - ...ślelibyśmy, że to jest nie żaba... My nie wiedzielibyśmy! Mamusiu?! Czy las może być w brzuchu u żaby? Pani Barbara zaśmiała się i nagle zdjęła ją śmieszna zgroza. - A nuż dzieje się to wszystko w istocie w brzuchu obrzydliwej żaby. Czyż ludzie nie mogą być robakami we wnętrzu jakiegoś potwora? - Fe! - wykrzyknęła. - Co też ty wygadujesz! Piotruś pobiegł ze śmiechem naprzód, a stanąwszy rozejrzał się i spytał: - Czyj - jest - ten - las? Masz tobie! Czyje to jest? Na każdym kroku co chwilę słyszy się te słowa. Ileż razy Ludwiczka i Bylisia pytają samego Piotrusia: - Czyj jesteś? Czyje te zabaweczki? - A on ma na to odpowiadać: - Mamusin. Tatusin. Moje. Złość porwała nagle panią Barbarę, gdy to wspomniała. Słowa "czyje to" wydały jej się czymś niewłaściwym, a nawet prawie zdrożnym. Powiedzieć, że coś jest czyjeś, to jakby pozbawić tej rzeczy cały świat, wszystkich innych. Piotruś stał i powtarzał pytanie, i czekał na odpowiedź, a pani Barbarze mnóstwo wymyślnych tłumaczeń snuło się przez głowę, lecz wszystkie były dla dziecka za trudne, a dla niej samej także nie dosyć jasne. Już chciała odpowiedzieć, jak wypadało, że las jest pana Krępskiego, lecz zamiast tego rzekło jej się inaczej: - No, cóż - westchnęła - las jest pana Krępskiego i nasz, i gajowego, i tych ludzi, co przychodzą na chrust, na grzyby, na jagody. Piotrusiowi trafiło to do przekonania, jak trafiłoby zresztą wszystko, co by mu matka powiedziała. Snuł dalej: - Bylisi. Ludwiczki. Nebelskiego. Nebelskiego też? - Też. A jakże. Jemu zaś przypomniały się jeszcze inne osoby, które pragnął również lasem obdarzyć. - Anzelma. Janusza - wymieniał. - Okci. Sabinki. Cioci Tereni. Wujka. Babci. Wtem wystrzeliło pytanie: - Mamusiu - a czy - las - może - być - piesa? Ma się rozumieć, nie zawsze nękały ich takie zawiłe kwestie. Często chodzili sobie tylko, patrzyli i na tym się kończyło. Wspinali się pomału na leśne wzgórze, a potem zbiegali z niego wąską ścieżką wijącą się śród kolorowej gęstwiny. Lśniące od rosy pajęczyny łaskotały ich twarze, a mokre liście szeleściły donośnie pod stopami, wydzielając zawrotne aromaty. - Czujesz, jak liście pachną? - dowiadywała się matka; zaś potem skręcali nieco, ścieżka z mokrej i czarnej stawała się piaszczysta, las rozstępował się, rozwidniał, tu i tam ciągnęły się uschnięte wrzosowiska, a na nich rosły brzozy rozsiewające dokoła rzęsisty złoty blask, od którego oczy się mrużyły i błękit nieba wydawał się ciemniej szy. Tu, widzisz, zachorował dziadunio Klemens - objaśniła pani Barbara - to miejsce nazywa się Gryczoł. I znów plotły się pytania, odpowiedzi, westchnienia, śmiechy... Czasami w śniącej ciszy usłyszeli z wysoka pukanie i wtedy przytaiwszy się, z zapartym tchem szukali okiem dzięcioła. - Tam, tam - szeptała gorąco matka, wpatrzona w głowę ptaka odskakującą sprawnie od pnia na tle modrego nieba. I brała chłopca przed siebie albo nawet dźwigała go, stęknąwszy, do góry, żeby patrzył stąd, skąd i ona. Tutaj - szeptała - na drugim drzewie, na drugim. Pod tą suchą gałęzią. Niżej, niżej. Widzisz? Widzisz, synku? - Widzisz... synku - odpowiadał przejęty. Kiedy indziej napotykali wiewiórkę. Jakże ona zwinnie i bez szelestu pomykała z jednego pnia na drugi i z gałęzi na gałąź. Niepodobna było za nią wzrokiem nadążyć. Tu mknie jeszcze chyżo po ziemi, a tu - już cmoka po cichu na samym szczycie drzewa. Trudno było im się od niej oderwać. Tak im obojgu zależało na tym, żeby wiedzieć, co też jeszcze uczyni, na jaką gałąź skoczy, jak prędko zbiegnie znowu na ziemię, by się zwijać śród liści. Już odeszli daleko, a jeszcze wciąż się ociągali i oglądali. Aż nadszedł czas, gdy wszystkie liście opadły, wydały ostatnie swoje wonie i zbutwiały, a drzewa obnażyły inną swą piękność, jakby trwałą duchową piękność nagich gałęzi i konarów. Nastały długie wieczory, w czasie których wspomnienie jesiennych wędrówek odzywało się w zabawach Piotrusia. Całymi godzinami biegał dokoła stołu, szumiał i wirował, bawiąc się w liście spadające, a w końcu kładł się na podłodze na wznak i oznajmiał, że jest liściem leżącym w lesie. - Wstań, synu - mówiła na to matka. - Zaziębisz się na tej podłodze. Tam ciągnie spod wszystkich drzwi. A jeśli na to wchodził ojciec, chwytał Piotrusia pod pachy i podnosił do góry, aż głowa leciała mu wstecz, a włosy się odwiewały, obnażając czoło gładkie, jasne jak zorza. Ale ojciec dźwigał go jeszcze wyżej, sadzał go aż na szafie i to się nazywało, że liść pofrunął i na powrót przyrósł do drzewa. Pani Barbara odwracała się i zakrywała oczy. - Ja na takie zabawy nie mogę patrzeć! - wołała. - Czy ty go aby trzymasz? Zdejm go zaraz. A gdy chłopiec był już na ziemi, wyrzucała Bogumiłowi: Po co mu opowiadasz takie rzeczy, że liście przyrastają? Po co go bałamucisz? Wkrótce jednak zaczęto inaczej się bawić. Bogumił kupił w Mławie skrzypce i grał na nich wszystkie piosneczki, które umiał. Pani Barbarze zdawało się to oburzającym, że brał się do czegoś, o czym nie mógł mieć żadnego pojęcia. - Skądże byś ty mógł umieć grać? - mówiła z powątpiewaniem. - Uczyli mnie kiedyś trochę - odpowiadał. - W Niemczech grywałem nawet czas jakiś na podwórzach. Co prawda niewiele z tego pamiętam, ale przecie fałszować, nie fałszuję - usiłował ją przejednać, ale, by jej nie drażnić, zaczął kryć się ze skrzypcami do zimnego pokoiku na górze. Lecz pani Barbara bała się tylko, by on nie myślał, że ona może brać poważnie tę całą jego muzykę. O ile pojmował, że to tylko na niby, to niech sobie gra, ile zechce, zwłaszcza, że Piotruś to lubi. - Jeżeli masz już odwagę udawać, że grasz, to grajże jawnie - nakazała mu. Bogumił skwapliwie usłuchał i odtąd grał zawzięcie, a pani Barbara przywykła słuchać, a nawet, prawdę mówiąc, słuchała z przyjemnością, chociaż to było dalekie od tego, co w młodości przywykła uważać za muzykę. Bogumił drobił i zacinał od ucha, grał tak, jak grają chłopi na tańcach i weselach, dziarsko, rzewnie i z ogniem. Skrzypce przyciągały zawsze do pokoju Bylisię, która mówiła, że aż jej się nie wiem co robi, jak pan zagra. Była ona krótką, grubawą, nie nazbyt przystojną dziewuchą, ale jej małe, wydatne usta miały w sobie tyle słodyczy, wesołości, dobroci i rzetelności, tak były pełne znaczenia i wyrazu, że wszystko inne zdawało się być tylko nieważnym dodatkiem. Usta te sprawiały, że wydawała się każdemu miła od pierwszego wejrzenia, i słusznie, gdyż charakter miała taki jak usta - one jedynie były w jej cielesnej powłoce doskonałym wyrazem jej duszy. Bylisia nie tylko słuchała piosenek granych przez Bogumiła, ale każdą z nich musiała z Piotrusiem odtańczyć. Brała go za ręce i wirowała, a on dreptał i przytupywał, patrząc ze skupieniem na swoje nogi. Tańce utkwiły Piotrusiowi do tego stopnia w głowie, że często już potem, kiedy go położono spać, raptem zrywał się, wyskakiwał z łóżeczka, wołał: - Jeszcze - jest - dzień... - i zaczynał w nocnej koszuli tańczyć. - Co ty, synusiu, robisz - strofowała go matka. - Masz spać! Przewrócisz się przez koszulkę! Lecz on przytrzymywał koszulkę rękami i tańcował dalej, przyśpiewując sobie nawet niekiedy różnymi słowy bez związku. - Co ty robisz? - pytała rozśmieszona pani Barbara. - Bogumił, chodź tu, zobacz, co ten twój syn wyrabia! Bogumił przychodził i łowili go, i za pierwszym razem, za drugim próbowali go nakłonić, żeby się kładł na powrót. - Kładź się, ty nieupamiętany dzieciaku! - udawali, że się gniewają. Lecz pomału sami zaczęli znajdować upodobanie w tych tańcach w nocnej koszulce. Doszło do tego, że ojciec mu do nich przygrywał, a matka klaszcząc w ręce wtórowała mu różnego rodzaju okrzykami lub śpiewała mu piosenkę wuja Klemensa: Gdy tańcuję zwinna, żywa... A zawsze musiało się zaczynać od tego, że Piotruś już leżał i że się do tego tańca zrywał z łóżka, wołał: - Jeszcze - jest - dzień - i dopiero wtedy przy ruchliwym blasku ognia na kominku zaczynał swoje pląsy. I było to tak, jakby biesiadnikom, co już wstali od stołu, żal się zrobiło i powracali raz jeszcze, by dopić ostatnie krople z kielichów. Ale zdarzyło się raz czy dwa, że Piotruś po tych tańcach nie mógł długo zasnąć i pani Barbara powiedziała: - Ja muszę jednak temu koniec położyć, to jest i niezdrowe, i nierozsądne. A gdy ojciec i syn wracali mimo to do swojego, zaczęła wyrzucać Bogumiłowi, że jeżeli na to kupił skrzypce, żeby dziecko wybijać ze snu, to nie miał dobrego pomysłu. Doszło z tego powodu do sprzeczek, tak że Bogumił chciał już nawet komu te skrzypce podarować. - Zaniosę je - mówił - muzykantowi, co mieszka pod Borkiem. - Naturalnie - wzdychała pani Barbara. - Teraz, kiedy już wiesz, że dziecko się bez muzyki nie może obejść i że ostatecznie i dla mnie to jedyna przyjemność na tym pustkowiu, to właśnie chcesz się skrzypiec pozbywać. Mnie idzie tylko o to, żebyś grał w porę. Tymczasem jednak spadły śniegi, zima się zrobiła na świecie, Piotruś sam ze siebie przestał tańcować przed zaśnięciem, zajmowały go teraz kwiaty mrozu na szybach i opowiadania o nadchodzącej gwiazdce. Po świętach, gdy ustaliła się cicha, niezbyt mroźna pogoda, rodzice wyszli pewnej niedzieli z synem na spacer i doszli prawie do lasu, lecz stamtąd trzeba było już wracać, gdyż zaczynało się zmierzchać. - Za późno wyszliśmy - rzekła pani Barbara i przyśpieszyli kroku. Szli trzymając Piotrusia za ręce, a on - to wybiegał pomiędzy nimi naprzód, ciągnąc ich dłonie, to przyzostawał w tyle, opierając się i ślizgając po śniegu, to podskakiwał kilka razy na miejscu, a ojciec mówił wtedy: - Hop! Hop! - Niekiedy potykali się wszyscy, gdy nogi ich trafiły na zaspę nie urównaną przez płozy. - Słuchaj, czy on nie zmarznie? - pytała pani Barbara. - Nie, nie - uspokajał Bogumił. - Przecież jest tak cicho na dworze. Prawie jakby nie było mrozu. I nie czujesz, jakie ma ciepłe ręce? - Ciepło ci, synu? - starała się upewnić pani Barbara, a dziecko odpowiadało: - Ciepło ci, bardzo ciepło. Tak ciepło jak - stąd - do - rowu. - Nie. - Więcej. - Tak - ciepło - jak - stąd do nieba. - Ale się nie zgrzałeś? Nie jest ci za gorąco? Na niebie jeszcze jasnym widać było księżyc, a w jego pobliżu pierwszą gwiazdę. Śród zamarłego w śniegach świata księżyc ten zdawał się być żywym, rumianym kwieciem, rzuconym na blednące błękity. - Patrzcie, księżyc - rzekła pani Barbara i uczuła w sobie zdrój radości i siły, co wzbiera w nas czasem bez wyraźnego powodu, a jest tak potężny, jakby go wywołały doniosłe wydarzenia, i tak nieprzebrany, że nie zdaje się możliwe, by cokolwiek mogło go kiedy wyczerpać. Puściła rękę Piotrusia, chwyciła nieco śniegu i rzuciła nim w ojca. Piotruś zaczął ją natychmiast naśladować, a potem rozochocony popędził naprzód. Widząc to ośnieżeni rodzice mrugnęli na siebie i schowali się za krzakami tarniny. Piotruś dążył wciąż śmiało naprzód, ufny, że ma ich za sobą. Wtem obejrzał się, stanął. - Mamusiu! - krzyknął rozdzierającym głosem i zaczął biec z powrotem, a nie uważając już na drogę potknął się nagle i upadł. Pani Barbara wyskoczyła z ukrycia i w jednej chwili była przy nim. Przysiadłszy, trzymała go w objęciach i śmiechem starała się go przywieść do równowagi. - No cóż, synuchna? Uderzyłeś się? Nie! Złapałeś zająca! Buch zając! Piotruś nie płakał. Bogumił, nadążając powoli, patrzył na główkę syna wychylającą się znad ramienia pani Barbary. Czapka mu spadła, grzywka się na ukos odgarnęła i z jednej strony widać było niepokalane czoło. Oczy miał zamknięte, a na spąsowiałej twarzyczce wyraz żarliwego napawania się opiekuńczą bliskością matki. Rączki w szarych rękawiczkach o jednym palcu przyciskał kurczowo do jej pleców. - Zląkł się - rzekła pani Barbara zdziwiona, gdyż Piotruś nieraz chodził sam dużo dalej. - Nie można się z dzieckiem tak bawić - dodała z żalem. - Zląkł się o nas - śmiał się Bogumił. - Myślał, że nas wilki porwały! Piotruś śmiał się już też i aby pokryć zawstydzenie zaczął wyprawiać różnego rodzaju skoki. Prędko się jednak zmęczył i zapytał, czy jeszcze daleko do domu. - A czy ciebie nóżki bolą, syneczku? Co to dziecko tak jakoś dzisiaj grymasi? Może chcesz do tatusia na rękę? - Co? Młody człowiek, co już ze mną na koniu jeździ, ma iść na rękę? - oburzał się żartami Bogumił. - Ale chodź. Tatuś się zabawi w twojego konia. Piotruś jednak opierał się mówiąc: - Nie. Ja sam - pójdę - po śniegu. I tak jakoś już o zmierzchu doszli do domu. W nocy Piotruś spał niespokojnie, a ręce i głowa jego były mocno gorące. Nad ranem zaczął się rzucać nieprzytomnie i po całym folwarku rozeszła się wiadomość, że Piotruś państwa Niechciców zachorował. - Niech się pani nie trwoży - mówiły panny Krępskie, które nadbiegły z pomocą. - U małych dzieci taka wysoka gorączka może nic złego nie znaczyć. Dzieci bardzo łatwo dostają dużej gorączki. Ile myśmy już takich wyleczyły. Pani Barbara patrzyła zamglonymi oczami i mówiła: - Ja się nie boję. Ja nie mam złego przeczucia. Matka miałaby przecież przeczucie. Ja wiem, że jemu nic nie będzie. Piotruś bredził i dyszał, a chwilami szukał z trwożną namiętnością ręki matki i pytał: - Mamusia jest? Jest? - Jest, kochaneczku, jest przy tobie - odpowiadali oboje. Po południu przyjechał doktór z Mławy, a wkrótce potem felczer z Borku. Nad wieczorem przybyła pani Ładzina. Krzątano się na palcach, dźwięczały bańki i buteleczki, pluskała woda na kompresy, chrobotał lód, od czasu do czasu doktór szorstko i głośno wydawał jakieś zarządzenia. Chłopiec stał się pośród tych zabiegów jak gdyby przytomniejszy, około dziesiątej wieczorem rozejrzał się i rzekł: - Tatuś! - a głos jego rozległ się donośnie i natarczywie śród przyciszonego napięcia, w jakim się wszyscy znajdowali. - Co, syneczku? - Tatuś - powtórzył chłopiec nagląco - graj! - Lepiej mu. Chce, żeby ojciec zagrał - rzekł ktoś z obecnych. - Skrzypce - zaraz, gdzie skrzypce? - I Bogumił rzucił się biec po nie jak po deskę ratunku. Pani Barbara wyszła za nim, chwyciła go za rękę. - Nie odchodź - błagała - nie odchodź. Słuchaj! On nigdy nie chorował! On przecież nigdy nie chorował - wybuchnęła zrozpaczonym szeptem, jakby dopiero to wydało jej się złowróżbną okolicznością. Usłyszeli, że ktoś powiedział: - Jemu już i skrzypce nie pomogą. - Na co tu tyle ludzi? - zlękła się pani Barbara. Wrócili do dziecka, które znów straciło przytomność. Podwojono starania. Doktór i jedna z panien Krępskich zostali na całą noc, a w kuchni czuwali Bylisia, Ludwiczka i gotowy na każde skinienie Nebelski. Nad ranem Piotruś skonał. Ucichło krzątanie się. Zemdloną panią Barbarę nacierano wodą lawendową i trzeźwiono solami. Bogumił wyszedł do sieni. Wśród nocnej bieganiny ktoś otworzył drzwi na dwór. Wiało przez nie mrozem i widać było siny od cieniów uchodzącej nocy śnieg, a nad śniegiem za czarnymi drzewami czerwone pasmo zorzy. Bogumił po omacku szukał czegoś na ścianie. 11 Pani Barbara nie wiedziała, jak się odbył pogrzeb Piotrusia. Cztery dni i cztery noce przeleżała w nerwowej gorączce, bredząc i płacząc na przemian, nie przyjmując prawie pokarmu, nie poznając, czy też nie chcąc poznać nikogo z tych, co się nad nią schylali i starali się przywieść ją do jakiego takiego opamiętania. Nie wiedziała też, co się działo przez ten czas z Bogumiłem. W czworakach tylko, u Nebelskich i we dworze opowiadano sobie, jak on po śmierci dziecka wybiegł do ogrodu ze swoją strzelbą myśliwską, jak ją oparł o drzewo usiłując nacisnąć cyngiel i jak, nim to się stało - omdlał i upadł razem z bronią na ziemię. Widziały to Bylisia i Ludwiczka, które za nim wybiegły, a potem opowiadały o tym raz tak, a drugi raz inaczej. Opowiadały między innymi, że Ludwiczka poszła wtedy wołać pomocy, gdyż same nie mogły leżącego podźwignąć. Bylisia została, lecz strach ją zdjął przed panem leżącym w śniegu - pobiegła więc też ku wsi i wołała po drodze: - Pan się zabił - i przysięgała, że fuzja wystrzeliła, kiedy pan upadł. Ale nim ludzie się zeszli, Bogumił sam już oprzytomniał, wstał, wrócił do domu, a położywszy się na ławie, zasnął i spał koło dziesięciu godzin. Wstawszy, był już spokojny i zajmował się na równi ze wszystkimi pogrzebem oraz wysyłaniem wiadomości rodzinie. Na pogrzeb nikt nie zdążył przyjechać, byli tylko Ładowie i cała Krępa, lecz zaraz po pogrzebie przybyła Teresa Kociełłowa. Pani Barbara nie gorączkowała już wtedy, lecz nie wstawała z łóżka. Leżała na wznak wpatrzona bezmyślnie w sufit, marszcząc od czasu do czasu czoło i powtarzając szeptem: - Dlaczego? - Gdy Bogumił się do niej zbliżał, odwracała głowę z niechęcią, gdy ujrzała panią Teresę, wybuchnęła spazmatycznym płaczem, jakby widok tej nowej żyjącej twarzy uprzytomnił jej tylko niepowrotne zniknięcie tamtej, co już była pod ziemią. Teresa Kociełłowa z szorstką tkliwością wzięła siostrę w objęcia i trzymała ją przyciśniętą do siebie, aż póki płacz nie ucichł. Nie próbowała jej pocieszyć. Kazała ją zostawić w spokoju, a sama zajęła się domem i Bogumiłem, który chodził zaniedbany i nie ogolony, a najczęściej wróciwszy od gospodarstwa siadał w ciemnym pokoju paląc fajkę, aż póki nie wypadła mu z ust, gdy zaczął drzemać. Teresa próbowała mu towarzyszyć. Pierwszego dnia czuł się tym skrępowany, ale następnego dał się wciągnąć w rozmowę i widać było, że mu to ulgę przynosi. Trzeciego czy czwartego dnia Teresa zapytała go, czy to prawda, co mówią, że godził na swoje życie. Bogumił zmieszał się i skrył twarz w dłoniach. - Czy to kto widział? - zląkł się, a potem zaczął prosić: - Tereso, niech Teresa nigdy tego Basi nie powie. Nigdy. I niech uczyni tak, żeby jej o tym nikt nigdy nie powiedział. - Jakże ja to mogę uczynić? - westchnęła apatycznie. - Co mogłam, to zrobiłam. Zapowiedziałam wszystkim, żeby milczeli. Ale taka rzecz nie może się już nigdy w żadnym wypadku z tobą powtórzyć. Bardzo mnie zawiodłeś, Bogumile. Bogumił nie zdziwił się tym słowom. Był nawet jakby w swym smutku uszczęśliwiony, że mu czyniła taką wymówkę i że mógł się przed nią tłumaczyć. - To było tak - mówił - jakbym nie ja sam, ale ktoś drugi we mnie chciał to uczynić. Duszy mojej, czy tam sumienia mojego wtedy we mnie nie było. Dusza wyszła ze mnie za tym chłopyszkiem. To tylko ze mnie zostało, co skowyczało z bólu, a myśli brzęczały tylko, żeby z tym prędzej skończyć. Jam ani myślał - dodał schrypniętym głosem i odchrząknął. - Jam ani myślał, że potrafię tak cierpieć. Tylem przeszedł, a tak mi jest, jakbym był pierwszy raz ugodzony, jakbym jeszcze dotychczas nie znał, co to jest boleść. Teresa roześmiała się wewnątrz siebie półgłosem. - O - rzekła - człowiekowi często się zdaje, że już się skończył, że się w nim nic więcej nie pomieści. Ale pomieszczą się w nim jeszcze zawsze nowe cierpienia, nowe radości, nowe grzechy. - Tak, tak jest - przytakiwał Bogumił zdziwiony i ucieszony. - Jak Teresa dobrze wszystko rozumie. - Gdzie tam - odparła - nic nie rozumiem. Im dłużej żyję, tym więcej nic nie rozumiem. Ale kocham życie i uważam... - Co Teresa uważa? Nic nie odrzekła na to, ale nagle uczuli oboje, że sobie dość powiedzieli, i zamilkli na dobre. - Chodźmy do Basi - odezwała się pierwsza Teresa. - Chodźmy - zgodził się śpiesznie Bogumił, lecz po drodze stanął przy oknie w jadalnym i został. Pani Barbara leżała w słabym świetle małej lampki oliwnej i patrzyła na siostrę szeroko otwartymi, przytomnymi oczami. - Czy ten Bogumił - zapytała donośnym, zwykłym swym głosem - ma tam w ogóle co jeść? Czy to kto wydaje na obiady, na kolacje, na wszystko? Teresa usiadła na jej łóżku i zaczęła zdawać sprawę ze wszystkiego, co dzieje się w domu. Pani Barbara rzekła po pewnej chwili: - Ja wstanę - i rzeczywiście, chociaż to był już wieczór, wstała, ogarnęła się i obeszła, słaniając się, domowe gospodarstwo. Od tego dnia zaczęła też już wstawać rano jak zwykle i zajmować się domem; cokolwiek jednak czyniła, czyniła niby przez sen. Wkrótce Teresa musiała wyjechać, a gdy zostali sami, pani Barbara rzekła pewnego dnia do męża: - Zaprowadź mnie. W milczeniu ubrali się i poszli piechotą ku Borkowi na cmentarz. Pani Barbara zatrzymała się przy dwu bliźnich grobach matki i wuja Klemensa, ale Bogumił powiedział: - To nie tu - i szli dalej. Piotruś był pochowany po drugiej stronie ścieżki, za katakumbami, w których chowano jednego po drugim proboszczów parafii Borek. Leżał w tej części cmentarza, w której grzebano dzieci. Mogiłka jego odznaczała się tym śród innych, że była okryta świerkowymi wiankami, które ktoś otrząsał pracowicie ze śniegu, tak że wyglądała świeżo i zielono, owiana żywiczną wonią lasu. Pani Barbara patrzyła przez chwilę w oszołomieniu na krzyżyk z wypalonym w drzewie napisem. Ś.p. Piotr Niechcic, żył lat 4 - a potem nie uklękła, ale upadła na ziemię i zaniosła się nieludzkim płaczem. Bogumił chciał ją podnieść, ale stała się ciężka jak zwłoki, tak że dał spokój. Stał nad nią posiniały z zimna i z wrażenia, a gdy w końcu usłyszał, że coś mówi szlochając, ponowił swoje wysiłki i teraz dała się podnieść. - Ja nie miałam przeczucia - powtarzała. - Dlaczego ja nie miałam żadnego przeczucia? - Moje dziecko, nikt z nas nie miał przeczucia - powiedział nieudolnie. - Gdzie moje rękawiczki? - szeptała trąc czerwone zgrabiałe ręce. Znalazł je w śniegu i podał, ale pani Barbara ich nie włożyła. Gołymi rękoma zaczęła robić porządki, poprawiać wianki, odmiatać spadłe igły. - Chodźmy - rzekła wreszcie, a gdy wracali, była znacznie raźniejsza i Bogumiłowi zdawało się, że jeśli idzie o nią, to najgorsze minęło. Nie minęło jednak, gdyż nabrała teraz zwyczaju, że co dzień rano sama chodziła na cmentarz i spędzała tam długie godziny. A czas był ciągle zimny, śnieżny i mglisty, i nieraz wracała tak zmarznięta, że się potem nie mogła dogrzać. Bylisia długo się namyślała, co z tym zrobić, a w końcu powiedziała panu, że pani całe dopołudnia siedzi zawsze u grobu. Bogumił zmarkotniał, a nazajutrz zjechał konno z pola ku cmentarzowi i w istocie zastał tam żonę. Biegała pędem w tę i w tę stronę po ścieżce, widocznie, żeby się rozgrzać. Udał, że go przypadek sprowadził, tęskno mu się zrobiło, chciał pobyć przy Piotrusiu. - Dlaczego - zapytał - nie powiedziałaś mi, że przychodzisz tu sama? Boję się o ciebie. Tak zimno. Zaziębisz mi się. Wzruszyła ramionami i odparła niechętnie: - Wcale nie przychodzę. Nie zaziębię się. Mnie ciepło. - I nie oglądając się, obrażona, odeszła w stronę domu, on zaś wsiadł z powrotem na konia i błąkał się na nim w tę i w tę stronę, patrząc z dala, jak szła. Nazajutrz o tej samej porze podjechał do cmentarza linijką. Pani Barbara siedziała koło mogiły na ziemi w śniegu i Bogumił zadrżał, gdyż wydało mu się, że śpiewa. Szedł ku niej z bijącym sercem, lecz nie, to wiatr tak nucił w zaroślach. - Znów tu jesteś - rzekła powstając na jego widok. - Dziecko moje - zawołał składając ręce. - Między grobami niepodobna jest żyć. Trzeba wrócić do świata. - Patrzcie państwo - roześmiała się ostro. - Skąd ty możesz wiedzieć, w czym dla kogo jest świat? Ja tam go w niczym nie widzę. Wszystko powywracane do góry nogami, pobite. Same gruzy. Żadnego ładu ni składu. - Nagle rozgniewała się. - No, cóż tak stoisz - wykrzyknęła - i patrzysz na mnie, jakbym już była wariatką?! Co chcesz? Mam z tobą jechać? No, więc już idę i marsz. Siadam i jadę! Jadę do tego świata! I pierwsza przed nim dobiegła do linijki. Wracali w nieprzyjemnym usposobieniu i nic już do siebie nie mówiąc. Bogumił jechał noga za nogą, gdyż wiatr zwiał śnieg i poodsłaniał chropawą, twardą grudę. Pani Barbara zaczęła się w końcu niecierpliwić. - Dawno bym już zaszła piechotą - rzekła - i mniej bym zmarzła. Nazajutrz Bogumił nie śmiał zajrzeć na cmentarz. Ciężko strapiony, z trudem zmuszał się do uważania na robotę przy drzewie i przy młócce na dalekim folwarku pod lasem. Myślał przy tym, jak dobrze byłoby, gdyby Teresa u nich była. - Przecież umiałaby jej jakoś wytłumaczyć, że tak cierpieć nie wolno. Ja mówić nie potrafię. Żeby tak nie mówić było trzeba, a coś uczynić, to jeszcze... Wcześniej wrócił na obiad, mówiąc sobie po drodze: - Chodziła czy nie chodziła? Nim zdążył wejść i spytać, Bylisia wybiegła mu naprzeciw z wiadomością, że pani zachorowała. - Czemuś mnie nie kazała wołać? - zląkł się i upuścił kożuch, chcąc go w sieni powiesić. - Bałam się odejść, bo panią tak zamroczyło, że przestała o Bożym świecie wiedzieć - zapłakała Bylisia podnosząc za nim kożuch, rękawice i czapkę. Pani Barbara była w istocie nieprzytomna i nie poznała Bogumiła, gdy stanął w nogach łóżka. Tym razem okazało się to rzeczą bardziej poważną niż gorączka po śmierci Piotrusia. Pani Barbara musiała się zaziębić siedząc u grobu na śniegu i wywiązała się ciężka choroba kobieca, która trwała więcej niż sześć tygodni. Chora leżała przez cały ten czas w boleściach i w gorączce i było z nią już tak źle, że kiedy raz wieczorem zadzwonili w kapliczce w dworskim parku, ludzie zaczęli mówić, że pewno pani Niechcicowa umarła i że to na nią dzwonią. Ona zaś leżała tymczasem i już wiedziała, że leży, i nie czuła na koniec bólu, ale nękała ją w całym jestestwie niedogodność gorsza niż ból. Widziała wciąż nad sobą niby przedmioty, niby bryły kuliste i kanciaste, niby zadry i sople kolące. Wszystko to chwiało się i zwisało elastycznie na nitkach czy na gumkach, ciążyło, potrącało się, kurczyło i rozciągało piszcząc, szumiąc i dudniąc na przemiany i dolegało chorej tak, jakby to ona sama ciążyła i zwisała, i roiła się w mrowiu tych kształtów. Aż na koniec spomiędzy kłębiącego się zamętu i rozruchu zaczęła mknąć ku niej niby maska o zakrzywionym nosie. Nadciągała coraz to większa, większa, a potem znowu sunęła chyżo wstecz, a gdy już była malutka niby orzech, pani Barbara usłyszała, jak ktoś zapytał: - Co mówisz, dziecinko? Zobaczyła nad sobą twarz Bogumiła i znów usłyszała, jak ktoś rzekł: - Poznaje? - a ktoś drugi odszepnął: - Nie wiem. Uśmiecha się i coś mówi. Powtarza - maska, maska. Pragnęła ze zgorszeniem odrzec: "Nic podobnego", ale nie mogła wydobyć głosu. Zamknęła oczy, a gdy je ponownie otworzyła, dokoła było jasno i twarz Bogumiła schylała się nad nią jak przedtem. Pani Barbara chciała mu coś powiedzieć i niecierpliwiła się, bo wciąż pytał: - Co mówisz, najmilsza? Co szepczesz? - i przeszkadzał jej tymi zapytaniami. - Śni... śni... - powtarzała, a wreszcie zdołała to powiedzieć głośno i wyraźnie, jakby mówiła do głuchego: - Śniło mi się, że łąka i było mówieni: oddam ci syna na powrót, uczekaj, aż cię zaboli. - Co mówisz, jedyna? - Uciekaj? - Uciekniemy stąd, uciekniemy. - Uczekaj - poprawiła go z pogardliwą niecierpliwością - aż cię zaboli. Bogumił patrzył bacznie, przelękniony, że to gorączka wraca. - Kto tu stoi przy tobie, kochanie - zapytał - powiedz, poznajesz mnie? Spojrzała na niego zbiedzonymi oczyma i uśmiechnęła się z figlarnym politowaniem. - Cóż ty mnie takie pytania zadajesz? - powiedziała przytomnie. W istocie nie była to już gorączka, lecz wielkie osłabienie, które z wolna mijało. Różne zabiegi, którym pani Barbara musiała się teraz poddawać, uprzytomniły jej w całej pełni, jak była chora, i to ją przygnębiło. Wstydziła się, prosiła, żeby panie Krępskie przestały do niej przychodzić. Pewnego dnia Bogumił zastał ją płaczącą, ukląkł i położył głowę koło niej na poduszce. - Czemu płaczesz? Patrz, wszak jesteś coraz to zdrowsza. Wiosna idzie. - Wiosna - powtórzyła z żałosną goryczą. Głowa jej stoczyła się bezsilnie na jego ramię, a on skwapliwie podsunął pod nią rękę, przysiadł na łóżku, a potem położył się na jego brzegu podciągnąwszy sobie krzesło pod buty. - Widzisz, będzie nam jeszcze dobrze - błagał zdyszany z radości, gdyż pierwszy to raz od śmierci Piotrusia tak się do niego przygarnęła. - Powiedz, czego się martwisz? Kilkakrotnie wznosiła oddech, by zacząć mówić, wreszcie rzekła po cichu: - One mówią, że ja już... Że ja już nigdy nie będę mogła mieć dzieci... Bogumił zamilkł tak, że prawie przestał oddychać. W samej rzeczy doktór jemu także to mówił, ale teraz co innego przejęło go wzruszeniem. Jeżeli, mój Boże, ona tak pyta, to znaczy, coś się w niej przesiliło, chce żyć. Chce żyć z nim, o radości! - Kto ci to mówił, pani Krępska, Ludwiczka, Bylisia? Niepotrzebnie ci to powtarzały. Takich rzeczy nigdy się nie wie na pewno. Jeżeli będziesz mnie kochała, to będziemy je mieli. Jeżeli będziesz... - chciał powtórzyć, i nagle pożałował, że to mówi, gdyż uczuł, jak nieznacznie wzruszyła ramionami. - Bo w takim razie - rzekła idąc za tokiem swych myśli - to by znaczyło, że się nie jest już jak się należy człowiekiem... - Och - odparł po chwili namysłu - przechodzi się gorsze rzeczy i jest się wciąż jeszcze człowiekiem. - Jakie gorsze? - spytała. Nie odpowiedział. Zmrok zapadał, leżeli jakby pomału zasypiając, gdy nagle pani Barbara powtórzyła z naleganiem: - Jakie gorsze? - Ty to wiesz, że ja tu pod Borkiem byłem ranny? - zaczął Bogumił szeptem. - Wiem. No i co? - Wszystkie te blizny... jednym słowem, byłem cały skłuty i posiekany. Miałbym i ja wtedy powody bać się, że nie będę mieć dzieci - zaśmiał się. - Alem się nie bał, bom omdlał prawie na śmierć... - No i? Mówże dalej. - Mówię przecież. Więc-żem omdlał, a kiedy przecknąłem, to czułem, że mnie coś ciężko gniecie i ziębi, a to były trupy, bom leżał pod trupami. A przy mojej głowie zrazu nie rozumiałem, co ja takiego widzę, ażem rozpoznał, że to dół, i pojąłem, jakby nie myślą, a czuciem, że nas mają w tym dole chować. Wtedy zemdliło mnie ze strachu, a gdym znów przyszedł do siebie, usłyszałem uchem, co je miałem przyciśnięte do ziemi, że ziemia dudni. Ludzie chodzili wkoło i mówili: "Pchajta ich kupą do dołu". I jeszcze coś tam mówili, a ja siliłem się, żeby zastękać, zawołać, dać jaki znak i nie mogłem, bo mi się na powrót słabo zrobiło. Alem widać musiał czy krzyknąć, czy się ruszyć, bo mnie nie pochowali, a kiedym znów się zbudził, to czułem, że coś mną strasznie boląco tłucze, ale wiedziałem, że już tam nad tym dołem nie leżę. Już mnie wieźli na wozie w grochowinie. Przywieźli mnie tu do jednego majątku i tam matka do mnie przyjechała, i tam mnie wyleczyli. - No i co? - pytała dalej pani Barbara. - I nic. Ale ja ci wcale nie to chciałem opowiedzieć. Nie to było najgorsze. - Pewno - odrzekła twardo. - Nie umarłeś wtedy ani nikt ci nie umarł. - Nie umarłem, niestety - przyznał z goryczą i chciał wstać, ale ona go przytrzymała za rękę. - A to było - spytała - to było przy tej mogile w Borku, co ja na nią chodziłam? - Tak - odparł przejednany. - Tam ja miałem leżeć w tej mogile, co na nią nosiłaś wianki, kiedy byłaś panienką. I pamiętasz, jak cię tam czasem spotykałem, toś mnie pytała, czy ja wiem, że tam leżą powstańcy. A ja się wtedy wstydziłem i chciało mi się śmiać. Widziałem, że cię to irytuje, ale się nie mogłem powstrzymać. - Cicho bądź - szepnęła i przycisnęła usta do jego piersi. - Cicho - powtórzyła, całując go po rękach. - Nie czyńże tego - wzdragał się uszczęśliwiony. Zamyśliła się i zapytała: - A co było najgorsze? - Kiedy to tak trudno opowiedzieć. Nic. Głupstwo. Może kiedyś opowiem... - Mniejsza o to - szepnęła lekceważąco i znów uczuł, jak nieznacznie wzruszyła ramionami. Zdawała się żałować swojej chwili słabości. - Nie wiem, po co ci to mówiłam - rzekła. - Właściwie to wszystko jedno, czy mieć dzieci, czy nie mieć. Jego bym i tak drugi raz nie urodziła. Mnie nie o dziecko idzie. Ja jego kochałam. Będzie dobrze, będzie dobrze - zapewniał głaszcząc jej włosy. - Dwoje nas wszak, a i to już tak dużo. - Zostaw - rzekła odchylając głowę. Wstał co prędzej i odszedł ku oknu, ale ona dodała: - Zasłaniasz mi fuksje. Wtedy wyszedł zupełnie, żeby już nic więcej nie słyszeć, nie przyjmować do wiadomości. To była przecież taka szczęśliwa chwila, nie chciał, by ją cierpkie słowa zatarły. Była szczęśliwa, ale nie powtórzyła się więcej. Kiedy pani Barbara wstała i żyć niby zaczęła, zdawała się być tylko śladem po samej sobie. Wszystko jej się stało niemiłe, przestała dbać o swój wygląd, nigdzie nie chciała pójść ani nikogo widzieć. Z trudem dźwigała się z miejsca, by zarządzić najkonieczniejszymi domowymi sprawami. Jedynym uczuciem, które pozostało w niej żywe, a nawet rozżarzyło się i wzmogło, był strach. A mimo że tak zbrzydziła sobie życie, najbardziej lękała się śmierci. W nocy budziła Bogumiła mówiąc: - Bogumił, ja umieram. Serce mi bić przestaje. Boję się, boję, boję! - Kiedy indziej budziła go szarpiąc za rękę, a gdy zapytał, co się stało, szeptała: - Jezus Maria, zdawało mi się, że nie oddychasz. - I tym razem serce jej biło ze strachu tak, że aż drgała koszula. Raz, kiedy Bogumił poszedł na wieczór do dworu, a ona zasnęła wcześnie i potem zbudziła się, i nie ujrzała go koło siebie, przelękła się tak, że wyskoczyła z łóżka, okryła się na bieliznę rotundą i wybiegła z domu, a nie śmiąc zapukać do dworu przesiedziała z godzinę na ganku, nasłuchując, czy Bogumił jest tam wewnątrz i czy mu się nic nie stało. Miała wciąż uczucie, że śmierć, która mogła zabrać Piotrusia, zniweczyć takie kochanie, tym łatwiej zmiecie ze świata wszystkich innych. Bogumił, choć tak łaknął dowodów przywiązania pani Barbary, czuł, że jej obecny ciągły niepokój o niego nie z miłości płynie, i coraz bardziej się martwił. Pani Barbara zdawała się żywić urazę do niego i do Bylisi, i do wszystkich za to, że się krzątają, żyją mimo takiej w domu żałoby. Lecz jeżeli kto z domowników wspomniał z westchnieniem o Piotrusiu, wpadała w gniew, jakby nikt prócz niej nie miał prawa go opłakiwać ani nawet myśleć o nim i mówić. Bogumił rzekł raz do niej: - Moje dziecko, czy ty myślisz, że i ja nie cierpię? Ale przecie śród takich ran upływa każde życie. - Co ty tam wiesz - zadrwiła. - Tyś stracił syna, a ja straciłam wszystko. Nic nie odrzekł, ale myślą wciąż wracał do tego, co powiedziała. Spotykał on już takich ludzi na świecie, co ginęli albo marnieli, gdy im umarła kochanka, żona lub matka, czy też gdy się wykoleili z trybu życia, do którego nawykli. Współczuł im, bo wszyscy im współczuli, miał dla nich szacunek, gdyż mówiło się, że to ludzie lepsi i głębsi, co umieją prawdziwie miłować. Siebie między takimi uważał za mało sercowego, wstydził się tego, że z każdej niedoli wstawał jakby jeszcze lepiej kwitnący. Bo żeby tę siłę pocieszycielską dawały mu praktyki religijne, mógłby taki stan rzeczy uważać za godną dziękczynienia łaskę Bożą, ale on nie był zbyt skrupulatnym synem Kościoła, zwłaszcza w młodości, którą spędził śród tak różnie myślących ludzi, tak rozmaitych wyznań i światów. Tylko tak z natury miał to do siebie, że na co spojrzał, ku czemu się obrócił, dla każdej rzeczy zdawało mu się wartym żyć. Nawet i palcem nie ruszając, czuł się biorącym udział we wszystkim, co się działo czy trwało dokoła, a cokolwiek schodziło mu z oczu, nie mogło dlań przepaść na dobre. Gdy wspominał, płakał za tym, co przeminęło, lecz nie wspominając mógł na inny, jemu samemu nie dość pojęty sposób czuć minione dalej współprzytomne, obecne, wespół ze sobą żyjące, i nawet bardziej żyjące, niż kiedy to można było widzieć, dotknąć. Tak było i z Piotrusiem. - Czy mi się we śnie zjawił, czy mnie jako inaczej nawiedził, nie mam pojęcia, lecz go czuję, jakbym go nie utracił - mówił nieraz Bogumił do starego Krępskiego. Gdyż pani Barbarze nie mógł tego powiedzieć. Raz, gdy spróbował, rzekła srogo: - Bardzo sprytną wymyśliłeś sobie pociechę. Tyle oto są warte wasze ojcowskie uczucia. Wasze wszystkie - dodała - uczucia. Tedy zamilkł i tylko patrzył z żalem, jak ona się zaciekała w swojej męczarni, a pomału zaczął się niecierpliwić wobec takiego stanu ducha. Gdy to widział kiedyś u obcych po świecie, mógł się z trwożnym szacunkiem usuwać na bok, lecz by mu żona miała w ten sposób ginąć, na to nie chciał spokojnie patrzeć. - Skoro ze siebie samej - myślał - miłości do życia wysnuć nie może, trzeba jej do tego życia dodać coś nowego, niebywałego, co by nią wstrząsnęło, co by ją na nowo zbudziło. - Piekła go złość, że sam nie mógł się dla niej tym stać, gorzkie to w nim budziło skargi, lecz sobie tłumaczył, że jej wszystko niemiłe, co jej Piotrusia przypomina. Ale może, gdyby się znaleźli gdzie indziej, to i on innym by się jej też wydał człowiekiem. Zapragnął rzucić Krępę, przenieść się ze swym domem w inne, dalekie strony. Tu jej się wszystko stało cudzym, tak że nic jej do siebie nie nęci, ale to cudze zawsze jest nadto znajome, przypominające szczęśliwsze czasy. Niechże tedy idą prawdziwie między obcych, w takie miejsce, gdzie im obojgu wszystko będzie nawet z wyglądu cudze i gdzie będą musieli zacząć żyć od początku. Był na to coraz bardziej zdecydowany, wszak już dawno tęsknił za tym, by coś uczynić, i wiedział, że w taki tylko sposób na drodze praktycznego uczynku może mu się uda nieszczęśliwej dopomóc. A gdy go nachodził lęk, że losem drugiego człowieka nie można rozporządzać bez niego, mówił sobie, że ona wszak nic już nie chce, a zatem trudno, trzeba myśleć i czynić za nią. Kiedy jednak wypadło wziąć się na dobre do rzeczy, nie ku cudzym stronom się zwrócił, tylko zamknąwszy się pewnego wieczora w pokoiku, co mu służył za kancelarię, napisał długi list do Teresy. Teresa Kociełłowa przez cały czas choroby pani Barbary też niedobrze się miała i przebywała na południu, wysłana tam przez lekarzy. Teraz jednak była już w domu i słała do Krępy częste listy, na które zazwyczaj odpisywała była pani Barbara, obecnie jednak pozostawały one przeważnie bez odpowiedzi. Lecz owego wieczoru Bogumił napisał odpowiedź za wszystkie czasy; był to chyba najdłuższy list, na jaki w życiu się zdobył. Donosił o złym stanie pani Barbary i że niczym jej nie można na powrót powołać do życia. - "Chciałbym więc zasięgnąć rady - pisał - czy nie dobrze byłoby, abyśmy się stąd wynieśli i przeprowadzili w okolice Kalińca, gdzie żona ma tyle rodziny i przyjaciół, a może by się tam i dla mnie coś odpowiedniego znalazło. Jak się Terenia na to zapatruje?" - Chciał jeszcze dodać coś o zbawiennym wpływie, jaki by bliskość Teresy mogła wywrzeć na siostrę, chciał prosić, żeby znów do nich przyjechała, lecz rozpędzał się tylko piórem po powietrzu ponad papierem i nic już nie dopisał. Teresa Kociełłowa dosyć długo na ten list nie odpowiadała. Przez ten czas nadeszły ogniste, jasne dnie lata, w których blasku Bogumił nie czuł już takiej konieczności wyniesienia się z Krępy. Położenie wydawało mu się z dnia na dzień mniej beznadziejne. Pani Barbara zaczęła śród gorąca nabierać życia, a pewnego dnia, kiedy wychodził w pole, ujrzał ją wyglądającą przez okno, jak to czyniła dawniej, kiedy Piotruś bawił się koło domu. Uśmiechnęła się i powiedziała: - Upał, ale cudowny czas. Tylko uważaj, nie przepal sobie głowy. Rzekła to raźno i donośnie, a jemu od tych słów rozciągnęły się w przeszłość i w przyszłość ogromy szczęśliwości. Uczuł się rozbawiony, zapragnął wałęsać się tu i tam, podziwiać niebo i ziemię. Na co spojrzał, przy wszystkim chciało mu się przez chwilę zabałamucić, a choć się śpieszył do siana, przystanął po drodze śród olch koło strumienia, co pląsał z wartkim szelestem po kamykach, po dnie pełnym tu piasku, tu próchnicy. Woda mieniła się w cieniu i słońcu tysiącem czarnych i złotych połysków, cała w oka i cętki, aż Bogumił pomyślał, że to wygląda jak migotliwy grzbiet karpia. I zadziwił się, i ucieszył, że łuska ryby może być taka podobna do ruchu bystrej wody pośród kamyków. Poszedł dalej wzdłuż białej tafli stawu, lecz przy młynie znów na chwilę przystanął. Woda chlustała na koło, trące się ciężko przy każdym obrocie o jakąś deskę. Wnętrze młyna tętniło, a jego czarne, drewniane ściany drgały niby skóra, pod którą bije puls. Drgały jak miejsce na przegubie ręki pani Barbary, które przez tyle dni trzymał z rozpaczą w swej dłoni, błagając Boga, żeby gorączka spadła. Bogumiłowi to podobieństwo tak niepodobnych do siebie rzeczy wydało się pomyślną zapowiedzią i czymś, co przemawiało za pozostaniem w Krępie. Pomyślał, że albo życie nie ma żadnej wartości, albo jeśli ją ma, to we wszystkim znaleźć ją można - nie potrzeba po to nigdzie daleko chodzić. - Wszędzie - myślał - we wszystkim jest chyba tyle dobra dla człowieka, co umie patrzeć w głąb rzeczy. - I za takiego umiejącego miał w tym dniu siebie, i tak pragnął pociągnąć w tym samym kierunku panią Barbarę. - Ach, gdybyśmy mogli tu wszystko przecierpieć, tu odżyć, tu pozostać - marzył. - I zresztą ja, który robić muszę na cudzym, gdzież ja znajdę przyjaźniejsze stosunki niż u tych Krępskich? - Nad wieczorem raz jeszcze powrócił do tych myśli. - Naturalnie, że zostaniemy - upewniał sam siebie. - Teresa do nas przyjedzie... Gdyż dziwna rzecz, już od paru dni, a teraz po prostu z godziny na godzinę rosło w nim przekonanie, że Teresa do nich przyjedzie. Wprawdzie nie napisał był o tym ani słowa, ale zdawało mu się, że list nie może być inaczej pojęty. To, co rzeczywiście napisał, znikło mu pomału z pamięci, a to, co chciał napisać, stało się listem właściwym, prośbą żarliwą, by Teresa przybyła im pomóc. Chwilami przypominał sobie z przykrością, że pisał coś o wyniesieniu się z Krępy, że prosił o radę w tym względzie. Wtedy ogarniała go złość, że się z taką rzeczą mógł zwracać do kobiet. Lecz to wnet przemijało i oto teraz, gdy myślał o radzie, jakiej mu Teresa miała udzielić, widział ją pod postacią samejże Teresy, siedzącej z nim, Bogumiłem, o zmroku na ławie w saloniku i mówiącej: - Ja kocham życie i uważam... I siebie słyszał pytającego: - Co Teresa uważa? I dalej nic już nie myślał, ale czuł się tak dobrze, jakby ona już tutaj była i jakby już tak ze sobą rozmawiali. 12 Poczta, która dawniej dużo miejsca zajmowała w życiu pani Barbary, przestała ją od śmierci Piotrusia interesować. Bogumił odbierał ze dworu i listy, i gazety, a ostatnio był nawet skrupulatny w pilnowaniu tej sprawy, gdyż nie chciał, żeby odpowiedź Teresy wpadła w ręce pani Barbary. Lękał się, by jej to nie rozdrażniło, że knuł coś bez jej wiedzy. Zwłaszcza że to już było nie na czasie, bo się rozmyślił i postanowił zostać w Krępie, i chciał już tylko, żeby Teresa przyjechała do nich na lato. Tymczasem pewnego dnia, kiedy powrócił do domu z pola, pani Barbara powiedziała: - Byłam dzisiaj we dworze i oddali mi pocztę. Patrz, co pisze Terenia. - Byłaś we dworze? - powtórzył zaskoczony i wziął list, ale ręka mu drżała, więc go położył na stole i tak czytał. Zrazu pragnął tylko rozpoznać, jak Teresa przedstawiała sprawę jego projektów co do wyniesienia się z Krępy, i śród skaczących mu przed oczami liter szukał sposobu usprawiedliwienia się przed żoną. Przeczytawszy do końca, ochłonął, gdyż zrozumiał, że Teresa pisała tak, jakby wcale nie otrzymała jego listu, pisała do nich obojga, ale jednak dawała odpowiedź na wszystkie pytania, które on jej zadał. Uspokojony, przeczytał list ponownie i teraz dopiero zastanowił się nad jego treścią. Teresa donosiła, że o milę od Kalińca jest do wzięcia w samodzielną administrację duży, trzydziestowłókowy majątek, własność pani Letycji Mioduskiej, zamieszkałej w Paryżu. Sprawą tą zajmuje się jej plenipotent, niejaki Daleniecki, mieszkający również w Paryżu, ale chwilowo przebywający w Kalińcu. Rzecz jest pilna. Daleniecki chciałby zawrzeć kontrakt od zaraz albo najpóźniej od października. - "Jeżelibyście na to reflektowali - pisała Teresa - to konieczne jest, żeby Bogumił przyjechał na kilka dni. Ja wyjeżdżam z dziewczynkami na lato do Piekar do radcy Joachima, ale Danielowie i Lucjan są na miejscu i wszystkim się zajmą - ja przy tym zresztą niepotrzebna, zawadzałabym tylko, a oni do takich rzeczy jedyni. Lucjan powiada, że ten folwark można będzie potem wziąć w dzierżawę, a jak nie, to kto wie, czy się tu z czasem i co lepszego nie trafi. Ziemia też tu jest w lepszej kulturze, więc i o dochód łatwiej, można prędzej do czegoś dojść niż pod Borkiem. Ja znów mam to na myśli, że będzie wam tu pomiędzy nami raźniej i że roztropnie byłoby tę odmianę losu przyjąć, bo wam tego potrzeba, żebyście się podnieśli na duchu. Dajcie znać telegramą na imię Lucjana, czy ma się dalej z Dalenieckim umawiać i czy Bogumił przyjedzie? Majątek nazywa się Serbinów. Basia pewno o nim słyszała, jak i o tej Mioduskiej, bo przed laty było tu o niej głośno. Ale to inne dzieje, a teraz najważniejsze, byście, namyśliwszy się, prędko odpowiedzieli". - Cóż ty na to? - zapytała pani Barbara z nie ukrywaną ciekawością. - Co ja na to? - powtórzył markotnie. Stał opuściwszy ręce i czuł się jakby przez Teresę oszukany czy też zlekceważony. - Ja... nie myślałem rzucać Krępy - rzekł i zaczerwienił się przy tym. - Nie myślałeś? A przecież wiecznie i tak tu siedzieć nie będziemy, a drugi raz może ci się coś podobnego nie trafić! - zawołała z nieoczekiwanym ożywieniem. - Chcesz, byśmy odjechali stąd, gdzie leżą mama, wujek, Piotruś? - spytał spuszczając oczy. - Mnie jest zupełnie wszystko jedno - rzekła popadając na powrót w apatię. - Piotrusia nie ma ani tu, gdzie leży, ani tam, ani nigdzie. Ale jak możesz ty mówić takie rzeczy, tego nie rozumiem. Nie ja to przecież wołałam: "Nie można żyć wśród grobów. Trzeba wrócić do świata". Mniejsza z tym. Siedziałam tu po prostu nad listem Tereni i myślałam o tobie. Tutaj nie ma przed tobą żadnej przyszłości. Za dużo tej rodziny, tych Krępskich, tych przyszłych zięciów. Teraz są stosunki przyjacielskie, ale sam kiedyś mówiłeś, że wszystko dobrze, póki żyją starzy. A potem? Czy wiesz, jaki się okaże młody Krępski i czy w ogóle on tutaj będzie rządził? A tam przynajmniej nie będziesz miał nikogo na karku. Będziesz miał samodzielne stanowisko, wszystko będzie na twojej odpowiedzialności, zawsze to lepsza pozycja niż być tylko wiecznie na czyjeś zawołanie. Bogumił zawstydził się, że ona, tak jak była na wszystko zobojętniała, jednak myślała o nim i w dodatku patrzyła na rzeczy tak trafnie. Jeszcze kilka dni temu pozostanie w Krępie wydawało mu się odwagą, bo czyż może być większe męstwo niż zostać, gdzie nas klęska spotkała, a nie uciekać szukając zapomnienia w zmiennych widokach. Lecz teraz sądził, że na odwrót, było w tym tchórzostwo i lenistwo zmęczonego człowieka, co się boi wędrówki i nowych warunków życia. Stał, zmagał się ze sobą i nie mógł tego tchórzostwa pokonać. Bo jeszcze jakby los przyniósł zmianę niechcący, bez jego udziału, rzekłoby się, że trudno, i trzeba byłoby sprostać. Ale tu on sam się naprosił, a Teresa wynalazła Serbinów, jak dobra wróżka, co zbyt prędko spełniła nieopatrzne życzenie. Nagle niby otumaniony, wróciwszy myślą do Teresy, rzucił okiem na list i powiedział: - Pisze, że jej nie zastanę w Kalińcu. - No to co? - zniecierpliwiła się pani Barbara. - Sama przecie donosi, że jej obecność nie jest przy tym konieczna. I ma słuszność. Ona jest niezastąpiona, kiedy trzeba dodać ducha, pocieszyć i w taki sposób umie pomagać jak nikt, ale praktycznymi rzeczami ona ci się nie zajmie. Czyż jej nie znasz? - Ja wiem - odparł Bogumił. - Ale ja myślałem, że ona przyjedzie do nas na lato, a ona jedzie do Piekar. - Bój się Boga, ty myślisz o błahostkach, zamiast o tym, co najważniejsze. Przecież w tym Serbinowie będziemy mieli Terenię wciąż niedaleko... A zresztą po co ona ma tu przyjeżdżać? Do kogo? - dodała pani Barbara z płaczem w głosie. - Przecież tu już nikogo nie ma. Nieraz siadamy do stołu, a mnie jest tak, jakby nikogo nie było, jakby nas nawet nie było. Ciągle mi się zdaje, że my na kogoś czekamy, oglądam się, gdzie się wszyscy podzieli, a im więcej by mi tu ludzi naszło, tym puściej byłoby wszędzie. Bogumił milczał przerażony tym powrotem czarnej rozpaczy. Miał chęć zaprzestać rozmowy, ale pani Barbara nagle się rozpłakała. - A może pomyślisz i o mnie! - zawołała. - Tak się niby martwiłeś, że nie mogę przyjść tu do siebie. No więc, kto wie? Jakbyśmy się stąd wynieśli, to może ja bym jeszcze odżyła? Dlaczego ja ci muszę to mówić? Czemu sam nie pomyślisz? - Widzisz, jaka jesteś niesprawiedliwa - rzekł poruszony. - Przysięgam ci, że właśnie miałem to ciągle na myśli. Jeszcze jak byłaś chora, postanowiłem sobie, że się stąd wyprawimy. Sam nie wiem, co mi się stało, że kiedy przyszło co do czego, zacząłem się wahać. Starzeję się i widać ciężko mi już z miejsca się ruszyć. Ale ty masz rację, nie trzeba się nawet namyślać. Boję się tylko, że mnie Krępski tak łatwo nie puści. I przy tym nie wiem, czy ja będę mógł teraz na owe parę dni wyjechać. Zacząłem sianokosy. Każda godzina prawie na wagę złota. - Krępski miałby ciebie nie puścić? - zatrwożyła się pani Barbara. - Do tego stopnia zależny przecież nie jesteś. Masz prawo trzymiesięcznego wymówienia. A potem, połapawszy się w datach, krzyknęła: - Ależ to co duch trzeba do niego iść! Przecież ten Serbinów najdalej za trzy miesiące należałoby objąć. Jeśli będziesz zwlekał, to Krępski w istocie gotów powiedzieć, żeś go za późno uprzedził. Idź zaraz dziś! - Dobrze. Mam czas. Nie idzie o terminy, ale ja się przecież do niego przywiązałem. - Ach, przywiązałeś się. Widać życie nie nauczyło cię jeszcze rozstawać się z tymi, do których się przywiązałeś. - Właśnie dlatego, że nauczyło... Zresztą, wszystko będzie dobrze, nie kłóć się ze mną. - Ja się nie kłócę. O cóż miałabym się kłócić, kiedy mnie jest wszystko zupełnie obojętne. Tu czy tam - wszędzie jedna pustynia. Możesz sobie robić, co zechcesz. - Już postanowiłem, co zrobię, i nie myślę się cofać. Ale przecież Krępskiego też tak samego nie zostawię. Trzeba będzie znaleźć kogoś na moje miejsce. - Setki się tu znajdą na twoje miejsce, setki się znajdą bez żadnego szukania - gorączkowała się. - Idźże zaraz. Idź zaraz, mój jedyny. Bogumił wyszedł, ale go zatrzymano w podwórzu i dopiero nazajutrz rano mógł pomówić ze starszym panem Krępskim. - Tak - myślał idąc od stajen w stronę dworu - trzeba ostro stać przy tym Serbinowie. Już sama myśl o przeprowadzce podziałała na Basię uzdrawiająco. I tak postanowił przedstawić sprawę Krępskiemu. Chorą na duszy żonę chce przenieść w inne stosunki, jak się przenosi czasem w inne powietrze ciężko chorych na ciele. Z tą myślą brał za klamkę, gdy nagle odjął rękę; zatrzymał się i pod wpływem jakby raptownego natchnienia zmienił zamiar. Nie będzie nic wspominał o stanie pani Barbary. Przedstawi rzecz po prostu jako propozycję dotyczącą polepszenia ich bytu. Tak też zrobił. Była to szósta rano. Wszedł przez kuchnię. Zastał w niej Ludwiczkę, która siedziała przy blasze i odgarniała ze stojącej na ogniu śmietanki kożuszek, by spowodować narastanie coraz to grubszej warstwy tego specjału. Wołano ją do tego, gdyż domowa służba nie miała na takie dziwactwa czasu - a ona była kontenta, bo jej to przypominało dawne czasy, kiedy w tym celu była wołana jako dziewuszka z pańszczyźnianej chałupy. Wojciech Krępski siedział sam w rozległej jadalni przy śniadaniu, na które spożywał kaszę z mlekiem. Ujrzawszy Bogumiła powstał i wyszedł mu naprzeciw. Bogumił przystąpił od razu do interesu i opowiedział, co mu proponowano. - Według tego, co mi piszą - rzekł - to jest samodzielne i odpowiedzialne stanowisko i taka rzecz może nęcić każdego człowieka, a cóż dopiero takiego jak ja, co już przeżył na pewno więcej niż pół życia i musiał zawsze być między pośledniejszymi. Ale jak pan mnie zna i wie, że słów na darmo nie rzucam, tak może mi pan wierzyć, że mnie to nie ciągnie. Dosyć żem ja przeszedł, i nieraz widziałem, jaka bywa zależność i skrępowanie na wysokich stanowiskach, a jak niejeden zostaje panem siebie i w najskromniejszej pozycji. Jednak uważam, że takiej propozycji nie należy lekceważyć. Kiedy już los ją... - tu zaciął się - kiedy już los ją zsyła, to może ona mieć jakieś takie znaczenie, którego na poczekaniu trudno dociec - a które się może potem okazać ważne. Więc dlatego przyszedłem prosić o radę, jak mam uczynić, i do tej rady będę się stosował. Chyba - dodał - żeby co takiego, czego się nie spodziewam, pomieszało mi szyki. Stary dziedzic uznał sprawę za ważną, przejął się nią i obiecał namyślić się nad odpowiedzią. Bogumił wyszedł w poczuciu, że postawił rzecz ryzykownie, ale miał przeświadczenie, że inaczej nie było można. Wojciech Krępski spotkał go już w parę godzin potem na polu i poradził mu stanowczo, by jechał do Kalińca. - W takim położeniu jak wasze - rzekł - kiedy jesteście pogrążeni w żałobie i szukacie pociechy, to chociaż nie w przeprowadzkach się ją znajduje, jednakowoż ta odmiana losu może być zrządzeniem Opatrzności. Dlatego ja nie będę pana zatrzymywał, mój Bogumile, chociaż mi się żal z panem rozstawać i chociaż inaczej sądzę o tym, co się tyczy waszego bytu. Bo niech pan nie przypuszcza, żem waszej przyszłości nie miał pod tym względem na uwadze. Ale myślę w tej chwili o żonie pana. Bóg wszechmocny nieraz każe sługom swoim, błądzącym po omacku, udawać się tu lub ówdzie, by ich przywieść do pocieszenia i światła. Wiele cudownych nawróceń miało miejsce w podróży. Może i dla pani Niechcicowej ta podróż okaże się zbawienna. - Tak i ja się spodziewam - powiedział Niechcic, chociaż wiedział, że każdy z nich rozumie to inaczej. Sposób, w jaki Wojciech Krępski mówił o pani Barbarze, był mu nawet cokolwiek przykry. W rezultacie jednak Bogumił był zadowolony, uważał, że sprawa dobrze się rozstrzygnęła. Powtórzył pani Barbarze mniej więcej przebieg rozmowy, ale ona nie bardzo dobrze przyjęła to sprawozdanie. - Wygląda na to - osądziła - jakby skorzystał tylko ze sposobności, żeby się ciebie pozbyć. A taka niby miłość była, taka przyjaźń. Teraz niech się okaże, że ten Serbinów to mrzonka, wrócisz - a tu już miejsca dla ciebie nie będzie. I gdzie się podziejemy? A potem - co on przez to rozumiał, kiedy mówił, że miał naszą przyszłość na myśli? - Nie wiem - rzekł Bogumił. - Chcesz, to go się zapytam. A może mam się cofnąć? Lecz pani Barbara bała się i tu zostać, i tam jechać. Ach, gdzież jest to miejsce, w którym by można się schronić! - Nie, nie - mówiła zadumana. - Tu zostać też nie możemy. Chociaż swoją drogą żal mi i ogrodu, i tego domu. I okolicy. Pod Kalińcem okolica bardzo niemalownicza. A tutaj takie lasy, takie pagórki. A wreszcie rzekła: - Czekaj, wiesz, ja z tobą pojadę. Ja muszę własnymi oczyma zobaczyć ten Serbinów. Żebym potem nie żałowała. Ale gdy zaczęli obliczać, nie dało się tak zrobić, żeby mogli sobie pozwolić na ten wyjazd oboje. Pogrzeby i choroby pochłonęły zbyt dużo. Kiedy jednak Bogumił był już gotowy do drogi, pani Barbara popadła w innego rodzaju wątpliwości. - Słuchaj - rzekła. - Zastanówmy się chwilę. Bo ja rzeczywiście słyszałam w młodości i o tym Dalenieckim, i o Mioduskiej. I może lepiej nie wchodzić z tymi ludźmi w żadne stosunki. - Czemuż? - zdziwił się Niechcic. - Bo o nich różnie mówili. Owa Mioduska jest cudzoziemką, rodu podobno dobrego, córka jakiegoś powstańca greckiego czy węgierskiego, którego wyzuli z majątków i wypędzili z kraju. Ale Mioduski przywiózł ją sobie już z Paryża, gdzie nie wiem, czym się tam zajmowała - dość że widać ją kochał, bo się z nią w końcu ożenił... - I co? - To był strasznie bogaty człowiek, ten Mioduski - podjęła pani Barbara po chwili. - Należały do niego nawet miasteczka, na przykład Czałbów, Nieznanów. Rej wodził w całym Kalinieckiem, ale był też utracjusz i hulaka i całą fortunę przetrwonił. Pani Letycja też mocno lubiła życia używać, tak że w Kalińcu krążyły o niej pod tym względem legendy. W końcu został im tylko ten właśnie Serbinów. Mioduski umarł, a ona wróciła do Paryża. Ale widać, że jej ten Serbinów zapisał, skoro słyszę, że to do niej teraz należy. A umarł, jak mówiono, ze zgryzoty, bo nie tylko długów miał wyżej uszu, ale i o tę żonę był podobno do szaleństwa zazdrosny. Miała ona dosyć niespokojne usposobienie. Zresztą ja jej nie winię, mogła sobie być przy tym wszystkim najlepszą w świecie kobietą. Była też piękna, jak rzadko kiedy widzi się coś podobnego. Brunetka, cera brzoskwiniowa... No, a skądże się tu wziął Daleniecki? - przerwał Bogumił. - Otóż tego to nie wiem. Zeszedł się z nią widać w Paryżu, bo w Kalińcu on bywał, ale w innym czasie i wtedy chyba jej nie znał. Przyjeżdżał jako młody adwokat z Petersburga w majątkowych sprawach jakiegoś swojego klienta. On jest podobno zupełnie zruszczony, kształcił się w Petersburgu i pisuje do tamtejszych gazet. I to żeby do postępowych, ale nie - do takich najbardziej reakcyjnych, polakożerczych. I tam właśnie kiedyś w tych gazetach fatalnie opisał stosunki w Kalińcu, a zwłaszcza tamtejszy Związek Kredytowy Ziemski. Tak że nie tylko poobrażał na siebie różnych ludzi, ale wyszło na to, że jest zarazem jakby złym obywatelem kraju. Co prawda - dodała pani Barbara - to podobno ów Związek Kredytowy był w tamtych czasach rzeczywiście zbiorowiskiem niedołęgów, co tylko siebie wzajemnie popierali. - No widzisz - podchwycił Bogumił. - U nas nieraz tak bywa, że im co mniej święte, tym więcej poświęcane. Niczego tknąć nie można, o niczym słowa powiedzieć, a choć co czuć, to mów, że pachnie fiołkami. Może więc miał on rację, że to poruszył! - Tak, ale nie można się dziwić, że gdy rząd wszystko zamyka, to ludzie w każdym Związku gotowi są widzieć zaraz przedstawicielstwo narodu. - To prawda - przyznał Bogumił. - I przy tym nie w każdy sposób można wytykać zło. Trzeba się zastosować do okoliczności. - Kiedy właśnie jemu podobno o wytykanie zła najmniej chodziło. Zawsze o nim słyszałam, że to człowiek, co siebie tylko i swoją karierę ma we wszystkim na myśli. Może to zresztą przesada... Ja go nie znałam. Bogumił mocno się na chwilę zamyślił, a potem rzekł: - Nie, to mnie jednak nie zraża. Nie można życia przeżyć, niestety, między samymi godnymi. To, co nam proponują, samo w sobie złe nie jest. Trzeba spróbować, czy będzie można w tych okolicznościach uczciwie sobie poczynać. A może będzie można? Nie, ja się tego nie boję. - No to jedź - westchnęła pani Barbara, kontenta, że wziął to na siebie. I gdy pojechał, drżała tylko, by się dobrze udało. Słyszała przecież cuda o tym Serbinowie z czasów, kiedy pani Letycja Mioduska tam królowała. Słyszała, jakie tam były wspaniałe urządzenia, jakie altany, pokoje, łabędzie, jakie wszystko. Trudno jej było wprost uwierzyć, że się mogą dostać w takie niezwykłe miejsce. - To nie dla nas - myślała. Bogumił wrócił z Kalińca rozpromieniony i rozmowny jak nigdy. Już od progu wołał: - Klamka zapadła! Podpisałem kontrakt na pięć lat. - Bój się Boga, jak to? I byłeś tam, widziałeś ten Serbinów? - Byłem, a jakże! - zawołał z takim uniesieniem, jakby oznajmiał, że był na progu raju. - Wszystko widziałem, wszystkie pola obszedłem. Wszystko tam wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy. I opowiadał, że Serbinów jest zupełnie spustoszony, zdewastowany. Do takiego stanu doprowadziły go złe rządy. W stodołach pusto, na spichrzu pusto, na polu perz zagłuszył wszystkie plony. Dlatego to Daleniecki zmuszony był zerwać kontrakt z dotychczasowym administratorem. - Mówili mi - kończył - że za Mioduskich były tam nie wiem jakie rozkosze, ale teraz został z tego tylko biały lakierowany mostek na wyspę, która znajduje się pośrodku stawu za domem. A właściwie to szczątki tego mostku. Dom jest murowany, z dużymi wysokimi pokojami, ale też w opłakanym stanie. Pani Barbara była zgnębiona. - I ty się w tych warunkach zgodziłeś? - dziwiła się. - Ledwośmy się tutaj trochę odgryźli, już znowu mamy iść na taki czarny chleb? - A ja myślałem... - zaczął Bogumił stropiony, lecz oczy wnet mu zabłysły. - Nie, słuchaj - dlaczego? Nie mów tak! Pomyśl, co to za zadanie - doprowadzić taki majątek do kwitnącego stanu. To mi dopiero robota, co mnie nęci. Był taki rozogniony, że patrząc na niego pani Barbara w końcu nie wiedziała, czy ma rozpaczać, czy tylko zbierać siły na to, co ich czekało. On zaś dodał jeszcze po chwili: - A Terenia, wiesz, była. Akurat przyjechała ze wsi. I strasznie się spodobała Dalenieckiemu. Tak, że jej obecność okazała się bardzo potrzebna. Bo chociaż Lucjan i Danielowa rzeczywiście świetnie grunt urobili, ale widziałem, że jak Daleniecki poznał Terenię, to się jeszcze więcej do gadania ze mną zachęcił. Cóż stąd? - rzekła pani Barbara i rada, i jakby lekko dotknięta. - Przecież nie Terenia bierze w administrację Serbinów. - Tak, ale zawsze było mi przyjemnie, że on się na niej poznał. Terenia teraz bardzo dobrze wygląda, i tak jakby ciągle młodniała. - Doprawdy? - ucieszyła się pani Barbara. - Ale to nie należy do rzeczy - dodała. - Chcę, żebyś mi powiedział, jaki jest właściwie ten Daleniecki. - Bardzo przystojny, elegant pierwszej wody i owa panii Mioduska podobno za nim szaleje. - Nie, ty jesteś nadzwyczajny. Co mnie mogą obchodzić romanse Dalenieckiego. Powiedz lepiej, jak sobie wyobrażasz życie na tym pustkowiu? - Kiedy to nie będzie żadne pustkowie. Może pierwsze lata będą troszeczkę ciężkie. Ale później... Mówię ci! Ja jestem najlepszej myśli. Majątek jest pierwszorzędny. Tylko tam były okropne malwersacje i Daleniecki wciąż musiał zmieniać rządców. Byli tam i dzierżawcy, ale ci prowadzili wprost rabunkową gospodarkę. A ostatni administrator, niejaki Lalicki, dokończył tego zniszczenia, które inni zaczęli. Tak że Daleniecki musiał kontrakt z nim zerwać. - Jeżeli z innymi zrywał kontrakty, to potrafi i z tobą. Nie wiadomo, kto był winien tej gospodarce i jakie tam dawali warunki tym rządcom, może takie, że nie mogli jak się należy pracować - powątpiewała pani Barbara. - Mogę mówić tylko o tym Lalickim, bo on tam jeszcze siedzi, więc widziałem, co to za człowiek. Otóż jemu nie powierzyłbym nawet trzech groszy. A co do mnie, to zdaje mi się, że kontrakt mam świetny. Michasia z Lucjanem dobrze sobie już nad tym głowę łamali, żeby mnie od wszystkich stron zabezpieczyć. Przyznam się, że ja sam tak byłem zajęty Serbinowem, żem nie bardzo zważał, co za cyrograf podpisuję. Ale jak ostatecznie przeczytałem, to aż się zdziwiłem, że tak o wszystkim pomyśleli. To praktyczni ludzie. I dobrzy. O, Michasia to zamaszysta kobieta. Chodź, zobacz teraz ten kontrakt. - Już ty z tymi twoimi zachwytami nad byle czym niedaleko zajedziesz. Ale stało się. Nie ma się nad czym rozwodzić - tylko sakum-pakum i znów dalejże powlec się w świat przed siebie - rzekła pani Barbara w taki sposób, jakby wleczenie się w świat było dotąd jej stałym zajęciem. Na takich rozmowach i śród zwykłej letniej roboty schodziły dnie i tygodnie, aż zbliżyła się jesień, trzeba się było zbierać, żegnać i szykować do drogi. 13 Nim zaczęło się na dobre pakowanie i przeprowadzka, Niechcicowie pojechali się jeszcze pożegnać do Turobina i do Borku. Odbyli to jednym dniem, w niedzielę, gdyż pani Barbara orzekła, że nie ma co tych rzeczy rozwłóczyć na dwa razy. Zatem przed południem i na obiad wybrali się do Hipolita Niechcica, zaś wieczór mieli spędzić u Ładów. Hipolitostwo Niechcicowie, mimo wciąż wzrastającą skrzętność pani domu, nie mieli się lepiej, przeciwnie, podupadli. Wprawdzie spiżarnia nęciła dalej mnóstwem przerobów i konserw, lecz wszystko, czym zarządzała pani Urszula, było niby plenna oaza pośród źle uprawionych pól, kiepsko żywionych, chuderlawych inwentarzy i wypowiadających posłuszeństwo zużytych narzędzi. Hipolit Niechcic oznajmił przy obiedzie, że zazdrości Bogumiłowi Serbinowa, gdyż teraz tylko na cudzym i za gotową płacę można się na wsi utrzymać, ze swojego zaś każdy pójdzie w końcu z torbami. Jego wielkie modre oczy lśniły przy tych słowach w ozdobnej, ale szarej bez życia twarzy, jakby były oświetlonymi z zewnątrz transparentami. Pani Urszula ani mu nie przeczyła, ani nie potwierdzała jego smutnych wywodów. Po prostu nie zauważała tego, co mówił, sądziła też widać, że i drudzy tego nie słuchają, bo nieraz, nim on skończył, zaczynała opowiadać o własnych udanych przedsięwzięciach i pracach. O tym, że wypisała formę z Warszawy od sióstr Kunke i że uszyła sobie kostium, który na proszonym obiedzie u rejenta w Mławie był wzięty za pochodzący od Hersego. I o tym, że gdy wszystkim sąsiadkom zeszłoroczne konfitury pofermentowały jeszcze zimą, ona ma swoje dotąd czyste jak szkło, bo wiedziała, jak się zabrać do rzeczy. Była pochłonięta swoją skrzętną, drobną radosną twórczością i nie uważała, aby to, co się wiodło lub nie wiodło poza tym, było ważne. Po obiedzie Hipolit powiedział do żony: - Daj pani karty - i oboje grali przez chwilę na rogu stołu w sześćdziesiąt sześć na orzechy. Bogumił i Barbara rozmawiali tymczasem z Helcią, która zapowiadała się coraz to bardziej na śliczną panienkę, ale była dosyć nieradna i w ojca mało ruchliwa. Pytali ją, czy Ania często pisuje, gdyż Ania była na pensji w Mławie. Następnie pani Urszula odpięła pokrowiec odziewający fortepian i zagrała gościom sonatę Księżycową Beethovena oraz romans cygański: "Oczi czornyja". Na odjezdnym Hipolit zwrócił się do Bogumiła, czy on ma jeszcze siodło i tę uprząż pod wierzch, którą mu kiedyś był pokazywał. - Mógłbyś mnie to odstąpić - powiedział - bo co masz takie rzeczy przewłóczyć. Tam przyjedziesz do gotowego, a ja się tu nawet - dodał klnąc - na tych wycinkach siodła musiałem pozbyć. Ja do was wpadnę jeszcze przed waszym wyjazdem, to się porachujemy. Bogumił pomyślał, że w Serbinowie nie było ani siodła, ani nawet półszorków na konie, ludzie mówili, że to wszystko Lalicki wyprzedał, jak przewąchał, że nie będzie dłużej trzymany. To siodło i ta uprząż były nadto właściwie poza ubraniem jedyną własnością osobistą Bogumiła. Lecz przekonał on się już nieraz, że przedmioty, których komu odmówił, traciły potem dla niego całą wartość. - Dobrze - powiedział tedy. - Wpadnij albo przyślij jutro kogoś i niech zabierze. Pani Hipolitowa natomiast ofiarowała kuzynom na drogę dwa słoiki smażonych truskawek, tych właśnie, co na całą okolicę jedne jedyne nie sfermentowały. Uczyniła to z największym przejęciem i pani Barbara też była szczerze wzruszona, gdyż wiedziała, że to było tak, jakby ktoś drugi wyzbył się dla niej wszystkiego, co miał w spiżarni. Wróciwszy z Turobina Niechcicowie umyli się, przebrali i pojechali do Borku. Pani Barbara zapowiedziała była, że nie życzy sobie widzieć nikogo obcego, ale dla Jana Łady dwoje gości było to jakby nie goście, on musiał mieć zaraz winta, napoje, tańce, ruch, gwar i ciżbę koło siebie. Wjechawszy więc za bramę posesji Borek Dworski, ujrzeli wszystkie okna domu świecące jaskrawo śród wilgotnej, tylko co zapadłej ciemności. Sekretarz sądu, nauczyciel, poczmistrz, proboszcz, okoliczni dzierżawcy i paru drobnych ziemian, wszyscy byli obecni, wszyscy - uczestnicy przyjęć i zabaw z panieńskich czasów pani Barbary. Nauczyciel z Borku, ów młodzieniec o zawadiackim profilu i wielkich czarnych oczach, oraz Łada wybiegli do przedpokoju, by pomóc nadąsanej pani Barbarze zdjąć okrycie. Gdy Bogumiłowie weszli następnie dalej, śród gości zaległa na chwilę cisza i witano ich ze współczuciem, pokrywanym sztywnością. Pani Barbara zaczerwieniła się i źle wszystko przyjęła. Zapowiedziała Bogumiłowi po cichu, że w całym tym wariactwie nie będzie brała udziału. - Poproszę Zenię, żeby mi dała posiedzieć gdzie w ubocznym pokoju, a ty zostań i czyń sobie, co zechcesz. Wiem, że lubisz się bawić. - Moje dziecko - szepnął zmartwiony Bogumił - spróbuj się jednak rozerwać. Przecież dla nas się tu zeszli z dobrego serca. - Ani mi się śni - rzekła, a nauczyciel, ujrzawszy ją wycofującą się spomiędzy zebranych, ośmielił się przystąpić. - Boże - powiedział blednąc i oglądając się na obstąpionego przez damy Bogumiła. - Boże, pani nam się znów raczyła pokazać. I na moje nieszczęście, jeszcze... - Co "na moje nieszczęście jeszcze"? - zapytała pani Barbara i przestała się nagle gniewać na obecność tak wielu gości. - ...jeszcze po tym wszystkim piękniejsza - odparł wpatrując się w nią z osłupieniem. Pani Barbara spojrzała w lustro, w które od śmierci dziecka prawie że nie patrzyła, i ujrzała chmurną, jakby nie dość sobie znajomą, ale jakże młodą, jak zniewalająco sympatyczną osobę. Uczuła coś w tym rodzaju, jakby dar, który uważała za do niczego po wyjściu za mąż nieprzydatny, a od śmierci syna za bezpowrotnie stracony, został na powrót oddany do jej dowolnego rozporządzenia. A stało się to za sprawą nauczyciela o czarnych jak ciepła noc oczach. Postanowiła okazać mu za to nieco miłosierdzia, którego mu zawsze skąpiła. - Pobałamucę dzisiaj biednego chłopca - pomyślała - powiem mu, że jest podobny do najpiękniejszego portretu Kościuszki, tego z płomiennym okiem, z rozwianym kasztanowatym włosem. Lecz nie miała sposobności wykonać tego zamiaru, gdyż wnet podsunął się Łada. Nie był on już taki, jak przed pięcioma laty. Przytył trochę zanadto, ale miał zawsze swoje kobieco malinowe usta pod bujnymi wąsami, nie utracił też nic z nieprzebranych zasobów humoru i żywotności. Okazywał on i dawniej względy pani Barbarze, ale tym razem po raz pierwszy wziął ją niedwuznacznie w obroty i obcesowo dawał poznać, jak mu się podobała. To poskoczył ku niej i zatupał, jakby się zabierał z nią do mazura, to gładząc jej rękę mówił: - Myślałem, jak Boga kocham, że to kawałek jedwabiu. - To, gdy przy toastach ktoś wznosząc kieliszek prysnął niechcący na szyję pani Barbarze winem, zazdrościł temu winu. - Czemu - szeptał i dyszał - tym winem być nie mogę. Były to grube, prostackie zalecanki, ale pani Barbara rozhulała się i było jej wszystko jedno, kto mówi i co mówi, cieszyła się - że do niej. Śmiała się i rzucała przejmującymi wejrzeniami ku wpatrzonemu w nią z oddali nauczycielowi. Bogumił, który sam nie bawiąc się nigdy nadmiernie umiał być zazwyczaj dobrym w zabawie towarzyszem, stracił swobodę ducha, gdyż dwoje bliskich sobie ludzi rzadko się razem dobrze czuje w podochoconym towarzystwie. Gdy jedno za dobrze się bawi, drugie smutnieje. Ani on, ani pani Barbara nie chcieli tańczyć; uznano to za usprawiedliwione i zaczęto się bawić w gry towarzyskie. Ten, ów pokazał jakąś sztukę z kartami, z pieniążkiem, z wyginaniem palców, a wszyscy naśladowali, powtarzali ją, póki się nie sprzykrzyła. Nauczyciel usiłował odzyskać utracone miejsce przy pani Barbarze, wymykał się pannom, które go otaczały, zabiegał to z tej strony, to z tamtej. Czasem udawało mu się powiedzieć do niej dwa słowa. - Czytała pani ostatni tom wierszy Asnyka? - zagabywał na przykład. - Moim zdaniem, cudowne. Ale czy pani nie uważa, że przydałoby się im nieco więcej uczucia? Mówiąc te słowa, miał nadzieję, że pani Barbara przypomni sobie jego talenty, wszak sam też pisał wiersze, może go o nie poproszą? Lecz pani Barbara nie podtrzymywała jego słów na tyle, żeby się mogły włączyć do ogólnej rozmowy. Rzucała ku niemu tylko zdawkowe odpowiedzi, zbywała go półsłówkami, chociaż, owszem, dobrze słyszała, co mówił, nawet myślała sobie ciesząc się: - On jest inteligentny. To dobrze. Pani Ładzina nie brała w zabawie udziału. Od czasu do czasu pojawiała się między gośćmi, by coś zarządzić lub sprawdzić, a potem wymykała się niepostrzeżenie do swojego pokoju, kładła się na łóżku i drzemała albo jęczała. Czuła się bardzo źle, chwilami myślała, że z niej życie ujdzie tego wieczoru. Dwaj synowie Ładów - przywiezieni z gimnazjum na pożegnanie cioci Basi, słaniali się popod ścianami, a jeśli zetknęli się z ojcem, to było to raczej zderzenie. - Co się chowacie po kątach! Co takie miny grobowe?! - hukał na nich za każdym razem wspaniały rodzic, a oni odmrukiwali i patrzyli za nim jak psiaki, co warczą, boją się i pokornie kochają. Pani Barbara zauważyła to wszystko i myślała kiedy niekiedy: - Muszę iść do Zeni, muszę porozmawiać z chłopcami. Lecz porywano ją ku coraz nowym figlom. Postanowiono tańczyć mimo wszystko. - Jeszcze trochę wina, a i pani zatańczy. Raz żyjemy tylko, droga paniusiu - podżegał Jan Łada. I ze swej piwnicy, w której miał napitków co niemiara, kazał przynieść szampana. Ktoś, zdaje się, że proboszcz, zaintonował pieśń: Więc pijmy, więc pijmy zdrowie miłości... Starsza jejmość z długim nosem grała już walca, Łada odjął pani Barbarze od ust zaczęty kieliszek, wypił go do dna, rozbił ku ogólnej uciesze i nie ściskając już, ale gniotąc z całej siły rękę pani Barbary w swojej wielkiej dłoni, namawiał ją, by zatańczyła. Był już tak podchmielony i do tego stopnia rozgorzał, że mówił do niej - ty. - Chodź, chodź - powtarzał. - Ze mną, ze mną... - Co ja robię? - pomyślała pani Barbara i Łada wydał jej się poczwarą. Zobaczyła z daleka wlepione w siebie ze smutkiem niebieskie oczy Bogumiła i czarne - wzgardzonego nauczyciela. A następnie ujrzała cofającą się w głąb drugiego pokoju panią Zenobię Ładzinę i uprzytomniła sobie, że to wszystko z kieliszkiem i obejmowaniem do tańca działo się na jej oczach. Basta! Miała dosyć. Cierpkim słowem osadziła na miejscu Ładę i poszła szukać pani domu. Zenobia Ładzina leżała na łóżku w swoim pokoju pośród płaszczów, salopek i kapeluszy gości, które tutaj zwalono, tak że wszystko było nimi okryte. Lekarstwa, które zazwyczaj zajmowały tu dużo miejsca, musiano powstawiać na szafę - na szafie też stała lampa. Obaj chłopcy bawili się w tej ciasnocie pociągając nosami i przymierzając cudze kapelusze. Pani Barbara, pełna skruchy, schyliła się nad chorą kuzynką. Było jej nie do pojęcia przykro, chciała się jakoś usprawiedliwić, ale nim co zdążyła powiedzieć, pani Ładzina objęła ją za szyję. - O, moja miła - rzekła ciężkim głosem - jak mi żal, że się wyprowadzacie. Ty byłaś tutaj jedyną moją pociechą, jedynym źródłem życia. Ale wiesz, czym ja się teraz cieszę, czego się uczepiłam? Ja myślę, że tam pod Kaliniec to ja do was przyjadę. Na długo. Na całą zimę. Tu nie mogłam, tu było za blisko. Dziwne byłoby, że mogąc was odwiedzać każdej niedzieli miałabym u was mieszkać. Wyglądałoby tak, jakbym nie chciała być u męża. On by tego nie zniósł. Ale wyjechać tak daleko będę mogła. Powie się, że mi doktorzy kazali. Pani Barbara głaskała ją, tuliła i czuła, że tuli prawie szkielet. - Boże mój - myślała - jaka ona nieszczęśliwa, jacy ludzie są biedni, jaka ja podła. W innych pokojach wrzały już tańce na dobre, ale Niechcicowie zabierali się śpiesznie do odjazdu. Pani Barbara nie pamiętała dobrze, jak się od Ładów wydostali. Pamiętała tylko, że nauczyciel wsunął jej w rękę przy pożegnaniu jakiś papier, który trzymała potem całą drogę w ściśniętej pięści niby talizman, i pamiętała, jak w drodze bryczka skoczyła, uderzywszy kołem o kamień, a Bogumił powiedział: - Trzymaj się mnie - ona zaś rzekła: - Czemuśmy nie zabrali Zenobii do Serbinowa? Oprzytomniała należycie dopiero w domu i czekając na Bogumiła, który został jeszcze chwilę na dworze, otworzyła rękę i rozprostowała zgniecioną kartkę nauczyciela. Było na niej napisane: "Mój ostatni wiersz", a pod tym dopisane krzywo ołówkiem: "Do ciebie, pani". Pani Barbara zaczęła czytać: I ja com pruł piersią wiatru groźne fale, ja, com gwizdy muskał skrzydłami mojemi, dziś błotem obryzgan, w rozpaczy i szale, Ze skrzydłem złamanym czołgam się po ziemi. Tyś to sprawiła, żem latał po niebie... Usłyszawszy kroki Bogumiła przestała czytać, podarła kartkę, rzuciła ją w tlejące jeszcze na kominku głownie. Mały płomyk zerwał się, błysnął i znikł. Bogumił przyszedł i mimo spóźnionej pory mieli ze sobą rozmowę. - Upiłaś się? - powiedział i starał się uśmiechnąć. W gruncie rzeczy był przerażony. - Jeżeli - myślał - w taki sposób ma się ona zbudzić do życia, to co to z nami będzie? - Upiłam się - potwierdziła pani Barbara. - Upiłam. Wiedziałeś, że pić lubię. Trzeba mi było nie dać. - Basiu, bój się Boga, co się z tobą dzieje? Co Łada tobie mówił? - Nic. Źle się stało, żeśmy tam pojechali. A mówiłam: nie chcę nikogo widzieć. Po coś chciał jechać? Teraz masz. - Ale co? - pytał badawczo i z rozpaczą. - Przecież nic się nie stało! Powiedz w tej chwili. Czy on tobie ubliżył? Pani Barbara wzruszyła ramionami. - Mówią - zamajaczyła - że to kobiecie ubliża. Ale to fałsz. To właśnie jej nie ubliża. Może budzić wstręt... lecz nie ubliża... nie ubliża... - Tyś nieprzytomna. - Nie - ocknęła się - ja żartuję. Ale on teraz nie wierzył. - Nie żartujesz - powiedział z gniewem. - Jeżeli zaloty jakiegoś draba mogą cię nie obrażać, to ty mnie nie kochasz, porzucisz mnie, odejdziesz. Nic nie odrzekła - a on zawołał: - Boże, Boże, miałyby już nie wrócić te czasy, kiedy byłaś dla mnie taka dobra? - Wtedy, kiedy byłam dla ciebie taka dobra, byłeś mi daleko mniej potrzebny. Daleko mniej niż teraz. - Mniej potrzebny niż teraz, kiedym tyle potrzebny, że mnie chcesz z drugim porzucić? Na co mi odbierasz i to nawet, co było? - Nic ci nie odbieram, z nikim cię nie chcę porzucić. - Jeżeli nie będziesz miała dzieci, to mnie na pewno porzucisz. - Z kim? - zapytała wdzięcząc się i pozwoliła mu się nawet pociągnąć na kolana. - Nie wiem. Nie wiem - odparł z boleścią, gdyż niemożność wskazania przyszłego uwodziciela wydała mu się raptem najgorszą z oczekujących go klęsk. Namyślała się chwilę i zmagała ze sobą, wreszcie rzekła: - Jeżelibym chciała cię opuścić, to wiedz, że już dawniej nie brakło mi ku temu sposobności. Dwa lata temu kochał się we mnie... no, jednym słowem, ktoś kochał się we mnie do tego stopnia, że się o mnie oświadczał, chciał mnie z tobą rozwodzić. - Kto taki? - spytał po cichu Bogumił. - Po co mówić? Jezus Maria! - przecież zgnieciesz mi ramię, masz ręce jak z żelaza. Nie mam prawa mówić - przecie to cudza tajemnica... Ale co tam... Powiem ci, żebyś sobie nie zaczął Bóg wie czego wyobrażać. Nauczyciel z Borku. Ten z czarnymi oczyma. - A ty co? Nauczyciel? A ty co? - Ja nic, śmiałam się. Nie jestem ja taka skora do zdrady. Ani też do miłości. Nie mam do tego usposobienia. I wiem, że jeślim przysięgała, tom przysięgała. - Więc to już się takie rzeczy działy za moimi plecami, a ja nic nie wiedziałem. - Jakie rzeczy? Przecież mówię ci, że się żadne rzeczy nie działy. Uspokój się. Wstyd prowadzić takie rozmowy. Nie jesteśmy już młodzi. - Ty jesteś młoda. Ty jesteś młoda - rozpaczał. - Wtedy miałaś Piotrusia. Ale teraz, jak jesteś sama, to mnie zdradzisz, odejdziesz. - Czy zdradzę, czy nie zdradzę - rzekła sennie - jedno wiem, że ci już nigdy nic o sobie nie powiem. Ale nie zdradzę. - Żebyś ty wiedziała - mówił kołysząc ją w ramionach - jak to dobrze, jak to słodko być wiernym i kochać raz na zawsze. Nie dlatego, że tak wypada, że tak się przysięga, ale dlatego... dlatego, że to tak dobrze, tak słodko... - Nie zdradzę - powtórzyła ziewając, i zasnęła w jego objęciach. Bogumił zamilkł i słuchał jeszcze długo tej przebrzmiałej rozmowy, i patrzył w to, co sobie powiedzieli, niby w otchłań. Nagle ujrzał przed sobą pola Serbinowa, odłogiem leżące niwy, buraki pozarastane perzem, kartorfle - wielkim ostem, puste stodoły i spichrze. Nie, nic nie mogło stanąć na przeszkodzie tej pracy, co go tam czeka. Wszystko, czym się tu dręczą - to czcze urojenia. Wystarczy o tym nie myśleć i nie mówić, aby to przestało być. Łagodnie usiłował panią Barbarę postawić na nogi. - Obudź się, kochanie - prosił. - Jest już po pierwszej. Trzeba się rozebrać i położyć. Jutro od rana musimy się pakować. 14 Nazajutrz od świtu zaczęły się przygotowania do przeprowadzki. Bogumił był już wolny od zajęć, ale nie korzystał ze swobody, gdyż w podwórzu nie mogli się bez niego przy czymś obejść i został odwołany. A raz przystąpiwszy do roboty, znalazł jej zaraz mnóstwo czekającej na niego po stodołach, oborach i polach, więc nie wrócił aż dopiero na obiad. W domu tymczasem Bylisia, Ludwiczka i pani Barbara wynosiły pospołu co lżejsze meble, trzepały, czyściły i układały rzeczy, a Nebelski na trawniku zasłanym zwiędłymi liśćmi zbijał paki ze starych desek. Pani Barbara nie mogła pojąć, skąd się u nich wzięło tyle rupieci. - Jak tak - ubolewała przy obiedzie - to zawsze nam wszystkiego brakowało, a teraz nie wiem po prostu, jak my z miejsca z tym wszystkim ruszymy. Ja bym z połowę tych gratów zostawiła. Bogumił nie miał nic przeciw temu, żeby to lub owo zostawić. - Tam przy tym całym zniszczeniu urządzenie domu jest całkiem przyzwoite i należy do miejscowego inwentarza, tak że Lalicki nie ma prawa nic wywieźć. Daleniecki powiedział mi wyraźnie, że prócz mebli w salonie i sypialnym wszystko, a zwłaszcza kuchnia, ma zostać do naszego użytku. A my też nie mamy żadnych drogocenności, żeby warto było wszystko wlec w taką podróż. Przy tych słowach oznajmiono, że przyszedł człowiek od pana z Turobina. - To po siodło - rzekł Bogumił i zerwał się, by je kazać ściągnąć ze strychu. Po chwili człowiek z Turobina obarczony już siodłem i uprzężą przepraszał Niechcica, że wielmożny pan dziedzic nie mógł sam przyjechać, ale prosi, żeby państwo wypisali swój adres i co się będzie za siodło należało, to odeśle. Bogumił naradził się z panią Barbarą i dał pisemną notatkę do Hipolita, że o ile by chciał nabyć od nich takie i takie sprzęty, to są również do odstąpienia i mogą być w każdej chwili zabrane. Do wieczora wszystko, czego nie zdołano zapakować, zostało przeniesione na jedną stronę domu, druga została opróżniona i wyprzątnięta dla nowego rządcy, który wniósł się już następnego rana. To jest wniósł się o tyle, że postawiono mu tam dworskie żelazne łóżko, stół i stołek, na którym zaraz usiadł i tak w zadumie większą część dnia przesiedział. Był to człowiek samotny, który i na stałe miał zajmować tylko część domu umeblowaną przez dwór. A jak Bogumił nie mógł się od roboty do ostatniej chwili oderwać, tak on się nie kwapił do niej zabrać, czas i okoliczności wydawały mu się wciąż jeszcze nie po temu. Pani Barbara denerwowała się, ponieważ ona była już dawno ze swoimi rzeczami gotowa, gdy tymczasem Bogumił wciąż wybiegał na folwark i cała zawartość jego kancelarii, w której nie dał nigdy nic dotknąć, zniesiona teraz do sypialnego pokoju, spoczywała nienaruszona. Dopiero po podwieczorku zabrali się oboje do niszczenia tego, co nie było zdatne ani do zabrania, ani do zostawienia komukolwiek. Od kilku lat gromadzone szpargały, kwity, rachunki, stare recepty, resztki lekarstw, tysiączne drobiazgi, poutykane dotąd po szufladach, kuferkach, kątach i wnękach, wszystko zbierane w poczuciu, że może się przydać - szło teraz jedno za drugim do kominka i płonęło różnymi kolorami, wydając różnorodne zapachy. Był to ten sam kominek, przed którym Piotruś tańcował niespełna rok temu. Teraz oni krzątali się przed nim w szeleście papierów, w szczypiącym gardło kurzu, niekiedy zastygając na chwilę nieruchomo dla odczytania pożółkłych świstków, to znów odzywając się do siebie: - Co to jest? Patrz, czy to nie potrzebne? Po co ty to chowałeś? - Na ostatku pani Barbara poszła do jadalni i tam słuchała nie słysząc, jak nowy rządca coś jej szeroko opowiada, a Bogumił przez ten czas zapakował do wiśniowej skrzyneczki ubranka, zabawki oraz drobiazgi po Piotrusiu i postawił to śród rzeczy do zabrania. Trzeciego dnia rano Hipolit Niechcic przysłał furmankę po ławy, które chciał nabyć. - Ale o tym, ile się za to wszystko należy - zatroskała się pani Barbara - pewnoś mu wczoraj w tej kartce nie napisał. - Nie napisałem - rzekł czerwieniąc się Niechcic. - Cóż ja będę siodłami handlował? Czy starymi ławami? A zresztą... omówimy to kiedyś, później. Wszak i u nich się nie przelewa. Sama kiedyś mówiłaś, że ten dom bardzo zmarniał. - Tak, ale w ten sposób uczy się ludzi sobkostwa i zbytniego liczenia na drugich - rzekła pani Barbara, a powiedziała to raczej dla porządku i aby było wiadomo, że nie jest naiwna. Bo pretensję miała tylko, dopóki myślała, że Bogumił przez roztargnienie i niedołęstwo nie dopatrzył tej sprawy. Dowiedziawszy się, że wiedział, co czyni, przyjęła to za dostateczne wytłumaczenie. Uporawszy się z naładowaniem i odesłaniem turobińskiej furmanki, a potem z wysyłką swoich rzeczy na kolej, następnego dnia udali się Niechcicowie na cmentarz, gdzie na grobie Piotrusia został świeżo postawiony kamienny krzyż, taki sam, jaki mieli już od dawna Florentyna Niechcicowa i Klemens Klicki. Wróciwszy z cmentarza, poszli na obiad do Krępskich, skąd ich nieprędko puszczono, tak że wrócili do domu późno i mieli tyle tylko czasu, by pozamykać walizki i pożegnać się z ludźmi. Pani Barbara poszła sama do Nebelskiej i zaniosła jej przepis na lekarstwo przeciw puchnięciu nóg, znaleziony przy paleniu papierów po starszej pani. Bylisia i Ludwiczka zostały obdarowane różnymi drobiazgami, Ludwiczka otrzymała nadto kilka złotych z tym, żeby, póki żyje, sadziła kwiaty u Piotrusia - dwór pozwolił, by Nebelski dostarczał zawsze flanców. Popłakując i pokrzykując przyrzekła, że będzie to czynić. Bylisia zostawała w Krępie, gdyż w Borku miała rodzinę, a tu w majątku służył chłop, co się obiecał z nią ożenić, chociaż już nie była pierwszej młodości. Ale żałowała, że zostaje, i płakała nie gorzej od Ludwiczki uśmiechając się zarazem do Niechciców swymi serdecznymi ustami. W miarę jak zbliżała się chwila odjazdu, Niechcicom było coraz ciężej na sercu. Już tak dawno wiedzieli, że wyjadą i chcieli tego, ale nie myśleli, że to będzie takie męczące. Z żałością patrzyli na opustoszałe ciemne domostwo, które porzucali, z przestrachem na nieznaną ciemną drogę, co ich czekała. Czuli się nieomal, jak gdyby umierali, bali się i cierpieli. W Warszawie przejechali tylko z dworca na dworzec. Była to już głęboka noc, cisza - słychać było jedynie ciężki klekot wozów śmieciarzy, a klaskanie kopyt dorożkarskiego konia, co ich wiózł, zdawało się rozlegać po całym mieście. Dopiero na Marszałkowskiej zauważyli nieco życia, fiakry odwożące ludzi z teatru, elegantów szukających nocnej zabawy - ciemnych, snujących się przechodniów. W poczekalni dworca Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej drzemali przez kilka godzin, a właściwie drzemał Bogumił, bo pani Barbarze niepokój o kufry i o to, by nie przespali pociągu - nie dawał zasnąć. O szóstej rano ruszyli w dalszą drogę, a około południa przesiedli się do karetki pocztowej, która przez Czałbów i Nieznanów jechała do Kalińca. W Czałbowie po raz ostatni zmieniali konie i dłużej popasali. Stanęli w rynku, w którego jednym rogu otwierał się między krzywymi domkami widok na piękny zrujnowany dwór, stojący na wzgórzu w zawiei jesiennych liści. - Patrz, ten dwór należał kiedyś do Mioduskich. Potem to kupił podobno jakiś młynarz. A miasteczko dosyć ładne, prawda? Tu w naszych stronach miasteczka są czystsze niż u was. Zawsze zachód - mówiła pani Barbara, znacznie się ożywiwszy. Pili herbatę w zajeździe, a jak przedtem zdawało jej się, że nie ma na świecie rzeczy, co by jej mogła życie uczynić na powrót cennym, tak teraz miała uczucie, że wystarcza być w drodze i pić herbatę w zajeździe, i pokazywać komuś znajome strony, aby się czuć w pełni szczęśliwą. Dopiero kiedy o zmroku karetka pocztowa zatrzymała się, jak to było umówione, przy skręcie do Serbinowa, dobre usposobienie pani Barbary przepadło, a wszystko dokoła wydało jej się znów obce. Woźnica i jego pomocnik zeszli, aby zwindować kufry Niechciców, pasażerowie z wnętrza karetki podawali im zapomniane drobiazgi. - Jeszcze laska została - mówili. - I ta chustka też pewno państwa. Było już na pół ciemno, dookoła, jak okiem sięgnąć, leżały pod szarym niebem gładkie, bezludne równiny. Na prawo od miejsca, gdzie wysiedli, wiatrak chodził pomału, wydając odgłos: ach-ach. Z lewej strony przy zejściu się drogi z szosą widać było murowaną kapliczkę, a cały ten krajobraz był czarnosiny, zimny niby żelazo. Pośrodku drogi, na której tu i owdzie mętnie połyskiwały kałuże, ciemniał między drzewami ciężki kształt, w którym Niechcicowie rozpoznali karetę. Jakiś człowiek podszedł stamtąd ku nim, i nisko się pokłoniwszy zaczął w milczeniu przenosić kuferki i toboły na stojący tuż przy karecie wózek. Niebawem ktoś drugi dołączył się do pomocy. Bogumił zaczął rozmawiać z tymi ludźmi i odszedłszy od pani Barbary krzątał się razem z nimi koło wozu z rzeczami. Drzwi kurierki pocztowej zostały zatrzaśnięte i szarpnięciem wypróbowane. Ktoś zawołał: - Gotowe? - a poczmistrz zaczął grać na trąbce znaną pani Barbarze jeszcze z dzieciństwa melodię, co uczyniło jej to miejsce - rzecz dziwna - jeszcze bardziej cudzym i smutnym. Kurierka potoczyła się grzmiąco w stronę Kalińca, a oni wsiedli do pachnącej zakurzonym aksamitem karety. - Czy furmanki - zapytał jeszcze Bogumił - poszły dziś do kolei po nasze meble? - Poszły, dwie - odparły śmierdzące kożuchem i biedą ciemne postacie, które im pomagały przy rzeczach. Niechcicowie zamknęli drzwiczki i usłyszeli jak przez mgłę nawoływania się tych ludzi. Furman z karety marudził zapalając latarnie, a tamci z wozu niecierpliwili się. - Dali, jechać! - wołali. - Pokąd chceta tu stojać? Na koniec ruszyli. - Czy to daleko jeszcze? - zapytała pani Barbara. - Nie, jesteśmy już w Serbinowie. A do dworu mamy jeszcze około wiorsty drogi. Lecz pani Barbarze zdawało się, że jadą bez końca i że kareta nie toczy się naprzód, tylko rusza się z boku na bok, mości się i zagnieżdża, skrzypiąc śród błota. Jedynie przesuwające się uporczywie wzdłuż okien wysokie grube pnie drzew świadczyły o tym, że nie stoją na miejscu. - Co to za drzewa? Topole? - zapytała pani Barbara. - Topole - odparł Bogumił. - Jakie błoto. Tam nigdy takiego błota nie było. - Tam ziemie lżejsze. Zobaczysz, tu wszystko jest inne - objaśnił Bogumił. Niebawem zaczęli mijać chałupy ze światłem w drobnych okienkach. - Czworaki - rzekł Bogumił - a za czworakami zaraz wjedziemy w ogród. I rzeczywiście kareta wydobyła się na koniec, stękając, z grząskiej drogi i zatętniła po brukowanej alei. Otoczyła ich nieprzenikniona ciemność ogrodowej gęstwiny, po której błądziło niepewnie światełko jednej latarni. Druga bowiem zgasła zaraz po zapaleniu. 15 Tak więc Niechcicowie zamieszkali teraz śród gładkich jak powierzchnia wody równin i czystych pól, w których największą gęstwiną był stary ogród przy dworze. Lasy wytrzebiono tu od dawna i na wiele mil wkoło. Rowy zarośnięte jeżynami, tarniną i głogiem były to jedyne dzikie miejsca w tych stronach. Wzrok, przywykły w Krępie napotykać wszędzie ścianę głuszy albo malownicze wzniesienia gruntu, w Serbinowie biegł bez przeszkód aż po kraj horyzontu, którego nieskazitelną, prostą linię garbiły tylko nieznacznie tu i ówdzie kępki płowej zieleni osłaniającej wsie. Ale pani Barbarze ta przestronna okolica, nad którą kłębiło się olbrzymie niebo płaszczyzn, wydawała się mroczną i jakby zapadniętą w głąb ziemi. Bowiem ogród i dwór musiały leżeć nieco w dole, choć to się nie dawało wyraźnie zauważyć. Wszędzie koło domu było jednak dużo cienia i chłodu, błoto wysychało na dobre jedynie w czasie największych upałów, a wtedy dna kałuż okrywały się jakby szarą i grubą skórą, poodstawaną od podłoża i popękaną w drobne szczerby. Chodząc po zadziczonym i wybujałym ogrodzie pani Barbara nieraz wspominała swój wysoko położony domek w Krępie. - Jaki tam był na przykład widok z okien - mówiła zachwycając się wstecz. - Jak okiem sięgnąć, wzgórza, lasy, łąki! I jak zdrowo, jak sucho. Już w godzinę po deszczu można było wszędzie iść bez kaloszy. A tu - ciemno, mokro, dokoła stawy... - Jednak narzekałaś w Krępie nieraz na wszystko - próbował osłabić te wspomnienia Bogumił. - Na to, o czym teraz mówię, nigdy nie narzekałam. Nie rozumiem, jak możesz nie pamiętać, że położenie tamtejsze zawsze mi się ogromnie podobało. Od pierwszego wejrzenia, od tego dnia, kiedym tam do ciebie pojechała jeszcze jako do narzeczonego. - I pani Barbara nalegała, żeby sobie to koniecznie przypomniał. On zaś mówił: - Bo nie siedź tak ciągle między tymi drzewami. Chodź ze mną w pole, na łąkę. Takich pól, takiej widnej przestrzeni w Krępie nigdzie nie było. To jest dopiero okolica stosowna dla rolnika. I co za ziemia! Chodź, zobacz. Pani Barbara tłumaczyła mu w odpowiedzi, że człowiek nie na to ma dom, by ciągle siedział w polu. I pytała, czy on nie wie, że jej spacery po polach dawno wywietrzały już z głowy i zbrzydły raz na zawsze. - A i kto by za mnie tutaj co zrobił? - dodawała zgorszona. - Jak by tu wszystko wyglądało, żebym ja się chciała za tobą włóczyć po polach. Roboty było rzeczywiście na każdym kroku co niemiara i pani Barbarze już na sam ten widok zdawało się, że jest szalenie zapracowana; ale w gruncie rzeczy ręce jej od wszystkiego opadały i do niczego nie mogła się zabrać, póki dawny administrator Lalicki był na miejscu. Zimą zadrzewione położenie domu mniej się dawało we znaki. Gdy liście spadły, gąszcz ogrodu stała się przejrzysta i widać było przez nią szerokie pola i wody. Natomiast obecność rodziny Lalickich czyniła wszystko o każdej porze roku niewygodnym i tymczasowym. Nie mogli się oni zaś wynieść, bowiem obiecana w innym folwarku posada zawiodła, a krewnym, których mieli w Kalińcu, nie chcieli się, jak mówili, sprowadzać na głowę. Siedzieli więc na głowie Niechcicom, a właściwie uważali, że to Niechcicowie im zjechali na kark, skazując ich na prawdziwy krzyż pański. Drobny, chudy, o zirytowanym wyrazie twarzy Lalicki chodził cały dzień po ogrodzie i po podwórzu ciągnąc za sobą po ziemi laskę, którą trzymał w założonych na plecy rękach. Ujrzawszy gdzie z daleka panią Barbarę przyśpieszał kroku, a ona nie patrząc nawet, gdy tylko usłyszała szelest laski śród liści, wiedziała, że Lalicki idzie ją dręczyć. Dręczył zaś ją w ten sposób, że jeśli jej nie dawał poznać, jaki jest przez nich nieszczęśliwy, to na odwrót, starał się ją przekonać, że i oni przyjeżdżając tu padli ofiarą szachrajstwa; zniechęcał ją, jak umiał, do Serbinowa. - Co? - pytał. - Pani tu ma zamiar sadzić warzywa? Tu się, proszę pani dobrodziejki, nic nie urodzi. O, państwo dobrze jeszcze naprzeklinają tę chwilę, kiedy tu przyjechali. Tu nikt nic nie poradzi i nikt na tym Serbinowie grosza zarobku nie zobaczy. Znam się na tym. Sam jestem z obywateli i moja żona jest obywatelska córka. Herbu Katerwa - dodawał po pewnym czasie. - Kto wie - broniła się pani Barbara. - Ja widzę, że ziemia tu doskonała, tylko że wszystko zapuszczone. Więc kto wie. - Kto wie? - drwił z goryczą Lalicki. - Byli tu już tacy, co nie wierzyli, póki sami nie posmakowali. Toć we mnie też wmówili, że to będzie złote jabłko. A to się okazało zgniłe jabłko. Każdego znęci, że dziedzica nie ma pod ręką. Dziedzica nie ma, ale i dochodu żadnego nie ma. Nie bójcie się. Już by on tutaj siedział, żeby miał czego pilnować. Czy tam - ona. Ujrzawszy w czasie takich rozmów nadchodzącego od roboty Bogumiła Lalicki kłaniał mu się z szyderczą elegancją i wołał: Dzień dobry! Dużo pan dobrodziej furmaneczek perzyku dzisiaj wywiózł? Pierwszorzędny majątek, co? Nawet i zimą jest co zbierać, byle mrozu nie było. Niech pan da spokój, ja panu mówię! Nic tego perzu z tej ziemi nie wywlecze. Co ja go się tu już nawywoziłem. Aż w końcu machnąłem ręką i panu radzę machnąć. Znam się na tym. - No, no - śmiał się dobrodusznie Bogumił. - Nie wygląda na to, jakbyś go pan wywoził, ale jakbyś go pan nawiózł z całego świata i tu zapuścił. - I tu zapuścił! Słyszała pani dobrodziejka? - I Lalicki zwracał się do pani Barbary biorąc ją na świadka tej nowej niesprawiedliwości, co go spotkała. A następnie wołał do Bogumiła: - Tak i o panu będą mówić! Pan tak samo wyjdzie z tego majątku, jak ja z niego wyszedłem. Tu się nikt nie utrzyma. Znam się na tym. Sam jestem z obywatelskiej rodziny. - Tymczasem nie widzę jeszcze, żeby pan z tego majątku wyszedł, chociażby się już należało - odpowiadał Bogumił i oczy zaczynały mu błyszczeć. Pani Barbara odciągała go i szeptała ze strachem: - Daj spokój, nie drażnij go, bo się jeszcze kiedy na ciebie rzuci. Bogumił nieczęsto miał sposobność rozprawiać z Lalickim w ten sposób, za to poznał jego niezwykłe zdolności do wynajdywania po wszystkich kątach przedmiotów, które się okazywały jego własnością. Jeżeli wyszedł kiedy poza sztachety ogrodu, to Bogumił spotykał go niebawem przed stelmachem lub koło kuźni, a w każdym razie zawsze przy wozach, przy narzędziach. Schylał się, węszył, myszkował, przyglądał się z podejrzanym zajęciem to zębom brony, to radłu, to bodaj łańcuchowi. - Czego pan szuka? - wałał na niego Bogumił. - Zdaje mi się, że to radełko jest moje - odpowiadał po namyśle Lalicki. Bogumił zbywał go żartami lub ofuknięciem, a Lalicki szedł za nim i udowadniał długo, aż do znudzenia, swoje prawa do radła. Czasem czynił to nadaremnie, czasem, kiedy szło o rzecz mniejszej wagi, znikała ona po prostu z podwórza po tego rodzaju rozmowie, a razem z rzeczą lub zaraz potem znikał i sam Lalicki. Wychodził na szosę, zabierał się z kimś i wracał po dwu dniach w jeszcze bardziej przykrym usposobieniu. Mówił, że jeździł szukać zajęcia i że znów nic nie znalazł. Znalazł za to jakieś racje, podług których należało mu się coś z ordynarii, i zaraz sobie tę należność wymierzał, a że nie było nic lepszego i nikt mu nie chciał pomóc, sam przynosił sobie na plecach bodaj choć worek grochu. Bogumił denerwował się i mówił do pani Barbary, że ten człowiek wciąż jeszcze znajduje możność rabowania majątku. Nie wiedział, co z tym począć, najprościej byłoby może napisać do Dalenieckiego o upoważnienie do przedsięwzięcia jakichś kroków przeciw tego rodzaju postępkom. Ale Bogumił wzdragał się i cofał przed tą myślą: Miałżeby szukać sojusznika przeciw temu pokonanemu człowiekowi? Zastał go tu takiego nie dobitego i trudno, musi do czasu znosić tę niedolę koło siebie. Nie w smak mu było co prawda płacić koszty roszczeń Lalickiego, którego wszystkie wygasłe na terenie folwarku prawa ciągle się w różnych postaciach i z powodzeniem odradzały. Nie mówiąc o brakach i niedoborach w podwórzu, nie zastali wszak ani tych mebli, ni sprzętów, które tu mieli jako własność majątku objąć, a on jeszcze się wciąż o coś upominał. Trudno było o to wszystko szarpać Dalenieckiego, trzeba było mnóstwo rzeczy na nowo sprawiać, tak do domu, jak do folwarcznego użytku. Bogumił zadłużył się od razu na początku i bał się, że o ile tak dalej pójdzie, Lalicki napędzi im jeszcze większych kłopotów. Sam więc starał się dla niego o jakieś miejsce to przez Lucjana Kociełła, to przez Żydka Szymszela, wędrownego kupca zamieszkałego w niedalekiej wsi Kurzy. Lalicki tymczasem wciąż jeszcze chodził, straszył, narzekał i pustoszył. Pani Barbara straciła w końcu cierpliwość i kiedy zaczął ją raz nudzić o jakiś żelazny garnek, co miał również być jego własnością i znajdować się w komórce pod schodami, gdzie się jednakże nie znajdował - rzekła zirytowana: - Panie, jeżeli był tam jaki garnek, to go pan sam już dawno wyniósł i sprzedał. I przestraszyła się, że się Lalicki obrazi, lecz on się nie obraził, tylko dalej chodził i szukał tego garnka. Wtedy powiedziała mu, że jeżeli się nie odczepi, to usłyszy od niej słowa prawdy. I nie odkładając powiedziała mu je natychmiast. Powiedziała, że zniszczył majątek, nie idzie o to czyj, ale że zmarnował do niemożebności miejsce, na którym powinien się chleb rodzić dla ludzi, a nie oset i perz. A w domu zapuścił grzyb. Grzyb w murowanym domu! Jakież to musiało być gospodarstwo, kiedy do tego doszło. I jeszcze zatruwa im życie głupstwami, jakby i tak nie dość mieli kłopotów. - Ja odchodzę i proszę raz na zawsze przestać mi głowę zawracać - rzekła na zakończenie. Lecz Lalicki zaczął błagać, żeby nie odchodziła, chce bowiem jeszcze tylko dwa słowa jej powiedzieć. Dwa te słowa mówił prawie godzinę, gdyż był człowiekiem żądnym przekonywania bliźniego o swojej racji. Udowadniał, że majątek zdewastowali jego poprzednicy, oni również zaprowadzili grzyb w domu. Co do niego, to chciał jak najlepiej, lecz nie jest cudotwórcą! - Państwo się też przekonacie - zapewniał - że nie jesteście cudotwórcami. Rozstali się przepraszając się wzajemnie i jakiś czas był spokój, a potem wszystko wróciło do tego samego. Grzybem, o którym pani Barbara w swej rozmowie z Lalickim wspomniała, okazały się dotknięte pokoje od północy, i to do tego stopnia, że nie można było wcale w nich mieszkać. Zrywanie podłóg trzeba było odłożyć do wiosny, a że wszystkich pokoi było cztery, a Lalicki z żoną i córeczką zajmował najpiękniejszy południowo-wschodni, Niechcicowie przez długi czas musieli się gnieździć w małym wschodnim, który przeznaczali w przyszłości na kancelarię Bogumiła. Laliccy chodzili do kuchni i na dwór przez puste pokoje z grzybem. Pani Lalicka ukazywała się zresztą bardzo rzadko. Była otyła, niechlujna i wyniosła. Chodziła zawsze w podszarganym bajowym szlafroku długim do ziemi, tak że nim wzbijała kurz i rozmiatała śmiecie. Nawet do ogrodu wychodziła w tym szlafroku nałożywszy na niego watowaną rotundę. Mimo ciężkich warunków trzymała służącą, która zajęta była wyłącznie przysposabianiem różnego rodzaju posiłków, to dla swej pani, to dla panienki Alusi. Pani Barbara utrzymywała, że dwie te osoby cały dzień jedzą - wciąż noszono im z kuchni to jajka ubite z cukrem, to kompot, to jabłko pieczone, gdyż pani Lalicka miała jeszcze swój drób i swoje owoce. Między dziewczyną z podwórza, która posługiwała Niechcicom, a służącą dawnego administratora wynikały wciąż wojny o miejsce przy blasze kuchennej i o gałęzie na opał. Pani Barbarze z początku wydawało się, że to są spory możliwe do takiego albo innego rozstrzygnięcia, i usiłowała brać w nich udział. Wprędce jednak zobaczyła, że te zatargi są bez wyjścia, a im bardziej wydawały jej się łatwymi do załagodzenia, tym gwałtowniej obie dziewczyny przyobiecywały sobie wzajemnie rozwalić pysk. Dała więc spokój i gdy przybiegano do niej na skargę lub z pretensjami, mówiła: - Urywajcie sobie głowy, moje kochane, kiedy wam sprawia to taką przyjemność. Niebawem zresztą doszło do gorszych rzeczy. Listopad był tego roku pogodny i suchy, ale w grudniu zaczęły się słoty i przez dach na spichrzu lało się strugami na zboże. Nie pomogło żadne tymczasowe łatanie dziur, a gdy nadto spróchniała podłoga zaczęła grozić zarwaniem się pod ludźmi - spichrz znajdował się na górze nad owczarnią - Bogumił był zmuszony wynosić się ze sprzętem. Porozmieszczał tedy zboże w oficynie nad kurnikami i we dworze na piętrze. Chcąc zaś mieć wialnię w pobliżu, ustawił ją w pustym zagrzybionym salonie. Turkot wialni napełniał dom hałasem, a kurz zbożowy przenikał przez wszystkie drzwi drażniąc gardła i nosy, tak że pani Barbara, na przykład, miała stale chrypkę i katar. Drzwi na dwór były wciąż przy tym otwarte, a ludzie, co przychodzili młynkować zboże, tupali butami i stukali drewnianymi trepami po sieni, po schodach i po górze. Niekiedy słychać było za ścianami ich schrypnięte rozmowy, przy czym swój pogląd na życie wyrażali w sposób niezwykle uproszczony, za pomocą dwóch, trzech dosadnych propozycji. Gdy robota ustała, trzeba było wszędzie do późnej nocy sprzątać, wietrzyć i palić, by jakoś dogrzać stale wyziębiane mieszkanie. Trzeba było też jeszcze znosić wzmagające się niezadowolenie Lalickich, którzy byli śmiertelnie obrażeni na tego rodzaju tryb życia. Pani Barbara nieraz słyszała, jak w swoim pokoju, oddzielonym od nich tylko drzwiami zastawionymi szafą, rozmawiali umyślnie głośno, aby to doszło, gdzie trzeba. - Ja tylko chciałbym wiedzieć - irytował się Lalicki - którędy my mamy chodzić? Przez okno? A Lalicka mówiła: - Co to za wychowanie, żeby z domu robić stodołę! Mieszkanie tak gnoić! Niby państwo, a zaraz widać, że byli ekonomami! Bogumił widział i słyszał to wszystko. Był skłopotany, nie przypuszczał, że ową wialnią do tego stopnia pogorszy i tak niepomyślny stan rzeczy. Schodził pani Barbarze z oczu i myślał: - O, żeby jeszcze tylko trochę była cierpliwa, przecież to nie może trwać wiecznie. Ona zaś była do podziwienia cierpliwa, jakby pod tym nadmiarem niewygód nabierała sił do przetrwania. Zwłaszcza Bogumiłowi nie skarżyła się na nic, chociaż nieraz myślała sobie, że im tu jest gorzej, niż było w Krępie. Nurtowało ją jednak to wszystko, a razu pewnego wysłuchawszy szczególnie głośnej i obelżywej gadaniny Lalickich postanowiła się z nimi rozmówić. Na samą myśl o tym serce zaczęło jej bić, położyła się, poczekała, aż głosy za ścianą ucichły, pomęczyła się jeszcze jakiś czas i wreszcie obszedłszy naokoło przez salon, gdzie na szczęście tego dnia nie robili, zapukała. Po chwili znalazła się pierwszy raz w pokoju zajętym przez Lalickich. Panował w nim zaduch i upał. Na kominku palił się ogień z gałęzi, a powietrze było takie kwaśne i gęste, że płomienie wydawały się czymś ożywczym i świeżym w tej stęchliźnie. Dzień był pochmurny i pokój, chociaż słoneczny, wyglądał dosyć ponuro, zwłaszcza że okna były częściowo zastawione szafami. Miejsce to było w ogóle tak zatłoczone mnóstwem sprzętów, że czyniło wrażenie już nie pokoju, a krzyżujących się korytarzyków i przesmyków między meblami. Tak że pani Barbara dopiero po chwili spostrzegła bawiącą się pod stołem córeczkę Lalickich, a potem za szafą na kanapie samą Lalicką, jedzącą z trzymanego na dłoni talerzyka pieczone jabłko. Następnie z innego zakamarka tego składu mebli wyszedł Lalicki. Córeczka na widok pani Barbary zerwała się i uciekła do matki, a i sami Laliccy wyglądali na zaskoczonych. Pani Barbara przyszła tu w gniewie, ale zdjęta politowaniem nie wiedziała, jak ma zacząć się kłócić. Miała chęć mówić zasadniczo o tym, jakie być powinny stosunki pomiędzy ludźmi, a bała się, że Laliccy tego nie zrozumieją. Sprzeczać się o drobne codzienne sprawy z tymi obcymi ludźmi nie chciała; zresztą awantura z Lalickimi wydawała jej się bez względu na przypuszczalny wynik przegraną i czymś przykrzejszym niż wszystko, co z ich powodu cierpieli. Laliccy tymczasem zaczęli się nagle pierwsi usprawiedliwiać, że siedzą jeszcze wciąż w Serbinowie, i ubolewać, że tyle kłopotu robią państwu Niechcicom. Następnie poczęstowali panią Barbarę zimnym naleśnikiem z powidłami, ale ona wymówiła się cierpieniem żołądka, gdyż brzydziła się jeść w tym powietrzu, mającym woń brudnej ścierki. Natomiast chciała zapytać, dlaczego oni się męczą w takiej ciasnocie, czemu nie wystawią niektórych mebli do pustego prawie jadalnego pokoju albo do sieni. Nagle jednak uprzytomniła sobie, że to jest śliski temat, i dała spokój. Zaproponowała więc tylko, że odstawi szafę od swoich drzwi, aby mogli przechodzić przez ich pokój, skoro nie chcą chodzić owym nieszczęsnym salonem. Na to oni prawie się obrazili. - Do tego - rzekli - jeszcześmy nie doszli, żebyśmy mieli komuś po pokoju się kręcić. Jesteśmy z obywatelskiej rodziny. Znamy się na grzeczności. I odzyskawszy rezon zaczęli mówić oboje mniej więcej razem. - Ale szanowna pani rozumie, że każdy na naszym miejscu uważałby takie postawienie mu wialni pod nosem za nie wiem jaką szykanę. - Państwo wiedzą, że to nie jest szykana, tylko konieczność! - zawołała z naciskiem pani Barbara. - Czyż państwo są ludźmi złej woli? - I na temat złej woli doszło w końcu do zwady. W taki sposób męczono się wzajemnie jeszcze parę miesięcy. Dopiero w lutym Lalicki pewnego dnia poprosił o furmanki i oświadczył, że się wyprowadzają. Jeden ich znajomy obywatel założył w Kalińcu tak zwany wiejski sklep, a oni, jako znający się na produktach rolnych, będą go prowadzili. Gdy nie było żadnej nadziei, aby się Laliccy kiedyś wynieśli, Niechcicowie mieli do nich sporo niechęci. Teraz jednak, kiedy widać było, że się naprawdę szykują do przeprowadzki, pani Barbara zwłaszcza żałowała każdego opryskliwego słowa, na jakie sobie wobec nich pozwoliła. Oboje z Bogumiłem starali się okazać im życzliwość i sami wynajdywali różne drobiazgi, które zalecali im zabrać. Pani Barbara była przy tym w prawdziwej rozterce. - Boże, Boże - myślała - o ile byłoby piękniej, gdyby odjeżdżali z uczuciem, żeśmy zawsze byli dla nich dobrzy, choć na to nie zasługiwali. A potem zjawiała się myśl inna: - Kto wie - mówiła sobie - może i oni byli dobrzy ludzie, tylko tyle, że byli nam w drodze. A może myśmy istotnie ich skrzywdzili? Może oni słusznie żal mają do nas... Tymi wątpliwościami podzieliła się z Bogumiłem. Był zdumiony. - Że co? - pytał. - Że wyjeżdżali z żalem? Że mamy sobie wobec nich coś do wyrzucenia? No, moje dziecko, ja myślę, że chyba tylko Pan Bóg jest tak całkiem w porządku wobec wszystkiego i wszystkich. Ja zresztą mam przekonanie, że Laliccy wyjechali nie wiem jacy zadowoleni, a żeby nie to, że są oboje zgryźliwego usposobienia, toby się z naszej głupoty i naiwności zdrowo naśmieli. - Może masz i rację - rzekła bez przekonania pani Barbara. Tak czy inaczej - odjechali, już ich nie było. Bogumił i Barbara odetchnęli pełną piersią, poczuli się wolnymi. Nadszedł kwiecień, na drzewach zabłysły pąki, a potem świeża, gorzko pachnąca zieleń okryła przejrzyście czarne sploty gałęzi. Następnie przyszły ciepłe deszcze, spłukały lepkie łuski z rozwijających się liści i napełniły powietrze pobudzającą wonnością żyznej wilgotnej ziemi. Pani Barbara biegała upojona po ogrodzie i snuła projekty robót na wielką skalę. Lecz już w samych projektach jakież napotykała trudności! Jakże miała coś na przykład urządzać będąc otoczona dookoła stawami! Tak, dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że stawy były tu gorszą przeszkodą do życia niż Lalicki. Żeby jeden, żeby rzeka, żeby jezioro, ale nie! - sześć, wyraźnie sześć stawów dokoła domu, sześć miejsc o wodzie stojącej, zionącej może malarią, nie mówiąc o rojących się zapewne wiecznie nad nimi komarach. Jeden ogromny staw leżał zaraz za domem, szło się do niego ścieżką wprost od werandy, no, ten był przynajmniej malowniczy, aleja nad nim wysadzana drzewami i krzewami ozdobnymi, wyglądała prawdziwie romantycznie. Na nim też znajdowała się owa wyspa, gdzie pani Mioduska przyjmowała ongi w altanie gości herbatą i muzyką. Z resztek mostu wiodącego na wyspę, nim zima minęła, zostały co prawda tylko pale sterczące z wody. Ma się rozumieć, na długo przedtem nieznani sprawcy postarali się o tak samo dokładne zniknięcie altany, stolików i ławeczek na wyspie, ale mniejsza z tym - wyspa wyglądała wciąż ładnie, a także i brzeg przeciwległy, zarośnięty wysoką trzciną, bardzo się dobrze przedstawiał. Lecz inne stawy wcale pięknymi nie były. Jeden z nich leżał między chlewami a oborą ordynariuszy i cuchnął szlamem. Drugi rozciągał się pośrodku podwórza, na kształt ogromnej płaskiej kałuży, nad którą nic nie rosło prócz paru wybiegających znad wody i ginących w szarym zdeptanym gruncie smug trawy. Trzeci, mały jak dziura w ziemi, o okrągłych brzegach wyłożonych murawą, cały okryty rzęsą, zieleniał przy starej, walącej się stodole, służącej za szopę na narzędzia. Czwarty leżał u wylotu drogi zwanej "ku przełazkowi" i wiodącej z ogrodu na podwórze. Jedną stroną przytykał do łąki, drugą do okólnika dla źrebaków, które miały tam zejście ku wodzie. Rosły nad nim wierzby o pniach wskutek przycinania rozdętych u szczytu w koślawe narośle, z których gałęzie wybiegały wszystkie prostymi pędami ku niebu. Może najweselej wyglądał jeszcze piąty, znajdujący się na samej łące, obrośnięty tarniną, krategusem i dziką różą. - Jak tu żyć, jak tu pracować śród takiego niezdrowia - myślała pani Barbara. - Przecież tu wszystko wygnije, a my pomrzemy z febry. I prosiła Bogumiła, żeby niektóre z tych stawów kazał pozasypywać. - Dobrze, pomyślę o tym - odpowiadał, a ona uspokajała się i przywodziła sobie czasem tę zapowiedź na pamięć, ale wtedy zaraz inaczej zaczynała patrzeć na stawy. Myślała, że może one są źródłem bujności roślin, których takie bogactwo rozwijało się na jej oczach z dnia na dzień. Zachwycona blaskiem wód odbijających słońce, księżyc, błękity, chmury, zorzę, poruszona uroczystymi chórami żab, co noc całą nie ustawały, zaczynała uważać te stawy nie za przeszkodę, a za ozdobę tutejszego życia. Obiecywała sobie ochronić je częściowo od zasypania i szczęśliwa brała się ochoczo do wykonywania swych planów. Cały dziedziniec przy domu, jak również ścieżki w ogrodzie były już chyba parę lat gracą nie tknięte i ledwo nastała wiosna, okryły się chwastem gęsto, jakby go umyślnie posiano. Aleja wiodąca od bramy była mroczna niby tunel podziemny. Drzewa okrążające dziedziniec i zarastające trawniki stanowiły leśną prawie gęstwinę. W szczycie domu gałęzie jesionów zasłaniały okna, a przy wietrze uderzały o szyby. Jaśminy, bzy, tawuły, trzmieliny i dzikie róże tworzyły między drzewami nieprzebyte zarośla. Ogród i sad, leżące za tą parkową częścią, były całe w chwaście i zielu, z jedną tylko kwaterą jako tako zrobioną pod warzywa. Drzewa owocowe ogromne, dawno nie nawożone, zdziczały i kwitły niezmiernie słabo, drwalnik walił się prawie, kurniki były do niczego. Należało to wszystko oczyścić, przerzedzić, popodcinać, uprawić, poreperować. Pani Barbara wzięła się na razie do gracowania z pomocą dziewuchy z kuchni i chłopaka. Wnet jednak zobaczyła, że nie da rady, nie dogoni umykającej pośpiesznie pory roku. Tu trzeba było ludzi, środków. A Bogumił nie mógł dać ani ludzi, ani pieniędzy. Sam był w strasznych kłopotach. Miał z początku nadzieję, że do wiosennych siewów upora się choć z perzem, lecz przekonał się, że Lalicki miał w tej sprawie po trosze słuszność. Perz, wywieziony z pól i leżący stertami w kącie podwórza, zazielenił się pięknie zarówno na tych stertach, jak na polach, z których go w pocie czoła wydarto. Bogumił wiedział, że da mu w końcu radę, ale też wiedział i to, że będzie się z nim borykać przez dobre parę lat. Stan budynków i narzędzi był wręcz fatalny i nadzieja, którą żywił Bogumił z początku, że przetrwają one jeszcze jakiś czas, zawodziła na całej linii. Wszystko wskazywało na to, że tu trzeba będzie robić wkłady i wkłady, a o dochodzie nie mogło na razie być mowy. Nagabywać Dalenieckiego też było jakoś trudno, nie zostało to ostatecznie przewidziane w umowie, choć zdawała się ona Bogumiłowi tak sprytnie i chytrze pomyślana. Zresztą Daleniecki i tak już właśnie na to się skarżył Niechcicowi, że dotychczasowi administratorzy wciąż tylko żądali pieniędzy. Bogumił starał się więc obywać bez najkonieczniejszych rzeczy, zaś drobnym wkładom dawał jakoś radę sam z własnej kieszeni, a właściwie z cudzej, bo musiał na to pożyczać. Całymi tygodniami obmyślał list do Dalenieckiego, w którym pragnął mu donieść, że nie tylko nic mu w tych pierwszych latach nie prześle, ale że pensji swej nie wyrobi, a nadto kto wie, czy nie będzie musiał zażądać funduszów na najpilniejsze wkłady. Nie miał jednak czasu na taki list, zaś Daleniecki, sam nie dosyć świadom gospodarstwa, a uprzedzony co do nadzwyczajnych talentów Niechcica, miast nadziei na pomoc przysłał mu zlecenia wykupu jakichś nie zapłaconych weksli. Ze służbą też było ciężko. Zasługi i ordynarie zalegały, mieszkania były pod psem, a ludzie, przyzwyczajeni do nieskutecznej srogości i lekceważenia ich potrzeb, byli źle usposobieni i do niczego. Wszystkie te kłopoty nie malały, lecz rosły, tak że ciężkie dnie z Lalickimi wydawały się śród nich ledwo kroplą goryczy, a nawet może i nie goryczą wcale. Gdyż wiele zła składało się wtedy na ich obecność, a teraz nie było tej wymówki. Żyjąc w ciągłym naprężeniu Bogumił nie miał tej cierpliwości co zazwyczaj, nic też dziwnego, że gdy pani Barbara zgłaszała swoje ogrodowo-kurnikowe potrzeby, zżymał się i dochodziło między nimi do sprzeczek. Raz powiedział jej, że powinna była zimą porobić co się da, wtedy o ludzi jest łatwiej, na co ona spytała: - Jak to, gracować ścieżki i kopać pod warzywa miałam wtedy, kiedy był mróz i śnieg? I tym podobnie szło dalej, lecz zazwyczaj Bogumił opamiętywał się pierwszy, kajał się i przepraszał, gdyż musiał przyznać, że pani Barbara, mimo utyskiwania, walczyła zażarcie z otaczającym ją opuszczeniem i czyniła, co mogła. Czasem nawet się o nią bał i prosił, by się zbyt nie męczyła, gdyż spodziewała się dziecka. Ale ona mówiła, że ani myśli słuchać. Przed narodzeniem Piotrusia szanowała się aż zanadto, i on się potem nie chował, teraz będzie sobie poczynać jak chłopki, a może dziecko będzie odporniejsze. I wyznaczała grządki, sadziła, siała, pełła. A nieraz, gdy podnosiła się spotniała od roboty, pochłonięta tym jedynie, co się działo w promieniu kilku kroków dokoła, miała uczucie, że się budzi ze snu, i pytała siebie: - Skąd ja się tutaj wzięłam? Tak pracując osiągnęli przecież ku jesieni jakie takie wyniki. Bogumił popłacił najpilniejsze długi, zebrał plon w dwójnasób większy, niż był w latach poprzednich, i wszystkie pola, prócz koniecznych przy trójpolówce ugorów, wziął pod uprawę. O żadnych tantiemach nie było, rzecz prosta mowy, ale Daleniecki, kiedy przyjechał latem na parę dni, był zadowolony z osiągniętego i przedstawionego mu skrupulatnie rezultatu i zalegającą pensję Bogumiła wypłacił mu gotówką na zlecenie pani Mioduskiej i z jej osobistych funduszów. Tak że zaraz mogli dopełnić różne braki w mieszkaniu i kuchni, teraz też dopiero ostatecznie pozbyli się grzyba. Podłogi w dotkniętych nim pokojach zostały zerwane, wszystko pod nimi aż do fundamentów oczyszczone i wysmołowane. Poczyniono też najkonieczniejsze reperacje na spichrzu, w stodołach, w owczarni, w oborze. Pani Barbara uprawiła jakąś trzecią część ogrodu warzywnego, sad wydzierżawili, skąd też wpłynęło nieco gotówki na najpilniejsze potrzeby. A tak życie stało się znośne i śród tego życia w rok po zamieszkaniu w tych stronach urodziła im się córka. Poród był ciężki, a dziecko - tak wątłe, drobne i słabe, że obawiano się zawieźć je do kościoła. Ksiądz z Małocina przyjechał i ochrzcił je w domu imionami Agnieszka Teresa. Podawali ją do chrztu ciotka Teresa Kociełłowa, i brat cioteczny, uczeń Anzelm Ostrzeński. Byli również obecni: babcia, Lucjan Kociełł i Danielowie, ale cichy i skromny obiad spożyto bez humoru, gdyż nie wiadomo było, czy dziecko będzie żyło. Żyło jednak, a po kilku dniach okazało się nawet bardzo wesołe i raźne. 16 Niechcicowie nie złożyli wizyty nikomu z sąsiadów i nie pragnęli też na razie, by do nich kto przyjeżdżał. W dzień powszedni robota nie dawała im wytchnąć, w święta, o ile nie zaprzątało ich dziecko, czytali pisma, palili papierosy, do których i pani Barbara przyuczyła się od śmierci Piotrusia, albo drzemali, dosypiali swe krótkie, parogodzinne noce. Kilka razy Bogumił podnosił sprawę nawiązania stosunków towarzyskich z pobliskimi dworami. Pani Barbara jednak nie chciała. - Czyż ty nie wiesz - mówiła - kim są ci ludzie, ci obywatele ziemscy? Pyszałki i nieuki, co myślą, że ich majątki wiecznie trwać będą i każde drzwi im otwierać. - Zresztą - dodawała - nie miałabym w czym jechać. Chcąc bywać, trzeba mieć stroje. - Masz przecież taką śliczną sukienkę, tę czarną z takim świecącym staniczkiem. Mogłabyś się w niej nie wiem komu pokazać i na pewno byś najładniej wyglądała - zapewniał ją Bogumił. Ten niewczesny zachwyt rozdrażniał tylko panią Barbarę. Wydawał się zaświadczać o przykrym ubóstwie wymagań. - Najpierw - mówiła wzgardliwie - tej sukni już od świętej pamięci nie noszę. A potem ty to naprawdę zachwycałbyś się mną, nawet gdybym chodziła w worku. W gruncie rzeczy szło jeszcze i o coś innego niż stroje albo niska wartość okolicznych sąsiadów. Pani Barbara bała się, aby nie być w ogóle źle przyjętą. I nawet kiedy ktoś z sąsiedztwa odwiedził Bogumiła w jakim rolniczym interesie, nigdy się nie pokazywała z obawy, że zawarcie znajomości pociągnie za sobą potrzebę dalszych wzajemnych odwiedzin, z których mogą wyniknąć rozczarowania albo upokorzenia. Wyjątek zrobiła tylko dla dwu ludzi. Jednym z nich był Walenty Przybylak, właściciel folwarku Środa, leżącego tuż pod miasteczkiem Nieznanów i o parę wiorst od Serbinowa: Był to prosty gospodarz wiejski, co się dorobił majątku częściowo chodząc za młodu na Saksy, częściowo podejmując się w późniejszych czasach parcelacji wiejskich folwarków między włościan. Żona jego chodziła, jak powiadano, w chustce i nie umiała czytać, on zaś, choć nosił surdut, chętnie jednak nazywał się chłopem przy każdej sposobności. Zwłaszcza gdy mu wypadło pochwalić się jakim korzystnym przedsięwzięciem, zwykł był mówić: - Jo ta nie pon, to-żem się ta po stronach nie oglądał, ino żem te rękawy zakasał i zara się do ty rzeczy wzionem. Do niego pani Barbara chętnie wychodziła, gdy przyjechawszy w jakiejś folwarcznej sąsiedzkiej sprawie zasiadał z Bogumiłem do przekąski i wódki. Lubiła słuchać, jak opowiadał o ludziach i o rzeczach, lubiła z nim nawet rozprawiać. Nie wchodził on w żadną światową rachubę, nie zaspokajał ani nie podżegał żadnej ambicji, a i nie było żadnych obaw, by się mógł okazać krępującym. Przestawała z nim niby z malowniczym widokiem natury, od którego nic nie wymagając tyle się otrzymuje i który można w zamian darzyć szczerym zachwytem nie myśląc, ani jak to wygląda, ani do czego przywiedzie. Gdyż zachwycała się zarówno wrodzoną bystrością umysłu Przybylaka, jak jego darem opowiadania i trafnością sądu. Drugim sąsiadem, z którego przyjazdami pani Barbara się jakiś czas godziła, był Leon Woynarowski z Pamiętowa. Dał się on poznać dopiero w drugim roku pobytu Niechciców w Serbinowie. Całe uprzednie dwa lata spędził za granicą albo w Warszawie, zajęty przeprowadzaniem rozwodu czy separacji z żoną, której nie chciał pozostawić najmłodszej kilkuletniej córeczki. Ostatecznie jednak zostawił tę córeczkę i wrócił sam do majątku, a wkrótce przyjechał do Bogumiła w sprawie paszy dla bydła, której mu brakowało, której jednak Bogumił również mu nie mógł dostarczyć. Mimo to pan Woynarowski nie zdradzał chęci odjazdu i szukania tej paszy gdzie indziej, przeciwnie, zasiadł do dłuższej rozmowy, w ogóle zrobił wrażenie człowieka lubiącego zasiadać do dłuższej rozmowy. Był starszy od Bogumiła, miał już po pięćdziesiątce, ale wyglądał młodo, może dlatego, że golił zarost, co go w oczach pani Barbary czyniło podobnym do aktora lub księdza. Jednak podobał jej się, gdyż był wykształcony i umiał całymi godzinami mówić na każdy temat z ogromną znajomością rzeczy. Pani Barbara słuchała, potakiwała, wyrażała swój podziw i sama najserdeczniej zachęcała uczonego sąsiada do dalszego bywania. W końcu zaś zapragnęła już nie tylko słuchać, ale zapoczątkować jakąś wymianę zdań. To się jednak okazało niemożliwe. Pan Woynarowski patrzył z jednaką słodyczą w niebieskich mglistych oczach zarówno na panią Barbarę, jak i na Bogumiła, ale nie dał się wciągnąć w żadną potoczną rozmowę. Krążył uparcie koło zaczętego tematu, wracał do niego, aż póki go nie wyczerpał. Pani Barbarze wydało się to w końcu nudne, zniechęciła się. W dodatku pewnego razu Woynarowski zaprosił Bogumiła na karty, z których wrócił on do domu nad ranem. Zdarzyło się to pierwszy raz, od czasu jak się pobrali, i pani Barbara nie spała całą noc, była pewna, że się stało jakieś nieszczęście. Od tego czasu straciła resztę sympatii dla właściciela Pamiętowa. Nic dziwnego - powiedziała - że tej żonie sprzykrzyło się z nim siedzieć, on umie tylko grać w karty albo mówić bez końca. A kto wie, czy nie lubi i wypić. Bogumił bronił Woynarowskiego, nazywał go przyzwoitym i eleganckim człowiekiem. Utrzymywał, że ma do niego słabość, i ubolewał tylko, że nie zajmuje się on gospodarstwem, wskutek czego Pamiętów idzie na marne. Woynarowski, rzeczywiście, jeśli brał się do gospodarstwa, to tylko napadami, by przy pierwszej okazji wrócić do książek i rozmyślań. Wkrótce zresztą wyjechał znowu na dłuższy czas, pozostawiwszy w majątku prostego tylko włódarza. A tak zeszedł tymczasem z oczu, a poniekąd i z pamięci Niechciców. Wobec tego zostało im właściwie tylko towarzystwo rodziny, ale z tą widywano się również tylko, o ile ktoś z nich sam się o to postarał. Pani Barbara do tego nie dążyła. Przed urodzeniem Piotrusia ten świat był jej właściwym życiem, a małżeństwo, Krępa i nawet uprzednie warszawskie uciechy jakby podróżą czy szkołą, mającą swoje chwile przyjemne, ale od której chętnie się wracało myślą i tęsknotą do Kalińca jako do swego ukochanego domu. Za Piotrusia rzeczy się obróciły inaczej. Przeszłość raptem uschła i oderwała się od niej. Życie nabrało własnych, w przyszłość idących celów, a dawna rodzina i przyjaciele młodości przestali być nieodzownymi do istnienia. Przeobrazili się jednak z łatwością w sympatycznych znajomych, co zżyci z nią od najdawniejszych lat, świadomi na pamięć wszystkich drobnych sprawek familijnego bytu, mieli dla każdego drobiazgu życia Niechciców zawsze ciepłe zainteresowanie, czego pani Barbara właśnie potrzebowała. Ale teraz i to się skończyło. Piotruś umarł, a powrót do dawności, co była jeszcze przed nim, wydawał się rzeczą obrzydłą niby ostateczna porażka i przyznanie, że naprawdę nic ją już w życiu nie czeka. Te miejsca, tych ludzi kalinieckich pragnęła widzieć powracającymi do niej tylko jako wspomnienia. Powracający w swej żywej, dotykalnej postaci przestraszali ją niby widma. Wywoływali uczucie dotkliwej przykrości, jak kiedy nam się w dorosłych latach przyśni, że znów chodzimy do szkoły. Z jedną Teresą było inaczej. Zażyłość z nią polegała na wspólności upodobań duchowych i umysłowych, a bezceremonialna domowa poufałość nie doszła między nimi do tego stopnia, żeby zagasić ich wzajemną ku sobie ciekawość. Pani Barbara nie pokazałaby się nigdy siostrze rozczochrana, nie rozmawiałaby z nią o szczegółach swojego ciała lub swoich cierpień kobiecych. Ale jeżeli mniej z nią była swobodna niż z matką lub Danielową Ostrzeńską, za to bywała z nią daleko bardziej szczęśliwa i ożywiona. I to się nie zmieniło, a jednak stosunki Niechciców z Kociełłami nie zdążały ku zacieśnianiu przyjaźni. Pani Teresa wciąż obiecywała, że przyjedzie na dłuższy czas do Serbinowa, nieraz nawet oznaczała terminy, w ostatniej chwili jednak zawsze albo nie mogła, albo dziewczynki były chore, albo trzeba było wyjechać na Litwę do rodziny męża czy za granicę dla kuracji. Dom Kociełłów rozprzęgał się i mieszkanie ich stało przeważnie pustkami, bo gdy matki nie było, dziewczynki przebywały w Serbinowie albo u wujenki Danielowej Ostrzeńskiej pod opieką babki, która tam teraz mieszkała. A nawet gdy się zdarzyło, że Teresa była obecna, to nie jadano w domu, tylko o piętro wyżej u starej Francuzki Bonnard, dawnej nauczycielki małych, która teraz wydawała obiady, a przyjmowała do domu szycie. Teresa nie umiała już tak jak dawniej kłaść zapału we wszystko, co czyniła; domem zajmowała się apatycznie, dziećmi jakby przez siłę. U Ostrzeńskich i u Holszańskich mówiono często o jej zmienionym usposobieniu. Obie panie zdradzały przy tym, każda na swój sposób, chęć reformowania życia Teresy, a panowie denerwowali się i występowali w jej obronie. Zwłaszcza Daniel, chociaż zwolennik bezwarunkowego siedzenia kobiety w domu, dla Teresy czynił wyjątek. - Jeżeli nie jest tak wzorową matką i gospodynią, jak by mogła - mówił - to jedyne zło widzę w tym, że wyszła za mąż za tego tępego Litwina, co jej nie umiał ocenić. - Daniel Ostrzeński przesadzał; Lucjan nie był tępy. Ale Daniel patrzył na rzeczy pod kątem własnych bolączek, a szwagra nie lubił za to, że zajmując się namiętnie interesami wciągał w to jego Michasię. Pani Barbara martwiła się i też broniła Teresy. Przyznawała jednak w duchu, że jest ona nieumiarkowanie czymś skrytym zaprzątnięta - zapewne swym cierpieniem, gdyż chorowała na serce i wątrobę. Mając do czynienia pod jej nieobecność z małymi pani Barbara nie mogła nie zauważyć rosnącego we wszystkim, co się ich tyczyło, zaniedbania. I dziwna rzecz, ile razy coś takiego, źle o Teresie mówiącego, spostrzegła, zawsze jej się śpieszyło, by to prędzej powiedzieć Bogumiłowi. Ale za każdym razem, gdy to miała uczynić, zdejmował ją strach, że go ujrzy tak zniecierpliwionym, jak bywali Daniel i Holszański przy niepochlebnych wzmiankach z powodu Teresy. Nic tedy nie mówiła, a wnet potem przychodziło opamiętanie i wstyd, że chciała obmówić tę jedyną może dziś istotę, którą zawsze żarem serca, głodem umysłu i zachwytem oczu kochała. Raz latem w trzecim roku pobytu Niechciców w Serbinowie pani Barbara pojechała do Kalińca za sprawunkami. Chodziła osowiale po sklepach, jedno dostała, drugiego zabrakło, trzecie było za drogie, czwarte, już po kupieniu okazało się nie tym, co chciała nabyć - ale nie to ją męczyło. Była w złym stanie ducha i samo kupowanie, zazwyczaj nie domagające się uzasadnień, zdawało jej się dzisiaj niepotrzebną czczą krzątaniną. Nękana przez jałowe pytanie: "po co, po co to wszystko?", już na odjezdnym dowiedziała się od spotkanej przypadkiem Danielowej Ostrzeńskiej, że Teresa jest w mieście. Że wcześniej, niż zamierzała, prawie nagle wróciła z zagranicy, ale że ma podobno znowu zaraz dokądś wyjechać. Panią Barbarę ta wiadomość podżegła do życia. Było jej tak, jakby znienacka odzyskała tę wiarę w sens i wartość istnienia, która jest konieczna dla ochoczego podejmowania mdłych powszednich czynności. Przestało jej się przykrzyć i zdobyła się jeszcze na załatwienie jakiegoś zlecenia Bogumiła, czego już chciała była zaniechać. Następnie kazała furmanowi Klimeckiemu jechać prędko do państwa Kociełłów. Zastała u nich w domu same tylko dziewczynki. Były to już właściwie duże panienki, z rysów podobne do ojca, ale o zgrabnych nóżkach i ładnych ustach matki. Sabina wyszywała na kanwie, Oktawia stała przy oknie nadąsana i prawie popłakująca. - A mama? - zapytała po przywitaniu pani Barbara. - Gdzie mama? - Mama poszła po kwiaty do stołu, bo na wieczór mają być goście. - A ty, Okta, czego masz nos czerwony? Beczałaś? Co ci jest? Oktawia zaczęła się skarżyć, że mamusia nie pozwoliła jej podłużyć sukienki. Jak ona wyjdzie do gości? - Patrzcie państwo - zaśmiała się pani Barbara. - Nie masz przecież jeszcze szesnastu lat i bardzo ci ładnie w takiej krótkiej sukience. Ja do osiemnastu lat chodziłam krótko. - Jeżeli nie jestem za młoda, żeby siedzieć z gośćmi - dowodziła Oktawia nie słuchając - to nie jestem za młoda do długiej sukni. Miała ona wartki i niecierpliwy temperament, domagała się już na każdym kroku miejsca przy biesiadnym stole życia i gotowa była do ofiarnych zabiegów i wysiłków, by je sobie zapewnić. - Mamusia chce, żebyśmy były wciąż małe. Mamusia wstydzi się przed znajomymi, że nas ma takie duże - skarżyła się rozgoryczona. - A mnie złość na to bierze. - Jak możesz się tak o matce wyrażać - zgromiła ją pani Barbara. - A ja, żeby mnie ubrali nawet w suknię z ogonem i chcieli posadzić na pierwszym miejscu, to i tak bym do tych gości nie wyszła - odezwała się z kąta Sabina, która znów lubiła zaznaczać swoje istnienie, swą odrębność i niepodległość. Dla tego celu gotowa była niejednego się wyrzec. - Przecież goście to nuda śmiertelna - dodała z wyższością. - A mama prędko przyjdzie? - zagadnęła pani Barbara. - Już idzie - oznajmiła Oktawia usłyszawszy chrobotanie klucza w zatrzasku. Teresa nadeszła w istocie z naręczem kwiatów, które rzuciła na stół, by się z siostrą przywitać. A mimo że witała ją uśmiechem, raptem skrzywiła się spazmatycznie i łzy jej pociekły z oczu. - Co ty, Tereńko? - przestraszyła się pani Barbara. - Ależ nic - rzekła wycierając oczy i śmiejąc się nadal. - Te łzy nie należą do rzeczy. Starzeję się i nerwy mi wypowiadają posłuszeństwo. Pani Barbara dawno nie widziała Teresy, a z tego, co mówiono ostatnio o jej zdrowiu, wyobrażała ją sobie istotnie źle wyglądającą i zaniedbaną. Ale Teresa wyglądała bardziej pociągająco i elegancko niż kiedykolwiek. Daleka od prawidłowej bez zarzutu piękności, miała zawsze postać czyniącą życie dla tych, co na nią spojrzeli, upajającym. Pani Barbara patrzyła na nią ciesząc się nią i pyszniąc, a jednocześnie czuła w sobie dreszcz niejasnego zatrwożenia, które od jakiegoś czasu dołączało się zawsze do jej podziwu dla siostry. Miała nawet w głębi duszy jakby lekką pretensję, że siostra trochę nie zbrzydła, nie postarzała. Przecież dla niej byłaby i wtedy jednakowo miłą, jedyną. Teresa prosiła ją o pozostanie na wieczór, ale pani Barbara nie dała się na to namówić. - Gdy widzę cię śród ludzi - rzekła - to tak samo, jakbym nie widziała cię wcale. Tak że uciekam, ale zobaczyć się z tobą muszę. Tylko powiedz, jak, kiedy? Podobno znów dokądś jedziesz? - Zabieram dziewczynki i jadę na całe lato na Litwę. Chcę się zakopać na wsi, tak żeby mnie oko ludzkie nie widziało ni ucho nie słyszało. Ale czekaj, przyjadę do was jutro albo pojutrze. - Dobrze. Tylko, prawda, jutro przyjeżdża Daleniecki, to znów będziesz wolała rozmawiać z nim niż z nami. Znów nic z ciebie nie będę miała. - Daleniecki? - wzruszyła ramionami Teresa. - Cóż on mnie może obchodzić. On będzie sobie zajęty swoim, a my - swoim. Wcale go możemy nie widzieć. No to dobrze, no to dobrze - powtarzała pani Barbara owładnięta wzruszeniem. Nastąpiło milczenie. - Mamusiu - rzekła Oktawia czekająca z niecierpliwością na tę przerwę w rozmowie. - Ja zaniosłam sukienkę do pani Bonnard i ona mówi, że koniecznie trzeba podłużyć. - Pozwólże jej podłużyć tę sukienkę - wstawiła się pani Barbara - ona tu aż płakała biedaczka. - Masz tobie - zaśmiała się Teresa, trochę zakłopotana. - Mamy z moimi córkami niejednakowe gusty. Podług mnie, wyglądasz w długiej sukience jak dziewczynka z ochronki. Zresztą na dziś pani Bonnard i tak nie zdąży. - Zdąży! Ona już spruła obrąbek. Ja zaraz tam pójdę i razem prędko skończymy - wykrzyknęła Oktawia, po czym natychmiast znikła. - A więc już na wszelki wypadek spruła obrąbek - westchnęła Teresa. - Mam przedsiębiorcze córki. Ale to dobrze. Z tą energią lepiej sobie dadzą radę na świecie niż my z naszymi ładnymi twarzami. - Ach - rzekła pani Barbara z porywczą prawdomównością. - Oktawia posądza cię, że się wstydzisz takich dorosłych córek. Teresa poczerwieniała i nic nie mówiąc teraz dopiero zaczęła się rozdziewać z płaszczyka i kapelusza. Jej ciemne włosy rozrzuciły się przy tym młodzieńczo po jasnym czole, a ona je odgarnęła ruchem, który sprawił, że przed oczyma pani Barbary Piotruś stanął nagle jak żywy. I spojrzała też tak, jak patrzył Piotruś. Kolor oczu był inny, błękitny, i cała Teresa wydała się nagle pani Barbarze jakby ciemnoniebieska, ale spojrzenie było jak u Piotrusia. Panią Barbarą wstrząsnęło to odkrycie. Piotruś był podobny nie do niej, był podobny do Teresy i Bogumiła! Ugodziło ją to, jakby jej kto jeszcze raz odebrał na nowy sposób utraconego syna. Teresa i Bogumił zdawali się być jego rodzicami, a siebie ujrzała porzuconą, zepchniętą z drogi życia, raz na zawsze samotną. Zapragnęła co duch pędzić do domu, wstała i zaczęła się żegnać. - Nie posiedzisz ze mną jeszcze trochę? Nic mi nie mówiłaś o twojej małej. Czy zawsze taka ucieszna? - Właśnie dlatego muszę wracać, że Agnisia została sama z tą zwariowaną Rozalią - broniła się pani Barbara. - A już się robi ciemno. - Prawda, że to już prawie ciemno - rzekła Teresa. - Psujesz oczy, kochanku - zwróciła się do młodszej córki, która wciąż wyszywała. - Już za ciemno na wyszywanie. - Wiem, i właśnie miałam sama przestać - rzekło dziecko z naciskiem. I chcąc zaznaczyć, że nie na polecenie matki przerywa, szyło dalej. Dopiero gdy rada matczyna przebrzmiała i zatarła się w dalszej rozmowie pań, Sabinka wstała, poskładała robotę i wyszła. Pani Barbara nagle zlękła się rozstania z siostrą. - Po co ty masz jechać na Litwę? - zawołała. - Przyjedź na lato do nas. W Krępie tyle razy nam obiecywałaś, że przyjedziesz na dłużej. Teresa pokręciła w milczeniu głową. I rzekła, a nawet stęknęła prawie z wysiłkiem: - Nnnnie... nie mogę. Muszę jechać na Litwę. A potem, jakby idąc myślą za czymś sobie tylko wiadomym, westchnęła ciężko: - Och... Krępa... Krępa... Tam się wszystko zaczęło... - Co się zaczęło? - zapytała blednąc pani Barbara. Boże! Miałyby się jej złe przeczucia potwierdzić? - Co w Krępie? Co się w Krępie zaczęło? - pytała z wrogą niecierpliwością. - O - myślała przy tym - jak można być tak jednocześnie czyjąś ostoją i udręką! Teresa nie dała odpowiedzi, tylko podniosła ku stojącej nad nią siostrze twarz pełną niewymownego cierpienia, postarzałą nagle i wymęczoną. Pani Barbara była tak nie przyzwyczajona pytać siostrę o jej sprawy osobiste, że nie wiedziała, jak do tego przystąpić. - Jak ty się zmieniłaś, Tereniu! Tereniu! - rzekła z rozpaczą. - Tak - przyznała Teresa - dużo zmieniło się w moim życiu. Ja sama nie myślałam, że ja tak potrafię zgubić oczko... - Oczko? - A tak, wiesz, jak w pończosze. - I Teresa uczyniła rękoma ruch, jakby robiła na drutach, a potem ręce jej opadły bezwładnie na kolana. Przyglądając się swym otwartym dłoniom kiwała głową i szeptała: - Zaufałam, widzisz, zanadto życiu. Uwierzyłam, że można się zdać bezpiecznie na to, co się ot tak, niechcący dzieje. Że trzeba życiu, uczuciom... dać się toczyć. Myślałam, że w naszych instynktach jest miara, wskazująca, jak czynić w każdym wypadku... - Nie ma w nich żadnej miary - ogłosiła po chwili wrogo. - Trzeba mieć jakąś busolę... ale jaką? Panią Barbarę na razie zaprzątnęło namiętne współczucie dla cierpienia Teresy. - Pewno, że trzeba mieć busolę - mówiła, wysilając swą myśl. - Ale nie ufać życiu, bać się każdego swego kroku, każdego uczucia... ja to znam... to jeszcze straszniejsze. A po chwili, błąkając się zazdrosnymi przywidzeniami śród ciemnej dla siebie sprawy, zaczęła wołać: - Ale ja gadam, a nie wiem, o co idzie. Nic nie rozumiem. Nie rozumiem, dlaczego ty mnie mówisz to wszystko? Teresa odzyskała nagle swój zwykły pogodny spokój. - Nic, głupstwo - rzekła - nerwy. Ale pani Barbara odjechała do domu z bijącym sercem. Przywitawszy się z Bogumiłem patrzyła na niego jak na winowajcę, na którego twarzy powinny być odbite ślady burzliwych przeżyć. Lecz on był roztargniony i zajęty przygotowaniem rachunków dla Dalenieckiego. Jednak kiedy pani Barbara powiedziała mu o niespodziewanym powrocie Teresy, rozjaśnił się, jakby na niego słońce padło. Ujrzawszy to pani Barbara nie panując nad sobą powtórzyła mu rozmowę w sprawie sukienek Oktawii, ale Bogumił nie wziął tego do serca. Rzekł po prostu: - Któraż matka nie chciałaby, żeby jej dzieci były najdłużej dziećmi? - Wy z Teresą - wyprowadziła z tego wniosek pani Barbara - jesteście stworzeni dla siebie. Co za ironia losu, żeście się nie pobrali. - Wmawiaj mi to, wmawiaj - roześmiał się Bogumił - aż w końcu sam uwierzę. I zaczerwienił się jednak. - Nie żartuj - rozgniewała się pani Barbara, ale nim zdążyła coś dodać, Bogumiła odwołano w podwórze i nie wrócili do tej śliskiej rozmowy. Nazajutrz byli pochłonięci przyjazdem Dalenieckiego, który pierwszy raz przybywał na dłużej, na cały tydzień. Zajął północną połowę domu, gdzie też jadał osobno, według paryskich zwyczajów, drugie śniadanie o dwunastej, obiad wieczorem o szóstej. Pierwsze dwa dni spędził zamknięty z Bogumiłem wtajemniczając się w interesy majątku, dwa następne poświęcił oględzinom wszystkich pól, podwórza, budynków, maszyn, robót. Obaj panowie bardzo byli ze siebie wzajemnie zadowoleni. Daleniecki uważał osiągnięte dotąd wyniki za bardzo dobre i upoważnił Niechcica do poczynienia różnych najkonieczniejszych wkładów. Bogumił tak się tym cieszył, że nie powiedział już nic o osobistych uszczerbkach, które był poniósł w pierwszym roku swej pracy, i o brakach w ruchomym inwentarzu, które sam pokrył. Bał się, by wyrównawszy jego straty Daleniecki nie stał się oględniejszym w inwestycjach, bez których nie można było ruszyć w gospodarstwie ni kroku dalej. I w tej dziedzinie jednak rzeczy przybrały pomyślny dla niego obrót, bo chociaż majątek nie przynosił jeszcze dochodu, Daleniecki przed odjazdem zaproponował mu zaliczkę na przyszłe tantiemy. Powiedział, że mogą sobie na to pozwolić, gdyż pani Mioduska zarobiła nieco na akcjach francuskich przedsiębiorstw przemysłowych. Na zakończenie omówiono projekty organizacji zarządu Serbinowa. - Na razie - mówił Bogumił - muszę sobie dawać radę sam z polowym i włódarzem. Ale jak tylko majątek zacznie przynosić dochody, trzeba będzie wziąć do pomocy pisarza. Daleniecki prosił, aby kochany pan Bogumił doniósł mu, gdy będzie chciał coś w tej kwestii postanowić. Miał on bowiem dużo znajomości po wsiach na Wołyniu, może więc będzie mógł wskazać kogoś odpowiedniego i z poczciwej rodziny. - A to byłoby świetnie - rzekł Bogumił. - Wiedziałbym przynajmniej, kogo biorę. Teresa Kociełłowa przyjechała do Serbinowa dopiero w ostatnim dniu pobytu Dalenieckiego. Natychmiast cały tryb życia się zmienił. Daleniecki zaproponował wspólny obiad w jadalnym pokoju, który przez dnie ubiegłe służył wyłącznie jemu. Resztę czasu spędzono też razem na werandzie, gdzie spożyto również i podwieczorek. Rozmawiali głównie Teresa i Daleniecki. Niechcicowie przysłuchiwali się przeważnie, częstując raz po raz to papierosami, to owocami, to kawą. Do przyjazdu Teresy pani Barbara uważała za rzecz bardzo wygodną, że Daleniecki nie narzucał im się ze swoim towarzystwem i że jadał osobno. Lecz teraz uczuwała to jako upokorzenie i, przytakując machinalnie rozmowie, rozgoryczona borykała się w myślach z przeminionym tygodniem. To znów spoglądając na pięknego wonnego paryżanina o długiej, wypielęgnowanej niby fala z jedwabiu brodzie myślała, że i on jest jakby stworzony dla Teresy. Co za czarowną stanowiliby parę! Od ostatniej bytności w Kalińcu pani Barbara była gotowa kojarzyć Teresę z każdym, kogo by przy niej ujrzała. Powstało w niej przekonanie, że każdy musi i powinien się w niej zakochać. Uważała ją za najgodniejszą, za jedyną godną miłości kobietę i nie mogła się z tym swoim nad nią zachwytem uporać. Raz myślała, że wobec tego żadnej innej kobiecie nie warto jest żyć, to znów pragnęła, by powodzenia Teresy ogarnęły cały świat, by doszły do szczytu, który już nie obowiązuje zwyczajnych ludzi i skąd nie mogłyby już iść dalej ani też nikomu niczym grozić. Teresa nigdy nie mówiła nic o swych przeżyciach miłosnych. Była raczej tą, co słucha cudzych zwierzeń. Lecz gdy inne, lubiące się chełpić lub skarżyć kobiety, dopełniają śród tych zwierzeń fantazjami niedostateczność przeżyć - u niej, o, jakież tajemnice mogły się kryć za błahymi napomknieniami w rodzaju: - "Dużo się w moim życiu zmieniło"... albo: "Krępa... Krępa... Tam się wszystko zaczęło". I to wspomniawszy Barbara już nie zaznała spokoju. Co mogły, co na Boga mogły oznaczać te słowa?! Była tak w końcu rozdrażniona, że na pół przytomnie brała udział w pożegnaniu Dalenieckiego. Odjeżdżał do małej stacji, leżącej o pięć wiorst od Serbinowa, tuż za kordonem pruskim. Bogumił odwiózł go, by pomóc w przeprawieniu się przez komorę. Teresa i Barbara poszły wtedy do sypialnego pokoju, gdzie Teresa bawiła się ze swoją chrześniaczką Agnisią. Po powrocie Bogumiła spożyto kolację, a potem dla Teresy z kolei zaprzężono konie do karety, gdyż uparła się, że musi dziś wracać. Gdy otworzono drzwiczki, okazało się, że kareta jest pełna bukietów jaśminu. - Co to? - pytała zaskoczona pani Barbara. Przemknęło jej przez myśl, że to Daleniecki kazał narwać tego jaśminu. Lecz Teresa z głośnym gardłowym śmiechem przechyliła się w tył i wyciągnęła obie ręce do Bogumiła. - Dziękuję, dziękuję! - zawołała. - Wszyscy są dla mnie tacy dobrzy. Pani Barbara zdrętwiała. - Widzisz, a ja śród tego gwałtu zapomniałam o kwiatach dla ciebie - tłumaczyła się zmieszana. - Bogumił świetnie się znalazł. Tylko że ty się udusisz w tym zapachu. - Nie, nie... Okna zostawię otwarte. Będzie dobrze! Teresa zaprosiła Niechciców na niedzielę na obiad. Jej wyjazd na Litwę odwlekał się z dnia na dzień i miał nastąpić dopiero po niedzieli. Niechcicowie stali przed sienią, póki kareta nie wytoczyła się za bramę, a potem Bogumił powiedział: - Przyjemnie było, prawda? Wszystko tak dobrze poszło. Barbara spojrzała na niego rozognionymi oczyma. - Było strasznie - oznajmiła bez chwili namysłu. - Jak to? Dlaczego? - Nie chcę, żebyś do mnie mówił - odrzekła jeszcze bardziej stanowczo. 17 Bogumił nie rozumiał, co się pani Barbarze stało. Poszedł za nią do sypialni, gdzie zasiadła przy łóżeczku dziecka i udawała teraz, że go nie widzi. Jakiś czas milczał posłusznie, a na koniec zapytał: - Zmęczył cię dzień dzisiejszy? Odpowiedź wytrysła tak natychmiast, jakby dawno gotowa czekała tylko na to jego pytanie. - Weź, złam łodygę kwiatu, a potem dziw się, że zwiądł, i pytaj, czy jest zmęczony! - Nie rozumiem takich górnolotnych porównań. Powiedz wyraźnie. Czy ja ci co zrobiłem? - Och, to naiwne udawanie. Lepiej nie mów nic, bo mi obudzisz dziecko. I nie pal tu papierosa. I nagle, jakby to było umówione, przeszli do kancelarii. Tam rzeczy się od razu wyjaśniły. - Postawiłeś mnie w głupie położenie - rzekła pani Barbara. - Nie zasypuje się nikogo kwiatami w taki sposób, że ja nic o tym nie wiem. Bogumił patrzył na nią zgorszony, ale nie całkiem pewny siebie. - Że ty nic nie wiesz? Żartujesz chyba - próbował się uśmiechnąć. - Kazałem po prostu naciąć trochę gałęzi. Nieraz to przecież robiłem, kiedy kto z gości wyjeżdżał. - Co za obłuda! To ja przecież zawsze rwałam dla gości kwiaty. A jeżeli trzeba było chłopaka do nacięcia gałęzi, to ja ci o tym zawsze przypominałam. - Może... Nie pamiętam!... Wobec tego powinnaś być kontenta, że raz ja się sam domyśliłem. - Domyśliłeś się, kiedy chodziło o Teresę. Bogumił milczał. - Domyśliłeś się, kiedy chodziło o Teresę?! - powtórzyła natarczywie i z lękiem. - Może... - odpowiedział znów, patrząc w ziemię. - Więcej radości sprawia mi dać kwiaty Teresie niż komukolwiek z twojej rodziny. I jeżeli w tym jest co złego, to nie mogę nic na to poradzić. Pani Barbara tarła w pomieszaniu twarz, jakby się chciała przekonać, czy nie śni. Powtórzyła kilkakrotnie: - Więc już do tego doszło, że nic nie możesz poradzić. - Do niczego nie doszło - odparł Bogumił odzyskując przewagę. Zastanów się co ty mówisz, co czynisz? Po prostu lubię Teresę, bo któż by jej nie lubił. Nie rozumiem, co w tym takiego dziwnego. Ty sama kochasz ją... - Ale ja się z nią nie zmawiam za czyimiś plecami - przerwała Barbara. - Zmawiam?! - A tak - śpieszyła jakby teraz dopiero uprzytomniwszy sobie właściwą swoją pretensję. - Myślisz, że mnie idzie o kwiaty? Kwiaty są głupstwem. Ma się rozumieć, że masz prawo dać kwiaty, komu chcesz. Ale dlaczego ona tak zaraz się domyśliła i tobie dziękowała? To zupełnie tak wyglądało, jakbyście coś mieli ze sobą i jakbyś dlatego narwał dla niej jaśminu, i jakby... - Zastanów się, kobieto, co też ty wygadujesz. Dlaczego się domyśliła? Dlaczego mi dziękowała? Po prostu dziękowała jednemu z nas dwojga - tłumaczył Bogumił, ale zrobiło mu się w duszy jasno i ciepło na wspomnienie tej sceny. - Może - dodał - chciała mi okazać uprzejmość, bo przez cały dzień nawet mnie przy tym Francuzie... - Słuchaj - przerwała znowu dziko pani Barbara. - Po co mnie męczysz? Powiedz, że kochasz Teresę. Ja ci nie będę tego miała za złe. Przecież ja widzę, że ona jedna jest warta miłości na świecie. Ale niech ja raz dowiem się prawdy i niech się to wszystko skończy. Powiedz! - Co się ma skończyć - wzruszył ramionami Bogumił coraz bardziej chłodnąc. - Nie mogę nic powiedzieć, bo tak nie jest. Ja... nie kocham Teresy. Zamilkł zdumiony i rozgoryczony, że w ogóle mówi się o tym wszystkim. I badał siebie po cichu. Pierwszy raz zastanowił się, jak by nazwać to, co czuł dla Teresy. I czy to się w ogóle da nazwać. Była ona jedynym człowiekiem, którego lubił z niesłabnącą żywością, pomimo że żadne sprawy życiowe nie podtrzymywały tego uczucia. I pomimo że nawet niewiele z nią rozmawiał. Lecz gdy się znajdowała w pobliżu, to wszystko zaczynało być opromienione mnóstwem obietnic, możliwości... I to możliwości nie związanych ściśle z samą Teresą. Zapewne, że zachwycała go i głosem, i postawą, i wzięciem. Lecz ten zachwyt do niczego nie dążył, wystarczał sam sobie, zaspokajał się własną swą siłą. Podniety i nadzieje, które budziła w sercu Bogumiła Teresa, zasilały sobą nie ich wzajemny stosunek, tylko rzeczy i sprawy toczące się dokoła. Jeżeli coś mu nie szło, jeżeli do tego czy owego zabierał się bez zapału, a Teresa w tej porze się pojawiła, wszystko zdawało się na nowo wartym zachodu, a czasami dosyć było o niej pomyśleć, aby potoczne sprawy, choć i tak nigdy się nimi nie nużył, zyskiwały nową świeżość, nowe uzasadnienie. Był to stan ducha nie mający nic określonego na widoku, bezcenne uczucie, na jakie pozwala sobie niekiedy mężczyzna, co niejednego w swym życiu kosztował i wie, że to i owo jest mu z łatwością dostępne. Bogumił był, owszem, gotów zdać żonie sprawę z tych uczuć, ale nie wiedział, czy to potrafi. Jednak spróbował. - Mogę cię zapewnić - powiedział - że w tym wszystkim nic więcej nie ma, tylko to, że ją rad widzę. Rad o niej myślę. I nic więcej nigdy z tego nie będzie. Gdy na to nic nie odrzekła, rozjaśnił się i ośmielony zawołał: - Ej, wiesz, kochana, gdyby to nie szło o Teresę, której naprawdę krzywda się dzieje, że z jej powodu tak niepoczciwie rozmawiamy, żeby to, mówię, nie dotyczyło Teresy, tobym był taki szczęśliwy, że jesteś o mnie zazdrosna. - Nie jestem zazdrosna. O, żebyś wiedział, jak się mylisz, jak nic, nic nie rozumiesz! - wykrzyknęła z tak szczerym i bolesnym oburzeniem, że się na chwilę przeraził, ale wnet wrócił do swej myśli. - Zazdrosna jesteś, zazdrosna - żartował - a więc lubisz mnie trochę. I chciał ją pocałować, lecz został odepchnięty. Pani Barbara odwróciła się gwałtownie, gdyż nie mogła powstrzymać śmiechu. Tak, śmiała się, śmiech ją porwał ze wszystkich słów, co między nimi padły. Gdyż tak dalekie były od gorzkiej prawdy, gdyż takim były fatalnym nieporozumieniem. Tu rzeczywiście nie zazdrość w grę wchodziła, a jeżeli zazdrość, to nie ta, z której się tak cieszył Bogumił. I gdy on zapaliwszy nowego papierosa chodził i powtarzał swoje naiwne i zarozumiałe w jej odczuciu: - Zazdrosna jesteś, zazdrosna - ona patrzyła ze zgrozą w swoje zmącone uczucia. Rozumiała, o, rozumiała aż nadto dobrze, co czuł Bogumił dla Teresy. Wiedziała doskonale, że nigdy nie szukali żadnego sam na sam. Ale już by wolała, gdyby Bogumił wyznał, że się ze sobą całowali, niż ten stan rzeczy pełny nieuchwytnych rozległych możliwości. Jej własne stosunki z Bogumiłem wydawały jej się czymś rubasznym i nędznym, i błotnistym w świetle tego zachwytu, którym zapewne promienieli ci dwoje. O, bo i Teresa była wzajemna. Nie darmo tak ręce do niego wyciągnęła za te jaśminy, nie darmo mówiła wtedy w Kalińcu: "Krępa... Krępa". Obraz tych uczuć nie zasilony żadnymi wyraźnymi faktami stawał się w jej myśli coraz to bardziej podobny do jej własnych dawno minionych przeżyć. Poczuła na nowo w całej pełni starą zakrzepłą ranę. Józef Toliboski i ona płonęli do siebie kiedyś taką nie wyznaną miłością! Zły los to zniweczył, a ona mogła to znosić tylko łudząc się, że takich rzeczy w ogóle już nie ma na świecie. I wystawiwszy sobie skrytą miłość, jaką mogą odczuwać do siebie Teresa i Bogumił, nie utratę Bogumiła opłakiwała, ale jakby potwierdzającą się na nowo utratę Józefa Toliboskiego. Lecz to było nie wszystko - ta sprawa miała łbów niby hydra. Wielka miłość Bogumiła starła była niektóre przynajmniej kolce tamtego starego cierpienia, te, co wyrastały z upokorzonej dumy. Jej wyjście za mąż nie było nadzwyczajnym tryumfem, a jednak ileż to razy w uciążliwych momentach krzepiła ją myśl, że dokonała pewnego rodzaju odwetu. I że gdzieś daleko, daleko we wsi Borownie Józef Toliboski wie, słyszy, widzi, zazdrości i żałuje. A odkąd się tu przenieśli, owo Borowno jest stosunkowo tak blisko, niecałe dziesięć mil od Kalińca; i właśnie teraz, kiedy wiadomości o niej mogą naprawdę dotrzeć do Józefa Toliboskiego, jej odwet miłosny miałby się okazać taki kruchy?! I zdawało się jej nieszczęsnej, że ten, którego w listach do Teresy nazywała kiedyś gwiazdą brylantową swojego życia, wie już wszystko, widzi i dzisiejsze jaśminy, i jak Bogumił ją opuszcza, jak zajęty jest inną; widzi to jak żywe świadectwo, że ona jest, że była zawsze niegodna czyjejkolwiek miłości. To nią miotało, a Bogumił powtarzał swoje: "kochasz mnie, boś zazdrosna" i bezwiednie podżegał ją tylko, by wyjawiła prawdę, by położyła kres jego krótkowzrocznej radości. Doprowadzona do rozpaczy niemożnością wyjścia z zamętu, zawołała męcząc się coraz bardziej: - To straszne! Ja nie wiem, jak ja mam znieść to wszystko! - I nagle, jakby jej trudno było znieść nie tylko własną rozterkę, ale i przedmioty leżące dookoła, chwyciła ze stołu swoją podróżną torebkę i rzuciła nią z całej siły o ziemię. Bogumił nie śmiał przez mgnienie się ruszyć, zdawał się wprost nie wierzyć własnym oczom, ale wreszcie schylił się i podniósł torebkę. Brała go wprost litość nad stanem pani Barbary. - No, cicho. Nic nie szkodzi - przemawiał do niej. - Nic się nie stało. I pomyśleć, że to ja tego wszystkiego narobiłem. Nigdy nie myślałem, że ciebie może tak obejść, co ja, głupi, uczynię. Już będę teraz uważny. Ale upewniam cię, że nie masz, jedyna, powodu do zazdrości. Czyż ty tego nie wiesz od dawna, że nie potrzebujesz być o nic i o nikogo zazdrosna? Upewniam cię, upewniam - powtarzał sam nie wiedząc, czy to mówi miłość, czy dobroć. Pani Barbara miała już tego dosyć. - Przestań! Przestań! - nakazała ściskając zęby. - Nie domagaj się, żebym ci powiedziała, czego będę potem żałować. Więc dobrze, jestem zazdrosna. A ty myślisz, że co? Że to dowód miłości? Wiedz zatem, że ten, kogom kochała, mógł był nie wiem co zrobić, nie wiem kogo zasypywać kwiatami, a ja za jeden uśmiech wszystko bym jemu przebaczyła. Ale ja nie jestem zazdrosna i nie o ciebie mi idzie ani o to, co tam czujesz. Ja nie mogę znieść, żeby mówiono, że i ty mnie opuszczasz dla innej. Rozumiesz? Teraz wreszcie może przestaniesz powtarzać swoje "zazdrosna, zazdrosna". Nastało milczenie, śród którego Bogumił powiedział: - Teraz wreszcie przestanę. Potem przystąpił do biurka, przesunął na nim jakieś papiery i nagle śpiesznie wyszedł. Wyszedł z domu, słychać było, jak otwierał drzwi frontowe. W pani Barbarze wszystko natychmiast ucichło. Lecz trwało to tylko mgnienie i jak bywa zazwyczaj, gdy po burzy nastaje chwila pogody, aby ustąpić stałemu dżdżystemu zachmurzeniu, zaczęły ją wnet nękać boleść i trwoga odmiennego rodzaju. Teraz dopiero stanęła wobec grozy, że Bogumił od niej odejdzie, a jeżeli nie odejdzie, to ona utraci w każdym razie jego serce. Niepodobna kochać potwora moralnego, jakim się czuła w tej chwili. I nie było jednego włókna w jej ciele ni jednego tonu w jej myślach i uczuciach, co by nie drżał przed opuszczeniem, które sobie samochcąc zgotowała. - To ty podły, ty bez serca człowieku, doprowadziłeś mnie do tego upadku - wyrzucała Józefowi Toliboskiemu, ale nie mogła w sobie wzbudzić nawet pożądanej nienawiści. Wszystko, co spowodowało nieoczekiwane zajście, zdawało jej się teraz papierową chimerą, błędnym ognikiem na moczarach. Jedynie prawdziwym, jedynie ważnym było samo to zajście. I ono było klęską, nieszczęściem, zagładą. Raz po raz błyskało co prawda w świadomości pani Barbary coś w rodzaju poczucia wyzwolenia, jakby spaliwszy za sobą mosty, stanęła nagle znów u początku życia, mogąca je ukształtować na nowo. Lecz to ginęło wnet, zatopione pewnością, że uczyniła coś, czego konsekwencje przerastają jej siły, a nawet chęci. Otworzyła się przed nią pustka i ciemność, która gotowa była albo pochłonąć ją na wieki, albo stać się nowym światem i światłem. Lecz pani Barbara nie wierzyła, nie ufała ni sobie, ni temu, że z tej ciemności, którą sama wyzwała, można by co wykrzesać. Zresztą zbyt słabo zdawała sobie w tej chwili sprawę ze swego własnego istnienia, aby miała rozważać, na co ją stać lub nie stać. Istniała zaledwie o tyle, aby czuć mrowie i ciarki chodzące jej po rękach i po nogach, drętwienie skóry i jeżenie się włosów na głowie. Chciała wybiec za Bogumiłem, lecz nogi ją zawiodły. Chwytając się po drodze sprzętów przeszła do sypialni, gdyż usłyszała, że Agnisia rusza się w swym łóżeczku. Dziecko zbudziło się i wspomniawszy widać, że nad wieczorem dostało ciastko pozostałe od podwieczorku z gośćmi, zaczęło powtarzać: - Mamusia, daj ciastku, daj. - Cicho, cicho. Śpij, śpij - szepnęła pani Barbara i spróbowała zaśpiewać. Lecz głos jej nie dopisał, zaskrzypiał, wysechł. Urwała. - Śpij, córuniu - rzekła. - Mamusia zaraz przyjdzie. Dziecko zaszczebiotało wymawiając każde słowo oddzielnie z namysłem i pytająco: - Mamusia - Aisi - ciastku - da? - po czym nagle zasnęło. Pani Barbara postała nad nim, a następnie słaniając się poszła do pokoju służby. Służąca Nastka stała w koszuli przy łóżku i w brudnożółtym świetle kuchennej lampki zaplatała warkoczyk. Była już przy samym jego końcu, cieniutkim jak sznureczek. Ręce miała wyciągnięte przed siebie, brew zmarszczoną. - Gdzie się włóczy Rozalia, dlaczego nie jest przy dziecku? - zapytała słabym głosem pani Barbara i nie poczekawszy na odpowiedź cofnęła się do pokojów. Zdawało jej się, że Bogumił powraca, ale nigdzie nie zastała nikogo oprócz śpiącej Agnisi. Gdzie ty jesteś? Gdzie pan?! - krzyknęła zatargana nieludzkim strachem o niego i wybiegła do sieni. Bogumił musiał być na ganku, gdyż natychmiast odsunął zatrzask wejściowych drzwi i stanął przed nią. - No co? - rzekł. - Uspokój się. - Chcę ci coś powiedzieć - szepnęła oparłszy się o ścianę. - Co masz mówić? Nic się już nie odstanie. Ja zresztą wiedziałem dawno... zawsze... że mnie nie kochasz. A i o tym... o tamtym człowieku słyszałem jeszcze dawniej, nim się z tobą zaręczyłem. Od Ładów. Ale było mi wygodniej dojść do wniosku, że to były dziecinne mrzonki. I ty sama... ty sama powiedziałaś "nikogo nie kocham". Słusznie zostałem ukarany, żem jak smarkacz uwierzył. - Nie mówiłam tego, by cię oszukać - jęknęła. - I to prawda. Nikogo nie kocham - prócz... - Prócz?... - Ciebie - zapłakała i uklękła, gdzie stała, z daleka od niego, pod ścianą, zupełnie pokonana. - Wróć - szlochała - wszystko ci wytłumaczę. Nie gniewaj się. Potwornie ciężko było te słowa powiedzieć, ale musiała je powiedzieć. Rozpętało się w niej niebywałe uniesienie miłosne, które tak często wybucha pośród rozpaczy i strachu. O, czyżby on, taki wrażliwy na najlżejszy objaw jej tkliwości, miał pozostać nieczuły na ten ogień piekielny, który w niej nagle rozgorzał? Miałby zminąć się z tym, o czym wiedziała przecie, że zawsze marzył i marzył. Nie, nie pozostał nieczuły. Powtórzył kilka razy: - Ciebie... Ciebie... Po co ta komedia? Żeby potem było jeszcze ciężej na duszy? - Lecz gdy podszedł, by ją podźwignąć z ziemi, śmiertelnie zawstydzoną i gorejącą - wnet uwierzył i sam zapłonął, i wziął udział w tym, co nazywał komedią. Jakże miał nie wierzyć sercu, które tak biło, oddaniu, co tak było ofiarne i szczodre. I tak zupełne, że pani Barbara bała się zbudzić z szaleństwa, w które popadli znienacka; wszakże będzie już wtedy tą, co zawsze, będzie się wstydzić i cierpieć. A tymczasem zbudziła się szczęśliwa i nie wiedząca, czemu była szczęśliwa. Czy że obdarzyła miłością tam, gdzie zawsze czuła się taka dłużna, czy że los oszukała, czy że strach ugasiła, czy że doznała radości, skąd nie było już na nią nadziei? I co więcej, usposobienie to trwało, serce było niby ogród zewsząd otwarty, zadośćuczynienie dane Bogumiłowi nie nasyciło skruchy i potrzeby szczodrości. Czuła się jeszcze tak winną wobec Teresy. I kiedy zgodnie z obietnicą pojechali oboje w niedzielę do Kalińca, widząc ku swej radości, że są sami w swym kółku, wyznała: Tereniu, ty wiesz, jaką masz siostrę? Wyobraź sobie, ja zrobiłam Bogumiłowi scenę zazdrości o ciebie. Ale nie dziw się, nie dziw. Jesteś taka, że niepodobna uwierzyć, by się kto w tobie nie kochał. I skoro już tak jest, że mąż się musi kimś zachwycać, w kimś kochać, to, mój Boże, kimże się Bogumił ma zachwycać, jeśli nie tobą? I w podobny sposób mówiła jeszcze przez chwilę, przeniknięta wiarą, że w tym wielkodusznym świetle szczerości nic się już nie może zaczaić na jej zgubę. Zresztą po dniach ostatnich wiedziała tyle nowego o uczuciach Bogumiła do siebie. Przekonała się, że niczym nie podsycane, nie naprzykrzyły mu się, nie gasły, były coraz to potężniejsze. Mogła wyzywać los, mogła wszystko stawiać na szalę. A gdyby ją to miało nagle omylić, to niechajże! Byle przebrnąć przez to z weselem, dumnie, jak ktoś, kto nie lęka się udzielić nieprzebranego skarbu! A nawet - raczej wszystko utracić niż żyć przez chwilę z tym uczuciem pogardy dla siebie, które miała wtedy po tych jaśminach. I już chciała wykrzyknąć: - A jeżeli się naprawdę kochacie - gdy Teresa i Bogumił sami popadli w wesołość i w nieszkodliwe żarty. Teresa ucałowała Bogumiła w sposób prawdziwie rodzinny i powiedziała: - Masz więc, ty niegodziwa Barbaro, masz za twą zazdrość. Dobrze ci ona zrobi, bo już byłaś taka zarozumiała. Ale uspokój się, wszyscy wiedzą, że Bogumił świata nie widzi za tobą. Nadszedł Lucjan Kociełł i musiano mu wśród śmiechu streścić, o czym się mówi. Przyświadczył zdaniu żony. - A tak - rzekł - chcieliśmy go tu kiedyś zatrzymać wieczorem na karty, drożył się jak panienka, aż pastor Wenorden powiada: z panem Niechcicem tylko nie zaczynajcie. On się zawsze śpieszy do żony. Pani Barbara przeczyła tryumfując, a Teresa spojrzała na męża i wnet on stał się główną osobą chwili. - Och - rzekła - Lucjan się niesłusznie obwinia. Tak wygląda, jakby rzeczywiście ciągnął drugich do hulatyki. A gdy i dziewczynki przyszły na podwieczorek, powiedziała do nich wzruszona, prawie przez łzy: - Pamiętajcie wy, córy, że wasz ojciec jest skarbem. Zdawała się chcieć także czemuś zadośćuczynić. Po podwieczorku przyszli Ostrzeńscy, by pożegnać odjeżdżającą nazajutrz Teresę, i natychmiast zagrano w winta. Gdyż o ile Lucjan nie wychodził z domu, to lubił mieć na miejscu chociaż karty. Pani Barbara doszła wtedy do szczytu. Zostawiła Teresę i Bogumiła zabawiających się w szarady z panienkami i poszła odwiedzić matkę. Wieczór był taki piękny, tyle blasku złotego na niebie - jerzyki kwiliły wysoko ponad miastem. Szła śpiewając półgłosem, myślała, że będzie teraz prowadzić inne życie, stanie się wesołą, pogodną, jak za młodu. I wróciła tak samo śpiewając, była porywająca, z ogniem zwycięstwa w swoich srebrzystych oczach. Gdy się zbierali w przedpokoju do drogi, usłyszała, jak Michalina Ostrzeńska powiedziała w salonie: - A więc chwała Bogu wyszła już z tego stanu, w który popadła po śmierci dziecka. Widzieliście wy ją? Po prostu inna kobieta. - Coś ty wyprawiała? - śmiał się Bogumił. - Jesteś półdiable weneckie. Pani Barbara badała spod oka, czy nie skrywa on czegoś pod śmiechem. Ale w oczach jego, gdy spojrzał, było tylko oczekiwanie na bliską godzinę szczęścia. 18 Mleczarz, który nazajutrz zabrał dla Teresy na drogę róż z Serbinowa, zapytany potem w domu, czy zdążył z kwiatami, gdyż Teresa miała wyjechać ranną kurierką, oznajmił, że zdążył, ale że pani Kociełłowa dziś jeszcze nie wyjedzie. Nie wiedział, dlaczego, bo chodził na Dziadowe Przedmieście bardzo rano. Kobieta, co tam posługuje, mówiła tylko, że jej nie kazali śniadania dawać na siódmą, jak było zamówione, bo panią głowa boli i pojedzie aż może dopiero jutro. Pani Barbara powtórzyła to Bogumiłowi. - Ją często głowa boli - rzekła - a wtedy jest do niczego. I nie przejęła się zbytnio, ale po pewnym czasie ta wiadomość zaczęła jej nieznacznie dolegać. Teresa od jakiegoś czasu jest pełna niespodzianek. A nuż zmieni postanowienie i wcale nie wyjedzie. I pani Barbara uczuła, że lęka się tej możliwości. Nie była pewna, czy wspaniałomyślne uczucia, którymi się ostatnio powodowała, wystarczą jej na długo. Już dziś rano czuła powracający przedsmak strachliwych domysłów i podejrzeń, ale myślała: "Teresa pojedzie, a to się tu wytrawi". Zaś w dalszej przyszłości zawsze człowiek widzi siebie zdatnym do ułożenia wszystkiego jak najlepiej. Ale co będzie teraz, jeżeli Teresa zostanie, a może przyjedzie do nich? Zaczęła się pomału przygotowywać do tej myśli i nawet wreszcie dźwignęła się na duchu. - Tak - myślała uspokojona - to by było z wszystkiego najlepsze, najprzyjemniejsze. - I z każdą chwilą wydawało jej się to więcej nęcące. Urządzała już w myślach dla siostry to ten, to ów pokoik i mnóstwo projektów miłego spędzenia czasu roiło się jej po głowie. W końcu denerwowała ją już tylko myśl, czy aby Teresa istotnie ten właśnie zamiar poweźmie. Z każdą chwilą rosło wyobrażenie uciech związanych z jej domniemanym przyjazdem. Ile książek mogłyby razem przeczytać, a jak Agnisia rozwijałaby się w towarzystwie ciotki i jej dziewczynek. Po południu Nastka, pieląca z panią Barbarą rezedę pod oknami, podniosła się i powiedziała, że ktoś jedzie dorożką z miasta. Obydwie patrzyły wyczekująco, a ciężkie lando dorożkarskie toczyło się rzeczywiście ku zajazdowi. Przyjechały nim Oktawia i Sabina z walizką. Przestraszone i spłakane oznajmiły, że mamusia bardzo zachorowała i ojciec kazał im zaraz jechać do Serbinowa, gdyż jest obawa, czy to nie ospa lub nie tyfus. Pani Barbara zatrzymała dorożkę i zaczęła się ubierać, żeby jechać do siostry. Przez ten czas Oktawia opowiadała, że mamusia zaraz wczoraj po odjeździe gości dostała dreszczów i brała chininę. W nocy nie spała, a nad ranem zaczęły się mdłości i okropny ból głowy. - Nie płaczcie. Gospodarujcie tu z Nastką i z wujkiem. Pilnujcie Agnisi i nie dajcie Rozalii od niej odchodzić. I trzymajcie się ostro, moje kochane. Pan Bóg da, że wszystko będzie dobrze. Widzicie, jak to trzeba matkę szanować i kochać - upominała je pani Barbara i trzęsącymi się rękoma zawiązywała woalkę. Dziewczynki pociągając nosami podawały jej torebkę, parasolkę. Bogumił, po którego Nastka biegała w pole, nadszedł, kiedy już dorożka ruszała z miejsca. Pani Barbara wstrzymała ją na chwilkę. - Jadę - oznajmiła. - Przyślij po mnie konie jutro rano. Niech ci dziewczynki wszystko opowiedzą. Do widzenia. Jechała tedy. Kamienie i słupy telegraficzne opieszale sunęły wstecz, a dalsze plany, kępy ziemi, wioski na horyzoncie pełzły pomału naprzód. - Moi kochani, prędzej - błagała pani Barbara dorożkarza. - Szkoda - podżegała go - że nie wzięłam naszych koni. Byłabym już na miejscu. Zamykała oczy i myślała: - Granica serbinowska już blisko, już ją mijam, już pewno widać Pogórze... I spoglądała znienacka, lecz stojący na granicy krzyż śród krzaków tarniny był ciągle jeszcze przed nią, a Pogórza wciąż jeszcze nie było widać. Wtedy zbroiła się w cierpliwość i zwracała się myślami do Teresy. - Boże, Boże, skąd się to wzięło - dociekała - to chyba nic poważnego. I znów zaczynała rozmawiać z dorożkarzem: - Moi złoci - mówiła - czy wy widzicie już Pogórze? Mógł przecie dalej widzieć, siedział o tyle wyżej. Wkrótce i ona ujrzała owo Pogórze - siną wyniosłość, której ukazanie się na horyzoncie oznaczało, że Kaliniec już blisko. Łoskot grubych kamieni bruku i rozmaitość podmiejskich widoków sprawiły, że dorożka zdawała się teraz żwawiej posuwać naprzód. Kilkoro dzieci zerwawszy się znad rynsztoka biegło za pojazdem chcąc się uwiesić. Inne wołały z daleka ku dorożkarzowi: - Batem ich! Batem! - Ludzie, zajęci swoim, snuli się w obie strony, dziad podwiązany pod brodę czerwoną chustką stał jak zawsze pod murem kościoła Bernardynów. Nic się tu nie zmieniło i pani Barbara poczuła się raźniejsza, jakby widziała w tym dowód, że i u Kociełłów nic takiego nie zaszło. Przed bramą domu, gdzie mieszkali, zobaczyła swego brata Daniela. Chodził tam i na powrót, jakby na kogoś czekał. Nie zdziwił się ujrzawszy panią Barbarę, która odprawiła dorożkę i stanęła przed nim bez tchu, nie śmiąc pytać. - No - rzekł - przyjechałaś. Chwała Bogu. Idź tam, ale nie siedź długo. I, moja złota, wypraw stamtąd Michasię. Powiedz, że ja tu stoję i czekam. - Ale co jest Tereni? - Tereni? Miała mdłości i bóle w krzyżu, kto wie, czy to nie ospa. - To straszne, Daniu! Terenia miałaby dostać ospy?! - Tak, to straszne - potwierdził Ostrzeński z przekonaniem. - Ja już nóg po prostu nie czuję, wyobraź sobie - dwie godziny tu czekam, a ta szalona kobieta, ta Michasia, całą noc dzisiaj nie spała. Ani pomyśli, że ma, uważasz, synów, i to raz tylko szczepionych! Pani Barbara zdziwiła się tej nagłej trosce o synów, którymi Daniel mało się na ogół przejmował. On zaś nie panował już nad rozpaczą i prosił: - Przypomnij jej o synach. Może to ją wzruszy. Ja bym jej śmierci nie przeniósł. A takie jak ona strasznie łatwo się zarażają. - Daniu - rzekła pani Barbara - uspokój się. Przecie to Terenia jest chora. Powiedz lepiej, byłeś tam? - Byłem - odparł, nieco się opamiętawszy. - Ale nie widzę powodu, żeby tam ciągle siedzieć. Robicie tylko zamieszanie koło tej biednej Tereni. To jest wariactwo. Od tego są fachowcy, doktorzy, pielęgniarki. Jej może w końcu nic nie być, a wy powymieracie. Pani Barbara spojrzała na brata z litością i zdziwieniem. Wzruszyła ramionami. - Nie bądź dziwakiem - rzekła. - Ja tam już chodziłem! - wołał Daniel idąc za nią do bramy. - Ale, uważasz, to nie ma żadnego celu. I słuchaj - prosił żałośnie - moja złota, moja jedyna, przyślij mi tu Michasię. W mieszkaniu Barbara zastała matkę, Danielową i doktorów, którzy przybyli na konsylium. - Tyfus lub zapalenie mózgu - szepnęła pani Michalina ucieszywszy się na widok siostry męża. Pani Barbara czuwała wespół z matką i bratową przy Teresie całą noc i nazajutrz nie wróciła do Serbinowa. Dała tylko kartkę do domu, że zostaje, a potem co dzień wysyłała i odbierała wiadomości przez mleczarza. Po kilku ciężkich dniach gorączka cokolwiek się zmniejszyła i Teresa zaczęła odzyskiwać przytomność. Lucjan wypytywał doktorów, czy nastąpiło przesilenie, ale doktorzy zdawali się sami nic pewnego nie wiedzieć. Ociągali się z odpowiedzią, wciąż uparcie wracali do ręki chorej, badali tętno, zdwoili dawkę kamfory. Ostatecznie jednak orzekli bez zapału, że pewnego rodzaju przesilenie mogło w istocie mieć miejsce. Zastanawiali się nad tym, jak Teresę wobec tego odżywiać. Zalecili na razie dawać odrobinę śmietanki i może troszeczkę dobrej, świeżej maślanki. Pani Barbara strasznie się ucieszyła. Skoro mowa o takich rzeczach, znaczy wszystko jest dobrze. W dniach troski najmniejsza iskra nadziei zdaje się szczęściem bez granic, ale doznawszy tego szczęścia pani Barbara już o nie drżała, gdyż zdawało jej się równie potężne, jak kruche. Zapragnęła z nim uciec, jakby w mniemaniu, że je w ten sposób utrwali. Zapytała, czy może spokojnie odjechać na kilka godzin na wieś. W takim razie przywiozłaby i śmietanki, i maślanki, i to takiej, jakiej w mieście się nie dostanie. Doktorzy odpowiedzieli, że naturalnie można jechać, w danej chwili nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Zaczęła się więc gorączkowo zbierać do drogi mówiąc sobie, że jeśli chce dalej pielęgnować Teresę, to musi wpaść do domu, sprawdzić, jak wszystko tam idzie, wydać nowe zarządzenia i zabrać ze sobą różne rzeczy, gdyż wyjechała była jak stała, a nie wszystko umieli jej według żądania dosłać. W miarę jak chwila odjazdu się zbliżała, lęk o to, co w domu zastanie, przesłaniał w sercu pani Barbary wszystkie inne uczucia. Wprawdzie miała stamtąd codziennie wiadomości, ale co znaczą wiadomości sprzed kilku godzin. Agnisia mogła rano być zdrowa, a teraz, kto wie, czy się nie wije w gorączce. - Stróż przyprowadził dorożkę - oznajmiła na koniec posługaczka Kociełłów. Pani Barbara schyliła się nad Teresą. - No, Tereńko - zawołała ochoczo - przywiozę ci śmietanki i maślanki. A co mam powiedzieć dziewczynkom? Chcesz może, by przyjechały? To je także przywiozę. Teresa odzyskała przytomność, ale była odurzona i z trudem tylko mogła zebrać i wyrazić swe myśli. - Dziewczynki - powiedziała słabo i dosyć obojętnie. I nie ujawniła chęci zobaczenia dziewczynek. Zaczęła natomiast szeptać: - Gdybym umarła... gdybym umarła, to w komodzie... Nie-nie-nie, nie w komodzie... nie w komodzie - powtórzyła prędziutko. I marszcząc brwi spojrzała miłosiernie, jakby prosząc o pomoc. - Zapomniałam - poskarżyła się i zaczęła od nowa: - Jakbym umarła... - O czym ty mówisz? - zaśmiała się z przymusem pani Barbara. - Jest ci lepiej. Doktór pozwolił ci pić maślankę. Ja właśnie po nią jadę. Ja ci na wieczór przywiozę maślanki. Teresa pokręciła przecząco głową i zaczęła raz po raz otwierać dłonie rąk, spoczywających na kołdrze, odwracając je ku górze gestem zdumionej bezradności. Pani Barbara nie mogła na to patrzeć. Wzięła ją za obie te ręce i ściskając je rzekła: - Przywiozę ci pysznej maślanki, siostrunieczko. - Pysznej maślanki, pysznej maślanki - powtórzyła, jakby to było zaklęcie mogące odwrócić złe przygody. Wychodząc już spotkała w drugim pokoju jednego z leczących Teresę doktorów, który był wielbicielem chorej. Chodził w tę i w tę stronę, gryząc jedną po drugiej kostki zaciśniętych w pięść palców. - Nie chce widzieć córek? - spytał zatrzymawszy Barbarę. - W ogóle - dodał sam do siebie - nie znać, żeby kogo z rodziny chciała widzieć i mieć przy sobie. Nie pyta o matkę... to mi się nie podoba. Taka obojętność na doczesne stosunki... - Co też pan doktór mówi - przerwała pani Barbara oburzona. - Żeby miało być źle, toby właśnie chyba kazała przywieźć córki. Ale jest przecież dobrze. - Jest dobrze, naturalnie - powtórzył zdawkowo doktór. W drodze pani Barbara odzyskała zachwianą w ostatniej chwili otuchę. - Nie może przecie umrzeć ktoś, dla kogo się jedzie szosą ładnie do domu po maślankę. - I myślami opowiadała już Bogumiłowi oraz dziewczynkom dzieje ostatnich dni, a tak opowiadana choroba Teresy stawała się czymś przebrzmiałym, zażegnanym, nierzeczywistym. Przyjechawszy jednak na miejsce pani Barbara nie była już tak dobrej myśli i nie potrafiła wlać ducha w żądnych wiadomości domowników. Gdy po ciemku już wyruszyła z powrotem, czuła w całej sobie febryczne gorąco. - Nie denerwuj się - prosił Bogumił. - Ja jutro rano wezmę dziewczynki i przyjadę. Wszystko będzie dobrze. - Ja się nie denerwuję - odparła - tylko nie wiem, czy te butelki ze śmietanką i maślanką dobrze zakorkowane. Czy mi się nie wyleją. Butelki były dobrze zakorkowane, ale pani Barbara nie zastała już siostry przy życiu. Teresa umarła w godzinę po jej odjeździe. - Pewno - szeptała zanosząc się od płaczu pani Barbara - nie zastrzyknęliście kamfory, pewno nie było doktora. Zapewniano ją, że owszem, doktór był, kamfora była zastrzyknięta. Był też i ksiądz - matka i posługaczka zakrzątnęły się, by go sprowadzić - ale dokonał tylko ostatniego namaszczenia, gdyż Teresa konała nieprzytomna. Lucjan z płaczem pokazywał pani Barbarze stłuczoną ampułkę od kamfory. Nazajutrz od rana mieszkanie napełniło się ostrożną, milczącą krzątaniną. Niekiedy tylko czyjś zbrzęknięty od płaczu głos wyrywał się spomiędzy szeptów nieco bardziej donośnie. - Gdzie ktoś położył świece? - pytano. - Trzeba tym ludziom pokazać - mówiono - jak mają zieleń rozstawić. W pokoju dziewczynek słychać było szmer tnących materiał nożyczek. Pani Barbara z szyjącą po domach kościstą i anemiczną krawcową i z Francuzką Bonnard przyrządzała naprędce żałobę dla Sabiny i dla Oktawii. Bogumił wyszedł na miasto z Lucjanem, aby pomóc mu załatwić formalności. Daniel i jego dwaj starsi synowie, Anzelm i Janusz, przyszli na krótko przed wyruszeniem pogrzebu i zatrzymali się w sieni. Chłopcy spoglądali od czasu do czasu na swe żałobne przepaski badając następnie spod oka wrażenie, jakie one czyniły. Drzwi mieszkania stały otworem i na schodach tłoczyło się mnóstwo ludzi, zarówno tych, co przybyli na pogrzeb, jak obcych, którzy chcieli zobaczyć nieboszczkę. Pokój, gdzie niedawno żegnano tak wesoło Teresę przed jej zamierzonym wyjazdem na Litwę, był teraz przyciemniony, a pośrodku spoczywała zmarła, gotowa do znacznie krótszej, lecz niepowrotnej podróży. Pogrzeb miał się odbyć prosto z domu na cmentarz. Długo czekano na księdza, ale wreszcie kondukt wyruszył. Lucjan Kociełł był honorowym prezesem straży ogniowej, toteż idąca na przedzie muzyka strażacka uderzyła przeciągle w trąby i flety, gdy tylko karawan zaczął z wolna kołatać po bruku. Mnóstwo róż i jaśminów, wstrząsanych z lekka jazdą po kamieniach, okrywało trumnę i roniło wonne płatki na ziemię. Po obu stronach wozu szli strażacy z palącymi się pochodniami. A tak, znowu jedno z dzieci tej ziemi, urodzone śród jęków i krwi, odbywało swą podróż do grobu śród kwiatów, przy ogniach i muzyce, jakby wiekami uświęcone przekonanie bliźnich teraz dopiero wiodło je tryumfalnie do bram prawdziwego żywota. 19 Bogumił i Barbara wrócili do domu z pogrzebu Teresy, weszli i w pierwszym pokoju, w kancelarii, zatrzymali się nie mając siły iść dalej. Własne mieszkanie wydało im się też cichsze i pustsze po tym zgonie. Bogumił usiadł przy biurku, jakby było coś pilnego do roboty, a pani Barbara spojrzawszy na jego pobladłą twarz nagle rzekła: - Czemużem ja nie umarła. Ja, której nikt nie kocha, po której nikt by przynajmniej nie płakał. Bogumił zebrał siły i powiedział z uśmiechem: - Nikt? A za kogóż ty mnie masz? To, że ja bym płakał, to ci nie dosyć? Nie wiedziała na pewno, czy to byłoby dosyć, lecz ją te słowa pokrzepiły, zmniejszyły jej żal nad sobą. - Nie słuchaj - rzekła. - Tak mi smutno, że mówię od rzeczy. Ale to jest prawda, że ci, co najwięcej warci są żyć, umierają za młodo. Wszyscy najlepsi, najmilsi. - Może prędzej zarabiają sobie na coś lepszego niż to nasze tutejsze życie - odparł nie bardzo wiedząc, co ma przy tym na myśli. - Nie - rzekła - to już ten los okrutny tak umie celnie wymierzyć, żeby zgnębić biednego człowieka. I nagle dała upust żałości: - Wiem, że ci ciężko - zapłakała - ale ty tak cierpieć nie możesz jak ja. Bo ty nie czujesz się winien. - Winien? Czemu winien? - Że Tereńka umarła. - Basiu, co ty? Któż tu w ogóle może być temu winien? - Ja - szepnęła pani Barbara błysnąwszy mściwym spojrzeniem. - Ciągle mi się, wiesz, wydaje, że ta śmierć - to kara boska na mnie za to, że jestem taka... to jest, że nie jestem taka, jak być powinnam... że jednym słowem... Nie dodała nic więcej, ale Bogumił wiedział, co miała na myśli. - Jakaś ty zarozumiała - rzekł ostro. - Myślisz, że Bóg, jeśli jest, ugodziłby naraz tylu ludzi, zasmucił tyle serc i uśmiercił taką słodką istotę po to tylko, żeby ciebie ukarać za jakieś głupstwa, a choćby nawet za jaki wielki grzech? Zostaw lepiej tę biedną zmarłą w spokoju i nie dociekaj tak chytrze wyroków losu. Pani Barbara spojrzała na niego z wdzięcznością. O, jakim balsamem były dla niej te szorstkie, stanowcze słowa. - Prawda - pomyślała natychmiast - wszakże i Teresa mogła o mnie kiedyś skrycie myśleć lub mówić co złego. Może nawet kiedy bez mojej wiedzy nieładnie wobec mnie postąpiła? A czyżby z tego powodu zasługiwała na karę? Takich rzeczy nie można we wzajemnym stosunku, choćby najlepszym, uniknąć. I ależ oczywiście, że ze strony Tereni było to samo! Wszak była ona jednak zalotną, była nią i wobec Bogumiła, nie żałowała sobie spojrzeń, uśmiechów, ani myśląc, czy to kogo boli. Zatem wszystko w porządku. O, jak to dobrze mieć nie tylko samą siebie na myśli, jaka to ulga, gdy ze złej czy z dobrej strony wziąć drugiego człowieka pod uwagę. Któż to jej mówił kiedyś, że tak się czynić powinno? Prawda, przecież to właśnie Terenia była takiego zdania. Lecz mimo te wszystkie wyrównujące, pocieszające myśli pani Barbara nie mogła się obronić od uczucia, że winy Teresy nie mogły mieć tego znaczenia, tej wagi, co grzechy przez nią, Barbarę, popełnione. I zresztą nie chciała widzieć Teresy winną. Nie, to było ucieleśnione dobro, czyż inaczej można by tak po niej cierpieć i płakać? Nagle, jakby wykrzyknięte przez kogoś, rozległy się w pamięci pani Barbary słowa: - "Gdybym umarła, to w komodzie... nie, nie w komodzie..." Co to takiego? Jezus Maria! Przecież to Teresa mówiła do niej przed śmiercią takie słowa. Co one znaczyły? Może Teresa chciała jej powierzyć jaką tajemnicę. Co miała w tej komodzie? Nie, nie w komodzie, przecież powiedziała potem, że nie w komodzie... A jednak trzeba było chyba zajrzeć do tej komody. Że też ona mogła o tym zapomnieć! Lecz nawet gdyby pamiętała, czyż miała była zacząć ni stąd, ni zowąd szperać w rzeczach Teresy? Nie, doprawdy, tego sobie nie trzeba wyrzucać. I już przestawała się męczyć na ten temat, gdy błysnęła jej myśl: - A nuż to było coś, co jednak dotyczy Bogumiła! Nie, czyżby w takim razie Terenia jej to chciała powierzyć? - Ale rozsądek nie był w stanie powstrzymać natłoku pytań i przypuszczeń wołających: - Czemu nie? a jeśli? - a może właśnie. I pani Barbara siedziała wciąż, nie ruszając się, w kancelarii, w której utknęli, i kiwała się z lekka, na nowo przeniknięta uczuciami strachu, obrazy i winy. - Cóż tak nic nie mówisz, kochaneczko? - zapytał w końcu Bogumił ocknąwszy się z własnej zadumy. - Tak sobie rozpamiętywam - odparła roztargniona. - I nic. Myślę, że masz słuszność. Masz słuszność. A po chwili dodała: - Wiesz, ja wezmę flanców i pojadę jutro do Tereni. Nasadzę jej astrów i lewkonij. Mam to jeszcze w inspektach. I dowiem się, co tam słychać u biednych dziewczynek. Bogumił radził, żeby poczekać nieco, gdyż mogiła jeszcze nie urządzona i nie będzie gdzie sadzić. Pani Barbara przyznała mu rację, a zresztą powstrzymały ją też inne okoliczności. Była zaziębiona, tak że musiała nawet trochę poleżeć, potem Agnisia czegoś gorączkowała; minęło więc sporo czasu, nim się dało pojechać do Teresy. Lucjan był człowiekiem czynnym, z niczym nie zwlekającym, i pani Barbara zastała mogiłę bardziej urządzoną, niż się mogła spodziewać. Stanowiła ona rodzaj równego z gruntem placyku otoczonego żelazną barierką i zasianego prawdopodobnie trawą, która jednak jeszcze nie powschodziła. Ale w głowach był już nawet umieszczony pomnik: złom różowoszarego granitu z czarnym napisem. Po obu stronach kamienia stała zieleń w doniczkach. Pani Barbara patrzyła uradowana, bardzo jej się to podobało, nie lubiła pretensjonalnych ani kunsztownych pomników i cieszyła się, że Lucjan okazał tyle dobrego smaku. Z ożywieniem, prawie wesoło zaczęła sadzić kwiaty, jakby to miejsce było tylko nowym, bardziej niż inne obchodzącym ją terenem zabiegów i pracy. Potem stanęła w zadumie i usiłowała sobie uprzytomnić, że stoi nad grobem Teresy. Na cmentarzu rosły wysokie drzewa, a w nich tuż nad głową pani Barbary drozd-śpiewak wygwizdywał ochoczą, prawie skoczną piosenkę. I dopiero ten śpiew śród zieleni pozłoconej słońcem rozżalił panią Barbarę. Uklękła i płakała, że już żaden z tych dźwięków życia, żaden z tych blasków świata nie będzie przenigdy usłyszany, nie będzie zobaczony ani przez Teresę, ani przez Piotrusia. Nie siebie tym razem żałowała, nie sama zdawała się sobie pokrzywdzona przez śmierć tych dwojga - ich miała w tej chwili za niepowetowanie skrzywdzonych. Gdy potem wycierając oczy zwróciła się ku wyjściu, ujrzała, że sąsiednią ścieżką szedł ku grobowi Teresy ktoś wysoki, niemal wiotki i znajomy. Znajomy w taki sposób, że razem z mignięciem tej postaci gorący dreszcz przeniknął panią Barbarę i przyśpieszyła kroku, jak gdyby uciekała. Wnet jednak stanęła i obejrzała się, ale wysmukłej postaci nie było już widać, gęsta zieleń ją skryła. - Czy to możliwe - myślała zaskoczona. - Nie, mnie się przywidziało. - Stała wahając się, czy iść dalej, czy wrócić, czy sprawdzić, czy poczekać. Na koniec wyszła jednak za bramę, to się ociągając, to śpiesząc, wciąż przy tym powtarzała: - Nie, mnie się przywidziało - ale co za szalone podobieństwo - co za podobieństwo! W domu Kociełłów Lucjan sam jej otworzył. - O - powiedział - jak to dobrze, Baszko - tak ją nazywał - że jesteś. Miałem do was właśnie pisać. Nie mogę się z tobą przywitać, bo porządkuję papiery i książki i jestem strasznie brudny. Rozgość się, a ja pójdę się umyć. Dziewczęta wyszły. Pani Barbara siedziała i rozglądała się po pokoju z tym uczuciem dławiącego zdumienia, jakie budzi po każdej śmierci człowieka niema trwałość przedmiotów. Gdy Lucjan wrócił, siedzieli długą chwilę w milczeniu, przerywanym półsłówkami, nie umiejąc podjąć rozmowy w tak zmienionych okolicznościach. Na koniec pani Barbara rzekła: - Mówiłeś coś, że miałeś do nas pisać? - A tak - przypomniał sobie Lucjan - i w strasznie ważnej sprawie. Przenosimy się do Częstochowy. - Ale niemożliwe! - Owszem. Rzuciłem posadę. Zakładam wielką cementownię. Spółka, ma się rozumieć. A sam osobiście będę prowadził biuro w Częstochowie. W ogóle postanowiłem się całkowicie przerzucić na tego rodzaju interesy. - Zawsze miałeś do tego pociąg - szepnęła pani Barbara - ale czy nie za wiele ryzykujesz? - Ha, może - odparł roześmiawszy się krótko, bez wesołości. - Jestem ryzykantem, to mój żywioł. Mam dość tego gnuśnego życia, tego biurka, klubu, kart, picia u Peszkego i drobnych pokątnych transakcyj handlowych, dobrych dla dam, jak Michasia. Potrzebuję realnych, na wielką skalę przedsięwzięć. - Terenia może by ci to odradzała. - Na pewno - potwierdził. - Terenia zawsze mnie zawracała z tej drogi. Nienawidziła interesów. I ja byłem jej o ile możności posłuszny, gdyż było to jedyne, czego ode mnie żądała. A spełnić jej żądanie... no, nie mówmy o tym. Ale teraz widzę, że źle robiłem. I że martwiłem ją, przez to właśnie, że jej słuchałem. Bo miałem za dużo energii i to szło na hulanki, które ją dręczyły, o, ja wiem, że dręczyły, choć nigdy nie powiedziała mi słowa... Lucjan mówił teraz obficie, jakby się w nim jakaś tama przerwała. Był zawsze człowiekiem pełnym życia, ale w takim ogniu, w takim prawie natchnieniu pani Barbara jeszcze go nigdy nie widziała. Roztaczał przed nią swe plany, niby program zupełnego przeobrażenia świata. Cementownia nie oznaczała bynajmniej samego tylko cementu. Wchodziły w to jeszcze cegielnie, gips, jakieś szczególnie ogniotrwałe dachówki, zwane eternit. Lucjan mówił też coś o domieszkach, szybko wiążących cement, o papie, żelazie, drzewie, a biuro w Częstochowie miało być szeroko pomyślanym biurem budowlanym. - Ale czy na to nie trzeba być inżynierem czy architektem? - odważyła się powiedzieć pani Barbara. - Mam właśnie świetnego inżyniera - zapewniał Lucjan. - Ale tu przede wszystkim nie inżynier jest najpotrzebniejszy, lecz organizator. Być organizatorem, to jest fach, którego nikt u nas nie docenia, a bez tego, bez tego ani rusz. Otóż ja nim jestem. Z urodzenia. Tak jest. Ha! - Doktorzy - ciągnął z wypiekami na twarzy - nie dają mi pić. Głupcy! Ja pić nie będę, jak będę miał co robić. Straszą mnie, że coś tam w środku nie tak. A ja ich wszystkich przeżyję. Przeżyję ich. To, że późno zabieram się do tak wielkich rzeczy, świadczy, że będę żył długo. Kto ma wcześnie umierać, wcześnie też wypełnia swoje zadania, a ja dotychczas wegetowałem tylko. Zresztą czuję się zdrów jak nigdy. Mówiąc to chodził wielkimi krokami po pokoju i kolejno to przygładzał tęgą ciemną czuprynę nad niskim czołem, to brał w garść brodę ciągnąc ją w taki sposób, jakby ją z wody wyciskał. - Daj Boże... - zaczęła pani Barbara, lecz on nie słuchał. - Mam pewność - snuł dalej swoje - że mi się wszystko uda. Po prostu pewność - no! I nie tylko dlatego, że wierzę w siebie. Wiem, że Teresa mi pomoże. Usiadł i ciszej nieco, ale żarliwie mówił: Wyobraź sobie, ja wierzę, że ludzie po śmierci mają większą siłę oddziaływania niż za życia. Może dlatego właśnie odchodzą czasem tak nagle, że chcą lepiej nam pomóc. - Wierzysz w życie pośmiertne? - rzekła pani Barbara z nadzieją i powątpiewaniem. - Tak... to jest - nie. Rozum oczywiście mówi mi, że go nie ma. Ale mimo to nie mogę się oprzeć przekonaniu, że śmierć... czy umarli... tak, umarli, przeobrażają wszystko z większą siłą niż żywi. Ja na przykład czuję się dzisiaj innym człowiekiem; zdolnym do Bóg wie nie czego. Aż czasem myślę - o, gdyby Terenia mogła mnie teraz widzieć, a potem sobie urągam - bałwanie, przecież po to odeszła, by cię takim uczynić. - Jakże... jakże ona może ci pomóc... mogła cię takim uczynić, kiedy mówisz, że była tym rzeczom przeciwna - usiłowała zrozumieć coraz bardziej przejęta, ale i oszołomiona pani Barbara. - Ba! Będąc tu nie mogła wszystkiego zrozumieć. Ale teraz ma ten wyższy rozum, który my, żyjący... h-ha! żyjący - powtórzył z politowaniem - ledwo że przeczuwamy. Teraz ona wie, że ja do tego jestem stworzony. Jasne - nie? - A czy nie zrazisz się? - próbowała pani Barbara bronić się przed ogarniającym ją podziwem. - Mnie się zdaje, że ty lubisz tak zacząć coś, a potem rzucić. - A broń Boże! A broń Boże! - oburzył się. - Ja? Skąd? A zresztą owszem. Do mnie należy puszczać rzecz w ruch. Mam świetne pomysły i energię, a cierpliwość, żeby dłubać w szczegółach, muszą mieć inni. Podział pracy, moja kochana, jasne - nie? Zresztą, mówię ci, odkąd wiem, że Teresa tego chce, nic mnie już nie powstrzyma. Teresa mi pomoże. I ja tylko w ten sposób mogę z nią dalej obcować. Bo nikt z was nie wie, czym jest dla mnie jej strata - zaszlochał krótko bez łez. - Mogłem ją zaniedbywać, mogłem jej całymi dniami nie widzieć, a jednak... Nie, wy, kobiety, tego nigdy nie zrozumiecie. Pani Barbara była wstrząśnięta. Znała tak dawno tego swojego szwagra i nie miała, jak się okazuje, pojęcia, co to za człowiek. Iluż on rzeczy był pełen, jaką bogatą miał naturę! Pani Barbara też nie cierpiała wszelkich tak zwanych interesów, ale to, że można je pojmować nie jako robienie grosza, ale jako tętniącą życiem i pracą działalność, było dla niej czymś nowym i bardzo pociągającym. I ta wiara Lucjana w życie zagrobowe Teresy, w jej obecne znaczenie, ta prawie bajka, którą tu rozpowiadał, nie raziła jej wcale. Przeciwnie, mistyczna wiara w połączeniu z na wskroś życiową praktyczną energią była bardzo na miejscu, można powiedzieć, że jedynie w tym połączeniu wydała jej się rzeczą do zniesienia, a nawet usprawiedliwioną. W ogóle Lucjan postawił sprawy w taki sposób, że zadrgała w niej coraz rzadziej się odzywająca żyłka poetycka, bezcenna skłonność do zespalania się ze wszystkim, co nam zachodzi drogę, stan, kiedy duch nasz pluszcze się zachwycony w nurcie życia nie przeciwiąc się, nie wątpiąc, nie krytykując. - Dobrze, ale czy musisz się wynieść? - pytała zasmucona, że utraci z oczu tego człowieka, którego tak jakby w ogóle po raz pierwszy ujrzała, którym została oczarowana i który w dodatku wywnętrzał się przed nią, jak rzadko mężczyzna wywnętrza się przed kobietą. - Czy musisz się wynieść? - powtórzyła. - Nie możesz tu w Kalińcu tego biura czy tam tych fabryk założyć? - Nie - uśmiechnął się do tego naiwnego stawiania sprawy. - Kaliniec to jakby zamknięte senne jezioro, mnie potrzeba takiego miejsca, co jak rzeka dokądś się toczy. Częstochowa leży na wielkim szlaku kolejowym, tam się zaczyna kraj hut, węgla, przemysłu... - Tu również mają budować podobno kolej - przerwała pani Barbara. - E-e, nie wierzę. Danielowa też ciągle o tej kolei majaczy. Ale to, jak mówią, nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje. Lucjan spojrzał nagle na zegarek. - Przypomniało mi się - powiedział - że dziewczęta miały iść z miasta do Ostrzeńskich i że ja się tam też obiecałem na kolację. Chodź ze mną, Baszko. - Nie - przelękła się pani Barbara, chociaż to ją kusiło. - Nie, strasznie się zasiedziałam. Szkoda, że nie zobaczę już dzisiaj dziewczynek. Zaraz... mnie się wprost wierzyć nie chce, że się przeprowadzacie. I kiedy to ma nastąpić? - O, jeszcze nie w tej chwili. Ale przed wrześniem nie będzie nas już w Kalińcu. Czekaj, zapomniałem. W papierach Tereni są twoje listy. Jeżeli chcesz je wziąć, to zaraz ci je dam. Pani Barbara drgnęła i zapłoniła się. Przedśmiertne słowa Teresy znów zatańczyły w jej myślach. - Może to to? - pomyślała i natychmiast ogarnął ją wyzwalający spokój. - No, ma się rozumieć, że to szło o jej listy. - Dobrze. Wezmę je - rzekła - przynieś. Lucjan przyniósł dużą kopertę zapieczętowaną i owiązaną sznurkiem. Powiedział: - Kilka tygodni temu, przed wyjazdem za granicę, Teresa zebrała te listy, zapieczętowała i dała mi nakazując ci oddać w razie jej śmierci. Dziwne - dodał westchnąwszy - Terenia częściej myślała o śmierci, niżby to można przypuszczać sądząc po jej usposobieniu. Miała raz po raz takie okresy. - To kiedy się z wami zobaczymy? - pytała pani Barbara chowając kopertę do torebki. - Chciałbym przyjechać do was na niedzielę z pannami. Bo potem zaraz jedziemy wszyscy do Krynicy. Doktor znalazł, że małe są anemiczne, a ja muszę grać rolę matki - ha! - parsknął znów swym smutnym, basowym śmiechem. - No, nie udawajmy - dodał. - Prawdę mówiąc, to i mnie każą na coś tam się leczyć. Stali już w przedpokoju, ale on jeszcze prosił: - Nie śpiesz się tak. Wiecznie tylko uciekasz i uciekasz. Ja się muszę przebrać do Ostrzeńskich, ale gdybyś poczekała, tobyśmy wyszli razem. - O, nie mogę - wypraszała się. - Mam niańkę, dobrą dziewczynę, ale nie bardzo mogę z nią dziecko zostawić. - Ha! - śmiał się znów Kociełł w swój porywczy sposób, lecz brzmiało to już obco. Wróciwszy do Serbinowa, pani Barbara wołała już od progu: - Przywożę ważną nowinę. Kociełł wyprowadza się z Kalińca. I cały wieczór omawiali z Bogumiłem tę sprawę. Dopiero nazajutrz pilnując bawiącej się Agnisi (Rozalia już gdzieś, jak zazwyczaj, przepadła) pani Barbara otworzyła kopertę Teresy i ze wzruszeniem przypatrywała się różnobarwnym kartkom papieru, które tak pracowicie zapisywała za czasów swego panieństwa. Zwłaszcza zabawnymi i zajmującymi wydały jej się listy do Okci i Sabinki, gdy były one jeszcze małymi dziewczynkami. Przerzucała je, ten zaczynając, ten kończąc - pisane były tak śmiesznymi wielkimi wyraźnymi literami, i śmiała się, i łzy jej w oczach stawały na wspomnienie tych przebrzmiałych czułości: "Droga moja dzieweczko... kochana ślicznotko... droga Okteńko... Buziaka za miły liścik, który tak dobrze i starannie napisałaś... Donieś mi, ukochana, czy łobuz Sabina dużo już umie po francusku i po niemiecku. O Ciebie się nie pytam, bo wiem, że jesteś pilną i zawsze starasz się korzystać. Już wkrótce zobaczymy się, wszak do mnie przyjedziecie, bardzo pragnę ucałować wasze koralowe usteczka..." - Boże wielki - westchnęła pani Barbara opuściwszy na kolana ręce z wiązką tych listów - jak ja te dzieci kochałam, gdzie się to wszystko podziało; one się chyba zmieniły, nie są mi już tak bliskie. Czy też może mnie się dawniej wszystko wydawało więcej wartym kochania?... Nagle, gdy zaczęła ponownie przebierać śród listów, spomiędzy sztywnego papieru, na którym były pisane, wymknęło się i wionęło na podłogę parę wiotkich, niedużych świstków. Pani Barbara podjęła je. Były zapisane ręką Teresy, ale tak widać śpiesznie, że prawie nieczytelnie. Jeden tylko był wyraźniejszy o tyle, że pani Barbara po chwili przyglądania mu się zaczęła rozróżniać słowa: "...tą myślą powodowana - czytała z niespokojnym zdumieniem - zwracam się do Ciebie, drogi Tadziu, z gorącą prośbą. Nie wiem, w imię czego mogę przemówić, aby poruszyć Twoją duszę równie leniwą w dobrym, jak w złym. Oby prośba moja była tak przyjęta, jakbym ją zaniosła w imię tej nie znanej mnie siły, co potrafi Twą dobroć pobudzić do czynniejszego stanu. Idzie mi o tak niewiele, o zwrócenie mi listów moich pisanych do Ciebie w ciągu tych lat. Jeżeli moim życzeniem sprawiam Ci subiekcję i przykrość, to musisz mi wybaczyć i pocieszam się, że to przykrość powierzchowna i przemijająca. Ach, o cóż to ja się troszczę, wszak dla Ciebie samo istnienie jest dostatecznym cierpieniem, abyś miał jeszcze... Ty dość cierpisz przez samo istnienie, abyś..." Te dwa nie dokończone zdania były przekreślone, a dalej szło znów gładko: "Wiem, że ta prośba nie może być przez Ciebie zaraz i w zupełności pojętą. Jeżeli zobaczymy się jeszcze kiedy, to o ile sobie życzyć będziesz, wyjaśnię jej bardziej szczegółowe pobudki. Na razie niech wystarczy Ci, że znam dzieje niektórych pisanych do Ciebie listów, nie jestem tak zarozumiałą, abym sądziła, że moich nie może spotkać to samo". Tu następowały nie powiązane i pokreślone zdania: "...Odpowiesz... Może powiesz: z Tobą jest co innego, a jednak niestety i ja nie mogłam obudzić Twej melancholijnej duszy do życia i radości. Uważam to za swą winę, gdyż nie dość Cię kochałam, nie mogłam Cię takim, jak byłeś, dość pokochać... Uważam to za swą winę, gdyż nie mogłam Ci się całkowicie poświęcić, czego stan ducha Twego wymagał. Wszystko to musi... Listy te muszą zaginąć razem z pamięcią naszych nieszczęsnych, chociaż tak błogich spotkań. Winną jestem tak wobec Ciebie, jak wobec L. i dzieci, ale to sprawa mego rozrachunku z Bogiem. Listy odeszlij na poste... Odwołuję się... ...O mój ukochany, uwielbiony, pożądany, uwielbiony do ostatniego tchu. Gdy kiedyś..." Tu urywała się karteczka będąca czym? Listem? Brulionem listu? Notatkami do listu? Czy ten list był przepisany? Wysłany? Kto był Tadzio? O czcze pytanie! Odpowiedź otrzymała była pani Barbara już wczoraj na cmentarzu, a i z treści listu Tadeusz Krępski stanął przed nią jak żywy. Teraz już i to zrozumiała, co znaczyły słowa: "Krępa, Krępa... tam się wszystko zaczęło". Ale jak się ta karteczka dostała między jej listy? Przypadkiem? Oczywiście, że chyba przypadkiem. Na Boga, czy Lucjan mógł ją znać? Nie, wszak Teresa oddała mu kopertę zalakowaną. Na tym więc polegała tajemnica Teresy, która ją, biedną, w ostatnich latach tak bardzo wybiła z równowagi! Pani Barbara nie potępiała, tylko bez granic współczuła. I śmiała się ze siebie szyderczo: - A tyś głupia, myślała, że twoje sprawy grają tu jakąś rolę. Gdzie się ciśniesz, ty, której przeznaczeniem jest nic nie przeżywać, być wyłączoną i tylko z dala widzieć, jak między ludźmi dzieją się rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Na razie bowiem sprawa ta przedstawiała jej się jako tragiczne, oszałamiające bogactwo życia, od którego czuła się odrzuconą i to odrzuconą nie tylko sama. Bogumił wydawał jej się też odrzuconym i jakby trochę ośmieszonym przez rolę, jaką mu w tym wszystkim wyznaczyła. Z zamętu pytań, zamiarów, dociekań, wyroków, ze strasznej męki duszy wyrwała panią Barbarę Agnisia. Dziecko widząc matkę schyloną nad papierami przybiegło niosąc książeczkę. - Mamusia - rzekło - Aisia czyta-pisze. Matka wzięła dziewczynkę na kolana i nie patrząc pomogła jej wodzić ołówkiem po kolorowych obrazkach. - Aisia pisze - oznajmiło dziecko, a obróciwszy się w tył ku twarzy matki zażądało potwierdzenia tego zadziwiającego faktu. - Aisia pisze? Pisze Aisia? Aisia? - Nie, Aisia nie może tu pisać - rzekła przytomniejąc pani Barbara. - To są obrazki. Obrazki są do oglądania. Patrz, jak je pomazałaś. Agnisia zadumawszy się powtórzyła, przejęta nieznanym słowem: - ...aziaaś? Gdyż wymawiała w całości tylko dwusylabowe wyrazy; z dłuższych przyjmowała do wiadomości jedynie końcówki. 20 Jakiś czas nękała jeszcze panią Barbarę myśl, że przedśmiertne słowa Teresy musiały znaczyć coś innego niż owe przez Lucjana oddane listy i niż owa karteczka, która znalazła się tam chyba przypadkiem i przez pomyłkę. Przychodziło jej tedy do głowy raz to, raz owo, myślała jednak o tym coraz rzadziej, rzecz ta miała pozostać na zawsze niepojęta. Jeszcze tego samego roku, w którym umarła Teresa, jesienią Bogumił doszedł do przekonania, że się już w kancelarii nie obejdzie bez pomocnika. A i plony zostały osiągnięte o tyle dobre, że pozwalały na nieduże zwiększenie kosztów administracji. Napisał więc do Paryża i wkrótce otrzymał odpowiedź. Daleniecki donosił, że po rozmowie odbytej z kochanym panem Bogumiłem w lecie, zaraz napisał był do krewnych, którzy mu polecają niejakiego Romana Katelbę. Chłopak ten ukończył nawet szkołę dla oficjalistów dworskich. Ma się zgłosić do Serbinowa, ale naturalnie przyjęcie go zależy od tego, czy się panu Bogumiłowi spodoba. Katelba spodobał się i został zgodzony, a pani Barbara cieszyła się, że Bogumił będzie mniej zawalony pracą. Pojechała zaraz do Kalińca po rozmaite rzeczy potrzebne do urządzenia tego, jak go nazywali, pisarza, i była w takim dobrym usposobieniu, że dała się nawet zaciągnąć Ostrzeńskim i Holszańskim do cukierni w parku na kawę. Śmieli się, że to jest wielki tryumf, gdyż Basia zawsze wiecznie "nie może" i "już odjeżdża". Gdy się następnie pożegnała i szła ku rynkowi, gdzie czekał na nią Klimecki z końmi, nurtowało ją niejasne, tęskniące poczucie, jakoby miała jeszcze coś ważnego do uczynienia. -Ach, prawda. Chciała wstąpić do Teresy, opowiedzieć jej o nowym pisarzu. Lecz Teresie nie można było już nigdy nic opowiedzieć. Co za rozpacz! Po powrocie żony z miasta Bogumił zapytał: - Gdzie umieścisz Katelbę? - a ona odpowiedziała, że chyba w oficynie po tej stronie, gdzie jest również mieszkanie oprzętki. Nowy pisarz zjawił się wkrótce, a tego samego dnia, w czasie gdy znoszono jego rzeczy do pokoiku w oficynie, ujawniło się, że mamka, a potem niańka Agnisi, Rozalia, uciekła z domu. Poprosiła panią, czy może iść do kościoła do Małocina na nieszpory i z nieszporów tych nie wróciła. Skrzynkę swą zostawiła, ale pustą, rzeczy widać musiała zabrać w zawiniątko. Po rozejrzeniu się stwierdzono, że w komodzie pani Barbary brakowało nieco pieniędzy. Tyle mianowicie, ile się Rozalii należało zasług za ostatni miesiąc. Była to uczciwa dziewczyna, miała tylko jedną słabość - nie umiała się nigdy oprzeć nagabywaniom chłopców. - Pewno też i teraz poniosło ją za jakimś chłopaczyskiem - osądziła pani Barbara i nie miała nawet czasu przyjrzeć się nowemu pisarzowi, musiała się starać o niańkę. Żyd Szymszel z Kurzy przychodził z paru dziewczynami, lecz żadna się nie nadała. Na koniec zgodzono drobną jasnowłosą Józię z Kalińca, którą poleciła rejentowa Holszańska jako jedną ze swoich wychowanek z domu sierot. Była ona uważna, chętna i od razu okazało się, że lubi mieć do czynienia z dziećmi. Agnisia przyjęła ją z otwartymi do uścisku rączkami i aby się tej nowej niańce przypodobać, starała się nawet najdłuższe powiedziane przez nią słowa powtarzać w całości - trud którego sobie wobec rodziców nie zadawała. Patrząc na te zaloty i uśmiechy swojej dziewczynki, pani Barbara rzekła: - Jakie to dziecko jest mało uczuciowe. Zdawało się, że tak kochała Rozalię. A ona może ze dwa razy po jej odejściu powtórzyła: "Nie ma Ozali" - a teraz, patrz! - Co ty od dziecka wymagasz? - ujął się za córką Bogumił. - Ona przecie tak daleko nawet pamięcią nie sięga. Jej się naprawdę zdaje, że zawsze miała tylko Józię i Józię. - Bronisz ją - odparła Barbara - bo ma twoje usposobienie. Ty też tak... do każdego jesteś niby to przywiązany, ale bez każdego możesz się obejść. - A czy to nie lepiej, żebyśmy byli dla drugich dobrzy, a łatwiej mogli się bez siebie wzajem obejść? Niż jak to bywa, że człowiek bez człowieka nie może wyżyć, a jak się zejdą, to się tylko dręczą i dokuczają sobie. - No dobrze - przestraszyła się - ale przecież beze mnie nie możesz się obejść? - Bez ciebie - nie - pośpieszył ją upewnić Bogumił. Pani Barbara jeździła od czasu do czasu do kościoła; chociaż w ogóle nie była praktykująca, ale tak, na wszelki wypadek. Zimą co prawda nie jeździła prawie nigdy, bo się bała zaziębić, ale w tym roku właśnie raz pojechała i w czasie mszy zobaczyła nagle wśród tłumu żarliwie modlącą się Rozalię. Po nabożeństwie przecisnęła się do niej i zawołała: - Róziu! Róziu! Nie poznałaś mnie? Rozalia zrazu stropiła się i zdawała się chcieć uciekać, ale wnet się opamiętała i schyliła się z powitaniem do ręki. - Róziu - powtórzyła pani Barbara - co się z tobą dzieje? Twoja skrzynka u nas została. Przecież musi ci być potrzebna. - Niechta - szepnęła Rozalia czerwieniejąc. - Niech już ostanie za ten wstyd, co ja państwu zrobiłam. Pani Barbara pogłaskała ją po ramieniu. - Moja kochana. Dokądżeś ty tak od nas poszła? Źle wyglądasz. Bardzo zbiedniałaś w sobie. Może ci czego trzeba? Rozalia chwilę milczała, aż odeszły z panią Barbarą w kąt cmentarza - wtedy opowiedziała, że uciekła, bo była znów przy nadziei, że wstydziła się i powiedzieć, i zostać, a ten, który jej to zrobił, nie chciał się z nią ożenić. Więc poszła tak z rozpaczy, dokąd oczy poniosą, myślała, że może w świecie między obcymi nie taki będzie wstyd. Ale daleko nie zaszła... - A gdzież, na miłość Boską, to dziecko? Rozalia zatchnęła się na mgnienie i rzekła z wysiłkiem: - Ciężkom robiła, tom też to maluśkie utraciła przed czasem. Ale tera nijak do siebie przyjść nie mogę. Choram i choram. Pani Barbara wzdrygnęła się, a po chwili szepnęła współczująco: - Bój się Boga, na coś ty tak zrobiła? Dziecko by się u nas chowało. I tego gałgana, co cię zdradził, upilnowałoby się, żeby się ożenił. - Bogać ta - rzekła kręcąc ze smutkiem głową. - Jak już z pilnowaniem, to na nic. Ja z przymusu bym z nikim nie żyła. - Ale żem też ja po tobie nic nie poznała! - Po mnie tak zawsze nic nie widać - odparła uśmiechnąwszy się trochę przez łzy. - Powiedzże, gdzie teraz jesteś, to ci się choć skrzynkę odeszle. - U chłopów teraz służę, u gospodarzy - oznajmiła, ale nie powiedziała gdzie. - Niech się ta skrzynka za moje grzechy u wielmożnych państwa ostanie. Niech ją ta państwo komu dadzą. - Nie wygadujże, powiedz, gdzie jesteś? Może chciałabyś wrócić? To się co znajdzie dla ciebie. Tam, gdzie jesteś, nie musi ci być dobrze, boś zmizerniała. Gdzie służysz, w Małocinie? Lecz ona nie chciała i nie chciała powiedzieć. - Zbiedniałam przez chorobę - twierdziła - ale już ja do nikogo nie pójdę. Już ja u tych, co jestem, życie skończę. Rzekła to z błyskiem w oczach, który dał pani Barbarze do myślenia. - Ja widzę ze wszystkiego - opowiadała potem Bogumiłowi - że mimo rozpacz i dziecko, i chorobę ona znów przez kogoś rozum straciła i znów na zgubę poleci. Żeby tylko, na rany Boskie, Agnisia nie wzięła z niej czasem tego usposobienia. Przecież ją ssała. Dopiero uporawszy się ze sprawą niańki pani Barbara rzekła: - Niechże się teraz przypatrzę temu Katelbie. I z łatwością przyznała, że pisarz okazał się pod każdym względem bardzo na swoim miejscu. Był młody i cokolwiek nastroszony, jak pisklę jeszcze całe w pałkach piór dobywających się spomiędzy puchu, ale był dobrze jak na chłopca z prostego stanu ułożony, skromny, grzeczny i cichy. Średniego wzrostu, dobrej budowy, szyję miał mocną i szeroką, tak że linia głowy prawie się z nią zlewała. Twarz była otwarta, usta duże i szczere, oczy żywego niebieskiego koloru, trochę za głęboko osadzone i łatwo czerwieniejące, wąs mu się dopiero ledwo że, ledwo sypał. Wyglądał przyzwoicie, a w zajęciu był obowiązkowy i systematyczny. Bogumił nie mógł się go nachwalić. Wszelką robotę nie tylko w lot pojmował i pilnie wykonywał, ale starał się ją zrobić zawsze dobrze nad wszelkie spodziewanie. - Od razu widać - mówił Niechcic - że nie robi, by zbyć, ale by się czegoś nauczyć. Do czegoś dojść. I to mi się w nim podoba. Z początku noszono mu jeść do oficyny, gdzie mieszkał, ale raz pani Barbara zapóźniwszy się przechodziła od świń mimo jego okna i zobaczyła, jak siedząc samotnie przy stoliku spożywał obiad. Zrobiło jej się żal i od następnego dnia raz na zawsze zaprosiła go, żeby jadał z nimi. Z początku przykrzyło jej się to, ale wprędce przywykła do jego obecności przy stole, a i Bogumił był mu rad, gdyż miał z nim zawsze do pomówienia o gospodarstwie. Natomiast nadzieje pani Barbary co do tego, że Bogumił przy Katelbie będzie miał mniej roboty, spełzły na niczym. W dalszym ciągu nie dojadał on i nie dosypiał, a nawet, mimo zimowej pory, miał jakby jeszcze mniej czasu. Każdą chwilę, która dawniej była wolna, spędzał teraz albo z pisarzem wciągając go w różnego rodzaju kancelaryjne zajęcia, albo z książkami, w których szukał wskazówek co do najlepszego prowadzenia majątku. Sprowadził sobie wielką encyklopedię rolniczą, zamówił kilka czasopism poświęconych rolnictwu i hodowli, kupował książki z zakresu weterynarii. Nie było z nim teraz żadnej rozmowy, żadnego spędzenia czasu - był na nogach i w pracy od świtu do późnej nocy. Panią Barbarę zaczęło to w końcu gniewać. - Ja przecież - mówiła - mam niemało roboty, a zawsze znajdę chwilę, żeby zastanowić się, wytchnąć. A ty wciąż niby w jarzmie. I widzę, że ten Katelba nic ci nie pomógł, przeciwnie, musisz jeszcze jemu po piętach deptać. - Nie, tylko rozumiesz, ja teraz dopiero zaczynam wszystko jak się należy w ruch puszczać. Dotąd zmagałem się tylko z tym śmieciem, co tu było. Jeszcze rok będę miał taki ciężki, a potem zobaczysz, wszystko pójdzie jak z płatka. - Już ja przestaję w to wierzyć. Ty nie umiesz sobie ułożyć zajęć tak, żebyś miał czas na wszystko. Zedrzesz się na nic i po co? Po to, żeby temu Dalenieckiemu kieszenie złotem napchać. Jemu i owej Mioduskiej. - Dalenieckiemu? - spytał Niechcic zdziwiony. - Mioduskiej? Coś ty! Ja o nich wcale nie myślę. - Jak to nie myślisz? Przecie widzę, że jesteś gotów siebie samego okraść, rodzinie od ust odjąć, żeby tylko do Paryża jak najwięcej móc posłać. Bogumił w zamyśleniu potrząsnął głową. Tak, to prawda, że starał się jak najwięcej dochodu zdobyć dla właścicieli. Ale nigdy mu nie przyszło do głowy, że to tak może wyglądać, jakoby celem jego życia było nabijanie kabzy Dalenieckiemu czy tam pani Mioduskiej. I tak nie było, nie. Tę chwilę, gdy obliczał i wysyłał pieniądze, uważał tylko jakby za sprawdzian osiągniętych w pracy wyników. Dlatego się nią cieszył. Nie da się zaprzeczyć, że pracował na Dalenieckiego, a jednak czemu tak wyraźnie, stanowczo czuł, że nie na niego pracuje? Czyż był odpowiedzialny za to, że ziemia ta należała do bogatego człowieka, co w nią nie wkładał pracy? Czy miał przez to tę ziemię mniej kochać i mniej się dla niej trudzić? - Moja kochana - rzekł usiłując to jakoś wypowiedzieć. - Mioduska i Daleniecki przeminą i my też przeminiemy, a ziemia się zostanie. Musi być w ziemi wszystko zrobione tak, jak trzeba. Na to sieję, by wzeszło, reszta mnie nie obchodzi. - A mnie właśnie tylko ta reszta obchodzi. Jeżeli służyć, to już czemuś wielkiemu. - Dla mnie praca na roli jest wielką rzeczą. Ja w niej widzę to, czemu warto służyć. I temu służę. - Tak ci się zdaje. A ty służysz nie żadnej pracy na roli, tylko Dalenieckiemu - upierała się pani Barbara. - Nie - zaprzeczył Bogumił i nie mogli się porozumieć. W końcu jednak pani Barbara wymogła na mężu przyrzeczenie, że się będzie trochę oszczędzał. Dla nich, starzejących się ludzi, życie i zdrowie nie ma już może wielkiej wartości, ale dzieciom będą jeszcze długo potrzebni, a wkrótce będą mieli dwoje dzieci. - O ile, ma się rozumieć, nie umrę przy tym - dodała pani Barbara - a to jest bardzo możliwe, bo w gruncie rzeczy jestem już dosyć licha. Nie umarła jednak, i drugie dziecko urodziło się szczęśliwie wczesną wiosną. Była to znowu córka, dano jej imiona Emilia Florentyna. To dziecko pani Barbara sama karmiła. W tymże czasie Ostrzeńskim, nie spodziewającym się już dzieci, przybył trzeci syn - Bogdan. A gdy Emilia miała rok i parę miesięcy, doczekali się chłopca i Niechcicowie. Dano mu imiona Tomasz Michał. Michał na pamiątkę dziada, co umarł na Syberii. Przyjście na świat i chrzciny syna były to pierwsze prawdziwie wesołe uroczystości w Serbinowie. Na rodziców chrzestnych zaproszeni zostali Michalina Ostrzeńska i Lucjan Kociełł. Przybył on chętnie z Częstochowy na chrzciny i przywiózł nawet ze sobą córki. Ostrzeńscy stawili się naturalnie oboje ze starszymi synami i z babcią. Zaproszono nawet państwa Holszańskich. Miała również przyjechać pani Ładzina z Borku, by pozostać dłuższy czas u Niechciców, lecz w ostatniej chwili pogorszyło jej się na zdrowiu i musiała przyjazd odwołać. Pani Barbara leżała jeszcze w łóżku, ale drzwi jej pokoju otwarto szeroko, tak że mogła widzieć biesiadujących. Pito wino. Bogumił podochocił sobie, był z całego serca rozweselony. Uważał, że dobrze mu się dzieje. Doprowadził zniszczony majątek do normalnego stanu, a teraz miał jeszcze syna. Córki też, owszem, są dobre, ale przed synem zawsze więcej możliwości otwiera się na tym świecie. Ojciec i matka myśląc o tym czują się potężniejsi. Pił więc i młodzieży dolewał słodkiego wina, żeby dokazywała. Pani Barbara zauważyła, że Lucjan Kociełł nie pije. Zawołała Bogumiła i zapytała, dlaczego on nie pije. Bogumił powtórzył mu to, a Lucjan wtedy przyszedł i stanął w nogach łóżka. - Jesteś taki smutny, mój kochany - rzekła. - Nie pijesz. - Ha-ha! - odparł swym porywczym sposobem. - Wypróżniłem ja wiele beczek wina w swym życiu i teraz basta... - A interesa jak idą? - Interesa świetnie - odparł. - Interesa - powtórzył - świetnie. Ale czuję się niezdrów i muszę na siebie uważać. To mnie męczy. - Kpij sobie z tego - rzekła pani Barbara. - Będziesz żył sto lat. Od razu to widać po tobie. - Nie, naprawdę? - spytał rozpromieniwszy się i od tej chwili był już znacznie weselszy. Potem goście się rozjechali. Nastało gorące lato, pani Barbara dnia pewnego wyszła z robotą przed dom na ławeczkę pod kasztanami, otoczona trojgiem swych dzieci. Agnisia szczebiotała i pląsała po trawnikach, śród zarośli i po dziedzińcu. Emilka przy pomocy Józi próbowała stawiać swe pierwsze kroki; Tomasz spał w wózku, a matka odrywając raz po raz oczy od szydełkowych ząbków oganiała z niego muchy gałęzią. Było ciche niedzielne popołudnie. Lśniące wydęte obłoki żeglowały po modrym niebie; złocisty blask bił od zieleni ogrodu, ciemne liście i krążki światła mieniły się i mrowiły po twarzach, po ziemi, po trawie, gdy lekki wiatr zakołysał powietrzem. Z oddali słychać było nosowe dźwięki harmonii, a raz po raz - krzykliwy śpiew chłopskich dzieci, powtarzających jedynie - o-da-da-da. Myśli pani Barbary pobiegły wstecz ku dawnemu życiu, lecz zdawało jej się, że wspomina nie siebie, a inną znajomą sobie, ukochaną osobę, którą na zawsze utraciła. Zebrało jej się na płacz i starała się wspomnienia odpędzić. - Przecież teraz jestem szczęśliwsza, teraz jestem szczęśliwsza - powtarzała i próbowała coś nucić, ale głos ją zawodził, pierś ciężko dyszała, wszystko bolało od płaczu, co się nie mógł wydobyć. A całe piękno zieleniącego się w słońcu świata wydawało jej się czymś już dziś niepotrzebnym, czymś stosownym dla dawnego słodkiego życia, a teraz na darmo tylko roztaczającym się jakby w próżnym oczekiwaniu właściwych osób, które już nigdy nie wrócą... Gdy tak siedziała nie mogąc rozpoznać, co jest cieniem, a co życiem prawdziwym śród czasu, nadszedł ode dworu Bogumił i przyniósł list od Michaliny Ostrzeńskiej. Pisała, że babcia od kilku dni jest nie bardzo dobrze ze zdrowiem, lecz nie chce nigdzie z nimi na lato wyjechać. I czy nie byłoby najlepiej, aby Basia przyjechała i namówiła ją na parotygodniowy pobyt w Serbinowie. Pani Barbara poczuła coś w rodzaju gwałtownych wyrzutów sumienia. - Pojadę - rzekła - i przywiozę mamę do nas na dobre. - To dobra myśl - przyznał Bogumił. - To bardzo dobra myśl. 21 Babcia zajmowała u Ostrzeńskich mały pokoik z wyjściem na korytarz przy kuchni. Na oknie stały czerwono kwitnące kaktusy, a na ścianie wisiały portrety jej i jej męża. Byli na nich przedstawieni oboje w młodym wieku. On - okazały, wygolony mężczyzna, z pełnym powabu spojrzeniem i miłymi, wesołymi ustami, ona - piękna, jaką była w te czasy. Czoło, nos, osada oczu klasyczne, aż prawie ostre w swej nieskazitelnej budowie, źrenice błękitne przy czarnych włosach i nieprawidłowy miękki owal twarzy z boleśnie ku jednej stronie uśmiechniętymi ustami. Pod portretami wisiała na ukos gromnica z wstążką i zeschłym wiankiem i stała komoda, a na niej - fotografie syna Juliana i zmarłej córki, Teresy. Zaś przed fotografiami - niski wazonik majolikowy w kształcie ściętego, pustego w środku pnia. Przy pniu tym był nadto majolikowy płotek, o który wspierał się majolikowy myśliwy z harcapem, w stroju z osiemnastego wieku i ze strzelbą w ręku. Babcia siedziała najczęściej w czerwonym aksamitnym fotelu przy oknie, modliła się z Dunina, cerowała skarpetki wnuków, martwiła się i czekała, czy kto do niej nie przyjdzie. Gdy zaś kto przyszedł, zrazu cieszyła się, a potem prosiła, by się dla niej nie fatygować, gdyż jest tylko kulą u nogi każdemu, piątym kołem u wozu, które lepiej żeby już zeszło ze świata. Wygadywała na siebie co mogła najgorszego, żeby wywołać zaprzeczenia i zapewnienia. I wywoływała je, ale chociaż były przekonywające, uspokajały ją tylko na krótko. Wnet bowiem przypominała sobie coś, co je obalało. Wczoraj na przykład! Zrobili do rosołu kluski francuskie i oczywiście nie udały się! Kto dziś takie rzeczy potrafi! A czyż nie mieli jej pod ręką? Nie mogli się zapytać? Nie, oni wolą niech się psu nie zda na budę, byle nie słuchać i zrobić po swojemu. Dajmy na to, że Michasia nie ma czasu, by dojrzeć kuchni. Ale czy nie mogła nakazać Antoniowej: - Pójdziecie zapytać starszą panią. - Przecież starsza pani jest tuż pod ręką. Nie idzie o kluski, ale czy nie można było się jej zapytać? - I to już dawno, dawno takie lekceważenie - myślała szperając pamięcią po nocach, dniach, miesiącach, latach ubiegłych. Kiedy na przykład chorowała Teresa, wezwano wtedy wszystkich do jej pielęgnowania, a ją, matkę, ledwo tolerowano! A gdy umarła, pamiętano, że umarła jako żona i jako matka, i jako dama opłakiwana przez uwielbiające ją towarzystwo, nikt prawie nie zwrócił uwagi, że to umarło jej dziecko. O, jak szczęśliwe w porównaniu z tym wszystkim wydawały jej się nawet bodaj te czasy, kiedy ją pod przymusem wydawano za mąż. Ile spraw działo się w owe lata przez nią, ile uczuć, dramatów wstrząsało ludźmi z jej powodu. Żyła z rozpaczą, ale czuła, że żyje! A dziś? A dziś? Jeżeli zajrzy kto do niej, to mówi słodko, prawda, ale ona wie - przyszedł, bo zdarzyła się taka chwila, że nie ma gdzie iść, co robić - tak więc wpada, by spocząć między godziną a godziną. Basia przychodzi, gdy Bogumił ma jeszcze coś w mieście do załatwienia. Michasia, kiedy wróci na swój stale spóźniony obiad taka zmęczona, że nie może zaraz zacząć jeść, bo dostałaby boleści; Daniel - gdy tak długo czeka na Michasię, że nie wie już, co robić, żeby sobie czas skrócić. Wtedy sobie przypominają, wtedy przychodzą, wtedy im jest potrzebna! Że być potrzebną i w taki sposób, to jednak jest być potrzebną; że życiem cieszyć się można, gdy przyjdzie na to pora, nie wpływając widomie na jego bieg, nie odgrywając w nim roli, a tylko samemu cicho się z nim tocząc - skąd miała wiedzieć? Nie każdemu dane jest wiedzieć na czas, w jaki sposób ma z życiem się jednoczyć, a wtedy biedny człowiek siedzi w fotelu i płacze nad swym odłączeniem od świata. Pani Adamowa Ostrzeńska i świat stali naprzeciw siebie i przepaść była między nimi, a w otoczeniu babci nie było nikogo, co by jej pomógł znaleźć kładkę przez ową przepaść. Bo komuż przyjdzie do głowy, że dusza zbłąkana śród niedomagań starego ciała szuka drogi z taką samą rozpaczą i nadzieją jak w dniach młodości. I że może jeszcze zaświecić, jeśli znajdzie sposób, w jaki ma się ustawić do ludzi i do rzeczy śród odmienionych warunków. Ostrzeńscy płacze i czarne myśli babci uważali za nieuleczalną cechę starości; któż by się troszczył o wykrzesanie z tego, co i tak musi dogasać, jeszcze jakiejś jednej ostatniej iskry! Troszczono się o jej picie, jedzenie, spanie, i gdy rozpaczała, że nie ma się czego uchwycić, błagano ją, by zjadła trochę kureczki w potrawce. W domu Ostrzeńskich było zresztą przeważnie pusto. Pani Michalina założyła w ostatnich czasach na mieście sklep z przyborami do pisania i jeżeli nie była na zebraniu dobroczynnym lub w towarzystwie, to przebywała w tym sklepie. Anzelm i Janusz, obaj kończący już gimnazjum chłopacy, pokazywali się tylko przy stole. Anzelm zdawał się nie lubić babki i trzymał się sztywno z daleka, Janusz był, owszem, serdeczny, ale w ten żartobliwy, protekcyjny sposób, którego starzy i dzieci nie znoszą. Daniel był do trzeciej w gimnazjum, a potem albo chodził od okna do okna wyglądając na żonę, albo brał ze sobą najmłodszego synka i szedł jej szukać po mieście. Czasem, gdy pozostawał w domu, babcia zdjęta strachem osamotnienia przychodziła do niego, chciała z nim porozmawiać. Lecz on przyjmował matkę sucho i opryskliwie. Uważał bowiem, że cały świat przeszkadza mu w obcowaniu z Michasią i to go do wszystkich niechętnie usposabiało. Wprawdzie Michasi nie było właśnie w domu, lecz mogła lada chwila nadejść. Zastanie w pokoju matkę i wnet zacznie się rozmowa, jak zdrowie, jak się spało, a co by mama dziś zjadła i tym podobne głupstwa, gdy on tylu tak ważnych rzeczy nie miał kiedy żonie powiedzieć. W takie chwile trudno mu było znieść kogokolwiek prócz małego Bogdana koło siebie. Ujrzawszy matkę tracił do tego stopnia panowanie nad sobą, że pytał: - Dlaczego mama nie posiedzi u siebie? - Chciałam zajrzeć, co słychać - mówi nieśmiało babcia i cofa się, i odchodzi zwarzona, siada w swoim fotelu i głośno powtarza: - Co za nieszczęśliwy dzień, Boże Boże! A gdy się wreszcie wypłacze i uspokoi, spogląda w pełnej żalu zadumie na portrety. Tak, tak! Była kiedyś znacznie młodsza od swego męża, lecz oto on pozostał na zawsze młodym, pełnym świeżości mężczyzną na portrecie, a ona spogląda na niego stara, siwa, w czepeczku. Skóra na tak wielbionym kiedyś pięknym czole zwiotczała jak zetlały jedwab, a przyjemny pulchny owal twarzy opuścił się torbiasto. Co prawda, i teraz mówią, że babcia jest bardzo ładna, ale tak mówią i o ludziach leżących w trumnie. Tak dręcząc się, szukając i probując na oślep wynalazła sobie babcia w końcu jakąś pociechę śród osaczających ją mroków. Z któregoś listu syna Juliana wywnioskowała, że pragnie on ją sprowadzić do siebie do Rosji. Tego się uchwyciła i tym zaczęła żyć snując plany, jak mu poprowadzi gospodarstwo. Julian Ostrzeński był ciągle kawalerem, dobrze mu się powodziło, miał ogromne dochody i każdego roku przysyłał podarunki matce i siostrzeńcom, przy czym dzieci Daniela, Teresy i Barbary ciągle mu się wzajemnie między sobą myliły. Tak że ostatnim razem, na przykład, młodzi Ostrzeńscy otrzymali od niego batyst w różowe kwiaty na sukienki, a dziewczynki Niechciców - męskie srebrne zegarki. Michalina Ostrzeńska, odkąd miała sklep, jeździła czasami w interesach do Petersburga i ona jedna z rodziny widywała Juliana. Miała o nim wiele do powiedzenia i dobrego, i złego. Nazywała go miłym człowiekiem, ale miękkim jak wosk. Irytowała się na niego, że marnuje, "przepaskudza", jak się wyrażała, szczodre dary fortuny. Budował on koleje i mosty na wschodzie lub na południu Rosji, zarabiał ogromne sumy i tracił je, wstyd powiedzieć na co. Po prostu mówiąc, utrzymywał wszystkie swoje dawne kochanki, a także jakieś dzieci, co do których wmówiono mu, że były jego dziećmi. - Setkami - mówiła pani Michalina - utrzymuje te baby i te dzieciaczyska. A wszystko to, ma się rozumieć, jedno wielkie oszustwo. Nabierają go, a on jest zupełnie wobec tego bezradny. - I opowiadała dalej o różnych ciemnych typach, które tego nieszczęśnika nachodzą i wynoszą od niego tysiące, tysiące rubli. Zarzucała mu również i brak patriotyzmu. Powinien był w Rosji zrobić potężny majątek, wrócić do kraju, założyć tu gniazdo rodzinne i pracować dla dobra swoich. Tylko w takim znaczeniu uważała wyjazdy do Rosji za rzecz racjonalną i pożyteczną. Albo na przykład wpływy! Wpływów swoich on nigdy nie wykorzystuje na dobro Polski. A ma je kolosalne. W ogóle krajowych spraw nie ma nigdy na względzie, chyba tylko o tyle, że wspomaga polskich studentów i różnych wałęsających się po Rosji polskich biedaków. Owszem, każdy taki może być zawsze pewny jego pomocy. Ach, więc nie są to tylko dawne kochanki? No, rzecz prosta, zostaje trochę dla innych - przecież on rozporządza sumami, o których tu w kraju nie ma się nawet pojęcia. I mimo to, poza owym brakiem patriotyzmu, nie można powiedzieć, aby nie był idealistą. Bon vivant - to prawda, jada w najdroższym klubie i w ogóle wszystkie przedmioty powszedniego użytku uznaje tylko w najdroższym, najlepszym gatunku, ale trzeba go widzieć, jak się zabiera do wytyczenia trasy nowej kolei. Co za blask idzie wtedy od niego, jak wspaniale potrafi marzyć o tym, ile dobra spłynie na biedną ludność z tego podniesienia się okolicy! Lecz o tym, że ta ludność wydaje na świat ciemiężycieli jego ojczyzny, tak jakby nie pamiętał. Pani Barbara też raczej potępiała ludzi wyjeżdżających do Rosji. A jednak, dziwna rzecz, nie zgadzała się na sąd Michasi o Julianie. Są ludzie, z którymi nie lubimy być jednego zdania, i to miało u pani Barbary miejsce w stosunku do Michaliny Ostrzeńskiej. Słuchając jej opowiadań o bracie, wciąż skłonna była przeczyć. Na szczęście Danielowa nie była zażarta w sporze, o ile to nie dotyczyło praktycznych życiowych interesów. Zbyt też była przyzwyczajona do poklasku, aby miała różnicę zdań uważać za wartą dyskusji lub za niekorzystną dla siebie. I gdy pani Barbara starała się osłabić czynione Julianowi zarzuty, pani Michalina, by jej zrobić przyjemność, zaczynała go wychwalać z innej beczki. Mówiła o jego wielkim powodzeniu towarzyskim. Jaki to on był nieporównany dowcipniś i elegant, jak się o niego ubiegano, jak najwyżej postawione osobistości pragnęły go widzieć w swych salonach i u swych stołów. Ale pani Barbarze to znowu nie dogadzało. - Właśnie - mówiła - to mi się w nim nie podoba, to światowe i puste życie. Przy babci nie mówiono wszystkiego o Julianie, ale widząc, jak ona się coraz bardziej przejmuje myślą o pojechaniu do niego, Michalina Ostrzeńska nieraz kręciła głową. - Trzeba to będzie mamie wyperswadować - mówiła. - I muszę napisać do Juliana, by przestał matkę durzyć. Przecież jemu się nawet nie śni zabierać jej do siebie. I zresztą co ona by tam robiła. Tam nie ma miejsca dla matki. A babcia tymczasem krzątała się, zbierała. - Rzeczywiście wybiera się pani w taką daleką podróż? - pytał czasami babcię ktoś ze znajomych. - Tak - odpowiadała. - Syn do mnie przyjedzie do Kalińca albo może Danielowa odwiezie mnie do Warszawy, a syn tam będzie już czekał. O Barbarze i Danielu babcia mówiła po imieniu, jedynie o Julianie wyrażała się "syn", jakby on tylko, potrzebujący, jak uważała, jej opieki, był jeszcze synem we właściwym znaczeniu tego słowa. - A z Warszawy - opowiadała chętnie dalej - pojedziemy już razem do Odessy. Syn tam teraz pracuje i najmuje pod miastem willę z ogrodem. I pewno nie ma mu się kto tym ogrodem zająć. Tak że trzeba będzie niedługo jechać, żeby jeszcze założyć inspekty, posadzić wszystko, wypleć... - I podróż panią zanadto nie zmęczy? - A niech Bóg broni! Syn dostaje zawsze dla siebie osobny wagon, tak że będziemy jechać z wszelkimi wygodami. W takim wagonie ma się i sypialnię, i kuchnię. Nastawia się herbatę. Zupełnie jak w domu. Gdzież tu się można zmęczyć? W końcu chcąc przyśpieszyć wyjazd babcia zaczynała się pakować. Całymi tygodniami żyła przy powiązanych sznurkami kuferkach i za każdym dzwonkiem wyglądała do sieni. Doszło do tego, że gromadziła w komodzie zapasy na drogę, a gdy się psuły, trzeba je było siłą prawie wyrzucać. Po jednej ze swych bytności w Petersburgu Michalina Ostrzeńska przywiozła fotografię Juliana z dedykacją dla matki. - A nie powiedział, którego dnia mam wyjechać? I na cóż on mi to przysyła, przecież go niedługo zobaczę - pytała babcia i zdenerwowana odwijała fotografię. A odwinąwszy zaśmiała się zgorszona. - Co ty mi dałaś, kochanko? Przecież to jest mój stryj. Stryj! Brat ojca, Onufry! - Jaki brat ojca, mamo! To Julian. Fotografia przedstawiała głowę tłustego pana z klinuszkiem zarostu na środku brody, z pokrętnym wąsem i rozlanym bezkształtnie owalem twarzy, łysego, z naczesaną na łysinę do przodu misterną i przykro czarną grzywką, z podpuchłymi oczyma i ustami smakosza. - Przecież ma tu mama jego własnoręczny podpis - przekonywała roznamiętniając się Danielowa. Babcia patrzyła na podpis jak na wymyślne oszustwo. - Bajki mi opowiadasz. Patrz. Widzisz? To jest Julian! - rzekła karcąco. I wskazała na fotografię z komody, będącą obrazem szczupłego, smagłego młodzieńca o ładnie osadzonych marzących oczach, subtelnych rysach i tkliwych ustach omglonych dziewiczym zarostem. - Mamo, mamo, niech mama nie żartuje - śmiała się Danielowa chcąc w ten sposób na matkę podziałać. - Tak wyglądał piętnaście lat temu, a teraz - tak, i cóż robić? - Moje dziecko, chcesz ze mnie zrobić osobę niepoczytalną - powiedziała babcia także udając żarty, lecz bardzo rozdrażniona. Pani Michalina zapomniała o sklepie, do którego się śpieszyła, i rozgorączkowana jeszcze z pół godziny, powołując się na różnego rodzaju dowody, usiłowała babcię przekonać, że fotografia przedstawia Juliana. Na koniec dobiła się tego, że babcia znienacka przestała się kłócić. Wsparłszy się łokciem na poręczy fotela, utkwiła brodę w złożonej dłoni, spojrzała z litością na synową i drwiąco zobojętniałym głosem rzekła: - Tak, tak. Zgadam się, zgadzam. Masz rację, kochaneczko. Wy wszyscy jesteście przecież mądrzejsi ode mnie. Więc to Juliś, powiadasz? No naturalnie. Naturalnie. Michalina zlękła się i zmartwiła. Wyszła jakoś nieśmiało, a potem rzekła do Anzelma: - Wiesz, syneczku, że babcia staje się nienormalna. On zaś odrzekł na to spokojnie: - Dawno nią była. Odtąd pani Michalina zaczęła przemyśliwać, czy zmiana miejsca i warunków życia nie wpłynęłaby na babcię korzystnie i czy nie zawieźć jej na kilka tygodni do radcy Joachima Ostrzeńskiego lub może do Niechciców. Zagabnięta o to raz i drugi, babcia rzuciła się w gniewie: - Intrygujecie wszyscy, żebym nie pojechała do syna. Wszyscyście zawsze byli jego wrogami. Chcecie, żeby sczezł marnie bez opieki! Przecież on ma tam wszystko nie urządzone. I czeka! Rozumiesz? Czeka! Pani Michalinie zabłysły oczy i straciła cierpliwość. A może myślała, że ostrym wstrząsem przywiedzie babcię do przytomności. Stłumionym przez namiętne wzburzenie szeptem zawołała: - A więc niech mama wie, że Julian ma nie tylko wszystko urządzone, ale że mieszka z kobietą. No, co mama tak patrzy? Z kobietą! Z kochanką! Z utrzymanką! No i Babcia stała przez chwilę z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma. Nagle pokazała synowej język, odwróciła się i w milczeniu usiadła na swym fotelu zakrywszy ręką twarz. Danielowa też nie władała już sobą. - Mamo! - wołała, to obchodząc ją wkoło, to łamiąc ręce i zaczynając szlochać. - Mamo! Co ja mamie takiego zrobiłam? Mama mi tak wciąż przeczy. No, więc uniosłam się! Uniosłam. Nie z utrzymanką, ale no - z kobietą, którą kocha. Może się z nią ożeni? Moja mamo! - Nie ożeni! - rzekła babcia uroczyście, podniósłszy palec do góry. I więcej nie odezwała się tego dnia do nikogo ani słowem. Zaglądano do niej raz po raz i widziano, jak coś pisała. Napisała list, który nazajutrz rano oddała kucharce Antoniowej do wysłania. - Dajcie mi ten list - rzekła pani Michalina. Wzięła go do ręki i ze zdumieniem przeczytała adres: "J.Wielmożny pan Julian Ostrzeński w Iwanowicach, stacja pocztowa Czałbów". - Matko Boska - szepnęła pani Michalina - co tu robić? Chodziła z tym listem jakiś czas dokoła stołu, wreszcie zmarszczywszy się i zacisnąwszy oczy, aby na to, co czyni, nie patrzyć, rozerwała kopertę. List zawierał następujące słowa: "Najdroższy Julisiu! Rzucają tu na cieb straszne kalumje ale ja nie wierz Przyjedź jaknajprędzy i zabierz mnie. Daniel i Danielowa są dobrzy ale Michalina wdała się ze stryje Onufrym i znienawidziła mnie Muszę zaraz być w domu, aby wszystko wyjaśnić Zapyt rodziców czy mogę przyje Rodzice pewno zdrowi czy ojciec ciągle się gniew Twoja na zawsze Bogu cię polecająca Jadwi". Po zapoznaniu się z tym listem pani Michalina napisała do pani Barbary, a wkrótce Niechcicowie przyjechali i przy podwieczorku naradzano się ze smutkiem nad dalszym losem babci. Wezwany lekarz stwierdził początek sklerozy mózgu, przepisał jod i bardzo pochwalił projekt zmiany miejsca pobytu. - Na razie - uspokajał rodzinę - nie grozi żadne niebezpieczeństwo. To może trwać jeszcze lata i przy zmianie warunków, przy odpowiednim postępowaniu mogą nawet przyjść okresy powrotu do przytomności. Bogumił sam poszedł namawiać babcię na wyjazd do Serbinowa. Postanowił nie wspominać o Julianie, póki babcia sama o tym nie zacznie. - Moja mamo - przystąpił od razu do rzeczy - jedziemy do nas na wieś. Na mleczko, na powietrze. Doktór powiada, że mamie życie w tych dusznych miejskich murach bardzo szkodzi. A my już tak dawno chcemy, żeby mama do nas przyjechała. Dzieci się tak ucieszą. Moja mamo kochana. Były to sobie najzwyczajniejsze słowa, ale mówiąc je Bogumił tak się wzruszył, że łzy stanęły mu w oczach. - Tak mówisz, kochaneczku? - pytała babcia rozrzewniona. - Może masz rację. Dobry z ciebie chłopiec. A mnie powiedzieli, że ty mnie też nie cierpisz. Ja i sama czuję, że miasto mnie szkodzi. Ale oni, widzisz, chcieli mnie wysłać do Piekar. A na Piekary wiem, że ojciec nigdy by się nie zgodził. - Nie, któż by jeździł do Piekar - oburzył się Bogumił. - Tylko do nas. Niech no się babcia zaraz zbierze, a po rzeczy przyślemy jutro. A tabaczką mnie babcia nie poczęstuje? - Patrzcie go! Tabaki mu się zachciewa! - śmiała się uszczęśliwiona. - Masz, masz. A nie wciągaj za mocno. Czekaj! Nasypię ci. Daj tu rękę. O tak. Widzisz! Nie zdmuchnij. O, to jest dopiero sztuka! Na zdrowie! Częstowali się i dokazywali, aż reszta rodziny dziwiła się w drugim pokoju. Zaś babcia, ożywiona, uszczęśliwiona, przytomna, zaczęła się zbierać do drogi. O Julianie jakoś nic nie wspomniała. 22 W Serbinowie oddano babci pokoik w ruskiej, przybudowanej części dworu, w której mieściły się prócz tego kuchnia, pokój dla służby, piekarnik i spiżarnia. Ładniejszy byłby pokój na górze, ale doktór nie pozwolił babci dużo chodzić po schodach. - A jeszcze po takich - mówiła pani Barbara, gdyż schody były spróchniałe i niewygodne. Nowy pokoik babci miał tę wadę, że jedna jego ściana przytykała do piekarnika i często była gorąca. Pani Barbara kłopotała się z tego powodu, ale babcia brała to wszystko z dobrej strony. - A cóż to złego dla mnie starej - ciepła ściana? - śmiała się. - Latem będę i tak wciąż na powietrzu, a zimą właśnie sobie akurat przy tej ścianie zawsze posiedzę. Bogumił sam pomagał się pani Adamowej Ostrzeńskiej urządzić. Przybił do ściany portrety, poustawiał meble, wszystko znalazło się na ustalonych miejscach, tylko na kaktusy, dla których parapet okna okazał się za wąski, trzeba było kazać stelmachowi zrobić drewniane schodki. Przez jakiś czas nowo urządzony pokoik babci uważany był za najładniejsze, najprzyjemniejsze miejsce w całym domu. Zwłaszcza pięcioletnia Agnisia była zamieszkaniem babci w domu bardzo przejęta i co chwila chciała do niej przychodzić. A z nią przychodziły zaraz Emilka i niańka Józia. To przyniosły babci kwiatów do wazonika ze strzelcem, to przybiegły pokazać nową zabawkę, to pytały, czy się mogą w pokoiku babci pobawić. Nawet mamka Tomasza, Józefa, duża koścista kobieta o niemiłym, ponurym usposobieniu, chociaż po przyjeździe starszej pani głośno ciągle mówiła, że okropnie starych ludzi nie lubi, zawsze, ile razy przechodziła z niemowlęciem koło babcinego okna, zwalniała kroku, by popatrzyć, co się tam wewnątrz dzieje. Dla pani Barbary pokoik matki, niski, bielony, jak niegdyś pokoiki, w których się wychowała, był niby cudownie ocalonym szczątkiem dawnych lat dzieciństwa. Nawet pachniało tam tak samo lawendą i woskiem. Teraźniejsze życie pani Barbary było już na tyle ugruntowane, że z chęcią napawała się aromatem wracających do niej okruchów przeszłości tak odległej, że była miłą jak rozrzewniająca książka. Często też przychodziła do matki to z bielizną do połatania, to z papierosem - by posłuchać opowiadań o dawnych czasach. Bogumił też zaglądał i sam zwykle przynosił, jeśli miał coś z ubrania do reperacji. Babcia ochoczo brała się do przyszywania, cerowania, łatania i była w świetnym humorze. - Tu u was czuję przynajmniej, że jestem na coś potrzebna - mówiła, choć nie robiła nic innego niż to, co u Ostrzeńskich. - Głupia byłam - twierdziła - żem do was wcześniej nie przyjechała. Tak tu miło, swobodnie. Widzę teraz, że jestem stworzona do wsi. I zawsze ktoś z was jest w domu, nie tak jak u Michasi. Tam wiecznie pusto i pusto. O projekcie wyjazdu do inżyniera Juliana wspominała czasem, ale raczej go krytykując. - Bo też to był pomysł do niczego - utrzymywała z pewnego rodzaju pretensją. - Owszem, niech przyjedzie, rozmówi się ze mną jak się należy, a wtedy zobaczymy. - Słuchaj - pytała pani Barbara męża. - Czy nie uważasz, że mama przyszła tu zupełnie do siebie? Ani razu nie mówiła od rzeczy. - A widzisz - cieszył się Niechcic. - Może teraz przyznasz mi rację, że nie ma to jak wieś. - Na jedne rzeczy, a na inne wieś jest zabójcza - odpowiadała pani Barbara, gdyż od jakiegoś czasu nawiedzały ją myśli, że życie na wsi jest w gruncie rzeczy daremną stratą czasu. Co prawda, to od przyjazdu babci myśli te złagodniały, rzadziej bywała w krytykującym usposobieniu. Oboje z Bogumiłem mieli teraz uczucie, że kogoś tonącego, pogrążającego się w mrok, wydobyli z powrotem na światło i na bezpieczne miejsce. To ich odświeżało, przenikała ich wobec babci uszczęśliwiająca czułość, którą wzbudza zawsze każdy, komu się dobrze zrobiło, kogo się ocaliło. Wiedzieli, że losu nic nie odwróci i że stracili go tylko z oczu na chwilę, ale zyskawszy tę chwilę uważali ją za swoje dzieło i za morze czasu bez granic. Tak samo było i z babcią. Wstąpiły w nią jak gdyby nowe siły, a ona sama starała się pilnie o ich zachowanie i pomnożenie. Dbała o to, by nie zapomniano o śmietance dla niej, o drugim śniadaniu złożonym z wina z jajkiem, o to, by dostateczną ilość godzin spoczywać na świeżym powietrzu. A to wszystko nie z łakomstwa, nie aby miała upodobanie w dogadzaniu sobie, ale by jeszcze jak najdłużej być zdrową w tym domu, w którym życie nabrało dla niej znów ceny. Mijały tygodnie i miesiące, obecność babci spowszedniała, zwłaszcza że stan jej był o tyle dobry, że nie wzbudzał żadnych poważniejszych wzruszeń i niepokojów. Czasami widząc, jak matka sama zabiega dokoła siebie, sama troszczy się o swe zdrowie, pani Barbara czuła nawet zniecierpliwienie, jakby patrzyła na jakąś zdrożną gorliwość. - Ale niechże się mama uspokoi - mówiła wtedy. - Nikt nie zapomni ani o tej śmietance, ani o tym, żeby mamie wynieść fotel pod drzewa. Po niejakim czasie oczy babci jakby nieco przybladły, skarżyła się, że źle widzi, zapadała na zdrowiu, często dostawała rozstroju żołądka, bicia serca, ciężkich zawrotów głowy. Pani Barbara zaczęła wtedy na powrót koło niej troskliwie i czule chodzić - martwiła się, że matka się nie dosyć szanuje. - Mamo - prosiła - dlaczego mama tak nic nie dba o siebie. Przecież nie można tyle chodzić, nie można się tak męczyć. I dlaczego mamuchna nie przypomniała dziś o śmietance? Niech mama o sobie pamięta, moja droga, kochana. Pewnego dnia babcia wyniosła ze swojego pokoju dywanik sprzed łóżka i chciała go wytrzepać. Ale zrobiło jej się słabo i poprosiła o to przechodzącą mamkę Józefę, która zawołała ze śmiechem: - Rzeczywiście. Na tom się godziła, żeby starym próchnom posługiwać. Żeby może po nich brudy wynosić? Słowa te usłyszał w swoim pokoju Bogumił i natychmiast odprawił Józefę, wypłaciwszy jej, co było trzeba naprzód. Babcia dostała ataku sercowego, pani Barbara była do głębi wzburzona. - Cała się trzęsę - mówiła. - Że się też wcześniej tej baby nie wyrzuciło. Ona by jeszcze kiedy i chłopcu co zrobiła. Nie mogę odżałować, że dało jej się go karmić. Józefa poszła wiązać swą pościel i szykować skrzynkę z rzeczami; za tą skrzynką, odsuniętą trochę od ściany, bawiły się akurat Agnisia i Emilka. Ujrzawszy je mamka Tomaszka, niby nienaumyślnie, przycisnęła je skrzynką, tak że się o mało nie podusiły. Wszczął się krzyk, pani Barbara powiedziała do Józefy: - Zobaczycie, że skończycie w więzieniu - na co ona odrzekła: - Nie wiadomo, kto pierwszy - i z tym poszła. Tomaszkiem zajęła się teraz cicho i zręcznie Józia, Agnisi polecono opiekę nad Emilką. Tomaszka dokarmiano mlekiem krowy za pomocą butelki ze smoczkiem. Pił dobrze, ale stał się grymaśny, krzyczał po nocach i ciągle chorował na żołądek. Pani Barbara czasem aż żałowała odprawionej mamki. - Diabłem była wcielonym, to prawda - utyskiwała - ale przynajmniej dziecko mi dobrze wyglądało. Innym razem dreszcz trwogi ją przenikał. - A może ona co temu dziecku zadała? Może jaki urok na nie ze złości rzuciła? - Taka jesteś wykształcona i wierzysz w podobne rzeczy? - strofował ją Bogumił. - Nie wierzę - odrzekła, ale nie mogła opędzić się tej myśli. Tym bardziej że i z babcią zaczynało być krucho. Znowu mówiła od rzeczy. Wciąż zapominała, że Józefę oddalono, i biadała: - Nie chcesz mnie słuchać i trzymasz ją. Nikt mnie nie słucha, ale wspomnicie moje słowa. Ja mogę przysiąc, że ona tu dziś chodziła w nocy po sieni. Ona jeszcze kiedy weźmie i dom podpali. Ciągle się skrada i skrada. Pewnego dnia Józia przyszła do kuchni i szeptem powiedziała do pani Barbary, że w kuchni jest kobieta ze wsi, która umie odczyniać złe uroki. I że jeśli Tomciowa mamka zadała co dziecku i starszej pani, to ona by może pomogła. - Dajże spokój z głupstwami! - obraziła się pani Barbara. - Żadnych znachorek nie chcę na oczy widzieć. Nie pozwalam. A kiedy stropiona Józia odeszła, pani Barbara przywołała ją na powrót do siebie. - Czekaj no - zawołała - cóż ty jej powiesz? - Powiem, że pani nie pozwoliła. Ale one się boją, że ona jest, jak to się mówi, znająca. I że jak się rozzłości, to jeszcze na nie co rzuci. - Co za one? - A w kuchni - szepnęła Józia. - Naścia z kucharką. - Jeżeli się macie bać - rzekła pani Barbara z godnością - to sobie z nią gadajcie, ale niech ja o tym nic nie wiem. A co to za kobieta? - Kolańska. Ona jest matką tego Tomka, co służy za kościelnego. Co na niego wołają "mały". Pani Barbara nic na to nie odrzekła, a za chwilę wyszła pośpiesznie z domu. Spotkawszy w progu Bogumiła powiedziała: - Przyszła tam stara Kolańska i ma odczyniać uroki. - Uroki? A ty pozwoliłaś? I gdzie tak biegniesz? - Musiałam pozwolić, bo to wszystko się boi, żeby im czego nie zadała, jak się obrazi. Ale mnie to nic nie obchodzi. Idę do świń. Chodź ze mną, pokażę ci karmnika. Bogumił poszedł z wahaniem. - A nie lepiej być przy tym? - pytał zaskoczony. - A co ja mam z tymi zabobonami wspólnego? - wzruszyła ramionami Barbara. - Chyba przez ciekawość, żeby się przyjrzeć ludowym obyczajom. Na chwilę stanęła, zakolebała się tam i z powrotem, ale ostatecznie poszła do chlewów. Stali przy zagrodzie tucznika, który siedział biały i ciężki, z różowymi uszami nawisającymi na oczy i niekiedy frasobliwie pochrząkiwał. Ale pani Barbara zdawała się nie myśleć o tuczniku. - Wiem, że pomóc, to ma się rozumieć nie może - mówiła rozdrażniona - ale i nie zaszkodzi. A jeżeli zaszkodzi? Chodź, wracajmy. Jeszcze mi dziecko przełamią, zapomniałam powiedzieć, żeby go nie tykali. Zawrócili, a pani Barbara szła tak prędko, że Bogumił nie mógł jej prawie nadążyć. W kuchni siedziała piękna kobieta w czepcu. Miała wygląd dostojnej starej księżny, czarne bystre oczy i dobrotliwe usta, od których rozchodziły się naokoło promieniście nieznaczne zmarszczki. Jadła chleb z serem i piła kawę z garnuszka. Widać się rozmyśliła i nie odczyniała - pomyślała pani Barbara z uczuciem przykrego zawodu. - Jak się macie - rzekła, a przyjrzawszy się bliżej dodała: - Ja was znam. Widziałam was w kościele. - No! - zawołała radośnie kobieta i wstawszy skłoniła się ręką, cokolwiek się schyliwszy. Pani Barbara pośpieszyła do pokojów i zapytała Józię z pretensją: - Cóż, dałyście spokój z tym odczynianiem? - Jak to? Odczynialiśmy - odparła Józia i opowiedziała, jak się wszystko odbyło. - Na co wy się wdajecie w takie rzeczy? Uczeni ludzie już dawno dowiedli, że to są głupstwa - pouczała pani Barbara. A gdy Tomaszek w dalszym ciągu mizerniał i chorował, mówiła: - Widzicie, jak mu to odczynianie pomogło. - Ja tam w to też nie wierzyłam - usprawiedliwiała się Józia. - Ale jak zaczęły gadać, to sobie myślę, a niech tam. Ciemny naród ma takie zabobony. Po kilku tygodniach chłopiec się jednak poprawił, nabrał ciała i siły - a niebawem stał się mocny i zdrowy nie do poznania. - A któż to wszelako sprawił, jeżeli nie Kolanicha - utrzymywano w kuchni. - Ona je dobro. A od razu nikt nie pomoże. - Co wy mi tam bajacie - odpowiadała pani Barbara. - Był chory, bo zmienił pokarm, a teraz przyzwyczaił się już do mleka z butelki. Nad starszą panią też Kolanicha pakuły czy coś tam paliła, a nic jej od tego nie lepiej. Właściwie pod niektórymi względami babcia się poprawiła. Cieleśnie była krzepka, bicia serca ustały zupełnie, dobrze jadła, dobrze trawiła, dobrze spała, ale rozmawiać z nią było już bardzo ciężko. - Ty mnie słuchaj - mówiła na przykład do Barbary nosowym znaczącym szeptem, bo przy tym wciąż się bała, że ją ktoś podsłuchuje - zabieraj rzeczy i jedziem. Rodzice nie będą się gniewać. - A jeśli będą? Nie ma co się tak śpieszyć - wstrzymywała ją pani Barbara. - Może ja lepiej najpierw do nich napiszę? - Po co pisać - niecierpliwiła się babcia. - Zaręczam ci, że z upragnieniem na nas czekają. Ja przecież tam byłam tylko co, rozumiesz? Może tydzień, może dziesięć dni temu byłam tam i mówię ci - nic się tam nie zmieniło. W moim pokoju nawet szafa, jak ją zostawiłam uchyloną, tak została, ojciec nic nie dał tknąć, bo się co dzień spodziewa, że powrócimy. - Ale gdzie mama była tydzień temu? - Jak to mama? Nie mama, a ja byłam u mamy w Iwanowicach. No, nie wiesz? - A to co innego - mówiła pani Barbara zmęczona. Dziewczynki, gdy babcia odpowiadała im nie to, o co pytały, lub gdy zaczynała mówić sama do siebie, przerywały zabawę, stawały jak wryte i patrzyły jakby na jakieś złowrogie przedstawienie. Zdawało im się, że babcia naumyślnie tak wygaduje, nie mogły od niej wprost oczu oderwać. Czasem Emilka podskoczywszy roześmiała się ze zdziwieniem, a wtedy Agnisia poskramiała ją mówiąc: - Cicho, nie śmiej się. Pani Barbara kazała mieć starszą panią na oku to Józi, to Naści, ale babcia złościła się widząc je koło siebie. - Precz mi! - krzyczała na nie. - W więzieniu trzymać się nie dam! Nie ważcie mi się szpiegować. Najlepiej znosiła babcia obecność Bogumiła, któremu chętnie i do rzeczy opowiadała o przygodach swojej młodości, o tym, jak sobie ząb na schodkach kiedyś wybiła i jak z przyjaciółką, hrabianką Czarnowską, czytywała francuskie powieści. Ale Bogumił mógł z babcią przebywać tylko w niedzielę, a wtedy był zawsze tak żądny snu i wypoczynku po pracy, że czasem niepostrzeżenie śród opowiadań zadrzemał. A zbudziwszy się namawiał babcię, by z nim co pośpiewała, bo się bał, że znów zaśnie. Nucili zatem: "Hej, ty koniku wrony, olstrami objuczony" lub coś równie starego. A pani Barbara słysząc z daleka te śpiewki, płynące z miejsca, co było arką przeszłości, zamyślała się i powtarzała: - O czasy, czasy, gdzie wy. Pani Barbara zaniedbywała teraz dla matki niejedną z robót domowych, ale samą naprawdę trudno było babcię zostawić, gdyż była bardzo niespokojnego ducha. Raz zrzuciła ciężką doniczkę z kaktusem, całe szczęście, że nie na nogę, innym razem o mało nie ściągnęła sobie na głowę razem z gzymsem firanek, które chciała koniecznie zdjąć do prania, choć je właśnie tylko co po praniu zawieszono. Zdarzały się też i gorsze rzeczy. Pewnego dnia Barbara przyszła do Bogumiła i rzekła z płaczem: - Ja już nie wiem, co z mamą robić. Doszło do tego, że się załatwia po prostu w pokoju na podłogę. Ciągle się przy niej siedzi, prowadza się ją i wtedy nigdy nic, a jak tylko na chwilę się wyjdzie... I pani Barbara znów zapłakała nad tą poniżającą niedolą. Bogumił oderwał się od gospodarskich rachunków, utknął brodą w zaciśniętej pięści i patrzył spod oka na żonę z osowiałym współczuciem. Po chwili wstał, zaczął chodzić po pokoju, a wreszcie pogładził ją obu rękami po włosach i rzekł: - Uspokój się, moja kochana, jedyna... Cóż robić. Zapalmy papierosa. Zapalili, pani Barbara otarła oczy i powiedziała z proszącym jękiem w głosie: - Może by jutro jeszcze raz posłać po doktora? - Przecież był trzy dni temu. - A może by jeszcze raz posłać? Posłano tedy i przez kilka dni stosowano cierpliwie, co nakazał, a potem zaniechano wszystkiego, gdyż babcia lekarstwa wypluwała, a nacierania i kompresy jeszcze ją tylko bardziej drażniły. Pewnego dnia zrobił się gwałt, gdyż babcia kichnęła w tabakierkę i zasypała sobie tabaką oczy. Niechcicowie spotnieli, nim zdołali jej przemyć te oczy. Babcia zanosiła się przy tym od krzyku i pani Barbara bała się, że ona samego tego krzyku nie przetrzyma. Przyszedłszy na koniec nieco do siebie, nie dała nikomu się dotknąć prócz Bogumiła, który został przy niej w końcu sam i długo siedział przykładając na zapuchnięte oczy płatki z zimną wodą. Babcia poddawała się temu potulnie, sięgała po omacku do jego ręki, całowała ją i mówiła spod okładów: - Tyś anioł. Zapiszcie to sobie, zapamiętajcie. Tyś anioł. Anioł z nieba. A po chwili załkawszy wewnętrznie, jakby w nagłym poczuciu nieumyślnej udręki, sprawianej sobie i drugim, jakby w błysku pragnienia, by los jeszcze jakoś odwrócić, zapytała z ustami w podkówkę: - Czy ja jestem już grzeczna? Już grzeczna? Bogumił przesiadł się wtedy na łóżko i zdjąwszy płatki z oczu chorej objął staruszkę, kołysał ją w ramionach i mówił: - Grzeczna, grzeczna jak dziecko. Pani Barbara poszła tymczasem do sypialni. W miejscu, gdzie stało przypadkiem krzesło przy stoliku z lustrem, usiadła i założywszy na piersiach ręce kiwała się z przymkniętymi oczyma. Dzieci zahałasowały w jadalnym. Syknęła, otworzyła oczy, a mając przed sobą lustro patrzyła w nie i tak patrząc ujrzała nagle swe pierwsze siwe włosy. Były dziwne, nienaturalnie sztywno się wijące przy czarnych, prostych. Strasznie się zlękła tych włosów. - Boże - pomyślała z rozpaczą. - Ostatnie lata młodości. Starość się zbliża, a ja zamiast żyć, muszę się borykać z takim nieszczęściem. A to może trwać lata - przypomniały jej się słowa doktora. Było jej tak, jakby ciężki stan matki pozbawiał ją czegoś, co gotowe czeka do przeżycia, czeka na nią i czekać będzie na próżno. A więc żywiła jeszcze jakąś nadzieję? Na co? Nic określonego nie było już jej przedmiotem. A jednak trwała i wciąż wróżyła coś innego niż to, czym żyć przypadło. - A kiedy będę wreszcie wolna, będzie już nie czas - majaczyła, i wtem wzdrygnęła się uprzytomniwszy sobie, że wolna - znaczy sama. - W imię Ojca i Syna - westchnęła nie mogąc znaleźć innych słów na odżegnanie złych myśli. A potem zaczęła chaotycznie powtarzać jakieś wiersze, oderwane zdania z Mickiewicza, ze Słowackiego: "Anioły stoją na rodzinnych polach...", "Postój, ach, postój, hułanie czerwony...", "Polały się łzy me czyste, rzęsiste... rzęsiste... rzęsiste..." 23 Wkrótce po wstrząsie z tabaką - a było to już w trzecim roku jej pobytu w Serbinowie - babcia pewnego dnia ubrała się w aksamitny stroik na głowę oraz w ciężką watowaną rotundę i tak ubrana wymknęła się z domu wcześnie rano, coś o siódmej godzinie. Sunęła z takim pośpiechem, że nim ludzie, którzy ją zobaczyli, dali do dworu znać, skręcała już na szosę. Bogumił kazał dać co żywo bryczuszkę, wsiedli oboje z panią Barbarą i dogonili babcię już prawie na samej granicy Serbinowa. Pozwoliła się z łatwością zabrać, gdyż jej powiedzieli, że jadą w tę samą stronę. Po powrocie z tej wyprawy babcia dostała dreszczów i gorączki. Zgrzała się widać idąc ciężko ubrana, a w powrotnej drodze musiało ją zbyt nagle owiać zdradzieckie tchnienie marcowe. Lekka grypa nie trwała długo, po tygodniu babcia wstała, lecz jakoś na dobre przyjść do siebie nie mogła. Niebawem znowu się położyła, gorączka zaczęła wracać, ale już nie na tle zaziębienia, tylko na jakimś innym. Doktór mówił, że zaatakowane są nerki, dawał się też we znaki ciężki rozstrój żołądka. Mijały dnie, tygodnie, nawet miesiące, a stan chorej się nie polepszał. Wychudła, nie przyjmowała prawie pokarmów nazywając wszystko wstrętnym i płacząc, że ją naumyślnie źle karmią. Osłabła tak, że trudno jej było nawet stanąć o własnej sile, zaś niewysoka gorączka trzymała się uparcie, spadając tylko w południe. Pani Barbara sypiała teraz nawet przy matce na zmianę z Bogumiłem. Co dzień też po trzy, cztery razy zakładała termometr męcząc przy tym i siebie, i matkę, która uważała to za znęcanie się nad sobą i zawsze w czasie mierzenia gorączki strasznie jęczała. Ale pani Barbara tyle nadziei pokładała w tym termometrze. A nuż wreszcie pokaże jakąś odmianę. Termometr jednak jak urzeczony wskazywał ciągle to samo. Sprowadzano coraz innego doktora, Michalina Ostrzeńska przywiozła nawet raz jakąś znakomitość chwilowo bawiącą w Kalińcu. I znakomitość, i miejscowi lekarze mówili, że stan nie jest beznadziejny, radzili to lub owo, zostawiali po sobie smugę chwilowego pokrzepienia na duchu, ale Niechcicowie widzieli, że babcia gaśnie z dnia na dzień. Tak że nawet w końcu posłano po księdza, który jednak z powodu nieprzytomności chorej mógł ją tylko namaścić świętymi olejami. Dopiero w czerwcu pewnego wieczora gorączka nagle spadła. Pani Barbara nieufnie badała przez chwilę termometr, strząsała go, pocierała, sprawdzała podnoszenie się rtęci. - Zasnęła - rzekł po cichu Bogumił schyliwszy się nad babcią. - Idź się trochę położyć, Basiuchno. Ledwo stoisz na nogach. Ja zostanę. - Dobrze - odparła, gdyż w istocie ostatnie kilka nocy nie spała. - A lekarstwo kiedy dawałeś? - Przed półgodziną. Jak się zbudzi, dam znowu. Już idź, kochanie. Zdaje mi się, że najgorsze minęło. Pani Barbara odeszła bez radości, z mdłym poczuciem, że najgorsze bynajmniej nie minęło i że jeżeli to ma być wyzdrowienie, oznacza ono tylko powrót do niedoli bez wyjścia. Ale zrobiło jej się wszystko jedno. W ostatnich czasach tak bardzo się wymęczyła; że ogarnęło ją tępe i błogie przy tym zobojętnienie. Po tylu zgryzotach, szarpaninach i niepewnościach przestała raptem cierpieć. Nie chciała o niczym wiedzieć, rozebrała się, położyła w chłodnej zbawczej pościeli - było to prawie szczęście. Bogumił siedział tymczasem w czerwonym aksamitnym fotelu babci. Coś mu się zaczynało śnić, był również na pół przytomny. Nagle otworzył szeroko oczy - babcia się poruszyła. Zobaczył, że trzymała teraz ręce na kołdrze. Przebierała palcami, jakby coś chciała zgarnąć czy ująć żałosnym gestem niemowlęcia i umierającego, pierwszym i ostatnim gestem człowieka na ziemi. Wstał i podszedł do łóżka, potrącił stolik, łyżeczka oparta o szklankę zabrzękła; chciał dać lekarstwo, ale ujrzał, że babcia drży. - Czy zimno? - spytał troskliwie. - Nie, zimno mi nie jest - odparła przytomnie ze zdziwieniem, lecz dygotała coraz mocniej, tak że Bogumił objął ją ramionami i mówił: - Nie bój się - nie bój... nie bój... Nad ranem pani Barbara zerwała się z ciężkiego snu poczuwszy na czole rękę Bogumiła. - Chodź, kochanie - powiedział. - Mama zamknęła oczy. Pani Barbara zaczęła się w milczeniu ubierać. Agnisia zbudziła się i pytała: - Mamusiu, co się stało? Co tatuś powiedział? - Nic, śpij dziecko. Idziemy do babci. Pani Adamowa Ostrzeńska leżała przykryta już nie kołdrą, lecz prześcieradłem po szyję. W głowach łóżka na słupku od kwiatów paliła się zdjęta ze ściany gromnica. Okno było otwarte, ogród szarzał pod niebem bez barwy. Od czasu do czasu słychać było głosy pierwszych ptaków, brzmiące świeżo i przenikliwie. - Pomóż mi zestawić kaktusy - szepnęła pani Barbara krzątając się i płacząc. - I daj krzesło. Niech tu stoją przy mamie. Tak je zawsze lubiła. Gdy wstał dzień, Bogumił wysłał Katelbę do Nieznanowa po trumnę i do Małocina, żeby zawiadomić parafię. Listy do Kalińca wysłał był już o świcie przez mleczarza. Chciał jeszcze, żeby Katelba nadał w Nieznanowie depeszę do Juliana Ostrzeńskiego i do Lucjana Kociełła, ale nie znał dokładnie ich adresów i poszedł zapytać o to panią Barbarę. Po niezdolnym do rozpaczy oszołomieniu pierwszej chwili zamknęła się teraz w salonie i płakała. Nie chciała z nim wcale mówić, zdawała się być oburzona, że z taką zimną krwią zajmuje się drobiazgami. Poszedł tedy i szukał długo w komodzie babci, nim wreszcie poznajdował te adresy w starych listach. Dziewczynki błąkały się po domu milczące i zestrachane, wziął je ze sobą, zawołał służbę i zabrano się do przyodziania zmarłej. Pani Barbara siedziała ciągle w salonie, pogrążona w zupełnym upadku ducha. Skowyt żałości, która wylewa się we łzach, kiedy ktoś bliski umrze, minął, ale targała nią teraz bezsilna, jałowa i przesadna rozpacz sumienia. Czemuż odeszła spać i nie była przy śmierci matki? Czemuż buntowała się przeciwko życiu związanemu z nieszczęsnym losem obłąkanej? Na tak krótko potrzeba było mieć w sobie wielkoduszną ofiarę miłości, na niecałe trzy lata, a ona i na to nie potrafiła się zdobyć! Bogumił nadszedł znowu. We drzwiach zatrzymał się nieśmiało, zapytał: - Można? - a zbliżywszy się usiadł i wziął żonę ostrożnie za rękę. - Może chcesz się czym zająć, Basiuchno? - zapytał. - To ci się zrobi lżej. Trzeba w Kalińcu kupić sukna do karawanu, no i dla ciebie chyba, i dla dzieci na jakie czarne sukienki. Kazałem zaprzęgnąć do karety... Może byś pojechała? Wiem, że ci smutno, ale przecież rozpaczać nie ma powodu. Jest moc roboty i ja sam nie mogę sobie dać rady. Przed eksportacją na pewno przyjedzie ktoś z rodziny, a i po pogrzebie wypadnie przyjąć gości obiadem. Trzeba wydać jakieś rozporządzenia w kuchni. Pani Barbara rozgniewała się - i gniew jej rósł za każdym słowem Bogumiła. Ona sama wie dobrze, czy ma powód rozpaczać, czy nie. Nikt nie może wiedzieć ani rozumieć, co się w niej dzieje. - Jeżeli ty jesteś na tyle obcy i zobojętniały, że możesz teraz myśleć o gościach, o przyjęciach, to sobie się tym zajmuj. Dla mnie śmierć jest zbyt straszną rzeczą, żebym mogła się z tymi głupstwami pogodzić. Nie znoszę tych wszystkich obrządków, przy których głównie idzie o to, żeby się najeść i napić. I żeby klechy miały okazję do pokazywania swoich magicznych sztuk. - Czekaj - nie odchodź jeszcze. - Gdzie są dzieci? Bogumił zatrzymał się posłusznie przy progu. - Tomaszek bawi się w pokoju służby pod okiem Józi, a dziewczynki są u nieboszczki. Wziąłem je ze sobą, żeby się przypatrzyły, jak babcię ubierają. Kazałem im narwać i przynieść kwiatów. Niech się nauczą, żeby nas umiały przystroić do trumny, jak pomrzemy. Zdenerwowanie pani Barbary doszło do szczytu. Czuła, że nie wytrzyma, by nie powiedzieć czegoś obelżywego. I powiedziała: - Jaki ty jesteś gruboskórny. Dzieci w to wciągać! I jeszcze w taki sposób. Ale czuła, że to nie dosyć, że musi się do reszty zapomnieć. - Wyście wszyscy sprościeli, schłopieli - mówiła drżąc. - Wszyscy jesteście bez nerwów, bez uczuć. Cały wasz ród. Czy to ja nie pamiętam twojej matki? Była przy zdrowych zmysłach, ale mówić z nią było jeszcze mniej o czym niż z mamą! A ja moją matkę pamiętam, kiedy była pełną inteligencji kobietą i stanowiła dla nas, dzieci, niezastąpione towarzystwo. I zdycham z żalu, że już reszta tego życia przepadła raz na zawsze, a ty mi zawracasz głowę obiadami dla gości! Umilkła, zatchnąwszy się prawie ze wzburzenia, ale słowa, które wyrzekła, zdawały się brzmieć dalej, jakby krzyczane przez wszystkie sprzęty dokoła. Bogumił patrzył na nią okrągłymi oczyma i mienił się na twarzy. I nic nie rzekłszy wyszedł. Pani Barbara ochłonęła raptownie. - Czemu to - myślała z przerażeniem - trzeba aż coś tak strasznego powiedzieć, żeby się uspokoić? - Bogumił nie wydawał jej się już nieczułym ani prostakiem. Właściwie już wtedy, kiedy był przyszedł, miała zamiar zająć się przygotowaniami do pogrzebu, pomóc mu. Ale obraziła się, że on ją do tego namawiał. Śmiał uważać jej żałość za przesadną! A teraz stało się, sama wymierzyła sobie zadośćuczynienie i oto razem z wybuchem irytacji przemijała rozpacz, znikała męka wyrzutów sumienia ustępując miejsca pogodnej melancholii. Bądź co bądź, matka umarła w postaci, w jakiej nie mogła być już dla niej niczym prócz utrapienia, i pani Barbara odzyskiwała ją nagle we wspomnieniu taką, jaką wspominać było czymś miłym i potrzebnym dla życia, odnajdywała ją przytomną, młodą, nie zamazaną przez okrutną rzeczywistość ostatnich lat. I radując się prawie, ubrała się co żywo do drogi, a potem pobiegła odszukać Bogumiła. Miotał nią strach, że mogło z nim się coś stać po jej słowach. - Pan poszedł z pisarzem do kancelarii - objaśniła ją Józia i pani Barbara poczuła się dotknięta: - A więc do tego stopnia nic go to nie obeszło, że poszedł sobie z pisarzem do kancelarii! Nie był jednakże w kancelarii. Siedział na ganku przed domem i palił papierosa. Nie był zajęty. - Jadę - rzekła pani Barbara. - Nie uważaj na to, co gadałam. Człowiek się robi czasem taki niepoczytalny. Wstał i podjął skwapliwie: - Ja to przecież rozumiem. Jak sobie pomyślę, ile ty już przeszłaś, biedaczko, w tym życiu ze mną, to i tak cię podziwiam, że się tak trzymasz, że jesteś taka dobra. - Nic nie przeszłam - zaprzeczyła. - I wcale nie jestem dobra. Ty jesteś dobry. Ty jeden tylko na świecie - oznajmiła szorstko. Klimecki podjechał przed sień, dziewczynki siedziały w karecie, chciały podwieźć matkę do bramy. Koło południa pani Barbara była już w domu z powrotem. Przywiozła chudą szwaczkę, sztukę czerni do karawanu i satynki na suknie - dla siebie czarnej, a dla dzieci czarnej w białe kropki. Wzięto się zaraz do roboty i nad wieczorem wszystko już było jako tako poszyte. Eksportację do kościoła w Małocinie wyznaczono na dzień następny. Nie można było zwlekać, gdyż, jak to bywa latem, po zimnach i deszczach nastał męczący wilgotny upał i ciało nie mogło stać. Rano tego dnia po raz ostatni zaprowadzono dzieci na próg pokoju, w którym leżała babcia. Bił stamtąd duszny zapach więdnących akacji pomieszany z obcą, słodką i mdlącą wonią, od której dziewczynki pobladły. Mnóstwo bab wiejskich klęczało dokoła trumny i to jeszcze zwiększało zaduch. Dzieci folwarczne poszturchując się i gromiąc wzajemnie tłoczyły się w sieni. Agnisia pociągnęła ojca za rękaw i szepnęła: - My nie widzimy babci. Ojciec schylił się i chciał ją podnieść do góry, ale pani Barbara rzekła raptem: - Zostaw, zostaw, to straszne. I zakrywszy twarz ręką wycofywała się z tłoku. Bogumił spojrzał i ujrzał, że z prawego nozdrza żółtej, boleśnie zaostrzonej twarzy, spoczywającej w kwiatach, zaczyna wybiegać opornym, zatrzymującym się strumyczkiem gęsta, brunatna ciecz. Śród modlących się ludzi spostrzeżono to także, wszczął się rozruch. Zaczęto się cisnąć ku wyjściu. Dały się słyszeć głosy: - Krew z nosa poszła... krew z nosa... Może nieboszczka nie umarła? Wszelki duch Pana Boga chwali! - Bogumił Niechcic powiedział głośno i dobitnie: - Uspokoić się. Toć każdy z was po śmierci taką posoką w ziemię pociecze. Panie Katelba! Stelmach! Zamkniemy trumnę! - To straszne - powtarzała pani Barbara, gdy się z dziećmi znalazła na powietrzu. - Co straszne? Mamusiu, co się stało? - usiłowała dowiedzieć się Agnisia. Zobaczyła nagle, że matka płacze, i zamilkła. Ojciec przyszedł na nie wyjrzeć. - No nic - powiedział. - Na takie gorąco rozkład wcześnie się zaczął. Musimy zamknąć trumnę. Ja już takie rzeczy nieraz widziałem. Po południu zaczęto się zjeżdżać na eksportację. Wszędzie naokoło domu, nawet w alejach sadu stały bryczki, powozy i dorożki. Konie leniwie podnosiły głowy i rwały liście z drzew, aż gałęzie podskakiwały w górę. Karawan, zbudowany z desek na rozworach drabiniastego wozu, obity czernią i zaprzężony w sześć siwych koni, zbliżał się pomału od podwórza. Był tak wysoki, że gałęzie drzew ocierały się z chrzęstem o jego wierzch. Czarno ubrani panie i panowie błąkali się grupkami dokoła zajazdu, siedzieli na ławeczkach pod kasztanami, wchodzili do domu, wychodzili. Miejscowi ludzie podawali jeden drugiemu zarządzenia dotyczące sformowania orszaku. Agnisia i Emilka nie wiedziały, kto je wśród czarnych welonów całuje, i dopiero po chwili rozpoznały wujenkę Ostrzeńską oraz panią Holszańską. Nie poznały za to matki pod przejrzystym czarnym woalem na twarzy i przybiegły do niej dopiero, gdy usłyszały, jak mówiła do Naści: - Musisz zostać z Tomaszkiem. Nie mogę dziecka brać ze sobą. Pójdziesz jutro na pogrzeb. Wynoszono trumnę, pani Barbara patrzyła na to surowo, a gdy zaczęto ją wciągać na karawan, rzekła zamknąwszy oczy: - Jezus Maria, oni mamę upuszczą. Bogumił poszedł pomagać, potem wrócił, powiedział: - Wsiadać już, wsiadać - zapakował dziewczynki, Józię i panią Barbarę do karety, zamknął drzwiczki, a sam pozostał na zewnątrz. - A tatuś? - zawołały dzieci, rozczarowane. - Tatuś pójdzie piechotą. - My byśmy też chciały iść z tatusiem piechotą - zaczęły obie prosić i póty się kręciły, aż pani Barbara zatrzymała karetę i rzekła: - No, to idź z nimi, Józiu. Dziewczynki w mgnieniu oka przebiegły na poprzek drogę, przeskoczyły rów i znalazły się na twardej gładkiej steczce, którą szedł ojciec. Spojrzał na nie i rzekł: - Idźcie spokojnie. - Szły tedy jak najciszej jedna za drugą, gdyż na steczce można się było tylko w pojedynkę pomieścić. Drogą i steczką za rowem szło prócz nich wielu innych uczestników eksportacji. Szedł między innymi wuj Daniel paląc cygaro i coś nucąc pod nosem. Pojazdy wlokły się skrzypiąc, karawan posuwał się ostrożnie, a przy trumnie siedzieli stelmach i ogrodnik, bo choć była przymocowana, ale zawsze na dołach trzeba było uważać. Na przedzie kroczył kościelny, Tomasz Kolański, zwany "mały", syn znachorki, dzierżąc ogromny krzyż, podtrzymywany nadto przez zarzuconą na kark taśmę i jakby ukośnie wyrastający mu z brzucha. Obok niego szedł organista w komży, który, gdy skręcano na szosę, zabeczał znienacka tak, że aż wszyscy się zlękli: Kto się w opiekę poda Panu smemu, a całym sercem szczerze ufa jemu... Podchwytywano śpiew to tu, to tam, jak wszczyna się wiatr szemrząc zrazu niepewnie tą lub ową gałęzią, aż po chwili zabrzmiało tłumnie: ...śmiele rzec może: mam obrońcę Boga, nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga - żadna straszna trwoga... Ale nikt z państwa nie śpiewał - najwyżej mruczeli z cicha. Śpiewała służba folwarczna i ludzie ze Starego Serbinowa. W kościele dziewczynki zgubiły ojca i musiały się trzymać Józi, która wepchnęła się z nimi w jedną z ostatnich ławek. Na dworze zmierzchało, a tu wewnątrz była już noc zupełna, płonęło mnóstwo świec, ławka, gdzie dzieci siedziały, ruszała się i kołatała. Tuż nad głowami był chór, w którym organy dudniły basem - bu-bu-bu. Nazajutrz wszyscy, kto miał być na pogrzebie, pojechali prosto do Małocina. Było jeszcze więcej osób niż na wyprowadzeniu. Z daleka z Kujaw poprzyjeżdżali rozmaici sąsiedzi pani Adamowej Ostrzeńskiej, jeszcze z czasów jej młodości, gdy żyła na wsi. Przybył nawet radca Joachim Ostrzeński z Piekar Wielkich. Niechcicowie późno wyjechali na cmentarz, gdyż do ostatniej chwili spodziewali się, że może Julian Ostrzeński przyjedzie z Petersburga. Doczekali się jednak tylko Lucjana Kociełła, który przybył ranną kurierką do Kalińca, a z Kalińca - dorożką. Był sam, córki jego bawiły u ciotki na Litwie. Z nim wyruszyli do Małocina. Już w drodze spotkali posłańca, który niósł depeszę od Juliana. Nie mógł przyjechać. Do obiadu w Serbinowie usiadło tego dnia koło trzydziestu osób, tak że musiano dostawić stoły z czeladnej kuchni, zaś pan Woynarowski z Pamiętowa pożyczył swego kucharza. Dzieci Niechciców jadły osobno, a gdy skończyły, Tomaszka położono spać, a dziewczynki pobiegły do ogrodu i spoza krzaków jaśminu patrzyły przez otwarte drzwi na biesiadujących. Ojciec zobaczył je tam ze swego miejsca, wstał, wyszedł na werandę i zawołał, by przyszły. Pani Barbara przywiodła je do krzesła, na którym siedział otyły pan o czerwonej twarzy i spadających aż na piersi białych wąsach. - To są - rzekła - panie radco, moje córki. Ukłońcie się, dziewczynki. Pan położył każdej z nich na głowie ciężką rękę i pytał: - Jak wam na imię, dziewuszki? Co? Mówcie głośniej. Agnieszka i...? Emilia? Emilia... Ładne imiona. Ładne. Przywieźże mi kiedy te panny do Piekar, kochasiu. Inni goście też wołali dzieci ku sobie wypytując je o to lub owo. Pani Holszańska pytała, czy Józia nauczyła je wierszyka: "Kto ty jesteś? Polak mały", który musiała umieć z ochronki. Odpowiedziały, że nauczyła, i na żądanie zaczęły mówić jednogłośnie: Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały. Wszystkie twarze obróciły się ku nim, a one zawstydziły się, zacięły i znienacka zamilkły. Agnisia spąsowiała, Emilka zaczęła płakać. Wyprawiono je prędko do drugiego pokoju i przerwany gwar zadźwięczał na nowo przy stole. Nie zasiadywano się jednak przy nim długo. Niebawem kolasy i bryczki zaczęły jedna za drugą odwozić gości, potem sprzątnięto ze stołu, jakiś czas dochodziły jeszcze z kuchni odgłosy zmywania statków, a w końcu powszednia cisza zaległa cały dom. Bogumił poszedł w pole, pani Barbara usiadła na chwilę przed sienią, żeby odpocząć. I natychmiast zdrzemnęła się i zaczęła śnić, że po bruku jedzie prędko karawan, ale miejski, z baldachimem, taki, na jakim chowano Teresę. Z tyłu biegną ludzie i usiłują wsunąć pod baldachim otwartą trumnę, w której leży ktoś w meloniku na głowie. Melonik podskakuje od ruchu jazdy i zesuwa się coraz bardziej na nos nieboszczyka, podobnego na przemian to do tej, to do innej osoby. Pani Barbara nie może na to patrzeć - boi się, że brzeg melonika zedrze temu komuś skórę z nosa. Biegnie, chce ręką melonik odsunąć, poprawić, ale nie może trafić. Na koniec potyka się o kamień i otwiera oczy. Zbudziła się bez przerażenia, jakie podobne sny zazwyczaj wzbudzają. Natomiast wydało jej się, że ptaki przestały śpiewać i że wkoło panuje drętwa cisza. Tego się dopiero szalenie zlękła. Lecz ptaki nie przestały śpiewać, tylko ona odeszła tak dziwnie daleko, że z trudem odzyskiwała zmysły. Wnet usłyszała, że szczebiocą jak zawsze, i już to tylko jedno wydało jej się takim nadmiarem życia. Patrzyła na chmurzące się niebo. Po tle świecącym od skrytego w mgłach słońca mknęły popielate rozwiane obłoki. Mknęły coraz to inne, lecz obraz nieba pozostawał niezmienny. - Cóż stąd, że umieramy? Życia jest wciąż tak dużo - majaczyła pani Barbara. - Wszystko mija, a nic się, nic się nie zmienia. Po złotym tle wciąż płyną szare obłoki... O, jak mnie ta myśl uspokaja - westchnęła. I powstało w niej coś na kształt błagania, by można było żyć zawsze tą myślą, tym spokojem. Tom II Wieczne zmartwienie 1 Agnieszka jednym wydawała się wątła i wiotka, inni mówili, że jest silnej budowy. Zgrabną i zręczną nazywali ją wszyscy, lecz trudno było powiedzieć, co się najbardziej do tej zgrabności przyczynia. Twarz miała drobną, nieprawidłową i także zmienną, czasem pełną kolorów i wyrazu, to znów mizerną, niejasną, prawie mglistą. Czoło było wysokie, usta kształtne, lecz nazbyt małe, szaroniebieskie oczy - uważne i życzliwe; jasne włosy odznaczały się blaskiem i obfitością, uśmiech zdawał się być rozumiejącym coś, czego jeszcze Agnieszka rozumieć nie mogła, a uśmiechała się na ukos, nieco ku jednej stronie, jak babcia na portrecie. Emilia była najładniejsza z dzieci. Mówiono o niej, że jest jak malowanie. Jej szare oczy przyrównywano do promienistych gwiazdek, twarzyczkę - do jaśminów i róż, usta - do malin, tak były rumiane pod cienką, prężącą się skóreczką. Tomasz miał twarz dużą, trochę nalaną, cerę bladą, usta wydatne i czerwone, powieki ciężkie, a spojrzenie okrążonych śniadym cieniem wielkich siwych oczu na przemian to niedokładne, ze skłonnością do nieznacznego zadumanego zeza, to skupione i czujne, lecz jakoś nie po ludzku, a tak, jak bywają czujne oczy zwierząt, gotowych do obrony lub skoku. Jak na dziecko, nie był wdzięczny, ale mówiono, że wyrośnie z niego przystojny mężczyzna. Chociaż najmłodszy, uważany był w domu za starszego od pieszczonej Emilki. Gdyż zarówno z usposobienia, jak z wyglądu był od razu na wskroś chłopakiem, nie miał w sobie nic z małego dzieciaczka. Strzyżono go krótko i tylko jeden kosmyk nad lewą skronią nie dał się nigdy przystrzyc do tego stopnia, żeby się zawadiacko nie podnosił. Każdego, kto spojrzał na wiszące teraz w salonie portrety dziadków Ostrzeńskich, uderzało nadzwyczajne podobieństwo Tomasza do dziadka Adama. Do siebie wzajemnie dzieci były natomiast mało podobne, a i usposobienia miały bardzo niejednakowe. Tomaszek był psotny, nieusłuchany i zuchwały, a zarazem łatwy do nastraszenia i krętacz. Rzadko zdarzało się, aby się w domu śmiano albo cieszono z jego powodu. Najczęściej wywoływał gorzkie narzekania w rodzaju: - Tomaszek, nie kłam! Nie psoć! Nie rób na złość! Gdzie jesteś? Coś popsuł? Był jedynakiem, pani Barbara tak chciała go kochać i pieścić, a tak rzadko można sobie było wobec niego na serdeczność pozwolić. Niekiedy trzymała go, dobrego, ułagodzonego, w objęciach lub na kolanach i pocieszała się: - Wszystko będzie dobrze. Przecież podobno z takich nieznośnych dzieci wyrastają najlepsi ludzie. - Wtem nagle z dna duszy podnosił się włosy jeżący strach, jakby nie syn, a jakiś obcy nieobliczalny stwór tulił się do jej serca. I coś jej złowrogo mówiło, że w tym wypadku nie powinna się odurzać dobrymi nadziejami. Ale ona powściągała ten strach, nie dawała mu do siebie przystępu, gdyż właśnie w tym jednym jedynym wypadku czuła się na siłach wierzyć, ufać i spodziewać wszystkiego dobrego. - Synu - powtarzała tylko - synu jedyny! Będziesz dobry? Będziesz człowiekiem? Emilka miała bardzo niesamodzielną naturę. Musiała być zawsze do kogoś przyczepiona. Lubiła, żeby ją nosić, huśtać, zaczepiać, trzymać na kolanach, nie mogła sama zasnąć, ktoś jej musiał zawsze do snu śpiewać lub opowiadać bajki, nawet kiedy była już na to za duża. Nie miała nigdy żadnego pomysłu do zabawy i zostawiona samej sobie płakała, że jej nudno i smutno. Nigdy nie była rada temu, co jej przypadło w udziale, chciała zawsze tego, co mieli albo robili Tomaszek i Agnisia lub w ogóle kto bądź. - Dlaczego to dziecko nigdy nie chce być samo? - martwiła się z tego powodu pani Barbara. - Co z niej wyrośnie, kiedy ją trzeba ciągle za rękę prowadzać. Agnisia w przeciwieństwie do Emilki nigdy się nie nudziła, w przeciwieństwie do Tomaszka, który wciąż z domu uciekał, donikąd nie dążyła; wszędzie i zawsze znajdowała dość rzeczy, które ją zaprzątały. Nie wymagała, żeby z nią się kto bawił, aż nadto lubiła być sama, zawsze miała co robić, należała do dzieci, o których się mówi, że je można byle czym zająć. Pani Barbarze to usposobienie najstarszej córki też przyczyniało zmartwienia. - Jakaż ta Agnisia niewybredna - mówiła. - Jej wszystko jedno, z kim się bawi, co robi, żadnego w niczym wyboru. A kiedy indziej pytała męża: - Słuchaj, co ona tak lubi być sama? Czy ciebie to nie zastanawia? Agnisia między innymi dlatego lubiła być sama, że pochłaniało ją czytanie. Czytała również właściwie bez wyboru, co jej wpadło do ręki. Czytała zarówno książki dla dorosłych, jak dla dzieci, nie gardziła nawet obrazkowymi czytankami Tomaszka, które zarzucone i podarte wyciągała spod kanap, łóżek i stołów. Podobały jej się opisy nadzwyczajnych przygód, wypadków i podróży, ale najwięcej lubiła wiersze i powieści, w których przedstawione było zwykłe powszednie życie. W jednej z Emilczynych książeczek znajdował się wiersz, zaczynający się od słów: "Bije czwarta, kogut pieje, patrzcie, co się na wsi dzieje". Zawierał on drobiazgowy opis wszystkiego, co się odbywa godzina po godzinie w domu, w podwórzu i w polu, a to proste rymowane wyliczenie powszednich czynności sprawiało Agnisi niewymowną uciechę. Za pomocą tego wiersza mogła sobie każdy miniony dzień przeżyć jeszcze raz cały od rana do wieczora, a jej było zawsze dnia mało, zawsze chciałaby go mieć raz jeszcze i raz jeszcze. Więc go miała w tym "bije czwarta", a jeżeli pora roku nie odpowiadała treści wiersza, to go sobie czytając trochę zmieniała, podstawiając inne opisy pogody, inne zajęcia, inne rymy. Pani Barbara czytanie uważała za największą słodycz, może nawet za jedyną pociechę biednego ludzkiego życia i zrazu cieszyła się, że Agnisia odziedziczyła jej skłonność pod tym względem i że czyta niejako za nią, nie mającą już na to czasu. Niebawem jednak zaczęła się tym jej zaczytywaniem się na śmierć - niepokoić. - Nie czytaj tak bez końca - prosiła. - Zachorujesz i nie urośniesz, jak będziesz tak wciąż siedzieć schylona. Pochodź trochę, pobiegaj. Agnisia z trudem odrywała nieprzytomne oczy od książki. - Gdzie mam pochodzić? - pytała. - Przecież wszędzie są stawy i mamusia ciągle się boi, że się potopimy. - O ciebie się już nie boję, moje dziecko. Ale po co masz chodzić nad wodę. Mało to jest pięknych ścieżek w ogrodzie? Jeszcze więcej niż cechami usposobienia martwiła się pani Barbara przeróżnego rodzaju chorobami i przypadłościami, do których dzieci były nadmiernie skłonne. Jednej wiosny wszystkie miały koklusz, drugiej - odrę. W ciągu jesieni i zimy wiecznie któreś leżało na grypę lub zapalenie gardła. Prócz tego kaszlały ciągle wszystkie jak owce. Emilka była wciąż zachrypnięta, a raz po raz dostawała jakiejś nerwowej wysypki; Tomaszka trapiły robaki i krwotoki z nosa tak silne, że odchodził prawie od przytomności; Agnisia cierpiała na zawroty i bóle głowy. Doktór bywał częstym gościem w Serbinowie, chociaż Bogumił zżymał się na to, mówiąc, że tu nie doktora potrzeba, lecz innego sposobu chowania. - Dzieci są - mówił - za ciepło trzymane, za mało hartowane. Ja bym dał im się kąpać od wiosny w zimnej wodzie, dałbym im biegać lekko, z chłopskimi dzieciakami po śniegu, po mrozie. Co to jest, żeby dzieci na wsi nie były nawet i zimą cały dzień na powietrzu! Lecz pani Barbara zamykała mu usta mówiąc srogo: - Daliśmy już tak jednemu biegać po śniegu i po mrozie! A potem trwożyła się: - Czy one aby kiedy z tego wszystkiego powyrastają? To widać wszystko pochodzi z jakichś chorób, z jakiejś złej krwi, którą musiały odziedziczyć. Ja przecież widzę, że one są nienormalne. - Nie, naprawdę, jaka ty jesteś - gorszył się Bogumił. - Przecież to czyste urojenie. Co miały odziedziczyć? - Kto was tam wie wszystkich - mówiła patrząc ponuro przed siebie. - A czyż to moi przodkowie chociażby nie żyli rozpustnie, nie pili, nie hulali? Przecież słyszałam nieraz, co mówiono o naszym ojcu. A dziadek Laurenty był tyle czasu we Francji, w Hiszpanii z tym Napoleonem. Kto wie, co stamtąd przywiózł. - Zostawże w spokoju pamięć tych biednych starców. O ile mi wiadomo, twój dziadek był we Francji już potem, kiedy miał dzieci. - Nic podobnego. Skąd ci to przyszło do głowy? To ileż ja bym w takim razie musiała mieć lat? Był wtedy młodym chłopakiem. - No, może się jednak ustrzegł. - Może się ustrzegł. Ja też na pewno nie twierdzę. Ale temu nie zaprzeczysz, że wuj Klemens zwariował. Skłonność do obłędu jest też znakiem pewnego zwyrodnienia. A znowuż w mojej rodzinie ta skleroza mózgu u mamy! I o babce słyszałam, że miała napady melancholii. Raz nawet chciała sobie podobno życie odebrać i skakała do studni. Albo Jacuś! Prawda, jeszcze i w dalszej rodzinie mieliśmy owego Jacusia, co siedział w Piekarach u radcy Joachima i zawsze bał się, że go legumina nie dojdzie. Nie, mój drogi, po co myśmy mieli dzieci! Myśmy powinni byli wymrzeć. - Ja nie mogę tego po prostu słuchać - gniewał się Bogumił. - Obrażasz Boga. Idę sobie. I odchodził, a pani Barbara zostawała przestraszona, że może naprawdę obraziła Boga czy jakąś mściwość kosmiczną, która czyha na każde jej słowo. - Ja wcale tego nie powiedziałam... nie myślałam... - tłumaczyła samej sobie czy owej mocy nieznanej. - Idzie mi tylko o to, że musimy na dzieci zwrócić baczniejszą uwagę. Dzieci tymczasem bawiły się i żyły sobie jak mogły. Niańka Józia była jeszcze wciąż z nimi, choć właściwie raczej dla zabawy niż dla dozorowania, na to już były za duże. Ale ona jedna potrafiła jeszcze czasem Tomaszka przy domu zatrzymać i to pani Barbarze dogadzało. - Chodźcie, dzieci, chodźcie - mówiła Józia - będziemy się bawić, że wialnia stoi w salonie. I dzieci udawały chłopów, którzy młynkują zboże w salonie, albo się bawiły w wuja Klemensa uciekającego do lasu i w rozmaite inne rzeczy z dawnego życia, o którym ojciec lub matka opowiadali im czasem. Agnisia nie przepadała za tymi zabawami. Lubiła się ona zabawiać lub zajmować czymkolwiek, ale zawsze czymś na własną rękę i co jej samej przyszło do głowy. Ale wołana do zabawy rodzeństwa przychodziła i brała w niej udział. Gdyż bała się, że o ile nie pójdzie, to nikt nie będzie chciał z nią przestawać, nikt nie będzie jej lubił. A wtedy wszystko, cały Serbinów, całe życie tak pełne uciech, tak pełne rzeczy godnych miłości na każdym kroku, odwróci się od niej, zniknie, a ona zostanie na zawsze sama i nieszczęśliwa. I nieraz patrzyła ze strachem, jak Emilka dąsa się, kaprysi, tupie i woła: - Ja nie chcę! Ja nie będę się bawić! - Ona by się na to nie zdobyła. Stosowała się w zabawie do wszystkiego, co chcieli drudzy, i nawet gdy miała ochotę, by coś wypadło inaczej, nie sprzeciwiała się, tylko mówiła: - No, dobrze! Chwalono ją też za równe, zgodne usposobienie, ale i ona wpadała czasem w awanturniczy nastrój. A wtedy nie tylko sprzeciwiała się wszystkiemu, co drudzy robili, ale zdawało się, że nie cierpi rodziców i rodzeństwa za to tylko, że byli, jakimi byli. Tak jakby brała w niej nagle górę inna, druga natura i jakby wszystko, w czym znajdowała zazwyczaj tyle upodobania, zaczynało ją nagle męczyć i razić. Przywodziła wszystkich do rozpaczy, zwłaszcza że trudno było zrozumieć, o co właściwie jej idzie, a na koniec oświadczała, że się utopi. Na szczęście te burze zdarzały się nieczęsto, a po każdej z nich Agnisia sama czyniła co mogła, by o nich zapomniano. Wtedy też najbardziej bywała ochocza do zabawy z młodszym rodzeństwem. Józia miała do tej zabawy mnóstwo pomysłów; jak się nabawili w jedno, przypominała drugie, a na koniec, gdy się wszystko sprzykrzyło, śpiewała z nimi: - "Uciekajcie, Rusy, Prusy, bo jadą Krakusy"... Agnisia wiedziała już, co znaczy ta piosenka, młodsze dzieci śpiewały ją na wiarę, w końcu jednak i one zapytały: - Co to jest Rusy, Prusy? - To takie nieprzyjaciele Polski - objaśniła im Józia - Rosyjanin, Prusak i ten trzeci Austryjak. Wstydźcie się, nie pamiętacie, co wam mówiłam? Że Polska w niewoli? Nie bójcie się, Polska nie wasza! - Nie nasza? - pytały dzieci w zadumie oczekując dalszego ciągu. - No tak - tłumaczyła - nie wiecie? Tak samo jak i z tym Serbinowem. Bawicie się tu, mieszkacie, ale on nie wasz, tylko pana Dalenieckiego i pani dziedziczki, chociaż oni sobie siedzą w Paryżu. Tak i Polska Rosyjanów, Niemców i Austryjaków, co siedzą za górami, a w Kalińcu trzymają swoich sołdatów. Oni z nas korzystają, a my tylko dali, dali, musim robić i płakać, i narzekać. Pewnego dnia pani Barbara zdziwiona, że dzieci nie słyszały dzwonka na obiad, wyszła je wołać i zobaczyła, że prócz Józi jest z nimi w ogrodzie jakiś parobek, który jednakże na jej widok skoczył do płotu i zniknął. Dowiedziała się potem z opowiadań dzieci, że to był fornal Wawrzon, który stał za ogrodem i Józia go ku nim zawołała, żeby z nimi posiedział, gdyż się bali. - Baliście się? W biały dzień? Czego? - pytała pani Barbara, jakby nic dla niej nie było bardziej zadziwiającym niż strach. - Odkąd zrobiliście się tacy bojący? - Bo siedzieliśmy koło inspektów i Józia mówiła, że tam w południe straszy. I mówiła, że coś tak drzewem zatrzęsło i że zawoła Wawrzona - objaśniała Emilka. Gdy nadeszły jesienne i zimowe chłody, Józia przebywała z dziećmi najczęściej w kuchni, a jak tylko roboty się na folwarku skończyły, Wawrzon obowiązkowo przychodził, siadali z Józią na skrzyni i rozmawiali sobie o swoim, a dzieci na to patrzyły. Pani Barbara wezwała wreszcie Józię do siebie i rzekła: - Moje dziecko, czego wołasz tego chłopaka za sobą? Boję się, żebyś mi się nie zmarnowała. - Ja go nie wołam - odparła, lecz po chwili dodała: - Bo mnie taki strach bierze, proszę pani, jak go nie widzę. A jak go zobaczę, to się zaraz nie boję. - Ty głupia, wtedy się bać powinnaś. On cię zdurzy i rzuci, a ty go nie będziesz mogła zapomnieć. Będziesz za drugim, a wciąż będziesz tamtego wspominać, żałować, żeś nie za nim. I życie będziesz miała zatrute. Józia spojrzała na panią Barbarę jakby zdziwiona, że słyszy takie niepodobne do wiary rzeczy, i raptem się zaśmiała z mimowolną hardą pewnością siebie, wobec której pani Barbara poczerwieniała. - Jak sobie chcesz - rzekła - ale nie możesz być przy dzieciach, kiedy takie rzeczy masz w głowie. Wezmę cię do szycia, do cerowania, chcesz? Zacznę cię uczyć szyć. Józia skinęła głową. Nim ją jednak wzięto do innej roboty, pewnego dnia okazało się, że już nie Wawrzon, a Witek przychodzi dodawać jej odwagi, gdy ją napadnie strach. Ten Witek był z innej wsi. Robił w Serbinowie tylko chwilowo, na dzień, i oto pewnego dnia oboje młodzi przyszli z oczami we łzach prosić o zwolnienie i błogosławieństwo, gdyż chcą iść do miasta i tam szukać zarobku, i tam się pobrać. Pani Barbara miała różnego rodzaju obawy i wątpliwości i odmawiała ich od tego zamiaru, a Bogumił był nawet gotów zgodzić ich oboje do folwarku na ordynarię. Ale oni o niczym słyszeć nie chcieli, tylko powtarzali: do miasta i do miasta. Niechcicowie obdarowali ich tedy, czym się dało, i obiecali być na ślubie. Ślub jednak nie odbył się w oznaczonym terminie, a w jakieś pół roku potem pani Barbara, przyjechawszy z Kalińca, oznajmiła Bogumiłowi: - Wyobraź sobie, że nasza Józia poszła na złą drogę. - Rzucił ją? - Nie. W to się prawie wierzyć nie chce, ale na ile prawda, co mówią, to ona jego rzuciła. Dla jakiegoś miejskiego eleganta, co ją pchnął na ulicę. Od niej samej wiele się dowiedzieć nie mogłam, chociaż ją spotkałam. Spotkałam ją taką wystrojoną, pachnącą. - "Dlaczegoś - pytam - nie wyszła za mąż za Witka?" A ona, wiesz, co na to? - "Przecież to był - powiada - taki prosty parobek bez żadnej nauki, bez wzięcia". Ona miała zawsze pociąg do lepszego życia, do szyku. No, i teraz ma na pewno do czynienia z szykownymi frantami i ani wie, jakich między nimi spotka parobków i drabów. Pani Barbara była bliska płaczu. - Tak sobie teraz wyrzucam, żeśmy ją od nas puścili - rzekła. - Trzeba było za nią być mądrym. - Była dorosła - zauważył Bogumił. - Miała prawo sama stanowić o swym losie. A to sobie każdy lepiej ceni od wszelkiej opieki. - Ja także tak myślałam, ale źle widać myślałam. Ją tam zmarnują, zadepczą i ja będę sobie wyrzucać, że to ja ją zgubiłam. Postanowili nie tracić Józi z oczu, ale nim zdążyli przedsięwziąć jakieś kroki, aby ją przywieść na powrót do zacności - dowiedzieli się, że na dobre wyjechała z Kalińca. A tak ślad jej zaginął, a sprawa zatonęła w tysiącu innych, co nadchodzą, tłoczą się, zaprzątają myśl, spędzają z powiek sen i mijają, znacząc bieg rzeczy ludzkich niedostrzegalnymi bruzdami. 2 Pani Barbara od dość dawna uczyła Agnisię sama, ale teraz uważała, że to już nie wystarcza i że w ogóle trzeba wziąć kogoś do dzieci. Wzięto więc bonę, która była rok, nauczyła dzieci cokolwiek po niemiecku i ozdobiła całe mieszkanie szydełkowymi robótkami; po niej zgodzono drugą, ale ta była tylko tydzień. I kiedy wreszcie pani Barbara zaczęła się oglądać za jak się należy nauczycielką, pewnego dnia przyszedł list z Turobina. Hipolit Niechcic narzekał, że domowi ich dzieje się coraz gorzej. Mają zamiar sprzedać folwark i przenieść się do miasta. "W porównaniu z Bogumiłem - pisał Hipolit - uważam się za nędzarza. Doszło do tego, że starsza córka wybiera mi się z domu, by zarabiać na życie, chce uczyć cudze dzieci. Ma cztery klasy skończone, trochę muzyki, a matka nauczyła ją też i po francusku". - Bój się Boga, dlaczego "cudze" - zawołała pani Barbara. - Weźmy ją do nas. Cztery klasy to dla naszych dziewczynek akurat dosyć. Mnie ta Anka już jako dziecko bardzo się podobała. I przynajmniej będę miała kogoś swojego. Stanęło na tym, że pani Barbara zaprosiła Aneczkę Niechcicównę na cały rok do Serbinowa. Będzie uczyć Agnisię i Emilkę, a w zamian będzie uważana za córkę, której wszystkim potrzebom stryjeczni stryjostwo będą się starali sprostać. Turobin przyjął tę propozycję z radością i Hipolitostwo Niechcicowie obiecali sami odwieźć córkę do Serbinowa. Panią Barbarę opanowała teraz myśl, że skoro będą mieli w domu kogoś, co gra, to muszą kupić pianino. I co dzień roztrząsali tę sprawę z Bogumiłem. Pianino miało kosztować znacznie więcej niż roczny pobyt Anki, za to wszak zostanie ono z nimi na zawsze. Pani Barbara była przeciwniczką zbytków, ale czyż pianino jest zbytkiem? Czyż to nie wyraz pewnej tęsknoty duchowej? Nie powrót do dawnych nawyknień i potrzeb kulturalnych, od których bieda i los odepchnęły ich, ale które przecie w nich żyją? A zresztą po co szperać w przeszłości? Byli długi czas biedni, teraz los ich się znacznie polepszył, muszą pomyśleć o czymś jeszcze poza chlebem powszednim. O jakichś dobrach nie materialnych, ale duchowych, do których przecież muzyka właśnie należy. Bogumił też nie był od tego, by posiadać w domu jaki grający instrument. Miał jednak dużo zastrzeżeń. - Ja nie wiem, czy muzyka jest taką naszą potrzebą - mówił. - Sami grać nie umiemy i nawet się na muzyce nie znamy. - Więc ty nie lubisz muzyki?! - Masz tobie. Bardzo lubię - ale myślę, że nam wystarczy tyle, co się jej rozlega wszędzie wokoło. Tu ptaki, tu jakaś piosenka, tu w szynku zagrają, tu na weselu. Podług mnie chłopi bardzo ładnie grają. A czasem pojedziemy do Kalińca na jaki koncert. - A dzieci? Dlaczego nie chcesz, by się dzieci uczyły? - A jeżeli dzieci będą niemuzykalne? W takim razie pianino okaże się bezużyteczne - zastanawiał się Bogumił. - Przecież choćby ta sama Anka będzie na nim grywała. A Holszańska, jeśli kiedy przyjedzie? Ona tak ślicznie gra! Nie, mój drogi! Pomyśl, co to będzie za szalona przyjemność. I potańczyć będzie można czasem, pośpiewać, jak dziewczynki podrosną, jak młodzi Ostrzeńscy przyjadą. A może kiedy Oktawia i Sabina przybędą z Częstochowy. To wszystko dorosła młodzież. Czy można sobie wyobrazić przyjęcie dorosłej młodzieży bez muzyki, bez tańca?! - No dobrze, kupimy - śmiał się Bogumił. - Chociaż do tańca to i ja mogę pograć. I pod wpływem tych rozmów o pianinie wydobył z ukrycia skrzypce, których od krępskich czasów nie brał prawie do ręki. Spróbował dawnych melodyj, zrazu nie szło, lecz potem się rozegrał. Panią Barbarę to drażniło. - Daj spokój - rzekła - to mi przypomina Piotrusia. Co prawda wspomnienie to nie było tak bolesne, za jakie chciała je podać, przeciwnie, było miłe, zapadła w nie na chwilę jak w rzewny sen. Ale nie miała przekonania do muzyki Bogumiła. - Nie, to nie jest to samo - powtarzała - ja zawsze wolałam fortepian. Właściwie to kiedyś w młodości bardziej wzruszały ją skrzypce, ale nie wierzyła, żeby skrzypce mogły odegrać jakąś rolę w ich domu. Na skrzypcach można było tylko rzępolić albo dawać koncerty. Ze swoimi czterema strunami, z których należało tyle wydobyć, zdawały jej się czymś magicznym, niedostępnym dla zwykłego człowieka. Fortepian już samą ilością klawiszy ułatwiał wygranie zawiłych melodyj. Każdemu dźwiękowi odpowiadało tu osobne widoczne miejsce, na klawiszach zdawały się błyszczeć prawie ich nazwy, które znała z czasów, gdy w gimnazjum uczyła się śpiewać. A na skrzypcach każdego dźwięku trzeba było szukać po omacku na jednorodnej, nic nie mówiącej strunie; ach, nie, grać w ten sposób byłoby prawie cudem, tego nie mogłaby od swoich dzieci wymagać. Jeżeli już mieć, to pianino - tylko pianino! - Tylko czy je mieć? O, bo i ona miała wątpliwości, cofała się, zrzekała swego zamiaru. Lecz te wahania trwały, póki do przyjazdu Niechciców z Turobina było jeszcze daleko. Gdy pozostał do niego już tylko tydzień, panią Barbarę owładnęła istna fortepianowa gorączka. Na samą myśl, że mogłaby w domu swoim usłyszeć słodki plusk dźwięczących klawiszy, chwytała ją tęskniąca czczość, jak głodnego na myśl o pożywieniu. Przyjazd Hipolitostwa, pobyt Anki, cały ten mający nadejść rok stawały się rzeczami bez wartości i sensu, o ile nie będzie pianina! Wszystko, co przeszkadzało w jego kupieniu, musi zostać przezwyciężone, w przeciwnym razie ona już nigdy w ogóle nic nie osiągnie. Dawno tak niczego nie pragnęła. W Kalińcu była fabryka fortepianów pod firmą Habicht i S-ka - można tam było dostać dobry instrument na spłaty, i pewnego dnia Bogumił i Barbara pojechali, by dokonać zakupu. Gdy jednak w parę dni potem kupione już i załadowane do paki pianino jechało na wozie do Serbinowa, pani Barbara przechodziła niewysłowione katusze. Pod pozorem bólu głowy leżała w salonie na kanapie i modliła się prawie, żeby pianino nie przybyło. Niechby się Habicht rozmyślił, niechby go wcale nie wyprawił w drogę, niechby sobie nawet zabrał pierwszą wpłaconą ratę. Widziała prawie Holszańską i wszystkich w Kalińcu stojących i patrzących, jak pianino jedzie do Serbinowa, i szydzących: - Czego się tym ludziom zachciało, wszak nie umieją grać! - To znów nękała ją ciemna zgryzota uczciwości zaprzęgniętej w jarzmo pracy na cudzym: - Czy Daleniecki nie będzie sobie źle tłumaczył tego ich nabytku? Czy nie będzie myślał, że ich byt polepszył się z jego szkodą? - A nie o szkodę tu idzie, lecz o ich nieskazitelne imię. Miałaby ona je narazić na szwank, wyświadczyć taką przysługę Bogumiłowi? - Jestem histeryczką i wariatką - myślała odganiając natręctwo tych myśli. Ale nawet gdy one minęły, nie mogła się wyzbyć poczucia, że kupując pianino wdała się w coś wysoce dla siebie nieodpowiedniego, jakby ludzie takiego jak ona pokroju mieli prawo do nabywania jedynie przedmiotów najniezbędniejszej potrzeby. Gdy jednak minęła godzina, o której pianino powinno było nadejść, pani Barbara mimo woli wstała i zaczęła chodzić od okna do okna. A nuż się ono gdzie na złej drodze rozbiło? Na koniec ujrzała wóz ze sterczącą wysoko paką, wtaczający się w bramę. Natychmiast uspokoiła się i z zażenowaną niechęcią czekała na jego wyładowanie. Wstydziła się ludzi folwarcznych, którzy przy tym pomagali. Natomiast Bogumił okazywał żywą dziecinną radość, gdy czarny piękny instrument zalśnił pod zieloną ścianą salonu. Swoją drogą i pani Barbara musiała przyznać, że - chociaż olśniewająco nowe - pianino stało, jakby stało tu zawsze, poważne i pełne obietnic. Dobrze i ładnie łączyło się z meblami i firankami, stanowiło jakby odwieczną część pokoju, bynajmniej nie wydawało się czymś dla nich niestosownym. A nade wszystko - było. Cała męka jego stawania się należała już do przeszłości. Agnisia otworzyła wieko i nieśmiało dotknęła palcem klawisza. Wnętrze hebanowego pudła zadrżało lekką, czystą wibracją. Agnisia, pomagając sobie słowami, wybierała dalej palcem nuty chłopskiej piosenki: Moja dzie-wu-lu - naucz się ro-bić, bo cię nie poj-mie żaden kró-le-wicz. - Ja gram! - zawołała. - Mamusiu! Ja gram! A wtedy pani Barbara uczuła w sobie na koniec dreszcz szczęścia, rzadko doznawaną przez serce ludzkie radość spełnionego marzenia. 3 W parę dni potem przyjechali Niechcicowie z Turobina i zabawili około dwu tygodni. Jedną z pierwszych rzeczy, które pani Urszula Hipolitowa spostrzegła, było pianino. - Ho! - zawołała. - Nie wiedziałam, że macie pianino! Widać lepiej wam się powodzi, chwała Bogu. Pani Barbara zaczerwieniła się i zmieszała. - Jakże, przecież Anka musi mieć na czym grać. A marzę też i o tym, żeby moje dziewczynki zaczęły się z nią uczyć trochę muzyki. - Ależ ciociu - zawołała na to Anka, gdyż ciocią postanowiła nazywać panią Barbarę. - Ja nie mam pojęcia o muzyce! Trochę tam brząkałam przy mamusi, ale nigdy bym nikogo nie śmiała uczyć. - O, to nic nie szkodzi - zażegnywała pani Barbara sprawę schrypniętym z wrażenia głosem. - Przecież muzyka nie jest wcale konieczna. Ważniejsze jest, aby dzieci nauczyły się myśleć. One, zdaje się, nie są nawet i muzykalne. Gdy to mówiła, pociemniało jej w oczach, lecz nadrabiała miną. Nie było też czasu zastanawiać się nad tym rozbiciem marzeń; domowe zajęcia nie mogły ulec ani na chwilę przerwie, a każdą wolną chwilę trzeba było poświęcić gościom. Zresztą pani Barbara nie mogła narzekać, żeby pianino nie uraczyło jej w tym czasie do woli za wszystkie udręki i rozterki, jakich w związku z jego kupnem doznała. Pani Urszula Hipolitowa nie dawała się prosić i co dzień na nim grała. Pani Barbara dawnymi czasy nie zwracała takiej uwagi na jej muzykę. Teraz jednak, czy że to było na jej pianinie, czy że każda rzecz musi przyjść do człowieka w stosownym czasie, przeżywała słuchając niezwykle piękne wzruszenia. Pani z Turobina grała tym razem prawie wyłącznie Szopena. Miała jak na kobietę wyjątkowo miękkie i rzewne uderzenie - kobiety zwykle grają twardo i oschle - a choć w sposobie bycia i rozmowie nie zdradzała nigdy szczególnych głębin ducha, umiała wydobywać trafnie z granych utworów to wszystko, czym były przepełnione. Pani Barbara nie rozróżniała, czy grane były nokturny, etiudy, scherza czy też ballady, poznawała tylko niektóre mazurki i dwa preludia, pamiętne jej z czasów młodości. Ale gdy się tylko muzyka rozległa, czuła w sobie całej niby rozkwitający ogród, pełny rosy, błyskawic i piorunów, i ożywczego powietrza, jakie bywa, gdy burza przemija. - Gdybyż chciała jedynie tylko grać - wzdychała, widząc Urszulę Niechcicową wstającą od fortepianu. Ale pani Urszula nie mogła się wyrzec opowiadań o swojej obecnej działalności. Zdawała już sobie sprawę z tego, że u nich źle idzie, ale to stawało się tylko sposobnością do wykazywania, jak przy największych oszczędnościach i biedzie można mieć wszystko, o ile się umiejętnie zabrać do rzeczy. Czasem, gdy z pozoru była cała pogrążona w muzyce, przerywała nagle w pół taktu, by opowiedzieć, w jaki sposób poczyna sobie teraz na przykład z ubraniem. Suknie przerabia tylko ze starych, a jednak, proszę patrzeć - czy może kto powiedzieć, że chodzi gorzej ubrana? Nie, w samej rzeczy, była bardzo starannie ubrana, lecz wszystko trochę na niej wisiało, gdyż bardzo schudła. Postarzała też; okrągła, świeża jej twarz, nie tracąc rumieńczyków, zaczęła drobno się marszczyć, oczy zapadły głęboko i kość czołowa żałośnie nad nimi wystawała. Pani Barbarze jednak wydała się ona teraz o wiele milszą i bliższą niż dawniej, może dlatego, że była gościem. Hipolit Niechcic mało się zmienił - był zawsze piękny i szary, bez życia. Był jednak dobry i serdeczny dla dzieci pani Barbary, dawał im co dzień po kilka groszy, żeby sobie kupiły pierników w wiejskim sklepiku. Widocznie lubił dzieci. Poza tym znaczną część dnia spędzał samotnie nad szachownicą, probując różnych posunięć, a wieczorami dawał po kilka matów Bogumiłowi. Po obiedzie wypalał tanie cygaro i na rożku stołu grał ze swą żoną w karty. A potem gawędził z Bogumiłem o tym, jak to będzie dobrze, gdy sprzeda folwark i dostanie w mieście posadę. - Średni właściciel ziemski - mówił - skazany jest na zagładę, bo jak chłop bez wymagań żyć nie będzie, a jak pan - też nie może. - Tak - odparł Bogumił - o ile brać rzeczy z punktu widzenia wymagań. Ale żyć na wsi, jak ja rozumiem, to jeszcze znaczy - mieć tam coś do zrobienia. A w takim razie po co się oglądać na dół albo na górę? Robić swoje, nie bać się odpowiedzialności i ryzyka. To, mój drogi, jak mi się zdaje, można zawsze i wszędzie. - Bodaj to! - mówił Hipolit. - Chciałbym, żebyś się znalazł na moim miejscu. Zaraz byś inaczej śpiewał. Bogumił nie przekonywał go więcej, ale myślał, że jeżeli średnia własność, a może w ogóle własność, okaże się kiedyś nieracjonalna, to z jakichś innych względów niż te, które przytaczał Hipolit. Zastanawiał się też, jakich to wymagań Hipolit nie mógł zaspokoić na swoim Turobinie. Był on bowiem człowiekiem pod każdym względem nader małych wymagań. Zdaje się, że pragnął głównie spokoju. Spokoju - nie w znaczeniu opanowania tych rozmaitych spraw, co szarpią życiem, ale spokoju w znaczeniu odejścia na ubocze od wszystkiego, czym człowiek powinien się troskać i za co winien żywotem swym odpowiadać. Dlatego uciekał do miasta jako do obcego środowiska, w którym, o nic nie nagabywany, będzie mógł żyć z cicha resztką tego, co mu zostanie. Z córek Hipolitostwa w pierwszej chwili Anka zawiodła trochę oczekiwania pani Barbary. Miała ona ją we wspomnieniu jako zadumaną poetyczną dziewczynkę. Tymczasem była to teraz wspaniała, wysoka panna o bujnej piersi, zwichrzonym czubie, długich nogach i burzliwie wesołym sposobie bycia. Pani Barbara bała się trochę takich dużych, junackich kobiet i prawie żałowała, że nie może młodszej Helci zatrzymać jako nauczycielki. Helcia była bardzo powabna i dobra, chociaż miało się wrażenie, że dobra jest raczej z lęku, żeby kogo na siebie nie rozgniewać, niż z jakichkolwiek innych przyczyn. Już też po kilku dniach pani Barbara przekonała się, że ją pierwsze wrażenia omyliły. Helcia zmęczyła ją tym, że nie była w stanie powziąć o niczym stanowczego mniemania. O cokolwiek ją zapytano, odpowiedź zdawała się przerastać jej siły. Nie wiedziała, czy jej się podobało w Warszawie, czy się cieszy, że już nie chodzi na pensję, czy chce iść na spacer, czy nie chce. A ta niepewność zdawała się wynikać nie, jak to bywa niekiedy, z nadmiaru sprzecznych przeżyć, w których trudno uczynić wybór, ale jakby z niedostateczności uczuć, myśli i chęci, które gasły, nim zdołały zapłonąć. Helcia była jakby znużona już tym, że się zdobyła na przeżycie dzieciństwa. - Dziwne dziecko - rzekła o niej pani Barbara do Bogumiła. - Chodzi jak we śnie. - Nic jej nie będzie - lekceważył to sobie Bogumił. - Przyjdzie miłość, to ją obudzi. - Miłość? Obudzi? Do czego? Do wiecznego cierpienia? Spojrzał na nią bacznie i rzekł: - Sama w to co mówisz, nie wierzysz. A zresztą lepiej cierpieć niż nie czuć, że się żyje. Rozmowy z gośćmi przywiodły Niechcicom na pamięć dawne miejsca i czasy. Dowiedzieli się, że stary Krępski już nie żył. - Szlachetny to był człowiek, świeć mu Panie - rzekła pani Barbara. - Chociaż nigdy nie rozumiałam, jak on tam godził swoją pobożność z takim bogactwem, jakie mieli. Przecież Pismo święte mówi, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż bogacz do królestwa niebieskiego. - A cóż? Miał wszystko rozdać? - oburzył się Hipolit Niechcic. - Na religii właśnie cały porządek stoi. - Nie mówię, żeby miał zaraz wszystko rozdać - uspokajała go pani Barbara. - I to prawda, że nie był on z postępowania podobny do drugich bogaczy. Wierzył, że go Pan Bóg przeznaczył do kierowania majątkiem. Cóż, człowiek wszystko w siebie potrafi wmówić. Hipolit Niechcic inaczej to zrozumiał. - Tak - powiedział. - Oni ogromnie zadzierali nosa, ci Krępscy. Z nikim nie żyli, zdawało im się, że jest Pan Bóg, a zaraz po Panu Bogu - Krępscy. A przecież Niechcicowie nie są niczym gorszym, choć zbiednieli. - No, młodzi nie byli pyszni - rzekła pani Barbara, i zaczęto o młodych. Panny powychodziły za mąż, jedne do Warszawy, inne do majątków po różnych stronach kraju. Syn Tadeusz spłaca je, osiadłszy na Krępie z matką. - Nie ożenił się? - zapytała pani Barbara zmienionym głosem. - Nie. - A jakże on gospodaruje? - Podobno bardzo dobrze. - Widzi pan - zawołała pani Barbara i, oswoiwszy się z drażliwym przedmiotem rozmowy, rzekła jeszcze: - W gruncie rzeczy ten chłopiec był zawsze niezwykłym człowiekiem, tylko nikt z nas nie umiał go zrozumieć. Był nieśmiały i skryty, ale miał rację. Bo komu się miał dawać poznać?... Wszyscy byli przy nim, jak... Przerwała sobie i, napastowana przez koszmar z minionych lat, dodała: - A przy tym on się musi czuć bardzo nieszczęśliwy. I zagadując niespokojne myśli, spytała: - A jak on teraz wygląda? Czy zawsze taki śliczny? - Owszem, przystojny. Widziałem go niedawno w Borku na końskim jarmarku - odparł Hipolit zdziwiony gorącością tej mowy. Pani Barbarze biło serce. Była zła na Hipolita Niechcica za to, czego nie mógł w żaden sposób o młodym Krępskim ni wiedzieć, ni powiedzieć. Wprędce jednak zaprzątnęły ją wiadomości o Ładach. A właściwie o pani Zenobii, która, mimo że już przed dziesięciu laty była jakby na ostatnich nogach, przeżyła męża. Bogumił i Barbara wiedzieli o śmierci Łady, ale wiadomość o tym przyszła była w czasie ostatniej choroby babci Ostrzeńskiej i nie mieli głowy, aby się tym wówczas zaprzątać. Jan Łada zginął z wypadku, konie się z nim rozbiegły i wypadł z bryczki tak nieszczęśliwie, że dostał wewnętrznego krwotoku. Pani Ładzina po zlikwidowaniu posesji Borek Dworski zamieszkała w Warszawie, a oto teraz jeden z jej synów, starszy, Kazimierz, został aresztowany i wywieziony w głąb Rosji za udział w jakiejś manifestacji politycznej. - Ten mały Kazio, dla którego szyłam ubranka, aresztowany? Wywieziony? - powtarzała pani Barbara wstrząśnięta. - Popędzony w kajdanach? Na katorgę? - Nie, to tylko takie policyjne zesłanie na pięć lat, gdzieś pod Ural. Mieszka tam sobie swobodnie, ale zawsze... - Na pięć lat?! A jak biedna Zenia to znosi? Tego już państwo z Turobina nie wiedzieli, gdyż słyszeli o tej sprawie od trzecich osób. Wiedzieli tylko, że mieszka dalej w Warszawie z młodszym synem i że w ogóle czuje się teraz prawie zdrowa. Pani Barbara cały wieczór przemęczyła się z powodu zesłania Kazimierza Łady. - Widzisz - mówiła do męża. - Kraj się znów budzi. Zaczynają się manifestacje, ludzi się wywozi na Sybir. Kazio Łada marznie tam w śniegach, a my kupujemy pianina. To znów los Ładów zdawał jej się prawdziwie godnym zazdrości. - Miałam tych dobrych Ładów za takich zaśniedziałych ludzi z głuchej prowincji - mówiła. - A tymczasem patrz! Ich dzieci biorą udział w wielkich wypadkach. Takie dzieci - to rozumiem! Chciała się też czegoś dowiedzieć o samej manifestacji, za którą Kazio Łada został zesłany, ale Hipolit Niechcic jeszcze mniej mógł o niej powiedzieć niż o młodym Krępskim. Mimo to pani Barbara żyła nią przez dni kilka. - Zaczyna się jednak coś dziać - mówiła. - To chwała Bogu! Dziwna rzecz, póki cicho, to się tak jakoś tu na odludziu nie czuje tego jarzma, co nas gniecie. Ale jak usłyszeć o jakimś ruchu, to się ono tak zaraz daje we znaki! Aż człowiekowi dziw, że może je znosić tak długo. I jak bywa z ludźmi, co nie czują się zadowoleni z powszedniego i osobistego życia, wzywała na pomoc dzieje, by jej dały uczuć radosną nicość własnego losu i wielkość sprawy, której ten los był cząstką. 4 Anka Niechcicówna z każdym dniem coraz bardziej się wszystkim w Serbinowie podobała zarówno z urody, jak z charakteru. Twarz jej budziła ciekawość i zaufanie, a uścisk jej dużej pięknej ręki był rzetelny i pewny. Jej oczy miały niezwykle rozszerzające się źrenice, tak że czasem bywały niemal czarne, to znów jaśniały ślicznym błękitem, jakby na przemian to dzień, to noc rozpościerały się w jej spojrzeniu. Natomiast w duszy Anki zdawał się panować wieczysty dzień ozłacający przyjaznym blaskiem wszystko, ku czemu się zwróciła. I ona, gdy ją pytano o zdanie w jakiej sprawie, nie miała wahań co do tego, jak odpowiedzieć. Była wszystkim bez granic i bez powątpiewań zachwycona, a gdy się nie mogła zachwycać - współczuła, a kiedy już i współczuć było trudno, śmiała się dobrodusznie z tego, co jej się nie mogło podobać. Celem jej pobytu w Serbinowie było nauczanie Agnisi i Emilki, ani się jednak spostrzeżono, jak wszyscy przejęli się myślą, że najważniejsze są tu nie lekcje, a to, żeby Aneczce było przyjemnie i dobrze. Co prawda nie potrzeba było bardzo się o to starać, gdyż czuła się ona dobrze już przez to samo, że żyła; a jednak wszyscy wciąż o to zabiegali. Gdy spostrzeżono na przykład, że Anka lubi tańczyć, postarano się natychmiast, aby ją tej zimy wprowadzić w świat. Pani Barbara była nawet gotowa sama z nią jeździć na bale i zabawy, odetchnęła jednak z ulgą, kiedy się bez tego obeszło. A obeszło się, bo wzięła to na siebie wujenka Michalina. Wieczorami więc strojono piękną dziewczynę w białe lub różowe muśliny i wyprawiano karetą do Kalińca pod skrzydła wujostwa Ostrzeńskich. Zaś gdy nazajutrz, wróciwszy, pokazywała i opowiadała, co kto mówił, jak tańczono, jak się bawiono, czyniła to z takim talentem, że starczała sama za cały teatr, a rodzice i dzieci przeżywali z nią razem nie oglądany karnawał. Siła jej odczuwań była tak promieniująca, że każde przeżycie wzbogacało nie tylko ją, ale wszystkich dokoła. Do przyjazdu Anki pani Barbara uważała te ciągłe zabawy i tańce, o których słyszała od Ostrzeńskich, za rzecz mało godną pochwały. Raziły ją też towarzyszące im zbytkowne przyjęcia, a młodzi Ostrzeńscy, których miała za inteligentnych obiecujących chłopców, stracili w jej oczach, gdy ich ujrzała zajętych bez pamięci hasaniem oraz flirtem. Ale Anka odmieniła jej pogląd na te rzeczy. Zabawy i bale były potrzebne, miały wartość i sens, skoro ona w nich uczestniczyła. I kiedy opowiadano o niej, że, choć silnej budowy, jest taka smukła i lotna, i że tańcząc unosi się w powietrzu, a jednocześnie stanowi mocne oparcie dla tancerza, pani Barbarze zdawało się to nie tylko sukcesem towarzyskim, ale prawie jakby zwycięstwem moralnym. Anka miała na balach ogromne powodzenie, ubiegano się o nią, a jej karnecik już przed wejściem na salę był cały zapisany. Była też otoczona wzdychającymi, z których wielu się w niej kochało, ale ona nie kochała się jeszcze w nikim i z żadnym ze swych tancerzy nie wdawała się w mogące zwrócić uwagę konszachty. W ogóle była w zabawie i w życiu swobodna, ale poprawna, bez trudności stosowała się do wszystkich przyjętych zwyczajów. Czyniła to jednak jakby tylko przez grzeczność dla ludzi, co przywiązują do tego wagę, i jakby w poczuciu błahości zdarzeń, których to dotyczyło. Gdyż błahymi były dla niej w gruncie rzeczy igraszki, w których brała taki ochoczy udział. Jeśli coś w ostatniej chwili udaremniło jej pojechanie na zabawę, zostawała z taką samą niewymowną radością, z jaką by pojechała. Toteż Bogumił i Barbara nigdy nie bali się, aby puste życie światowe ją zepsuło. Bawiła się, bo przyszedł taki czas, ale czuło się, że gdy czas ten przeminie, ona z taką samą elegancją, z jaką tańczyła, dźwigać będzie każde brzemię, jakie wybierze albo jakie jej los przeznaczy, i że będzie je dźwigać w taki sposób, jaki uzna sama za odpowiedni, nie oglądając się, czy to się komu spodoba, czy nie. Pani Barbara nieraz, rozmawiając z nią, miała wrażenie, że ona jest w głębi duszy aż do zuchwalstwa niezależna. I kiedy raz Anka powiedziała ze śmiechem: - O, ja jestem tylko taka cicha woda, ale jak przyjdzie co do czego, to ze mną nie tak łatwo - pani Barbara rzekła potem do Bogumiła: - Ance nic nie można zarzucić. Jest aż nadto jak się należy i dziwię się nawet, że z dzikiego, krnąbrnego dziecka, jakim była, wyrosła na taką taktowną pannę. Ale zobaczycie, jak będzie szło o coś naprawdę dla niej ważnego, to ona tak zagwiżdże na wszystkie wydeptane ścieżki, tak stanie dęba i poleci na przełaj, że się wszyscy dokoła powywracają ze zgrozy. W jakiej dziedzinie Anka miała stawać dęba, na razie trudno było przewidzieć. Na pytanie pani Barbary, czy mając umysł tak zdolny i otwarty nie chciałaby wyżej się kształcić, jechać, zobaczyć świat, odparła: - Owszem, choć więcej nęci mnie sztuka teatralna. Ale na obie te rzeczy potrzeba środków, a rodzice po spłacie długów będą mieli zapewne tylko tyle, by wyżyć. Na razie pewno skończy się na tym, że się nauczę buchalterii, żeby mieć utrzymanie, a potem zobaczymy... Bardzo możliwe, że buchalteria miała zostać jej przeznaczeniem, lecz pani Barbara twierdziła, że czymkolwiek będzie się ona zajmować, życie jej nie będzie pospolite. Pani Barbara była bardzo Anką przejęta, gdyż widziała w niej to, czego jej samej brakowało, a za czym zawsze tęskniła. Zacząwszy lekcje z dziewczynkami Anka wprędce uznała, że było to z jej strony zuchwałą naiwnością brać się do pedagogii. Wiadomości, o ile jej się przynajmniej zdawało, miała dosyć, jak na potrzeby takich małych dziewczynek, ale nie miała oczywiście pojęcia o żadnej metodzie nauczania. Zaraz, ma się rozumieć, przedstawiła to pani Barbarze, ale pani Barbara, przysłuchawszy się jednej i drugiej lekcji, rzekła: - Jesteś, moja kochana, świetną nauczycielką. - Gdyż widziała, że lekcje nie są nudne, a to było podług niej najważniejsze. Anka przejmowała się każdym zadawanym tematem, uczyła się go niejako sama na nowo, a to dzieci dobrze usposabiało. Jednak, mimo wszystko, prawdziwie korzystającą z lekcji była tylko Agnisia. Tomaszek przez pierwsze dnie, póki to było nowością, pozwalał się nauczać wierszyków, niebawem jednak nabrał właściwości znikania tak, jakby się zapadł pod ziemię, gdy zbliżała się godzina nauki. Emilkę znów było bardzo trudno zmusić do uważania. Anka brała ją na kolana, pieściła, całowała, tańczyła z nią nawet dla rozrywki i tak żartami starała się ją namówić na czytanie albo pisanie, jak na przykre lekarstwo. Agnisia tymczasem, czekając na wyniki tych starań, rozwiązywała coraz nowe zadania arytmetyczne, przeczytywała naprzód całe wypisy i w ten sposób prześcigała nie tylko Emilkę, co było w porządku rzeczy, ale niejako samą siebie. Pochłaniało ją to, gdyż była zdolna dać się owładnąć każdej pracy; ale skończywszy siedziała śród swych świetnych postępów smutna i wyczekująca, zapoznając się rychło z żałością tryumfów. Anka nie brała jej na kolana, nie pieściła jej, nie tuliła, nie mówiła do niej: - Naucz się, przecież kochasz mnie trochę, prawda? No widzisz. - Czasami Agnisia aż udawała, że nie umie zadanej lekcji, by stać się przedmiotem takiej samej tkliwości. Lecz Anka poznawała się na tym i targając ją żartami za włosy mówiła: - Udajesz. Widzę to po twoim nosie, że udajesz, ty łobuzie. Umiesz świetnie! - I znów zaraz była cała zajęta niepojętną Emilką. Z żalu o to rosła w Agnisi miłość, która najsilniej rozkrzewia się śród braku. Agnisia nigdy dotąd nie kochała nikogo z osobna, chociaż rozmiłowana była we wszystkich i we wszystkim po trosze. Nigdy jej też nie przychodziło do głowy, że jakieś szczególniejsze uszczęśliwienie może płynąć z tego, gdy nas ktoś lubi ponad innych. Poznała to dopiero, kiedy takimi uczuciami zaczęła darzyć Aneczkę i gdy tyle razy w ciągu dnia przekonywała się, że sama nie jest dla niej ze wszystkich w domu najmilszą. Wieczory jednak nagradzały ją pod tym względem. Anka zwykle po kolacji przesiadywała jeszcze jakiś czas z rodzicami w ojca pokoju, a potem wracała przez sypialnię do salonu, gdzie mieszkała. Tomaszek i Emilka zawsze wtedy już spali. Agnisia jednak czuwała i wystarczyło jej leciutko się poruszyć, aby Anka spytawszy: - Nie śpisz, mała? - podeszła do jej łóżka i siadła na jego krawędzi. A że trzeba było być cicho, wnet się więc pochylała, obejmowała Agnisię ramionami i tak przez dobrą chwilę szeptały. Rozmawiały o czymkolwiek, śmiały się z byle czego, a w końcu Anka, uścisnąwszy Agnisię, a czasem zmówiwszy z nią jeszcze modlitwę "Aniele Boży, stróżu mój" - odchodziła. Odbywało się to zawsze mniej więcej w taki sam sposób, a jednak Agnisia doznawała potem bardzo niejednakowych uczuć. Raz czuła się szczęśliwa i zaspokojona w swej tęsknocie, innym razem dręczyła się, że się z Anką wcale właściwie nie widziała, że chociaż były razem, to się tak jakby zminęły. A wszystko zależało nie od tego, o czym ze sobą mówiły, ale od jednego szczęśliwie wymówionego słowa, od jednego właściwego uśmiechu, gestu, spojrzenia, świadczącego niezbicie o ich wzajemnej bliskości. I nigdy nie można było przewidzieć, kiedy będzie dobrze, a kiedy źle. Agnisia nigdy nie przywoływała Anki na to dobranoc. Przyjemnie było tylko wtedy, gdy ona przyszła sama ze siebie, jak tylko zauważyła, że dziecko nie śpi. Czasem Agnisia zadawała sobie pytanie, co by było, gdyby tak nie dała znaku życia, kiedy Anka przechodzi. Czy też ona spojrzałaby ku niej? Czyby mimo to przyszła? Czy myśląc, że ona śpi, pocałowałaby może śpiącą? Brała ją pokusa, by raz się o tym przekonać, ale nigdy nie mogła się odważyć na poddanie swojego szczęścia tej próbie. Wytrzymywała niekiedy aż do chwili, gdy Anka mijała jej łóżko, lecz już wtedy nie mogła się opanować, by nie chrząknąć albo się nie poruszyć. Gdy Anka wyjeżdżała na noc na zabawę, Agnisia źle spała, bała się, i na całym świecie były wtedy tylko dwie rzeczy: pusty salon, w którym nie było Anki, i różowa wirująca sala Towarzystwa Cyklistów w Kalińcu, gdzie Anka tańczyła z panami. W noce te, a było ich niemało, Agnisia czasem układała wiersze na tęsknotę do Anki. Bywały one podobne do wierszy odwiecznych poetów, których się z upodobaniem uczyła, a jeden z nich, jedyny, który Agnisia zapamiętała i zapisała potem, brzmiał w takie słowa: Czy w pole pójdę czy przed domem siędę, nigdy się, nigdy smutku nie pozbędę - i pytam: "żalu, kiedy ty mnie rzucisz?" Żal odpowiada, że jak ty powrócisz. Smutno gdy długo ciebie nie widać, smutno gdy głosu twego nie słychać. Ty u cyklistów bujasz daleko, śród obcych ludzi tańcujesz lekko i pewno o nas nie myślisz ni chwili, i nie zdajemy ci się tacy mili, jak ty się zdajesz miła, ukochana, wszystkim nam co dzień, z wieczora i z rana. Śród takich oto spraw mijały miesiące i pewnego dnia latem przyszedł od Hipolita i Urszuli Niechciców list, proszący, żeby Anka do nich wróciła: Sprzedali na koniec Turobin i mieli się niebawem wyprowadzać do miasta, gdzie spodziewali się i dla niej znaleźć jakie zajęcie; a bardzo się już do niej stęsknili. Termin przyjazdu zostawiali do uznania samej Anki oraz Bogumiłostwa Niechciców. Anka może przyjechać na wrzesień, już prosto do Warszawy. Anka jednak bardzo pragnęła zobaczyć jeszcze Turobin i wyjazd miał nastąpić niebawem. Przed rozstaniem każdy stara się być w surowym porządku wobec tych, z którymi się żegna. Jest w tym coś z częściowej śmierci i każdemu się zdaje, że pomyślność dalszego życia zależy od tego, co się za sobą zostawia. Toteż Anka przykładała się w dwójnasób do oświecania dzieci, Emilka stała się uważna, Agnisia starała się nie zaprzątać Anki swoimi uczuciami, nawet Tomaszek dał się w końcu nauczyć sylabizować. Czując, że to jest już nie obowiązujące i nadprogramowe, Anka odważyła się nawet grywać na fortepianie. Grała w istocie słabo, jednak zdążyła jeszcze przed wyjazdem nauczyć Agnisię nut i przysposobionego dla dzieci utworu Szopena: "Smutno niańki mi śpiewały". Agnisia zagrała to w dniu pożegnania, potykając się i cichutko, ale z uczuciem, a pani Barbara słuchała, szarpana chęcią zatrzymania Anki w ich domu jeszcze przez rok. Zdawało jej się, że wszystko dotychczas było próbą i że dopiero ten rok byłby jej właściwym u nich pobytem. Lecz gdy Bogumił i dzieci wystąpiły do Anki z podobnego rodzaju prośbą, nie znalazła w sobie dość siły, aby to poprzeć. Czuła, że rosną w niej już inne projekty co do dzieci i że zatrzymywać Aneczkę byłoby to posuwać radość poza kres, który jej był pisany. Uważała teraz, że Anka jest za swoja i że dzieciom potrzeba kierownictwa kogoś obcego. Anka zresztą, choć jej łzy ciekły z oczu, też w gruncie rzeczy rwała się do życia w Warszawie, gdyż rwać się od życia do życia jest zwyczajnym losem człowieka. Tak tedy odjechała - uśmiech, pogoda i czar, co zagościły przelotnie pod dachem pełnym trosk, tęsknoty i niepokoju. 5 Po wyjeździe Anki dzieci Niechciców uczyły się z matką i czekały na nauczycielkę. Ani jednak nauka ta nie szła jak się należy, ani starania o zdobycie nauczycielki nie posuwały się z dostateczną prędkością naprzód, gdyż pani Barbara całe lato źle się czuła ze zdrowiem. Nękały ją już od dość dawna niedomagania żołądka, a ciężkie nie do zniesienia boleści zaczęły też towarzyszyć i zwykłym słabościom kobiecym. W ciągu ostatnich dwu lat Agnisię często budziły ze snu głośne słowa matki: - Jakież to straszne cierpienie - albo wielokrotnie i rozpaczliwie powtarzane: - Boże - Boże - Boże! - Zdjęta strachem, zrywała się, siadała na łóżku, chciała wstawać, ubierać się, nie wiedziała co robić. - Tatusiu! - wołała wreszcie - tatusiu! - I uspokajała się nieco, gdy usłyszała, że ojciec w swoim pokoju budził się, chodził, zapalał lampę, a wreszcie stawał na progu ich sypialni. Zwykle stał tak długo w milczeniu, a czasem westchnąwszy kilka razy głośnym zakłopotanym westchnieniem, podchodził do łóżka matki i tam znów stał jakiś czas - jakby sama tylko jego obecność miała jej pomóc. Agnisia płaczliwie błagała ojca, by posłał po doktora, zdumiona i oburzona, że stoi on tylko i patrzy. Niekiedy pani Barbara tak bardzo zawodziła po nocy, że budziły się wszystkie dzieci i rozespanymi oczyma patrzyły wylęknione, jak matka chodzi, słania się, miota po całym pokoju. - Co się mamusi stało? - pytały drżąc, a ojciec spoglądał na nie ze spłoszonym wyrazem twarzy i mówił: - Mamusia dostała kurczów. Ale to przejdzie. Śpijcie. Teraz zaś do tych kurczów, budzących w dzieciach niepokój, przyłączyły się cierpienia serca, które były mniej burzliwe, ale jakby więcej zatrważające. Agnisi wraził się mocno w pamięć dzień, po którym się one zaczęły. Było to wczesną wiosną, w marcu, w świętego Józefa. Znajdowała się sama w mieszkaniu, zajęta zdaje się czytaniem czy rysowaniem, a na dworze była słota. Wiatr szamotał ogrodem, domem, oknami, szyby zalane były wodą, a świat za nimi zdawał się zamazaną, obcą, przykrą szarością. W pokojach nie było nikogo, Anka wyjechała do Kalińca na Józefinki, i Agnisię raptem przeraziła ta cisza, w której rozlegały się tylko chrobot i szum niepogody. Popędziła do kuchni. Z kuchni też wszyscy wyszli. Pod stołem w pudle zaszeleściła tylko słoma; kwoka, która tu siedziała na jajach, poruszyła się słysząc kroki i półgłosem, ostrzegawczo gdaknęła. Pod blachą czerwieniało zarzewie, garnki z mlekiem, śmietanką i kawą na podwieczorek odstawione były od ognia. Mimo to śmietanka trochę kipiała. Kożuch dobywał się przez wierzch, spływał po bokach garnuszka, spadał syknąwszy na blachę, na której rumienił się i przysychał. Agnisia nie znosiła kożuchów. Spojrzała z obrzydzeniem na tłusty kipiący przysmak i czym prędzej wróciła do pokojów. Ale tam portrety dziadków Ostrzeńskich patrzyły na nią wyraźnie, prosto w oczy i to do reszty odjęło jej otuchę. Było jej tak, jakby się znalazła śród nieznajomego świata zajętego czymś swoim, czego nie rozumiała. Nie miała się o co oprzeć, nie miała się gdzie schronić, nie miała ku czemu wyciągnąć ręki. Wydało jej się to wszystko czymś podobnym do śmierci, o mało nie zaczęła krzyczeć i tupać nogami jak małe dziecko, gdy na szczęście koło ganku dało się słyszeć wycieranie nóg o żelazo. W kuchni szczęknęła klamka, ktoś wszedł i rzucił naręcz drzewa. Drzwi do jadalni i do pokoju ojca otworzyły się jednocześnie. Wracano gromadnie na podwieczorek. Co za radość! - Gdzie wyście wszyscy chodzili na taki deszcz? - wykrzyknęła skoczywszy ku nadchodzącym. Pani Barbara była szalenie zdenerwowana. - Straszny czas - mówiła odwijając się z mokrej chustki. - Jeśli te dzieci nie nabawią mi się jakiejś choroby, to będzie prawdziwy cud. Pławiłam jaja u oprzętki - dodała. - Osiem zbuków. A oni to nawet nie wiem, gdzie na swoją zgubę latali. - Ja byłem w kuźni - rzekł Tomaszek. - Znów kłamie - oświadczyła na to Emilka, która przywykła słyszeć, że tak zawsze mówiono, gdy się Tomaszek odezwał. - Nie kłóćcie się - zgromiła ich pani Barbara i od tej chwili wszystko już ją drażniło. Gniewała się na młodsze dzieci, że przemokły, i na Agnisię, że nie wyszła się przejść. Gniewała się, że jeszcze nie nakryte do podwieczorku, kazała biec po Nastkę, a nim Nastka nadeszła, sama już własnoręcznie i z piorunującą szybkością rozłożyła serwetę, poustawiała cukier, masło, pieczywo. Gdy już wszystko było gotowe, zaczęła rozpaczać, że kawa stygnie, a dzieci znów gdzieś przepadły. I ojciec też nie przychodzi, daje tylko zły przykład! Dzieci tymczasem nadciągnęły właśnie z pokoju ojca. - Tatuś - wołały - znalazł fiołki za okólnikiem! Ojciec zaraz za nimi przestąpił próg jadalni, ale matka nie rozpromieniła się na jego widok. Przeciwnie, jeszcze bardziej zwiędła i poszarzała. - Znowuście mi zimna do domu nanieśli - rzekła wrogo, gdyż od ojca wiało deszczem i chłodem. Ale on odpowiedział pogodnie: - Wcale nie jest tak brzydko, jak się zdaje. Wiatr się ku wieczorowi ucisza i po tych deszczach wnet się wszystko zacznie zielenić. Daj rękę. A gdy nie dała, położył na stole parę pierwszych mokrych, stulonych fiołków. Matka spojrzawszy na nie, raptem się rozpłakała, ale natychmiast otarła oczy i rzekła: - Dziękuję. Dzieci, włóżcie to do szklaneczki. Zdenerwowałam się - dodała - bo tyle jaj okazało się pustych. I zresztą w ogóle ta piekielna pogoda wytrąca mnie z równowagi. A już było tak ładnie, tak ciepło. Humory się na chwilę zwarzyły, ale dzieci je wnet odzyskały i podwieczorek toczył się jak codziennie. Tej nocy jednak pani Barbara po raz pierwszy narzekała na serce. A potem noce z atakami serca zdarzały się często i wiosną, i całe lato. Zazwyczaj budził wtedy Agnisię plusk wody; ojciec stał przy umywalni i wyciskał na miednicy umoczoną w dzbanku chusteczkę. Matka siedziała na łóżku oparta o poduszkę zdjętą ze swego zwykłego miejsca i przyłożoną pionowo do ściany. I mówiła słabym nieswoim głosem: - To wszystko na nic. Ja nie dożyję do rana. Agnisi włosy jeżyły się na głowie. - Czy mamusia chora na serce? - pytała. Wiedziała już, poznawała po mrowiu, które ją całą przechodziło, że to coś znacznie gorszego niż owe kurcze. Ojciec nie stał teraz, nie patrzył, nie wzdychał, ale krzątał się, chodził ze świecą do jadalni, stukał tam, skrzypiał drzwiczkami od kredensu, dźwięczał szkłem, przynosił jakieś krople, potem zaś budził Nastkę, zostawiał ją przy pani, a sam szedł w podwórze i posyłał po doktora Wettlera do Nieznanowa. Potem wracał, siadał na łóżku matki i zaczynały się wlec długie godziny oczekiwania. Pani Barbara nabierała tchu, mówiła, że jej duszno, straszno i ciemno, nie mogła znaleźć sobie miejsca, to chciała czegoś gorącego na nogi, to czegoś zimnego na serce, to, by ją trzymać za rękę, to, by jej nie dotykać. A na koniec prosiła szeptem: - Bogumił, wyrzuć mnie. Wyrzuć mnie z domu na dwór. Przecież ja jestem do niczego. Na co ci taka żona? Zamęczam was tylko, nie daję spać po nocy. Dzieci się budzą. Wyrzuć mnie i weź sobie jak się należy kobietę. Agnisia zakrywała głowę kołdrą, aby w ten sposób prędzej doczekać dnia, i modliła się, żeby matka nie umarła przed świtem, gdyż wierzyła, że we dnie już jej to grozić nie może. Pośród modłów i strachu zasypiała, a po pewnym czasie budziło ją uczucie nagłego ruchu i ożywienia, które brała w pierwszej chwili za wszczynające się w niej samej. Po chwili, oprzytomniawszy całkiem, spostrzegała, że to doktór przyjechał. Siedział już koło matki, a ona mocnym, zdrowym głosem opowiadała mu rzeczowo przebieg swych cierpień. Agnisia z lubością patrzyła na błyskające w słabym świetle przyćmionej lampy binokle doktora, na jego zadarty nosek, wątły, rzadki zarost, szeroką twarz i barczystą postać, która, gdy siedział, zdawała się wysoka i potężna, a gdy wstał, okazywała się niska z powodu krótkich nóg. Wszystko to były jakby nie rysy i kształty człowieka, ale znaki pomocy, których ukazanie się budziło zawsze w domu taką radość i ufność. Agnisia pamiętała doktora Wettlera, odkąd zaczęła pamiętać, gdyż nieraz siadywał przy ich dziecinnych łóżeczkach. Był on dla niej jedynym na świecie zjawiskiem jeszcze bardziej pewnym niż dom, gdyż dom nie chronił przed strachem śmierci, a na widok doktora Wettlera widma zagłady i śmierci przepadały bez śladu. Pani Barbara też jakąś chwilę po odjeździe doktora była spokojna i ożywiona. Prosiła o papierosa i rozważała: - Ja od razu mówiłam, że to nie może być wada serca. I bardzo możliwe, że to pochodzi z ucisku żołądka na serce. Zawsze myślę, że żołądek to moja główna choroba. Po pewnym czasie stwierdzała jednak ze zdumieniem, że serce znów jej zaczyna dokuczać. Upadała na duchu i mówiła głośno, by zbudzić śpiącego już Bogumiła: - On sobie swoje gada, a mnie jak było źle, tak jest. Ledwo żyję. Bogumił budził się, a widząc, że już dnieje, zaczynał się w ogóle ubierać. - Cierpliwości, kochanie - pocieszał ją. - Zaraz Klimecki wróci, przywiezie ci lekarstwo. Przecież słyszałaś, że trzeba zachować spokój i że to niczym nie grozi. - On wie jedno, a ja wiem drugie. Ja umrę i rozpacz mnie ogarnia na myśl, co ty zrobisz z dziećmi, jak mnie nie będzie. Nie wychowajże ich na prostaków. Daj mi słowo. - Nie - odpowiadał, myśląc już o robocie w polu. - Nie wychowam ich na prostaków. - Widzisz! To i ty myślisz, że ja umrę. Przyznaj się, co ci Wettler powiedział. - Powiedział mi, że ja umrę, jak mnie będziesz tak ciągle straszyć. Po niejakim czasie na domiar złego pani Barbara zachorowała na wątrobę. Doktór Wettler znowu przyjeżdżał po nocy, a podczas jednej z wizyt znalazł, że wątroba jest powiększona. - Czy pani miała jakie ciężkie zmartwienie, jaką zgryzotę? - pytał. - Nie - odpowiedziała poważnie i ze zdziwieniem - nie mam żadnych zmartwień. Nic mnie takiego nie spotkało w ostatnich czasach. W ogóle czuję się zadowolona i szczęśliwa. Doktór Wettler przepisał kurację, ale zapewnił, że o niczym groźnym nie ma na razie mowy. Mimo tych zapewnień doktora, pani Barbara, nic już nikomu nie mówiąc, dręczyła się, że to są początki raka w wątrobie. Albo w żołądku. Kiedy jednak nawiedzały ją boleści innej natury, zapominała o wątrobie, nękana ponurą myślą, że dostaje raka na tle kobiecym. - Przecież ja już raz tak ciężko chorowałam - przypominała sobie - wtedy po śmierci Piotrusia. A już mi nieraz mówili, że to tak bywa. Jest się chorym, wyzdrowieje się, potem długo nic... nic... ma się dzieci... aż raptem okazuje się - rak! Nagle uprzytomniła sobie, że przecież rak w trzech miejscach od razu powstać chyba nie może. I to jeszcze w dodatku przy wadzie serca. Więc może nigdzie się nie zanosi na raka? A może w takim razie i wady serca nie ma, bo przecież niepodobna, żeby tyle na raz chorób na nią czyhało? Milkła, przestawała się skarżyć i bać. Zaczynała podejrzewać, że jej choroba jest wynikiem jakiegoś braku; powstawało w niej niejasne, ale przejmujące poczucie tego braku, którego naturę trudno jednak było odgadnąć. Przybierał na chwilę mgliście niby postać Józefa Toliboskiego, lecz wnet zjawiało się przeświadczenie, że ten brak leżał głębiej i że sprawa z panem Toliboskim była już też tylko jego wynikiem. Ale skąd człowiek ma wiedzieć, co jest przyczyną, co skutkiem, czy źle mu dlatego, że chory, czy chory dlatego, że źle mu żyć na świecie... Błyskały mgnienia, kiedy uczuwała, że to, czego jej brak, nie należy do rzeczy z tego świata. A w takim razie, czy jedynym lekarstwem nie byłoby po prostu umrzeć i złączyć się już na zawsze z czymś niosącym pociechę i ukojenie, z czym tu na ziemi złączyć się nie mogła, nie umiała... 6 Ku jesieni, dźwignąwszy się na siłach, pani Barbara zajęła się gorączkowo szukaniem nauczycielki wykorzystując wszystkie swe znajomości. Nawet faktorka, Żydówka Arkuszowa, córka owej Bądźzdrówki, co kiedyś mieszkała ze starszą panią Ostrzeńską w jednym podwórzu, brała udział w poszukiwaniach. Pomagała w tej sprawie również wujenka Michalina i tak na koniec wspólnymi siłami znaleziono ową nauczycielkę, a gdy przybyła do Serbinowa, pani Barbara rzekła: - Zdaje mi się, że to będzie odpowiedzialna siła. Odpowiedzialna siła nazywała się Celina Mroczkówna, pochodziła ze starej, ale dawno już zubożałej szlachty, posiadała dyplom, miała dwadzieścia lat i odznaczała się piękną figurą oraz wybitnie prawidłowymi rysami twarzy. Wywarła korzystne wrażenie, które jednak było zamącone tym, że ona sama rozglądała się po wszystkich i dokoła w taki sposób, jakby nie była rada, że tu trafiła. Niebawem okazało się, że lekcje z panną Celiną idą niby po grudzie. Zwłaszcza młodszych dzieci nie umiała stosownie zażyć, tak że stały się dokuczliwe i krnąbrne. Emilka wykręcała się od lekcji, Tomaszek, duży już i nieusłuchany chłopak, w niczym ani na jotę pannie Celinie nie wierzył. Doszło do tego, że gdy raz usłyszał ją objaśniającą, jak ziemia się obraca dokoła słońca, wyśmiał się z niej i poszedł o to zapytać furmana Ignacego Klimeckiego. W stajni poradzono mu: - Idź, powiedz pani nauczycielce, że szczupaki niesą jaja na drzewach - co też wróciwszy do domu wiernie powtórzył. Zaś przyszedłszy innego dnia z tegoż samego podwórza, oznajmił poruszony: - Mamusia wie, słońce wcale nie idzie po niebie. Nam się tylko tak zdaje, a to ziemia obraca się koło słońca. Klimecki czytał w kalendarzu. Minęła zima, ubiegły przeszło cztery miesiące od przybycia panny Celiny, a ona była wciąż jakby krępującym gościem; nikt się do niej nie przyzwyczaił, nikt się z nią nawet na dobre nie zapoznał. Przebywała bowiem z domownikami tylko tyle czasu, ile wymagały jej obowiązki, a zaraz potem odchodziła do siebie na górę. Ruszała przy tym zawsze tak stanowczo i ostatecznie, jakby szła nie do swojego pokoju, ale na koniec świata. Zdawało się, że już nigdy stamtąd nie wróci, tak że zawsze, gdy drzwi się za nią po obiedzie czy kolacji zamknęły, wszyscy przy stole milkli, niby w poczuciu niepowrotnego rozstania. Agnisia z początku miała żal do młodszego rodzeństwa, że to ono czyni swoim postępowaniem pannę Celinę taką jakąś wyniosłą i niedostępną. Musiała jednak pomału przyznać, że i ona sobie nie może z tą nauczycielką poradzić. Ileż to razy w czasie lekcji marzyła, żeby mieć śmiałość bodaj się do tej panny Celiny uśmiechnąć, pożartować z nią, pobyć z nią w tej swobodnej bliskości, w jakiej dawały ze sobą przebywać wszystkie rzeczy, wszyscy ludzie, do których się zbliżyła. Albo się z nią chociaż pokłócić; tak żeby się przecież coś działo! Ale o niczym podobnym nie mogło nawet być mowy. Panna Celina siedziała zwykle przez całą lekcję nieprzenikniona, zarysowując kreskami i kółeczkami skrawek papieru, i Agnisia miała zawsze uczucie, że jej w tym zajęciu przeszkadza. Nieraz usiłowała swoją nauczycielkę tak lub owak zabawić: to śmiesznie przekręciła jakieś słowo, to udała, że spada z krzesła, lecz to pomagało tylko na chwilę i panna Celina wnet zaczynała znów rysować kreseczki i ziewać. Czasem zarażało to i Agnisię - i obie ziewały; słowa i głosy padały zniekształcone z rozdzierających się ust, i kto by słuchał z daleka, mógłby pomyśleć, że to bełkocą niemowy albo głuptaki. W dodatku Agnisia zauważała często, że niektóre rzeczy wie lepiej od swojej nauczycielki. Wstydziła się tego. Umyślnie się myliła, żeby przywrócić naturalny porządek rzeczy. Ale pannie Celinie równie mało ważnymi zdawały się omyłki Agnisi, jak i jej zanadto naprzód wybiegające wiadomości. - Otwórz dyktando. No, dobrze. - No, więc dalej. - Dokąd było na dzisiaj? - oto były jedyne rzeczy, które można było od niej przy lekcji usłyszeć. A po paru godzinach tej nudy - ostatni znak paznokciem, do jakiego miejsca nauczyć się na jutro, i obie wstawały. Panna Celina przeciągała się jeszcze, z ziewaniem w głosie mówiła: - Pozbieraj książki - albo coś w tym rodzaju, i odchodziła. Zostawszy sama Agnisia zawsze była tak przygnębiona, że nie mogła się niczym zająć. Miała co prawda ochotę po prostu wzruszyć ramionami i dać sobie spokój z tą obcą nudną osobą, ale nie mogła tego z lekkim sercem uczynić. Czuła się ciężko winna temu, że nie umie się zaprzyjaźnić z panną Celiną. Było jej tak nieprzyjemnie, jak bywało wtedy, kiedy nie potrafiła rozwiązać jakiegoś zadania albo zrozumieć jakiegoś prawidła gramatyki. Nękało ją uczucie niemocy, postrach czegoś niedopełnionego, co jakby przeszkadzało dalej żyć, jakby odejmowało prawo zajęcia się czym innym. I trzeba było dobrej chwili, aby się z tego otrząsnęła. Panią Barbarę też denerwowało usposobienie panny Celiny i próbowała rozmaitych sposobów, ażeby ją rozruszać. - Może byśmy pojechali na jaki spacer? - pytała, gdy widziała, że nauczycielka ciąży już nad wszystkimi jak chmura. Bogumił nie okazywał zapału, dawał jednakże konie. Siadano hałaśliwie na brykę albo na sanki i wieziono pannę Celinę w stronę Kurzy, gdzie była rzeka, albo w stronę Środy należącej do Przybylaka, gdzie było trochę lasu. Po drodze pani Barbara zaczynała opowiadać, jakie to lasy były w Krępie, gdzie kiedyś mieszkała, dzieci zaś nawoływały od czasu do czasu despotycznie, żeby patrzeć to na stado gawronów, to na obłok dziwnego kształtu, to na rzekę Rośnę, srebrzącą się z daleka między bladymi wydmami piaszczystego tu gruntu. Pomału zapominano o głównym celu wyprawy - o pannie Celinie. Ona tymczasem borykała się z włosami, które traciły na wietrze swój elegancki układ. Starała się piękne loki to wcisnąć pod czapkę, to przytrzymać rękami na czole, a wyglądała przy tym tak, jakby się bardzo męczyła. Spostrzegłszy to, wszyscy milkli, a następnie zaczynano się trwożnie zapytywać czy jej ciepło, czy jej wiatr zanadto nie przewiał. Wnet potem wracano do domu z cierpkim poczuciem, że spacer się nie udał. Patrząc na to wszystko pani Barbara umacniała się w przekonaniu, że panna Celina nie nadaje się na nauczycielkę, a zwłaszcza na wychowawczynię dzieci, ale wypowiedzieć jej miejsce i zacząć poszukiwanie kogoś nowego wydawało się czymś jeszcze cięższym niż obecny stan rzeczy. Bądź co bądź dzieci się jakoś uczyły, coś im tam w głowie przybywało, przerwa w nauce, nawet takiej, była niepożądana, a zmiana - kto wie, co mogła przynieść. Panna Celina była młoda, może należało nią samą pokierować, pani Barbara obiecywała sobie, że z nią pomówi, wytłumaczy jej, że z dziećmi trzeba więcej przebywać i starać się je do lekcji zaciekawić. Ale jak tu doprowadzić do tej rozmowy, jak sprawić, żeby panna Celina nie tylko słowami, ale naprawdę chciała w niej uczestniczyć? Jak znaleźć temat, co by je obie jednym duchem ożywił? Może książki będą tym punktem zaczepienia? Panna Celina podobno lubiła czytać - kiedy ją czasem pytano ze współczuciem, czy jej się nie nudzi siedzieć tak zawsze samej u siebie na górze, odpowiadała, że się nie nudzi, bo czyta. To było przecież bardzo chwalebne; ale powziąwszy zamiar wszczęcia z nauczycielką pogawędek o książkach, pani Barbara spostrzegła, że się sama pod tym względem szalenie zaniedbała. Tak zresztą jak pod wielu innymi. Dawniej, nawet kiedy były największe roboty przy domu albo w ogrodzie, starała się zawsze zachować skromną wytworność, w której była zamiłowana. Dążyła do tego, by po jej rękach, ubraniu i postawie nikt z domowników nie poznał, w jak czarnej bywała pracy. O tak, niegdyś, wróciwszy z kurników albo z ogrodu, zmieniała nie tylko suknię, ale i przepoconą bieliznę, wycierała ręce wodą kolońską i kremem, szczotkowała zakurzone włosy i tym podobnie. Ale już nawet nie pamięta, kiedy to było. Odkąd dzieci się porodziły, może sobie na takie zabiegi pozwalać tylko kiedy niekiedy; nie ma czasu ni siły do krzątania się koło siebie. Jakoś wszak życie toczy się i tak, czy ona sobie ręce kremem wyciera, czy nie, a toczy się też, mimo że przestała czytać tak zawzięcie jak dawniej. Długo trwają te lata, w które się myśli, że się ma sił i chęci dosyć na wszystko, ale mijają one i raptem pewnego dnia ukazują się zewsząd granice, za które już, człowieku, nie przejdziesz i w których już tylko część tego wykonasz, coś wykonać zamierzył. Ale pani Barbara nie chce się z tym pogodzić i postanawia, że się przemoże; każdą chwilę wypoczynku zacznie poświęcać pracy nad sobą, czytaniu. Tylko skąd było wziąć tę chwilę wypoczynku? W domu i koło domu wciąż było tyle chodzenia koło najrozmaitszych rzeczy, tyle obrzędów, zwyczajów, do których trzeba się było przygotować, tyle zajęć, z których żadne nie mogło, nie chciało czekać. Każda rzecz musiała być zrobiona, kiedy przychodził czas, gdyż czas ten wyznaczały ziemia, pogoda i niebo. A także obyczaj, ten piąty żywioł świata; zaś w miarę jak stawali się tu w Serbinowie zasiedziałymi ludźmi, obrastali z lekka i w starodawne obyczaje. Przed niektórymi ze związanych z tym trudów domowych pani Barbara nagle się buntowała. Zwłaszcza przed świętami, kiedy trzeba było przygotowywać mnóstwo jedzenia i picia. Nigdy jeść nie lubiła, a jeść dla uczczenia rocznic religijnych zdawało jej się czymś dzikim. - Boże - mówiła tedy przed połowem ryb, przed biciem wieprza albo pieczeniem ciasta - jak ja tego wszystkiego nie cierpię. Na co to wszystko? Na to jedynie, aby brzuch naładować. Dajcie mi spokój - dodawała. - Nic już na te święta wcale urządzać nie będę. Niech ja wreszcie odpocznę, niech ja wezmę jaką książkę do ręki i wreszcie co przeczytam. To będzie daleko bardziej po bożemu podług mojego zdania. Ale dzieci i Bogumił uważali, że te rzeczy świetnie ze sobą się wiążą. Dzieci prosiły strwożone: - Mamusiu, jeszcze tylko w tym roku niech będzie wszystko jak zawsze. A Bogumił je podtrzymywał i to panią Barbarę prawie martwiło. - Rozumiem jeszcze dzieci - mówiła. - Ale żebyś ty, mężczyzna, dorosły człowiek, tak sobie lubił dogadzać. Ale dla Bogumiła co było uroczystym dla ducha, było nim i dla ciała. Uważał przy tym, że zwyczaje dobre dla drugich, dobre są i dla niego. Nie rozróżniał pod wielu względami siebie od drugich. Swoją odrębność, wartość, a nawet niekiedy wyższość uczuwał jedynie śród pracy. Rumienił się więc i tłumaczył: - Przecież tak w ogóle mam skromne wymagania. Ale na święta lubię istotnie, żeby wszystko było, jak trzeba. Taką mam już naturę. W końcu jednak zawsze obawy dzieci i Bogumiła okazywały się płonne. Gdy bowiem nadeszła pora, smakołyki świąteczne pojawiały się w należytej obfitości, a pani Barbara krzątała się koło ich przygotowania z furią i żarliwością, którym nikt nie mógł sprostać. Wydawała rozporządzenia, lecz zanim ktokolwiek zdążył je wykonać, brała się do roboty sama. Miała bowiem uczucie, że prócz niej nikt na świecie nie jest w stanie z niczym zdążyć na czas. A zdążyć na czas było to w jej pojęciu być gotowym z każdą rzeczą już na długo przed czasem. Marzyła sobie, że w ten sposób ocali, wykroi z dnia i nocy tę wolną chwilę, tę nadliczbową godzinę, w którą będzie mogła się zająć czymś nie należącym do powszedniego tuptania. Lecz to jej się rzadko udawało; gdy przewidziane zajęcia się skończyły, nadciągały nieprzewidziane, które trzeba było od ręki załatwiać. A nigdy się od żadnego z nich nie uchylała, bo, nie cierpiąc tej całej krzątaniny, nie widziała innego sposobu wyzwolenia się od potocznej roboty, jak ją co duch wykonać i tym samym zniweczyć, uprzątnąć sobie z drogi. Nie można powiedzieć, aby omijała swój nielubiany los życia na wsi, by się od niego chciała wykręcić sianem. Atakowała go na oślep, wychodziła mu gniewnie naprzeciw. Pewna była przy tym, że wszyscy tak jak i ona nie lubią tego powszedniego zabiegania. Toteż nie umiała na nikogo z robotą poczekać ani się nikim wyręczyć. I nawet kiedy mogła zdać jaką czynność na kogoś, biegła wykonać ją sama; wymagająca w uczuciach i myślach, w praktyce nie śmiała nic od nikogo wymagać. A już zwłaszcza dotyczyło to dzieci. Mogła chcieć je widzieć nie wiem jakimi pod względem umysłu i charakteru. Ale w powszednim życiu bała się żądać nawet, żeby po sobie sprzątały. Wstydząc się służby, która patrzyła na to zdziwiona, cichaczem sprzątała po nich zabawki, rękawiczki, płaszczyki, porządkowała ich książki, bo już to, że żyły, że nie umierały, że powychodziły cało z tylu chorób, zdawało jej się tak wielką łaską z ich strony. Co do jednej tylko rzeczy spośród zajęć domowych pani Barbara była nieprzejednana: nie dawała się wciągnąć do szycia, mimo że tej umiejętności poświęciła była dwa piękne lata panieństwa. Ostatnią rzeczą, którą szyła sama, były koszulki i powijaczki dla mającego się urodzić Tomaszka. Odkąd wszystkie dzieci były na świecie, przywoziło się zawsze do szycia chudą, niedokrwistą pannę Władysławę z Kalińca, tę samą, co szyła kiedyś żałobę po śmierci Teresy i babci. Pani Barbara pomagała jej co najwyżej robotę wykończyć. Mówiła przy tym: - Jeszcze komu obcemu to bym prędzej uszyła. Ale swoim - zawsze się boję, że krzywo skroję. I zamyślała się czując niejasno, że jest coś więcej w tym jej rosnącym z latami wstręcie do szycia. Przypominało jej ono okoliczności, co ją pchnęły niegdyś do tego zajęcia. Jeszcze przed pięciu, dziesięciu, nawet piętnastu laty, gdy wzburzały ją gwałtowne przejścia, porody, zgony i związane z tym radości i rozpacze - wspomnienie starej rany z dni młodości zalegało w niepamięci, nie dając się we znaki. Ale teraz, gdy wody życia wyrównały się, a nawet nieco opadły, sprawa ta zdawała się niekiedy być tuż, tuż pod powierzchnią, niby zdradziecka rafa, o którą przy niezmąconej pogodzie całe życie może się nagle rozbić. Nieraz, czując w dłoni oddźwięk tnących materiał nożyczek, pani Barbara słyszała, czuła, widziała siebie idącą przez Saski Ogród z magazynu sióstr Kunke na Leszno i rozprawiającą, i toczącą w duchu gorzkie rozmowy z panem Józefem Toliboskim lub składającą mu, niegodnemu, przysięgi miłości mimo wszystko i poprzez wszystko do zgonu. Te wspomnienia były i lube, i wstrętne. Nie chciała ich i gdy czasem narzekała na coraz większe wydatki, a Bogumił napomykał, że można by oszczędniej dom prowadzić, o ile by sama szyła dla dzieci, wpadała w niepowstrzymany gniew, jakby ją podstępnie namawiał do czegoś złego. - Nie wiem, czego wy jeszcze ode mnie zażądacie! - wołała i zaczynała mówić do Bogumiła w liczbie mnogiej, niby do całej gromady nieprzyjaciół, co czyniło na nim przygnębiające wrażenie. Lecz po każdym takim wybuchu skryte przyczyny, które go wywołały, traciły na sile, zaczynały się wydawać pani Barbarze czczymi i chorobliwymi urojeniami. W takich chwilach, gotowa do zadośćuczynienia, przedsiębrała roboty niezupełnie krawieckie, ale jakby zastępcze. Robiła klockowe koronki na bębenku, a kiedy dzieci porozciągały i pogubiły klocki - robiła ząbki. Nie były one, właściwie mówiąc, pracą. Można się było nad nimi zadumać, pozostając w miłym zawieszeniu między jedną a drugą czynnością dnia, a jednak nie miało się uczucia, że się nic nie robi, że się kradnie czas. Wszak palce, nitki, szydełko, wszystko to migało tak pracowicie, a kłębek umieszczony w majolikowym wazoniku po babci, służącym jako koszyczek do roboty, obracał się tak prędko. Ale teraz, mając na myśli rozmowy z panną Celiną, pani Barbara postanowiła do ząbków ani zajrzeć. Czekały ją bardziej czynne duchowe przyjemności, a choć wciąż tylko czekały, już sama myśl o nich czyniła jej szarzyznę dni powszednich bardziej znośną i miłą. Gdyż poczucie, że mamy na widoku coś, co nam się zdaje życiem prawdziwym, przeobraża w cenną prawdziwość także i to, co się przedtem zdawało cieniem rzeczy. 7 O ile zimową porą można było wytchnąć i pomyśleć o ząbkach albo o książce przynajmniej w niedzielę, to wiosną nawet i w niedzielę nie miało się spokoju. Wszystko się lęgło, wschodziło, wymagało starania. - Takiego umordowania jak tej wiosny nie było jeszcze nigdy - wzdychała pani Barbara, gdy jej to wszystko dopiekło. - Mówisz to każdej wiosny - przypominał Bogumił. - Bo właściwie jest coraz gorzej - odpowiadała z goryczą. - Roboty przybywa, a widoków na przyszłość żadnych. - Dlaczego żadnych? Widoki na przyszłość są zawsze. Zawsze i wszędzie. - Jakie tam widoki, jaka pewność jutra może być na wsi na cudzym. Dla takich jak my, a zwłaszcza dla naszych dzieci przyszłość może być tylko w mieście - oświadczała, napastowana przez tę myśl coraz częściej. - Holszańska miała rację, kiedy nam to swego czasu mówiła. Nie lubię się z nią zgadzać, ale widzę, że miała rację. - W mieście przecież najczęściej ludzie pracują na cudzym. - Tak, ale tam można dojść do znaczenia w inny sposób, umysłem, wychowaniem. Zresztą co tu gadać. W mieście przed każdym otwiera się sto różnych możliwości. A tu ciągle to samo i to samo. Bogumił martwił się słuchając i myślał: - Gdybyż była tego nie powiedziała. I aby się pocieszyć, przypominał sobie, że już szczęśliwie posadził ostatnie kartofle. - A prawda - mówił - skończyłem już kartofle. Panią Barbarę te słowa naprowadziły na myśl, że fasola w ogrodzie nie posadzona, ogórki nie posiane. - Na rany boskie - mówiła trąc ze zdumieniem czoło. - Ja o tym na śmierć zapomniałam. A wszystko przez to, że mi ogrodowego zabrałeś do tych swoich kartofli. - Cóż takiego - uspokajał Bogumił - posiejesz sobie jutro. - Jak to "cóż takiego" - oburzała się z żalem - powinno być posiane i posadzone najmniej ze sześć dni temu. Jeżeliby to szło o robotę w polu, tobyś na pewno nie mówił "cóż takiego". Takie mówienie "cóż takiego" oznacza tylko egoizm. I to krótkowzroczny egoizm, bo przecież sam będziesz potem wołał ogórków kwaszonych do obiadu. - No, ja już nie mówię "cóż takiego". - Nie, ale kiedy nie rozumiesz mnie. Mnie nie idzie o to, co mówisz, ale o to, że w ogóle masz na względzie tylko swoje roboty. - Jutro dostaniesz tych ludzi. - Jutro. Czy ja wiem, czy ja jutra doczekam? Albo czy na przykład jutro nie będzie lało? A dziś akurat cudowny czas, można by nie wiem co zrobić. I przecież mówisz, że już skończyłeś kartofle. - Tak, ale dziś ludzie sadzą dla siebie. Pani Barbara natychmiast przestała się wadzić, jakby stanąwszy przed koniecznością losu, wobec której wszystko się staje drobnostką. - To czemu - rzekła - od razu mi tego nie mówisz. Pani Barbara doczekała dnia następnego i pogoda była w dalszym ciągu ładna, choć zimna, ale wszystkie roboty wiosenne stłoczyły się na siebie. W domu wystawiano wewnętrzne zimowe okna i czyszczono zbędne lampy, których część miała zostać wystawiona "na górę". Kiedy ogrodowy przyszedł od sadzenia kartofli, okazało się, że pani Barbara już sama z oprzętką, z Felicją i Agnisią posadziła fasolę i ogórki. Teraz z dwiema dziewczynami, które przysłał Bogumił, oczyszczała truskawki. Niebawem przyszło jeszcze czterech chłopaków. Kwatery warzywne zaroiły się od ludzi, a stróż gracował ścieżki, po których puściły się już chwasty. Chwasty zresztą obległy wnet i zagony - ledwo że wszystko wzeszło i zaczęło rosnąć, trzeba się było brać na gwałt do pielenia. Pani Barbara w tym także brała udział, pełła też i Agnisia, a raz doprowadziły do tego, że i panna Celina wyrwała trzy czy cztery wybujałe lebiody. Spojrzawszy następnie na powalane żółtawym sokiem roślinnym palce, rzekła: - Czy to puści? Może wziąć jakie stare rękawiczki? - Niech pani sprobuje - rzekła pani Barbara - ale to na nic. Najgrubsze rękawiczki pójdą po kilku razach w strzępy. Zresztą to naprawdę nie robota dla pani. Mówią, że to zdrowo ruszać się na powietrzu, ale może i szkoda rąk. Niech pani lepiej idzie poczytać. - Nie, ja pójdę po jakie rękawiczki - upierała się panna Celina. Poszła i nie wracała. - Coś jej nie widać? - A nie widać - mówiły co pewien czas Agnisia i pani Barbara, życząc sobie na przemian, to by panna Celina i w tym wypadku okazała się beznadziejną niedołęgą, to by przyszedłszy w rękawiczkach zrzuciła je po pewnym czasie, zasmakowała w pieleniu i by w ogóle od tej chwili stała się inna. Ona zaś tymczasem przyszła, ale dopiero przed samym dzwonkiem na południe, a wyrwawszy w milczeniu jeszcze parę lebiodek, otrzepała się akuratnie i wszystkie trzy wróciły razem do domu. Na koniec jednak pewnej niedzieli wszystkie poopóźniane roboty dobiegły wreszcie końca i można było odpocząć. Panią Barbarę bolał krzyż i była niewyspana - od paru tygodni wstawała co dzień o świcie, a w dzień się nigdy nie kładła. Zasiadła mimo to zaraz po obiedzie na fotelu, zgromadziła dokoła siebie ostatnie czasopisma, zrobiła sobie dwa papierosy i najpierw zaczęła oglądać ilustracje. Nad jedną z nich zasnęła. Zbudziło ją zesunięcie się tygodnika z kolan i własne kiwnięcie się. Zobaczyła zdziwiona, że przez ten czas do pokoju weszła panna Celina. Stała wahając się przy drzwiach i mówiła bynajmniej nie z dumą odpowiednią do jej wyglądu, ale zgoła lękliwie: - Przepraszam, pani może wypoczywała i ja przeszkodziłam? Pani Barbara była zła, że zasnęła nad czytaniem, zła, że panna Celina to widziała i zła w ogóle z powodu zejścia panny Celiny z góry, jak bywa, że się irytujemy, gdy to, czego długo i na darmo czekamy, pojawia się nie w porę. Nie chciała jednak zrażać nauczycielki, rozjaśniła więc, jak mogła, swe szare oczy i poprosiła: - Ależ niech pani siada. Gdzieżby pani miała przeszkadzać. Pani coś czyta, widzę. Panna Celina istotnie trzymała w ręku książkę, a jej piękne, jasne oczy lśniły nie widywanym w nich blaskiem. - Czytam - odparła - Stanisława Przybyszewskiego "Nad morzem". Pani to zna? Nie, pani Barbara nie czytała ani jednej rzeczy tego autora. - Zdaje mi się - odparła niepewnie - że czytałam o nim jakiś artykuł. - O, i chyba niejeden! - zawołała z nieoczekiwanym żarem panna Celina. - Przecież to geniusz. On jest znany nie tylko u nas! Na przykład w Niemczech podobno szalenie jest sławny. Panna Celina wyglądała w tej chwili tak, jakby zdjęła z twarzy woalkę. Próbowała opowiedzieć coś z tego, co przeczytała, mówiła chwilę o ludziach napiętnowanych fatalnością, o wiekuistej tęsknocie, o tańcu miłości i śmierci. Wnet jednak dała spokój. - Nie - rzekła - to trzeba samej przeczytać. Jaka pani szczęśliwa, że pani ma to jeszcze przed sobą. Mnie już to szczęście nie czeka. Znam wszystko, co napisał. Panią Barbarę ogarnęło zniecierpliwienie. - No, może ten Przybyszewski jeszcze co napisze - powiedziała mało życzliwie. - Czy to już stary człowiek? - Podobno niestary. Może on rzeczywiście jeszcze co kiedy napisze - ucieszyła się panna Celina. - Chociaż właściwie to jego można czytać po dziesięć razy to samo. Niech pani przeczyta to "Nad morzem". To jest wspaniałe - no - wspaniałe. Pani Barbara wzięła podaną książkę, spojrzała podejrzliwie na tytuł: - Morza nigdy nie lubiłam - oświadczyła. - Kiedyś za młodu byłam w Połądze i zawsze tam był taki wiatr, jakby się kto powiesił. - Morze to tylko tak... symbol - broniła się panna Celina więdnąc jednak pomału. - Ale w gruncie rzeczy idzie tutaj o miłość. Pani Barbara skrzywiła się i pokiwała głową. - O miłość - rzekła z pełnym litości szyderstwem. - To nie dla mnie. Otworzyła książkę i przeczytała po cichu parę wierszy. - Nie rozumiem - stwierdziła po chwili. - Książki o miłości zawsze mnie dziwnie nudzą. Odłożyła książkę i pisma, wzięła z majolikowego wazonika niciane ząbki i szydełkiem zaczęła je wiązać. Nikt by nie wytłumaczył, dlaczego tak się stało, ale Przybyszewski był w tej chwili dla niej nie powieściopisarzem, którego nie znała i o którym miała chętkę posłuchać, lecz jakby wspólnikiem wszystkich złych stron zauważonych w pannie Celinie. Zdawał się popierać oschły sposób bycia, dumne trzymanie się na uboczu, lekceważące traktowanie obowiązków. Panna Celina stała się już też na powrót zamkniętą w sobie, posągowej urody, nieskłonną do rozmowy osobą. Zapytała jeszcze tylko: - Pani pewno lubi powieści historyczne? - Owszem - zgodziła się pani Barbara - lubię powieści historyczne, lubię w ogóle książki, gdzie się coś dzieje. Ale tak, żeby rozpamiętywać, wywlekać swoje uczucia i co tam kogo boli, to nawet wstyd. I nagle, czując potrzebę jakby wywdzięczenia się czymś pannie Celinie za jej chwilę szczerości, pani Barbara rzekła mieniąc się na twarzy: - O miłości lepiej człowiekowi zapomnieć. Chwilę siedziały w milczeniu, lecz panią Barbarę nagle zaczął dręczyć niepokój o kury, które się jeszcze w tym czasie nasadzało. - Zaraz - rzekła odkładając robotę - przepraszam, w tej chwili wrócę. Muszę zajrzeć, czy kury nie poschodziły z jaj. - Lecz nie wróciła tak prędko, okazało się bowiem, że kury poschodziły z jaj. Kiedy zajrzała ponownie do salonu, panny Celiny już tam oczywiście nie było. Wobec tego pani Barbara poszła do Bogumiła i zwierzyła mu się z ponurego zamiaru nienasadzania już nigdy więcej żadnego drobiu. Następnie zaczęła mówić o swojej nowej służbie. Felicja, zgodzona niedawno do pokojów, dała się, owszem, poznać jako zupełnie odpowiednia - poważna, sumienna, pojętna, a co najważniejsze małomówna, niekłótliwa, nie wtrącająca się do rozmów. - Ale z tą starą Żarnecką, z tą kucharką, to będziemy mieć ciężkie życie. Gotuje świetnie, to prawda... - Doskonale - potwierdził z ożywieniem Bogumił. - Tak, ale ma zgryźliwe i strasznie denerwujące usposobienie. Zrobić zrobi wszystko jak się należy, ale jak ją o co zapytać, to nigdy wyraźnie i prosto ci nie odpowie. Mam w kuchni znowu jedną kurę na jajach. Widzę, że siedzi, pytam się, czy ona schodziła z jaj, czy nie. A Żarnecka na to: "No - mówi - schodzić nie schodziła, chociaż może i zeszła, jak jej było potrzeba. Słyszałam, że słoma szurała, ale może tak tylko szurała". - I tak w kółko, nic się od niej nigdy nie dowiesz. Bogumił śmiał się. Pani Barbara też mu śmiechem odpowiedziała. - Tak - rzekła - to można uważać za głupstwo. Gorzej, że ona pije. Jeszcze się z tym kryje po kątach, a ja też na razie nic nie mówię, ale dobrze wiem, co się święci. Bogumił poszperał na biurku śród papierów i podał żonie list. - Masz - powiedział - przeczytaj. - Od Dalenieckiego? Nudzą mnie już te jego listy - zgrymasiła pani Barbara. Przeczytała jednakże pierwsze słowa: "Najukochańszy panie Bogumile. Otrzymałem przekaz pański na dochód z przeszłorocznych buraków. Jestem zdumiony i zachwycony..." - Doprawdy? - zadrwiła nieprzyjaźnie. - Dajesz mu brać, kędy nie kładł, więc nic dziwnego, że ci schlebia. Bogumił Niechcic pocierał palcami sukno biurka i wpatrzony w jego spłowiałą zieleń - milczał. Pani Barbara czytała dalej: "...zachwycony nie tyle z powodu wysokości sumy..." Przerwała sobie znowu. - Ja myślę - rzekła. - Żeby komu z nieba manna zaczęła padać, toby także był zachwycony. - No a dalej? - popędzał Bogumił. - "...ile z powodu wspaniałego urodzaju, który szacowałem najwyżej na połowę tego, co pan osiągnął. W ogóle dokonywa pan cudów. Kiedy oddaliśmy w ręce pana ten nieużytek, jakim był przed jedenastu laty Serbinów, to wyobrażaliśmy sobie, że uczyni pan dużo, jeżeli po pięciu latach nie trzeba będzie dokładać. Pan tymczasem po trzech latach wykazał dochody, a obecnie doprowadził pan Serbinów do stanu, w jakim nie znajduje się, o ile mi wiadomo, żaden majątek w promieniu wielu mil dokoła". - A tak - potwierdziła pani Barbara zaczepnie. - Przez pierwsze dwa lata nie było do ust co włożyć i tylko perz się z pól ciągle wywoziło. To, czegoś ty tu dokonał, to ja wiem i bez uznania jakichś tam Dalenieckich. - Toteż mnie nie idzie o uznanie Dalenieckiego. Pokazałem ci ten list ot tak, żeby cię pocieszyć w kłopotach i żebyś uspokoiła się co do tej pewności jutra, o które czasem tak drżysz. A potem, widzisz, cieszę się, bo mógłbym przecież nie wiem jak dobrze pracować, a taki nie będący na miejscu właściciel mógłby i tak o każdej rzeczy mieć inne zdanie i bruździć mi, przeszkadzać. Pieniądze by brał, a ze swoim widzimisię kazałby mi się swoją drogą na każdym kroku liczyć. A ten przynajmniej, widzę, że mnie ocenia w taki sposób, jaki jest dla każdej roboty najkorzystniejszy. Okazuje mi zaufanie, daje wolną rękę. - Tak nawet pisze - przyznała pani Barbara. - "Nie mogę panu się inaczej odwdzięczyć, jak tylko dając mu wolną rękę we wszystkim, co pan uważa za wskazane dla dobra majątku". - No, no - dodała dla porządku - ja bym na tych pięknych słowach wiele nie budowała. Resztę listu czytała już po cichu. Kiedy skończyła, twarz jej miała wyraz raczej wesoły. - Że się umie wypisać - rzekła - tego mu nie odmawiam. Daj no mi papierosa - poprosiła, co oznaczało nastanie dobrego humoru. Bogumił zestawił z górnej półeczki biurka pudełko z przyborami do robienia papierosów i, oparłszy o swoją potężną pierś wątły żelazny tłoczek, napchał nim tytoń do założonej na metalową foremkę gilzy. Gotowego papierosa zmocował jeszcze końcem tłoczka i podał żonie, a potem zabrał się do następnych. Pani Barbara wzięła z biurka pudełko zapałek, potrząsnęła nim, czy nie puste, i sama zapaliła swojego papierosa, po czym nastała cisza, w czasie której słychać było jedynie szelest bibułki prostującej się pod naporem tytoniu. Godzina była nadwieczorna, spokój niedzieli panował w całym domu, a nawet zdawało się - jak gdyby w całym świecie. Na skutek wyjęcia zimowych wewnętrznych okien śpiew ptaków dźwięczał za pojedynczymi szybami ze spotęgowaną wyrazistością, co czyniło na Niechcicach wrażenie jakby odelgnięcia w uszach, odzyskania utraconego częściowo słuchu. Szyby były też niedawno umyte, od czego i majowa zieleń za nimi zdawała się umyta i dom cały - przezroczysty, szklany. W sąsiednim pokoju widać było przez nie zamknięte drzwi cielisty blask zachodu na spłowiałej tapecie. Dzieci nie było w domu. Pani Barbara miała jednak rzadko ją nawiedzającą pewność, że są w pobliżu i że wrócą niedługo, i to czyniło ich nieobecność chwilą niewysłowionego odetchnienia. Odetchnienia, które zdawało się być nie tylko w niej, ale we wszystkim dokoła. Była rada życiu i jak bywa zwykle, gdy w nas jakieś odmienne uczucie zagości, wierzyła, że już od tej pory będzie mu rada zawsze. Ale głosy ptaków za oknami pomału rzedły i cichły, ogród poszarzał, dzień trwał jeszcze tylko na niebie, a ciszę domu przerwało hałaśliwe nadejście dzieci. Nie pozamykały one za sobą żadnych drzwi i przyniosły długie pręty wierzbowe, których końce potykały się o meble i o ściany. Zaczęły jedno przez drugie wołać, że się szalenie ociepliło. Lody na północy, od których przez kilka dni było zimno i dżdżysto, musiały już roztajać. W pokojach zapachniało zieloną korą, błotem, chłodem wiosennym i psami, które, zawahawszy się w progu zostawionej otworem sieni, powchodziły jednak w końcu do wnętrza. Dzieci były obrażone po czasie, że im kazano powkładać szaliki i płaszczyki. - Gdzie mamusia? - wołały i dotarłszy do pokoju ojca, zapewniały kolejno: - Przysięgam, że jest niemożliwie gorąco. - Nie krzyczcie tak - uśmierzała je pani Barbara - bo ja nic nie rozumiem. Jezus, Maria! - zaczęła sama krzyczeć - jacy zziajani i pogrzani! Ma wam nie być gorąco, kiedy latacie jak wariaci! Dalej, ściągać te płaszcze i nie robić tu piekła. Patrzcie, coście błota nanieśli! I psy zabierzcie! Psy! Gwar, którym zawrzało wnętrze domu, uciszył się przy stole, kiedy Felicja postawiła na nim wielki półmisek siekanki z kwaśnym sosem. Rodzice zajmowali szczytowe miejsca stołu. Dzieci siedziały wszystkie po jednej stronie, Tomaszek zawsze przy ojcu, Agnisia w środku, a Emilka przy matce. Po drugiej stronie siedzieli panna Celina i pan Katelba. Nauczycielki jeszcze nie było. Felicja wróciwszy z góry, dokąd ją raz jeszcze po pannę Celinę posłano, powiedziała: - Zaraz pani nauczycielka przyjdzie, tylko suknie zewlecze i wnet idzie. - Jak to "zewlecze"? To w czymże przyjdzie? Bez sukni? Felicja na razie zmilczała patrząc na dzieci, a gdy skierowały uwagę w inną stronę, rzekła poufnie do pani: - Nasza panna Celina często się tak zabawia. Wyjmie z szafy to jedną suknię, to drugą, włoży sobie, pochodzi, poprzegląda się w lustereczku, zewlecze i zaś drugą nakłada. Jak to zawsze panienki lubieją w takich zamysłach o swój los się kłopotać. Pani Barbara przyjęła tę wiadomość zdziwiona, ale w milczeniu, gdyż spoglądała właśnie w popłochu na swoje dzieci. Tomaszek, jak zwykle, jadł nie patrząc, co mu podają. Śród wszystkich swoich braków nie posiadał jednej tylko wady dzieciństwa - nie był łakomy. Nigdy się nie dopominał słodyczy, cukierki chętnie oddawał innym dzieciom. Za to dopominał się zawsze wina, o ile czasem przy gościach zobaczył je na stole. Łakoma była Agnieszka, to jest nie to, żeby łakoma, ale nikt z dzieci nie umiał tak jak ona okazać radości, gdy na obiad podano co dobrego. Uszczęśliwiało ją zasiadanie do stołu, zachwycał sam widok potraw. I teraz też wodziła rozrzewnionymi oczyma za obnoszonym przez Felicję półmiskiem. Emilka grymasiła, to że jej nałożyli na talerz za mało, to że za dużo, to że chce mieć tyle, co Agnisia. Ale ostatecznie jadła zdrowo, wszystko więc było w porządku, jednak pani Barbarze nie dawała spokoju myśl, że dzieci cały dzień przebywały na dworze na takie zimno; bo czas był jeszcze bądź co bądź dosyć ostry. Wodziła po wszystkich trojgu podejrzliwym spojrzeniem, a na koniec, nie mogąc dać sobie rady, spytała: - Co ta Emilka ma takie oczy podsinione? Bogumił popatrzył nieuważnie i powiedział: - To się tak tylko zdaje od lampy. Pan Katelba przestał jeść i oglądnąwszy dzieci rzekł: - Na wiosnę dzieci zawsze trochę biednieją. - Bo powinny tran pić przez zimę - odparła pani Barbara z goryczą. - Ja jeszcze nie widziałam takiego niedbania o dzieci, żeby na przykład nie dać im tranu pić - dodała spojrzawszy na Bogumiła z wyrzutem. Bogumił nie przypominał sobie, żeby miał nie dawać dzieciom pić tranu. Ale nie chciał się o to prawować. - Co tam - rzekł - wiosna im lepiej pomoże niżeli wszystko. Panią Barbarę zdenerwowały te dwa sprzeczne sądy o wpływach wiosny. - Nie dziwiłabym się - rzekła - gdyby w ten sposób odpowiadały dzieci. Znałam ludzi, co lubili najważniejsze rzeczy byle czym zbywać, ale nie uważam, żeby to należało naśladować. I zamilkła stropiona, jakby ktoś mógł się domyślić, kogo miała przy tych słowach w pamięci. Bogumił i Katelba zaczęli się tymczasem przekomarzać z Tomaszkiem o jakieś zdarzenie, które miało miejsce w podwórzu. - Spadłeś, spadłeś - śmiał się Bogumił i żartami pociągnął chłopca za nieposłuszny wicher nad lewą skronią. - Kiedy nie spadłem - powtarzał uparcie Tomaszek. - Ja naumyślnie zeskoczyłem i jak już byłem na ziemi, to się potknąłem i przewróciłem. - Kiedy w tym nie ma nic złego, że spadłeś - tłumaczył ojciec - każdemu się to może zdarzyć. Takiej rzeczy nie ma się co zapierać. - Dlaczego się zapierasz, Tomaszku? - ocknęła się pani Barbara z zadumy. - Zrozum, że my się nie gniewamy o to, że się przewróciłeś. To nic złego, ale zapierać się, kłamać - to jest dopiero okropne. Tomaszkowi oczy zwęziły się ze złości. - A ja nie spadłem. Nie spadłem - powtarzał swoje. - Umiem na koniu jeździć i nigdy nie spadam. Pani Barbara dopiero teraz zwróciła uwagę na właściwy przedmiot niesnaski. - Czekajcie - przestraszyła się - dajcie wy spokój temu chłopcu. Z czego on spadł? Z konia? Cóż wy mi tego nie mówicie? Przecież on może sobie co zrobił. Na miłość boską! Skończcie raz wreszcie z tymi diabelskimi konnymi jazdami! Jeszcze mi się te dzieci pozabijają! Na to zjawiła się panna Celina. Jej sztywny bohaterski profil nie pasował do toczonej rozmowy i przy tym tak dalece wyglądała na urażoną, że po jej wejściu nastała chwila ciszy. Wtem pani Barbarze stanęła w pamięci popołudniowa rozmowa. Zaczęła się martwić, że dziś to już jej winą jest odpychający humor panny Celiny i zapytała serdecznie, czy jej nie zrobić czego innego na kolację. Może nie lubi siekanki z kwaśnym sosem? Bogumił, patrząc osowiale na piękną pannę, zagabnął ją, czy chodziła dzisiaj na spacer. Odpowiadała półsłówkami, z niecierpliwą żałością, jakby uważała te pytania za natręctwo albo szyderstwo. Zapewniała, że siekankę bardzo lubi i w ogóle nic jej nie trzeba, nie rozumie, dlaczego wszyscy się o nią troszczą. Zostawiono ją zatem samą sobie, gdyż i tak widziano, że ma dosyć kłopotu ze swoimi włosami. Fryzowany złocisty czub spadał jej wymyślnym szpicem na czoło niby szpon, a wszystkie kędziorki koło twarzy były poukładane jak na rzeźbie. Panna Celina sprawdzała ciągle, dotykając palcami, czy się żaden z nich nie poruszył i czy koniec czuba spoczywa prawidłowo nad okiem. Dzieci patrzyły na te jej zabiegi ciekawie. Niechcicowie starali się ich nie widzieć, pan Katelba spoglądał bokiem spod powiek. Pan Katelba był także małomówny, ale zawsze jakimś innym sposobem potrafił okazywać swoje zżycie się z domem. Jego młoda, lecz solidna twarz, ozdobiona już dużym jasnym wąsem, uczestniczyła bodaj za pomocą uśmiechu we wszystkim, co się działo dokoła. Umiał żwawo w porę wstać, przynieść coś, podać, posłużyć. - Pan to zawsze do wszystkiego się nada - zdarzało się często stwierdzać pani Barbarze. Teraz jednak nie uważała na rządcę i nie podziękowała mu nawet, gdy przyniósł z kredensu emską sól dla Emilki. Czuła się w przykry sposób wytrącona z równowagi. Wprawdzie gdy Felicja podała herbatę, zdawało jej się, że spokój znowu powraca, i znacznie się wypogodziła, jakby razem z pełnymi szklankami jakieś rękojmie zdrowia, bezpieczeństwa, pewności jutra wkroczyły do pokoju. Bardzo lubiła pić herbatę. Przy herbacie najczęściej postanawiała sobie, że zacznie żyć inaczej, że się nie będzie już tak wszystkim wciąż martwić. Ale tym razem pomogło to na jeszcze krócej niż zwykle. Po kolacji, straciwszy resztę otuchy, pani Barbara poszła do Bogumiła. Tymczasem on był teraz także jakiś niepewny siebie - i jak tylko weszła, powiedział: - Słuchaj, my nie umiemy postępować z dziećmi i ja się tym gryzę jako ojciec. Czego myśmy dziś chcieli od tego Tomaszka? Przecież jak się tak na dobrą sprawę zastanowić, to nikt z nas dorosłych nie przyznaje się chętnie jeśli mu się co nie powiedzie. I w takim wypadku każdy by uważał za nie wiem jakie grubiaństwo przypierać drugiego do muru i wypominać mu, o czym by się chciało zapomnieć. A i ta panna Celina też siedzi jak malowana. Prawda - przypomniał sobie - jej jeszcze przy tym nie było. - Czy ty słyszałeś, co Felicja mówiła? I pani Barbara opowiedziała o samotnym przebieraniu się panny Celiny w coraz to inne suknie. Bogumiła to rozbawiło. - Cóż - powiedział udobruchany. - Stroi się do swoich marzeń. Żyje fantazjami jak ty, tylko że ty zawsze przewidujesz coś złego, a ona się widać spodziewa jakiegoś królewicza i niezwykłego losu, to sobie tam te sukienki przymierza, która się okaże dobra na wielką okazję. Ale po chwili przyznał, że jednak ta panna Celina i jemu jako nauczycielka daje porządnie do myślenia. - Pewno, że daje. Ty sobie żartujesz, a ja się naprawdę martwię, że i ona jest niestosowna, i my nie umiemy postępować ani z dziećmi, ani z ludźmi w ogóle - osądziła pani Barbara posępnie. - Przecież panna Celina też by na pewno była inna u innych ludzi. Ale myśmy tutaj schłopieli, zmarnieli... tak że ja już samej siebie nie mogę poznać. Bogumił zaczynał się rozbierać, ale na te słowa przestał zdejmować kurtkę i spojrzał przestraszony, jakby go, bezbronnego, zaskoczyła znienacka napaść. - Co ty znowu? - zapytał smutno. Pani Barbara ciągnęła sama do siebie: - Czy dzieci można chować na takim odludziu? Wszędzie wciąż wszystko idzie naprzód. A tu człowiek ani nic nie przeczyta, ani się o niczym nie dowie. Bogumił próbował bronić siebie, czy też w ogóle domu. - Szafę - mówił - przecież kupiliśmy i masz w niej pełno książek. Pisma prenumerujesz, jakie zechcesz. Nie możesz powiedzieć, żebym na to żałował. Więc skądże te pretensje? - Stąd - powtórzyła - że na świecie wszystko wciąż idzie naprzód. Mam szafę - dobrze - ale my nawet nie wiemy, co kupować, sprowadzać. Są przecież nowe książki, nowe kierunki. Jest na przykład taki nowy pisarz - Przybyszewski. Znany w całych Niemczech - wszędzie. Ale czy ciebie takie rzeczy obchodzą? Żeby to było wożenie gnoju, bronowanie, to co innego. - Mój Boże - tłumaczył się zgnębiony - ja przecież, o ile pamiętam, zawsze lubiłem czytać. Nawet w więzieniu, pamiętam, zawsze żądałem książek. Teraz czytam tylko to, co mi potrzebne do gospodarstwa - na nic innego nie mogę sobie pozwolić. Ale przecież tobie nie przeszkadzam. Pani Barbara patrzyła na Bogumiła zmarszczywszy czoło, jakby się przyglądała z pewnym wysiłkiem czemuś bardzo oddalonemu. Myślała, że Józef Toliboski umiałby jej wskazywać, co miała czytać, ale on wolał się ożenić z panną, która w życiu podobno nie ruszyła poważnej książki. Bogumił zamilkł i także zaczął na nią patrzeć. Na jej harde czoło, na czarne włosy odepchnięte z tego czoła jak pióra zagniewanego ptaka, na przyćmioną czerwień drobnych szlachetnych ust. Zatrzymał się na srebrzystych oczach i, jakby zraniony ich ostrym blaskiem, spytał z boleścią: - Na co w tobie tyle gniewu i żalu? Taka jesteś jeszcze młoda, taka, mój Boże, ładna. Pani Barbara wstała. - W takim razie - powiedziała - najlepiej rozejść się spać. Nigdy już, widać, w niczym nie dojdziemy do żadnego porozumienia. To mówiąc rzeczywiście natychmiast wyszła i po cichu, ale dokładnie zamknęła za sobą drzwi. 8 Jednakże w ciągu tej doby, po dniu, który mimo przyjemną chwilę, gdy czytali list z Paryża, wydawał się pani Barbarze niesmacznie dokuczliwy, panna Celina raz jeszcze znalazła się na dole. Zstąpiła przy tym, a raczej mówiąc ściśle, zeskoczyła ze swojego pokoju śród okoliczności, które sprawiły, że już w ogóle więcej na górę nie wróciła. Było to tak, że około północy pani Barbarze zaczęło się śnić coś niemile hałaśliwego, co nagle jakby przekroczyło granice snu. Ocknęła się z uczuciem, że coś obrywa się, łamie i trzeszczy. Nim zdołała pojąć, czy to się dzieje w niej, czy gdzieś w pobliżu, huk ów przeistoczył się nagle w brzęk rozbitego szkła i pani Barbara, jeszcze nie pomyślawszy co czyni, zaczęła wołać: - Bogumił! Ktoś dobija się tu do okna! Ktoś dobija się do nas! Bogumił z okrzykiem: - Co takiego?!!! - wpadł w koszuli, rozpoznał w mgnieniu oka, że coś dzieje się pod szczytowym oknem i pomimo wołań pani Barbary: - Nie podchodź! - roztrącił obie połowy okiennicy krzyknąwszy: - To ktoś woła o pomoc. Tam jakaś kobieta jęczy! - Teraz usłyszała to i pani Barbara i wnet oboje ujrzeli, że to panna Celina miota się w istnych konwulsjach u rozbitego lufcika. Nie było czasu ni się zdumiewać, ni pytać, zresztą na nic nie chciała odpowiadać, chwyciła Bogumiła za rękę, a gdy wołał: - Ubiorę się i wyjdę po panią! - wyła prawie: - Nie wychodzić! Wciągnijcie mnie, wciągnijcie! - Otworzę okno! - krzyczał Bogumił w odpowiedzi, a ona i na to: - Nie otwierać! Wciągnijcie mnie! Prędzej! - W końcu przyprawiła ich o zupełną utratę równowagi i wspólnymi siłami została przez potłuczony lufcik wciągnięta do sypialni. Była również w koszuli, wyglądała okropnie, cała posiniaczona i pokrwawiona. Chwiała się na nogach i resztką tchu, rozniesionym głosem bełkotała: - Cały dom otoczony! Bandyci w sieni! Bandyci na górze. Napad! Dzieci pobudziły się. Tomaszek siedział trzęsąc się na łóżku, Emilka schowawszy się pod kołdrę płakała wniebogłosy, Agnisia wyskoczywszy z pościeli zaczynała się ubierać, ale nie mogła trafić do żadnego rękawa ani zapiąć żadnego guzika - rozrzucała tylko rzeczy. Śród nieopisanego gwałtu uspokojono jakoś powystraszane dzieci i odratowano mdlejącą prawie pannę Celinę, która wciąż bredziła o bandytach otaczających dom. Z początku myśleli, że majaczy ze strachu, ale w końcu się tym przejęli. Kto wie, może w istocie nawiedziły ich rzeczy, które jeśli się dzieją, to zawsze tylko gdzieś daleko, u kogoś. Pani Barbara była jednak już spokojna, tak spokojna jakby tego rodzaju przejścia były jej żywiołem, jakby uciszały nawet jej wszystkie zwykle żywione obawy. Pierwsza rzecz to, zaraz po wciągnięciu panny Celiny, poszła zamknąć na powrót okiennicę i odważyła się nawet wyjrzeć przez rozbitą szybę. Wpływała przez nią wonna cisza majowej nocy, śród której śpiewał słowik. Na ziemi pod oknem pani Barbara zobaczyła coś mętnie białego, nie bez dreszczu cofnęła się, założyła haczyk u okiennicy, na trochę niepewnych nogach podeszła do drzwi salonu i zamknęła je na klucz. Bogumił ubrał się w swoim pokoju, a potem otworzył okno i zaczął gwizdać na psy. Pierwszy przygalopował Tatar, nocujący niekiedy latem na dworze. Wspiął się od razu na okno, zadyszał i zawęszył. Wkrótce potem przybiegły gryząc się psy podwórzowe. Po pewnej chwili nadciągnął stróż. - Gdzie się chowacie, zamiast chodzić pilnować - ofuknął go Bogumił. Stróż tłumaczył się, że ma przecież przykazane obchodzić wszystko i że obchodził podwórze. Bogumił oznajmił mu, co zaszło, i wpuścił go do wewnątrz, zawoławszy również Tatara. Reszta psów została na dworze, oni zaś we dwóch obeszli wszystkie kąty. Wszędzie panowała niezmącona cisza. Po stronie, gdzie była służba, nikt się nawet nie zbudził - miało się tutaj twardy sen. Dopiero teraz usłyszawszy, że ktoś chodzi po sieni, służące zaczęły ze sobą rozmawiać. - Spać, spać - powiedział Bogumił mimochodem i poszedł jeszcze na górę. Stwierdził zdziwiony, że drzwi pokoju panny Celiny są od wewnątrz zamknięte na klucz. Zajrzał przez dziurkę od klucza i nic prócz ciemności nie zobaczył. - Szukaj, szukaj - powiedział do Tatara, ale Tatar zmierzył go tylko od stóp do głów pytającym i rozbawionym spojrzeniem. - Tu nikogo nie ma - rzekł stróż - pies by poczuł. Na poddaszach spłoszyli nietoperza, po czym zeszli na dół, przystając po drodze, aby nie zrzucić Tatara, który złaził przed nimi z pewnym trudem, ponieważ schody były strome. Następnie wyszli przed dom i obszedłszy go wkoło zafrasowali się, bo pod oknem panny Celiny stała drabina i widać było ślady męskich butów. Leżała tam również kołdra, którą podnieśli. Psy jednak i tutaj nie okazały najmniejszego niepokoju. - Szukaj, szukaj - powtarzał znowu Bogumił, one zaś kręciły ogonami i patrzyły na niego, jakby z jego ręki dopiero oczekiwały tej rzeczy, której kazał im szukać. Noc była jasna, ubywający, lecz duży jeszcze księżyc świecił między drzewami. Słowiki śpiewały jak najęte. Obeszli cały ogród i wszystkie zabudowania, nigdzie jednak nie natrafili na nic podejrzanego. Pani Barbara przez ten czas dobadała się, co znaczy, że panna Celina jest pokrwawiona. Była na szczęście tylko nieszkodliwie pokaleczona szkłem, po umyciu się i zażyciu waleriany przyszła nieco do siebie. Trudno tylko było dojść, skąd się ona wzięła w nocy na dworze i w koszuli. Mówiła, że wyskoczyła oknem uciekając przed bandytami, ale pani Barbarze owo najście bandytów zaczynało się wydawać banialuką. Wyjrzała była do sieni, kiedy Bogumił schodził ze stróżem z góry, i wiedziała już, że dom był zamknięty i że w nim nikogo nie znaleźli. Uciszywszy pannę Celinę i dzieci, chodziła teraz od okna do okna zaglądając w szpary okiennic. Przez jedną z nich zobaczyła Bogumiła i stróża stojących koło klombu z psami spokojnie siedzącymi, a nawet leżącymi koło nich. Z daleka między drzewami widać było białe ściany oficyny, w której także panowały ciemność i cisza. Ani pan Katelba, ani mieszkająca tam rodzina oprzętki widać się nawet nie zbudzili. To jeszcze bardziej umocniło panią Barbarę w jej wątpliwościach co do możebności napadu. Otworzyła z klucza drzwi do salonu i zaczęła w nim na kanapie przyrządzać posłanie dla panny Celiny. Przeprowadzenie jej poszło niełatwo, gdyż na jedną nogę nie mogła wcale stąpnąć. Agnisia musiała ją z drugiej strony podtrzymać, a następnie trzeba jej było jeszcze zrobić na nogę kompres. Ułożywszy wreszcie i otuliwszy pannę Celinę, pani Barbara chwilę była jeszcze przy niej owładnięta ożywczą radością, której doświadczała zawsze, gdy jej się zdarzyło wyciągnąć kogoś zagrożonego poza obręb niebezpieczeństwa, ulżyć w cierpieniu, ratować. Cieszyła się, że dom ich był w tej chwili dla panny Celiny prawdziwie domem, miejscem, gdzie się schroniła przed jakąś urojoną czy rzeczywistą grozą istnienia. I była jej wdzięczna, że się z nimi chociaż w tak opłakany sposób zespoliła. To dawało pani Barbarze lepiej uczuć rzeczywistość i pewność własnego bytu i jego pożyteczność, a więc konieczność. Gładziła znękaną nauczycielkę po ręce i łagodnie zabraniała jej mówić: - Jutro, jutro, teraz proszę zasnąć. Bandyci, jeżeli byli, to już uciekli. Wtem z drugiego pokoju Tomaszek zaczął wołać, że mu krew leci z nosa. Pani Barbara pobiegła, żeby mu dać chusteczkę i wodę do wciągania. Trzymając przed nim miskę z wodą powtarzała: - Nabierz w rękę i wciągnij. Wciągnij. Jeszcze raz. Teraz się połóż na wznak. Od Tomaszka odwołała matkę Emilka. Nie mogła spać, bała się, było jej niemożliwie gorąco. - Nie masz czasem gorączki? Pokaż głowę. Jezus Maria! to dziecko jest takie uczuciowe, że ja nie wiem, jak ona życie przeżyje. Wtem pomyślała, że może oni w ogóle życia już nie przeżyją. Bo co znaczy w końcu ta cisza? Czemu Bogumił nie wraca? - Mamusiu - szepnęła Emilka - psy szczekają. - Nie, nie szczekają. Śpij - zaprzeczyła pani Barbara nasłuchując z zapartym tchem. Gdy wreszcie dało się słyszeć zgrzytanie w zatrzasku w sieni, wybiegła: - No i co? - zapytała już całkiem spokojnie. - Nic - odparł Bogumił jakby nieco z wysoka. Porozmawiał jednak jeszcze przez chwilę z żoną, powiedział o drabinie i że nie ma mowy o żadnych bandytach, ale że wygląda to wszystko dosyć dziwnie i zagadkowo. Oddał znalezioną pod oknem kołdrę panny Celiny, którą pani Barbara poszła ją zaraz okryć. Panna Celina nie spała i nie była spokojna. Przypodnosiła się i nastawiała uszu. - Co to gwiżdże? - spytała ujrzawszy panią Barbarę. Poprzednia tkliwość pani Barbary minęła. Położenie zaczęło jej się wydawać nieco śmieszne, a jeżeli awanturnicze - to w jakiś podejrzany sposób. Odparła mało serdecznie: - Boguwole gwiżdżą. Dzień się robi. Trzeba się starać zasnąć, żeby się chociaż trochę przespać. Sama jednak też długo jeszcze nie mogła zasnąć. Ponieważ wszyscy spali, czuła się w obowiązku czuwać. Wsparta na łokciu, wciąż trochę czekała, a nuż to nie koniec, a nuż jeszcze coś zajdzie. Patrzyła w nocną lampkę i niewyspanymi oczyma widziała koło jej płomyka fantastyczne, tęczowe kręgi. Lampka dopalała się już. Jej ogieniek to się dźwigał do większej niż zwyczajnie jasności, to skwiercząc zapadał się i na długo przygasał. Gdy przygasał, w sypialni robiło się czarno, a w szparach okiennic dawał się widzieć srebrny majowy świt. Wszystkie te rzeczy, znajome od tylu lat i nie uległe żadnej najmniejszej zmianie, zaczęły powoli upewniać panią Barbarę o skończeniu się nocnej przygody, tak że niebawem zasnęła śród nieznacznie dających się uczuwać powracających fal zwykłego wiecznego strachu o wszystko. Nazajutrz nie mówiono, rzecz prosta, o niczym innym. Odtwarzano po niezliczoną ilość razy przebieg nocnych wypadków, starając się go dopełnić i wzbogacić różnego rodzaju domysłami. Niektóre szczegóły nie miały się jednak nigdy wyjaśnić, tym bardziej że i główna sprawczyni czy też ofiara nie mogła zdać sobie z nich sprawy. Panna Celina opowiadała więc, że długo tego wieczoru czytała, potem zaś położyła się, a chcąc przewietrzyć pokój, otworzyła na chwilę okno, zgasiwszy przedtem lampę, aby ćmy, których bardzo się bała, nie leciały do światła. I nim okno na powrót zamknęła, musiała się widać niechcący zdrzemnąć, bo nie wie, co się potem działo, tylko pamięta, że zbudził ją odgłos pocieranej zapałki i światło, które nagle zabłysło. Obejrzała się i można sobie wyobrazić, jak się przeraziła zobaczywszy w otwartym oknie draba, który właśnie tę zapałkę zapalał. Zaczęła krzyczeć i rzuciła się do ucieczki. Do okna? Za tym drabem? Bo przecież wyskoczyła przez okno. Nie, ma się rozumieć, że do drzwi. Ale drzwi zastała zamknięte, ktoś je pchał z tyłu. Tu przerywano pannie Celinie i tłumaczono jej z żarem, że co do tego była w błędzie. Drzwi nikt nie trzymał z tyłu i nikogo za nimi nie było. Te rzeczy Niechcicowie mogli byli doskonale sobie odtworzyć na mocy niezbitych faktów. Bogumił chodził przecież w nocy na górę i stwierdził, że drzwi były zamknięte od wewnątrz. Panna Celina sama je widać kładąc się spać zamknęła, wszak nawet i we dnie często się na klucz zamyka. Ze strachu, którego ją nabawił drab w oknie, zapomniała widać odkręcić klucza, i zdawało jej się, że drzwi ktoś trzyma. Przecież zaraz rano po tej nocy musiano przystawić na powrót nieszczęsną drabinę do jej okna, stróż wlazł po niej i dopiero owe drzwi z klucza otworzył. Panna Celina jednak nie dała się przekonać. Więc ostatecznie może tak było, może drzwi i były przez nią samą zamknięte, niemniej przeto za tymi drzwiami był ktoś. - Ja mogę przysiąc - zaręczała - że słyszałam, jak chodzili, rozmawiali, sapali. Miałam wyjść prosto na gromadę złodziei? - Trzeba było raz jeszcze spróbować te drzwi otworzyć - utrzymywała pani Barbara - i przekonałaby się pani, że tam nikogo nie ma. A przecież pod oknem, przez które pani skakała, mogła pani z daleko większą pewnością znaleźć się między zbójami. Przecież stamtąd właśnie przyszedł ten drab. Skąd pani mogła wiedzieć, że on uciekł. Że tam gdzie w krzakach nie czyha? Owszem, drab pochodził zza okna i panna Celina w żaden sposób nie była w stanie wyjaśnić, dlaczego więcej się zlękła urojonych złodziei za drzwiami niż skoku przez okno, za którym niewątpliwie ktoś był. Przyznawano zresztą zgodnie, że każdy by zapewne w takich okolicznościach stracił głowę i nie mógłby postępować logicznie. Pozostało jeszcze jedno pytanie do rozstrzygnięcia: czy to mianowicie był w istocie jakiś groźny bandyta. Bo jednak psy w ogóle tej nocy nie szczekały. Dziwne też było, że ów zbój wiedział tak dokładnie po nocy, gdzie się znajduje drabina, którą przyniósł aż z drwalnika. Czy nie był to czasem ktoś tutejszy, kto chciał może figla wypłatać? - Tego - odpowiadała panna Celina - państwo nie mogą ode mnie wymagać, żebym jeszcze wiedziała, kto to był. Przecież ja się o mało nie zabiłam. - Tak, to prawda - przyznawała ze zgrozą pani Barbara - pani rzeczywiście mogła się zabić jak nic. Żeby pani była chociaż zeszła po tej drabinie zamiast skakać. - Ja chciałam zejść, ale mi się noga obsunęła. Całe szczęście, że owinęłam się w kołdrę. - Tak. Bóg czuwał nad panią - mówiono. I żeby panna Celina nie myślała, że na darmo naraziła się tak okropnie, starano się uwierzyć, że jeżeli nawet za drzwiami nie było bandytów, to ten w oknie na pewno był zbójem, który ujrzawszy otwarte okno pragnął się przedostać do mieszkania na dole. - Zapewne - bajano - w ten sposób zamierzał wprowadzić do domu całą bandę, która tylko czekała. A psy mogły być daleko i nie poczuć, Bogumił przecież sam stwierdził, że stróża nie było w pobliżu. Naturalnie, usłyszawszy krzyk i hałas, bandyci uciekli. Tak, kto wie, od czego panna Celina dom ocaliła tej nocy. 9 Skutki nocnej przygody dawały się jednak długo we znaki i okazały się trudniejsze do przeniesienia, niż się kto mógł spodziewać. O tym, żeby panna Celina mogła wstać po tej nocy, nie było mowy. Bogumił znał się o tyle na stłuczeniach i obrzękach, że obejrzawszy poszwankowaną nogę chorej nie ociągał się tym razem z posłaniem po doktora. Sam śpiesznie poszedł do Felicji, którą zastał prasującą w pokoju służby. Łóżka i stoły zarzucone były czystą bielizną tak lśniącą, że zdawało się w niej odbijać błękitne niebo jaśniejące za oknem. Z deski, opartej na poręczach krzeseł, zesuwało się faliście prześcieradło, dusza w żelazku poszczękiwała rytmicznie i czuć było dokoła gorący zapach schnących pod żelazkiem płócien. Tuż obok w kuchni tętnił gwałtownie ogień. Bogumił przybliżył się i wziął machinalnie drucianą podstawkę do żelazka. - Moja Felicjo - rzekł przypatrując się trzymanemu w ręku przedmiotowi - trzeba będzie zaraz iść na podwórze i dać znać, żeby Klimecki wziął powóz i jechał po doktora. Kazałem, żeby nawiózł zielonki, ale on się tam jeszcze pewno gdzie koło stajni grzebie. Leć prędko, to go jeszcze zastaniesz. Po tych słowach Niechcic umieścił drucianą podstawkę z powrotem na desce, ale nie tak, jak było trzeba, tylko do góry dnem. Felicja odwróciła ją i postawiła na niej żelazko. - To po jakiego doktora? - zapytała. - Po Wettlera? - Po Wettlera - przytwierdził Niechcic i odchodząc rzekł jeszcze: - Tylko zaraz, bo zdaje mi się, że tu na gwałt trzeba coś radzić. Felicja nic na to nie odrzekła, tylko po cichu wybiegła. Wszedłszy do pokoju Bogumił zobaczył, jak nie oglądając się minęła jego okno. Stał przez chwilę i myślał o Felicji. Co myślał, tego sam dobrze nie wie. Dziwił się, że ona ma taki układ poważny i pełen godności - że wygląda jakby była czymś więcej niż Felicją. Postawę ma, aby tak powiedzieć, gospodarską, a nawet prawie pańską i macierzyńską, chociaż jest przecież zwyczajną dziewką wiej ską przybyłą skądciś ze świata. - Patrzajcież, skądże to ona takiego wyglądu nabrała? A może go ze sobą przyniosła na świat w jakim przypadkowym dziedzictwie? I czemu to ona za mąż nie wychodzi, będzie już wszak miała pewno koło trzydziestki. Przestawszy o niej myśleć wszedł do jadalni i zasiadł do śniadania, kiedy wtem nagle przypomniał sobie, że kiedyś pytali Felicję oboje z panią Barbarą, czemu nie idzie za mąż. Prawda, prawda. Ona wtedy dosyć długo milczała, a potem: - Jakoś mi się - powiedziała - nie trafia. - A Basia jeszcze wtedy spytała: - A możeś taka przebierna? Wejście pana Katelby, który przybywał na śniadanie, przerwało bieg tych myśli. Doktór przyjechał koło południa i tym razem, zgodnie z obawami pani Barbary, nie znalazł nic dobrego. Noga była nie na żarty złamana, a oprócz tego ścięgna w kostce porozrywane. Mimo że doktór Wettler był jedynym lekarzem w miasteczku Nieznanowie i że leczył wszystkie rodzaje cierpień - tym razem zażądał pomocy chirurga z Kalińca. Czekając na niego obejrzał dzieci, zjadł obiad, przeszedł się w towarzystwie całego domu po ogrodzie, a następnie wróciwszy do spoczywającej w salonie panny Celiny, wziął ją za puls. Zaczęto chodzić na palcach, on zaś trzymając rękę chorej, przypatrywał się w skupieniu kolejno wszystkim znajdującym się w pokoju przedmiotom. Na koniec, nie wtajemniczywszy nikogo w rezultat swoich badań, puścił trzymaną rękę niby bezużyteczny przedmiot i zapytał panią Barbarę, czym podlewa swe kwiaty, że tak prześlicznie rosną. Kiedy doktór siedzi przy chorym, serce każdego człowieka staje się naiwne jak serce dziecka. Najstraszliwsze obawy milkną i nikt nie ma wątpliwości, że jest on w stanie zatrzymać bieg wypadków i zmienić każdy stan rzeczy. Cóż dopiero, kiedy to siedzi doktór Wettler, który tak dalece jest pewny swego, że mówi sobie w czasie badania o kwiatach. I on, i chirurg, który potem przyjechał, przez cały dzień, póki byli, wzniecali swą obecnością coś w rodzaju niedorzecznej pewności, że zaleczą nie tylko pannę Celinę, ale cały wypadek i wszystkie jego następstwa. Postanowiono ich zaprosić na kolację, do czego w niemałym stopniu przyczyniły się prośby dzieci. Chciały one obecność lekarzy, a zwłaszcza doktora Wettlera, przedłużyć w nieskończoność, a przynajmniej aż do kolacji, a może aż do rana. - Mamo - błagała Agnisia - niech doktór Wettler nie odjeżdża, niech jeszcze z nami pobędzie. Niech z nami zanocuje. Z nim tak przyjemnie. Kiedy jednak przyszło do wydawania dyspozycji na kolację, dzieci oświadczyły, że kucharka Żarnecka pewno się upiła, bo śpi. - Może tak tylko śpi - nie dowierzała pani Barbara. Dzieci jednak stwierdziły, że jest na pewno nietrzeźwa, bo chrapie. Jeśli śpi zwyczajnie, to nigdy wtedy nie chrapie. - Tak więc stąd ta jej skłonność do zasypiania w najmniej odpowiedniej do tego chwili - zmartwiła się pani Barbara. - A i dzieci, jak się okazuje, lepiej już o tym wiedzą ode mnie. Postanowiono, że Felicja zrobi kolację, ale Felicja była jeszcze ciągle potrzebna doktorom przy pannie Celinie. Wobec tego dzieci, miotając się jak w gorączce, zaczęły same rozpalać w kuchni ogień - gdy wtem doktorzy zrobiwszy swoje, oświadczyli, że obaj bardzo się śpieszą, i rozjechali się każdy do swego miasta. Ożywienie, które swą obecnością wywołali, przeminęło, troski wypełzły na powrót z kątów i wszystkie sprawy potoczyły się dalej swym własnym ciężkim trybem. Po ogipsowaniu noga panny Celiny została przywieszona do poręczy łóżka. Dopóki musiała się znajdować w tym położeniu, chora spoczywała w salonie. Następnie, gdy już można było nogę złożyć bardziej swobodnie na prześcieradle, Niechcicowie wyszykowali dla panny Celiny pokoik po babci w niższej części domu, koło piekarnika. Pani Barbara z Felicją poznosiły tam wszystkie jej rzeczy, dzieci nastawiały kwiatów. Kolorowe reprodukcje, które przychodziły jako dodatki do Tygodnika, zostały porozwieszane na ścianach. Łóżko chorej odziano w najlepszą bieliznę pościelową i ustawiono w pobliżu okna, żeby mogła widzieć kwitnący bez. Mówiła, że go widzi. Dzieci chodziły tam do niej na lekcje, doktór zaręczał, że chociaż leczenie wymaga czasu, żadne kalectwo nie grozi, tak że nie było szczególnych powodów do rozpaczy. Jednak różnego rodzaju niepokoje długo jeszcze nękały dom po tej nocnej przygodzie. Tomaszek, prawdę mówiąc, prędko o wszystkim zapomniał, Emilka natomiast wciąż się po nocach budziła wołając: - Mamusiu, mamusiu! Słyszy mamusia? Psy szczekają. - A upewniwszy się, że matka nie śpi, dodawała: - Ale nie bójmy się, nie bójmy, to nic! Agnisia, która wykazała dużo męstwa na razie, teraz bała się także widocznie, bo choć się do tego nie przyznawała, ale prawie co noc dostawała dziwnych dreszczów, które nią tak miotały, że nie mogła mówić. Nie było jej przy tym zimno, tylko po prostu trzęsła się jak w konwulsjach. Kiedy ją to napadło pierwszy raz, pani Barbara tak się zlękła, że na gwałt kazała posyłać po doktora. Nim jednakże Klimecki zaprzęgnął, Agnisia zasnęła spokojnie bez żadnych oznak choroby i Bogumił sam, nie chcąc po nocy posyłać Felicji, poszedł w podwórze cofnąć rozporządzenie. Następnej nocy, gdy to samo się powtórzyło, pani Barbara nie wołała już o doktora. Natarła Agnisię wodą kolońską z octem i trzymała ją potem w objęciach, aż póki dziecko nie uspokoiło się i nie zaczęło zasypiać. A gdy już spało na dobre, ułożyła je i poszła do Bogumiła. Spał już także, ma się rozumieć. - Jezus Maria, jak ty prędko zasypiasz - rzekła z pretensją, a gdy się zbudził, opowiedziała mu, że Agnisia znów miała dreszcze. - Co ja to chciałam powiedzieć - dodała. - Gorączki nie ma, bo patrzyłam. Ręce i głowa chłodne. I w ogóle we dnie była zdrowa. Więc to nie zaziębienie, a jeżeli nie zaziębienie, to w takim razie co? - No, wiesz, nic dziwnego, przejęła się tamtej nocy, przelękła się, zdenerwowała. A teraz to się odbija. Panią Barbarę tego rodzaju tłumaczenie rozgniewało. - Nie znasz własnych dzieci - rzekła. - Emilka - tak, ale Agnisia niczym się za bardzo nie przejmuje. I ja się właśnie cieszę, że ma pod tym względem twoje usposobienie, a ty mi takie rzeczy opowiadasz. Idąc za biegiem swoich myśli, ciągnęła dalej: - Ja myślę, że ona rośnie. To wywołuje zawsze skłonność do różnych zaburzeń. A może to malaria? Bo skąd takie dreszcze. Może malaria? - powtórzyła po pewnym czasie głośniej. - Tu wszędzie taka wilgoć. - Może malaria - zgodził się sennie Bogumił. - A ja ci mówię, że to ani jedno, ani drugie, tylko nerwy. Usposobienie ma pogodne, ale cierpi na jakąś chorobę nerwową. I to się może z wiekiem rozwijać. I jak tu na przykład nie bać się oddać ją do szkół. Kto wie, czy nie trzeba będzie wkrótce o tym pomyśleć, a jak tu iść między ludzi z takimi na przykład dreszczami. - Ale teraz jej przeszło? - pytał Bogumił. - Przeszło. - I śpi? - Śpi. Ale ja mówię: jak ona będzie mogła iść między ludzi taka nienormalna. Bo to jest nienormalne. - No, przecież zaraz nie idzie między tych ludzi. Zobaczymy, co będzie rano - mówił Bogumił, ledwo już zachowując przytomność. - Nie ma z tobą żadnej rozmowy - rzekła pani Barbara z goryczą. - Idę już, ale zostawię przynajmniej drzwi do ciebie otwarte. Wiecznie zamykasz i zamykasz, a jak mi co potrzeba, to się ciebie dowołać nie mogę. Przed chwilą wołałam cię do Agnisi i nie słyszałeś. Bogumił tak się zdziwił, że go to aż trochę wytrzeźwiło. - Naturalnie - powiedział - zostaw otwarte. To ty zawsze przecież się ode mnie zamykasz. Pani Barbara otworzyła tedy szeroko drzwi do pokoju męża i nawet zastawiła je krzesłem, żeby się nie przymknęły. Lecz po niejakim czasie wstała i zawarła je na powrót po cichu. Bogumił kaszlał nieco i bała się, że obudzi Agnisię. Za dnia znów nękała panią Barbarę sprawa panny Celiny. Z daleka, z małego miasteczka przyszedł list od jej matki, która błagała, aby jej napisano szczerze, jaki jest stan córki i czy nie należy przyjechać jej pielęgnować. Pani Barbara odpisała śpiesznie, że wszystko jest na najlepszej drodze, że panna Celina ma zapewnioną opiekę. Potem jednak żałowała, że tak napisała. Przychodziła do pokoju męża, robiła masami papierosy albo ząbki i głośno rozmyślała. Wyrzucała sobie, że oni są winni wszystkiemu. - Bo właściwie jak ja mogłam ją umieszczać na górze. Powinnam ją była ulokować w salonie, tak jak Aneczkę, zwłaszcza kiedy zobaczyłam, że jest odludkiem, dziwaczką. Może by tu na dole stała się więcej towarzyska, nie mówiąc o tym, że nie byłaby wyskoczyła przez okno. I podręczywszy się chwilę w milczeniu, zaczynała na nowo: - Nie mogę sobie darować, żem tej matce nie dała przyjechać. Bo co tam Wettler gada, to jedno, a przecież po zdjęciu gipsu może się okazać, że ona jedną nogę ma krótszą? I wyobraziwszy to sobie wpadła w rozpacz: - Jezus Maria, co ta nieszczęśliwa dziewczyna wtedy pocznie, kiedy z równymi nogami ciężko żyć na tym świecie. Bogumił nie mógł wytrzymać, śmiał się. - Bój się Boga, co ty się tak wiecznie martwisz i losom drogę zabiegasz. Może przecież ta noga nie będzie krótsza? Ale w każdym razie uważam, że lepiej niech matka przyjedzie. Może mieć potem żal, powie, żeśmy ją źle leczyli. Lecz kiedy raz panna Celina sama powiedziała, że dostała list od rodziny, która się o nią niepokoi, cała sprawa zaczęła się pani Barbarze przedstawiać od innej strony. Myślała, myślała, a następnie rzekła do Bogumiła: - Gotowi mi się tu jeszcze wszyscy zwalić na kark jak nic. - Kto? - Rodzina - odpowiedziała treściwie. Widmo tłumnego najazdu rodziny panny Celiny prześladowało ją nie na żarty. Borykała się w myślach z uroszczeniami jej przypuszczalnych krewnych i znowu przychodziła robić papierosy w pokoju Bogumiła. - Jeżeli będą mieli jakie pretensje, to niech Wettler poświadczy, że się robiło co mogło. I zapłacić jej choćby za cały rok, bo mogą zawsze powiedzieć, że gdyby okno było na dole, toby nie spadła - oświadczyła spoglądając na męża iskrzącym wrokiem, jakby widziała w nim jednego z przedstawicieli zgłaszającej swoje pretensje rodziny. Innym razem pani Barbara twierdziła, że choroba panny Celiny zrujnuje ich dom i złamie przyszłość ich dzieci. - Nowej nauczycielki brać nie możemy, póki ona się leczy. A kto może wiedzieć, ile czasu to potrwa. Dzieci wszystko zapomną. - Przecież widziałem, że chodzą do niej z książkami. - Co to za taka nauka! Panna Celina nawet jak była zdrowa, to niewiele potrafiła nauczyć, a cóż dopiero teraz, kiedy trudno od niej czegoś wymagać. Panna Celina od czasu wypadnięcia przez okno stała się nieco łatwiejsza w obcowaniu, jakby teraz dopiero zawarła znajomość z Niechcicami. Pani Barbara zauważyła nawet, że nie jest ona wcale dumna, a przeciwnie, nieśmiała, a przy tym bardzo ambitna. Miała tak wysokie wyobrażenie o tym, jak powinna w każdym wypadku wyglądać i postępować, że nigdy nie czuła się dostatecznie przygotowana do tego, by stanąć na wysokości samej siebie, zabłysnąć, tak jak tego pragnęła. Dlatego wolała się kryć po kątach. Ma się rozumieć, wyobrażała sobie zapewne w odpowiedni sposób i środowisko, w którym pragnęłaby osiągnąć powodzenie, lecz była w stanie zadowolić się jakimkolwiek powodzeniem, zależało jej pod tym względem na każdym. Pani Barbarze uprzytomniło się to pewnego dnia, gdy pan Katelba zapytał, czy ją może odwiedzić. Panna Celina przemykała się dotąd koło pana Katelby tak samo jak i koło wszystkiego w Serbinowie. Nie wiadomo było, czy nie był wart, ażeby go spostrzegła, czy może jego uwagi nie chciała na siebie zwrócić. Tak czy inaczej, zapowiedziane odwiedziny zrobiły na niej niespodziewane wrażenie. Kazała Felicji sprzątnąć cały pokój, przynieść świeżych kwiatów, dać sobie czystą matinkę, przewrócić zgniecione poduszki na drugą stronę. Katelba czekał tymczasem cierpliwie u pana, Bogumił zaś, kontent, że go wprowadza niejako w towarzyski tryb życia domu, zabawiał go rozmową. - Tylko niech się pan zaraz w tej pięknej panience nie zakocha - przekomarzał się z nim. Katelba zdziwił się i zasmucił. - Ja, proszę pana, nie jestem taki chybki - rzekł surowo. - Bogatej szukać nie szukam, ale jeżeli się ożenię, to z taką, co będzie do dnia wstawać i razem ze mną robić. Bogumił także spoważniał. - Masz rację, chłopcze - powiedział, a potem dodał: - Kobieta może być i taka, i rozmaita, ale musi mieć w sobie życie. Katelba spojrzał na Bogumiła z takim wyrazem pokory i uległości na swej mało zmiennej co do gry uczuć twarzy, jakby go spojrzeniem za coś przepraszał. - Ot - wyznał - żeby mnie pan powiedział o jakiej panience "z tą się żeń", to ja bym nawet nie popatrzył, jaka ona, tylko zamknąwszy oczy dałbym na zapowiedzi. - No - rzekł Bogumił poruszony. - Może i kiedy powiem, ale uważam, że na to jeszcze czas. Jeszcze pan musi mocniej na nogach stanąć. Ale jak się panu takie kawalerskie życie przy cudzym stole przykrzy, to niech pan matkę sprowadzi. Nie, naprawdę, dlaczego pan nie weźmie matki do siebie? Serbinów stać już na to, żeby pana z matką utrzymać. Katelba spuścił oczy. - Dziękuję, proszę pana - rzekł skubiąc brzeg swojej marynarki - ale co robić. Musimy jeszcze oboje z mamą pracować, żeby do czego dojść. Matka Romana Katelby, niestara jeszcze wdowa, była bowiem również w obowiązku, służyła gdzieś daleko we dworze za gospodynię, czy też starszą kucharkę. Bogumił twierdził, że i w Serbinowie coś by się dla niej znalazło, ale Katelba był zdania, że skoro musi ona pracować, to tu czy tam, domu by z nim prowadzić nie mogła. Może by się też nie nadała, a tam się już do niej przyzwyczaili. Gdy tak, zapomniawszy o nauczycielce, zastanawiali się nad obchodzącymi ich sprawami, Felicja wezwała pana Katelbę do gotowej wreszcie panny Celiny. Chora, przystrojona, z czubem ozdobnie nastroszonym, spoczywała już nie w łóżku, lecz na kanapce, wsparta o poduszkę i przykryta kraciastym pledem. Znalazłszy się w jej pokoju pan Katelba sadowił się dość długo, odchrząkując jak przed kazaniem w kościele. Na koniec, zobaczywszy w rękach panny Celiny książkę, rzekł współczująco: - Pani, jak widzę, czyta? Na wsi ludzie lubią chociaż poczytać. W mieście co innego. Zawsze jest gdzie się zabawić. Pani szanownej pewno się bardzo na wsi przykrzy? - Nie - odparła zdziwiona, że ją tu tak często posądzają o nudy. - Ja zresztą w mieście też bardzo dużo czytam. - O, i ja bardzo lubię czytać - podjął z zapałem Katelba. - Nawet teraz niedawno czytałem jedną rzecz tu od państwa Niechciców. Cudowna książka. Zaraz... tylko, że ja nie mam pamięci do tytułów. Ale to bardzo piękne, takie żywe wszystko. Jakże się to nazywa?... To z dawnych czasów, jeszcze z pogańskich, ale takie, powiadam pani, żywe, że jakbym widział. - To może "Stara baśń" Kraszewskiego? - Zdaje mi się, że nie... Chociaż wie pani... - mówił Katelba, walcząc ze swoją niepamięcią - że pewien tego nie jestem... - Na pewno "Stara baśń" - rzekła panna Celina z naciskiem. Po namyśle Katelba dość gwałtownie się zgodził. - Przypomniałem sobie - powiedział - że tak, że "Stara baśń". Prawda, że to cudowne? - Przestarzałe i nudne - osądziła panna Celina. Pan Katelba wiedział, że upierać się przy swym zdaniu, to nie zawsze znaczy zyskiwać na powadze. Bywa i tak, ale najczęściej ten, kto się z nami nie zgadza, obniża się i traci w naszych oczach. Zgodził się więc ponownie. - Tak, w gruncie rzeczy pani ma świętą rację. Dla ludzi znających się to musi pewno być nudne. Ale ja jestem nie znający się, prostak. I nagle zdobył się na odwagę przejścia na inny temat. - Ale pani się wycierpiała. Nie? - mówił. - Taki straszny wypadek. Panna Celina zbyła te słowa milczeniem. Pan Katelba zaś tymczasem gładził piękne blond wąsy, patrzył się akuratnie swym lazurowym okiem i mówił: - Żebym ja tam był gdzie blisko, toby się pani tak bardzo nie przestraszyła. Już ja bym tego draba z okna spuścił. Panna Celina nie okazała się i w dalszym ciągu podatną do takich żartów. Toczyła po całym pokoju niespokojnym wejrzeniem. Pani Barbara, która przyszła pod koniec wizyty, widziała, że chora przez cały czas usiłuje spojrzeć w lusterko, które jednak stało za daleko, by się w nim mogła zobaczyć. Po wyjściu gościa nie mogła wytrzymać i poprosiła panią Barbarę o podanie jej tego lusterka. Spojrzawszy w nie zmieniła się na twarzy. Czub jej, w czasie rozmowy i poruszania głową opartą na poduszce, zatracił swoje rzeźbione kształty, roztrząsł się, a prócz tego znać było, że się trochę za mocno natarła pudrem. Straciła do tego stopnia równowagę, że zapytała: - Czy ja cały czas przy panu Katelbie tak wyglądałam? - Ależ wyglądała pani ładniej niż kiedykolwiek - rzekła pani Barbara pocieszająco. I poczuła takie współczucie, jakby zetknęła się z godnym pożałowania dopustem losu. - Biedna ona - mówiła potem do Bogumiła. - Ze wszystkiego widzę, że rada by każdego olśnić, każdemu się podobać, a ciągle się boi, że jej coś brak. Nie do życia jest ona z takim usposobieniem i może jeszcze najszczęśliwiej się czuje, kiedy tak sobie leży. Panna Celina zdawała się potwierdzać to mniemanie, gdyż mijały tygodnie, a ona nie miała chęci chodzić, chociaż noga była już z gipsu wyjęta. - Nie widzę temu wszystkiemu żadnego końca - skarżyła się z tego powodu pani Barbara wujence Michalinie którejś niedzieli, gdy Ostrzeńscy bawili w Serbinowie. - Powinna by już dawno wstawać i chodzić - doktór nawet zalecił. Tymczasem leży po prostu niby kamień. Miała po nią przyjechać rodzina, ale okazuje się, że matka chora i w ogóle coś tam się porobiło, tak że w rezultacie nikt nie przyjechał. Pani Michalina nie lubiła zostawiać wypadków ich własnemu biegowi. - Daj ją do mnie do sklepu - rzekła - ja się pewno będę musiała rozstać ze swoją panną. - Na to - odparła pani Barbara uczciwie - jest ona za mało ruchliwa i sprytna. Ale pani Michalina uważała, że ma w sobie dość siły, żeby przerabiać ludzi. - Już ja ją - rzekła - przerobię. Czasem ktoś jest ciężki do jednego, a w innych rzeczach okazuje się bystry. Jest przystojna, a to w sklepie ma zawsze pewne znaczenie. Mówiły przyciszonymi głosami, bo obszedłszy klomb zajazdowy zbliżały się właśnie ku oknu panny Celiny. Panna Celina nie słyszała jednak tej rozmowy. Natomiast zaraz nazajutrz usłyszała o sobie co innego. Okno miała jak zazwyczaj otwarte. Leżała pogrążona w zadumie, do której usposabiała gorąca i słoneczna pogoda. W ogrodzie wszystko zdawało się milczeć jak w czasie Podniesienia. Nagle spokojem tym zatargał prostowaty śmiech. Panna Celina wzniosła oczy. Alejką między bzami, o które tak chodziło wszystkim, żeby mogła je widzieć, szła Felicja z jakąś drugą nieznajomą dziewczyną, ubraną z miejska. Tej dziewczynie, swemu widać gościowi, Felicja opowiadała bez pośpiechu pełnym, rozlewnym głosem coś, co panna Celina pomimo woli zmuszona była wysłuchać: - Zawsze ta w tym pokoju - mówiła - wisiały szynki. Musiał ta jakisiś do tych szynków chcieć wleźć - nawet wiem kto, ale co tam mam gadać. A ta nasza nauczycielka myślała, że do niej wlazł i że ją ta w łóżeczku ładniuchno obtańcuje. A może i czekała na onego, bo jak zobaczyła, że z tego nic, to wzięła i hycła za tym chłopem bez okno. Pośmiały się i wnet zaczęły o czym innym. O bzie, że okropnie go dużo kwitnie w latosim roku. Panna Celina leżała z otwartymi ustami, bezgranicznie zdumiona, niby rażona ciosem z najmniej spodziewanej strony. Pierwszy to raz w życiu usłyszała, co o niej mówią - zaocznie. Jesteśmy sami skłonni mówić różne złe rzeczy o ludziach i przypisywać im wszelakie nieprawości. Ale nieopisane przerażenie ogarnia nas, gdy się dowiemy, że oni mówią o nas tak samo. Panna Celina nie wiedziała po prostu co począć z owym sądem Felicji. To płakała, to znów się pocieszała, że nikt nie słyszał, a jeżeli kto słyszał, to nikt chyba nie bierze pod uwagę nieoględnych i ordynarnych słów prostej dziewki czy baby. Gdy się już troszkę zdołała uspokoić, nagle doznała przeświadczenia, że przeciwnie, wszyscy słyszeli, a może wszyscy mówili tak samo i gadanie Felicji było tylko odbiciem ogólnej opinii całego Serbinowa. Całego Serbinowa, a więc i tego Katelby. Daremnie tłumaczyła sobie, że Katelba to prawie to samo co Felicja - a nawet gorzej. Felicja nie składa jej wszak wizyt, jak ten głupkowaty, zarozumiały ekonom. Co za szczęście, że się ten typ więcej nie zjawił. Dość ma tych jego wizyt. Nie warto się zadawać z takimi ludźmi. Kiedy Agnisia przyszła potem o szarej godzinie, zastała pannę Celinę bliską płaczu. - Pani ma zmartwienie? - Kto był dziś u Felicji? - odpowiedziała panna Celina pytaniem. - To taka jedna. Ona ma tu krewnych we wsi. Nazywa się Olesia Chrobotówna. Wszyscy mówią, że ona się zakochała w panu Katelbie. Masz tobie! Jeszcze tego było potrzeba. Nie wiadomo dlaczego pannę Celinę ta wiadomość jeszcze bardziej rozdrażniła, tak że łzy jej pociekły na dobre. Agnisia wymknęła się i namówiła panią Barbarę, by do niej poszła. Ale ona i pani Barbarze nie chciała powiedzieć, co ją przyprowadziło do takiego zdenerwowania. - Nic mi się takiego nie stało - powtarzała. - Po prostu czuję, że już za długo leżę. Trzeba wstawać i jechać! - Ba, kiedy pani właśnie wcale nie może się ruszyć. Jakże tu jechać? - Owszem, mogę. Dziś próbowałam. A doktór mówił, żebym jak tylko wstanę - jechała do Ciechocinka. Więc trzeba wstać i jechać. - Ale pani powróci? - Ja się nie mogę do niczego zobowiązywać - rzekła. - Ja w ogóle widzę, że nauczycielstwo nie dla mnie. - Bardzo możliwe, że to nie pani powołanie. Ale właśnie wczoraj bratowa zapytywała mnie, czyby pani nie objęła miejsca w jej sklepie? Panna Celina popatrzyła, nasrożyła się i odparła: - Czy miałam powołanie, czy nie, zdaje mi się, że nic takiego pani zarzucić mi nie może. A potem wyniośle zapytała: - Miejsce? W sklepie? I więcej nie było o miejscu w sklepie mowy. Nazajutrz panna Celina po raz pierwszy przyszła sama do stołu. O lasce, ale przyszła. Patrzyła na wszystkich czujnie spod oka, jakby się znajdowała wśród roju nieprzyjaciół. Pod koniec obiadu zaczęła znowu mówić o swym wyjeździe. Pragnęła wyjechać jak najprędzej, chociażby jutro. Tak tedy odjechała. Do powozu wsiadła bez laski. Nie chromała. Widocznie wyzdrowienie poczyniło w ciągu ostatnich dni wielkie postępy. Żegnano ją ze łzami, gdyż wszelka zmiana w życiu boli, a z najprzykrzejszych nawet wzajemnych nieporozumień buduje się przywiązanie człowieka do człowieka. Długo potem wspominano różne dobre strony panny Celiny, które znaczyły tak mało, gdy tutaj przebywała: jej piękne oczy, złote włosy i wytworne stroje, których nikt prócz Felicji nie oglądał. Jej przygoda była wielokrotnie opowiadana w gronie znajomych i rodziny. Wypadki owej wiosny ustanowiły nawet w Serbinowie pewnego rodzaju epokę. Mówiło się: - było to wtedy, albo w tyle i tyle czasu potem, kiedy panna Celina wyskoczyła przez okno. 10 Zaczęło się więc szukanie nowej nauczycielki, które jednak w czerwcu przedstawiało wiele trudności. Zewsząd odpowiadano: - Gdyby to było we wrześniu, to co innego. Bogumił mówił: - Więc odłożyć wszystko na po wakacjach - ale pani Barbara twierdziła, że dzieci przez chorobę panny Celiny i tak dużo czasu zbałamuciły, nie można sobie w tych warunkach pozwolić na żadne wakacje. Głowę miała tym ciągle nabitą, nie sypiała, i po nocach, gdy upewniła się, że dzieci mocno śpią, toczyła głośne rozprawy z sąsiednim pokojem męża, z którego się rozlegały na przemian to długi oddech snu, to na pół przytomne cierpliwe odpowiedzi. Pewnej nocy zażądała, żeby Bogumił wyraźnie powiedział swoje zdanie jako mężczyzna i ojciec. - No więc - powiedział - uważam, że dosyć tych domowych nauczycielek, to przeżytek. Pani Barbara chwilę czekała dalszego ciągu, a gdy nie nastąpił, spytała: - No i co? Bo nie rozumiem. - To - rzekł Bogumił trzeźwiejąc - że dzieci powinny iść do szkół między ludzi, bo między ludźmi będzie płynąć ich życie. Stamtąd przyjdzie do nich rodzina, przyjaciele... - Tak, a niedawno sam mówiłeś, że nie mamy jeszcze oddawać Agnisi między ludzi - odparła pani Barbara dosyć słabo, gdyż w gruncie rzeczy uważała, że tym razem Bogumił ma rację. - Mówiłem? Nie pamiętam... - Czy to ty co kiedy pamiętasz? - spytała z urąganiem i na tym się urwało. Nazajutrz jednak po kolacji przyszła do pokoju Bogumiła i, poczekawszy aż włódarze odejdą, wróciła do tej sprawy. Rozpoczęła w te słowa: - Mówisz - "do szkoły, do szkoły". A przecież mowa może być jedynie o Agnisi. Tomaszek i Emilka są jednak jeszcze za mali. Jeżelibyśmy, dajmy na to, oddali Agnisię na pensję, to wypadałoby za jedno dziecko płacić w mieście, a dla dwojga młodszych musielibyśmy i tak trzymać w domu nauczycielkę. To byłoby za ciężko. Przynajmniej na razie nie podołalibyśmy. - Do tego, że dzieci będą kosztowały coraz więcej, musimy się przyzwyczaić - zastanowił się poważnie Bogumił. - Sam przecież mówiłeś, że te dwa lata będą ciężkie, bo koniczyna nie płaci. - Ani wełna też nie płaci w tym roku - dopełnił Bogumił. - No widzisz. Więc co? Więc chyba, że ja się przeniosę razem z dziećmi do miasta. Wtedy i młodsze będą mogły chodzić do jakiej freblówki. I pani Barbara ciężko zaczerpnęła powietrza, jakby wypowiedzenie tej myśli było trudem nad siły. Bogumił zląkł się: - Chcesz ode mnie odjechać? - Schylił głowę i dodał zgaszonym głosem: - Jak się przeniesiesz do miasta, to już do mnie nie wrócisz. - Co też za głupstwa tobie do głowy przychodzą! - wykrzyknęła pani Barbara tak głośno, jakby pragnęła zagłuszyć coś więcej niż słowa męża. I w najwyższym stopniu zdenerwowana, rzekła po chwili: - O niczym z tobą nie można racjonalnie porozmawiać. Sam rozsądek mówi, że to byłoby najoszczędniejsze wyjście. Ale jeżeli to ci się nie podoba, to co byś radził? - Nie miałem czasu, żeby o tym jak się należy pomyśleć. Ale może zróbmy tak: Agnisię oddajmy do Kalińca, a młodsze niech przez ten rok jeżdżą do szkoły gminnej do Pamiętowa. Drogi niecałe dwie wiorsty, mogę im co dzień dawać chłopaka i bryczuszkę. Pani Barbara przestraszyła się nie na żarty. - Na co ty dzieci chcesz pokierować? - zapytała ze zgrozą. - Na chłopów? - Masz tobie. Zaraz wszystko widzisz w tak czarnym świetle. Chciałem ci tylko iść na rękę, skoro się boisz wydatku. Słyszałem, że obecny nauczyciel jest przyzwoity człowiek i że po szkole uczy osobno, jak kto się o to zgłosi. Więc mógłby i nasze dzieci uczyć osobno, niekoniecznie razem z chłopskimi. Musi on przecie umieć coś więcej niż a-b-c. Zresztą - dodał Bogumił niecierpliwie - cóż to takiego złego chłop. Większym on jest dziś panem niż my tutaj we dwoje. - Takim samym jak mech na drzewie albo kamień na polu, takim on jest panem - rozgniewała się pani Barbara. - W takim razie - dodała - niech się wcale nie uczą. Niech do reszty schłopieją tu w tym błocie. - W jakim błocie? - zapytał przygnębiony. - W jakim błocie? Pokaż mi, gdzie tutaj nie ma błota. Chociażby pod drzewami przy ludzkiej kuchni od strony ogrodu. Przecież tam nigdy nie wysycha. Wysycha kiedy? Nie wysycha. Rozmowa skręciła na sprawy Serbinowa. Chociaż się tu zadomowili, ale pani Barbara musi przyznać, że nie ma żadnej miłości do tej dziury. Czyż nie wychowała się w mieście pomiędzy ludźmi? Z jej rodziny jeden radca Joachim Ostrzeński siedzi na wsi, a i to pewno tylko patrzeć jak stamtąd wyjdzie, bo i tak zawsze ciągnie go do Warszawy. Jeżeli Piekary przy jego gospodarce trzymają się jeszcze, to dlatego, że mają lasy. Bez lasów dawno by przepadły. - Ale w ogóle - mówiła - to przecież każdy choć trochę inteligentniejszy człowiek ciągnie do miasta. Czy taki Woynarowski na przykład siedzi na wsi? Nie siedzi. Także goni za tym, żeby czuć koło siebie ludzi... życie... - Życie... Życie jest wszędzie - przerwał Bogumił. - Ale mnie idzie o to, żebyś przyznał, że Woynarowski, którego przecież tak wysoko zawsze stawiasz, też nie siedzi wciąż na wsi. - To tylko wy, Niechcice - ciągnęła dalej po chwili - trzymacie się ziemi jak pijany płotu, chociaż ileż to już czasu minęło, jak utraciliście swoje. Siedzicie na cudzym, a siedzicie. - Wszyscy tak znowu nie siedzimy. Przecież Hipolit Niechcic miał swoje, a sprzedał i wyniósł się do miasta. - Otóż on był właśnie jakby na to stworzony, żeby siedzieć na wsi. Ciężki i senny. Ale co do mnie, to rzecz prosta o tym, abym miała nie wrócić, nie warto nawet mówić. Wrócę, wrócę, gdziekolwiek byś się znajdował. Jednak tego nie możesz mi mieć za złe, że tęsknię do życia w mieście. - W takim razie - pytał Bogumił zgryziony - dlaczego tak ciągle drżysz, abyśmy stąd nie wyszli? - Bynajmniej o to nie drżę. Przeciwnie, może nawet bardzo tego chcę. I nagle zląkłszy się tak daleko wypowiedzianych życzeń rzekła: - Drżę, bo wiem, że ty w mieście nic lepszego nie dostaniesz. Tak że na stałe, rozumiem, że nie możemy się przenieść, może kiedyś był czas o tym pomyśleć, ale nie teraz. I zresztą ty byś w mieście nie wytrzymał. Jak pojedziesz na parę godzin, to mówisz, że cię mury duszą. - Bo ja - zamajaczyła patrząc błogo w przestrzeń - myślę, że dałabym sobie w mieście nawet na stałe radę. Może założyłabym właśnie szkołę. Czyż nie mam praktyki z warszawskich czasów? - Szkołę? A czyż nie boisz się nawet w domu brać nauki dzieci na swoją odpowiedzialność? - Bać się boję, bo z własnymi zawsze najtrudniej. Ale tak w ogóle, myślę, że chętnie bym dzieci uczyła. - Bój się Boga, kochanie, przecież na to potrzeba pozwolenia, świadectwa i w ogóle szkoła to całe przedsiębiorstwo. Trzeba prowadzić rachunki, mieć kapitał... - Świadectwo? Pozwolenie? Daniel i Michasia przy swoich stosunkach na pewno by mi to z łatwością wyrobili. Rachunki ty byś mi mógł robić - umiesz przecież świetnie prowadzić księgi rachunkowe. - Przecież tylko co mówiłaś, że mnie by te mury dusiły - zawołał rozśmieszony. - Toteż to mrzonki - zrezygnowała rozżalona. - Bo oczywiście nie miałabym za co szkoły założyć. Ale mnie się zdaje, że bardzo bym to lubiła. - Lubisz zawsze to, czego nie ma - szepnął Niechcic. Nadrabiał humorem, ale był zdenerwowany. Sprzeczka przeszła na lubienie lub nielubienie innych przeróżnych rzeczy i utknęła na mleku. Niechcic dał się na koniec wciągnąć w spór, gdyż uprzedzenie do mleka było jedyną rzeczą, którą naprawdę pani Barbarze zarzucał. - Dlaczego mleka nie lubisz? - pytał z nietajoną boleścią. - Dlaczego dajesz dzieciom tak mało mleka? Mleka już masz na dom, ile tylko zapragniesz, a ja na stole mleka prawie nie widzę. Najzdrowszej rzeczy, jaka jest do jedzenia, prawie nie widzę. Przez cały czas, kiedy to mówił, pani Barbara powtarzała cierpliwie, że od nadmiaru słodkiego mleka można dostać kataru kiszek, a że kwaśne jest przecież co dzień. I nieuzasadniona wrogość powstała w nich na tym tle, jakby różnica w poglądzie na smak tej samej potrawy była haniebnym przeniewierstwem. Oboje czynili wysiłki, aby nie stracić cierpliwości, ale spór ogarniał ich pomału niby żywioł. Błąkali się po wszystkich wątpliwościach, jakie nastręczało im życie, i cierpieli na nowo z powodu różnic w najbardziej drobnych sprawach. Gdy już oboje byli u kresu sił, pani Barbara zawyrokowała: - Zresztą co do nas, to możemy tu ostatecznie tkwić do końca, ale na to się nigdy nie zgodzę, żeby życie naszych dzieci miało upłynąć między oborą i stodołą. W szarej ciszy, która po tych słowach nastała, Bogumił Niechcic zobaczył myślą owo miejsce między oborą i stodołą. Gdyż było takie miejsce w Serbinowie. Znajdował się tam płot, który należało jeszcze w tym roku poprawić. Nad płotem widywało się przy pogodzie wiśniowy zachód słońca, kiedy się szło od szopy ku stajniom. W zimie. Gdyż teraz, latem, słońce zachodziło aż koło okólnika. Ale zimą przyjemnie było w miejscu tym postać i popatrzyć na niebo. Tylko cóż, te rzeczy nie nadawały się do mówienia i niczego nie posuwały ani na jotę naprzód. Wkrótce zresztą sprawa nauki dzieci i poszukiwania nauczycielek stanęła i tak na martwym punkcie z powodu niepogody, która wypadła na koniec sianokosów. Bogumił po kilka razy na dzień przychodził z pola do domu nie uważając na to, że woda z niego ciecze, spoglądał na barometr, nastawiał go, stukał i odchodził w milczeniu. Wobec ciągłego deszczu konie stały, ale pani Barbara nie śmiała o nie prosić. Jakże tu jeździć, szukać nauczycielek, skoro dom stoi w obliczu klęski. Sama była do głębi serca tym ciągłym deszczem przejęta. Stając przy coraz to innym oknie badała zaiskrzonym spojrzeniem stan nieba i ogłaszała raz po raz: - Leje i leje. Tu chmury - tu też chmurzyska jak diabły. Tu jeszcze gorsze. Ani nawet mowy nie ma o tym, żeby się miało wypogodzić. Lub też wyrokowała krótko: - Siano przepadło! Po czym wpadała w srogi gniew. - Rzucić to wszystko do stu diabłów. Iść, dokąd oczy poniosą, i niech oni raz sami się pomartwią o to, czy pada, czy nie pada - wołała wtedy głośno, ze wszystkich sił, jakby w nadziei, że słowa te dotrą do Paryża, do odpowiedzialnych za wszystko pani Mioduskiej i pana Dalenieckiego. Termin, po którym siano, według słów Bogumiła, miało zgnić ostatecznie, minął już kilka razy, ale gdy się na koniec wypogodziło, zdołano coś niecoś uratować, stodoły wypełniły się sianem, czarnym i nie tak wonnym jak zawsze, nie tak też wartościowym, ale się wypełniły. Bogumił jednak był markotny, mówił, że to siano nie będzie trwałe, że je trzeba będzie spaść przed czasem lub za byle co sprzedać wojsku, a zimą trzeba będzie paszy dokupić, będą straty. Usłyszawszy to pani Barbara postanowiła, że jednak na lato nie weźmie nauczycielki, sama będzie uczyła dzieci, zawsze to niejaka oszczędność. A przed pierwszym września albo pojadą po nauczycielkę aż do Warszawy, albo nareszcie coś trafi się w Kalińcu. We wrześniu mnóstwo nauczycielek zmienia miejsce; wszak od razu radzono jej, żeby do tego czasu poczekała. Po czerwcowych deszczach ustaliła się piękna pogoda i trwała bez odmiany do końca żniw. Dom, ogród i podwórze zaległa cisza, wszystko, co żyje, było w polu, nad którym od rana do nocy słychać było szept słomy i szorstki szmer koszenia. A niebawem rozpostarły się wszędzie śniade ścierniska, nad którymi dźwięczało już tylko cykanie świerszczów. Lato zbliżało się łagodnie ku jesieni i pani Barbara zaczęła się znowu dopominać o konie do Kalińca. - Teraz to już nie żarty - mówiła - teraz to już na gwałt trzeba kogoś znaleźć do dzieci. Bogumił obiecywał, zapominał, odkładał. Zdawało się, że mieszkając pod jednym dachem łatwo jest porozumieć się co do daty wyjazdu do miasta, a jednak pani Barbara nie mogła tego się dobić. Nigdy nie była pewna, czy Bogumił dostatecznie słyszał, dostatecznie przyjął do wiadomości jej nastawienie. Na koniec pewnego dnia postanowiła nie ustąpić za żadne skarby świata. Przy obiedzie dostała solenne zapewnienie, że o drugiej konie będą przed gankiem. Kiedy jednak potem Bogumił z Katelbą wyszli razem i szli rozmawiając w stronę podwórza, wydali jej się zanadto czymś zajęci. Na pewno albo zapomną, albo okaże się, że konie będą do czego innego potrzebne. Spoglądała to tu, to tam, kręcąc się koło domu, a jej wątpliwości jeszcze się wzmogły, gdy spostrzegła, że Bogumił wraca się z podwórza i że idzie ku domowi, nie sam przy tym, a z Żydem Szymszelem. Przeszli mimo niej, Szymszel nisko się ukłonił z przyjacielsko-uniżonym okrzykiem powitania, Bogumił przesunął po niej wzrokiem, z lekka się dla porządku uśmiechnąwszy, i szli dalej, zajęci swoim - ona zaś nie śmiała wtargnąć pomiędzy nich ze sprawą swojego wyjazdu. Weszli do domu, pani Barbara zajęła się czymś w kuchni, a od czasu do czasu posyłała Felicję. - Idź no zobacz, czy pan jeszcze jest z Szymszelem u siebie. - Jeszcze - mówiła wróciwszy Felicja, a pani Barbara denerwowała się. - Nie wiem, po co on panu tyle czasu zabiera. Wózek Szymszela z Kurzy już przed południem kołatał się przez jakiś czas koło dworu. Nie było jednak tym razem nic do sprzedania i pani Barbara myślała, że Szymszel dawno odjechał. Lecz interesom Szymszela sprzyjało zawsze wytrwałe i uporczywe czekanie. Odjechał też tylko cokolwiek na ubocze i jego wiklinowy półkoszek stał teraz między małym okrytym rzęsą stawkiem, zwanym "Kaczy dołek", a starą szopą na narzędzia. Wehikuł ten miał wygląd zjeżony i godny pożałowania. Jego misternie kiedyś pleciony brzeg był wytarty i porozdzierany, tak że wszędzie sterczały ostre pręty wikliny. Tak samo sterczały kości pod wyleniałą skórą Szymszelowego konia, który stał w zadumie, obluźniwszy jedną nogę i kiwając uparcie głową, zapewne aby w ten sposób odstraszyć muchy. Sam Szymszel chodził tędy i owędy, aż natknął się na pana Niechcica i Katelbę. Niechcicowi przypomniało się wtedy nagle, że w jego pokoju leżą złe śrubki i złe trybiki do maszyny. Postąpił nieroztropnie, gdyż dla pośpiechu, chcąc je mieć zaraz, kazał był je przywieźć od mechanika z Nieznanowa, zamiast je samemu kupić w Kalińcu w syndykacie. Okazały się złe, a nie było ich komu wymienić. Musiano założyć z powrotem stare trybiki i sieczkarnia, która już na nich wcale nie chciała chodzić, pogodziła się z nimi na nowo. Na długo to jednak, oczywiście, nie starczy. A zresztą - pieniądze zostały w każdym razie wydane, a śrubki leżały i były do niczego. Przechodzi się do porządku w razie koniecznym nie nad takimi stratami, ale skoro można złemu chociażby najbłahszemu zaradzić, to zawsze chwała Bogu. A od czegóż jest właśnie Szymszel, któremu wszystko się opłaci. Opłaci mu się nawet stracić. Gdy weszli do pokoju Bogumiła, Szymszel zaraz od progu zobaczył trybiki leżące na oknie między sinym kamieniem i garsteczkami świeżego omłotu. Obejrzał je, a następnie odłożył wszystko pieczołowicie na dawne miejsce i chociaż odpowiedziano mu już dziś trzy razy, że nic nie ma na sprzedaż, zapytał: - Wielmożni państwo nie mają na handel jakie rzeczy, podarte wańtuchy, skóry, łapy od indyki, od kury? Też kupię. - No, a cóż te trybiki? - zagadnął niecierpliwie Niechcic. Szymszel odpowiedział, zaczynając pytaniem: - Trybiki? To nie są żadne trybiki. To jest szmelc. Bogumił Niechcic zaperzył się gwałtownie. - Jak to "nie są trybiki"? Dobre, nowe trybiki i nowe śrubki, tylko nie do mojej maszyny, nie ten numer - zawołał popędliwie. Jakiś czas przekomarzali się, czy to szmelc, czy to może trybiki. Na koniec Niechcic zjeżył się i wykrzyknął: - Co ja tu tracę czas! Albo mi Szymszel te śrubki weźmie do Nieznanowa i wymieni na dobre, albo niech mi nie zabiera czasu. Dowiedziawszy się na koniec, że pan Niechcic nie chce trybików sprzedać, lecz chce je tylko korzystając ze sposobności wymienić, Szymszel zebrał w okamgnieniu spoczywające na oknie żelaziwo i wtłoczył je w olbrzymie niby sakwy kieszenie. - Dlaczego ja nie mam ich wymienić? Co jeim brak? Nie poszkodowane, czyste żelazo, jak z przeproszeniem niewinna narzeczona - rzekł malowniczo, godząc się bez namysłu, mimo że ta transakcja zdawała się właśnie utrącać wszelkie widoki korzyści. Dodał nawet jeszcze: - Niech wielmożnego pana głowa o to nie boli. Pojutrze wielmożny pan będzie miał dobre śrubki. Trudno było zrozumieć, w jaki sposób czynności Szymszela przynosiły mu korzyści. Jego usługi zdawały się nic nie kosztować tych, którzy je przyjmowali. A jeśli coś kupował, były to tak niewiele warte rzeczy, takie odpadki życia, że niepodobna było sobie wyobrazić, kto mógł od niego te opłakane towary nabywać. Potrafił jednak nimi obracać odejmując im wszelką wartość, kiedy kupował, a wyposażając je w urojone zalety, kiedy sprzedawał. W każdym razie jakoś tam istniał. I tak czy owak utrzymywał się w pogodzie ducha z łatania drobnych szczelin powszedniego dnia, roztaczając przy tym dokoła siebie poczucie bezpieczeństwa i zaradności. Był to niemłody już człowiek, czarny i siwiejący, cały jakby sprószony sadzą i jednocześnie szronem. Brwi miał wielkie, krzaczaste i tak wymowne, że wyglądały nad oczami jakby drugie spojrzenie. Choć się czasem w niemiły sposób naprzykrzał i targował, w gruncie rzeczy nigdy niczego nie utrudniał. Należał raczej do tych, którzy życie ułatwiają. Na tym stanęło i teraz. Niechcic był rad, że trybiki nie będą już leżały na oknie i kłuły go w oczy. - A jeszcze numer - rzekł jednak, przypomniawszy sobie, że trzeba podać wymiary. Żyd cmoknął z pobłażliwą wyższością. - Dlaczego wielmożny pan sobie robi zmartwienie? Ja i bez numeru wiem, jakie one potrzebują być. Ja w podwórzu widziałem stare trybiki. Mnie kowal pokazywał, jak na nich sieczkarnia chodzi. Ona tak chodzi, że niech Pan Bóg broni, żeby się tam komu jakie nieszczęście nie przytrafiło. - No, no - rzekł Bogumił nieprzyjemnie dotknięty. - Więc żebym ja na pewno mógł na to liczyć, że pojutrze będę miał te trybiki. - Wielmożny pan nie zna Szymszel? Szymszel z Kurzy? Te słowa uspokoiły Niechcica niby podpis na podejrzanym zobowiązaniu. A zarazem przypomniały mu ubogie gospodarstwo Szymszela, leżące nad rzeką Rośną we wsi Kurzy. - A jak tam owies? - zapytał. Owies pochodził z Serbinowa i był jednym z niewielu płodów rolnych, jakie Szymszel uprawiał. Żyd zagadnięty w tej sprawie machnął żałośnie ręką i odparł krótko: - On przepadł. Bogumił Niechcic uważnie przyjrzał się Szymszelowi. - Jak to? - zapytał, po czym dodał: - Owies potrzebuje najpierw, żeby go dobrze zasiać, a potem, żeby go, jak już puści, przybronować. Na to Szymszel z ubolewaniem: - Przepraszam wielmożnego pana. Ja jego przybronowałem. Bogumił poruszył się niecierpliwie, a po niejakiej chwili rzekł: - Trzeba go było nie bronować. Nie wyjaśnił tej rzeczy bliżej. Tego żadne wyjaśnienie, żadna książka i żadna rada nie nauczy. Trzeba na oślep, a jednak bez omyłki, z siebie samego wiedzieć, czego potrzebuje wschodzący owies. Wyszli z domu, a w sieni spotkali panią Barbarę. Szymszel powitał ją znowu z namiętną zawodową radością i znów zadał to samo pytanie: - Wielmożna pani nie ma na przedaż jakie stare wańtuchy, stare worki, skóry, łapy od kury, od indyki? - Nic nie mam - zbyła go pani Barbara i zwróciła się gorączkowo do męża: - Słuchaj, mój kochany. Jeżeli są nawet jakie odpowiednie kandydatki, to o ile ja będę tak zwlekać, ulotnią mi się sprzed nosa jak kamfora. W tejże chwili zadudniło przed domem. - Przecież zajeżdża - rzekł Bogumił zdziwiony. - Nie wiem, o co ci idzie. - O nic - zawstydziła się pani Barbara. - Myślałam, że zapomniałeś. - Widzisz, jakie ty masz o mnie pojęcie. Odjazd pani Barbary zabrał chwilę czasu, a potem Bogumił poszedł w podwórze. Szymszel towarzyszył mu bez dostatecznie usprawiedliwionego powodu. Wiedział jednak widać, co robi, bo po pewnym czasie Niechcic rzekł: - Owsa, jeżeli tam się co znajdzie, każę Szymszelowi na bryczkę włożyć. Szymszel dziękował żarliwie i pobiegł przygotować miejsce na bryczce. Bogumił zajrzał do stodoły, gdzie młócono, i rzekł, wywoławszy Katelbę: - Niech no pan każe wynieść Szymszelowi z pół korczyka owsa na bryczkę. Przepadł mu, gałganowi, w tym roku. Pan Katelba przyjął to polecenie jak rzecz, której się spodziewał, lecz której nie był rad. Nic jednak nie powiedział, tylko jego jasne brwi wspięły się nieco niby grube, włochate gąsienice, kiedy pełzną. Pośpieszył ku spichrzowi, a niebawem zajrzał tam i Bogumił. Stali doglądając nasypywania owsa, i zgodnie urągali Szymszelowi. - Szelma, gałgan Żyd - mówił Niechcic. - Ile mu już nadawałem i kartofli, i owsa, wszystko zawsze zmarnuje. Nic w ziemi zrobić nie umie, a upiera się przy tym kawałku piasku. Bo tam w tej Kurzy same piaski, nawet nie wiem, skąd się tam taka ziemia wzięła. - Wielmożny pan myśli, że jemu naprawdę co przepadło? - pytał Katelba wodząc okiem za szuflą nabierającą ziarno. - Już on tam dobrze wie, czym litość wzbudzić. Że się byle czym zadowolni albo że się podejmie tego, co się nikomu drugiemu nie opłaci, przez to się robi dobrodziejem. Ale za grosz on będzie dobrodziejem, a za sto każdego przy tym złupi. Wtem, przerywając rozmowę, obaj razem krzyknęli na parobka: - Patrz, jak sypiesz, po bokach wszystko na ziemię tobie leci. I przypilnowali, żeby miara była rzetelna, z czubem. Katelba jednak spochmurniał przy tym, a w oczach miał jakiś ciężki i przykry namysł. - Wielmożny pan - rzekł wreszcie - ma serce do ludzi, ale żeby ode mnie zależało, to ja bym temu Żydowi nie dawał. - Dziecko pan jesteś - ofuknął go Bogumił. Pani Barbara wróciła z miasta nad wieczorem. Wróciła ugodziwszy nauczycielkę, którą jej okazyjnie poleciła pani Michalina Ostrzeńska. Miała to być nadzwyczajnie dobra i rozumna osoba, która mogłaby doskonale zarabiać w mieście, ale z powodu lekkiej anemii lekarz zalecał jej wystarać się o miejsce raczej na wsi. Pani Barbarze zdawało się w pierwszej chwili, że wygrała po prostu los na loterii. Ale już w powrotnej drodze do domu zaczęły ją napastować wątpliwości. Przyjechała mizerna ze zmartwienia, łamiąc ręce i rozpaczając, że właściwie owa panna wcale jej się nie podobała. - Dlaczegóż ją zgodziłaś? - pytał Bogumił zasmucony. - Bo Michasia tak zawsze ogłupi powietrze tą swoją wymową, że człowiek nie wie, co czarne, a co białe. W miarę jak godziny mijały, pani Barbara umacniała się w przekonaniu, że źle trafiła. - To jest jakaś pretensjonalna, głupia, niemiła dziewczyna, wobec której nawet te bony, co tu były, wydają mi się skarbami. Nie rozumiem, co mnie tak zaślepiło! Pragnęła się cofnąć za wszelką cenę, gotowa była stracić zadatek, w końcu powiedziała Bogumiłowi: - Boś ty powinien był ze mną jechać. Takie rzeczy, jak godzenie nauczycielki, rodzice powinni załatwiać zawsze we dwoje. I pomęczywszy się jeszcze różnego rodzaju roztrząsaniami tego samego tematu rzekła: - Trudno, musisz mi jutro dać konie. I jedź ze mną, mój złoty, jedź ze mną. Przeprosimy ją, powiemy, żeśmy się rozmyślili. - Jutro chyba nie będę mógł jechać. Ale konie ci dam w każdym razie - odpowiedział Bogumił zafrasowany. Z wielkim trudem pani Barbara doczekała się tego jutra i dopiero kiedy kareta zajechała przede dwór, przyniosło jej to nieco spokoju. Nie na długo jednak było tego spokoju, gdyż w ostatniej chwili Bogumił dał znać z podwórza, żeby poczekać, bo on także pojedzie. Pani Barbara nastawiła się już na to, że pojedzie sama, i przyjęła tę wiadomość zniecierpliwieniem, zlękła się zresztą jeszcze o co innego. - Jak to? - zawołała. - Karetą pan mówił, że pojedzie? A może przeprząc do wolantu? - Wielmożny pan mówili, że nie trzeba przeprzęgać - oddzwonił na to przysłany z podwórza chłopiec cienkim jak szczebiot głosem. Pani Barbara jeździła zawsze karetą, nawet w upały, gdyż uważała, że nie ma zdradliwszej rzeczy na świecie od wiatru w drodze. Bogumił natomiast jeździł zawsze wolantem, nawet zimą, gdyż nie lubił przebywać w zamknięciu. I jeżeli jechali kiedy razem w karecie, pani Barbara zawsze się bała, że mu się zrobi niedobrze. - Jak ja cię proszę - powitała go tedy - to nie jedziesz. A potem w ostatniej chwili wszystko stawiasz na głowie. - Bo dopiero w ostatniej chwili okazało się, że mogę jechać. I nawet jestem kontent, bo muszę być w syndykacie. Bogumił Niechcic, jak tylko oderwał się od pola, podwórza i folwarku, stawał się roztargniony. Tym razem także, ledwo tylko ruszyli, przypomniał sobie, że na biurku zostawił był woreczek od pieniędzy, Agnisinej roboty, a w nim dwie złote monety. Pani Barbara przyjęła tę wiadomość z przerażeniem. Sama nigdy niczego nie zapominała. Chciała zatrzymać konie, gdyż byli dopiero przy szosie, lecz Bogumił nie dał się wracać. Toczyli się więc dalej. Gdy wyjechano spomiędzy zabudowań wsi na szosę, z pola nadeszło do wnętrza karety tchnienie ciepłe jak żywy oddech. Pani Barbara wysunęła ukradkiem rękę za okno, które ze względu na męża trzymała nieco otwarte, i zapytała: - Czy to wiatr? - Zdaje mi się, że nie ma wiatru - szepnął nieśmiało Bogumił chłonąc to tchnienie z upojeniem. Zbliżano się pomału ku miastu. Z daleka ukazało się na horyzoncie Pogórze. - Już wiatraki - stwierdziła półgłosem pani Barbara. Za oknem karety, na bladym, odrapanym nieużytku chodziły, potakując sobie brodatą głową, kozy, a dalej stały jeden przy drugim czarne podmiejskie wiatraki. Śmigi obracały się nadzwyczaj powoli, prawie niedostrzegalnie, ale pani Barbara zauważyła ten ruch. - Jednakże musi być trochę wiatru - powiedziała z wyrzutem, niby oszukana. Wkrótce minęli cegielnię. Przez rozkopany żółty wądół pełzły furmanki, wygięte pośrodku od szczelnie poukładanych cegieł. Osypani ceglastym proszkiem ludzie przenosili cebry z gliną przez rude, huśtające się kładki. Cienki żelazny komin wytłaczał ze siebie co pewien czas biały kłak pary. - Czy już jesteśmy za hyclem? - zapytała pani Barbara bojąc się wychylić przez okno. - Nie, teraz go mijamy. Dom hycla stał na skraju pastwisk miejskich, na zupełnym wydmuchu. Dokoła suszyły się na żerdziach końskie skóry. Minąwszy hycla, wiatraki i cegielnię, wjechano między bure domki przedmieścia, pootaczane zapuszczonymi ogrodami. W szarych parkanach były powycinane okna, w których siedzieli sadowi nad mizernym dosyć owocem. Melodyjny turkot karety zamienił się na bruku w ogłuszający łoskot, który przycichł na moście. Patrząc w rozległą ulicę, biegnącą brzegiem rzeki, pani Barbara znów stwierdziła: - Już Dziadowe Przedmieście. Wtoczyli się na plac, mający cerkiew pośrodku. - Więc najpierw do Michasi - przypomniała pani Barbara, lecz Bogumił poprosił, żeby przede wszystkim wstąpić do syndykatu. Gdy jednak stamtąd powrócił do czekającej w karecie pani Barbary, okazało się, że miał jeszcze na mieście parę spraw pozaniedbywanych przez to, że w ciągu lata prawie nie jeździł do Kalińca. A przewidując, że nauczycielka zabierze dużo czasu, prosił znowu, żeby mu pozwolić najpierw to wszystko załatwić. Zatrzymywali się tedy jeszcze chyba ze cztery razy. Minęli rynek i zajechali w stare zaułki, pełne ciemnożółtych gorących murów. Po ciepłym bruku rynsztoka stróż poganiał miotłą chlupiący potok brudów o kwaśnej woni. Małe kudłate Żydzięta i stare Żydówki niosły w tę i w tę stronę całe naręcza długich świeżych bułek, a pani Barbara siedziała w karecie, patrzyła i czekała. - Bójże się Boga, prędzej - błagała, gdy Bogumił nadchodził. Już buty od szewca były odebrane, jesienny kubrak u Nussena zamówiony, części do lokomobili kupione, zdawało się, że na koniec jadą prosto do celu, gdy wtem Bogumił rzucał się znowu do okna, stukał, otwierał w biegu drzwi, wołał na Klimeckiego, a gdy stanęli, zatrzymywał zobaczonego nagle Boraksa czy Perlmutra i toczył z nimi długie rozmowy. Pani Barbara szeptała zbielałymi ustami: - Bójże się Boga, prędzej. - Dlaczego? - pytał spokojnie, bynajmniej się nie śpiesząc. - Bo się spóźnimy. - Jak to się spóźnimy? - dziwił się nie rozumiejąc. - No, przecież ona może mieć jakąś inną propozycję - mówiła pani Barbara niecierpliwie. - Zanim się wyguzdramy, ona może już komu odmówić, a wtedy będziemy musieli ją wziąć. - Chciałbym tu w jednym miejscu zobaczyć próby żyta. Na to się już pani Barbara stanowczo nie zgodziła. - Czy wy kpicie z Boga i z ludzi! - krzyknęła wylękniona. Usłyszawszy to "wy", Bogumił wsiadł niezwłocznie do karety. Zawrócili ze stłoczonych uliczek z powrotem w rynek i stanęli przed sklepem wujenki Michaliny Ostrzeńskiej. 11 Na progu sklepu przywitał ich wuj Daniel. Wyszedł był niedawno z gimnazjum, wstąpił do domu, żeby ucałować swego najmłodszego syna Bogdana, zwanego Bodziem, zostawił go szczęśliwie zdrowego przy obiedzie, a sam wrócił do miasta po żonę. Był przekonany, że o ile by po nią nie wstąpił, toby nigdy do domu nie wróciła. Przywitał Niechciców z niezdecydowanym wyrazem twarzy, gdyż w danym wypadku nie był pewien, czy oni mu pomogą wyciągnąć Michasię ze sklepu, czy też ją na odwrót jeszcze dłużej tu zatrzymają. - Na razie - rzekł - uważacie, nie radzę się z nią witać, bo jest na pół przytomna. Ten sklep to piekło. Wujenka Michalina zobaczyła ich jednak i kiwała do nich zza lady głową, pokazując rękami i oczami, żeby usiedli: - Jest coś dla was - zawołała i zwróciła się na powrót do obecnych w sklepie klientów, dwojga starszych, nieśmiało zachowujących się państwa. Chcieli kupić nowy podręcznik do zadań na drugą klasę. Stróż sklepowy Bazyli, którego twarzy nawisłe brwi, spadające wąsy i bruzdy ciągnące się od nosa ku wąsom nadawały wyraz bezgranicznego zakłopotania i troski, szukał owego podręcznika. Pani Ostrzeńska już po raz trzeci nakazywała mu podać go sobie, a gdy onieśmieleni goście pytali: - A może nie ma tego zbioru tych zadań? - wołała: - Jak to nie ma? Bazyli! Bazyli słyszy? Państwo się śpieszą! Bazyli przystawiał do półek drabinę, wchodził, myszkował, schodził, rzucał na swoją panią przelęknione wejrzenia, wzruszał ramionami, drapał się w głowę, wreszcie podszedł i stęknął cichaczem: - Nie ma. - Co to jest: nie ma?! Proszę szukać na półce pod oknem! - i Bazyli znów szukał, a pani Michalina pokazywała coraz niespokojniejszym gościom różnego rodzaju drobnostki leżące w gablotce pod szkłem na ladzie. Sklep jej stawał się pomału czymś znacznie więcej niż składem przyborów do pisania. Nie wyrastał on, jak bywa z wielu starożytnymi sklepami, z rzemiosła albo z rodowego zamiłowania do handlu pewnym specjalnym rodzajem przedmiotów potrzeby czy sztuki. Powstał z wrodzonej żyłki handlowej, z namiętności do pośredniczenia między ludźmi we wszystkim, co dotyczyło wymiany dóbr tego świata. Toteż wszystko, co mogło być przedmiotem takiej wymiany, wabiło panią Michalinę i miała już u siebie wyroby platerowane, galanterię, papierosy, książki, reprodukcje obrazów i najnowsze drobne wynalazki techniczne w rodzaju wiecznych piór, automatycznych ołówków itp. A jak kupiec starego pokroju nie uważa sobie za ujmę, gdy w jego sklepie brak czegoś, co nie należy tradycyjnie do jego branży, tak panią Michalinę, dążącą żarliwie do sprostania wszelkim potrzebom klientów, a nawet do wzbudzenia w ich sercu nieoczekiwanych zachcianek - brak taki, na odwrót, doprowadzał do rozpaczy. Półprzytomną, jak twierdził wuj Daniel, z tego powodu nie była, ale trudno jej było to znieść, a znalazłszy się właśnie w tym położeniu wobec obecnych w sklepie klientów, sama w końcu rzuciła się do szukania owego zbioru zadań. Poszperawszy tu-owdzie wydostała z kąta chudą, mocno już zleżałą książczynę. Zakłopotani państwo ucieszyli się, obejrzeli książeczkę i, zmarkotniawszy, powiedzieli, że to nie to wydanie. Pani Michalina stała przed nimi, bystrooka, postawna, wydająca się między drugimi ludźmi niby zamek między zwykłymi domami - jedna z tych, co są wręcz skazani na powodzenie we wszystkich sprawach życiowych i praktycznych. I nie dawała za wygraną. - Prawda - mówiła, oglądając książeczkę. - Ale to nic. Nowe wydanie także zaraz się znajdzie. Tylko państwo widzą, panna mi poszła na obiad, a to ona odbierała dziś paczkę z nowym transportem książek. Ale ja państwu za dwie godziny ten zbiór zadań odeszlę. Ja przecież państwa znam. Z teatru, z parku. Państwa adres... Dziadowe Przedmieście siedem, prawda? - Raciborskie, Raciborskie Przedmieście, dwa - prostowali uszczęśliwieni, gdyż przyjemnie jest być znanym choćby przez właścicieli sklepów, a pani Ostrzeńska była przecie prócz tego kimś nie byle jakim w Kalińcu. Niechcicowie siedzieli wciąż na okrągłych taboretach, podsuniętych przez Bazylego, a wuj Daniel denerwował się. - Po co zawracać głowę - mówił z nieprzyjemną prawdomównością. - Najpierw wcale tych ludzi nie zna... - Słuchaj - przerwała mu pani Barbara po cichu. - Czy ty nie wiesz, co Michasia ma dla nas? Bo powiedziała: jest coś dla was. - Jeżeli tak rzekła, to na pewno nic nie ma. Tak jak z tym zbiorem zadań - westchnął Daniel zgryźliwie. Do sklepu wdarł się hałaśliwie zamorusany wyrostek i krzyknął: - Pani piórniki nie weźmie? - Już dawałam znać, że nie trzeba. Wyrostek znikł, ustąpiwszy miejsca pensjonarce w alpagowym fartuszku, która dygnęła, a rozejrzawszy się trwożnie, podeszła do kontuaru i szepnęła: - Czy już przyszły z Krakowa te pocztówki "Z dymem pożarów"? - Za tydzień, kochaneczku - odparła pani Michalina równie spiskowo i gładząc małą pod brodę. W drzwiach zderzył się z pensjonarką rosyjski oficer dragonów. Poprosił o papierosy. Dopiero po jego wyjściu pani Michalina zwróciła się nareszcie do swoich. - To wam chciałam powiedzieć - oznajmiła - że się ta niemądra dziewczyna cofnęła. Zwróciła mi tu zadatek i cofnęła się. Mówiąc to przypomniała sobie nagle zbiór zadań i odbiegła do Bazylego, który posilał się w głębi sklepu zupą z garnuszka ustawionego na pace. - Mój Bazyli - rzekła - niech Bazyli teraz nie je. Trzeba iść zaraz do księgarni na Sukienniczą i przynieść ten zbiór zadań. Tylko, moi złoci, prędziutko. Wróciwszy do Niechciców usprawiedliwiała się: - Tak mam zawsze. Jak tylko moja panna pójdzie na obiad, w sklepie największy gwałt. Pani Barbara była oszołomiona nieoczekiwanie ułatwionym obrotem sprawy z nauczycielką. - Jak to cofnęła się? Czy ty się nie mylisz, Michasiu? - Nie, jakże. Dziś rano oddała mi pieniądze, żeby wam zwrócić. Zaraz - gdzie te pieniądze? Bazyli! - Bazyli poszedł do księgarni - przypomniał Daniel. - No - rzekł Bogumił na uboczu do żony. - Wszystko więc poszło po twej myśli. A tak się bałaś! Wuj Daniel nie posiadał się z niecierpliwości. - Czwarta godzina! - wołał. - Ta kobieta i sama dziś nie zje obiadu, i mnie go nie da zjeść. Nie zatrzymujcie jej, na litość boską. - Czyż my ją zatrzymujemy? My też idziemy i możemy was nawet podwieźć - broniła się pani Barbara. - Ale kiedy ja nie wyjdę, póki panna nie wróci! W tejże chwili jednak panna sklepowa przyszła drzwiami od tyłu, a zaraz potem Ostrzeńscy i Niechcicowie ruszyli sprzed sklepu w stronę Karolińskiej ulicy. - Więc powiedz mi teraz - wołała pani Barbara przekrzykując łoskot kół karety po bruku - dlaczego się ta nauczycielka cofnęła? - Bo ja wiem - i wujenka Michalina wzruszyła potępiająco ramionami. - Po prostu zlękła się życia na wsi. Pani Barbara była oburzona. - A cóż ona złego widzi na wsi?! Ładnie by świat wyglądał, gdybyśmy się tak bali wszystkiego! Cóż ja bym była dopiero musiała o sobie powiedzieć. Ja też się bałam życia na wsi, a musiałam się przyzwyczaić. Michalina Ostrzeńska gotowa była zaraz skierować panią Barbarę do pewnego domu, gdzie właśnie nauczycielka miała od października odejść, ale pani Barbara oświadczyła raptownie: - Na razie dosyć mam już tego wszystkiego. Pomyślimy, żeby jakoś inaczej pokierować nauką dzieci. Gdy zatrzymano się przed domem, gdzie mieszkali Ostrzeńscy, pani Michalina przez chwilę domagała się natarczywie, żeby Niechcicowie wstąpili na dwie minuty, a oni z równą siłą opierali się temu. Pani Michalina ustąpiła i żegnając się powiedziała: - Ale czekajcie, zapomniałam wam powiedzieć, że radca Joachim Ostrzeński bardzo chory. Tak że doktór od niego nie wychodzi. Podobno serce. - Bój się Boga! A któż jego dogląda? Bo przecież on z żoną nie żyje. - I żyje, i nie żyje. Ale teraz ona tam jest. Nie taka ona niemądra, żeby nie być w chorobie przy nim. - Dokąd teraz jedziemy, do domu? - spytał Bogumił, kiedy znowu ruszyli. - Naturalnie do domu. Niepotrzebnieśmy przyjeżdżali. - Jak to niepotrzebnie? Ja jestem bardzo zadowolony. Mnóstwo spraw załatwiłem i bardzo ci jestem wdzięczny, żeś mnie wyciągnęła do miasta. A tobie przecież jedynie o to chodziło, żeby się ta panna cofnęła. Tylko ostatecznie, co zrobimy z nauczycielką? - Właśnie myślę nad tym. Dziś już w każdym razie nic nigdzie nie wskóramy. Za późno wyjechaliśmy z domu. Zawsze za późno wyjeżdżamy. Przecież już blisko wieczór. Wiesz - dodała - ja jestem przejęta chorobą radcy. Mój Boże! Ile to wakacji się tam spędziło z matką, z Terenią. Bogumił wychylił się przez okno i nagle zatrzymał karetę. - Moje dziecko - powiedział - nie gniewaj się. Ja jeszcze wstąpię tu na chwilę naprzeciwko do składu po maść dla konia. Byłbym na śmierć zapomniał, a widzę, że jeszcze otwarte. Kiedy pani Barbara została sama, przy otwartych drzwiczkach karety zjawiła się Żydówka Arkuszowa. Stali bowiem w pobliżu mostu, koło którego miała budkę z andrutami i wodą sodową. - Co słychać? Jak się tam Arkuszowa trzyma? - spytała pani Barbara, gdy się już przywitały. - Jak idzie handel? - Jak Pan Bóg da. Handel to jest różnie. A wielmożny pan gdzie poszedł? - Do składu aptecznego po maść. A bo co? Na to Arkuszowa oznajmiła, że ona już od dawnego czasu, wiedząc, że wielmożni państwo są w mieście, czeka na ruch, wygląda, i jeszcze nim stanęli, kiwała z daleka na Klimeckiego, żeby stanął. Wymaga tego bardzo ważny interes. Ona powie, jak wielmożny pan przyjdzie. - No? - rzekła pani Barbara i zapaliła papierosa. Była zaprzątnięta swoim i nie zwróciła dostatecznej uwagi na te słowa. Patrzyła na nieszczelnie przylegającą konopiastą perukę Arkuszowej, na jej bladoniebieskie przekrwione oczy, na usta sfałdowane i miękkie niby kapciuch. - Jaka ona zabiedzona i zmarnowana - myślała. I zdjęta współczuciem zaczęła z nią mówić o nowych kłopotach związanych z nauką dzieci. Arkuszowa raiła i to, i owo, a tymczasem nadszedł Bogumił. Wtedy dopiero Arkuszowa po krótkiej wstępnej rozmowie, obejrzawszy się na Klimeckiego, a potem wsunąwszy się głęboko do karety, powiedziała, co chciała była powiedzieć. Oznajmiła, że jaśnie pan Daleniecki chce sprzedać Serbinów za oczami wielmożnego pana Niechcica. Czy jej się to nie śniło? Nie, ona by dziękowała Panu Bogu, żeby jej się to śniło, i daj Boże niech się to okaże, tfy! paskudną nieprawdą, ale Żydzi mają w takich rzeczach dobre wiadomości. Ona wie, że jest kontrakt, i ona nie mówi, że jaśnie pan Daleniecki nie będzie musiał nad tym głową pokręcić. Ale czy umowy nie można zerwać, jak się nie jest porządnym człowiekiem? Na każdą rzecz jest sposób, jeżeli się ma postanowienie, a do tego pieniądze. Trzeba tylko mieć kogo takiego, co tego interesu pilnuje i niewinnym ludziom na ręce patrzy. Czy niewinnego człowieka nie można zgubić? Można. - Tu, na Dziadowe Przedmieście - opowiadała - był Żydek, co miał dziewięćdziesiąt lat i wnuczka. I on leżał albo siedział na fotelu, a ten wnuczek, ten łobuz, poszedł do sądu i powiedział, że jego dziaduś kupił kożuch od ten wielki rabunek, co był w składzie Nussena. Taki niewinny stary człowiek, co leżał... No i co stąd? - zniecierpliwił się Niechcic. - Niechże Arkuszowa czasu nie zabiera bajkami. - Ja przepraszam wielmożne państwo, ale ja chcę powiedzieć, że jaśnie pan Daleniecki ma swojego człowieka, i ten człowiek to jest, wstyd powiedzieć, Żydek, Szymszel z Kurzy. - Niech się Arkuszowa wyśpi - ofuknął ją Bogumił - i pomyśli nad tym, co nagadała. Śmiechu to warte. Arkuszowa nie dała za wygraną. Zwróciła się do pani Barbary wołając prawie z pogróżką: - Pani Niechcic! Niech pani da baczenie na Szymszel z Kurzy. Niech pani wspomni słowo Arkuszowej. Dopiero na szosie, kiedy Klimecki stanął i zeszedł, żeby zapalić latarnie, pani Barbara zaczęła o tym, co usłyszeli, rozmawiać. - Cóż wielkiego - próbował Bogumił osłabić wrażenie nowiny. - Już raz kiedyś pytał mnie ktoś w Kalińcu, czy to prawda, że Serbinów ma być sprzedany. - A ty co na to? - Nic. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem, że nic podobnego. Że ja bym pierwszy wiedział. Mam to zastrzeżone w kontrakcie, który jest ważny jeszcze na cztery lata. - Jaki tam ważny. Czy dla takiego Dalenieckiego może być co ważne prócz jego interesu? Przecież słyszałeś. I zaczęła rozpaczać: - Boże, jakież to życie straszne. Człowiek jest zajęty swoim, stara się, męczy, i ani nie wie, skąd tymczasem nasuwa się nieszczęście. - Co za nieszczęście? Najpierw, nie trzeba tak zaraz wierzyć pogłoskom. - A bułki? Arkuszowa nie kłamie! Prawda - bułki. Kiedy niegdyś starsza pani Ostrzeńska cierpiała nędzę z dziećmi w Kalińcu, jeszcze większą cierpiała mieszkająca w tym samym podwórzu Żydówka Bądźzdrówka, ta sama, co uczestniczyła w sprzedaży, a potem odkupieniu precjozów pani Ostrzeńskiej. Niezależnie od tych łączących je interesów, pani Ostrzeńska miała naówczas zwyczaj posyłać ze swoich ubogich zapasów co dzień bułkę dla małej Chai Bądźzdrówki, obecnej Arkuszowej, kiedy dziecko to było chore. Na tych bułkach już od trzydziestu lat opierała się wiarygodność wszystkiego, co Arkuszowa wobec rodziny Ostrzeńskich mówiła albo czyniła. I Bogumił, owszem, przyznawał, że to jest murowana podstawa, ale przecież Arkuszowa może się mylić, cóż oni mają padać ofiarą jej zbytniej gorliwości i gotowości do usług, jej niewyczerpanej wdzięczności. Myśli pani Barbary biegły już tymczasem innym torem: - Słuchaj, co ona mówiła o tym pilnowaniu, o patrzeniu niewinnym ludziom na ręce. O tym Szymszelu. - Mnie się ten Szymszel nigdy nie podobał - dodała. - Chodzi wciąż, włóczy się wszędzie, a właściwie to nie wiadomo, po co go licho przynosi. Bogumił się obruszył: - Szymszel miałby być szpiegiem? Ten nędzarz? - Nie bój się, oni wszyscy wyglądają jak nędzarze, a ilu ich było szpiegami, choćby w powstaniu. Ja nie mam nic przeciw Żydom, i nawet nie mówię, że to przez jakąś podłość. Ale tak - oni czują się obcy. Z żadnym społeczeństwem nie są obyczajami związani, to im to wszystko jedno. Dla nich to takie samo faktorstwo, jak każde inne. - Nie - rzekł Bogumił z przekonaniem - Szymszel jest do mnie przywiązany. A zresztą ja tu pracuję jak pod szkłem. Nikt mi nic nie zarzuci. Ja się niczego nie boję. - Niczego? - zapytała uspokojona, lecz po chwili zatroskała się znowu: - Wszystko to bardzo dobrze. Ale czy ty się boisz, czy nie, czy Daleniecki ma tu szpiega, czy nie - to Serbinów zawsze on może sprzedać. - No, moje dziecko - odparł - wszystko jest zawsze możliwe. Ale cóż ja się mam przed czasem o to kłopotać? - Wszystko jest możliwe, a ty się nie chcesz kłopotać? I jakim to sposobem wszystko ma być możliwe? Czy nie mówiłeś sam, że jest kontrakt i że jest murowany? Więc cóż on może nam zrobić, ten cały Daleniecki. To było ponad jej siły. Jak to? Bogumił spodziewał się wszystkiego, a więc i tego, że im, dajmy na to, zbraknie dachu nad głową, i nie chciał się tym chociażby tylko zmartwić? Był spokojny, nie mówił nawet, że mu duszno w karecie. Pani Barbara - przeciwnie. Zdawało jej się, że przez czas, kiedy tu jadą po wybojach złej szosy, tam w Serbinowie stało się już to wszystko, przed czym ich ostrzegała Żydówka Arkuszowa. Że tam już nic nie stoi na swoim miejscu i że dom z takim trudem uzyskany od losu rozpada się w proch, a straszliwy szpieg Szymszel gubi tymczasem Agnisię, Tomaszka i Emilkę. Widziała to wyraźnie, ale zarazem nie wierzyła, nie godziła się, uważała za niemożliwe, żeby pogłoski Arkuszowej miały okazać się prawdą. Zaś jeżeliby miały się spełnić, to należało coś zrobić, ażeby do tego nie dopuścić. Albo też dobrze, niechże się wszystko to stanie, ale w takim razie zaraz się do tych klęsk przygotować, zmienić cały tryb życia. Jednym słowem - natychmiast zacząć działać. - Jakie ja miałam dobre przeczucie - zawołała idąc za biegiem swych myśli - żem już żadnych nowych nauczycielek nie chciała szukać. Teraz oczywiście nie może być mowy o tym, żeby brać kogo do domu. Przecież jeżeli Daleniecki chce się czego czepić, to się i tego czepi. Ale figę mieć będzie z makiem. Sama będę dzieci uczyć cały ten rok - oświadczyła z pogróżką. - Chociaż najlepiej, podług mnie, to wziąć manatki na plecy, i dalej! - dokąd oczy poniosą. Nie czekać, aż nas na dudka wystrychną. Raz dwa pomyśleć o przyszłości i nie oglądać się na niczyją łaskę. Tym zrozpaczonym wywodom odpowiedziało jedynie stękanie, kołatanie i skrzypienie utykającej na wybojach karety. Nastawiwszy uszu i przypatrzywszy się zmrokowi, w którym twarz męża majaczyła, pani Barbara zobaczyła, że Bogumił drzemie. - Trzeba się zastanowić nad tym, co mamy robić! - wykrzyknęła ze wszystkich sił. - Dobrze, dobrze - zawołał Niechcic wydźwignąwszy się z drzemki i nadawszy swemu głosowi równie donośne brzmienie. - Nauczycielki do domu, powiadam, brać nie można - zaczęła pani Barbara od początku. - Dlaczego? - A jak zostaniemy bez dachu? O przyszłości trzeba myśleć na gwałt. - Moje dziecko, jak ja mam myśleć o tej przyszłości? Staram się robić to, co do mnie należy - wobec ciebie, wobec dzieci i w gospodarstwie. Nie widzę innego sposobu myślenia o przyszłości. Pani Barbara zamilkła, jak gdyby raptem przekonana. Owładnął nią natomiast strach o dom i o dzieci. - Jak oni sobie tam dają radę tak długo sami. Przecież to już blisko dziewiąta. Na koniec stanęli u ścian domu, w którym wnet usłyszano ich przyjazd. Zanim wyprostowali ścierpnięte nogi, w cichym wyczekującym wnętrzu wszczął się tumult. Dzieci, Felicja, Tatar, a nawet Żarnecka i pan Katelba, wszyscy wybiegli przed sień. Państwo rzadko kiedy tak późno wracali z miasta. Dzieci nie mogły się doczekać - ani się kłaść, ani jeść bez rodziców nie chciały. Zabrano się co żywo do spóźnionej kolacji. Pani Barbarze po udrękach całego popołudnia chwila ta wydała się dość błoga. Paląc papierosa myślała, że tak czy inaczej są razem, może jakoś dadzą wszystkiemu radę. Lecz nim skończyła herbatę, zrobiło jej się bardzo niedobrze na serce. O tyle gorzej niż zawsze, że wszyscy zerwali się od stołu i musiano ją natychmiast położyć do łóżka. - Tak mi jeszcze nigdy nie było - szeptała. - Czy ja czasem nie umrę? Zobacz, co się dzieje z tym sercem? Bogumił chciał zobaczyć i wydawało mu się raz, że to serce bije tylko od czasu do czasu, potem, że wcale nie bije. Zerwał się, odepchnął dzieci, które go się czepiały poprzestraszane, wybiegł, wrócił, stracił zupełnie głowę. Tym razem i Agnisia zlękła się tak, że uciekła. Bogumił natknął się na nią w ciemnej sieni. - Stoisz tu?... Idź prędzej, przynieś wszystkie krople mamusi. W pokoju nie ma. Są pewno w apteczce w spiżarni. I zawołaj Felicję. Zdawało mu się, że chora już nie przeżyje kilku minut. Wracał, jakby ktoś szedł za niego. Zastawszy panią Barbarę żywą i jakby przytomniejszą, przyszedł nieco do siebie. Nadciągnęła też na szczęście Felicja z kroplami. Bogumił starał się nakapać lekarstwa do kieliszka z wodą, ale ręce mu drżały i wciąż nalewał za dużo. - Niech pan da, proszę pana - rzekła Felicja i ręką spokojną jak granit nalała, ile potrzeba. Pani Barbara wypiła, uchyliła z odrazą jednego oka i rzekła: - Waleriana! A tyle razy prosiłam, żeby mi nigdy nie dawać waleriany. Tomaszek i Emilka ciągnęli ojca za ubranie: - Tatusiu... - Nie czepiajcie się, widzicie, że mamusia zachorowała - powiedział do nich i od tych słów dom stanął jakby nagle otworem. Wszystkie niebezpieczeństwa nocy wdzierały się do wnętrza i nawet koło lampy zdawało się być ciemno. - Nie martwcie się. Już mi przeszło - rzekła pani Barbara. Widząc młodsze dzieci w pobliżu, zapytała, gdzie jest Agnisia: - Może jej się gdzie niedobrze zrobiło? Agnisia wróciła z sieni blada i zawstydzona. Uklękła i przycisnęła twarz do szczupłej ręki matczynej. Czuła się ciężko winna. Bogumił kazał jej zmieniać matce umoczoną w wodzie chusteczkę. Sam wyszedł i zaczął wołać stróża, by go posłać w podwórze do Klimeckiego. Z ciemności nadszedł Katelba i powiedział, że już kazał zaprzęgać po doktora. - Trzeba było kazać dać wolant, bo lżejszy i prędzej zajdzie. I niech on przyjedzie tutaj, mój panie, bo ja mu dam karteczkę. - Kazałem właśnie dać wolant i mówiłem, żeby zajechał przede dwór. - Dziękuję, mój drogi chłopcze. Wracając Bogumił był już spokojny. Stanął w sieni i wypalił papierosa. Tatar, który spał tej nocy w komórce pod schodami, zaczął się w niej ruszać otrząsając z klaskaniem uszy. Następnie, odepchnąwszy przymknięte drzwi, wyszedł, przeciągnął się każdą parą swych kończyn z osobna i przypatrzył się nieco na ukos nieusprawiedliwionej obecności pana w sieni. - Poszedł spać - rzekł Bogumił z naganą w głosie. Tatar z powątpiewaniem przechylił głowę w drugą stronę. Postawszy tak chwilę odszedł z przekąsem i zaczął się na nowo układać w swoim kącie. Bogumiłowi dobrze zrobiło to spokojne zachowanie się psa. Skierował się do siebie i napisał karteczkę do doktora. Naraz przypomniała mu się sakiewka, którą był zostawił na biurku, zaczął ją szukać, zdjął z biurka wszystkie gazety, wyciągnął gorączkowo wszystkie szufladki i ruchome półeczki - sakiewki nigdzie nie było. W końcu porwał go niepokój o żonę; rzucił wszystko i wrócił do sypialni. W tejże chwili dał się słyszeć tętent nadjeżdżającego wolantu. Pani Barbara otwarła trzeźwo oczy i zapytała: - Kto to jedzie? - Posyłam po Wettlera. - Nic podobnego - wykrzyknęła - nie waż mi się posyłać po nikogo! Możemy lada chwila zostać bez dachu, a ty pieniądze wyrzucasz. Chcesz chyba, żebym znów dostała ataku i padła trupem. To poskutkowało. Bogumił odprawił konie, po drodze zdmuchnął u siebie lampę, która gasła, i wrócił. - Lepiej? - spytał schyliwszy nad łóżkiem żony swą silną i opiekuńczą postać. Pani Barbara spojrzała na niego bezbarwnie i rzekła: - Jakie to szczęście, że ja za ciebie wyszłam za mąż. Ty nawet koło chorych potrafisz chodzić. Bogumił wyprostował się. Westchnął. - Ja teraz będę spać - dodała pani Barbara i odwróciła się do ściany. Leżąc tak, powiedziała niebawem: - Dlaczego dzieci jeszcze się nie pokładły? Bogumił poszedł pomagać młodszym dzieciom rozbierać się i układać. Starali się zachować jak najciszej, bo pani Barbara w samej rzeczy zasnęła. Zaczęło jej się śnić, że jest w Piekarach Wielkich. Widziała je niby las winogradu bez liści; winne krzewy obrośnięte były samym tylko owocem, potężnymi gronami rozmaitego koloru. W tej winnicy siedział na krześle pan Józef Toliboski. Nagle wstał i przytulił ją do siebie, a ona rzekła: - Przecież ja jestem mała. - Na to ktoś krzyknął: - Pani jest chora na serce, pani musi się położyć. - Ona chciała powiedzieć: - Tu nie ma łóżka, tu są same kłosy. - I nie mogła, ale było jej wszystko jedno. Czuła w całej sobie niewymowną błogość, zdawało jej się, że nie jest człowiekiem, lecz pieśnią. Przez cały czas gdy śniła, dzieci pokładły się spać. Bogumił usiadł przy Emilce, która chciała, żeby jej opowiedzieć bajkę. Nim zaczął, rzekł: - Wstydź się. Taka już jesteś duża panna, a chcesz, żeby ci bajki opowiadać. Patrz, Tomaszek już śpi, chociaż młodszy. Emilka przyjęła to wymyślanie za rodzaj ojcowskich oświadczyn i odpowiedziała na nie, tylko podskoczywszy pod kołdrą. Zaczął tedy schrypniętym szeptem: - Jeden owczarz mieszkał, proszę ciebie, w górach. Tak, że gdzie tylko się obejrzał, wszędzie góry i góry. No i co dzień rano wychodził z owcami na pastwisko. Raz wyszedł, pognał je nie tą drogą co zawsze, patrzy, a tu przepaść. Zaraz... jak to dalej. Aha. Widzi, a na tej przepaści kładka... - Nie - zaprzeczyła Emilka z ożywieniem: "Widzi, a tu za przepaścią pastwisko"... - A, prawda. Więc pastwisko. A na przepaści, proszę ciebie, leży kładka, ale taka wąziutka, że tylko jedna owca może się na niej pomieścić, a i to strach, że spadnie. Ha, myśli sobie ten owczarz, wezmę je i poprzenoszę. Przeniósł jedną, wziął drugą. Przeniósł drugą, wziął trzecią. Przeniósł trzecią, wziął czwartą. No i przenosi, przenosi, a jak wszystkie przeniesie, to dalej tobie opowiem. Po niejakiej chwili Emilka zapytała: - Jeszcze przenosi? - A cóż ty myślisz? Tyle owiec. Nastąpiło wyczekujące milczenie, w czasie którego Emilka musiała zasnąć, bo nie zapytała po raz drugi, czy owczarz przenosi jeszcze swoje owce. Bogumił Niechcic pobył przy niej, a potem ostrożnie skierował się do stołu. Powolutku, żeby zrobić najmniej hałasu, starał się zapalić nocną lampkę oliwną, której paleniu był przeciwny. Jego duża ręka potrącała niezręcznie wiotki blaszany pływaczek, opatrzony kawałeczkami korka. Zapalił na koniec knotek, tkwiący w gwiazdce z tekturki, po czym zagasił dużą lampę dmuchnąwszy w nią, aż zatętniło w szklanym cylindrze. To zbudziło panią Barbarę. - Czy ty znalazłeś tę sakiewkę? - zapytała prosto ze snu. - Tak - odparł bez namysłu. Pani Barbara uniosła się z poduszek i rozejrzała się po sypialni. - Zobacz no - rzekła - co to dziecko tak spokojnie oddycha? - i pokazała na łóżeczko Emilki. - Śpi sobie całkiem zdrowo. A tobie jak? - Nic. Dobrze. Przyśniły mi się Piekary. Ale dlaczego ty jeszcze nie idziesz spać? Idź, połóż się - mówiła zapadając ponownie w drzemkę. Bogumił postał chwilę nad uspokojonym swym domem, a potem odszedł do siebie i nie zamykając okiennicy patrzył w gwiazdy. - Gdzie ja podziałem, do licha, tę sakiewkę? - pomyślał niebawem, wyrywając się z tej krótkiej chwili zadumy. Gdy miał już odejść od okna, zobaczył, że ktoś idzie ku domowi od wjazdowej alei. Niebawem jakaś postać stanęła tuż przy szybie i zastukała. Jednocześnie zza węgła domu wypadły szczekając psy. Bogumił zląkł się, że obudzą mu żonę. Niewiele myśląc, otworzył lufcik i syknął na nie: - Do budy!! Nieznajomy zdjął wtedy czapkę i powiedział: - Depesza. Napisane - dodał - terminowa, więc nie czekali jutra, tylko zaraz kazali ją nieść. Bogumił wziął do ręki blankiet złożony jak staroświeckie listy. Zapalił świecę i przeczytał: "Radca Joachim Ostrzeński umarł. Pogrzeb trzeciego. Zarząd majątku Piekary Wielkie". Depesza adresowana była na imię Barbary. Niechcic obrócił depeszę na drugą stronę, jakby chciał zobaczyć, czy tam nie ma jakiego komentarza do tej niemiłej wiadomości. - Kto to nam dzisiaj mówił w Kalińcu, że radca chory? - pomyślał. - A prawda - Michalina Ostrzeńska. To on już wtedy musiał nie żyć. 12 - Umarł? - rzekła pani Barbara zdumiona, dowiedziawszy się nazajutrz o depeszy. - A pamiętasz go na mamy pogrzebie, trzy lata temu? Jeszcze wtedy bardzo dobrze wyglądał. Stosunki z Piekarami Wielkimi tak dawno już uległy zaniedbaniu i prawie zapomnieniu, że nie mogła się wydziwić, dlaczego została aż depeszą zawiadomiona o śmierci radcy Joachima. Przypatrując się burej ćwiartce pocztowego papieru, mówiła: - Bo że to nie żona kazała wysłać, za to ręczę. Bogumiłowi te rzeczy wydawały się proste. - Sama mówiłaś, że radca był seniorem waszej rodziny. No więc widać przed śmiercią wydał jakieś polecenia dotyczące pogrzebu i żebym się nie bał, że jesteś chora, to według mojego zdania powinnaś jechać. Pani Barbara sprzeciwiła się energicznie. - Co? - pytała z żałością. - Czy to ja oszalałam, żebym się miała wlec w taką daleką podróż? - Co za taka znów podróż! Jeżeli jechać na Małocin, to nie będzie więcej niż jakie siedem mil drogi. A on był u nas na pogrzebie. - On był, bo on lubił się włóczyć. Ale ja nie mogę dzieci na tak długo bez opieki zostawić. - W takim razie sam wezmę i pojadę. - Tak - rzekła chmurnie. - Teraz, kiedy nieszczęście spaść tu może każdej chwili na dom i na dzieci, to ciebie, ma się rozumieć, nie będzie. A niech mi tu zleci tymczasem na głowę cała ta sprawa z owym Szymszelem, czy tam z diabłem, to co ja wtedy pocznę? - Ani nawet mowy nie ma o tym, żeby się co mogło tak nagle raptem stać. Ale jeżelibyś miała być niespokojna i jeżeliby ci się miało jeszcze od tego tak zrobić jak wczoraj, to w istocie lepiej dać pokój z wyjazdami. Wyszlemy depeszę - zadecydował Bogumił. - O, to jest na przykład racjonalna myśl. Wziąć wysłać depeszę i na tym koniec. Mnie żal radcy, ale czy go naszym wyjazdem wskrzesimy? Bogumił odszedł do siebie, ale myśl o pogrzebie w Piekarach zaczęła niebawem do tego stopnia pani Barbarze przeszkadzać, że porzuciwszy inne zajęcie wzięła się do robienia ząbków. Po niejakim zaś czasie, wtłoczywszy ząbki w wazonik z majolikowym strzelcem, pośpieszyła do męża. - A - rzekła - myślałam, że cię nie ma. Czy ty już posłałeś z tą depeszą? - Nie - odparł Niechcic odrywając się od księgi wypłat. - No to w takim razie wziąć zabrać się i jechać - oświadczyła pani Barbara takim tonem, jakby się decydowała skoczyć w przepaść. - Ja też właśnie tak zrobię. Tylko się namyślam, o której stąd wyjechać, żeby na środę rano zdążyć. - Nie żyjemy - dodał - wcale ze światem, to chociaż przy takiej sposobności trzeba się o ludzi otrzeć. Panią Barbarę ta gotowość zaskoczyła i rozgoryczyła. - A z jakim my światem mamy żyć? - zapytała. - Do tych, pożal się Boże, obywateli ziemskich już my nie należymy, i chwała Bogu, bo to wszystko już dzisiaj niucha tabaki niewarte. Co lepsze to wymarło, wyginęło, albo poszło na Sybir. - A bo ja wiem - dodała po chwili zastanowienia - do jakiego my świata należymy? Bogumiła Niechcica nie bolała głowa o takie rzeczy. Należał on już do tylu światów. W jednym z nich matka nakrywała go jedwabną "kordełką", a za oknem szumiały wtedy drzewa parku w Jarostach. W innym - wszy go znów jadły. Bił się, potem umierał, gnił w oziębłych murach więzienia, potem budował nasyp kolejowy w mieście Kotbus. A teraz jest tutaj, w Serbinowie pani Mioduskiej. Kiedy żona powtórzyła swoje pytanie, odpowiedział: - Jeżeli piszą, to widać, że czegoś od ciebie potrzebują. Jedź - zobacz; a jak czego takiego potrzebują, co się godzi - zrób i nie pytaj, czy to twój świat, czy nie twój. Pani Barbara słuchała uważnie, gdy to mówił, ale potem odparła: - Mój czy nie mój, ja tam nikogo nie znam. Jeślibym pojechała, tobym nawet ust nie miała do kogo otworzyć. Tak że w każdym razie jedź sam. - Na pewno znajdzie się tam dużo znajomych i ja, owszem, rad jestem, że się z tym i z owym zobaczę. - Ma się rozumieć - rzekła pani Barbara. - Dla was wszystko jest dobre, żeby się tylko zabawić. Wystawią wam tam, wystawią jeść i pić co niemiara. Tym bardziej, że tam wielkiego żalu być nie może. Człowiek stary, dzieci nie zostawił. Żona tak jak nie żona. Kto by go miał i płakać. Najedzie tam pewno takich, co z całej tej żałoby śmiechy będą robili, a może jeszcze i takich, co będą spadku patrzeć. - Wcale - dodała - nie jestem za tym, żeby sobie z takich okoliczności zabawę robić. - A, moje dziecko. Czy ty widziałaś kiedy, żebym ja nawet w zwyczajnym czasie zabawy sobie szukał, a cóż dopiero, żebym miał na pogrzeb po to jechać - rzekł Bogumił z wyrzutem. Pani Barbara dobiła się widać tego, czego chciała, bo już nie podnosiła tej sprawy. Natomiast przy wyjeździe pojawiły się wątpliwości innej natury. Pani Barbara dawała im wyraz stojąc na ganku, przed którym Bogumił Niechcic sadowił się w wolancie. - Jeżeli pojedziecie na Zborów - mówiła surowo - to pamiętać, że tam jest most zepsuty koło młyna. - Wiem, wiem - odpowiedział Klimecki i popieścił końcem bata krzaczki bukszpanu obrastające trawnik. - Weźże jeszcze co ciepłego na siebie - zwróciła się znów pani Barbara do męża - bo zmarzniesz. - Nie zmarznę, nie zmarznę, a jakby było zimno, to mam tu jeszcze pod kozłem starą burkę i derkę. - Tylko jeżeli będziecie jechać koło lasów za Środą, to kierujcie tak, żeby nie jechać tamtędy nocą. - Dobrze, dobrze - mówił Bogumił słuchając piąte przez dziesiąte. - No, jazda. Dzieci - nie podchodzić pod konie! Kiedy już okrążali trawnik, pani Barbara krzyknęła ze wszystkich sił: - A żeby wam aby koło gdzie nie zleciało!!! I zawarowawszy w ten sposób ostatecznie bezpieczeństwo podróży, wróciła do pokojów. Nagle jednak uderzyła się w czoło. - Ach! - wyrzekła z rozpaczą - zapomniałam im jeszcze powiedzieć, żeby uważali na tych dołach za Małocinem. Już było jednak za późno wołać. W domu zrobiło się smutno. Wszystko uległo jakby zatrzymaniu, a szum zarośli w ogrodzie stał się posępny i wrogi. Pani Barbara nie miała do kogo zanosić swoich protestów ani przed kim roztaczać swoich obaw. Czuła się niby zdławiona. Błąkała się po pokojach, oglądała uważnie każdy przedmiot, jak gdyby nagle stała się tutaj gościem. Zwołała w końcu dzieci i zaczęła z nimi odrabiać lekcje. Z Agnisią, jak zawsze, szło to niezmiernie łatwo. Prawdę mówiąc, wystarczyło jej coś napomknąć, coś wskazać, resztę robiła już sama. W dodatku znajdowała w liczeniu czy w czytaniu, pisaniu, rozbiorze nudnych zdań, w trybach, przypadkach i czasach, w streszczaniu przeczytanych utworów i w zadaniach o jednej niewiadomej takie upodobanie, jakby te rzeczy były jej rzeczywiście do czegoś niezbędnie potrzebne. Jakby za ich pomocą, tak samo jak za pomocą zabawy, doświadczała świata i życia, pokonywała w upojeniu jakieś podżegające przeszkody, czyniła olśniewające odkrycia. Natomiast Tomaszek i Emilka przy czytaniu stękali pół godziny nad każdym zdaniem. Ziewali przy tym tak zastraszająco, że pani Barbara mówiła: - Dlaboga, zwichniecie sobie szczękę. Na wszystkie zapytania odpowiadali z senną rozpaczą takim głosem, jakby wydawali ostatnie swoje tchnienie. Ożywiali się jedynie wtedy, kiedy je coś śmieszyło. A śmieszną i godną wyszydzenia rzeczą wydawały im się co prawda prawie wszystkie zadania, obrazki i powiastki. Bronili się w ten sposób od wiadomości, które ich umysłom, ich naturom nie były na nic potrzebne i w których widzieli tylko niezrozumiałe, a więc komiczne znaki. Wykpili między innymi wiersz: "Bije czwarta, kogut pieje", ponieważ były w nim opisane, nie wiadomo po co, rzeczy ogólnie wiadome. Żartowali z niego tak mocno, aż Agnisia zaczęła myśleć, że może mają słuszność. Zaczęła się wstydzić swoich gustów i nie śmiała się nawet ująć za ukochanym wierszem. Zdawało jej się, że prędzej by teraz trupem padła, niżby się miała zdradzić, że tak lubiła ten utwór. Za to spróbowała bronić zadań arytmetycznych. Tomaszek i Emilka tarzali się po prostu ze śmiechu z powodu owych zadań. Zwłaszcza z powodu basenu, do którego napływają różne ilości wody. - Basen - wołali - basen! Czy taki basen, co się wstawia do łóżka, kiedy kto chory? Według Agnisi basen była to otoczona marmurowym brzegiem sadzawka, koło której stoi Ligia z "Quo vadis" i koło której kreśli rybę na piasku. Z tej to sadzawki, z tego basenu modrej wody wybiegają arytmetyczne rury, przez które woda z jednej strony napływa, z drugiej wycieka. Ci zaś dwaj z innego zadania, którzy się nazywają A i B i wędrują naprzeciw siebie z C i F, też mają miejsce w jej sercu. Agnisia zna już tak dobrze ich podróże, przeżywa z nimi ich pośpiechy, spotkania, widzi, jak wyruszają, jeden tak jakby z Nieznanowa, z domu, gdzie mieszka doktór Wettler, drugi jakby z Kalińca. Ten jeden jest nawet podobny do doktora Antoniego Wettlera, a zaś drugi nabrał nie wiadomo czemu wyglądu Bazylego ze sklepu wujenki Michaliny. Bazyli B. kroczy po cztery wiorsty na godzinę, mija hycla, wiatraki i cegielnię - jakżeby Agnisia nie miała wiedzieć, gdzie się spotkają, kiedy tak widzi tę ich drogę, kiedy ją prawie razem z nimi przebywa. Usiłowała się tedy ująć za biednymi podróżnikami A i B, ale pani Barbara stanęła po stronie Tomaszka i Emilki. - Daj im spokój - powiedziała, nie przy dzieciach, tylko kiedy już została sama w pokoju z Agnisią. - Daj im spokój. Te zadania są rzeczywiście zupełnie idiotyczne, a Tomaszek ma widać zmysł krytyczny. Bo Emilka to tam jeszcze nic nie rozumie, ale on - powtórzyła - ma widać zmysł krytyczny. Agnisia przebiedziła się cały wieczór nad tym, co usłyszała. Chwilami czuła się pokrzywdzoną, niezrozumianą: postanawiała nawet z tego powodu uciec z domu. To znów rozpaczała i wstydziła się, że broni głupich rzeczy, z których się wszyscy śmieją; nie zasługuje więc, ażeby ją lubiono. Potem wszystko wróciło do poprzedniego porządku. I znowu Agnisia przyswajała z zachwytem mniej lub więcej niezdarzone preparaty szkolnych mądrości, a Tomaszek i Emilka starali się pod byle pozorem zerwać obrzydłą lekcję. Bez ustanku nasłuchiwali i za lada odgłosem, który się dał usłyszeć za oknem lub w głębi mieszkania, wołali: - Co to? Zaraz, mamo! Co to słychać? Niekiedy któreś z nich rozkazywało po prostu: - Niech mamusia na chwilę przestanie nam dyktować. Zdaje mi się, że tatuś jedzie. Wtedy nawet pani Barbara rzucała wszystko, zrywała się i biegła spojrzeć w okno. Wytężali we czworo słuch, a wreszcie Tomaszek mówił: - Nie, to chłop. I nigdy się nie mylił. W istocie chłopski wózek mijał w podskokach bramę. Niekiedy Tomaszek poznawał nawet, z jakiej wsi jest ów przejezdny. Ale tej chwili, kiedy Bogumił naprawdę zajechał przede dwór, nikt w domu nie zauważył. Dzieci były w polu czy też w podwórzu, a pani Barbara szukała czegoś na strychu i wyjrzała dopiero, kiedy uszy, umiejące na pamięć każdy z odgłosów domu, pochwyciły czyjeś szamotanie się z zatrzaskiem drzwi frontowych. - Pan przyjechał - rzekła w sieniach Felicja. - Tak cicho zajechałeś, że nikt nic nie słyszał - dziwiła się pani Barbara. Bogumił nie tylko cicho zajechał, ale i sam był też jakiś dosyć milczący. Ledwo zresztą zdążył zrzucić płaszcz z ramion, przybiegł pod okno pan Katelba i wywołał go do tysiąca folwarcznych spraw, które narosły przez te parę dni w podwórzu i w polu. Tak że dopiero wieczorem po kolacji mogli Niechcicowie ze sobą porozmawiać. - No więc jakże? - zapytała pani Barbara wchodząc do męża z ząbkami i z papierosem. - Nic. Wszystko się odbyło, skończyło. Zjazd był w istocie duży. Samych Ostrzeńskich rozmaitych zjechało się jak mrowia. Nawet nie wiedziałem, że was tyle na świecie. - Wiem, że była Danielowa, bo Józefat wstępował do nich i mówił, że pani pojechała na pogrzeb. - A była. Nawet szliśmy ze sobą razem za trumną. - No, a cóż owa żona? - Żona w istocie rzeczy wcale jeszcze niestara. Mówili tam o niej po cichutku różne rzeczy, ale ona wcale na to wszystko, co mówili, nie wygląda. Taka jakaś nieduża, trochę nawet jakby na nogę utykała czy coś. - Zawsze była niepokaźna, chorowita i taka, jakby trzech zliczyć nie umiała. Ale tego rodzaju kobiety często tak wyglądają. Pani Barbara myślała, że Bogumił będzie co dalej opowiadał, ale on milczał. Rzekła tedy po pewnym czasie: - Ja tylko jestem ciekawa, kto teraz tymi Piekarami będzie rządził. Co prawda, to tam z nich co się dało już dawno Joachimowa po świecie, jak mówią, rozwiozła. Ale zawsze jeszcze to, co zostało - krocie warte. Tylko jeżeli żonie majątek zapisał, to ona pewno dalej to dobro będzie marnować, bo jej praca nigdy nie była w głowie. Wiecznie zawsze była zajęta jakimiś romansami. I pani Barbara zamyśliła się, a wypaliwszy dobrą część papierosa rzekła: - Ale w gruncie rzeczy, czy się można jej dziwić? Stary był dziwak, tak jak wszyscy Ostrzeńscy, życia z nim nie użyła, więc byle czego się czepia. Jeżeli jej to daje szczęście, to niechaj sobie... Ale ziemi to szkoda, bo tak czy inaczej - już widzę, że tam wszystko pójdzie na marne. - Tak - rzekł Niechcic - na te Piekary to rzeczywiście serce się kraje patrzeć. Kiedyśmy szli za trumną, zeszedłem z drogi, za rów na ścieżkę, patrzyłem po polach i widziałem, jak wszystko mają porobione. Niech ręka boska broni od takiego gospodarowania. - A co do żony - rzekł po chwili, odpowiadając dopiero teraz na wątpliwości pani Barbary - to nie, radca wcale jej majątku nie zapisał. Zapisał go jakiemuś Ostrzeńskiemu z dalszych stron, który, jak mówią, był jego synem. - A - rzekła pani Barbara ocknąwszy się ze zdumienia. - Rzeczywiście, przypominam sobie coś jak przez sen, że kiedyś na wakacjach słyszałam o romansie Joachima Ostrzeńskiego z jakąś zamężną krewną. To widać to. Cóż to za rzeczy na tym świecie się dzieją. No, a żonie co? - Żonie dożywocie. Ale stary obciążył Piekary takimi legatami na rzecz rodziny, że ów spadkobierca będzie pewno musiał zaraz majątek sprzedać. - Jak to legatami? - No, legatami. Testament znaleźli w biurku, zaraz otwarli, przeczytali i posłali do sądu dla dokonania wpisu. Wyraźnie czarno na białym powiada w tym testamencie, że część majątku zapisuje tym swoim najbliższym krewnym, których widział, że popadli w biedę, a są, jak pisze, warci lepszego losu. Krótko mówiąc, i ty po nim dziedziczysz. - W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego amen! Oszalał - rzekła pani Barbara, a następnie spytała: - Cóż ty teraz dopiero to mówisz? - Bo i mnie w to trudno uwierzyć. Ale tam wyraźnie napisane: Dzieciom Adama i Jadwigi Ostrzeńskich do równego podziału osiemnaście tysięcy rubli. A przecież to wy jesteście dziećmi Adama i Jadwigi Ostrzeńskich, tam zresztą i to jest wyraźnie powiedziane, że idzie o Daniela i Barbarę, i o córki Teresy. Juliana widać uważał za dosyć bogatego. Więc na ciebie wypada sześć tysięcy rubli. - Prędzej bym się końca świata spodziewała - rzekła pani Barbara. Skończywszy papierosa wzięła się znowu do porzuconych ząbków, ale niebawem zaniechała tego i nagle popadła w gniew: - Jak to - spytała - i ty myślisz, że testament nie będzie obalony? Ma się rozumieć, że testament obalą i nic z tego nie będzie. A zresztą, czy to ja nie wiem, jak takie sprawy idą? Zaraz nagromadzą, nawyszukują trudności, schytłają wszystko, splączą tak, że sam diabeł ładu potem nie dojdzie. Lepiej o tym wcale nie myśleć i w ogóle plunąć na jakąś tam łaskę pańską, na fanaberię tam czyjąś! Osądziwszy i odtrąciwszy w ten sposób los, który ją niespodzianie obdarzył, pani Barbara złorzeczyła mu jeszcze chwilę coraz to grubszym głosem: - Będę tam akurat w drogę komu wchodziła, żeby mnie potem przeklinali. Albo jeszcze, żeby się okazało, że testament na przykład sfałszowany, żeby nas na domiar złego w całe te brudy wciągnęli. Jednym słowem, na żaden zapis łaszczyć się ani myślę. Najlepiej zrzec się tego i nie zawracać sobie głowy. - Głowy sobie, ma się rozumieć, nie trzeba niczym zaprzątać - rzekł Bogumił wysłuchawszy tej burzy. - Swoje trza robić i na nic się nie oglądać. Wypłacą, jak przyjdzie czas - dobrze. Nie wypłacą - to też od tego nie pomrzemy. Ale zrzekać się byłoby głupstwem. I o obaleniu testamentu też nie ma mowy, ani o tym, żeby miał być fałszywy, bo wszystko najformalniej zrobione, a dzieci nie było, więc radca miał prawo dysponować majątkiem, jak sam chciał. - Trudności - dodał - mogą, ma się rozumieć, zawsze jakieś wyniknąć, a nawet w najlepszym razie wszystkie te rzeczy będą trwały Pan Bóg wie ile czasu. Samo opisanie majątku potrwa ze trzy miesiące. Pani Barbara nie przerywała, a i potem dość długo rozmyślała nad tym, co mąż powiedział. Na koniec oświadczyła: - Jakie tam mają być trudności! Znajdą się tacy, którzy koło tego spadku będą skakać i pilnować, żeby wszystko poszło jak z płatka. I powstawszy, zaczęła chodzić po pokoju. - Przecież bój się Boga - mówiła przy tym - te pieniądze przychodzą w samą porę, jakby z nieba zesłane. Jak je będziemy mieli, to mnie już wszystko jedno, czy ów Daleniecki sprzeda cichaczem Serbinów, czy nie sprzeda, i czy ten gałganica Szymszel się tu włóczy, czy się nie włóczy. Kupimy sobie co w mieście, dom z ogrodem na przykład... I stanąwszy przy oknie, dodała w zamyśleniu: - Tylko jeśli już w Kalińcu dom kupować, to na Świętojańskim placu, niedaleko pomnika. Bo tylko w tej studni od pomnika jest woda możliwa na herbatę. A latać co dzień z drugiego końca miasta, to każdej dziewusze w końcu by się sprzykrzyło. Bogumił Niechcic wstał i teraz oboje, mijając się, chodzili po pokoju. - To tam - rzekł - to są jeszcze dalekie sprawy. Dla mnie jedno jest dobre w tym wszystkim - to, że ty będziesz miała swoje własne pieniądze. Więcej już życia jest za mną niż przede mną i bardzo jestem szczęśliwy, że będziesz miała jakie takie oparcie. Ja już nic wam nie zdążę zapewnić. Stary już jestem i czasami myślę ze strachem, że za późno założyłem rodzinę. Trzeba się już było obejść smakiem. Słowa te posiały wkoło grozę, wznieciły jakby widzenie przykrej nocy pośród białego dnia. - Nie mówże tak - powiedziała pani Barbara zatrzymując męża. - Cóż ty za "stary" jesteś? Taki masz już zwyczaj, że mnie straszysz. Przecież widzę, że jeszcze jesteś młody. I czy myślisz, że inaczej wyglądasz, niż kiedy ciebie poznałam? Zawsze tak samo. A gdy znów siedli, zaczęli oboje głośno rozmyślać, że w istocie troszeczkę zaśniedzieli w pracy i w domowych kłopotach i przez to wydaje im się, że postarzeli. Prawdę rzekłszy, pięć tysięcy powinno im wystarczyć na zapoczątkowanie czegoś, co ich uniezależni od tej służby na cudzym. A tysiąc może obrócą na to, żeby życie swoje uczynić nieco przyjemniejszym, trochę podobnym do tego, o jakim wspomnienia zostały im z dni pierwszego dzieciństwa. - A z tego, co zostanie - rzekł Bogumił - ja bym chciał tu jakieś melioracje porobić. Takie, z których my jeszcze będziemy mogli korzystać. Zasadzić jeszcze nowych drzew owocowych i zrobić szparagarnię. Ja mam przecież zawarowane tu prawo pierwokupu - kto wie, może to będzie nasze? Pani Barbara miała co innego na myśli. Podróż. Zobaczyć kawałek świata. Dzieciom też coś pokazać. Raz na rok pojechać, no, do Krakowa. A jeśli nie, to chociaż z dziećmi z parę razy do Ciechocinka. Żeby nie miały wiecznie zajętych migdałów, żeby nie chrząkały. Ostatecznie przeznaczą na te rzeczy nie tysiąc, a dwa tysiące. Cztery muszą wystarczyć jako podstawa przyszłości. Gdy tak przeglądali swoje marzenia i nie załatwione potrzeby, wydali się sobie ze spadkiem po radcy Joachimie biedniejsi i bardziej skłopotani niż bez niego. - Nie martw się - rzekł wobec tego Bogumił. - Mamy przecież jeszcze tantiemy z Serbinowa, który będzie dawał coraz większe dochody. A jeśli tych pieniędzy Ostrzeńskiego będzie na wszystko mało, to z nich zrobimy więcej. Poradzę się kogo, jakoś je tak umieszczę, żeby przyniosły dobry procent. Ja sam się na tym nie znam, ale ci ludzie z miasta mają na to sposoby, że im z pieniądza pieniądz rośnie, tak jak u mnie pszenica z pszenicy. - No, więc zrób tak - poprosiła pani Barbara. - Zrobię. Tylko mi się niczym nie martw, bo ci jeszcze zaszkodzi. A serce tobie od tamtego wieczoru nie dokucza? - Nie - odparła - dobrze się czuję. - A potem spojrzawszy na męża dodała prędko: - Właściwie tak dobrze to nie. Czy ja się kiedy dobrze czuję? Zawsze na wieczór ledwo chodzę. Odwrócił głowę i powiedział z goryczą: - To wszystko dlatego, że mnie nie kochasz. Przez to wszystkie twoje zmartwienia i choroby. - Przez co? - spytała pani Barbara zgorszona, jak gdyby zaczął mówić o rzeczy niedozwolonej. - Co ja jestem winien - ciągnął Bogumił niby do siebie - że ja nie jestem, że nigdy nie byłem w twoim guście. - Zawsze każdy jest w moim guście, o ile widzę w nim człowieka - odparła pojednawczo, lecz jednocześnie surowo. I pomimo te słowa odeszła zabierając koszyczek z robotą. Zdawało się, że w tym koszyczku wyniosła wstydliwie samą siebie. Bogumił siedział jeszcze długo i słuchał, jak wiatr szeleści za okiennicą. 13 Bogumił Niechcic chciał się tak, jak obiecał, zająć sprawą spadku i jeździł nawet dwa razy do Kalińca w tym tylko celu, ażeby się dowiedzieć, jakie formalności są potrzebne do wprowadzenia pani Barbary w posiadanie zapisanej przez radcę sumy. Za drugim jednak razem wrócił znudzony i zmęczony, gdyż, jak zawsze w takich wypadkach bywa, formalności okazało się dużo, wynikły także i przewidywane trudności. - Danielowa ciągnęła mnie, żebym jechał na miejsce jako rzeczoznawca - mówił zniechęcony. - Zarzekała się, że to już umówione, tymczasem dowiedziałem się, że była o wszystkim źle poinformowana i że ja, tak jak od razu mówiłem, rzeczoznawcą tu być nie mogę. Ładnie bym wyglądał, żebym tam z nią pojechał. Pani Barbara słuchała z ożywieniem. - Ona tak zawsze - rzekła rozweselona. - Postawi cię na głowie i będzie wmawiać, że tak łatwiej dojdziesz niźli na nogach. Czasem się strasznie dziwię, że kobieta, która tak niedokładnie wszystko robi i mówi jak ona, może się zajmować interesami. Przecież jej się zawsze jedno z drugim pomyli. A jednak zajmuje się i głowę ma do rzeczy jak jaki finansista. I jakoś zawsze w sedno trafia. Innymi drogami idzie niżeli wy, mężczyźni, a w końcu zawsze dojdzie. Daniel, a nawet i ci jej chłopcy, to by bez niej zginęli chyba. Tak jak i teraz. To Daniel przecież dziedziczy. On powinien się wszystkim tym zająć i za mnie, i za siebie. Tymczasem on palcem nie kiwnie, a ona koło wszystkiego tańczy. Trzeba przyznać, że do takich rzeczy jest jedyna. - Toteż ja już do niczego wtrącać się tam nie będę. Niech ona sobie tym kręci. Ja nie mam na to sprytu ani szczególniej czasu. Jeszcze buraki nawet nie wykopane. A muszę przecież zdążyć. Tedy Niechcicowie przestali i czekać, i myśleć o tym spadku. Przestali się nawet dowiadywać o przebieg całej tej sprawy. Nie należeli do ludzi, którzy by potrafili w takich rzeczach okazać przedsiębiorczość. Mogli snuć projekty, mówić to albo owo, ale zabiegać - nie potrafili wcale. Gdyby spadek przypadł im bez kłopotu, jak się tego po przywiezionej z pogrzebu wiadomości spodziewali, wtedy Bóg zapłać, ale jeżeli trzeba o niego chociażby z formalnych tylko względów kłopotać się i walczyć - to nie ich droga. Chleb powszedni - owszem. Tego potrafią chcieć. O to się potrafią, pracując śród przeciwności, starać czy to dla siebie, czy to nawet dla kogo, ale o pieniądze nie umieją. Dużo jest między nimi różnic, jednak pod tym względem są do siebie podobni. Pani Barbara co prawda w tym wypadku trochę żałuje, że tak jest, i jakiś czas potępia owo ich niedołęstwo, potem jednak i ona ucicha, gdyż ważniejszą rzeczą jest pomyśleć o zimie, która nadchodzi. Ludzie mówią, że ma być ostra i śnieżna. Wróżą to z różnych znaków. Trzeba będzie dom jak się należy opatrzyć, a i do miasta zawczasu, póki ciepło, pojechać, to i owo na zimę jeszcze sprawić. - Dzieci mi się ze wszystkiego wydarły - mówi pani Barbara przeglądając zniesioną z góry odzież - a z czego się nie wydarły, z tego powyrastały. Emilce i Tomaszkowi trzeba kupić ciepłe pończochy i kamasze, a dla Agnisi trzewiki. Kamasze i pończochy można kupić na oko, ale trzewiki lepiej zawsze przymierzyć, ażeby nie cisnęły. Postanowiono zatem wyruszyć z Agnisią do Kalińca, a młodsze dzieci zostawić pod opieką Felicji. Wyjechali po wczesnym obiedzie, tak żeby na drugą być w mieście. Stanęli najpierw na rogu Dziadowego Przedmieścia, wstąpili do znajomego szewca i dosyć prędko uporali się z kupnem trzewików. Stamtąd posłali Klimeckiego do syndykatu, żeby zabrał bańkę z oliwą do maszyny, a sami poszli dalej piechotą. - Jak wszystko załatwimy, to pójdziemy do cukierni na podwieczorek - obiecali Agnisi. Przebywszy most na rzece, wstąpili na rozległy plac. Bliskość wody owiewała go świeżością i ciszą. Na chodnikach stały kuliste akacje o pobrużdżonej, spękanej korze. Ich puste już korony wyglądały jak nastroszone wielkie jeże. Na lewo, spośród zaułka spiętrzonych na siebie starych domostw, dźwigał się kościół, a naprzeciwko była brama, za którą w rozłożystym pałacu gnieździły się rosyjskie władze guberni. Między kościołem a pałacem gubernatora u wylotu krótkiej alei widać było zwichrzone drzewa parku. Resztę placu otaczały niskie, wygodne kamienice, a na środku tkwił pośród krzaków czarny, wysoki obelisk. Nikt z tutejszych ludzi nie umie już powiedzieć, na jaką pamiątkę został on zbudowany. Wznieśli go jacyś cesarze, którzy się tu kiedyś w owym mieście spotkali. Mniemali, że to ich zejście się było dla miasta rzeczą ważną, godną czarnego obelisku, ale życie przetoczyło się nad tą sprawą i dziś nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, żeby przeczytać gęste napisy strzeżone przez lwie głowy z brązu. Pomnik ma już od dawna całkiem inne znaczenie. Nadaje miano studni, która się znajduje tuż obok i zawiera najlepszą w mieście wodę. Przechodząc tędy pani Barbara powtarza to, co już przedtem mówiła: - I jeżelibyśmy mieli kiedy co w mieście kupić - mówi dobitnie - albo w mieście zamieszkać, to tylko tu. Najpierw szkoły wszystkie stąd niedaleko, a potem woda od pomnika zaraz pod nosem. Bogumił Niechcic nie pragnie wcale, aby do tego doszło. Był już jednak w tylu miejscach na świecie, wie, że życie jest wszędzie, więc gdyby los tak zrządził, to trudno, zasnułby je i tutaj, na tym placu. - Dobrze - mówi - będę o tym pamiętał... Mariańska ulica już się nie tak pani Barbarze podoba. - Od tych kuchen wszystkich, od tych murów - powiada rozpinając futrzany kołnierz - ciepło tutaj, ażem się zgrzała. - Ciepło - dodaje - i oprócz tego zaduch. Rzeczywiście na szczelnie zabudowanej ulicy jest tak, jak gdyby napalono. Przewiew, który dawał się czuć na placu, tu nie dochodzi. Mniejsze sklepy są pootwierane na oścież i zieją wonią swoich towarów. Wdycha się tu zapach szpagatów, trocin, taniej łokciowizny i materiałów aptecznych, zaprawiony kwaśnym odorem wapnowanych rynsztoków. Okna mieszkań ponad sklepami są gdzieniegdzie także otwarte. Za jednym z nich ktoś gra niebrzydko na fortepianie, orzeźwia to powietrze niby dźwięczny strumień. Na chodnikach słychać szemranie kroków, za to środek ulicy spoczywa w ciszy. Z rzadka tylko dzwonią po bruku lekkie wiejskie pojazdy, huśtające się na świecących resorach. Czasem przetoczy się bełkocąc niemrawo chłopski wózek lub zatrzeszczy miejska dorożka. Pani Barbara przypatruje się to tej, to znowu owej rzeczy, wreszcie mówi: - W każdym razie czuję tu koło siebie życie, czuję tu wszędzie ludzi. - A jak chcę kogo zaprosić - rzekł Bogumił - albo gdzie z tobą pojechać, to mówisz, że ludzi nie lubisz. - Bo żeby mnie kto nachodził, to tego nie lubię ani też z takimi, co widzą tylko swój nos, na kanapie siedzieć i o głupstwach rajcować też nie lubię, ale jak tak widzę, że chodzą, coś robią, siedzą w sklepach, jeżdżą, to ma się rozumieć, że mi przyjemniej żyć na świecie. O - dodała, zatrzymawszy się koło sklepu ze słodyczami - "Bonbons de Varsovie". Owszem, wystawa bardzo ładna. Bogumił przystawał posłusznie to tu, to tam, ale na koniec rzekł: - Ja w takim razie pójdę naprzód, bo muszę odebrać moją jesionkę od Nussena. Agnisia, niespokojna cokolwiek o podwieczorek w cukierni, poparła ojca. Patrząc bystro przed siebie odezwała się: - Klimecki stoi już przed Nussenem. Widzę. Przyśpieszyli więc kroku. Na samą myśl o tym, że zaraz będą coś załatwiać, że już nie idą zwyczajnie, przypatrując się tylko, panią Barbarę ogarnął strach, że nie zdążą. Nie chciała wejść do Nussena. Uważała, że będzie prędzej, o ile poczekają z Agnisią na ulicy, a Bogumił sam swoją sprawę w sklepie załatwi. Samuel Nussen miał na rynku ogromny skład okryć z szybą lustrzaną aż do ziemi. Obok niego były także wspaniałe sklepy, Czynkla kolonialny i norymberski Rotermunda. Obejrzawszy norymberszczyznę pani Barbara i Agnisia stawały kolejno przy obu szybach Czynkla. W jednej z nich terakotowy krasnolud wysypywał z rogu obfitości całą rzekę bakalii, w drugiej Chińczyk w kimonie stał śród napitków i dźwigał kosze herbaty pachnącej aż na ulicę swym własnym aromatem oraz wonią cynowego opakowania. W sklepie widać było przez szeroko rozwarte drzwi bloki tłustej kłaczastej chałwy, kosze winogron i stosy brązowozłotej wędzonej ryby. - Jak ja byłam młoda - rzekła pani Barbara - to nawet w Warszawie takich sklepów nie było. Ale ojciec - dodała - mógłby już przecież wyjść. Podeszły pod sklep Nussena, przypatrzyły się futrom i płaszczom na wystawie - ojca nie było widać. Na koniec ukazał się w drzwiach sklepu, ale nie po to, żeby wyjść. Przeciwnie. Kiwał na swoje panie i wołał: - Chodźcie zobaczyć. Państwo tu mają płaszczyk akurat jakby dla Agnisi. Błogie uczucia pani Barbary zostały mocno zadraśnięte. - Żadnego płaszczyka - rzekła stanowczo - ani myślę kupować. Na twarzy Bogumiła Niechcica odbiło się jednak przy tych jej słowach takie rozgoryczenie, że dodała dość miękko i markotnie: - A garnki? A pończochy dla dzieci? - Co garnki? - zdziwił się ojciec. - Przecież na garnki i na pończochy masz w torebce te pieniądze za gęsi. - Mam te pieniądze za gęsi - rzekła gniewnie i po krótkim nieprzychylnym namyśle weszła. Nussenowie stali oboje wyczekująco w głębi sklepu. Samuel Nussen był otyły i przyodziany tak, jakby się wybierał zaraz wyjść na ulicę. Na szarej marynarce miał orzechowe paletko, systematycznie zapięte, a spod kołnierza wyglądał mu nawet biały jedwabny szalik. Poważny i zamyślony, zdawał się tylko mimochodem wypełniać rolę kupca, Mimochodem, a jednak nieomylnie i umiejętnie. Był chory na oczy i na rzęsach miał trochę zaschniętej ropy, co sprawiało, że patrzący na niego obcierali nieznacznie własne oczy. Pani Nussenowa w przeciwieństwie do męża wyglądała tak, jakby mieszkała tutaj między stosami okryć męskich i damskich. Odziana w negliż wynurzała się z piany koronek zdobiących jej obszerny i powłóczysty szlafrok. W sklepie panował nabity wełną mrok, spośród którego Nussenowie wydobywali coraz to nowe płaszczyki. Zachęcali do kupna nie natarczywie, ale z tak wielką siłą przekonania, jakby szczęście domu Niechciców zależało tylko od tego, czy Agnisia wyjdzie stąd w nowym płaszczyku. Kiedy milkli, rozlegały się trwożne powątpiewania pani Barbary. Nussenowie odpowiadali na nie wyrozumiale, prawie ich nie zbijali, ale wrażenie pozostało, że pani Barbara mówi po prostu na przekór swoim interesom. Agnisia stała przed lustrem. Z mało przyjaznym wyrazem twarzy dawała potrząsać sobą i przyciągać na sobie przymierzane płaszczyki. Zapytana, który płaszczyk najwięcej jej się podoba, pokazała nieznacznie brodą i oczami na jeden z leżących na stole i wyznała półgłosem: - Ten. Nussenowie teraz dopiero znacznie się ożywili. Ona, strzepnąwszy wybranym płaszczykiem, oświadczyła, że Agnisia będzie w przyszłości wielką damą, gdyż zna się na dobrych rzeczach, wybrała to, co noszą wszystkie szykowne panie, panie, jak to się mówi - z gustem. - Niech mąż wielmożnym państwu zaświadczy, czy mamy co lepszego u nas w sklepie. Czy to nie jest najlepszy płaszczyk dradedamowy na watolinie i z półjedwabną podszewką w prążkę? Nawet pani Barbara nie mogła powstrzymać zachwyconego uśmiechu, patrząc na odbicie Agnisi w ogromnym lustrze. - Źle nie leży - powiedziała - tylko czy cię aby nie ciśnie? Bo tak, to owszem, ładnie. - Ładnie? - uśmiechnęła się pani Nussen. - Ja nic nie powiem. Ja nie powiem najmniejsze słowo, ale ja nie widzę tu córeczki państwa Niechcic. Ja widzę tutaj lalkę z paryski magazyn francuski. Śród takich żartów Nussen wyjawił cenę płaszczyka. Pani Barbara usłyszała i oczy jej zapadły. Odciągnęła męża na bok. - Wychodźmy - szepnęła. - Żegnaj się, płaszczyk zostawić i wychodzimy. Przecież to byłby rozbój na równej drodze. - Moje najdroższe dziecko - prosił Bogumił zawstydzony. - Nie róbże znowu zamieszania. - Ja nie robię zamieszania, tylko cię ostrzegam, że to jest rujnujące. Pani Barbara nie bała się wydawać pieniędzy, ale bała się patrzeć, kiedy ktoś je wydaje. Zdawało jej się wtedy, że widzi człowieka, który dotknięty szałem pędzi na oślep w przepaść. Trudno się już było jednakże cofnąć. Bogumił zapłacił żądaną sumę promieniejąc tak, jakby zwrócił cudze pieniądze, które mu nieprzyjemnie ciążyły. Wyjście ze sklepu było najcięższe dla Agnisi. Bardzo pragnęła mieć na sobie ten drogi płaszczyk, a jednocześnie wstydziła się i dźwigała go niby niemiły ciężar. Chciałaby go była otrzymać w jakiś nie taki sposób, nie od Nussenów, nie ze sklepu. Kupowanie jest nie wiadomo dlaczego ciężkim przejściem, pożądanym, a ciężkim. Pani Barbara uważała tak samo. W miarę jednak jak szli, wypogadzała się z wolna. Ostatecznie, kiedy rzecz jest kupiona, nie ma czego żałować. Pieniądze zostały wydane, trzeba sobie powiedzieć, że ich wcale nie było. A nowo kupione rzeczy mają zawsze swój urok, powszednie życie nabiera od nich smaku niby od soli. Bogumił Niechcic martwił się tymczasem, że sprawił sobie jesionkę. Ma uczucie, że okradł rodzinę, pragnie jeszcze coś kupić dla żony. - Poczekajcie chwileczkę - mówi i wchodzi do sklepu jubilera. - Dokąd ten ojciec poszedł? - pyta pani Barbara spłoszona. Nie wierząc własnym oczom podchodzi do szyby i widzi bransoletki, drogie kamienie. - Na litość boską! - woła i wpada energicznie do sklepu. Ale już jest za późno. Ojciec nie namyślał się długo. Kupił broszkę i spotkał żonę w progu. - Coś ty zrobił? - spytała pani Barbara głosem przyciszonym od zgrozy. - Kupiłem tobie broszkę - rzekł z tryumfem i podał jej małe zawinięte w bibułkę pudełeczko. Pani Barbara odskoczyła od tego przedmiotu jak od zarazy. - Żebyś mi nie wiem co mówił, to nigdy a nigdy żadnej broszki nosić nie będę i nie będę. - No to wrócę zaraz i oddam. Chociaż to głupio. Co mam robić? Kazać sobie zwrócić pieniądze? A może wziąć za to pierścionek dla Agnisi? Ale pani Barbara i tego też nie chciała. - Tego jeszcze brakowało - mówiła z rozpaczą - żeby dziecko psuć klejnotami. Nie było wyjścia z tej sprawy. Nasrożeni, w milczeniu, w niezgodzie zaczęli iść ku Raciborskiej ulicy, gdzie mieli kupić garnki i pończochy dla dzieci. Klimecki toczył się tuż za nimi, ale wlekli się tak powoli, że ich minął. Widzieli, jak wielka paka z jesionką ruszała się wewnątrz na siedzeniu i jak w końcu spadła na dno karety. Byli jednak zanadto zgryzieni i nie chciało im się zawołać na Klimeckiego, żeby uważał. Agnisia także się bała wydać głosu. Szła śród pogniewanych rodziców jak w nieprzebytej kniei. Kiedy stanęli przed sklepem żelaznym Czarnożyła, pani Barbara przerwała to żałosne milczenie: - Ja nie mam po co wchodzić - rzekła srogo. - No, a garnki? - ośmielił się powiedzieć Bogumił po długiej chwili ciszy. - Garnki? - spytała pani Barbara z goryczą. - Ani o garnkach, ani o ciepłych pończochach dla dzieci myśleć już teraz nie można. Zrób tak, proszę ciebie, żeby dzieciom było ciepło w nogi od twojej broszki. Bogumił był zgnębiony, że wszystko, co uczynił, aby rodzinie swojej uprzyjemnić ten dzień, przybrało taki niemiły obrót. - Basiuchno - powiedział wstrzymując niemal oddech - przecież masz na to pieniądze. A ja już, patrz, nic więcej nie wydaję. - Mam na to pieniądze. Ale przecież ja domu bez grosza nie zostawię. A za darcie pierza kto zapłaci? Przecież tobie już na to nie starczy. Ty chyba wszystko wydałeś. - Nie, nie wszystko wydałem. I przecież bez garnków i pończoch nie obejdziemy się w domu? - Ma się rozumieć, że się nie obejdziemy - rzekła pani Barbara i niby w obraz klęski patrzyła w karteczkę, na której miała wypisane te nieodzowne sprawunki. Bogumił wziął z jej rąk tę karteczkę i sam poszedł do Czarnożyła. - Niczego się tak nie bałam - rzekła wtedy pani Barbara - jak żeby mi kiedy ojciec broszek albo pierścionków nie zaczął czasem kupować. A widząc, że ze sklepu wynoszą do karety paczkę z garnkami, odwróciła się w drugą stronę. W tenże sam sposób Niechcic kupił i pończochy dla dzieci. Pani Barbara nie odzywała się już ani słowem. Uważała, że szczęście będzie, jeśli ocali tę resztę domowych zasobów, którą miała w torebce. Kiedy na koniec wyszli na ulicę nie mając przed sobą żadnego więcej sprawunku, Agnisia rozprostowała się w swoim nowym płaszczyku i zapytała: - A na pod... na podwieczorek? - Prawda - zawołała pani Barbara - chodźmyż prędzej, bo już niedługo się ściemni. Ja sama bardzo chętnie napiję się herbaty. - Napijesz się? - pytał Bogumił nie dowierzając swemu szczęściu. - Tak, bo mi się z tego wszystkiego strasznie zachciało pić. Ale pójdziemy do Kleszcza, bo tylko tam herbata jest możebna. Pośpieszyli co żywo, prowadzeni przez jednostajny łoskot towarzyszącej im karety. Pani Barbara mocno poweselała. Chwila biegła za chwilą, a w miarę jak czas się toczył, sumy wydane malały, a ocalone w torebce dziesięć rubli wyrastały do coraz większych rozmiarów. Rosły tak, że kiedy zbliżali się do Kleszcza, pani Barbara powiedziała: - Ale dzisiaj to już ja was zapraszam. 14 Odchrząknąwszy po drodze, Niechcicowie w milczeniu minęli pierwszy pokój cukierni, poświęcony głównie sprzedaży ciastek. Agnisia ociągała się teraz i szła ostatnia, gdyż pochłaniał ją widok i zapach słodyczy. Ciastka rozpościerały się tu przez całą długość pokoju, piętrzyły się stosami na szklanych blatach, na fajansowych gerydonach, piętrzyły się same na sobie, leżały wszędzie po kątach na wielkich prosto z pieca wyjętych blachach. Śliwkowy placek pachniał spieczonym miąższem węgierek, spomiędzy suchych płatków francuskiego ciasta wyciskał się tam gęsty żółty krem, tu - marmolada z jabłek; mokre ciastka tortowe pachniały rumem, na ponczowych babkach lśniła czekoladowa polewa, błogie zapachy masła, cukru i czekolady nasycały powietrze. Pani Barbara obejrzała się na zagapioną Agnisię i ostrzegła: - Uważaj, bo tu schodki. Schodki wiodły z pierwszego pokoju do drugiego, położonego wyżej, i Agnisia potknęła się na nich właśnie, gdy posłyszała ostrzeżenie. - Mamo - szepnęła - ja sobie wybiorę same z kremem. - Dobrze, wróćmy się, Bogumił, poczekajmy, aż ona sobie wybierze. Ale Agnisia wobec niezmiernej rozmaitości ciastek tak dalece straciła głowę, że każde wydawało jej się warte zjedzenia. W pośpiechu wskazywała na chybił trafił, chciała się potem rozmyślić, ale czyjeś białe ręce układały na talerzu wybrane ciastka z błyskawiczną szybkością, nie dającą się opamiętać. Dopiero na samym końcu Agnisia zdołała zauważyć, gdzie leżą ciastka z kremem, i na ostatku wybrała z nich jedno jedyne - rurkę. W drugim rozległym pokoju panował już o tej popołudniowej godzinie prawie zmrok i kiedy Niechcicowie weszli, kelner wstąpił na krzesło, aby zapalić gazową lampę, która jęła wnet z szumem roztaczać białe i jadowite światło. W głębi pokoju siedziało tylko dwu gości. - Wuj Daniel i Bodzio - rzekła spojrzawszy na nich Agnisia. - A rzeczywiście - ucieszyła się pani Barbara. Z bratem i bratową lubiła się teraz spotykać, nie tylko gdy szło o nauczycielkę albo coś podobnego, lecz tak, w ogóle, by się z nimi zobaczyć. Od lat kilku nie byli oni już dla niej widmami zamkniętej przeszłości, lecz ludźmi, co z nią przeżyli chorobę i śmierć Teresy, należeli do obecnego bytu i obecnego czasu. Wuj Daniel też się ucieszył i śpiesząc na spotkanie zaprosił: - Chodźcie do mojego stolika. Tu wszędzie Bóg wie kto siada, można jeszcze jaką chorobę złapać. A mój stolik i moje krzesło zawsze mi przy mnie zmyją. Myśmy także - dodał - tylko co przyszli. - Mamusiu - pytała się na ucho Agnisia - a gdzie moje ciastka? - Zaraz je pan z tamtego pokoju przyniesie. Kelner wionął serwetką po stoliku i zadeklamował: - Czekolady, herbatki, kaweczki po wiedeńsku? Pani Barbara oświadczyła donośnie i wyraźnie: - Dla panienki deserowe ciastka i czekolada z pianą. Ciastka są już wybrane. Dla pana, nie wiem co, a dla mnie czysta herbata bez cytryny i jeden suchy ptyś. Kelner zwrócił się do pana Ostrzeńskiego: - A dla pana profesora, jak zazwyczaj, duża czarna i gazetki? - Tylko proszę się nie omylić. Czarna w mojej filiżance i z moją łyżeczką. - Bezwarunkowo - odparł kelner. - Bodziu, powiedz panu Walerianowi, jaką ci ma dać gazetę. No, a pan... a ty, Bogumile? - zwrócił się Ostrzeński do szwagra, z którym nigdy nie byli pewni, jak mają sobie mówić, i ciągle się co do tego mylili. Bogumił sam nie wiedział, czego ma żądać. Zamówił wodę z sokiem, ale jej nie mógł wypić. - Za słodka - rzekł spróbowawszy. Agnisi ciężko było mówić. Bała się, że każde jej słowo może ściągnąć uwagę wuja i Bodzia na jej nowy płaszczyk albo w ogóle wywołać rozmowę o tym przedmiocie. Ale na widok stojącej bez użytku malinowej pachnącej wody, przez którą biegły srebrne kulki, nie mogła wytrzymać i rzekła po cichutku: - Dla mnie woda z sokiem nigdy nie jest za słodka. Ojciec się bardzo ucieszył. - No to wypij - powiedział rozrzewniony. - Nie żałuj sobie, wypij. - Bój się Boga, dziecko, czy to tak dobrze mieszać? Powiedziałabym, że jak już czekolada, to czekolada i nic więcej - zaniepokoiła się pani Barbara. I natychmiast dodała, przestraszona wyrazem smutku w oczach dziecka: - Ale jeżeli ojciec ci daje, to już wypij. Agnisia piła powolutku, żeby nie zepsuć różowej piany, która łaskotała jej usta. Rzeźwa i zimna woda świetnie popłukała tłustą słodycz i zaraz potem Agnisia na nowo zabrała się do ciastek. Nagle zobaczyła, że ojciec siedzi oparty rękoma na lasce i nic nie mówi, nic nie je. Wygląda, jakby nie uczestniczył w tym podwieczorku, tylko jakby mu się w milczeniu przypatrywał. Zdjęta żalem podsunęła mu przeznaczone dla siebie ciastka. - Częstujesz mnie? - zapytał Bogumił z ożywieniem. - No to powiedz, które mam zjeść? Agnisia, po krótkim ostrym wahaniu, wskazała zostawioną sobie na koniec rurkę z kremem. Ojciec wziął rurkę bez namysłu i, chociaż była daleko słodsza niż woda z sokiem, zjadł ją patrząc uśmiechniętym wzrokiem na córkę i walcząc z wymykającym się kremem. Czuł się tu w istocie trochę obco. Nie miał nic przeciw rodzinie swojej żony. Nie dlatego, że to rodzina. Życie pchnęło go wcześnie między obcych i wszystkie jego stosunki z ludźmi, wszystkie jego sprawy układały się zawsze na jakichś innych podstawach i rachubach. Nigdy na rodzinnych. Toteż Ostrzeńscy mogliby być sobie tylko znajomymi, którzy mu pomogli byli dostać miejsce w Serbinowie, a on zbliżałby się do nich tak samo przychylnie jak i teraz, i tak samo posyłałby po nich latem co niedzielę konie, żeby mogli dzień spędzić w ożywczym powietrzu Serbinowa. Ale musi przyznać, że ilekroć zdarzy mu się z nimi pobyć, ta jego przychylność pomimo woli więdnie, jakby Ostrzeńscy stanowili dla jego duszy płony piaszczysty grunt. Nie ma im tego za złe i usiłuje z tym gruntem się oswoić. Ale na to nie może poradzić, że jak tylko znajdą się razem, zwłaszcza jeżeli nie ma pani Ostrzeńskiej, to najczęściej chce mu się milczeć i zamyślić o czym innym. Na przykład i w tej chwili, kiedy dokoła pachnie ciastkami, czekoladą i kawą, a pan Daniel tak apetycznie dźwięczy swoją znaczoną łyżeczką w filiżance ozdobionej malowanymi literami D.O., jemu, Bogumiłowi, chce się myśleć o nowym płocie, który dopiero co postawił w Serbinowie między oborą i stodołą. Miał go tylko naprawić, ale, namyśliwszy się dobrze, dał nowy i nie żałuje, bo przy tej sposobności całe to miejsce koło płotu na nowo od strony podwórza wybrukował, a chwaściska rosnące od drugiej strony zostały także wycięte, wyplenione. Myśl Bogumiła spoczywa teraz w tym miejscu, tak do niedawna zaniedbanym, z przyjemnością, niby w świeżej pościeli. Ale długo w tej błogiej zadumie pogrążać się nie można. Bogumił usiłuje się przemóc, błądzi oczyma po obydwu Ostrzeńskich i bardzo pragnie, żeby rozmowa się potoczyła tak, by nie trzeba było myśleć, co tu powiedzieć. Na koniec zatrzymał wzrok na Bodziu i zauważył, że chłopiec nic nie dostał. - No, a Bodzio? - zapytał z nieudanym zdziwieniem. Wszyscy podnieśli głowy i także spostrzegli, że Bodzio nie je. Siedział w milczeniu i czytał leżący przed nim numer warszawskiego tygodnika. - Dlaczegóż to on nic nie je, czy na diecie? - zainteresowała się pani Barbara. - Bodzio, uważasz, nigdy w żadnym obcym lokalu nic nie jada - objaśnił Daniel Ostrzeński. - Skąd ja mogę mieć pewność, że tu przede mną nie pił kto chory. A z filiżanki najłatwiej się zarazić. Wuj Daniel posuwał bardzo daleko swoje zaufanie, jeżeli pozwalał kelnerowi imieniem Walerian opiekować się przyniesioną tu swoją filiżanką i łyżeczką, wierząc mniej więcej, że Walerian w jego nieobecności nikomu w tej filiżance chociażby przez omyłkę nie podaje. Ale tam gdzie rzecz szła o Bodzia, kończyło się nawet to niebywałe zaufanie. - To już przesada - rzekła pani Barbara, chociaż znała dobrze ten strach o dzieci. A wuj Daniel na to się żachnął: - Mam go jednego - powiedział - i nie myślę go stracić przez głupią filiżankę albo ciastko. Słyszałem o wypadku śmiertelnego zatrucia się ciastkami na starym łoju. Niechcicowie nie zdziwili się, że Daniel powiedział: "mam go jednego", chociaż miał jeszcze przecież Janusza i Anzelma. Wiedzieli, że na tamtych synów był wiecznie obrażony i nie miał do nich serca. Zawinili mu tym, że przyszli na świat, kiedy jeszcze walczył o zatrzymanie serca pani Michaliny wyłącznie dla siebie. A teraz, zabrawszy mu tak wiele z tego serca, zabierali w dodatku jej czas, to jedyne, co z niej pragnął jeszcze dla siebie ocalić. Gdyż, jego zdaniem, dla nich to ona założyła sklep, dla nich, żeby podołać ich wzrastającym wydatkom, wdała się w interesy, w handel, który nie był zajęciem godnym człowieka. A Bodzio, o, to była inna historia! Dla Michasi przyszedł on może na świat już trochę jakby niewczas. Ale dla niego okazał się zesłany losem w samą porę. Gdy wszystko wkoło sprzyjało ideałowi życia odosobnionego i rodzinnego, Daniel Ostrzeński nie był tym, co by się temu chciał przeciwstawić albo poza to wyjść, a nadzieję takiego życia znalazł w najmłodszym synu. Bodzio to była jego ucieczka przed tęsknotą do żony, Bodzio to był przedmiot miłości wyłącznej i zachłannej, jedynej, jaką Daniel uznawał. Sam go też sobie prawie od niemowlęcia wychowywał, a wychowywał go na to, czego najwięcej był spragniony - na idealnego towarzysza w osobistym pożyciu. Dążył do tego, aby się obaj wzajem nie mogli bez siebie obejść, poza godzinami pracy zawodowej prawie się z tym synem nie rozstawał. I aby małego nie nęciło nic, w czym mogła się zawierać zguba dla tego rodzaju bliskości - ojciec przyuczył go do przebywania na uboczu od zdarzeń życia, zaprawiał go do rozrywek umysłowych, ćwiczył go w odgadywaniu rebusów, w gromadzeniu i klasyfikowaniu różnego rodzaju zbiorów. Napełniał go nadto wiadomościami z geografii, przyrody oraz historii, a zwłaszcza historii rewolucji francuskiej oraz Napoleona, która była jego amatorską specjalnością. Bodzio był przepięknym chłopcem. Miał wdzięczne szare oczy Ostrzeńskich, ładny skład czoła, a w swym aksamitnym ubranku i z długimi spadającymi aż na ramiona włosami wyglądał tak, że zwracał uwagę. Tylko wąskie jego usta miały nieco za drwiący i za sprytny jak na dzieciaka wyraz. Agnisię wytrącała zawsze z równowagi jego uczoność. Był malcem o trzy lata blisko od niej młodszym, ale czytał już tylko same poważne książki, gardził i wierszami, i powieściami i zadawał pytania, na które ona, mająca się za mądrą i zdolną, nigdy nie wiedziała, jak odpowiedzieć. Teraz też pomyślawszy chwilę, jakby chciał coś najbardziej trudnego wynaleźć, nagle spytał: - Agnisia, powiedz na przykład, co zrobił Napoleon w czasie pobytu w Wilnie? Agnisia marszczyła czoło, wpatrywała się w sufit, w ściany, w stolik - wszystko na próżno. Z Napoleona wiedziała tylko o szarży pod Somosierrą, o bitwie pod Frydlandem, w której brał udział pradziadek Laurenty Jaraczewski - i o tym w ogóle, o czym było w powieściach. Bodzio zatem odpowiedział sam sobie: - Napisał statut dla Komedii Francuskiej. Agnisia i teraz mało się dowiedziała, ale żeby nie zrażać Bodzia, zachęciła go: - A zapytaj się jeszcze o co? - Czekaj... no więc "Jadwigę i Jagiełłę" Szajnochy czytałaś? Agnisia była zrozpaczona. Tyle książek czytała, żeby ten Bodzio choć raz trafił na taką, która jej była znajoma. Nastąpiło długie milczenie. Bodzio czekał cierpliwie. Agnisia walczyła z pokusą, by spytać Bodzia, czy on nie zna "Nędzników"? Ale nie śmiała. Bo może uważał, że "Nędznicy" to głupstwo. Tego się bała usłyszeć. W tej to chwili pani Barbara dowiedziała się o niebezpieczeństwie jedzenia ciastek na łoju, a choć uważała tę obawę za nieusprawiedliwioną w danym wypadku i w tej cukierni, rzekła na wszelki wypadek: - Może byłoby już dość tych słodyczy, Agnisiu. Porozmawiaj lepiej z Bodziem. Wobec tej zachęty, a potem zwrócenia się starszych ku nim, dzieci przestały się do siebie odzywać. Agnisi wydało się, że jakaś kurtyna została zdradziecko uniesiona, że wszyscy wchodzący do cukierni na nią patrzą i że krytykują w dodatku jej nowy płaszczyk. - Opowiedz Agnisi, ile ptaków masz już narysowanych w twoim atlasie ornitologicznym - zachęcał syna wuj Daniel. - Krajowych czy zagranicznych? - zapytał Bodzio. Kilka osób weszło naraz do cukierni, panowie szukali oczyma dogodnego stolika, panie ściągały rękawiczki. - Zaraz tu będzie pełno - rzekł wuj Daniel i zaczął dzwonić łyżeczką na kelnera. - Zdaje mi się, że czas już iść. Pani Barbara też sobie uprzytomniła, że się tu niemożebnie zasiedzieli. - Jezus Maria - zlękła się. - Tomaszek i Emilka tam już nas nie wiem jak wyglądają. Najwyższy czas jechać do domu. Wuj Daniel żegnał się jeszcze z kelnerem. - Mój panie Walerianie - przypominał - filiżankę moją zaraz zabrać, żeby nie stała, bo ją w końcu który z was złapie i byle komu poda. - Bezwzględnie zaraz schowam - przyobiecywał kelner. Wyszli. Klimecki stał przed cukiernią i Niechcicowie chcieli zaraz odjeżdżać, ale wuj Daniel błagał ich, żeby wstąpili do nich na Karolińską. - Musicie się przecież zobaczyć z Michasią. Ona jest na pewno w domu. Dawała mi słowo, że dziś przyjdzie na piątą i że już do sklepu nie wróci. Pani Barbara opierała się. - Nie, nie, kiedy ja naprawdę widzę, że już nie można. A jeżeli mamy się zobaczyć z Michasią, to lepiej wstąpić do sklepu. Bliżej, i ona na pewno tam jest. Ale wuj Daniel nie chce iść do sklepu za żadne skarby świata. Woli wierzyć, że Michalina czeka na niego w domu. I nie chce puścić Niechciców, bo mu się zdaje, że jak z nimi pójdzie, to prędzej tę Michasię zastanie. - W sklepie jej być nie może - twierdzi - bo miała dziś w domu przygotować jakąś pogadankę dla Kobiet Postępowych czy coś takiego. - W takim razie tym bardziej nie trzeba jej przeszkadzać. Zwłaszcza że nie mamy do niej żadnego interesu - upiera się pani Barbara. I nagle ustępuje. Gdyż przypomniało jej się, że może od Michasi dowiedzą się czegoś o spadku po radcy Joachimie. Dotąd nie szło jej o to, ale uważała, że dzisiejszy dzień spędzili prawdziwie po szalonemu. Wprawdzie Bogumił śmieje się i mówi, że to nic, ale jej się wydaje, że jeżeli mają tak dalej wyrzucać pieniądze, to kto wie, może ten spadek będzie ich jedynym ratunkiem. - Wstąpić, nie wstąpimy - mówi - ale cię podwieziemy. A Michasię może spotkamy po drodze. I nagle wsiedli wszyscy do karety i potoczyli się ku Karolińskiej ulicy. 15 Przed bramą domu, gdzie w podwórzu mieszkali Ostrzeńscy, wuj Daniel zaczął ich znowu namawiać, aby wstąpili. Pani Barbara jednak nie chciała za nic, a za nic. - Owszem, odprowadziliśmy was - mówiła - bardzo było przyjemnie, ale już na górę stanowczo nie pójdziemy. Musimy wracać! - Jakaż ta Basia okropna z tym wiecznym śpieszeniem się do domu. Skoroście mnie odwieźli, to przecież śmieszne jest, żeby nie wejść. Mówię wam, że Michasia na pewno jest i czeka. - Rzeczywiście - wtrącił Bogumił - jak już tu jesteśmy, to może jednak wejdziemy. - No to dalej - postanowiła pani Barbara gniewnie. - Chociaż według mojego zdania Michasi na pewno w domu nie ma. Daniela, w miarę jak zbliżał się ku domowi, zaczynało nękać to samo podejrzenie. Ale miał niedorzeczną nadzieję, że o ile Michasi nie ma, to przyjście gości sprowadzi ją natychmiast do domu. Minęli bramę. Z prawej strony podwórza, na którym się znaleźli, kołatały i chrzęściły luźnymi odgłosami warsztaty małej żydowskiej fabryki haftów. Przez środek podwórza płynęły z szumem przez rynsztok wylane gdzieś na piętrze brudy. Okna pierwszego piętra stojącej w głębi podwórza wielkiej samodzielnej oficyny były ciemne. Zobaczywszy to pani Barbara zaczęła wołać: - Nie mówiłam? Patrz więc, że u was we wszystkich oknach ciemno. - To nic nie znaczy. Michasia jest na pewno w pokojach od ogrodu. I wuj Daniel w rozterce obszedł dom dookoła, a wróciwszy powiedział zbiedzony: - Tam też ciemno. Nagle zaczął się z przestrachem oglądać: - A gdzie Bodzio? Bodzio! Dzieci przybiegły spod fabryczki, gdzie patrzyły, jak warsztaty zatrzymują się jeden po drugim. - Nie giń mi z oczu, synuchna - rzekł wuj Daniel i przycisnął rękę chłopca do serca. - No, nie stójmy tak tutaj - zwrócił się do Niechciców i pierwszy ruszył po schodach w górę. Oni zaś szli za nim, ociągając się i żegnając co chwilę, szli jednak jakby w nadziei, że ich tam coś czeka, coś spotka... Kucharka Ostrzeńskich, Antoniowa, wyglądała przez poręcz. Zobaczywszy pana Daniela i Bodzia, rzekła rozczarowana: - Myślałam, że to pani. Przecież ja nic nie wiem, co mam dać na kolację. - Jak to? - rozgniewał się wuj Daniel. - To pani jeszcze nie ma? Najwyraźniej mówiła, że będzie w domu o piątej. - A czy to nasza pani kiedy przyjdzie tak, jak zapowie? - Nie mówiłam? - zapytała z urazą pani Barbara. - Już ja Michasię znam. Ale w takim razie po cóż my ostatecznie wchodzimy? - O, to państwo z Serbinowa tu idą? A ja dobrze nie widziałam, myślałam, że to kto obcy. - To my, ale jeżeli pani nie ma, to nie będziemy wchodzić. Wuj Daniel był tak strapiony, że nie uważał już ani na słowa pani Barbary, ani nawet na to, że Niechcicowie za nim idą. Szedł naprzód i dalej pytał: - Jak to, wcale pani nie przychodziła? - Olaboga, co dzień ta sama śpiewka. Nie przychodziła, powiadam wyraźnym słowem. Agnisia i Bodzio wtargnęli do mieszkania, pani Barbara usiłowała się w przedpokoju pożegnać, ale wuj Daniel zdawał się tego nie słyszeć. - Chwała Bogu w każdym razie, żeśmy szczęśliwie przyszli - mówił rozpinając machinalnie żakiet siostry. I nagle spostrzegł, że Bodzio znowu mu zniknął z oczu. - A gdzie się dzieci podziały? - My już jesteśmy tutaj - odpowiedział z salonu głos Agnisi. - Jak to, i Bodzio tam jest? Był tam i Bodzio. Wuj Daniel, mimo to zapewnienie, poszedł sam sprawdzić. Przy sposobności obszedł całe mieszkanie, jakby nie dowierzając jego pustce chciał ją jeszcze naocznie stwierdzić. Pani Barbara tymczasem zapięła na powrót swój żakiet, a natomiast zdjęła kapelusz, mówiąc: - Kapelusz na chwilę zdejmę, bo mnie od niego głowa boli. I przysiadła na potężnej kanapie zabudowanej do wysokości pół pokoju i uwieńczonej etażerką, nad którą połyskiwały w resztkach dnia sztychowane portrety Napoleońskich marszałków Francji. Bogumił chodził dookoła przyglądając się z bliska wiszącym wszędzie niezliczonym ilościom oprawnych w dębowe ramki fotografii. Kiedy Daniel powrócił z przeglądu dalszych pokojów, pani Barbara nałożyła z powrotem kapelusz, powstała i zaczęła się żegnać. Tym razem pan Ostrzeński nie zatrzymywał. Sam był niepewny, co robić. Stanął przy oknie i nie odwracając od niego oczu, pytał: - Jak myślisz? Co jej się mogło stać? Może ja z wami wyjdę. Bo jeśli poszła do Towarzystwa Opieki, to tam jest strasznie niebezpieczne wąskie przejście nad rzeką. Koło fabryki Hencla, wiesz gdzie? Tam gdzie się utopiły te dwie panny. - Ach, bój się Boga, co też tobie do głowy przychodzi - rzekła gniewnie pani Barbara i z przestrachem krzyknęła: - Agnisiu, gdzie ty jesteś? Dzieci ukazały się w progu. - Włóż, dziecko, płaszczyk, bo już idziemy. Już teraz i Bogumił przyznawał, że trzeba w końcu wyjeżdżać. Kiedy jednak znaleźli się w sieni, zobaczyli na szczycie schodów panią Michalinę, odzianą w aksamit i w "rembrandtowski" kapelusz ze strusim piórem, rozległą i wyniosłą jak bazylika. Na widok Niechciców pani Ostrzeńska wydała głośny, długi okrzyk powitania, który wywabił z mieszkania wuja Daniela. Stanęli wszyscy nad schodami, a pani Barbara rzekła: - No, moja droga, myśmy przyszli, żeby się z tobą zobaczyć. Ale już dłużej pozostać nie możemy. Tak że witamy się, żegnamy i zaraz wychodzimy. - Ale nic podobnego - protestowała z ogniem pani Ostrzeńska. - Musicie zostać na kolacji. Moja Antoniowa, proszę zaraz nakrywać. Daniu, dlaczego ty ich puściłeś przed kolacją? - Miałaś wrócić o piątej - odpowiedział na to wuj Daniel. - Daniusiu, nie bądź nudny, wracam przecież o piątej. Wuj Daniel pokazał jej zegarek, na którym była szósta. - O ile ja wiem - rzekł wyniośle - po południu jest jedna piąta godzina. A po drugie - zapytał - jeżeli piąta, to dlaczego mają dawać kolację? Sama sobie przeczysz! - Ale Michasiu - wołała pani Barbara schodząc już dla pewności po schodach. - Nie rób sobie kłopotu, my już naprawdę idziemy. Znów i tak po ciemku zajedziemy do domu. - Ja także nie rozumiem, po co ty ich znów zatrzymujesz? - niecierpliwił się Daniel. Chciał już co prędzej pozostać sam z rodziną. - Zresztą w ogóle - dodał - po co my w sieni stoimy? Tu chłodno prawie jak na dworze. Wieczory są już zimne. Po tych słowach wycofał się do wnętrza. Słychać było, jak od czasu do czasu wołał stamtąd: - Michasiu! Michasieńko! Nie stój w sieni. Pani Michalina zeszła jednak aż do gości, będących już w połowie schodów, i tam ubolewała: - Jaka to szkoda, że nie chcecie się zostać. Ja mam tyle z wami do pogadania. Czemużeście po mnie do sklepu nie wstąpili? Byłabym wcześniej wyszła. I ucałowawszy ponownie Agnisię, dodała: - Jaka to już panienka z tego dziecka wyrasta. Po tych słowach Agnisia, nabrawszy pewności, że wobec nadejścia nocy nowy jej płaszczyk nie będzie się tak drażniąco rzucał w oczy, zaczęła prosić: - Mamo, zostańmy się u cioci. Bodzio mi pokaże swoje atlasy ptaków. - Agnisiu - wtrącił tym razem ojciec z pieszczotliwą wymówką - już musimy jechać. Mamusia się denerwuje. - Ach, jaka szkoda. Ja miałam z wami tyle do pomówienia - powtórzyła raz jeszcze pani Ostrzeńska. - Cóż takiego, mów prędko - rzekła z tremą pani Barbara i wstąpiła na powrót o kilka stopni wyżej. Przypomniało jej się nagle, że jeżeli ostatecznie dała się zaciągnąć do Ostrzeńskich, to głównie w skrytej nadziei dowiedzenia się czegoś o spadku po radcy Joachimie. Pani Michalina właśnie o tym spadku pragnęła mówić. - No, w sprawie tych pieniędzy - zaszeptała. - Wszystko na świetnej drodze. Najdalej za miesiąc zostanie wypłacone. Niechcicowie milczeli schyliwszy głowy, jakby komunikowano im coś zdrożnego. Agnisia, zobaczywszy te szepty, pewna, że mówią o niej, zeszła w popłochu na dół. Pani Michalina powiedziała jeszcze Niechcicom, że było dużo trudności, które jednak swoim, jak się wyraziła, lataniem szczęśliwie pokonała. Pani Barbara rzekła po chwili milczenia: - No, kiedy tak, to dobrze. Wobec tej pomyślnej wiadomości pożegnali się ze wzmożoną serdecznością. Ale gdy znajdowali się już na samym prawie dole, pani Ostrzeńska zbiegła za nimi jeszcze i cichaczem ostrzegła: - Żebyście tylko natychmiast te pieniądze w coś korzystnego włożyli. Ach, żebyście je w ogóle zdążyli jakoś umieścić, zanim ten Daleniecki sprzeda Serbinów. Bo tu mi ktoś coś mówił, że podobno ma sprzedać. Jakby teraz, broń Boże, sprzedał, to zanimbyście się ustalili, pieniądze by się rozeszły. Już ja wiem, jak w takich wypadkach bywa. No, ale rzeczywiście nie będę was dłużej zatrzymywała. Bywajcie zdrowi i przyjedźcie kiedy na obiad. Niechcicowie w milczeniu, z ciężkim sercem powrócili do domu. - Widzisz - rzekła pani Barbara, kiedy już w sieni wieszali swoje palta - wszyscy wciąż o tej sprzedaży mówią. - Nie odpowiadasz? - podjęła znów po chwili. - Sam widać nie wiesz już, co wobec tego robić? - Owszem, wiem, co mam robić. Teraz, jak zjemy kolację, mam pójść spać, a jutro mam kończyć buraki. - To są żarty - rzekła z rozpaczą. - To są żarty człowieka nie patrzącego w przyszłość. W straszną przyszłość, która nas czeka. I nagle, przeszyta nowym lękiem, wykrzyknęła: - A gdzież ta broszka?! - Czekajże, bo z tego wszystkiego zapomniałem, gdzie ją włożyłem - rzekł Bogumił szukając po kieszeniach. - No co? Zginęła? - Taka byłaś zła na nią, to może i zginęła. Ale nie, nie. Jest. - Dajże już spokój tym żartom, bo ja jestem szalenie zdenerwowana. Ma się rozumieć, że Daleniecki sprzeda Serbinów, a nasze pieniądze rozejdą się, nawet nie będziemy wiedzieli na co. Idziemy wielkim krokiem prosto do nędzy, a ty się śmiejesz. Niechże chociaż takie rzeczy zostaną jak jakaś broszka, pierścionek. Zawsze to złoto. Matka przecież z takich rzeczy kilka lat żyła i nas jeszcze wychowywała. Nie, tak dziecinnie Bogumił na te rzeczy nie patrzył, ale swoją drogą niepokój żony zaczął mu się udzielać. - Mój Boże - myślał - jeszcze bym chciał dohodować się jabłek z tych jabłoni, co posadzone na dołku, i wydrenować chociażby tylko te pola, które leżą od strony Pamiętowa. Mój Boże! 16 Wbrew temu, co mówiła była pani Michalina, pieniądze po radcy Joachimie nie zostały wypłacone w ciągu miesiąca. Sprawa ta ciągnęła się jeszcze przez całą zimę, ku wiośnie była już na ukończeniu, potem znów się odwlokła i wreszcie Niechcicowie po raz drugi przestali o niej myśleć. Tym bardziej że nastręczyły się inne, pilniej sze kłopoty i wzruszenia, i sprawy. Jedną z tych spraw, które panią Barbarę przez kilka dni zaprzątały, była wiadomość od Kociełłów. Oktawia Kociełłówna była już od roku blisko zaręczona, a tego roku w maju naznaczono jej ślub. I ślub ten zbiegał się w dodatku z zaręczynami jej młodszej siostry, Sabiny. Niechcicowie byli zaproszeni na obie uroczystości i nie mogli się zdecydować, czy jechać, czy nie jechać. Co do Bogumiła to właściwie było mu wszystko jedno, gdyż tak bardzo dobrze z tymi dziewczętami się nie znał; mówił tedy: - O ile chcesz, to pojadę, o ile nie - to także z tego powodu nie będę płakał. - Jak można być takim niestanowczym - wyrzucała mu pani Barbara. Sama, to rwała się do tej podróży, to nie chciała o niej nic słyszeć. Tak, chcąc i nie chcąc, postanowiła sobie jednak zamówić w Kalińcu jedwabną suknię, swoją pierwszą jedwabną suknię od czasu gdy otrzymała była taką jedną od Teresy, wkrótce po ślubie. Ale tego dnia, którego miała w tym celu jechać do miasta, raptem przyszedł do Serbinowa magik i dzieci błagały, żeby mu pozwolić pokazać sztuki. Pani Barbara bała się tego magika w domu samego zostawić, odłożyła więc wyjazd na popołudnie i nie żałowała, gdyż magik pokazywał rzeczy wprost nadzwyczajne. Między innymi kartę, podartą na drobne kawałki i której jeden kawałek pani Barbara trzymała w ręku, scalił na powrót tak, że brakowało tylko tego kawałka. - Wszystko to tylko zręczność i oszukaństwo - mówiła pani Barbara, ale się ubawiła. Gdy magik poszedł, rozszalała się burza i pani Barbara znów nie mogła wyjechać, a potem orzekła, że na robotę sukni jest już w ogóle za późno, a bez sukni nie można jechać. Tak więc skończyło się na wysłaniu ogromnych listów i depesz do Częstochowy, na rozmowach i wspomnieniach o dawnym czasie, gdy Oktawia i Sabina były dziećmi. Niebawem jednak własne dzieci odwiodły myśl pani Barbary od Kociełłówien. Agnisia była już dosyć daleko posunięta we wszelkiego rodzaju wiadomościach, pani Barbara mówiła, że teraz konieczność oddania jej do szkoły nie może podlegać najmniejszej wątpliwości. I raz po raz toczyli na ten temat długie, uciążliwe rozmowy. - Tak, tak - mówił Bogumił - trzeba dzieci uczyć, kształcić, żeby umiały pracować. Ale na świecie tyle jest miast, szkół, sposobów nauczania. Komu dziecko powierzyć, dokąd zawieźć, w jakim kierunku pchnąć? Pani Barbara każe tę sprawę rozstrzygnąć Bogumiłowi. - No, więc powiedz - pyta. - Gdzie oddamy Agnisię? Bogumił długo i ciężko się namyśla. - Ja bym - powiada w końcu - oddał ją do szkoły rzemiosł. Bo skoro mówisz, że nie mają żyć na wsi... - Czy ty masz Boga w sercu? - przerwała pani Barbara. - Rozumiem jeszcze, że kiedy konieczność albo nędza zmusza, to trzeba się imać byle czego. Ale żeby, mając jaki taki dobrobyt, naumyślnie spychać własne dzieci pomiędzy szewców? To już jest samobójstwo! - Najpierw, jaki dobrobyt? Sama wszak zawsze mówisz, że stoimy na progu nędzy. A potem, ja nikogo nie spycham pomiędzy szewców. Są rozmaite zawody odpowiednie dla kobiet. Niech się nauczy fotografii, introligatorstwa... - No dobrze, a wykształcenie? Bez wykształcenia nie ma czym żyć na świecie. - Przecież ja właśnie chcę, żeby się wykształciły w jakim fachu. Kto nie ma majątku, a chce być niezależny, ten musi mieć fach w ręku. Pani Barbara traciła cierpliwość. - A gdzie języki? - zaczynała wołać z rozpaczą. - Gdzie przyroda, gdzie literatura, gdzie matematyka, gdzie historia? Przecież dzieci nie mogą być ciemne jak tabaka w rogu. Muszą coś wiedzieć o świecie! Bogumił patrzył na nią oszołomiony. Ma się rozumieć, że i on nie chciał pozbawiać dzieci wiadomości o świecie. - Ale czy to jedno drugiemu przeszkadza? - pytał. - Ty sama wszak uczyłaś się krawiectwa. Spoglądała na niego zdziwiona. - Tak - mówiła zamyśliwszy się mocno. - To było wtedy, kiedy... w ogóle czarno patrzyłam na życie. I ty zresztą byłeś robotnikiem, kiedy nic innego nie mogłeś czynić. Ale byśmy sami mieli dzieci na to skazywać, chociaż przejściowo... Nigdy! One muszą się kształcić, i to wysoko. Agnisia jest taka zdolna, że zbrodnią byłoby nie posłać jej na uniwersytet. Nie mówiąc o Tomaszku. Nie wyobrażam sobie po prostu mężczyzny bez ukończonych wyższych studiów. I nagle, spostrzegłszy się, dodała: - Ty co innego. Ty żyłeś w niespokojnych czasach. I ty byłeś w powstaniu. Ale taką rzecz nie każdy może mieć. Bogumił nie przejmował się tą przymówką do swoich losów. - Owszem - wracał do właściwego tematu. - Jeżeli będą zdolne i okoliczności na to pozwolą, niech sobie kończą dziesięć uniwersytetów. Ale nie upierałbym się przy tym z góry. Najważniejsze jest, powtarzam, mieć zawód i umieć żyć z ludźmi. - Uniwersytet właśnie przygotowuje do zawodu. Uniwersytet właśnie uczy żyć z ludźmi! Tam spotyka się młodzież wszystkich sfer, a nawet narodów - unosiła się pani Barbara. - A dlaczego tylu jest, co kończyli uniwersytety, książkowego rozumu mają na pudy, a w życiu palcem poruszyć nie umieją? I ani świat, ani ludzie nie mają z nich pożytku. - Ja, wiesz, nic ciebie nie rozumiem. Przecież godziłeś się ze mną. Przecież mówiłeś: tak, tak. Więc czemu teraz się cofasz? - przyciskała go do muru pani Barbara. I uspokajała się dopiero uprzytomniwszy sobie, że do tych uniwersyteckich czasów jeszcze daleko. Na razie trzeba było rozstrzygnąć sprawę szkoły i do tego wracali. - Najlepiej - mówił Bogumił pojednawczo - obmyśl sama, gdzie chcesz oddać Agnisię, i przyjdź mi powiedz. - Ba, ja wiem, że tobie zawsze wszystko jedno - mówiła pani Barbara. Nie, tak nie było. Ale Bogumił czuł się dobrze tylko na drodze uczynków. Postanówcie rzecz, która nie będzie czczym gadaniem, a on już temu sprosta. Czy sam nie może czegoś obmyślić? Owszem, może, ale sądzi w istocie, że pani Barbara jest więcej do kierowania nauką dzieci powołana. Niech więc ona sama coś wybierze, a on będzie się jej starał chętnie dopomóc w każdym przedsięwzięciu. Czy będzie mu się ono zdawało właściwe czy niewłaściwe, będzie je zawsze chciał jakoś na dobre obrócić. Według niego nie ma takiej rzeczy na świecie, z której nie dałoby się zrobić coś dobrego albo pożytecznego. - Dlatego mówię zawsze: tak? - dobrze. Nie tak? - drugie dobrze. - Tymi słowy streścił Niechcic ich wielokrotne w tej sprawie rozmowy. Pani Barbara jednak wymagała czego innego. - No więc powiedzże w takim razie - zapytała na nowo - jak ostatecznie uważasz? Bardzo pragnęła, żeby powziął decyzję, żeby ją sam dźwignął na swe barki, ale żeby to było w jej duchu i zgodne co do joty nie z jego, lecz z jej chęciami. Czekała na tę niemożliwość w przekonaniu, że jest ona rzeczą najłatwiejszą pod słońcem. Przyparty do muru Bogumił rzekł wreszcie, dość jednak ostrożnie: - Więc oddajmy ją na stancję, przypuśćmy do Ostrzeńskich, i niechaj chodzi do gimnazjum. - Do rządowego gimnazjum? - zadziwiła się pani Barbara, niemal własnym uszom nie wierząc. - Mamy dziecko oddawać w ręce Moskali? I to jeszcze dziewczynkę, która nie potrzebuje ani ulg w wojsku, ani nic. Bogumił! opamiętaj się, co ty mówisz? Niechcic podniósł błyszczące oczy nie na żonę, tylko na górne szyby okien. - Ja tylko proponuję - powiedział. - Ale już jeżeli idzie w ogóle o gimnazjum, to według mnie trzeba cierpieć, co wszyscy cierpią. - Nie rozumiem - odparła wyniośle. Ale pomimo tego oznajmienia zapytała: - To na co byłeś w powstaniu? - Właśnie dlatego - odmruknął. - Nie, nie - twierdziła namiętnie. - Trzeba walczyć z tym, przez co wszyscy cierpią. Wtedy on, który walczył, podniósł oczy na nią, która głosiła walkę. - Walczyć? - zapytał surowo. - Tak, że uchylać się od tego, co inni, biedni, muszą robić? Na walkę przyjdzie też czas. - Owszem - poddała mu się z gniewem. - Mogę ci przyznać rację, i że mówisz szlachetnie. Ale tu przecież idzie o przyszłość naszych dzieci. Przypuśćmy, że pozostałyby i tak patriotami. Ale ja wiem po sobie samej, co się pod względem nauki wynosi z owych rządowych gimnazjów. O, to! - i pokazała figę. - Toż i ty się uczyłaś w gimnazjum. - Toteż jestem taka nie douczona - rzekła prawdomównie. - I jeżeli co wiem, to od braci i z książek. A już w żadnym wypadku nie łudź się, że się w tym twoim gimnazjum czego praktycznego nauczą - dodała jeszcze szyderczo. - Więc powiedz wreszcie, co w takim razie proponujesz? Pani Barbara z irytacją, niby czyniąc wymuszone zeznanie, powiedziała, że ona ma na myśli jedynie prywatną szkołę, którą prowadzi pani Monika Wenordenowa, synowa znanego w Kalińcu pastora. Ona sama pochodzi też z dobrej rodziny Niholmów, dawno od wieków spolszczonej, inteligentnej i postępowej. Pani Barbara zna całą tę rodzinę jeszcze z czasów młodości i ma do niej ogromne zaufanie. Całe życie umysłowe Kalińca zawsze się koło nich skupiało. Prenumerowali przynajmniej z dziesięć pism angielskich, francuskich, rozmaitych. - Od nich zawsze pożyczało się książki - mówiła płonąc na samo wspomnienie. - Jak dziś pamiętam, ile razy wyjeżdżaliśmy na wakacje do radcy Joachima, zawsze się najpierw szło gromadnie do Wenordenów i od nich brało się na wieś książki. "Cywilizację Anglii" Buckle'a pamiętam, "Kształcenie woli" albo tam różne inne. - Gdzież ta szkoła się mieści? - badał dość osowiale Niechcic. - Jak to, nie wiesz? Na Dziadowym Przedmieściu - odpowiedziała pani Barbara z żywością. - Mają tam bardzo ładnie. Ulica jest szeroka. Aleja, rzeka, a od tyłu same ogrody. - I chcesz do tej Wenordenowej Agnisię oddać na pensję? - No a co? Są tam podobno trzy rodowite cudzoziemki. Wszystkie najlepsze siły nauczycielskie prowadzą lekcje. I w ogóle wiem, jaki duch tam panuje. Postępowy i patriotyczny w taki sposób, jak ja to rozumiem. Bez szowinizmu. Niechcic przypatrzył się żonie z pewnym zdziwieniem. - Bój się Boga - powiedział. - Wybrałaś najdroższą szkołę. To będzie kosztowało z kilkadziesiąt rubli miesięcznie. - A będzie - rzekła patrząc na niego nieustraszonym okiem. W tejże chwili w pokoju pociemniało. Wielkie chmury nasunęły się na Serbinów, śród falistej zieleni ogrodu wszczął się rozruch. Bogumił wstał i podszedł do barometru. - Zaczyna się - powiedział - to samo, co w zeszłym roku. Deszcze idą na same sianokosy. Po czym dodał z roztargnieniem w stronę pani Barbary: - To dobrze. Do Wenordenowej? Dobrze. Bardzo dobrze - i zaczął się zbierać do wyjścia. - Więc mam jechać zapisać ją czy nie mam? - przygwoździła go pani Barbara już w progu. - Ma się rozumieć. Jedź i zapisz - powiedział tak, jakby to była rzecz błaha i drugorzędna. Zgoda więc nastąpiła, ale pani Barbara nie była zadowolona. Pragnęła jakiejś innej zgody, powziętej z większym obopólnym zapałem. A może nie wiedziała, czego pragnęła? Może pragnęła, żeby na miejscu Bogumiła stał inny człowiek? Może by wtedy proste sprawy bytu nie wydawały się tak trudne. Lecz zaledwie myśl ta przemknęła, pani Barbara odrzuciła ją z zabobonnym przestrachem. Nie doszła nawet do imienia i do nazwiska tego innego człowieka, które to imię potrafiła już teraz wymawiać jedynie śród złorzeczeń. Wkrótce zresztą pochłonęło ją co innego. Czekała z naprężeniem, żeby Bogumił sam zaczął znowu pytać o pensję Wenordenowej i o to, kiedy pani Barbara chce pojechać zapisać tam Agnisię. Zdawało jej się, że to by dodało wartości powziętym w sprawie szkoły decyzjom. Ale Bogumił miał głowę zaprzątniętą sianokosami, bo chociaż deszcze nie padały tak beznadziejnie jak w zeszłym roku, ale ciągle groziły, tak że trzeba było przyśpieszać suszenie, roztrząsać, a potem co duch zwozić. Kiedy sianokosy dobiegały już końca, pani Barbara przypomniała sobie z przestrachem, że pora przedwakacyjnych zapisów, i tak przedłużona aż do piątego lipca, przemija, a przypomniawszy to sobie odrzuciła na bok wszelkie miotające nią względy i pobiegła z gwałtownym naleganiem do męża. - Będzie za późno - mówiła - i przez zwyczajną niedbałość, przez gapiostwo, dziecko straci mi rok! - O ile mi wiadomo - uspokajał ją Niechcic - to zapisywać można i po wakacjach. Pani Barbara spojrzała na niego jak na człowieka mówiącego w gorączce. Ona miałaby czekać do "po wakacjach"! Do czasu kiedy wszystkie miejsca będą zajęte! Miałaby dziecku zatruć niepewnością całe lato! - W takim razie jedź zaraz jutro - zadecydował Bogumił. - Pojutrze zaczynam kosić rzepak i już trudniej będzie o konie, bo go zaraz chcę zwozić. - Ja w ogóle kiedy indziej wcale jechać nie mogę. Czybyś kosił, czybyś nie kosił - jutro bezwarunkowo muszę jechać. Nie wiem tylko, czy się nie okaże potrzeba pojechać jeszcze raz - do egzaminu? - Może się nie okaże - wyraził nadzieję Bogumił. Nazajutrz obiad się skończył, dzieci poodchodziły, ale Niechcicowie nie wstawali od stołu. Chcieli tak siedzieć jeszcze jakiś czas, nie mając przed sobą nic prócz koszenia rzepaku, prócz lata i prócz żniw, które się wkrótce zaczną i potoczą najzwyczajniejszym trybem. Zespoleni z mętnym roztaczaniem się spokojnego upału, czekali w milczeniu na konie, które miały zawieźć Agnisię i panią Barbarę do miasta. Nad czereśniowymi pestkami, zostawionymi na talerzykach, rozlegało się zażyłe brzęczenie much. Niekiedy przycichało stając się gnuśną, senną piosenką, to znowu się wzmagało niby gromadna, zaogniona rozmowa. Dawało się w nim rozróżnić spazmatyczne bzykanie much, które się kojarzą, łagodny, śpiewny brzęk zwyczajnego przelotu, basowe gniewy much, które się złapały w szklaną muszarkę z serwatką, i piskliwe trzepotanie się tych, które upadły na lep. - O, jakież te muszyska uprzykrzone - westchnęła pani Barbara oganiając się nadaremnie. Spłoszone owady wracały niezwłocznie na dawne miejsca. W dalszym ciągu przechadzały się badawczo po rękach lub dopadały się na twarzach i głowach państwa Niechciców. Spędzone rozłączały się, zlatywały sprężyście na stół i sprawnie doprowadzały swą postać do porządku. Zacierały niejako cienkie jak włos kończyny, głaskały nimi blade skrzydełka, żółtawe mętne odwłoki oraz autonomiczne czarne łebki, które śród tych zabiegów zdawały się odłamywać, a potem wracać znowu na swoje dawne miejsce. Tę rojącą się ciszę przerwał dzwonek na poobiedzie. Jednocześnie weszła Felicja i oznajmiła: - Klimecki już zajeżdża. Niechcicowie powstali, a muchy wzniosły się i żywiej zabrzęczały. Przed nowym krokiem życia, choćby najbłahszym, jest chwila, w której człowiek ociąga się i pragnie, by czas z litością zatrzymał się w swym biegu. Lecz chwila ta przemija, czas bieży i nie pozostaje nic innego, jak przystąpić do rzeczy. W domu wszystko stanęło na mgnienie oka dęba - nic się nie chciało znaleźć, klucze zwyczajem wszystkich kluczy całego świata w ostatniej chwili przepadły, na koniec jednak obie panie szczęśliwie znalazły się w karecie. - A otwórzcie sobie choć jedno okno, bo się pouduszacie - powiedział Niechcic z łagodną drwiną człowieka przywykłego ulegać innym niż własne upodobaniom. Po czym zamknął drzwiczki karety, popatrzył, jak ruszyła, i zaraz pchnął Tomaszka do stajni, żeby wołał o konia pod wierzch dla ojca. Emilka, jak widział, podążyła za bratem. Czekając na wierzchowca Bogumił Niechcic rozpatrywał sprawę szkoły, do której powieziono Agnisię. Miejsce, do którego się jedzie z określonym zamiarem, nie wydaje mu się już tylko chimerą Basi. To już jest rzeczywistość, o której można z całą swobodą myśleć. I rzeczywistość kto wie czy nie najgorsza. Jeżeli Wenordenowa ma w sobie po dziadach trochę niemieckiej krwi, to może się okaże osobą praktyczną, może wychowa mu dziecko tak, że będzie do życia i do ludzi. Ważną rzeczą są też i owe cudzoziemki, których ma być aż trzy. Z początku się ich przestraszył, bo mu stanęły w oczach pamiętne z dni dzieciństwa lalusie pootaczane francuskimi bonami. Lecz teraz, po namyśle, przypomniał sobie, że nie jest wcale przeciwny obcym językom. Za granicą można się wielu rzeczy pożytecznych nauczyć. A jakże jechać za granicę nie umiejąc języków? Więc owa pensja Wenordenowej ma już dwie dobre strony. Dwie dobre strony nie są rzeczą do pogardzenia. Owszem, jest się już o co zaczepić. I zważywszy tę sprawę Bogumił Niechcic czuł się na siłach podjąć wszystkie jej dalsze skutki. Żałował, że nie dosyć wesoło przyjął postanowienie żony. - Jak wróci, to jej powiem, że dobrze wszystkim pokierowała - myślał sadowiąc się na koniu. W polu zjechał na zarośnięty rów między rzepakiem a żytem. Żyto też wkrótce będzie najzupełniej gotowe. Na szczęście deszcze przyszły już po kwitnieniu i teraz, przy pogodzie, dojrzewało zdrowo i prędko. Posiane tu na zbyt dobrej ziemi miało wygląd niepospolicie dorodny. Od spodu było podbite czymś rumianym, jakby płynęła przez nie jasna krew i jakby się w niej pławiły ciężkie, olbrzymie, białe kłosy. Szklisty szept łanu był już dobrze znajomym dźwiękiem gorączkowego dojrzewania. A rzepak? Bogumił zeszedł z konia, przeskoczył na drugą stronę rowu i z bijącym sercem badał sztywne rosochate pole rzepaku. Schylił się i dość długo oglądał grunt na zagonach. Następnie poszperał ręką wśród krzaczków, ujął nieśmiało w palce suchy wąziutki strąk - i odetchnął. Jeszcze nie zaczął sypać. Zdążą więc na sam czas. 17 Pani Barbara z Agnisią wróciły z Kalińca nad wieczorem. Gdy zajeżdżały, słońce czerwieniało już nisko za drzewami. Jaskółki rozdmuchiwały piersią rumiany piasek zajazdu, a w akacjach koło trawnika gruchała rzewnie turkawka. Bogumił Niechcic nadchodził właśnie z podwórza i zobaczył odjeżdżającego sprzede dworu furmana Klimeckiego. Pośpieszył ku domowi i zastał wszystkich w nieopisanym popłochu i rozterce. Okazało się, że nikt nie wie, gdzie się podziały młodsze dzieci. Nie było ich w domu ani chyba w ogrodzie. W każdym razie przywoływane nie dawały od żadnej strony znaku życia. - To się dopiero zrobiło! - rzekła, mijając pana, Felicja. Biegła ich szukać na podwórze. Była srodze zakłopotana. Wszystko się dzisiaj tak dobrze układało jak może nigdy. Pani była kontenta, że się z panem umówili co do szkoły. Pojechała sobie ładnie do miasta. W domu tymczasem nazbierało się dużo roboty. Felicja chciała się ze wszystkim do pani przyjazdu uskromić i rzeczywiście tak ją ta robota pozbadła, że nie ma pojęcia, kiedy jej dzieci z oczu zeszły. Bo je przecież długo słyszała hałasujące koło domu. Bogumił Niechcic także w głowę zachodził, gdzie by się mogły podziać. Wprawdzie Tomaszek zawsze przepadał na całe dnie, ale o tej porze bywał zwykle już w domu. Tym bardziej Emilka. Jakże to się stało, że tym razem nie wróciły i nikt nic o nich nie wiedział. Usiłował sobie przypomnieć, czy wysłane w podwórze po wierzchowca wróciły potem przede dwór. Raz mu się zdawało, że tak, potem znowu, że nie - w każdym razie jeżeli je był widział, to z daleka. Kiedy wchodził do sieni, pani Barbara wybiegła gorączkowo z pokoju i nagle potknęła się, jakby trafiła na niewidzialną, ale złośliwą przeszkodę. - Jak to! - krzyknęła - w podwórzu także ich nie ma?! Miała widać nadzieję, że wrócą z mężem, i teraz dopiero popadła w nieutuloną rozpacz. - Uspokój się - przemawiał do niej Niechcic. - Poszły tu albo ówdzie i same pewno przyjdą. Miejże rozum. Pani Barbara nie władała już sobą. Twierdziła z niezachwianą pewnością, że dzieci się potopiły. Bogumił Niechcic cofnął się, zdjęty grozą. - Co też ty mówisz - skarcił ją. - Oszalałaś chyba. W odpowiedzi krzyknąła płacząc: - Sześć stawów! Sześć stawów naokoło! Biegając po pokoju szarpała włosy, twarz własną, własne ręce i powtarzała: - Sześć stawów naokoło! Zawsze mówię - wynieść się raz z tej dziury! Sześć stawów! - wołała, jakby dla potopienia dzieci nie wystarczał zupełnie jeden. - Pohamuj się, przecież to są już duże dzieci - mówił Niechcic. - Właśnie dlatego, że duże, to wszędzie wlezą. I zatrzymawszy się krzyknęła nagle z gniewem: - Nie stój tu! Roześlij zaraz ludzi! Bogumił Niechcic uważał, że jeśli czegoś nie można usunąć albo na coś poradzić, trzeba to brać na uwagę. Taką rzeczą było usposobienie jego żony. Liczył się z nim zawsze, o ile mógł, a tym bardziej w tej chwili, kiedy miotał nią strach o dzieci. - Już rozsyłam - powiedział, a gdy wychodził, słyszał, jak pani Barbara, ściskając się za głowę, szeptała: - W którym? O Boże! w którym? Kiedy już był na dworze, poznał, że nie tylko wziął na uwagę strachy pani Barbary, ale że się nimi znienacka bardzo przejął. I jemu zadźwięczały w sercu złowrogie słowa: w którym? Sześć stawów połyskiwało rzeczywiście w zmierzchu. Idąc brzegiem jednego z nich Niechcic sam w ostateczności nie był pewien, czy na dnie wody nie spoczywają tu czasem jego dzieci. Gdy zbliżał się do następnego, doszło go z naprzeciwka miarowe kołatanie. Na udeptanym dziedzińcu między wodą a kurnikami leżeli rzędem kosiarze i klepali na jutro kosy. Leżeli wszyscy na lewym boku. Wspartą na łokciu ręką suwali kosy po babce, uważając, ażeby każde miejsce było jak trzeba naklepane. Niechcic chciał ich zapytać, czy nie szły tędy dzieci, chciał ich nawet rozesłać, żeby pomogli szukać, lecz nie odważył się przerwać klepania kos do żniwa. Minął kosiarzy, a oni też nie podnieśli głowy od swej spokojnej roboty. To, że tak bezpiecznie czynili tutaj swoje, przywróciło Bogumiłowi zachwianą równowagę ducha. Szedł jednak, rozglądając się, dalej w stronę kuźni, koło której dzieci bardzo lubiły się bawić. Było tam już wszędzie pusto i cicho. Na szerokie drzwi kuźni upadały pierwsze blaski księżyca, a na topoli stał w gnieździe bocian, lśniący jak srebro śród mieniącego się nieba. Nowy, odmienny nieco hałas około domu zawrócił Bogumiła z tej drogi. Agnisia i Felicja wołały wniebogłosy, że dzieci się znalazły. Przyszły po prostu z ogrodu. Zanim zdążono je wypytać, co tam robiły i jakim sposobem nie słyszały wołania - okazało się, że teraz znowu przepadła pani Barbara. Znaleziono ją nad ogrodowym stawem. Była zupełnie bez duszy. Czepiając się krzaków nadbrzeżnych szukała śladów na piasku, w miejscu, z którego dzieci często schodziły brodzić do wody. - Jak to zawdy człowiek szuka wszędzie, aby nie tam, gdzie zgubił - rzekła na to dobrotliwie Felicja. Pani Barbara wróciła nie przez werandę, nie przez ganek i nie od razu do pokojów. Zatrzymała się chwilę w kuchni. Uznała całą sprawę za niebyłą i zarządziła natychmiastowe podawanie mocno spóźnionej kolacji. Kiedy znaleźli się z mężem sami we dwoje, Niechcic odważył się powiedzieć: - No widzisz. Jeszcze raz się przekonałaś, jak wyglądają wszystkie twoje nieszczęścia. Pani Barbara utrąciła to śpiesznie. - Dość już o tym - rzekła. - Co to chciałam powiedzieć... No więc zapisałam Agnisię. - A jakże ci się tam wszystko podobało? Pani Barbara zaczęła opowiadać głosem pełnym namysłów i zastrzeżeń: - Ta Wenordenowa wcale jakoś nie wyglądała na przełożoną. I przyjęła nas w salonie tak zatłoczonym meblami, że o małośmy sobie nosów nie porozbijały. Widać w innych pokojach robili jakieś porządki czy co? I o żadnych egzaminach nie było wcale mowy. Ja nawet nie wiem dobrze, czy ona zapisała Agnisię. Przynosiła jakąś tam książkę, ale czy to tam właśnie ją wpisała - tego nie wiem. Była najwięcej zajęta tym, że służąca od starych pastorostwa odeszła. No, takich spraw ja dosyć mam i w domu. Ciągle mówiła o służbie. Wyglądała przy tym ze sto razy przez okno i tak prędko biegała po pokoju, że jeszcze jak żyję nic podobnego nie widziałam. Bałam się bez ustanku, że coś zrzuci, potrąci albo stłucze. - Ale nie stłukła? - spytał Niechcic szczerze zaciekawiony. - Nie. Chociaż tam wszędzie stoi pełno rozmaitych figurek, rzeźb, zdaje mi się, że greckich czy też jakichś. I potem taki smok złoty na czarnym jedwabiu wisi u niej na ścianie, japoński czy chiński, czy nie wiem jaki. Owszem - ładny. - Więc, jednym słowem, podobała się tobie? - Sama nie wiem doprawdy. Jeżeli się to wszystko okaże do niczego, to może się jeszcze cofniemy i zrobimy tak, jak ty radzisz. Bogumił Niechcic rzadko słyszał podobne słowa. Uśmiechnął się do nich, a potem oświadczył wielkodusznie: - Wszystko, coś obmyśliła, będzie dobrze. Niczego się nie trzeba bać i wcale się nie trzeba cofać. - Nie trzeba? - Nie trzeba. - I mówiąc to, aż powstał. - Miałaś zupełną rację - rzekł chodząc po pokoju. - Jeżeli nawet trzeba będzie dzieciom zostawić jakiś praktyczny zawód w ręku, to wykształcenie fachowi nie zawadzi. Nawet dziś już każdy fach wymaga coraz większego wykształcenia. Pani Barbara nie dla fachu pragnęła dzieci swe kształcić, a w każdym razie nie dla takiego fachu, o jakim na pewno myślał Bogumił. Ale jeżeli kto nie rozumie namiętności do wiedzy, niech się pociesza, że to dla fachu. Ona z tym walczyć nie będzie - owszem, niech mają też i fach. Nie wypowiedziała tych myśli, rzekła tylko bezbarwnie: - No widzisz. A on snuł dalej swoje: - A chociaż Agnisia będzie ładna - mówił - ale będzie biedna, więc wykształcenie... - Wcale ona ładna nie będzie - przerwała pani Barbara, nieomal obrażona. - A zresztą, co tam znaczy uroda. Ja byłam ładna - i co? Jak to - i co? I dlaczego mówisz - byłam. Jesteś zawsze a zawsze ładna. Będę to mówił jeszcze, jak będę umierał. Pani Barbara przeszła na inny temat: - Wiesz, czego się jeszcze dowiedziałam w Kalińcu? - spytała. - Michasia bierze naszą pannę Celinę do sklepu. Wiesz, tę Mroczkównę. Już do niej napisała... Bogumił jednak wracał jeszcze myślą do szkoły. Pragnął, żeby pani Barbara uczuła w całej pełni, do jakiego stopnia mu to wszystko dogadza. - Bardzo jestem szczęśliwy - powiedział - żeś tę szkołę wybrała i żeś wreszcie zadowolona. - Ja zadowolona? - oburzyła się. Jeżeli nie przypuszczał, że jej może coś braknąć do szczęścia, wyliczy mu tysiące udręczeń, które usprawiedliwiają jej niewesołe usposobienie. - Mówisz na przykład, żeby niczego się nie bać - rzekła z ubolewaniem. - Ale kiedy na każdym kroku człowiek ma same kłopoty. Żeby choć z dziećmi było wszystko jak się należy. O dziewczynkach nic nie mogę powiedzieć. No, owszem, martwię się, że Emilka jest chorowita. - Gdzież ona chorowita? - No przecież byle co i zaraz ma gorączkę. - Przejada się - zauważył skromnie Bogumił. - A cóż byś ty chciał, żeby dzieci nie jadły? Zresztą nie o to mi idzie. Na czym to ja stanęłam? Aha... Więc, że Agnisia jest mizerna i nerwowa, to także nie jej wina, ale Tomaszek ma okropne skłonności. - No? - zapytał Bogumił bez przejęcia i prawie że z humorem. - A cóż tam znów takiego? Pani Barbara wyznała, że Tomaszek nie bywa wcale prawie w domu, a kiedy skądś wraca, to wraca jakby dziki. Wpada w pasję albo znowu szaleje tak, że cały dom przewraca do góry nogami. Oprócz tego kłamie, słowa prawdy nie można od niego usłyszeć. A co najgorsze - roznosi wszystko gdzieś po świecie, nie tylko zabawki, ale rozmaite potrzebne rzeczy, nawet jedzenie z kredensu, i nie wiadomo, gdzie to wszystko podziewa. Nie wiadomo również, po kim odziedziczył te cechy, bo nikt w rodzinie taki nie był. Ojciec pani Barbary hulał, ale nie był krętaczem ani złośnikiem. Tomaszek musiał się wdać w swoją mamkę, w ową Józefę, która była wcielonym diabłem. Pani Barbara nigdy w to nie wierzyła, żeby dziecko mogło odziedziczyć charakter mamki, tymczasem jednak - cóż robić - odziedziczyło. Uraczony tą wiadomością Bogumił nie przejął się nią zbytnio. Uważał, że chłopcy mają w sobie więcej zuchwałości i dlatego wychodzą z nich na jaw różne takie rzeczy, które tkwią po trochu w każdym człowieku. Mają to i dziewczynki, tylko są z natury więcej skryte i udawalskie. - Z czasem się z tego wyrasta - rzekł zamykając okno i zawierając okiennicę. - A zresztą - dodał wróciwszy i biorąc żonę za rękę. - Zapomnij o tym. Pobądź troszeczkę ze mną. - Cicho-no - odpowiedziała na to pani Barbara - zdaje mi się, że się Emilka obudziła, że coś woła czy płacze. I pokwapiła się ku drzwiom. Niestety. Dzieci budziły się coraz częściej, kiedy Bogumiłowi zdarzyła się niezręczność powiedzieć do żony: "Pobądź troszeczkę ze mną" albo coś w tym rodzaju. A przecież dawniej była dosyć zaciekła w pozostawaniu u niego. Serdeczna nigdy nie była, to prawda, prędzej szorstka, lecz on miał w takich razach serdeczności dosyć na dwoje. Martwił się teraz wspominając te czasy, ale kiedy już leżał - pomyślał nagle: - Ale pogoda... murowana. I usnął ze złotym wizerunkiem jutrzejszej kośby pod powieką. 18 W niewiele czasu po rozpoczęciu żniwa mleczarz Józefat przywiózł list od wujenki Ostrzeńskiej. Była to w gruncie rzeczy kartka wyjęta najwidoczniej z zeszytu Bodzia. Na jednej stronie znajdowało się jego dyktando, na drugiej, pismem uciekającym z papieru, nabazgrana była wiadomość, że wszystkie formalności dotyczące spadku zostały wreszcie skończone, pieniądze są do wzięcia, trzeba jeszcze tylko pojechać podpisać akt u rejenta. Karteczka wzywała właśnie panią Barbarę i Bogumiła, aby nazajutrz przyjechali stawić się od razu w kancelarii Wacława Holszańskiego. Następnego dnia przyszła druga tego samego rodzaju karteczka, donosząca, że pani Danielowa się omyliła, podpisanie aktu nastąpi dopiero za pięć dni. Niechcicowie siedzieli już w karecie, kiedy Józefat wręczył im tę wiadomość. Bogumił był z tego obrotu rzeczy zadowolony. Miał szaloną robotę i wyjazd nie był mu wcale na rękę. Prosto z karety, nie przebrawszy się nawet, ruszył od razu w pole. Pani Barbara natomiast rzekła: - Nie lubię takich rzeczy - i zwątpiła o ścisłości wszystkiego, co zawierały obie karteczki. Całą uwagę poświęcała teraz ich wyglądowi: - Zobacz - mówiła - jak ta kobieta pisze. To są kulfony, a nie żadne litery. Trzeba kazać Józefatowi, żeby jutro do nich zajechał i zapytał, czy to rzeczywiście we środę mamy przyjechać. Bo najpierw Michasia mogła się i tym razem omylić, a po drugie, czy to kto dojdzie, co tu właściwie napisane? - Cóż stąd, jak tam kto pisze - ujął się Niechcic - idzie o to, co robi. A chociaż mnie się od tych jej interesów kręci w głowie, ale przyznasz, że nie każda by tak potrafiła. - Owszem, przyznaję to wszystko. Ale co ja na to poradzę, kiedy ja nie mam zaufania do jej pomysłów. Siedzieli wtedy przy stole po kolacji, którą zjedli na trawie pod jesionami, w nadziei że tu muchy do nich nie trafią. Nastawał zmierzch, zieleń spłowiała już, lecz upał mało się zmniejszył. Nad którymś stawem słychać było, jak dzieci nawołują psa, żeby skoczył do wody. Ich cienkim okrzykom odpowiadało kłótliwe szczekanie, a następnie rozlegał się basowy odgłos wodnej głębi i rzeźwy, dźwięczny plusk. - Nie wiem - rzekła pani Barbara nasłuchując - czy to są nasze dzieci? A jeśli nasze, to czy tam z nimi kto jest? Chyba pójdę zobaczyć. Bogumił przemógł na to swą chęć spoczywania i odpowiedział: - Co do aktu, to rzeczywiście ma być robiony we środę. - Skąd wiesz? - Szymszel wracał z Kalińca, przejeżdżał tędy i mówił. - Patrzajcie? Więc już to wiedział! I co mówił? - Tak ogólnie się pytał, czy my wiemy już o tym. I pytał oczywiście, co mamy zamiar z tymi pieniędzmi zrobić? - A ty co powiedziałeś? - Powiedziałem, że teraz jeszcze nic nie wiemy i że ty o tym postanowisz, bo to twoje pieniądze. Pani Barbara obraziła się prawie. - Chybabym była szalona - oświadczyła - żebym sobie miała takimi rzeczami głowę zaprzątać. Najpierw, nigdy się na tym nie znałam, zawsze uważałam, że wszystkie interesy pieniężne śmierdzą... Co prawda pieniędzy nawet nie widywałam za młodu. Zawsze się było w nędzy, w biedzie... Teresa, Julian, Daniel pamiętali jeszcze życie na wsi w dostatku, ale ja miałam pięć lat, kiedy ojciec umarł i resztki zamożności przepadły. A od tego czasu, jak się miało koszulę na grzbiecie, to się Panu Bogu dziękowało, nie żeby się miało jeszcze myśleć o jakichś kapitałach, procentach, interesach... - gniewała się coraz bardziej namiętnie. - Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć - dokończyła po chwili - to szczęśliwa byłabym, żebyś sam wziął wszystko załatwił, na swoje imię ten cały spadek umieścił i niech ja o tym w ogóle nic nie słyszę! Tu rozejrzała się wkoło, a zobaczywszy, że Felicja nadciąga sprzątać, wykrzyknęła: - A gdzie się podziewają dzieci? Myślałam, żeś dawno po nie poszła i że się kładą spać. Zdawało mi się, że były gdzieś nad stawem, ale już ich nie słyszę! I to mówiąc ruszyła w głąb ogrodu. - Niech pani nie idzie! - wołała za nią Felicja. - Dzieci są w ludzkiej kuchni. Jedzą bober. - Bober po kwaśnym mleku! To znaczy choroba pewna! A zobaczywszy je wracające z zimnym już bobrem w garściach, zaczęła do nich wołać: - Rzućcie mi to natychmiast! A przynajmniej, na rany boskie, nie połykajcie skóry! Dopiero nazajutrz wrócili Niechcicowie do sprawy spadku. Bogumił zaczął pierwszy: - Na swoje imię - rzekł - nic zapisywać nie będę. Ale jeżeli rzeczywiście chcesz, żebym decydował, to mi się zdaje, że ja mam dobry pomysł. Pani Barbara zaciekawiła się. Była w dobrym humorze, bo białe lilie, które jakoś długo w tym roku nie chciały zakwitnąć, wreszcie się rozwinęły. - Musisz iść potem ze mną - rzekła - to ci pokażę, jak to cudownie wygląda. Ale najpierw powiedz prędko, co myślisz. - Przede wszystkim więc - mówił Niechcic - ja bym włożył wszystkie pieniądze w coś, co będzie zadatkiem na przyszłość. Ja bym nie poświęcał na wydatki bieżące czy tam dla przyjemności ani pięciuset rubli. Pani Barbara po namyśle najzupełniej się z tym zgodziła. Wtedy, jesienią, przychodziło im Bóg wie co do głowy, jak zwykle biednym ludziom, kiedy mają dostać pieniądze. Ale, ma się rozumieć, nie należy wydawać z owego spadku ani grosza. Na taką lekkomyślność ich nie stać. - Nie to, że nie stać - zaprzeczył temu Bogumił. Tylko że właśnie przeciwnie, według niego na wszystko, co potrzeba, pomału, bez pośpiechu zdobędą się i tak. Będą to mieli z pracy na Serbinowie. Nie, w to już pani Barbara bynajmniej nie wierzyła. - Na Serbinowie - rzekła gorzko - który ci w każdej chwili mogą spod nóg usunąć! Zapomniałeś, że Daleniecki ma go sprzedać. Ale Bogumił otrząsnął się już dawno z przykrych wrażeń tamtej jesieni. - Tym - rzekł - to mogłabyś już sobie naprawdę przestać głowę zaprzątać. Żeby w tym, co gadali, była choć kruszyneczka prawdy, to nas by już dawno musiało tutaj nie być. Tymczasem co? Zima przeszła, a Daleniecki najmniejszym słowem nie zdradza, jakoby miał jakieś zamiary wobec majątku. W tym roku tak samo jak i w zeszłym w ogóle nie przyjedzie. Przecież sama czytałaś w ostatnim liście, że czuje się chory i jedzie do Monte Catini. - To, że nie przyjeżdża, to może właśnie najgorsze. Nie przyjeżdża, bo ci się boi w oczy spojrzeć. Niechcic się zaśmiał, a nawet wzruszył ramionami. - No dobrze - powiedział znudzony - mam jeszcze przecie ów kontrakt, ważny prawie na cztery lata. - A Szymszel? Już on tam coś wymyśli, żeby ten kontrakt zerwać. Patrz, widzisz, jak to prędko się dowiedział już i o tym spadku po Joachimie. - Basiu! Uderz się w czoło - odparł tracąc cierpliwość. - Jak ty sobie w ogóle wyobrażasz te stosunki Szymszela z Dalenieckim? Co on? Pisuje do niego listy do Paryża? I w jakim języku - chciałbym wiedzieć? Żargonem? Bo on po polsku pisać prawie że nie potrafi. Musiałoby w to być wplątanych kilka osób. I ja bym o tym nic nie wiedział? A potem, już tyle razy mówiłem, czego w ogóle my się mamy obawiać? Czy my tu frymarczymy czyim bodajby jednym groszem? Niech się ten boi, co ma jaką skazę na sobie. Jeżeli ja mam jaką, to tę chyba, że pracuję na takich, co siedzą w Paryżu i nic tam pewno nie robią. Ale na to ja nie mam rady... - No, już dobrze - przerwała pani Barbara - ja bym chciała usłyszeć, co to za pomysł. Bogumił milczał dość długo. Na koniec ochłonąwszy, powiedział, że jeżeli ma decydować w sprawie spadku, stawia projekt, aby całe sześć tysięcy włożyć w odkupienie od Woynarowskiego części folwarku Pamiętów. Spotkali się parę tygodni temu na polu i Woynarowski sam o tym napomykał. Chce Pamiętów rozparcelować i namawia, żeby Niechcicowie wzięli dwie włóki ze dworem i z ogrodem. - Ja bym zrobił z Dalenieckim układ, żeby mi wolno było serbinowskimi ludźmi i serbinowskim sprzężajem to obrobić, a z czasem osiedlibyśmy tam na starość czy też w razie wcześniejszej sprzedaży Serbinowa. A do tego czasu - to Pamiętów jest z nami o miedzę, więc można jednego i drugiego z łatwością dopilnować. Już drugi raz w takich warunkach nie uda nam się nic kupić. Tak powiada Bogumił Niechcic, a następnie dodaje: - Ty będziesz miała tam spokój, ogród urządzony tak, jak lubisz, po pańsku, a ja i to będę miał, że będę widział Serbinów jak na dłoni i zawsze będę wiedział, czy mi ci, co tu po mnie przyjdą, mojej roboty nie psują. Pani Barbara długo mieniła się na twarzy i namyślała, w końcu jednak skrytykowała ten projekt. - Uważam to wszystko za najzupełniej chybione - rzekła ze smutną stanowczością. - Robocizna zje dochód - wyrokowała dalej. - I właśnie dopilnować będzie trudno, bo co innego jest rządzić jednym, choćby największym, a co innego dwoma, każdym na inny sposób. A w najlepszym razie zaharujesz się. Ja zresztą nie wiem, rób jak chcesz, ale ja to nazywam paleniem świecy z dwu końców, a nie myśleniem o przyszłości. - Co też ty mówisz? Ja bym nie miał dać rady jeszcze marnym dwu włókom ziemi? Mówisz, a nie myślisz, co mówisz. Robocizna ma wszystko zjeść? Ja będę miał robociznę właśnie na wyjątkowo dobrych warunkach. A potem, dlaczego które z dzieci nie ma się też nauczyć samo pracować w ziemi. Wtedy opłaci się żyć i na małym. Na zachodzie tysiące chłopów żyje na takich gospodarstwach. - Nie - mówiła pani Barbara coraz bardziej zdenerwowana. - Tego się właśnie najwięcej bałam, żebyś wszystkiego nie utopił w takim jakimś kącie, z którego już ani my, ani dzieci nigdy na świat się nie wydobędziemy. - Dlaczego mamy się nie wydobyć? Jeszcze zobaczysz, dokąd nasze dzieci z tych dwu włók zajdą. Żebyś wiedziała, jak po świecie tacy chłopi na wielkich gospodarstwach sobie żyją. Lepiej żyją niż my. Kształcą dzieci w stolicach, mają biblioteki, powozy, fortepiany. Co prawda, prowadzą gospodarkę nie tak zbożową, jak więcej ogrodniczą. Ale to co? Nauczę ja się jeszcze na starość ogrodnictwa. A jeżeli nie ja, to nauczy się które z dzieci. Pani Barbara jednak w dalszym ciągu snuła swe zastrzeżenia: - A jeszcze i to przychodzi mi do głowy, że przecież to niemożliwe, ażeby Woynarowski nam chciał to wszystko za sześć tysięcy odstąpić. Ja nie wiem, nie znam się na tym, ale sam niedawno mówiłeś, że ktoś tam za gołą ziemię i to średnią, zapłacił pod Kalińcem po cztery tysiące za włókę. A tu przecież wiem, że dwór duży i ogród, jak sam powiadasz, nie byle jaki. - Toteż on chce za to dwanaście tysięcy, a według mnie, to jest warte osiemnaście, a może i dwadzieścia. Tylko że Woynarowski nie chce, żeby to przy parcelacji poszło w niepowołane ręce. Boi się, że jak tam wejdą jacy nieokrzesani prostacy, to zmarnują mu ogród, a on ma tam róże, winogrona, brzoskwinie. - Brzoskwinie? - spytała pani Barbara znacznie już słabszym głosem. - No dobrze - podjęła niebawem. - Ale skąd weźmiemy te drugie sześć tysięcy? - Na Pamiętowie ma zostać cztery tysiące pożyczki Towarzystwa Kredytowego, a dwa spłaciłbym z pierwszych dochodów. - Pożyczki Towarzystwa? - krzyknęła pani Barbara na nowo przerażona. - Woynarowski jest dobry człowiek, ale nie wie, po jakim świecie chodzi. Zobaczysz, jak on ciebie urządzi. Zwali ci na hipotekę nie cztery tysiące, ale całą pożyczkę ziemską z całego Pamiętowa, tak jak zrobił ten oszust, co twojego dziadka wykwitował z całego folwarku. - Najpierw ja nie kupię nie obejrzawszy dobrze ksiąg hipotecznych, a potem tamten był rzeczywiście oszust, a Woynarowski jest człowiekiem honoru. - To wszystko jedno - upierała się pani Barbara. - Zresztą same procenty cię zjedzą. Już widzę, jak nas Szymszel czy inny diabeł z owego Pamiętowa z torbami puszcza. - Nie - mówiła płonąc niby w gorączce - już ja tego Pamiętowa nie chcę. Za nic w świecie go nie chcę. Już jak ma tak być, to się wolę wyrzec i spadku, i wszystkiego. Dajcie wy mi zresztą spokój z tym wszystkim. Ja i tak niedługo pewnie umrę, bo chociaż nic nie mówię, ale serce mi ciągle dokucza. Róbcie więc sobie swoje, jak uważacie, jak rozumiecie, i patrzcie końca. Rozeszli się smutni i rozgniewani. Nazajutrz o tej samej godzinie, przy poobiednim papierosie, Bogumił odezwał się, jak umiał najostrożniej: - Mówiłem o Pamiętowie, bo chciałaś, żebym powiedział swoje zdanie. Ale jeżeli tobie to jest tak bardzo nie po myśli, to powiedz dzisiaj, co ty byś chciała. Ja przecież nie rozporządzę się ani jednym groszem z tych pieniędzy wbrew twojej woli. - Ja wiem - odrzekła przejednana. - Zawsze dziękuję Bogu, że wyszłam za mąż za ciebie. - No więc co, bo to trzeba jednak przed odebraniem pieniędzy wiedzieć? Pani Barbara długo nie chciała wyrazić swego zdania. Na koniec po niemałych wahaniach rzekła nadspodziewanie stanowczo, chociaż skromnie: - Ze wszystkim w ogóle, co się kupi, zawsze się będzie miało kłopot. Ale już jeżeli koniecznie kupować, to tylko dom w mieście. W Kalińcu albo nawet w Warszawie. Po długiej chwili obopólnego milczenia zaczęła wyliczać wszystkie zalety tego przedsięwzięcia. - Najpierw głowę mam nareszcie spokojną. Nie boję się nieurodzaju, nie patrzę ciągle na barometr, nie drżę to przed deszczem, to przed suszą, dochód mam zawsze pewny i określony. Bogumił pokiwał głową. - Tak ci się zdaje - powiedział - bo patrzysz na to z daleka. Ale w każdej rzeczy jest zawsze razem i kłopot, i pociecha. - Dobrze, ale tam za wszystkie kłopoty zapłaci mi jedno, o czym ty nie pomyślałeś. Wszak dzieci nasze rosną. Cóż ty myślisz, że jak wszystkie pójdą do szkoły, to można będzie tak za każde setkami stancję płacić? A jak będę miała dom, to już mieszkanie mam darmo, mogę sobie tam z dziećmi zamieszkać. Dajmy na to na dole w podwórzu od słońca, żeby się znów nie pozbawiać dochodu z lepszych lokali. - Ty - mówiła coraz to bardziej ogniście - wszystkiego ze wsi dowieziesz, a ja nie tylko dziećmi, ale i domem się zajmę. Gospodarstwa w Pamiętowie bym nie poprowadziła, ale dom w mieście - to zajęcie jakby dla mnie stworzone. A najważniejsze, że dzieci będą pod moim okiem. Bogumił się zamyślił. Znów tedy słyszy to, czego się bał najwięcej. Zwiesił głowę. - Zmęczyłem się - powiedział. - Trochę się położę na kanapie. - Jak to? - zaniepokoiła się gwałtownie pani Barbara. - Nigdy w żadną niedzielę nie kładłeś się po obiedzie. Może tobie co jest? - Nie - odparł - nie jestem wcale chory. Chcę się trochę przespać i spokojnie o tym wszystkim pomyśleć. Proszę cię bardzo, idź do jakiej roboty i o nic się nie troskaj. Pani Barbara poszła prosto pod kasztany, gdzie Agnisia czytała. - Ojciec się położył! - rzekła ze strachem. Obie na palcach podeszły i zajrzały przez okno. Leżał i palił papierosa. - No, jeżeli pali sobie, to w takim razie widać to nic tak wielkiego. Bogumił tymczasem myślał. Myślenie jego było ciężkie i krótkie. Bo cóż tu mógł poradzić? Miał się sprzeciwić i postawić na swoim? Ale jakież miał prawo stanowić o tych pieniądzach? Żadnego. Może jeszcze spróbować wytłumaczyć jej, że się nie zna, i dla jej dobra wziąć sprawę w swoje ręce? Ale skądże on może wiedzieć, co jest dla kogoś drugiego dobre? Każdy ma swój sposób dążenia do szczęścia, swoją drogę do pomyślności. Nam się może wydawać, że on do niczego po tej drodze nie dojdzie, a on coś tam na niej dla siebie po troszeczku znajduje, a jeśli go zawrócić, to bardzo cierpi. Pamiętów może by się i okazał z czasem dobry dla wszystkich, ale to jemu go się zachciało, a pieniądze nie jego. I nie tylko pieniądze, ale i przyszłość nie do niego należy, tylko do Basi i do dzieci. Nie ma żadnej dobrej przyczyny, żeby dzieci pchać do rolnictwa. Może w istocie za dużo ludzi czepia się ciągle ziemi, a zwłaszcza po co oni mają się jej wciąż czepiać, kiedy los i Niechciców, i Ostrzeńskich już tak dawno od tej ziemi odrywa. Bogumił poruszył się, bo muchy łaskotały go po twarzy i po rękach. Kiedy zegnane odleciały, zaczął nieco zasypiać i zobaczył wyraźnie, jak na jawie, podwórze w Kalińcu, na Karolińskiej ulicy, tam gdzie mieszkali Ostrzeńscy. Nagle wzdrygnął się, bo mu się wydało, że leży w sieni tego domu na podłodze i że umiera. Otworzył trzeźwo oczy, wstał, umył się, a przy podwieczorku powiedział do pani Barbary: - Więc dobrze; to we środę rozejrzymy się po Kalińcu, zobaczymy, gdzie tam można co nabyć. 19 W nocy przed środą, w którą Niechcicowie mieli pojechać do rejenta, była burza. Uciszyła się koło trzeciej. Pani Barbara dopiero wtedy zaczęła spać na dobre i spała ze dwie godziny. Zbudziła się o piątej, wstała i wyszła przed ganek, żeby się upewnić co do tego, że jest w istocie piąta i że nie przespali owego aktu u rejenta. Wiatr ustał już zupełnie, koło domu panowała cisza pełna szczebiotu ptaków. Daleko za ogrodem pomrukiwały opieszale ostatnie grzmoty. Pachniało deszczem i piorunami. Pod rynną świegotała woda kapiąca wciąż jeszcze do podstawionej wczoraj wieczorem balii. Mokra zieleń chłodziła oczy. Krzaki, stojące w smudze słońca, iskrzyły się gdzieniegdzie. Pani Barbara dźwignęła zgięty przez burzę krzak róży. Zaszeleściło od spadających kropel. Przywiązując go znalezionym w kieszeni kawałkiem łyka, zobaczyła męża idącego "ku przełazkowi" i zaczęła na niego wołać: - Czy już dzwonili do doju? - zapytała, gdy stanął. - Nie! Co ty się tak wcześnie zerwałaś? - No, przecież mamy dziś jechać, czy jak? Bo nie wiem sama... - rzekła stropiona, a następnie dodała z innego tonu: - Cóżem ci to chciała powiedzieć... Kurzu nie ma, wiatru też jakoś nie czuć. Niech ja się raz przejadę wolantem. Dość już mam tej karety. - Rzeczywiście - odparł uradowany - czas będziemy mieli prześliczny. - Ale ja - pośpieszył jednak dodać - ja bardzo chętnie jak zawsze pojadę z tobą karetą. - Nie, nie. Już kiedy ja mówię, to wiem, co mówię. Nie zawsze mogę, ale dziś bardzo chętnie przejadę się wolantem - oświadczyła stanowczo. Mimo to wydając rozporządzenie, jak mają zaprząc, Niechcic bał się, że się żona rozmyśli. Nie rozmyśliła się. Kazała sobie tylko na wszelki wypadek podać swą dużą chustkę, zapięli skórzany fartuch i pojechali, wyjechawszy tylko, jak twierdziła pani Barbara, przynajmniej o godzinę za późno. W drodze pani Barbara rozglądała się naokoło z ożywieniem. Po pewnym czasie stała się nawet rozmowna. - O ile czas jest cichy - przyznawała - to owszem, jechać odkrytym bardzo przyjemnie. Widok mam przynajmniej rozległy. Patrz no, co tutaj ptaków nad tym polem. Tu z kamieni to się pliszki zrywają, ale to to już nie wiem, co to za ptaszek tak śmiesznie podlatuje? Zobacz, zobacz, jak on próbuje usiąść na owsie. Ha, ha. Spostrzeżenia te zakończyła mówiąc: - Przypomniały mi się młode lata, kiedy się człowiek z byle czego radował. - Widzisz. W mieście nie będziesz na to wszystko patrzyła - napomknął Niechcic. - Dlaczego? - zapytała dotknięta. - Przeciwnie, ja właśnie na wsi nie mam czasu na nic popatrzeć. Ja przecież na dwa kroki od domu odejść nie mogę. A w mieście, jak dziewczyna po obiedzie pozmywa, ja sobie spokojnie, bez tego piekła, które jest wiecznie na wsi, wyjdę, pójdę do parku albo nawet siądę w dorożkę, każę się powieźć za miasto. A zresztą ja przecież na lato zawsze będę przyjeżdżać do Serbinowa. - Ach, prawda - przyjął to do wiadomości Bogumił. Był rad, że pani Barbarze tak niechcący zrobiło się przyjemnie. Sam był także coraz to lepszej myśli. Dzisiaj, przy świeżym dniu po burzy, nawet kupno domu w mieście, nawet zamieszkanie w nim pani Barbary zdawało się być rzeczą zupełnie do przyjęcia. W Kalińcu był już upał, chociaż na przedmieściach stały jeszcze kałuże po nocnym deszczu. W gmachu sądu dawała się uczuwać pustka letnich miesięcy, kiedy prawnicy są na wakacjach, a większa część spraw odroczona. W olbrzymiej sieni stało tylko pochmurnie i cierpliwie kilku chłopów, a w głębi na górze szedł ktoś ciężko i niechętnie po schodach. Z obu stron rozległej klatki schodowej rozciągały się długie, sklepione korytarze. Pani Barbara zaczęła wnet rozwijać swoją jałową przedsiębiorczość. - O ile pamiętam z tych czasów, kiedy tu pracował Toliboski, to rejenci siedzą na dole - rzekła i pomknęła w głąb jednego z dwu korytarzy. Niebawem zawróciła i ruszyła w przeciwną stronę. - Wydział hipoteczny - czytała zdyszana po rosyjsku. - Co to znaczy? - To właśnie tu - objaśnił ją Bogumił. - O, widzisz? Masz na drzwiach napisane: Rejent Wacław Holszański. Pani Barbara zastukała. - Nie wiem, czy nikt nie odpowiada, czy ja może nie słyszę - szepnęła, a po chwili zniecierpliwiona otworzyła szeroko drzwi. - Jezus, Maria! - rzekła ze zgrozą. - Tutaj nikogo nie ma. Był to nieduży, także sklepiony pokój. Przy oknie stały dwa stoły, przy nich krzesła z krążkami, zabezpieczającymi od hemoroidów, pod ścianą ławka i szafa, na ścianie mapa Rosji oraz kilka przypiętych pluskiewkami, ręcznie pisanych świstków - oto wszystko, co spoczywało tu w ciszy i śród niemrawego brzęczenia much. - Widzę tu jeszcze drzwi - zauważył Bogumił - chodźmy zobaczyć dalej. Znów zastukali, a nie otrzymawszy odpowiedzi - zajrzeli. Zobaczyli wiedeński fotel, biurko, lampę. - To jest kancelaria Holszańskiego - rzekł Bogumił - poznaję, bo kiedyś tu byłem. Ale i tu też jeszcze nikogo nie ma. - To dziwne - szepnęła podejrzliwie pani Barbara. - Siądźmy i poczekajmy - zachęcał ją Bogumił. - Nie - rzekła - chodźmy na ulicę przed sąd. - Kiedy tu chłodniej. - To ty zostań, ale ja wyjdę - odparła miotana coraz to większym niepokojem. Zdawało jej się, że stanie na ulicy przyśpieszy nadejście rejenta. - Ale że i nikogo z Ostrzeńskich nie ma, też się dziwię - mówiła śpiesząc. Bogumił poszedł za nią solidarnie. Stanęli pod pięknymi kolumnami gmachu, pamiętającego Królestwo Kongresowe. Niechcic zapalił papierosa, pani Barbara natężonym wzrokiem patrzyła na przemian to w stronę parku, to w stronę Karolińskiej ulicy. Niebawem zobaczyła nadciągających z daleka wuja Daniela z Bodziem. Zaczęła do nich wołać: - Nikogo nie ma!!! - Gorąco... - Gorąco... - powiedzieli do siebie panowie przy powitaniu. - Chociaż i tu w mieście musiała także być burza? - zaciekawił się Niechcic. - Ale jeszcze i jaka. Ochłodziło się i ciśnienie ogromnie spadło. Ale już teraz, Bodziu, ile stopni było, jakeśmy wychodzili? - Dwadzieścia Reaumura w cieniu, a ciśnienie siedemdziesiąt sześć i pół - oznajmił Bodzio. - Uważa pan? Po burzy. W nocy było siedemdziesiąt cztery i osiem. - Ja już myślałam, żeście skończyli i rozeszli się dawno - snuła swoje pani Barbara. - Bójże się Boga, Basiu, przecież jeszcze nie ma wpół do dziesiątej. Co prawda, to i ja myślałem, że Michasię tutaj zastanę. Już blisko dwie godziny, jak mi zginęła z oczu. Miała iść z Antoniową na targ, ale wątpię, żeby tam dotąd siedziała. Powinna tu już być. Bodziu, nie stój w słońcu. - Ogromnie nie lubię takiego przeciągania - rzekła pani Barbara rozgoryczona. - Ja w ogóle nie lubię takich spraw. Łazić gdzieś po kątach, po których się roi od ludzi obnoszących najrozmaitsze zarazki... A jeszcze łazić w taki upał! I przypomniawszy sobie wykrzyknik pani Barbary wuj Daniel dodał po chwili: - A że Holszańskiego jeszcze nie ma, to nic dziwnego. Co oni mają tu do roboty teraz latem. O ile weksli do protestu nie naprzynoszą, to Holszański czyta gazetę, a jego dependent, ten Haywola, układa rebusy i szarady, bo to jego specjalność. Bogumił ponownie zaproponował, żeby czekać nie na ulicy, tylko w gmachu. - Tutaj się robi coraz to większy upał. - Ale tutaj stoję przynajmniej na powietrzu, a w środku pewno nie przewietrzone. A czy ja wiem, kto tam wczoraj psuł atmosferę? - protestował wuj Daniel, który miał przy tym nadzieję, że stojąc pod kolumnami przyśpieszy nadejście Michasi. Wpatrywał się tedy z natężeniem w ulicę wiodącą ku rynkowi, pomrukując półgłosem jakąś nieuchwytną melodię. Niebawem jednak przerwał, aby powiedzieć: - Zdaje mi się, że idzie Holszański. Pierwszą osobą, którą wnet wszyscy zobaczyli, był jednak nie pan Holszański, tylko jego dependent Haywola. Szedł z wzrokiem wbitym w kamienie bruku i od czasu do czasu dotykał lewą ręką miejsca, gdzie w marynarce znajduje się wewnętrzna kieszeń, jakby sprawdzał, czy mu stamtąd co nie wypadło. Wyglądał na człowieka niezupełnie zdającego sobie sprawę, dokąd dąży. O kilka kroków za nim kroczył, także jakby omackiem, Wacław Holszański, do połowy zakryty rozpostartą gazetą. Zawsze chodzili w ten sposób i mówiono o nich: - Idzie Haywola ze swoim rejentem. Zrównali się z oczekującym towarzystwem, Haywola podniósł głowę. Oczy jego były zamglone i smutne, ale usta zdawały się być obdarzone wieczną skłonnością do uśmiechu, ponieważ górna warga była krótsza i dwa olbrzymich rozmiarów zęby wystawały na zewnątrz. Był podobny do pogodnie zatroskanego gryzonia. Gryzoń ów odwrócił się w stronę Holszańskiego i powiedział: - Proszę pana... Holszański odsłonił wtedy śniadą twarz, osnutą czarnym przystrzyżonym zarostem. Jego łagodne piwne źrenice patrzyły tak, jakby nigdy jeszcze w życiu nie spotkało go nic bardziej zdumiewającego i niespodzianego, niż zastanie przed portalem sądu tego dobrze sobie znajomego towarzystwa. Ten wyraz twarzy tak dalece wytrącił panią Barbarę z równowagi, że zawołała: - Jak to! Przecież my mamy u pana dzisiaj podpisywać akt przejęcia tego spadku, czy jak to się tam nazywa... - Wiem. Wiem. Tak jest. Pan Haywola zaraz nam wszystko przygotuje - powiedział grzecznie Holszański. I spojrzawszy po wszystkich, zapytał: - Czy państwo czytaliście już tę ostatnią wiadomość o Chinach? - Tak. Wszystko to robota Berlina - odparł wuj Daniel, jak zwykło się mówić o większości wypadków politycznych. W tejże chwili nadszedł główny spadkobierca. Wyglądał na ledwo pełnoletniego i wątłego młodzieńca. Był cieniutki i niewyraźny, jak pobieżnie rzucony szkic człowieka. Nikt go nie znał. Po krótkich milczących prezentacjach wszyscy się po cichu zdziwili. - Taki młody - zaszeptano nieomalże z urazą. - Po prostu młokos - spotęgowała jeszcze to wrażenie pani Barbara. - Ale jeżeli to ma być ta historia, o której słyszałam - dopowiedziała cichaczem Bogumiłowi - to on nie może już być tak bardzo młody. Taką tylko widać ma urodę chłopczykowatą. Uwag tych udzielano już sobie w echowym odgłosie stąpań po korytarzu. W pierwszym pokoju kancelarii rejenta Holszańskiego zastali teraz siedzących na ławce dwu nieznajomych panów, dużych i opalonych blondynów. Mieli obaj uroczyście znękany wyraz twarzy. - Widziałam ich, jak wchodzili, ale nie wiedziałam, że też tu idą. Kto to taki? - zapytała pani Barbara. Wuj Daniel przypatrzył się blondynom zmrużywszy jedno oko i objaśnił: - Aa, to są Ostrzeńscy ze Siąszyc. Po Melchiorze. - I rozejrzawszy się wkoło dodał z trwogą: - Michasi ciągle nie ma. Holszański usłyszał to i wtrącił: - Michasia nam wcale tym razem niepotrzebna. Możemy zaraz przystępować do rzeczy. - Bardzo dobrze - mruknął wuj Daniel sucho - ale ja ją chcę widzieć. I zwróciwszy się do Bodzia szeptał: - Bodziutek, jeżeli mógłbym być pewny, że nie zginiesz mi z oczu, to wolałbym, żebyś sobie pochodził po korytarzu. Tam nie tak duszno. - Dobrze, tatusiu - odparł Bodzio zgodnie i bez wahania. Ostrzeńscy po Melchiorze, nabrawszy widać zaufania do wyniosłej postaci Bogumiła, zbliżyli się do niego. - Nam tutaj radzą nabyć jakieś place w Kalińcu - zwierzyli się po kilku wstępnych zwrotach. - A my chcemy to wszystko włożyć w Siąszyce. Mówią, że to się nie opłaci, ale my mamy głębokie przekonanie, że z Siąszyc można zrobić cacko. Te parę tysięcy rubli po radcy nie tak to wiele, ale zawsze wszystkie budynki można za to wyremontować. A pan dobrodziej jak by radził? - Nie ma dwu zdań, że wszystko włożyć w ziemię - powiedział z żarem Niechcic. Chciał jeszcze jakimś słowem poprzeć swą radę, ale nagle przypomniał sobie, że ma pomóc swej żonie kupować kamienicę. Zasępił się i odsunął. W tejże chwili przybyła pani Ostrzeńska. Przywitała się ze wszystkimi pobieżnie, a idąc za nurtem swoich myśli rzekła do Ostrzeńskich po Melchiorze: - Więc już wiem wszystko. Karetki samochodowe do Czałbowa i Nieznanowa nie przedstawiają teraz dobrego interesu. Finansuje to już zresztą szwajcarska firma "Vitesse". Tak że zostają tylko place. - Jak droga pani uważa - zgodził się jeden z Ostrzeńskich z ukłonem. - Więc właśnie tylko place koło kolei, każdemu będę to radzić - powtórzyła z naciskiem wujenka Michalina. Pani Barbara stała blisko i słyszała tę niegłośną rozmowę. Uczuła się jakby czymś zagrożona. - Co ona mówi? - szepnęła i pot wystąpił jej na czoło. Wtem ujrzała wchodzącego Lucjana Kociełła. Tak była zaprzątnięta niezwyczajnymi dla siebie zdarzeniami ostatnich dni, iż zupełnie wypadło jej z myśli, że zobaczy przy tej okazji szwagra. Strasznie się ucieszyła, chociaż gdy na niego spojrzała, ogarnęło ją przerażenie, gdyż był tylko cieniem dawnego siebie. Oczy mu wpadły głęboko, a siwiejący zarost, okalający chudą, ziemistą twarz, nadawał mu podobieństwo do wynędzniałego mnicha. Czyżby naprawdę był chory, czyżby nie służyły mu interesy? Przecisnęła się ku niemu spomiędzy tłoczących się spadkobierców i chwilę rozmawiali. - Patrzysz, Baszko - rzekł - i dziwisz się, co się ze mną zrobiło. - Nie - odparła zakłopotana. - Jesteś widać trochę przemęczony, przepracowany. - Przepracowany - ha - parsknął. - Przestałem już to nazywać pracą. Jestem zgoniony. - Cieszę się, że cię widzę. Opowiedz mi prędko o dziewczętach. Czy Oktawia szczęśliwa w małżeństwie? Wiem, że i Sabina zaręczona. Czy pomyślnie? Lucjan Kociełł przyjechał upełnomocniony do podjęcia spadku przez córki. Oktawia z mężem była w podróży poślubnej nad włoskimi jeziorami - a teraz młodzi małżonkowie wezwali Sabinę, by im towarzyszyła w dalszym zwiedzaniu świata. - Każda z moich córek - rzekł Lucjan - zyskała połowę szczęścia. Jedna dostała męża ze stanowiskiem i z dużą przyszłością, a przy tym pierwszorzędnego człowieka. Druga zaręczyła się z biednym i lekkomyślnym ptakiem niebieskim, ale z wielkiej miłości. Złożywszy to razem, otrzymamy całkowite szczęście. Jasne, nie? - A ty? Powodzi ci się? - Finansowo tak. Ale mam wrażenie, że przestałem być człowiekiem. Nie mam czasu ani pomyśleć, ani żeby coś czuć, ani żeby robić coś takiego, co bym widział, że ja to robię. Jak się człowiek raz weźmie do interesów, to się musi obracać coraz prędzej niby kółko w maszynie. Jeden interes rodzi drugi, nie ma temu granic, a w końcu przestaje się wiedzieć, na co i po co to wszystko. - Powinieneś wypocząć. - Toteż mam zamiar to zrobić. A właściwie - nie wypocząć, nie wypocząć, tylko zastanowić się chwilę nad sobą i nad światem. Tego mi trzeba. I stać się wreszcie całkowitym człowiekiem. Widzę do tego jedną drogę: spieniężam wszystko, płacę długi i kupuję posiadłość. Taką, na której będę musiał sam pracować z ogrodnikiem, z cieślami, z murarzami. Kilka mórg ziemi. Gołej ziemi. Zakładam ogród, buduję dom, sam będę wszystko robić. Chcę raz widzieć, jak z mojej pracy powstaje coś realnego, a nie banknoty i banknoty. - No dobrze, a te cementownie, te spółki? - H-ha - to wszystko bałamucenie ludzi. Rozwój gospodarczy kraju? Owszem i ja się tego spodziewałem. Ale czy może być mowa o jakimś racjonalnym rozwoju w naszym położeniu politycznym? W położeniu, gdzie co krok walisz głową w mur tępoty albo złej woli władz centralnych? Pozostaje tylko robienie pieniędzy. Owszem, pod tym względem mamy dosyć swobody. Ale to mi przestało wystarczać. Krótko mówiąc, czy to wina interesów, czy polityki, czy moja, nie wiem, ale wiem, że zaszedłem nie tam, gdzie chciałem. Więc wracam do początków, do ziemi. Nie dlatego, żebym to uważał za ideał, tylko że nie widzę innego wyjścia. Może w taki sposób będę wreszcie pełnym człowiekiem, co sieje, zbiera, myśli, zastanawia się... Lucjan Kociełł znów, jak kiedyś, zadziwił panią Barbarę. Zakopać się gdzieś na wsi, to ma być pełnia życia? - Musimy o tym pomówić - rzekła. - Na jak długo tu jesteś? - Niestety, Baszko, wyjeżdżam jeszcze dzisiaj. Jestem od wczoraj, bo miałem tu jeszcze trochę dawniejszych interesów do zlikwidowania. Cały dzień zeszedł mi na tym, tak że nie mogłem już pojechać do Serbinowa, chociaż chciałem. Pocieszałem się, że was tutaj zobaczę. Ale wiesz, przyjedź do mnie. Jak pobuduję dom. - Przyjadę na pewno. - Proszę państwa - zawołał rejent Holszański. - Słuchaj, Baszko - zatrzymał jeszcze Kociełł panią Barbarę. - Pamiętaj, żeś obiecała przyjechać. Mnie naprawdę bardzo zależy na tym, żeby z tobą porozmawiać. Mam takie różne myśli... 20 Samo załatwienie sprawy u rejenta poszło o wiele prędzej, niż się można było po tak długim oczekiwaniu spodziewać. - Tyle przygotowań, czekania, denerwowania się dla głupich pięciu minut - dziwiła się pani Barbara. Pieniądze zostały wypłacone częściowo gotówką, a częściowo czekami. Lucjan Kociełł wziął czeki, zaraz się ze wszystkimi pożegnał i śpiesznie wyszedł, gdyż kurierka jego odchodziła już za godzinę. Nie wchodził widać w rachuby dotyczące placów, gdyż wujenka Michalina nie zaczepiała go w tej sprawie. Niechcicowie na życzenie pani Barbary, która pierwszy raz w życiu widziała czeki, otrzymali gotówkę. Postanowili ją jednak natychmiast włożyć do banku, bo się bali nosić przy sobie tak dużą sumę. Śpieszyło im się, żeby iść, i patrzyli wyczekująco na resztę towarzystwa, która zdawała się wcale nie mieć zamiaru opuszczać tego miejsca. Wszyscy stali na środku kancelarii przekonywając się o czymś wzajemnie. Pani Barbara i Bogumił nie czuli się w to wszystko dostatecznie wtajemniczeni, toteż pożegnali się z Holszańskim i wyszli. Kiedy wracali z banku, Bogumił sprawdził godzinę i powiedział: - Już dochodzi dwunasta. Ja bym teraz najchętniej co zjadł i napiłbym się piwa. Pani Barbara przystała na to, chociaż sama powiedziała, że nic jeść w taki upał nie będzie. Kroczą tedy pomału śród gorąca, od którego wszystko dokoła błyszczy się i bieleje. Nagle tuż przy ulicy, na której chcieli w hotelu zjeść obiad, natknęli się na Arkuszową. - Mamy szczęście - stwierdził Niechcic wesoło. - Chcieliśmy zaraz po obiedzie iść Arkuszowej szukać. Zaś Arkuszowa na to, że na odwrót - ona ich szuka już dawno. - Szuka, bo co? - zapytała pani Barbara, gdy wszystkie powitania i pozdrowienia zostały wzajemnie wymienione. Szuka, bo się okazało, że można traktować o kupno kamienicy. Arkuszowa nie potrzebowała żadnych wyjaśnień. Była o przebiegu dnia akuratnie powiadomiona. Właśnie dowiedziała się, że wszyscy wychodzą od rejenta i tam naprzód pobiegła. Nie chce ona, żeby jej państwo przeoczyli okazję i radzi w każdym razie kamienicę obejrzeć. - Gdzie jest więc owa kamienica? Daleko stąd? - Czemu ma być daleko? Ona jest w samo prawie. - Bo myśmy chcieli zjeść obiad. - Ja poczekam. Nie szkodzi. Gdzie państwo każą przyjść? Ale pani Barbara zaniepokoiła się nagle, że jak zaczną odwlekać, to im coś stanie na przeszkodzie i kamienica uciecze. - Albo może lepiej - powiedziała niepewnie - chodźmy zaraz. O ile to niedaleko... - Dobrze - zgodził się Niechcic - będziemy mieli spokojniejszą myśl przy jedzeniu. Zaczęli iść, ale po krótkiej chwili pani Barbara zwolniła znacznie kroku. - Co takiego? - zagabnął ją Bogumił. Przystanęła i, odciągnąwszy go nieco na bok, z wyrazem szalonej rozterki w twarzy powiedziała ukradkowym półszeptem: - Czekaj no, bo żeby czasem nie zrobić jakiego głupstwa. Jeśli w tym Pamiętowie są, jak mówisz, i brzoskwinie, i winogrona... to żeby czasem dzieci potem nie miały do nas pretensji. Bogumił był taki zaskoczony, że na razie oniemiał. Arkuszowa natomiast widząc, że napomykają o czymś, widać o jakimś interesie, który mieli przedtem na myśli, przybliżyła się i powiedziała: - O ile wielmożnym państwu to nie dogodzi, to państwo nie muszą kupić. Ale zobaczyć nie zaszkodzi. Co to kosztuje? Nic. - To prawda. Możemy w każdym razie zobaczyć. Minęli most, zwany "rybny", minęli Karolińską, przeszli przez most kamienny i zagłębili się w ciasne uliczki, gdzie aż dusiło od kwaśnej woni rozgrzanych na spiece brudów. Stamtąd wynurzyli się na szersze, bezładnie i luźno zabudowane Raciborskie Przedmieście i tu pani Barbara utraciła cierpliwość. - Dokądże Arkuszowa nas prowadzi? To już prawie za miastem. - Pani Niechcic! Niech pani uwzględni chwileczkę cierpliwości. Tu zaraz będzie miasto. Wielmożni państwo pozwolą teraz w tę stronę i niech pani uważa do tej budowy. Skręcili w boczną uliczkę, która wychodziła na obszary pełne rozpoczętych budowli. - Owszem - przyznała pani Barbara - widać tu ogromny ruch budowlany. A może owa kamienica też się dopiero buduje? - Co ona się ma budować? Ona już stoi pięć lat. Poszli nieco na ukos ku małej niedawno wytyczonej uliczce. Znajdowały się tutaj trzy kamienice, rzeczywiście zupełnie wykończone i zamieszkane. Resztę ulicy obrzeżały parkany, a nad parkanami widać było jabłeczne sady. - Ach, jak tutaj przyjemnie - zachwyciła się pani Barbara - zupełnie jak na wsi. Patrz, jaki tu urodzaj na jabłka. Któryż to dom? Zeszli na drugą stronę ulicy i przyjrzeli się wskazanej przez Arkuszową kamienicy. Była to dwupiętrowa kamienica o ścianach pomalowanych na jasnokremowy, smaczny i ciepły kolor. - I nigdzie żadnych wywijasów, żadnych ozdóbek, których cierpieć nie mogę - mówi pani Barbara. Rzeczywiście nad bramą i oknami znajdowały się jedynie proste, żłobkowane listwy, podbite modrym cieniem. Na parterze we wszystkich oknach z obu stron bramy kwitły kwiaty. - Zaraz widać, że porządni ludzie mieszkają - orzekła pani Barbara i rozglądając się po szybach wyliczała: - Fuksje, kaktusy, pelargonie, widzę i oleander. Weszli ostrożnie na podwórze. Było zalane słońcem. Dwie boczne oficyny miały wygląd zaciszny dzięki temu, że pod ich ścianami posadzono w niektórych miejscach dzikie wino i klematisy. Czwarta, nie zabudowana strona podwórza zagrodzona była płotem z desek, nad którym zieleniały rozłożyste i czyste jeszcze po nocnym deszczu jabłonki. Na środku podwórza znajdowała się pompa. Koło drwalników leżały nowe deski, o które łasił się pręgowany nieduży kot. Na widok wchodzących na podwórze gości kot dał kilka sztywnych susów, a następnie wdrapał się na deski i usiadł na nich otoczywszy się grzecznie ogonem. Koło porządnie wapnowanego rynsztoka troje bosych dzieci taczało zardzewiałą obręcz z koła. - To rozumiem - rzekła pani Barbara rozglądając się z upodobaniem dokoła. - Nie wiem jak ty, ale ja uważam, że tu jest przecudnie. Ja bym tu mogła hodować i róże, i brzoskwinie, i Bóg wie nie co. Patrz, co tu słońca na tej ścianie. Czy w Serbinowie jest gdzie tak dużo słońca? - A ten ogród - zwróciła się do Arkuszowej - czy należy także do kamienicy? - To jest ogród? - obraziła się Arkuszowa - to nie jest ogród, to jest cały majątek. I objaśniła, że na miejscu tego ogrodu gospodarz, o ile nie sprzeda, ma postawić trzecią poprzeczną oficynę. - Nigdy bym na to nie pozwoliła - rzekła pani Barbara oburzona. I patrząc przez płot, dodała z ożywieniem: - O ile byśmy kupili, w takim razie wszystkie drzewa trzeba by zaraz podgnoić. Przecież widzę, że gatunki są dobre, tylko że zadrobniały. Spod płotu wywinął się pstrokaty królik, zadygotał rumianym noskiem i poskoczył ociężale w stronę drwalników. - Patrzajże, królik! - wykrzyknęła pani Barbara. - O, królików to bym się bał - rzekł Bogumił - wszystko zryją. - Ostatecznie możemy nie hodować. Ale przyznasz chyba, że i bez królików jest się tu czym zachwycać. Owszem, Bogumiłowi ten dom nie wydaje się specjalnie odpychający. Ile to rzeczy wygląda strasznie, dopóki o nich myśleć, a jak się do nich dotknąć - okazują się wcale niezgorsze. Całe to podwórze ma w sobie coś przyjaznego, jak gdyby rodzinnego. Bogumiłowi się wydaje, że tu mogłaby ostatecznie pani Barbara zamieszkać i że tu zamieszkawszy nie oddaliłaby się tak beznadziejnie od niego. A oprócz tego zaczyna widzieć, że tu jest w istocie niejedno do zrobienia. - Ja widzę - mówi - że tu, za tym ogrodem jest i drugi, i trzeci. Widzę, że tu ogrody idą jeden za drugim. Żeby tak pomału skupić ze trzy ogrody i założyć gospodarstwo warzywne albo może szklarnie z kwiatami... - No tak, tutaj to ja się zgadzam, że ogród może mieć przyszłość, ale nie w Pamiętowie, o dziesięć wiorst od miasta - mówi pani Barbara i spogląda dokoła okiem pełnym zapału. - Sobie - mówi jeszcze - zostawiłabym, patrz, to mieszkanie, bo jest bliżej ogrodu, toby mi było łatwo wszystkiego dopilnować. Nagle pochmurnieje i woła zasmucona: - Ale to przecież na nic, bo mi się przypomniało, że wszystkie szkoły na drugim krańcu miasta! A ja tu, moja Arkuszowa, chciałabym z dziećmi osiąść. Arkuszowa się dziwi. Na jakim drugim końcu miasta? Czy państwo Niechcic widzą tę budowę, co ją kończą na placu przy tej właśnie uliczce. To jest budowa szkoły realnej, która ma być jeszcze w tym roku tu przeniesiona. A co do dziewczynek? Owszem. Będzie i dla dziewczynek. Żeby pani Niechcic nie była taka w gorącej wodzie kąpana i nie kazała lecieć jak na złamanie karku, toby po drodze stanęli i zobaczyli kamienicę, co się buduje naprzeciw szkoły realnej. Otóż pani Wenorden, do której, jak Arkuszowa słyszała, państwo Niechcic oddają córeczkę, ona właśnie targuje tę kamienicę. Ona się właśnie ma tutaj z Dziadowego Przedmieścia przeprowadzić. - No widzisz - ucieszył się Bogumił - to ci się wszystko dobrze składa. Chyba, żebyśmy chcieli Tomaszka oddać do filologicznego gimnazjum. - Kto teraz myśli o filologiczne gimnazjum - gorszy się Arkuszowa - teraz każdy chce być kupiec, chce być inżynier. No, to on sobie skończy szkołę realną i ma chleb. Pani Barbara tymczasem spogląda podejrzliwie na pompę i powiada: - Ale o tym na przykład, żeby wodę od pomnika aż tutaj nosić, to nie ma mowy. A tu woda pewno pod psem. Wobec takiego postawienia sprawy Arkuszowa podnosi prawie że hałas. Ogarnia ją namiętna żądza przekonania pani Barbary o dobroci wody w pompie stojącej na podwórzu. Chwyta za ramię pompy, łapie strumień wody w złożone ręce i pije z garści. Chce prócz tego uraczyć panią Barbarę, woła na dzieci, czy nie mogą przynieść z domu garnuszka. Dzieci przestają taczać obręcz, jedno z nich decyduje się przynieść kwartę. - Ja na taki upał - mówi pani Barbara - pić nie będę, bo gotowa bym jeszcze cholery dostać. Lecz Arkuszowa upiera się przy swoim. W takim razie niech wielmożny pan poprobuje, czy to jest woda pod psem. - Nie pijże - woła pani Barbara - ja na to patrzeć nie mogę. Bogumił pije zły i mówi, że czuć kwartą. - Czuć kwartą? Żebym ja tak sumienia nie miała, to ja bym te wode trzymała w buteleczkach u siebie w budce, gdzie mam wodę sodową, i sprzedawałabym ją do restauracji pierwszy rząd za wodę z Ostromecka. I nikt by się nie poznał, tylko po co ja mam ludzi oszukać? - Niechże Arkuszowa takich rzeczy nie mówi. O wodzie od pomnika wszyscy wiedzą, a o tej kto? Arkuszowa jednakże twierdzi, że wie dobrze, co mówi. Pompa koło pomnika ile czasu już stoi? Może sto lat, a kto wie, czy nie trzysta. Nic dziwnego, że ludzie o niej wiedzą. A tutaj co? Pięć lat temu nawet domu tego nie było, a na miejscu pompy ludzie tu mieli zwyczajną chłopską studnię, nawet nie cembrowaną. Ale w tej studni woda była zawsze jak wino, bo tu jest źródło. - Jest źródło? Czegóż Arkuszowa od razu tego nie mówi. Jak jest źródło, to co innego - ucieszyła się pani Barbara. Arkuszowa uchyliła cokolwiek swojej nieszczelnej peruki, otarła kroplisty pot z czoła i głęboko westchnęła. Widziała, że państwo Niechcicowie tracą tu darmo czas i patrzą na cały interes nie od tej strony, co trzeba. Zaczęła tedy tłumaczyć: - Ja państwu teraz powiem ostatnie słowo, dlaczego ten dom jest warty, żeby go kupić. Tu będzie dobry punkt. Miasto się buduje w tę stronę. Tu zaraz będą dwie szkoły, będą trzy banki. Niech państwo uważają, ile tu ludzi będzie chciało mieszkać, żeby mieć niedaleko. Tu mieszkania zawsze będą w dobrej cenie, tu za dwa razy drożej każdy wynajmie z pocałowaniem ręki. Już ja się nie boję o ten dom. Tu ani jeden pokój nie będzie i pięciu minut pusty stoić. I z powodu ten dobry punkt sam plac pod te kamienice będzie coraz większe pieniądze wart. Ten dom dzisiaj kosztuje piętnaście tysięcy, a za trzy lata, na moje słowo, za niego będą dawać bez targowania trzydzieści. - Piętnaście tysięcy! To drożej niż Pamiętów... - szepnęła pani Barbara. - Pamiętów? - podchwyciła Arkuszowa - pan dziedzic Woynarowski chce sprzedać Pamiętów? Niechcicowie pominęli to pytanie milczeniem i rozejrzeli się raz jeszcze po murach domu. W głębi niektórych mieszkań zauważono już ich obecność na podwórzu i usłyszano rejwach wszczęty przez Arkuszową. Do okna na pierwszym piętrze zbliżył się młodzieniec i strojąc skrzypce, które trzymał pod brodą, jednocześnie przypatrywał się z bezinteresowną ciekawością. Na dole spomiędzy doniczek z petuniami wychyliła się rumiana staruszka i patrzyła drapiąc się w siwe włosy drutem od robienia pończochy. Arkuszowa mówiła tymczasem: - Nie trzeba się przestraszyć. Na tych piętnaście jest pięć tysiąców Towarzystwa Kredytowego i cztery tysiące długów. - Znów Towarzystwo i długi! - wykrzyknęła pani Barbara - tego to ja się boję, jak niczego na świecie! - Pani się boi największe dobrodziejstwo - zadziwiła się Arkuszowa. - Ja jeszcze jedno powiem: ten dom jest warty siedemnaście tysiąców, ale gospodarz chce ze wszystkim wyjechać z Kalińca, no to jemu potrzebne pieniądze i on oddaje za piętnaście. Nastąpiła chwila milczenia i namysłu, po której Arkuszowa zapytała, czy wstąpią zaraz do gospodarza, ażeby się rozmówić. - Niech Arkuszowa najpierw idzie i dowie się, czy jest? - rzekła pani Barbara. Czekali na nią w bramie, przy drzwiach oddzielających klatkę schodową od sieni. Drzwi były ozdobione kolorowymi szybkami ułożonymi w deseń. Ktoś wszedł właśnie z ulicy w bramę, a potem w te drzwi i na schody. Przy otwieraniu szybki zamigotały. - Ładne te szybki - pochwaliła pani Barbara, a następnie dodała: - Cóż ta Arkuszowa nie wraca. Uwięzła tam czy co? Arkuszowa wróciła zasmucona. Gospodarz wyszedł. Ma wrócić dopiero o trzeciej. Nie wiedzieli przez chwilę, co począć. - Chodźmy zjeść obiad - rzekł Bogumił - a na trzecią przyjdziemy. Umówili się z Arkuszową, że wstąpi po nich za godzinę do Europejskiego Hotelu. Po drodze zobaczyli, że ta ulica nazywa się Owocowa. Nazwa była przybita na płocie jednego z sadów. Idąc dalej, rozmawiali już o domu na Owocowej prawie jak właściciele. Na razie wszystek dochód z kamienicy będą kładli w ów dług i w remont, bez którego się nie obejdzie, bo budynek zawsze potrzebuje naprawy. - Tylko pamiętaj! Z tymi długami ostrożnie! - ostrzegała pani Barbara. - Dług to i świństwo, i najstraszniejszy kłopot. Dadzą radę, uspokajał Bogumił. A gdyby było potrzeba co włożyć w sadek przy kamienicy, to się weźmie z tantiemy. Sądząc po roku, który minął, i po obecnie zapowiadających się zbiorach, mogą śmiało spodziewać się dobrej tantiemy. W ubiegłym roku koniczyna nie dopisała, ale rzepak zrównoważył tę stratę. Co do wełny, to gdy Bogumił spodziewał się, że i w tym roku nie będzie płacić, okazało się całkiem przeciwnie. W Australii wybuchła motylica. Zamówienia na wełnę angielską zawiodły i wełna w kraju nagle skoczyła w górę. Gdy tak snuli swe sprawy, zobaczyli, że naprzeciwko idzie Danielowa Ostrzeńska i że im daje gwałtowne jakieś znaki. Nie idzie nawet, a po prostu nadciąga, zdyszana i rozogniona. - Jezus, Maria! Przecież ja was szukam po całym mieście. Obiad stygnie, wszyscy się niecierpliwią! - Jaki obiad? - zapytywali zdumieni. - Jak to! Przecież pisałam do was, że zapraszam wszystkich po akcie do nas na obiad! Gdzieście się podziewali! Dlaczegoście uciekli tak nagle? - O żadnym obiedzie nic do nas nie pisałaś. - W tym samym liście pisałam, gdzie donosiłam o akcie. - O żadnym obiedzie w tamtym liście nie było - upierała się pani Barbara, a przypomniawszy sobie ów karteluszek, dodała nieco zachwiana: - A może zresztą i było. Piszesz tak niewyraźnie, że nie wymagaj potem, żeby cię kto przeczytał. - My właśnie szliśmy na obiad do hotelu - wtrącił Bogumił. - Tego mi już przecież nie zrobicie. Wszyscy na was czekają. Widzicie, że sama wyszłam was szukać. Chodźcie prędzej, bo tam Daniel szaleje. I gdzież, kiedy omówimy te place? - Jakie place? - pytali Niechcicowie przyśpieszając pomimo woli kroku. - Na litość boską! Przecież wszyscy kupujemy tu place na Oczkowie. Co? I tego wam nie mówiłam? Trzeba się śpieszyć, bo to szalona okazja. - Czekajże, Michasiu. My żadnych placów nie chcemy. My tu już upatrzyliśmy sobie dom. Zapomniawszy o czekającym obiedzie pani Michalina stanęła: - Dom? Gdzie dom? Co za dom? Nagle ruszyła z miejsca. - No, dobrze. Wszystko to rozpatrzymy. W każdym razie obiad z nami zjeść zawsze przecież możecie. - Obiad moglibyśmy i zjeść - woła pani Barbara biegnąc bez tchu między swą bratową i mężem - ale umówiliśmy się z Arkuszową, że ma po nas o trzeciej przyjść do hotelu. - Chodźcie! Chodźcie! - nagli pani Ostrzeńska. - Z Arkuszową? Nie róbże z głupstwa wielkich rzeczy. Zresztą do trzeciej zdążycie przecież wrócić. 21 Kiedy Niechcicowie weszli z panią Michaliną do mieszkania Ostrzeńskich, wszyscy goście krzątali się gorączkowo około stołu z przekąskami. Anzelma Ostrzeńskiego, który wrócił dopiero co z zagranicy, pani Barbara na razie nie poznała. Nie widziała go już od paru lat. Wydał jej się nadzwyczajnie przystojny, chociaż może trochę nieprzenikniony i nazbyt powściągliwy w sposobie bycia. Oczy miał błękitne, piękne, lecz zimne jak niebo w silny mróz. - Wyglądasz niby dyplomata - zauważyła, gdy się z nią witał. - Nigdy bym nie powiedziała, że to ten sam Zeluś, który u nas, jakeśmy jeszcze byli w Krępie, jeździł na kucu i bawił się z psami. - Ja za to pamiętam dobrze te czasy - odparł Anzelm. niezwykle silnym, dobitnym głosem. - I pamiętam, że się ten kuc nazywał "Młynek". Panią Barbarę dobrze usposobiły te słowa. - Masz głos taki, jak nieboszczyk radca Joachim. Typowy głos Ostrzeńskich - rzekła. I dodała: - Studiowałeś, jak mi się zdaje, przyrodę? - Tak - odparł, i po tej krótkiej odpowiedzi pani Barbara uczuła zadziwiona, że Anzelm nie chce z nią dalej rozmawiać. Widać trafiła na niewłaściwy przedmiot. Cofnęła się onieśmielona i zobaczywszy, że Daniel stoi u progu drzwi do dalszych pokoi, podeszła do niego. - Która godzina? - zapytała. - Bo my już wkrótce musimy sobie iść. Wuj Daniel nie zwrócił na to pytanie uwagi. - Jak się masz? - zapytał natomiast, chociaż widział już dzisiaj siostrę. Był smutny. Miał więc wreszcie raz w domu swoją Michasię, ale razem z nią całą czeredę gości. - Chciałbym tylko wiedzieć - rzekł po chwili - czy Michasia pamiętała, że ja i Bodzio jemy tylko rosół i befsztyk. Nie idzie mi, uważasz, o befsztyk, ale czy pamiętała, czy pomyślała o nas chociaż przez jedną minutę. - Co? - zapytała pani Barbara. Nie dosłyszała, gdyż rasowy pinczerek pani Holszańskiej podniósł piekielny hałas. Oszołomiony widokiem tylu osób, zdenerwowany pieszczotami, którymi usiłowano go darzyć, wskakiwał i zeskakiwał z krzeseł szczekając jadowicie i piskliwie. - Czy nie ma na to żadnego sposobu - denerwował się wuj Daniel - żeby ukręcić łeb temu psu tej Holszańskiej? Obyło się bez tego. Dzwoniąca łańcuszkami i breloczkami pani Holszańska złowiła wreszcie pieska i, czyniąc mu pieszczotliwe wyrzuty, odniosła go do kuchni. Państwo Holszańscy nie dziedziczyli wprawdzie, ale brali udział w obiedzie i jako krewni, i jako mający zamiar umieścić w owych jakichś placach na Oczkowie swe jedyne, jak się wyrażała pani Holszańska, grosze. Rejent Holszański nie pił i nie jadł przekąsek. Siedział w kącie i czytał gazetę. Zauważywszy to wuj Daniel rzekł do Barbary: - Tobie też nie radzę jeść przekąsek. Wszelkie raki, kamienie żółciowe, katary kiszek, wszystko to od przekąsek. Pani Barbara chciała ostrzec i Bogumiła, żeby nie jadł tylu tych ostrych rzeczy, ale nim się do niego docisnęła, w pokoju zapachniał rosół z koperkiem i pietruszką, a wujenka Michalina zaczęła wołać: - Proszę państwa do stołu! - i rozmieszczać gości. Wuj Daniel odzyskał humor. Więc jednak Michasia pamiętała o rosole. Dała go nawet wszystkim. To bardzo delikatnie z jej strony, że nie naraziła go na nieprzyjemne przy gościach "osóbki". Więc jednak, chociaż wydawała się zajęta wyłącznie tylko gośćmi, w gruncie rzeczy zawsze w jakiś sposób myśli i o nim. Upewnił się co do tego, że są jednak między nimi jakieś więzy. Siedząca naprzeciw niego żona wydała mu się nie tylko szatańsko piękna, lecz i anielsko dobra. I genialna. Pamiętać także i o rosole, kiedy miała na głowie spadek, Anzelma, place, gości... Uważał, że to aż za wiele z jej strony. Miał chęć podejść do niej i jakoś cichaczem jej powiedzieć: - Jesteś dla mnie zbyt dobra, ja tego nie wymagam. I jestem szczęśliwy, że się tak wszystkim umiesz zająć, interesami, domem. Stał się wesoły, opowiadał anegdoty polityczne, historyczne, pijackie... Goście pękali ze śmiechu, gdyż umiał dobrze opowiadać. Wujenka Michalina była na początku obiadu dosyć milcząca, bo musiała dawać baczenie na wszystko, a oprócz tego pochłaniała ją myśl o placach. Interesami zajmowała się już od dawna. Kupowała, sprzedawała, umiała wynaleźć w Warszawie najtańsze źródło hurtu, umiała sprzedać każdy towar, nie było u niej takiego, który źle idzie. Ale wszystko to były drobne obroty, z których dochód starczał jedynie na spłaty dawnych długów i na pomoc synom. W Anzelma kładła, gdyż miała co do niego wielkie nadzieje, Janusza trzeba było coraz to ratować od skutków jakiegoś szaleństwa. O niczym solidniejszym nie można było pomyśleć. Co innego teraz te place na Oczkowie. Zapowiadało się to bardzo poważnie. Anzelm projektował puszczenie w obieg akcyj, założenie jakichś młynów czy fabryk, stworzenie całej nowej dzielnicy miasta. Kupno części placów przez obecnych tu spadkobierców miało być tylko zapoczątkowaniem całej sprawy. Wujenka Michalina drży jednak właśnie o ten początek, żeby się dobrze udał. Kiedy część placów zostanie od razu rozkupiona, już to samo będzie reklamą dla przedsięwzięcia. To prawda, o ile ci wszyscy się nie zgodzą, znajdą się inni, ale to będą Niemcy albo Żydzi, nie ma tu co się łudzić, miasto nie jest bogate, - śród Polaków ze świecą trzeba szukać takich, którzy by mieli wolne kapitały i mogli je w to rzucić. Nasi ludzie lubią przy tym, żeby kto inny poszedł na pierwszy ogień, a dopiero jak się Żydowi udało, wtedy krzyczą o pijawkach i tym podobnie. A tutaj właśnie o to idzie, żeby zacząć z polskimi kapitałami, to pod każdym względem inaczej wygląda. Od razu nie tylko interes, ale i czyn obywatelski. A oprócz tego niech ta zbiedniała rodzina raz przecież do czegoś dojdzie. Kiedy się samemu ma coś zyskać, przyjemnie jest wiedzieć, że jeżeli nie wszyscy, to chociaż ci i owi, ludzie bliscy, także przy tym zyskają. Wrodzone człowiekowi uczucie solidarności z drugimi musi zawsze znaleźć jakieś zaspokojenie, choćby najbardziej chude. Ale czy Anzelm zdoła ich wszystkich przekonać i namówić, a następnie - czy w ogóle wszystko się jemu dobrze uda, tego pani Ostrzeńska bynajmniej nie jest pewna. Nie wątpiła, że jego zdolności życiowe dadzą się w końcu poznać, lecz gdy na wieść o ukończeniu sprawy spadkowej nagle przyjechał i zaczął od razu od rzeczy na wielką skalę - poczuła oszołomienie, i teraz przy obiedzie popadała co chwilę w taką zadumę, że wszyscy goście uciekali jej prawie sprzed oczu. Kiedy wreszcie przywołała się do porządku i zwróciła na nich znowu uwagę, przekonała się, że nikt nie mówi o placach. Wszyscy zdają się sądzić, że zostali zaproszeni po to jedynie, aby się napawać wzajemnie swym towarzystwem, dobrymi potrawami i rozmawiać o niebieskich migdałach. Daniel na przykład ni stąd, ni zowąd zaczął Barbarze Niechcicowej opowiadać o gwieździe Wenus. - Jest ona - mówił - po Merkurym gwiazdą najbliższą słońca. Toteż, uważasz, widujemy ją tylko zaraz po zachodzie albo na krótko przed wschodem, kiedy promienie słońca nie przygaszają jej blasku. A i to w dodatku pojawia się jedynie wtedy, kiedy wyprzedza w swoim obiegu słońce albo gdy się znajduje tuż za nim. Bo gdy jest na równej z nim linii, wtedy, ma się rozumieć, wschodzi i zachodzi z nim razem. I wtedy jej nie widać. - Więc to dlatego - cieszyła się pani Barbara, on zaś wyjął z kieszeni ołówek i udostępnił ten wykład za pomocą rysunku. Następnie mówił jeszcze chwilę o nowych wynikach obliczeń astronomicznych i o nowych odkryciach, poczynionych wśród mroku wszechświata. Panią Barbarę przeniknęła szczególna radość płynąca z czerpania wiedzy. - Na cóż się uginać - myślała - pod ciężarem tych placów, kamienic, pieniędzy, kiedy są gwiazdy, nieba, światy, niezmierzone obszary, gdzie myśl ludzka tworzy, odnajduje, buja swobodna i skrzydlata... Czemu nie skupić wszystkich sił na życiu ducha, tak żeby nic już od niego nie odwodziło... Dzieci stanęły jej w pamięci: - Żeby choć one chciały tym żyć, w tych dziedzinach przebywać, a nie śród tych obmierzłych przyziemnych kłopotów i zabiegów. Z zamyślenia, w które na chwilę popadła, ocuciło ją czyjeś nadejście. Spojrzała - miejsce koło niej było wolne i zajął je teraz dopiero Janusz Ostrzeński, kończący medycynę na jednym z rosyjskich uniwersytetów. - Nie wiedziałam, że jesteś w Kalińcu - ucieszyła się pani Barbara. - Tak zazwyczaj gdzieś hulasz po świecie. A uprzytomniwszy sobie nagle, że czas leci, spytała: - Mój kochany, która godzina? Janusz nalewał sobie wódkę nasłuchując zarazem, o czym przy stole mówią. Dopiero po chwili zorientował się, że pani Barbara o coś pyta i zwrócił się do niej ze słabym uśmiechem na małych przyjemnych ustach. Nie odpowiedział jednak na jej pytanie, tylko rzekł: - Interesy, jak słyszę. Kiedy zaczynają o interesach, mam ochotę wiać, gdzie pieprz rośnie. - Ja też - zgodziła się z uciechą pani Barbara. Roześmieli się porozumiewawczo. Mimo to pani Barbara już za chwilę nie wiedziała, o czym z Januszem mówić. Słyszała o nim nieraz, że zajmują go tylko rozmowy o sprawach miłosnych. Świadomość tego przeszkadzała jej w ogóle z nim rozmawiać. - Czy ty może jeździłeś z matką na ślub Oktawii? - spytała wreszcie. - Nie - odparł. - Bóg strzegł. Mama powiada, że to wesele było smutne jak pogrzeb. Biedne te kobiety. Jeśli my się żenimy bez miłości, to czynimy to w każdym razie z wolnej woli, one zaś idą na zimno za mąż, kiedy widzą, że już nie mają innego wyjścia. - O, wcale tak nie jest! - zaczerwieniła się pani Barbara. - Mają i one swoje różne rachuby. A co do Oktawii, to nie bój się, ona i w małżeństwie bez miłości dojdzie do szczęścia. Zawsze była pełna życia i umiała nawet przy niepomyślnych warunkach osiągnąć zadowolenie. Jeszcze to w niej jako w młodej dziewczynie podziwiałam. - Kto osiągnie zadowolenie? - spytał wuj Daniel obróciwszy się ku nim, ale nie słuchał, gdy pani Barbara powtarzała mu swoją rozmowę z Januszem. Zaczynał bowiem podejrzewać, że rosół nie był żadnym dowodem pamięci, że wyniknął z przypadkowego zbiegu okoliczności. Nic bowiem nie wskazywało na to, że pomyślano o befsztykach. Antoniowa obnosiła półmisek z pieczenią, obłożoną kartofelkami i jarzynami. Może minie jego i Bodzia, a potem przyniesie im befsztyki? - Nie - zasłuchała się w rozmowy gości i sunie wprost do niego, jak gdyby nigdy nic. - Won ode mnie z półmiskiem - rzekł wuj Daniel po cichu, ale złowrogo. Wstał, podszedł do żony i powiedział do niej na ucho: - Wszystko to bardzo pięknie, ale my z Bodziem, jak ci wiadomo, nie jadamy pieczeni. - Macie przecież befsztyki - odparła patrząc na niego z przygnębieniem. - Antoniowo, dawaćże panu te befsztyki. I zwróciła się chciwie w przeciwną stronę stołu, gdzie zaczynano wreszcie mówić o rzeczach właściwych. Na razie była to jeszcze ogólna zasadnicza wymiana zdań. - Bardzo dobrze - słychać było solidny głos Anzelma. - Ale i ciocia Stefcia się zgodzi, że o żadnej kulturze ludu nie może być mowy bez dobrobytu. A czymże jest dobrobyt społeczeństwa, jeśli nie dobrobytem jednostek... - Przepraszam, chciałbym wiedzieć... - wtrącił rejent Holszański, lecz Anzelm nie dał mu skończyć. - Iść za zdrowym interesem osobistym... - prawił. - Przepraszam, chciałbym wiedzieć... - Zaraz. Iść za zdrowym interesem osobistym to jest jedyna rękojmia postępu i kultury społecznej... - Chciałbym wiedzieć: po pierwsze, o jakich jednostkach mówisz? - O tęgich, ma się rozumieć, twórczych, mocnych; nie o mazgajach. - Twórczych? To nie jest najważniejsze, mój drogi. Ważne jest, co nas podżega do twórczości. - Zdrowy interes osobisty, jakem już mówił. - Właśnie chciałem się jeszcze dowiedzieć: co to jest zdrowy interes osobisty. - Rejencie - pomagano ze śmiechem Anzelmowi - to już jest rozcinanie włosa na części. - Walka o byt - ciągnął Anzelm swoje - jest przecież niewątpliwym czynnikiem postępu i rozwoju. - U małp - uśmiechnął się łagodnie Holszański. - Fe, rejencie! Co za złośliwy humor napadł tego człowieka. - No, wuju, jeżeli mamy w ogóle kwestionować podstawową prawdę stulecia!... - Bardzo przepraszam. Walka o byt występuje, ma się rozumieć, i w świecie ludzkim, ale nie ona świadczy o naszym człowieczeństwie. Widzę w dziejach ludzkości inne czynniki rozwoju, które nazwę raczej wspomaganiem się w bycie. Solidarność, miłość, godność - dopiero w imię tych rzeczy postępując - postępujemy jak ludzie. Bogumił mrugnął ku pani Barbarze na poły żartobliwie, na poły czule. - O ile mogę zrozumieć - rzekł w jej stronę przez stół - to rejent ma rację. Mocny głos Anzelma zapanował znów nad wszystkimi. - To są zresztą kwestie teoretyczne - powiedział - które mogą nas nie wiem jak różnić, ale na to jedno wszyscy się na pewno zgodzimy, że jeżeli - mówił teraz każde słowo oddzielnie i dobitnie - ma się w Kalińcu budować kolej, domy, gmachy, jeżeli w związku z tym są do nabycia place, na których może powstać po prostu cała dzielnica miasta; jeżeli tysiące ludzi może przy tym znaleźć zajęcie i zarobek - to ja osobiście... Nie narzucam nikomu swego zdania... - ale ja osobiście uważam sobie za obowiązek wziąć udział w tym rozwoju wypadków. - Przepraszam - dociekał znów rejent. - Chciałbym wiedzieć, czy przyczynić się do tego rozwoju, czy wziąć udział? Nie dosłyszałem. Nikt mu jednak nie odpowiedział. Wujenka Michalina, podchwyciwszy ostatnie słowa syna, wołała: - Za obowiązek, i to obowiązek społeczny, obowiązek patriotyczny. Niebawem wyszło na to, że kupno placów to nawet obowiązek święty. - Jezus, Maria, co za materialiści - gorszyła się pani Holszańska bawiąc się breloczkiem i pieszcząc pieska, który znalazł się na powrót na jej kolanach, już cichy i ugłaskany. - Nic tylko domy, place, interesy. Dumna jestem, że Wacław jest inny. Wiem, że dzięki tym zasadom nawet na stanowisku rejenta nie zrobi nigdy majątku i że nigdy - westchnęła - nie będziemy bogaci, a mimo to powiadam ci, Basiu, dumna jestem. Pani Barbara pociągnęła bratową za rękę: - Michasiu - rzekła - a jednak Lucjan rozczarował się do interesów. Mówił mi... - No, moja złota - odparła - cóż ty chcesz? Człowiek stojący nad grobem! - Nad gro... - No tak. Ma ostatnie stadium raka w żołądku. - Raka? - powtórzyła pani Barbara przerażonym szeptem. Nie chciała w to uwierzyć. - Teraz miałby umierać, kiedy chce budować dom? Kiedy mam do niego pojechać? To niemożebne - myślała, jakby przedsięwzięcia ludzkie były w stanie zatrzymać potrzebne dla swego biegu życie. Nagle przypomniała sobie wygląd Lucjana i popadła w lękliwą rozpacz. - A może to - straszyła się - znak dla mnie? Ja tak wciąż niedomagam... Młodzi Ostrzeńscy po Melchiorze, którzy siedzieli przeważnie milcząco i nieruchomo, odchrząknęli, gdy na koniec usłyszeli, że zaczyna się mowa o placach. - My właśnie chcielibyśmy się czegoś dokładnie o tych placach dowiedzieć - odważył się powiedzieć jeden z nich. - Szanowni państwo mówią: obowiązek. Ale my jeszcze nie jesteśmy zdecydowani. My chcielibyśmy poznać sprawę do gruntu. Wujence Michalinie zaiskrzyły się oczy. - Jak to - zdziwiła się - do gruntu? Ja na panów miejscu nie tylko bym się zdecydowała, ale w ogóle sprzedałabym Serbinów i wszystko włożyłabym w takie interesy, jak place na Cekowie. - Michasi znowu się pomyliło - szepnęła pani Barbara. - Michasiu - prostowała uczciwie - nie Serbinów, tylko Siąszyce, i nie na Cekowie, tylko na Oczkowie. - Co takiego? - zadziwiła się wujenka. - Przecież właśnie mówię, że na Oczkowie i że to będzie... Anzelm jej przerwał. - Niech mama pozwoli - rzekł bardzo łagodnie, tak jednakże stanowczo, że nie tylko mama, ale wszyscy przycichli. - Ja - mówił głosem nieco twardym, ale bynajmniej nie przykrym - poprzestanę tylko na udzieleniu państwu konkretnych i dokładnych informacyj o całym przedsięwzięciu. Nie będę się już wdawał w żadne teoretyczne dociekania. Przedstawię jedynie plany. - Bardzo słusznie! - Prosimy! - wołali goście i patrzyli z upodobaniem na staranną, czystą, rzekłbyś, dokładnie wykończoną postać młodego finansisty, który zalśnił tak niespodziewanie na firmamencie kalinieckim. Pani Michalina przerwała tok rozmowy. - Może w takim razie przejdziemy do salonu? Tam nam podadzą kawę. - Po co? Na co? - protestował wuj Daniel, który nie lubił zmieniać miejsca. - Czy tu wam nie przyjemniej? Ledwo usiedli, już ich znowu gdzieś goni. - I w dodatku, co oni się myślą od tego Anzelma dowiedzieć - pytał gorączkowo panią Barbarę - co on im może prócz frazesów powiedzieć? Człowiek, który się tylko co obciął na egzaminie z przyrody. - Ach, co ty mówisz? - zmartwiła się pani Barbara. I zaufanie, jakie w niej wzbudził Anzelm, zaczęło słabnąć. Nikt jednak nie zwracał uwagi na wołanie wuja Daniela. Krzesła zaczęły warczeć. Powstawano z uczuciem przyjemnej sytości i zapalano sobie wzajemnie papierosy. Z pań paliła jedna tylko pani Barbara. 22 Upał z podwórza nie docierał do salonu, gdyż okna były tu pozamykane, a blask wyszczotkowanej podłogi i weneckich luster powiększał jeszcze wrażenie miłej świeżości i chłodu. Nad wiśniowej barwy aksamitnymi meblami rozpościerały się sztywne liście palm pielęgnowanych przez wuja Daniela i Bodzia. Framugi drzwi i okien osłonięte były ciemnoczerwonymi portierami, przetykanymi złotą nicią. Anzelm się niecierpliwił: - Proszę państwa - powtarzał stukając palcem w drewniany kant aksamitem krytego stolika, na którym rozłożył swoje notatki i plany. - Proszę państwa! Zaczynam. Gwar ogólnej rozmowy przycichł i słychać było tylko melodyjne dźwięczenie łyżeczek w cienkiej porcelanie. - Otóż więc, proszę państwa! - zaczął Anzelm stanowczym, nieodwołalnym tonem. - Jak państwu wiadomo, Kaliniec już w przyszłym roku będzie połączony koleją ze stolicą, to zaś otworzy nam drogę... - Z jaką stolicą? - zapytał rejent Holszański, którego nie opuszczała wojownicza rozmowność. Anzelm spojrzał swym lodowatym okiem i milczał przez mgnienie, jakby pasując się z ogarniającym go zniecierpliwieniem. - Z Warszawą, proszę wuja - odrzekł następnie grzecznie. - Sądziłem, że masz na myśli Petersburg albo Moskwę. Anzelm przyjął to wyzwanie. - Owszem, i to miałem na myśli. Rozwój kalinieckich fabryk haftu, sukna i firanek może zyskać, gdy zostaniemy połączeni koleją z Rosją... - ...z Syberią, z Kamczatką - poddał Janusz Ostrzeński, wpadając w tok mowy brata - z Tobolskiem. I błaznując zanucił z cicha: Do Tobolska etapem, etapem, etapem, na kibitce z kacapem, Z kacapem. Hop! Przez myśli pani Barbary przemknęło wspomnienie, jak ongi przed laty Janusz Ostrzeński, małe paroletnie dziecko, biegał po tym samym salonie śród gości śpiewających między innymi także i tę piosenkę. Ale melodyjne pomruki Janusza nie zwróciły niczyjej uwagi. Anzelm ciągnął dalej: - W związku z koleją przewidziany jest wielki rozwój naszego miasta pod względem gospodarczym i przemysłowym, a co za tym idzie - otwiera się dla każdego sposobność dojścia do dobrobytu, o ile nie będziemy oczywiście patrzeć bezczynnie, jak obcy zagarniają nam wszystko sprzed nosa. - Masz na myśli Żydów? - zagabnął rejent Holszański. - Między innymi... tak - potwierdził ociągając się Anzelm. - Antysemitą nie jestem, ale uważam, że na gruncie ekonomicznym... - Otóż właśnie! Mogę zrozumieć... - Nie odbiegajcież od przedmiotu - upominał wuj Daniel - bo nigdy nie skończycie. Wacławie, nie przerywaj, bo to się nigdy nie skończy. Z Polakami tak zawsze. Nie umieją mówić o rzeczy. - Mogę zrozumieć - usiłował się wypowiedzieć Holszański - wstręt do pewnych... - Ależ, Wacławie, ty wywalasz otwarte drzwi. Tu nikt nie ma wstrętu do Żydów. Idzie o dobrze zrozumiany własny interes - irytowała się wujenka Michalina. - Kiedy ja właśnie mogę zrozumieć wstręt do pewnych cech żydowskiego charakteru, nawet do typu, do brody, no, do chałata! Mogę zrozumieć niechęć do etyki Talmudu. To są odruchy, instynkty, kwestie biegunowo przeciwnych kultur. Słuszne czy tam niesłuszne... mniejsza... Mogę potępiać, ale rozumiem. A właśnie antysemityzmu na gruncie ekonomicznym, na którym to hasło zostało wznowione, tego po prostu nie rozumiem. Przecież w dziedzinie gospodarczej panuje liberalizm, wolność poczynań indywidualnych. No więc jak? Nienawidzić Żydów za to, że korzystają dobrze ze świętej zasady: niech każdy czyni, co chce? - No dobrze, ale w myśl tej samej zasady my mamy prawo z nimi walczyć. - Otóż to! Liberalna gra brutalnych sił, którymi kieruje chciwość i zazdrość! Anzelm dał się nagle w to wciągnąć. - Ja też już nic nie rozumiem - zawołał udając osłupienie. - Wuj, taki postępowiec, najpierw neguje walkę o byt, a potem wypowiada się przeciw liberalizmowi. - Jestem za najszerszym liberalizmem ducha, myśli, twórczości społecznej, ale w tych dziedzinach, gdzie idzie o zdobywanie łupów... - Czego? Łupów? - przerwała z rozpaczą wujenka Michalina. - Co on mówi? Jakie łupy? My chcemy budować, a nie łupić. Co może być bardziej twórczego? - ...gdzie idzie o zdobywanie łupów - powtórzył Holszański niezrażony - tam dziękuję za wolność, co na tym polega, że jeden tygrys zagryza drugiego, by dla niego więcej żeru zostało. Te rzeczy muszą jakoś inaczej być urządzone. - Czy tygrysy w ogóle zagryzają się między sobą? - powątpiewał Janusz Ostrzeński. Pani Holszańska podeszła do Bogumiła. - Z takimi poglądami - powtórzyła - Wacio nigdy nawet na rejenturze nie dojdzie do pieniędzy. Ale ideały są więcej warte niż majątek. Pan to rozumie, bo pan sam wszystko stracił dla ojczyzny. Ale moja rodzina to materialiścii - Ja, nie - odparł Bogumił czerwieniąc się. - To mój ojciec. Dla mnie wtedy nie liczyły się jeszcze żadne straty. Anzelm zwrócił się do rejenta: - Wuju, nie marnujmy czasu, naprawdę. Jeżeli wuj nie będzie chciał kupić owych placów, no to nie kupi! Pani Holszańska rzuciła się przestraszona w stronę męża: - Jak to nie kupi? - rzekła. - Co to znaczy? Waciu, objaśnijże Anzelmowi, że nie to miałeś na myśli. Przecież to jedyna szansa, byśmy do czegoś doszli. Rejent spojrzał przelotnie na żonę i rzekł do Anzelma z pochmurną stanowczością: - Owszem, chcę kupić place, ale nie chcę, żeby z tego robić jakąś patriotyczną ideową hecę. Po prostu wolę włożyć moje oszczędności w to niż do kasy rządowej. - Ślicznie - rzekł z lodowatym uznaniem Anzelm. - O nic innego nie idzie i ja jestem ściśle tego samego zdania. I to właśnie uważam za patriotyzm. Tak że jedziemy dalej, chwała Bogu! Proszę państwa, nie traćmy czasu. Goście odstawiali filiżanki i poprawiali się na swych krzesłach. - Naturalnie - wołali - kończmy prędzej. Wujenka Michalina była jednak trochę na szwagra oburzona, gdyż ona poważnie wierzyła w to, i chciała, żeby przedsięwzięcie Anzelma miało szersze społeczne znaczenie. Biedny człowiek, czemukolwiek by służył, chce wierzyć, że służy czemuś wielkiemu i wiecznemu. I nie wiadomo, co jest większą rzeczywistością: czy wiedzione samolubnym interesem czyny, czy tęsknota ducha, co je usiłuje osłonić ideałami i podnieść do godności obowiązku. Wujenka Michalina chciała pójść i coś jeszcze o tych obowiązkach rejentowi powiedzieć, lecz wstrzymała się, bo Anzelm odchrząknął, napił się nieco kawy i podjął przerwany wykład o placach. - Rzecz prosta - mówił - że najbardziej wchodzą tu w grę i największą przyszłość mają przed sobą tereny położone w pobliżu dworca. Każde miasto rozwija się w stronę kolei. Szczęśliwe okoliczności sprawiają, proszę państwa, że mamy dostęp właśnie do tych terenów. Mianowicie, niech państwo spojrzą - oto plan. Dworzec kaliniecki ma stanąć na samej granicy miejskich gruntów, o tu. A tu na tym niebieskim zaczynają się granice folwarku Oczków. Linia kolejowa przecięła je w ten sposób, że popsuła figurę majątku. Właściciel Oczkowa, pan Ceglarski, postanowił teren położony za torem rozparcelować na place. Dzięki moim przyjacielskim stosunkom z panem Ceglarskim jesteśmy w tych wyjątkowych warunkach, że możemy najlepszą, najbliżej dworca położoną część terenu zagwarantować dla siebie i nabyć tanio po osiemdziesiąt kopiejek łokieć, zanim zacznie się podbijanie cen. - Tak, podbijanie cen - powtórzył Anzelm po chwili i znów się napił kawy. Jeden z Ostrzeńskich po Melchiorze, który już od dłuższego czasu dawał do poznania, że ma ochotę przemówić, odezwał się natychmiast, jak tylko Anzelm skończył: - Bardzo przepraszam - powiedział zaczepnie, a jednocześnie ze strachem. - Ja bardzo, bardzo przepraszam. Ale ja jeszcze nie rozumiem. Najpierw osiemdziesiąt kopiejek za łokieć, to wcale mi się nie wydaje tak tanio... Tu zaczął mozolnie obliczać, jaki to jest stosunek do ceny ziemi ornej. Goście cierpliwie poziewali. Anzelm spojrzał na zegarek, co zauważywszy dziedzic siąszycki streścił się mówiąc: - A po wtóre, co nam z tych gołych placów przyjdzie? Wujenka Michalina straciła cierpliwość. Ledwo uporali się z Holszańskim, jest znowu ten hreczkosiej. - Jak to co przyjdzie? - krzyknęła prawie. - To pan chyba nic nie rozumie, co to jest punkt. Wszystkie młyny, wszystkie składy tam się będą chciały budować. Oto co znaczy punkt, pan rozumie? Sam punkt płaci za wszystko. - Znów o tym jakimś punkcie - szepnęła pani Barbara przypomniawszy sobie, co mówiła na Owocowej Arkuszowa. Ale zaatakowany Ostrzeński po Melchiorze nabrał pewności siebie. - Bardzo przepraszam - trwał przy swoim - ja nie jestem znów taki głupi. Ja mówię praktycznie. Jeżeli ja włożę pieniądze, dajmy na to w nawozy sztuczne, to ja mogę powiedzieć, na ile to podniesie mój dochód. Tu nie ma niespodzianek. Chyba, że grad czy co. A z owymi placami, sam pan przyzna, czy ja mogę co wiedzieć? A może akurat nie te place okażą się najwięcej popłatne? Kto to może zaręczyć. Przyjdzie Żyd, kupi całkiem gdzie indziej, puści o nas jakie paskudne łgarstwo i wszyscy polecą do niego. Żyd na gorszym więcej zarobi niż my na tym najlepszym. Albo się na przykład okaże, że na owe tam składy czy młyny nasze tereny są niedobre, a inne, cośmy na nie nawet nie chcieli patrzeć - dobre. I my zostaniemy z naszymi placami na koszu. Zatchnął się, powiedział jeszcze: "i tam dalej"... - a potem usiadł ciężko i potoczył dokoła okiem zawstydzonym, ale pełnym godności. Goście się w czasie tego przemówienia znacznie ożywili, a teraz zaległo przygnębione milczenie. Wszyscy spojrzeli na Anzelma w nadziei, że rozproszy on wątpliwości posiane przez młodego dziedzica z Siąszyc, które wzbudziły większy popłoch niż teoretyczne wywody rejenta Holszańskiego. Lecz Anzelm zebrał najspokojniej swoje papiery i powiedział: - Oczywiście. Pan ma zupełną rację. W tym przedsięwzięciu, tak jak w każdym, jest pewna doza ryzyka. Ja też nikogo nie namawiam. Przedstawiam jedynie plan transakcji, którą uważam za wyjątkowo korzystną. Przewiduję tu co najmniej podwojenie kapitału w niedługim czasie. Śród spadkobierców powstał spłoszony gwar. Poszczęściło im się, mają w kieszeni los, no, może ćwiarteczkę losu. Czy mają na tym poprzestać, wrócić spokojnie do siebie? Czy mają zasiąść do gry? Wujenka Michalina miała do niedawna te same wątpliwości, ale po stoczonej tu walce z wątpiącymi nabrała pewności siebie i zażartej wiary we wszystkie plany Anzelma. Wsłuchiwała się w jego słowa upojona i nawet ręką wybijała coś w rodzaju taktu, jak przy słuchaniu muzyki. Chciała mu też dopomóc, ale czy to czując, że ma do czynienia z ludźmi innego pokroju, czy że sama jeszcze potrzebowała tego rodzaju uzasadnień, wróciła do swego ideowego punktu widzenia. - Co do mnie, to wierzę mocno, że całe życie umysłowe, społeczne, kulturalne miasta potoczy się inaczej, o ile nam się uda z tymi placami. My sami, my sami, jak będziemy mieli lepszy byt zapewniony, to się będziemy więcej tym wszystkim zajmować. Biedak nie ma czasu na ideały. Anzelm tymczasem zbierał już swoje papiery i kończył sprawę: - Dodam jeszcze - mówił - że następna partia placów będzie już znacznie droższa. - Znacznie droższa - powtórzył z naciskiem. Ta wiadomość zrobiła piorunujące wrażenie. Wszystkim się zdawało, że na pierwszą partię mogą się zdecydować lub nie, lecz że na kupno następnej, droższej będą po prostu nieuchronnie skazani. - Na litość boską - zawołał nawet jeden z Ostrzeńskich po Melchiorze. - To może ja niebawem i za te pierwsze place będę płacił po rublu! - To jest bardzo możliwe - rzekł zwięźle Anzelm. Stał teraz w milczeniu, nie wdając się w rozmowy krewnych. Na koniec spojrzał na zegarek i rzekł: - Mamy jeszcze dość czasu, żeby jechać i zobaczyć place na miejscu. Proponuję, żebyśmy zaraz wyszli. Weźmiemy dorożki i pojedziemy do Oczkowa. To jest przecież tuż za raciborską rogatką. Wszyscy wstali co żywo. Pani Barbarze przypomniało się znowu, że Arkuszowa na nich czeka. Zatrzymała biegnącego przez salon Bodzia i zapytała: - Która to jest godzina? Chłopiec spojrzał na nią ślicznymi szarymi oczyma roztropnie i obojętnie. - Podług jakiego czasu? Petersburskiego czy środkowoeuropejskiego? - Wszystko jedno. Podług waszego zegara. Bodzio poszedł sprawdzić, a pani Barbara myślała: - Jezus, Maria! Przecież ta Arkuszowa tam czeka. Nie rozumiała, jak to się stało, że się tak zasiedziała, ona, która wszędzie zawsze przychodziła przed czasem. Kawa i te likiery zakręciły jej w głowie. Co prawda, to i od tego, co się tutaj mówiło, trudno się było bez wahania oderwać. Oglądanie kamienicy na Owocowej wydawało jej się teraz trochę dziecinnym traceniem czasu. Chodzili, oglądali króliki na podwórzu, kiedy tutaj tymczasem rozstrzygały się doniosłe wypadki, powstawały składy, młyny, koleje, place. Pani Barbara była pod silnym wrażeniem ostatnich słów Anzelma i Michasi. Inaczej sobie wyobrażała zasługi i czyny patriotyczne, ale wszak zawsze o nich marzyła. Widać teraz one tak wyglądają? - Może w istocie od tego trzeba zaczynać? Od placów, zysków? Może naprawdę bez tego nic by nie było na świecie? I może dopiero zapewniwszy sobie mocną podstawę materialną - zacząć myśleć o ideałach! I może takie rzeczy przestają rozumieć rzeczywiście tylko ciężko chorzy, jak biedny Lucjan? W gruncie rzeczy strasznie chciała zobaczyć owe place. Wyrastały przed nią jeden za drugim, olbrzymie, wyłożone płytami z kamienia, otoczone balustradami, owiane mgłą własnej rozległości, pełne spadających dokoła monumentalnych schodów i majaczących z daleka gmachów. Wuj Daniel za to sprzeciwiał się gwałtownie wyjazdowi na place. - To wszystko szaleństwo Michasi - mówił z rozpaczą. - Jak można w ogóle jeździć oglądać jakieś place? - Daniu - prosiła wujenka Michalina. - Przecież to twoje pieniądze. Bierz kapelusz. Jedziemy. - Dobrze, ale ja się przecież zgodziłem już na kupno, chociaż wszelki handel uważam za świństwo. Nie potrzebuję żadnego oglądania. Ja się nie ruszam z domu. Bodziu, zostań. Dla Bogumiła było to wszystko jeszcze cięższe. Przyszedł tutaj przez grzeczność, ale to, co słyszał, zrobiło i na nim wrażenie. Czuje, że tu nie można pozostać na uboczu, że trzeba powziąć decyzję. I dziwi się, czemu jedne decyzje, chociażby nie wiem jak trudne, łatwo jest powziąć człowiekowi, a inne, bardzo zdaje się proste, tak ciężko. Ile to już razy ważył się w życiu wprost na złamanie karku i czynił to bez namysłu. A w tej sprawie wszystko mu się wydaje na przemian to dobre, to głupie i do niczego. Co gorsza, to przedsięwzięcie wiedzie ich jakby na inną drogę niż ta, która była ich drogą na tym świecie. Ale może ta inna droga będzie dobra? Pieniądze mają na niej rosnąć z pieniędzy. A nuż w istocie zrobi się z tego majątek? Nigdy nie myślał w ten sposób zabezpieczać przyszłości swych dzieci, ale może się mylił myśląc przez całe życie, że wszystko, co się podejmuje z myślą o zysku, jest - złe. A przy tym będą mieli nareszcie spokój. Żadnej troski, żadnego lęku przed jutrem. Tak, dzisiaj tylko w ten sposób można zabezpieczyć swój los. I oprócz tego te place w każdym razie nie grożą odjechaniem pani Barbary. Tam na Owocowej to odjechanie przedstawiało się jakby mniej strasznie. Ale zawsze, jeżeli można, to go lepiej uniknąć. Pogrążony w tych myślach podszedł do żony i zapytał ostrożnie: - Cóż, jedziemy do Arkuszowej? Pani Barbara westchnęła. - Już za późno - rzekła niepewnie - a zresztą... ja bym, przeciwnie, pojechała zobaczyć te place. - Mówiłaś, że nie masz przekonania do interesów? - Przecież to nie są żadne interesy. Po prostu place. A zresztą, albo ja wiem? Może w istocie nie warto się w to wdawać? Może wziąć, machnąć ręką i na place, i na kamienicę; jechać do domu i do dzieci, a co będzie, to będzie. Pieniądze są, po co się z nimi szastać? Żeby je może stracić? Mimo to, kiedy się znaleźli razem z wszystkimi na ulicy, nie śmieli powiedzieć, że nie jadą. Chcieli iść po swoje konie do hotelu. Myśleli, że w ten sposób zyskają trochę na czasie, a może po drodze stanie się coś takiego, co rozstrzygnie ich wątpliwości. Zakrzyczano ich jednak, że już i tak jest późno. Postój dorożek był obok. Zaczęli się sadowić. Bodzio i wuj Daniel, mimo wszystko, jechali także. Janusz Ostrzeński natomiast nie pojechał. Pomógł tylko wsiąść paniom. - Wyprawa - powiedział przy tym - argonautów po złote runo. - Przyjedź do nas kiedy - poprosiła pani Barbara, gdy jej podawał rękę. I patrzyła na niego z przyjaznym podziwem. Miał wąskie, jaskrawobłękitne oczy, które siniały między powiekami jak dwoje niebios, odbijając dziwnie od bardzo śniadej cery. Gdy po chwili zaczął nucąc iść w stronę parku, cienki i zgrabny w swym białym kitlu studenckim, zdawał się nie iść, a tańczyć. Pani Barbarze zrobiło się żal, że nie jest w tej chwili takim chłopakiem albo młodą dziewczyną, co śpiewając idzie do parku. Janusz, jakby czując jej ścigający go wzrok, obejrzał się, uśmiechnął i ukłonił do ziemi. W tejże chwili ruszono. Bogumił dziwił się coraz więcej. Stoją przecież chyba na progu powodzenia. Dlaczegóż jemu tak źle na duszy, jakby wstępował do piwnicy? 23 Dorożki skręciły w polną dróżkę, zarośniętą między koleinami drobnym chwastem; niebawem pierwsza, w której siedzieli Anzelm, Bodzio i wujostwo Ostrzeńscy, zaczęła zwalniać, a na koniec stanęła. Za nią stanęły dwie następne, wiozące Niechciców, Holszańskich i dwu Ostrzeńskich z Siąszyc. Pani Barbara wyglądała w tej chwili na osobę wyrwaną raptem ze snu i nie mogącą się zorientować, co się dokoła dzieje. Rozglądała się trwożnie, a kiedy zobaczyła, że wszyscy wysiadają, przelękła się na dobre. - Co to? - pytała. - Chybaśmy zabłądzili. Gdzież są te place? Przecież tu szczere pole. - Moje dziecko, a cóż ty sobie wyobrażałaś? - tłumaczył jej po cichu Bogumił. Pani Barbara nie umie powiedzieć, co sobie wyobrażała, ale w każdym razie wszystko raczej niż to, co zobaczyła. Stali tu przecież pośród najgłuchszej wsi, głuchszej nawet niż owo "między oborą i stodołą", którego tak się bała dla swych dzieci. Z jednej strony dorożki rozciągało się pole zżętego żyta. Panowała nad nim cisza bez dna, właściwa skoszonym polom. Od kop żytnich padały na ściernisko długie cienie. Z drugiej strony kwitły nędzne kartofle, nad którymi latały bez szelestu drobne motyle. Z daleka, z bardzo daleka widać było miasto. Ono teraz było podobne do marzenia pani Barbary o placach. Iskrzyło się i mieniło w blaskach nadwieczornego słońca tak, że cegły wydawały się rubinami, tynk - alabastrem, a szyby, całe w pożodze - czystym złotem. Nieco bliżej, na rozkopanych terenach, widniały w klatce rusztowań ceglaste szczerbate mury budującego się dworca. Kręcili się koło nich ludzie, ale ten widok nie pocieszył pani Barbary. Było jej tak, jakby stała tu na wygnaniu, z którego już nigdy nie dobrnie do domu, do dzieci. Wylękniona, czekała tylko na odpowiednią chwilę, żeby powiedzieć, że nie chce żadnych placów. Tymczasem Anzelm odsunął daleko od siebie plan, badał go, odrywał potem oczy, wyciągał rękę i objaśniał: - Więc tutaj, proszę państwa, mamy dworzec. Tam będą tory zapasowe, a tutaj oto mają państwo ten zespół placów, o który właśnie nam chodzi. Tak, owszem, teraz już wszyscy widzą, że tuż za kartoflami ciągnie się gotowy prawie tor, widzą stosy podkładów. Ale pustka, która dokoła panuje, uprzytamnia Ostrzeńskim z Siąszyc, że oto mają tu pierwsi coś karkołomnego zaczynać. Dzielą się tymi obawami ze sobą i z resztą skłopotanych nabywców. Pytają, czyby nie lepiej było poczekać, aż ktoś doświadczony wyprobuje, czy w to warto włożyć pieniądze. W końcu zaczęli błąkać się po ściernisku, trącając stopą ścięte źdźbła słomy, jakby ogarnięci nową falą wątpliwości pragnęli w ten sposób wybadać wartość placów. - Spodziewałam się tego - rzekła wujenka Michalina do Anzelma, spoglądając z ubolewaniem na nie mogących się zdecydować krewniaków. Anzelm odpowiedział pogodnie: - To nie zmieni zasadniczo położenia i nie opóźni ani o włos rozwoju tej dzielnicy. Tak mówił, gdyż oczywiście mógł poprzestać na tym, żeby tu włożyć pieniądze ojca, a tamci niech sobie robią ze swoimi sumami, co im się podoba. Ale w gruncie rzeczy był zły, bo jeżeli wziął już tę sprawę w swoje ręce, to nie na to, żeby jej dać się potoczyć samopas. Czuł się powołany do kierowania wypadkami, i obrazy przedsięwzięć, które za jego sprawą mogą tu zacząć istnieć, wzbudzały w całym jego jestestwie radosne przeciąganie się, niby obrazy miłosne lub łowieckie. Zaczęli z matką rozmawiać o tych rzeczach. Nie słowa, ale domy, pociągi, młyny, łokcie kwadratowe, koniunktury, procenty zdawały się wylatywać im z ust. Nikt już poboczny nie rozumie tej mowy. Pani Barbara boi się coraz bardziej. Odciąga Bogumiła i szepce: - Mój Bogumił, mój złoty, chodźmy już. Nie chcę tego wszystkiego. - No, dobrze - mówi Bogumił zupełnie osowiały. - Chodźmy. Tak wyraźnie jednak nie śmieli tego Anzelmowi powiedzieć. Bali się, że będzie mu przykro. Wyczekali chwilę, która im się wydała właściwą, i zaczęli się żegnać. Mówili przy tym, że się jeszcze namyślą, a teraz muszą już wracać. Wujenka Michalina zaczęła ich wstydzić, zaczęła mówić, że Polacy nigdy do niczego nie dojdą, jeżeli będą wiecznie tak w interesach tchórzyć. Anzelm ją powstrzymał. - Przestań, mamo - mówił. - Do tych rzeczy trzeba odwagi, której nie można od każdego wymagać. Bogumił zaczerwienił się. Cóż ten smyk będzie tu jego w rzeczach odwagi pouczał. Chciał coś ostrego powiedzieć, ale zmilczał. Ma tu może przeciw owym placom występować z dziejami swoich ran, więzień i tułaczki? A zresztą może w istocie do tych placów trzeba specjalnego rodzaju odwagi, której on w samej rzeczy nie posiada. Zwrócił się szorstko do Anzelma. - Do widzenia - powiedział. - Wszyscy niebawem wracamy - rzekł na to Anzelm łagodnie - tylko zaraz... jeszcze o czymś muszę tutaj uprzedzić. I zwróciwszy się do pozostałych, zaczął wołać: - Proszę państwa, zapomniałem, że deklaracje i zadatki przyjmuję tylko przez dzisiaj. Bo z tą częścią terenu, którą my targujemy, Ceglarski może czekać do jutra do południa. Proszę pamiętać, że na moją prośbę zgodził się czekać aż do ukończenia naszej sprawy spadkowej, ale ani dnia dłużej. W tych warunkach Bogumiłowie znowu nie wiedzą, co zrobić. Wiadomość o krótkim terminie czyni place czymś bardzo pożądanym. Jeden z Ostrzeńskich podszedł do Bogumiła i zapytał: - No więc jak? - Cóż - odpowiedział Bogumił - tyle czasu tu stracić i nic nie zrobić. Myślę, że się trzeba zdecydować. Pani Barbarze przychodzi na myśl to samo. Odjechać - i znowu mieć przed sobą całą tę sprawę, znów się namyślać, w co włożyć pieniądze, znów jeździć, znów się wahać - nie, to już ponad jej siły. Anzelm zwrócił się do niej grzecznie i nadmienił: - Jeżeli państwo (nie powiedział wujostwo) zdecydują się później, to myślę, że z mniej korzystnie położonych terenów będzie można jeszcze dowolną ilość nabyć. A i tamte nie będą wcale złe. Po tych słowach Niechcicowie oświadczają już ostro i gorączkowo, że nie chcą czekać. Zgadzają się na wszystko i kupują. Kiedy wracano do miasta, Anzelm rozsiadł się w dorożce nieco bardziej wygodnie, zdjął kapelusz i rozejrzał się wkoło. Teraz może się napawać pogodną słodyczą wieczoru. Wszyscy kupili place. Czuł się jak dowódca po szczęśliwie wygranej bitwie. Z przyjemnością przebywał w tej chwili wśród rodziców, flirtował z matką i Bodziem, częstował ojca papierosami. - Dokąd jedziemy? - zapytał trwożnie wuj Daniel, gdyż pamiętał, że Michasia miała dziś jakieś zebranie. Ona jednakże uważała, że w tym dniu pchnęli sprawy życia dość mocno naprzód, tak że można sobie pozwolić na wypoczynek i opuszczenie zwykłych społecznych zajęć. - Do domu - odpowiedziała śmiejąc się z jego obaw. - Nie, naprawdę? I nigdzie już nie wyjdziesz? - Nigdzie, Daniu. Wuj Daniel uszczęśliwiony zaczął po cichu nucić. Za taką cenę gotów był co dzień jeździć oglądać place. Niechcicom było gorzej. Koło mostu na Dziadowym Przedmieściu zatrzymała ich Arkuszowa. - Co się stało? - pytała z obawą i zdumieniem. Pani Barbara wychyliła się mężnie z karety. - Cóż, trudno - rzekła - musieliśmy się rozmyślić. Bogumił pośpieszył z pomocą. - Ja - rzekł - namówiłem panią na inny, lepszy interes. Arkuszowa przechyliła głowę i zaczęła się zastanawiać. - Inny, lepszy? Jaki inny lepszy? Państwo może byli u pani Ostrzeńskiej? Państwo może kupili te place na Oczkowie? - Kupiliśmy te place - odparli jednocześnie, patrząc z lękiem na Arkuszową, czy nie usłyszą od niej czegoś, co ich znów zbije z tropu. Arkuszowa zaczęła kręcić głową, a nawet cmokać. - No, to jest akuratny interes, to młody pan Ostrzeński się tym zajmuje. Niech jemu pan Bóg da zdrowie, ile on ma rozumu w jeden palec, ten młody pan Ostrzeński. On chce robić interesy, no, do każdego interesu potrzebne są duże pieniądze, to on lubi z krewnymi kupić, żeby mieć większe pieniądze do swojej woli. - Jak to do swojej woli? - No, jak państwo razem zarobią na place, to państwo razem włożą, w co pan Anzelm poradzi. Ja nic nie mówię. Pana Ostrzeńskiego rada może być warta złote pieniądze. - Ale Arkuszowa na nas tyle czasu czekała. - Nic nie szkodzi. Raz człowiek traci, drugi raz człowiek zarobi. I powtórzyła swoje: - Handel to jest różnie. Bogumił jednak nie chciał, żeby straciła, i szperał po kieszeniach. Przyjąwszy rubla Arkuszowa odrzekła: - Niech Pan Bóg błogosławi. Ja bym na moich państwa i za darmo czekała. - Niech Arkuszowa przyjdzie do Serbinowa - mówi jeszcze pani Barbara - dzieci mi rosną, starych ubrań jest co niemiara, to się coś wybierze. - Niech Pan Bóg dopomaga. W domu, późno wieczorem pani Barbara dostała znów napadu wątpliwości. Przyszła do męża, gdy się już tego nie spodziewał, tak że już leżał w łóżku. - Jezus Maria - przypominała sobie - czy ty słyszałeś, co Arkuszowa mówiła? O tych placach? I o Anzelmie? Że on będzie miał nasze pieniądze w swojej woli, czy coś. Bój się Boga, ja tego chłopca wcale nie znam, czy ja wiem, co on może zamyślać? - Co tobie znów, Basiu? - zadziwił się Bogumił. - Ta twoja Arkuszowa zaczyna mnie już złościć. Zawsze coś takiego ci powie, co ci życie zatruje. - Nie, no bo powiedz sam, w interesach może on nas z łatwością wystrychnąć, jak to mówią, na dudka i jedyne pieniądze, do jakich doszliśmy w życiu, przepadną. Nastało długie milczenie, w czasie którego Bogumił zapalił papierosa. - Nie bądźże taka przeczulona - rzekł na koniec. - Ten Anzelm kieruje się na kupca, czy tam na przedsiębiorcę. Chybaby więc był z rozumu obrany, żeby miał zaraz przy pierwszym swoim występie chcieć kogoś oszukiwać i psuć sobie z punktu opinię. I prócz tego zapomniałaś, że Michalina z domu jest Poleska, ten Anzelm też więcej Poleski niż Ostrzeński, a wiesz, jak Polescy uważają na rodzinne stosunki i jak zawsze wszędzie popierają rodzinę. I możesz być pewna, jeżeliby nawet były jakie obawy, to już to, że należysz do rodziny, daje w tym wypadku gwarancję, żeś nie wpadła. - Oni tylko pomiędzy Poleskimi tak się trzymają razem, a ja do Poleskich nie należę. Bogumił znów długo milczał, a wreszcie rzekł prosząco: - Na litość boską, dziecko. Jażem, dalibóg, nie bardzo chciał owych placów, a teraz nie rozpaczam. Stało się przecież w gruncie rzeczy po twojej myśli, umieściliśmy pieniądze w mieście, zarobimy, sprzedamy place, kupimy dom. - To prawda - przyznała pani Barbara tępo. Zdawała się już nie myśleć o pieniądzach, lecz o czymś innym, stokroć bardziej bolesnym. Nawiązując do poprzednich swych słów, rzekła z żałością: - Do Poleskich ja nie należę, i w ogóle w mieście widać życie nie dla mnie. Ja już zapomniałam, jak to się z tymi ludźmi tam gada, jak to się z nimi chodzi. - Kiedyś... - dodała - kiedyś... Nie mogła skończyć zdania. Głos ją zawiódł i łzy pociekły jej z oczu. Z trudem hamując płacz, rzekła: - Ja nie wiem... ja naprawdę nie wiem, gdzie jest moje miejsce na świecie. Bogumił był głęboko poruszony, gdyż pani Barbara niezmiernie rzadko płakała. Dźwignął się trochę na łokciu, przyciągnął ją do siebie, do poduszek. Chciałby coś powiedzieć o tym miejscu na świecie, lecz jakoś mu się nie składa. Pewny jednak, że to troska o los owych pieniędzy gnębi panią Barbarę, zaczął szeptać: - Nie płacz. Na pewno wszystko będzie dobrze i będziemy błogosławili dzisiejszy dzień. Widziałem wczoraj wieczorem nowy księżyc po prawej stronie, to dobry znak. A zresztą, wczoraj jeszcze nie mieliśmy tych pieniędzy. Powiedzmy sobie, że ich wcale nie było - i żyjmy dalej. Rozmawiali jeszcze ze sobą niejaki czas. Bogumił nie chciał wierzyć własnym oczom i uszom. Żona nie mówi mu dobranoc i nie odchodzi. Chwile milczenia między jedną wymianą zdań a drugą były coraz dłuższe, a ona zdawała się drzemać, całkiem ubrana, ale tuż przy nim, na łóżku, z twarzą na jego ramieniu. Niekiedy odzywała się jeszcze. - Jak głośno - rzekła na przykład - słychać świerszcze. Żeby tak ni stąd, ni zowąd okazać sobie miłość, tego już nie potrafią. Lecz ze wspólnej szczegółowej rozmowy o wszystkim, ze znękania pani Barbary wynika coś, co jest więcej miłością niż sama miłość. Ratują się wzajemnie, dźwigają i to ich znienacka zespala. Pani Barbara zbudziła się o świcie. Bogumił krzątał się po pokoju. Widziała, jak z wielką ostrożnością stąpał na palcach, jak powolutku nalewał wodę i jak z uchylonej szafy wyciągał po omacku marynarkę bojąc się szerzej otworzyć drzwi, ażeby nie skrzypnęły. - Ja już nie śpię - rzekła i sama wnet zaczęła się ubierać. - Śpiewasz? - zapytał ze śmiechem. - Śpiewaj, dziecino, śpiewaj. - Ja śpiewam? - zdziwiła się. - Nie zapieraj się. Słyszałem wyraźnie, że nucisz. "Po nocnej rosie, płyń, dźwięczny głosie, niech się twe echo rozlega" - zanucił sam. - Dawniej śpiewałaś to często i głośno. - Dawniej... - odparła - dawniej było się młodą. - Ach - zaprzeczył - jesteś dla mnie aż nazbyt młoda. Gdybyś chciała być zawsze taka dobra jak dzisiaj. Nie odpowiedziała. Śpieszyło jej się do dzieci. Kiedy już wychodziła, Bogumił jeszcze zapytał: - Powiedz tylko. Czy tobie było dobrze? - Zawsze mi z tobą dobrze - odparła wymijająco. Ale potem w ciągu dnia myślała parokrotnie, że czuje się jednak w pewien sposób wzmocniona i pocieszona. Gdybyż mogła wzbudzić w sobie na stałe takie uczucia do Bogumiła, jakich doświadczyła wczorajszego wieczora. Lub gdyby był ktoś, do kogo by można ciągle żywić takie uczucia. Ach, czegóż to jej się zachciewa. To są już w ogóle dla niej tylko błyski przeszłości, do której wrócić człowiekowi tak niepodobna, jak wodzie niepodobna zawrócić wstecz do źródła. 24 Pani Barbara często w ciągu tego lata podnosiła w rozmowie sprawę placów. Chociaż kupione, nie były one sprawą zakończoną i wciąż ją zaprzątały, to czymś strasząc, to czymś nęcąc, to martwiąc. Pewnego poobiedzia, już ku jesieni, siedzieli razem z Bogumiłem pod kasztanami przy szarym drewnianym stole. Było gorąco - Bogumiłowi chciało się pić i przyrządzał sobie wodę sodową. Sypiąc do szklanki kwasek, a potem sodę, patrzył wesoło, jak woda szeleści i musuje. Następnie pił napawając się ostrym, cierpkim smakiem, a delikatne pryśnięcia rozpylonej wody łaskotały mu twarz. Pani Barbara spojrzała na niego przelotnie znad stosu bielizny, którą bez humoru łatała. - Widzę - rzekła - że jesteś zadowolony. - Kłamałbym, gdybym powiedział, żem nierad. A dlaczego uważasz, że się powinienem smucić? - Bo ja wciąż nie mogę sobie dać rady z tymi placami. Bogumił zadziwił się, zgorszony: - Co znowu? A ja właśnie się i z placów między innymi cieszę. W samej rzeczy, pieniądze czy brak pieniędzy nie była to rzecz, co go mogła czynić szczęśliwym lub nieszczęśliwym. Ale zawsze, gdy się minęło pięćdziesiątkę, człowiek czuje się nieco bezpieczniejszy, o ile ma coś zapewnionego dla żony i dla dzieci. Bogumił może by wolał, żeby ta pomyślność przyszła do nich nie taką drogą, żeby te pieniądze okazały się w jakiś sposób wynikiem jego pracy. Skoro jednak zdarzyło się inaczej, chwała Bogu i za to. W żadnym razie nie pochodziły one wszakże ze złego źródła, o ile on to może swoim rozumem osądzić. Czegóż się zatem smucić? - I tyś chyba w końcu rada, jak myślę. Pani Barbara pokręciła ze smutkiem głową. - Żebym oto była kupiła ten dom na Owocowej - odparła - tobym zawsze miała jakiś dochód, jakieś własne pieniądze chociaż na drobne wydatki. A tak co? Muszę przecież zrobić soków i galaret na zimę. Sam będziesz się martwił, jeżeli nic słodkiego zimą w domu nie będzie, ale jak trzeba kupić cukru, to mówisz, że pieniądze potrzebne na wypłaty. - Ludzie są zawsze pierwsi - upomniał ją łagodnie - ale przecież możesz wziąć na książeczkę. - Mój złoty, ja i tak nigdy sobie nie mogę rady dać z niepokoju przed każdym pierwszym, czy aby starczy na te wszystkie rachunki, a ty mi każesz zaciągać nowy dług. Chybabym oszalała ze zdenerwowania. - Nigdy jeszcze przecież tak nie było, żebym pozostał komu winien. Przed pierwszym dam ci na wszystko. Czyż cię kiedy zawiodłem? - Dobrze, ale pamiętaj, nie mów potem, że rachunki są duże - ostrzegła pani Barbara. Bogumił spojrzał na zegarek, zobaczył, że do dzwonka ma jeszcze chwilę czasu, oparł się o pień drzewa i przymknął z cicha oczy. Kłaść się po obiedzie nie miał zwyczaju, ale dobrze mu robiło zapomnieć się na chwilę. Pani Barbara milczała czas niejaki, zajęta pilnie łataniem, wreszcie zaczęła znowu mówić: - A co do tych placów, to nie pamiętam, w jaki to my sposób mamy na nich zarobić. Place leżą - i co? Natknąwszy się na zupełne milczenie, po pewnej chwili odpowiedziała sobie sama: - I mają rosnąć w cenie. - Chciałabym tylko wiedzieć - dociekała - skąd się tam weźmie owa podwyżka ceny. Bo jeżeli tak ma być, jak mówił Anzelm, jeżeli ten kapitał ma się prawie podwoić, a może, jak powiadał, potroić, i to za parę lat? To co to jest za procent od kapitału? To jakaś lichwa czy co? - Lichwa, mówię, czy co? - dodała głośniej. Bogumił otworzył oczy zupełnie wytrzeźwiony i popatrzył na panią Barbarę w milczeniu pełnym zdumienia. Co takiego? Lichwa? Cóż za usposobienie ma ta kobieta, że jeżeli się o coś nie zamartwia, to ją trapią jakieś urojone grzechy. Długoż jeszcze będzie wracać do tych placów i do tych pieniędzy? Co uczynili, to uczynili. Jeżeli się okaże, że było w tym co złego, no to będą wtedy ratować siebie czy drugich, ale na razie Bogumił widzi przed sobą tylko jedno zadanie - żniwa, które już drugi rok, chwała Bogu, toczą się bardzo szczęśliwie śród przyjaznej pogody. Czyż ta Basia nie ma skóry, którą się czuje błogie pałanie upału, czy jej oczy nie widzą, czy jej uszy nie słyszą, czy jej nozdrza nie chłoną w siebie balsamicznych zapachów świata? Ogród, aż zgięty pod urodzajem owoców, stoi w obfitym słońcu. Dzieci takie ładne, poopalane, zdrowe, migają pośród gałęzi, zajęte swoimi sprawami, coś krzyczą, wyciągają z barłogu szczeniaki, biegają, aż ziemia tętni dokoła domu. Agnisia tak się w tym roku poprawiła, wyrosła, Emilka już nie chrząka i nie dostaje kataru. Boże miły, czyż to jeszcze nie dosyć! Poczuł się nagle sam zniechęcony do życia. - Nie mam czasu teraz o tym rozmawiać - rzekł stosunkowo mało uprzejmie. - Muszę już iść. - Poczekaj. Zostań jeszcze chwileczkę! - zawołała, jakby bojąc się zostać sama z natłokiem niepokojących myśli. Bogumił nie obejrzał się nawet. Sam nie rozumiał, co mu się dnia tego stało. Bywał znacznie cierpliwszy przy o wiele przykrzejszych rozmowach, i przy o wiele mniej uzasadnionych wątpliwościach. Bo przecież, prawdę mówiąc, te place budzą takie różne pytania. Ale w ciągu toczenia się tej sprawy ze spadkiem, żona była dla niego kilka razy tak dobrą. Odnowiła się ich radość, byli znów razem. Uważał, że po ostatnich nocach i życie ich, i wzajemne stosunki, i rozmowy powinny się potoczyć raz jeszcze nowym odświeżonym torem - nie rozumiał, jak te rzeczy mogły nie wywrzeć żadnego wpływu na usposobienie Basi. To go rozżaliło, wzburzyło, uczuł nawet po raz pierwszy coś w rodzaju odrazy ku całemu swojemu życiu. Zapragnął przez chwilę jakby wszystko porzucić, rozwalić, pójść, dokąd oczy poniosą. Lecz wnet cofnął się dumnie i cicho. Może być w życiu człowieka jak w budowie. Ta lub owa deska ugina się pod nogą, to lub owo murszeje, trzeszczy. Ale cała budowa jeszcze mocna, służy drugim, obrosła dokoła cudzym życiem, chroni się pod jej dach troje bezradnych dzieci, nie wolno jej naruszać. Ocknął się z mętnych tych myśli usłyszawszy w porządkarni odgłos rzezania drzewa. Zapach wiórów i trocin uderzał tu do głowy. Bogumił zatrzymał się, zaglądnął do wnętrza, gdzie w zakurzonym półcieniu stelmach obrabiał pień brzozowy. - A co to? - zapytał, gdyż o ile pamiętał, miały być dzisiaj robione sztachetki na zagrodę do owczarni. Stelmach przestał piłować. - A to rozwora trzasła Posiłczakowi i trzeba mu nową narychtować. - To on, psiamać, zawczasu nie mógł obejrzeć, nie teraz w samą robotę czas tracić? - rozgniewał się Bogumił. - A dyć go nie traci, bo jom tam powiązał i tak ta jakoś zwozi. Może ta do podwieczorku dowozi, a jo tyż bez ten czas nowom skończę. Bogumił uspokojony podążył do zwózki. Stamtąd poszedł sprawdzić świeżą orkę po życie. W jednym miejscu zrobione było byle jak. Zapamiętał sobie, że trzeba o tym Katelbie powiedzieć wieczorem przy dyspozycji. I przez chwilę myślał z troską o Katelbie. Stał się on pomału czymś więcej niż pisarzem; Bogumił wyręczał się nim już i w polu w czasie większych robót, uważał go za rządcę. Tym bardziej było mu przykro, że chłopak od roku opuszczał się w obowiązkach. Nie pora była jednak nad tym się zastanawiać. Bogumił wszedł między sterty, popatrzył, czy się dobrze trzymają. Owionął go słonawy zapach słomy. Pobywszy chwilę śród stert, wyszedł na rów, przysłonił ręką oczy i wytężonym wzrokiem patrzył, czy jest kto przy dzieciakach, które ścinają mak. Po dosyć długiej chwili rozpoznał włódarza, pokwapił się więc dalej, a minąwszy kobiety wyrywające len, pośpieszył do lokomobili. W kurzu i huku przebywał tam dość długo. Zirytował się, że źle podają snopy, sam wszedł na stertę, wziął widły i robił z drugimi. Zeszedł dopiero, kiedy maszyna zaczęła gwizdać i zacichać na podwieczorek. Poczuł szalony głód. Nie tylko bowiem namordował się przy młockarni, ale i nalatał się tego popołudnia więcej niż kiedykolwiek. Zwykle jeździł na koniu albo linijką, ale dzisiaj akurat wałachowi coś uwięzło w kopycie, a linijka od wczoraj była u kowala, musi więc chodzić. Mimo to, wracając, zboczył jeszcze na chwilę do buraków. Ucierpiały trochę od suszy, i chciał na nie popatrzyć, czy się nie poprawiły. Wiedział, że się nie mogły poprawić, bo skąd by - deszczu nie było; a jednak stał nad nimi z niedorzeczną nadzieją, wpatrując się nieomal w każdy z osobna. W miarę jak stał, zaczęło mu się wydawać, że może się jednak troszeczkę poprawiły. W każdym razie nie wyglądają gorzej niźli przed paru dniami. Ach, żeby teraz deszcz. Żniwa już prawie skończone, mógłby padać choć z tydzień. Rozejrzał się wokoło. Pośród sierpniowego upału szumiał już pierwszy jesienny wiatr, ale na deszcz się nie miało. Świat cały zdawał się być zatopiony w jaśniejących błękitach. Nawet kłębiące się gdzieniegdzie obłoki wyglądały jak spienione strzępy lazuru. Dalekie wsie, widnokręgi, lasy, stogi i zaorane pola - wszystko było niebieskie. Z oczami pełnymi kurzu i blasku, z plecami swędzącymi od potu i od ości zbożowych, znalazł się Bogumił nareszcie w domu. W jadalni było chłodno i śniado z powodu dzikiego wina, obrastającego werandę. Bogumił spóźnił się, przy stole nie było już nikogo. Pod kloszami z granatowego drutu złocił się miód, woniały już podeschnięte, pstre od kminku gomółki, osy dobijały się do przykrytego kloszem koszyka z renklodami, na których tu i ówdzie błyszczały krople żywicy. Na talerzu z czarnego dębu piętrzyły się skiby przaśnego chleba, cielista gruda masła zroszona była mętnymi kroplami niedostatecznie wyciśniętej wody. Bogumił spojrzał na to wszystko uszczęśliwionym okiem, uchylił drzwi do kuchni i zawołał, żeby mu podali chłodzoną kawę. Pani Barbara wynurzyła się z głębi domu i dość potulnie usiadła, żeby towarzyszyć mężowi: - Myśmy już zjedli i wypili - oznajmiła - bo dzieci bardzo już były głodne. - To dobrze - powiedział - ja nie mogłem przyjść wcześniej, bo nie mam dzisiaj ani linijki, ani konia. Wszędzie musiałem chodzić pieszo. I nagle chcąc naprawić szorstkość, z jaką zbył żonę, gdy się po obiedzie skarżyła, wyznał, że sam też ma kłopoty. Mianowicie z Katelbą. - Żadnego święta nie spędza w domu, włóczy się gdzieś i spostrzegłem, że często wraca nietrzeźwy. A i w powszedni dzień chodzi koło roboty jak senny. Dotychczas nigdy nie pił i w ogóle pracownik był z niego niezastąpiony. - Ty myślisz, że ja tego nie widzę? Z nim się już dawno coś dzieje - odparła pani Barbara. - I czy to nie jest czasem sprawa tej Chrobotówny, z którą się podobno zeszedł jeszcze zeszłego roku, jak tu jakiś czas chodziła do roboty. Mniej więcej wtedy, co to, pamiętasz, panna Celina wyskoczyła przez okno. - Tej Olesi? Jej przecież nie ma już we wsi od nie wiem kiedy. - Ale jest w Nieznanowie. A i tutaj zabiega. Przecież ludzie ją nieraz widują. A jego z nią. I mówią że... Felicja wniosła kawę, a jednocześnie zdjęła coś z tacy i podała mówiąc: - Przynieśli telegramę. Patrzyła przy tym nie na panią Barbarę, ale na Bogumiła, jakby o niego właśnie się bała, że się przestraszy. Bogumił przestał sobie smarować chleb. - O, do diabła! - zamruczał. - Czy tam znowu kto umarł? Gdyż ostatni raz otrzymali depeszę wtedy, kiedy umarł radca Joachim Ostrzeński. - No co? Prędzej - nagliła pani Barbara. Bogumił otworzył, chwilę milczał, wreszcie rzekł ze zdziwieniem: - Daleniecki przyjeżdża. Pani Barbara odrzuciła w tył głowę i z piorunami w oczach zapytała: - Jak to? kiedy? - Pojutrze. - A sprawdziwszy raz jeszcze dodał: - Tak, pojutrze rano. Milczeli zaskoczeni. Nie tak dawno plenipotent pani Mioduskiej pisał, że wzgląd na zdrowie każe mu, tak samo jak w zeszłym roku, przebyć całe lato w miejscowości kuracyjnej. Co ma znaczyć ten niespodziewany przyjazd? Co zwiastuje ta nagła zmiana zamiarów? Pani Barbara nie traci dużo czasu na dochodzenie tego. - Masz, widzisz - mówi strwożona. - Jak wszystko się teraz sprawdza. Nie ma dwu zdań, że przyjeżdża sprzedać Serbinów. A tu dom na Owocowej przepadł. Jezus Maria! Żeby był chociaż ten dom. A tak, to co my poczniemy? Tu może jutro, pojutrze, być już po wszystkim. I gdzie się podziejemy? Siądziemy na tych placach? Co te nasze biedne dzieci czeka na świecie? Niechcic pochłaniał w milczeniu podwieczorek i na własną rękę rozmyślał nad tym przyjazdem. Nie wierzył on starym pogłoskom rozpowszechnianym przez Arkuszową, jakoby Daleniecki miał przed wygaśnięciem kontraktu, poza jego plecami sprzedać Serbinów. Ale jednakże teraz możebne jest, że pani Mioduska powzięła rzeczywiście zamiar sprzedaży. Nie można się przecież łudzić, żeby miała wiecznie chcieć w Polsce trzymać ten majątek - była wszak cudzoziemką. Bardzo możliwe, że Daleniecki przyjeżdża się z nim co do tego porozumieć. Wychodzi to na jedno z tym, co mówiła Arkuszowa. No, niezupełnie na jedno. Bo wprawdzie nie ma mowy, żeby on mógł teraz skorzystać ze swego prawa pierwokupu (gdyby te pieniądze po radcy były wolne, to kto wie, może by to dało się zrobić), ale żadnego niedotrzymania kontraktu nikt mu nie wmówi. Zatem w każdym razie muszą mu wypłacić odszkodowanie. Ostatecznie nie jest jeszcze dzisiaj tak stary, żeby sobie nie mógł dać rady. Rady nie ma tylko na żal, że mogą mu odebrać ten warsztat, któremu oddał już tyle swojego serca, swoich myśli, swojego potu. Ale co innego nęka jeszcze Bogumiła po trosze: jeżeli Daleniecki przyjeżdża nie w takiej sprawie, to w takim razie - w jakiej? Może dowiedział się, że on, Niechcic, kupuje place? A nie wiedząc wszystkiego może myśli, że on się zanadto dorobił na Serbinowie? Bogumił już dawno miał zamiar napisać Dalenieckiemu o spadku, a teraz o placach. Ale zwlekał, bo mu była nieprzyjemna myśl, że ma się tłumaczyć ze spraw tak osobistych i dotyczących nawet nie jego samego, ale żony. Nie miał też nigdy czasu. Z drugiej strony wydawało mu się, że może lepiej nie pisać, może to by się właśnie wydawało, jakby się poczuwał do czego złego? Przechodził wszystkie tortury niewinnego, strudzonego człowieka, którego byt jest zależny od nieobliczalnej, mało przychylnej siły. Ostatecznie zaś mawiał sobie, że ta sprawa sama w końcu jakoś dojrzeje i wtedy będzie jeżeli nie łatwiejsza, to w każdym razie bardziej się nadająca do takiego czy innego rozwiązania. Tymczasem, patrzcie, życie nie chciało czekać, aż ta sprawa dojrzeje. Los go może oto już pojutrze weźmie za skórę jak szczeniaka, nosem go utknie w samo zarzewie i każe mu rozstrzygać. Ha, zobaczymy. Wstał i, jakby kończąc dawno toczoną rozmowę, powiedział: - W każdym razie trzeba wszystko przygotować jak zawsze. - Dobrze - odpowiedziała pani Barbara posłusznie. - Zaraz każę znieść jego pościel. Niech się wyciąga w puchach, kiedy my zostaniemy bez dachu. 25 Pani Barbara zasnęła kamiennym snem dopiero nad ranem, właśnie wtedy, kiedy kareta wioząca pana Dalenieckiego i Bogumiła, który po niego jeździł, znajdowała się w połowie drogi między graniczną stacyjką Kliszew, przezwaną po niemiecku Kliszau, a Serbinowem. Około wpół do siódmej Bogumił wszedł do sypialnego pokoju, pogrążonego jeszcze w głębokim spoczynku. Ukośne listwy światła ze szpar w zamkniętych okiennicach krzyżowały się i łamały na podłodze i sprzętach. Słychać było cztery ciepłe, smaczne oddechy. Bogumił podszedł na palcach do łóżka żony, obudził ją i jęli szeptem rozmawiać. Ale dzieci dospały widać akurat swoje, bo zaczęły się zrywać i trzeźwo siadać na łóżkach. Zobaczywszy ojca pytały: - Co to? Pan Daleniecki nie przyjechał? - Przyjechał, przyjechał. Wstawajcie, tylko nie róbcie hałasu, bo jest po drodze zmęczony. - Pójdę w takim razie do ciebie - rzekła pani Barbara i pośpiesznie zaczęła się odziewać. Kiedy już byli sami, Bogumił skończył to, co zaczął w sypialni. - Więc widzisz - mówił. - Co do jednego możesz być wreszcie spokojna. Nie przyjechał sprzedać Serbinowa. Sam o tym w drodze zaczął: "Pewno pan się dziwi - powiada - kochany panie Bogumile, że mnie pan widzi..." I Bogumił słowami Dalenieckiego opowiedział dokładnie, skąd się wziął pomysł całego tego przyjazdu. Między Francją a Rosją kleci się właśnie nadzwyczajne zbliżenie czy tam sojusz, czy przyjaźń. Wszystko, ma się rozumieć, z racji syberyjskiego złota. Przy okazji jakichś tam pertraktacji z tym związanych najgłośniejsze dzienniki paryskie wysyłają swoich przedstawicieli do Petersburga. Daleniecki zatem, jako współpracownik jednego z paryskich dzienników, został również wysłany. A ta jego misja jest jeszcze z tego powodu ważna, że on zna dobrze Petersburg i pisze, jak to wiadomo, do rosyjskich gazet. - I jeszcze do jakich - wtrąciła pani Barbara swoje - do najgorszych. - Mniejsza z tym, ale jednym słowem - dokończył Niechcic - powiada, że "skoro miałem już jechać w te strony, chciałem wstąpić, żeby uścisnąć panu rękę i zobaczyć, co tu u państwa słychać". Pani Barbara odwróciła się w stronę okna i skrywając bezwiedny uśmiech powiedziała z urzędową goryczą: - Uścisnąć rękę... Nagle jednak naprawdę znów się zlękła. Zobaczyła bowiem, że od bramy wjazdowej aleją idzie, ni mniej, ni więcej, tylko Szymszel. - A ten w takim razie co tu robi od świtu? - zawołała z jadowitym zdumieniem. Wyjaśniło się to niebawem. Szymszel szedł na jarmark do Kalińca i wstąpił, żeby po drodze cokolwiek utargować. Szedł, nie jechał, gdyż kobyła mu padła. Nie ma już teraz konia i nie wie, czy się go jeszcze kiedy na tym świecie dochrapie. Na skutek tego nieszczęścia zrobił się jeszcze bardziej życzliwy i pogodny. Gdy szedł między drzewami alei, miał na twarzy wyraz takiego uradowanego dziękczynienia, jak gdyby każdy krzaczek dał mu coś utargować. W Serbinowie znalazło się - rzecz prosta - to i owo na sprzedaż. Szymszel naładował swój worek i ruszył w drogę. Bogumił, który przez ten czas wyszedł w pole, spotkał się z nim przy bramie. Miał niewyraźne poczucie, że Szymszel umyślnie zwolnił kroku, ażeby się z nim spotkać. Jakoż tak być musiało, bo jak tylko zaczęli iść razem, Żyd rozejrzał się i powiedział: - Wielmożny panie, ja chcę panu jedno słowo powiedzieć. Panu może ono jest niepotrzebne, a może ono jest takie, że o nim lepiej wiedzieć. - Co za słowo? - Mnie mówili w kuchni, że pan dziedzic Daleniecki przyjechał. Pani Mioduskiej nie pamiętano w okolicy - dziedzicem był dla wszystkich Włodzimierz Daleniecki. - Przyjechał - no to co? - niecierpliwił się Niechcic dosyć mało serdecznie, mimo że lubił Szymszela. - No, to jego dziedzickie prawo przyjechać i ja nie pytam, dlaczego on przyjechał. Ja tylko chciałem wielmożnemu panu powiedzieć, że rok temu w Kalińcu było między Żydkami mówione, że pan Daleniecki stara się o kupca na Serbinów. Potem to się uspokoiło, ja widziałem, że dziedzic z Paryża nie przyjeżdża, to ja nic nie mówiłem - po co roznosić plotki, one się od tego robią grube i tłuste, a tak, to one uschną. Ale teraz ja widzę, że pan dziedzic przyjechał, mnie kucharka mówiła, że się nikt nie spodziewał. No to ja sobie myślę, na wszelki wypadek powiem. Ja wiem, on bez wielmożnego pana nic nie zrobi i może się nic nie okaże, ale lepiej zawczasu wiedzieć. Bogumił słuchał tego wszystkiego w milczeniu, usiłując powściągnąć przykry zamęt wewnętrzny, który w nim powstał. Czuł piekący wstyd, jakiego doznają ludzie niezdolni do intryg, kiedy się dowiadują, że wokoło wre od konszachtów i knowań. Bo w końcu zaczął w to wierzyć. Co ma znaczyć, że mówi mu o tym Szymszel, na którego właśnie było rzucone w tej sprawie podejrzenie - tego nie rozumiał. Ale przypomniawszy sobie, z jaką radością i wiarą słuchał rano wyjaśnień Dalenieckiego, wydał się sobie niemal głupim kaleką, który w ogóle nic nie rozumie, co się dokoła dzieje. Nie chciał dać poznać po sobie tego upadku ducha. - Ja o tym wiem - rzekł, jak mógł najspokojniej. - To chwała Bogu - ucieszył się Szymszel. - Ja też i myślałem, że pan pewno wie, bo i pan rządca wiedział. Niechcicowi zrobiło się na te słowa jak gdyby gorzko w ustach. - Rządca mówił o tym z Szymszlem? - Niech Pan Bóg broni. Ja wiem od jednej kupcowej, co jest moją krewną. Bogumił nic już nie rzekł w tej sprawie. Podziękował tylko Szymszelowi za życzliwość. Szara twarz Szymszela okryła się rumieńcem. - To nie życzliwość - powiedział. - To jest serce. Wielmożny pan ratował mnie od głodu. - Nim Szymszel zajdzie do Kalińca - odrzekł na to Bogumił - będzie już pewno po targu. - O, nie ma strachu. Szymszel nie wątpi, że znajdzie po drodze takich, co go podwiozą. Na tym się rozeszli. Pani Barbara wyglądała tylko, czy się Szymszel nie widział z panem Dalenieckim. Nie, nie widział się, a więc trzeba by nie mieć rozsądku, żeby w tym jego przyjściu upatrywać jakichś podejrzanych konszachtów. Jej niepokój rozproszył się ostatecznie, kiedy nad wieczorem Daleniecki przyszedł, by się przywitać. Siedzieli właśnie na ganku, kiedy się zjawił w progu między usychającymi już, lecz jeszcze malowniczymi zwojami kwitnących wciąż powojów. Zawsze piękny, harmonijny, poważny. Bogumił zapytał, czy będzie mógł jutro przedstawić rachunki i księgi, ale Daleniecki odpowiedział, że nie chce nic oglądać, że tym razem przyjechał tylko wypocząć. Głos miał nosowy, pieszczotliwie poufny - oczy ciemnomodre, ciepłe, mądre i świadome własnego uroku. Dziwił się, że Agnisia już taka duża, pytał, czy to najstarsza i kiedy pójdzie do szkoły. Gdy odszedł, pani Barbara rzekła: - Temu, że jest przystojny, nie zaprzeczam. Chociaż ma już pewno pod pięćdziesiątkę, wygląda z ruchów na młodzieńca. Owszem - dodała - lubię taką urodę. I kto by powiedział, że kobiety są takie głupie. W czasie mojej młodości Józef Toliboski uchodził za przystojnego. A przecież w porównaniu z takim Dalenieckim to był brzydal. Wbrew temu, co Bogumił Niechcic powiedział rano dzieciom, Włodzimierz Daleniecki nie był wcale zmęczony podróżą. Jechał do Berlina sleepingiem, a od Berlina pustym przedziałem pierwszej klasy, w którym również wyspał się znakomicie. Był tedy jak najżyczliwiej usposobiony do wszystkich otaczających go zjawisk. Sam zaraz po przyjeździe rozpakował potrzebne mu rzeczy, poustawiał na umywalni cenne toaletowe przybory, ułożył w skrzypiącej szafie część swojej drogiej bielizny i przystąpił do mycia - tego bowiem nigdy się nie ma dosyć. Koło umywalni stały dwa dzbanki, jeden z zimną, drugi z gorącą wodą; ten drugi przykryty położonymi na wierzchu ręcznikami, żeby nie ostygł. Felicja o niczym nie zapomniała. Daleniecki był zadowolony, że ostatecznie na tym bezludziu nie brak mu żadnej z rzeczy, do których był przyzwyczajony. - Ma się rozumieć - myślał sobie - wszystko w pierwotnej formie, ale okazuje się, że w najskromniejszym bycie może nie zbywać na tym, czego wymaga kultura. Wkładając czystą koszulę chodził od okna do okna i przypatrywał się ogrodowi, zasnutemu cieniem drucianych siatek. Pochwalał w myśli przyjemny dobór kwiatów na klombach, przyglądał się z pobłażliwą czułością gęstwinie drzew nad stawem. Był obecnie w dobrym, wysokim okresie swojego życia, wszystko mu szło do rąk. Powodzenie to uzyskał był z niemałym trudem. Niedawno jeszcze miotał się, walczył, puszczał w ruch wszystkie swoje walory: nie zużytą energię drzemiących w nim wielu pokoleń wypoczętej rasy ziemiańskiej, urodę, zdolności i stosunki. Nie cofał się przed twardą, brutalną napaścią ani przed śliską intrygą, pobudzany do czynu przez szalejące w nim ciemne, mętne poczucie, że świat ma o tyle rację bytu, o ile jemu jest dobrze. Trzeba było być nie lada ekwilibrystą i akrobatą, żeby w tym wężowisku intryg, jakim jest wielka prasa stołeczna, uzyskać miejsce i poklask, ale on je uzyskał, i to w dziale wymagającym największej giętkości i sprężystości umysłu, w publicystyce politycznej. Dziś jego pseudonim "kapitan Grant" ma dobrą markę nie tylko w Paryżu. Dziś ubiegają się o niego wszystkie prawicowe dzienniki Petersburga i Moskwy. Stoi więc przed nim otworem prasa dwu najbogatszych w złoto krajów. Oprócz tego jest głównym akcjonariuszem pewnej kopalni w koloniach i właścicielem kilku tysięcy metrów kwadratowych wybrzeża na zaczynającej wchodzić w modę plaży belgijskiej. A koniunktury były takie, że mógł się spodziewać jedynie wzrostu powodzenia i dobrobytu. Pewność, że wszystko może mieć zawsze na swoje zawołanie, sprawiła, że czuł się skłonnym do wszelkich wyrzeczeń. Zachwycony tym odpływem szarpiących go wiecznie ambicyj i apetytów, zapinał miękkie mankiety, wyglądał przez okno i myślał, że jest w gruncie rzeczy skromnym człowiekiem. Wystarczyłoby mu zapewne najprostrze życie, kto wie, czy nie byłby szczęśliwy, mając zawsze przed oczyma ten niewyszukany widok folwarcznego ogrodu. Tu by może napisał książkę, na którą w swoim gorączkowym paryskim życiu nigdy nie znajduje czasu, dawno marzone dzieło o Stanisławie Leszczyńskim. A może i to nawet byłoby dla niego za dużo. Zobaczył, jak w aleję, wiodącą na podwórze, wjeżdża chłopak wiozący beczkę z wodą. Brama była przymknięta, chłopak stanął, otworzył i znów ruszył. Woda chlustała srebrem na brunatną aleję. - Oto jest - myślał - ich ciężka wiejska praca. Może by wystarczyło być chłopcem wożącym wodę. W tym błogim stanie ducha napisał list do pani Letycji Mioduskiej i przygotował sobie wąsko nacięty cieniutki papier do korespondencji dziennikarskiej. W tym samym przyjemnym poczuciu, że jest człowiekiem mało wymagającym od życia, poszedł się przywitać z panią Barbarą i z tą samą niezakłóconą pogodą w sercu, niby zawieszony między dwiema falami swego światowego czynnego życia - wyruszył nazajutrz w pole zobaczyć sprzęty i młockę. Na którejś miedzy, zamiast sprzętu i młocki, ujrzał z daleka idącego mu naprzeciw rządcę Romana Katelbę. Pomimo woli zwolnił kroku. Katelba też zwolnił kroku, a nawet zdawało się przez chwilę, że ma ochotę zawrócić. Następnie obaj udali, że chcieli się czemuś przypatrzeć, i na koniec zaczęli jednak iść ku sobie, ale wolno i opieszale, jakby nie bardzo chcieli do siebie dojść, jakby czekali, żeby im coś przeszkodziło się spotkać. Jednak zeszli się w końcu. 26 Katelba pierwszy stanął i przywitał dziedzica z pewnego rodzaju namaszczeniem. Włodzimierz Daleniecki natomiast zatrzymał się tylko do pewnego stopnia i podał rękę Katelbie niejako mimochodem i nader mało serdecznie. Następnie zaczął pytać, idąc wciąż naprzód i przyglądając się polom: - Cóż tam Roman mi powie? Jakże się Roman miewa? Matka, mam nadzieję, zdrowa - hę? Chcąc mu odpowiadać Katelba musiał iść także, a ponieważ miedza tu była wąska, więc szedł za nim i mówił: - Wszystko dobrze, jaśnie panie dziedzicu. Wszystko się dobrze składa. A co do urodzajów - najmniej piętnaście korcy z morga, sypie tak, że rany boskie. Na tym rozmowa się urwała. Po niejakiej chwili Katelba znów zaczął: - Owszem, panie dziedzicu. Piętnaście korcy z morga. Z kartoflami też dobrze, ale już nie tak. Kartofle na tomasówce nigdy nie będą takie jak na kainicie. Wykluczone. I znów nastała cisza. Romanowi Katelbie było przykro. Pan Daleniecki w ogóle nie poświęcał jego słowom wielkiej uwagi, ale tak jak dzisiaj nie rozmawiał z nim jeszcze nigdy. Wypadałoby właściwie powiedzieć mu tak z tyłu - "do widzenia" i ruszyć w swoją drogę. Katelba miał już to zrobić, gdy nagle mocno się potknął. Noga mu wpadła w kretowisko i o mało nie upadł. Wówczas Daleniecki odwrócił się ku niemu i spytał: - Cóż takiego? Potem zaś stanął i zaczął na coś patrzeć. Katelba zebrał siły i odpowiedział: - Potknąłem się, bo tu nam krety pole psują. Niech pan dziedzic uważa z łaski swojej. Pszenica - dodał odpowiadając na wzrok Dalenieckiego skierowany ku stertom. I jakby na umówiony znak, zaczęli nagle mówić o interesach. - Co do tego kupca - tłumaczył się Katelba - o którego pan dziedzic kazał się dowiadywać w zeszłym roku, to wtedy było trudno, szczególniej że trzeba było starać się ostrożnie, a Żydzi tutaj tacy, że jeden drugiemu wszystko powie. Ale jeżeliby pan dziedzic sobie życzył, żeby koło tego pochodzić... - O tej sprzedaży - przerwał mu zimno Daleniecki - to już dawałem znać, że to sprawa skończona. Nie będę sprzedawał Serbinowa. A jeślibym sprzedawał, to omówię to z panem administratorem. Katelba mienił się na twarzy i zdawał się toczyć ze sobą walkę. - Pan Niechcic - rzekł na koniec porywczo - sam teraz jeżeli nie sprzedaje, to kupuje. Daleniecki przystanął. Obaj przystanęli. - Co kupuje? - zapytał dziedzic z pewnego rodzaju przymusem. Katelba zaczął mówić o spadku i o placach, które państwo Niechcicowie zakupili w Kalińcu. Daleniecki ożywił się i rozgniewał. Jeszcze przed chwilą rozmawiał z Katelbą niby z natrętem. Teraz jednak zapytał z pretensją: - Dlaczego o tym dotychczas nie wiedziałem? - To świeża sprawa. Nie minął jeszcze miesiąc, jak państwo Niechcicowie po to jeździli - usprawiedliwiał się Katelba, i zacząwszy znów od początku, jeszcze raz szczegółowo opowiedział, co mu było pod tym względem wiadome. Tylko że teraz oświetlił to inaczej. Zdawał się bronić Niechciców. Powtarzał w kółko, że tu chodzi o spadek, i tylko jedynie o spadek, i że teraz, kiedy pan Niechcic zabezpieczył żonie i dzieciom przyszłość, to tym bardziej żadnego interesu na Serbinowie nie będzie szukał. Nie szukał go i dotąd. O, nie, nie taki to jest człowiek! Daleniecki jakiś czas słuchał, wreszcie spojrzał na Katelbiaka szklistym okiem i powiedział wyniośle: - Ja się o to nie pytam. Po czym przeskoczył rów i wyszedłszy na drogę zwrócił się w stronę domu. Katelba szedł wciąż za nim. Wobec tego Daleniecki zwolnił cokolwiek kroku. Zrównali się i przez chwilę szli razem. Gdy doszli do skrętu drogi, paryżanin położył rękę na ramieniu Katelby, pogłaskał go, a jednocześnie dosyć stanowczo odepchnął: - No, do widzenia ci, chłopcze - powiedział przy tym z westchnieniem. Po tych słowach Katelba ukłonił się głęboko i odszedł. Szedł jakiś czas prędko, potem wolniej i jakoś kołowato, przechodząc z jednej strony drogi na drugą. Potem stanął, zaczął kopać spękanym butem grudki ziemi, potem zawrócił, znowu stanął. Zdawał się być pogrążony w rozterce i niepewności. I Daleniecki wracał do domu niespokojny, a nawet jakby do pewnego stopnia zmartwiony. Kiedy się jest w nieszczęściu i kłopotach, wtedy bywa przyjemnie dowiedzieć się, że inni cierpią to samo co i my - to przynosi niemałą ulgę. Ale kiedy się samemu naciułało sporo dobrego, tedy na wiadomość, że drugi z dołu sięga także po jakieś dostatki, ogarnia człowieka mętny niepokój. To prawda, że dobra tego świata są ograniczone i ludzie zawsze muszą je sobie wydzierać. Niedole tylko zdają się nie mieć granic. Daleniecki jednak ani na chwilę nie przypuszcza, żeby miał być siedliskiem takiej zazdrosnej małodusznej trwogi. Nawet nie potrąca o te zakątki, w których się ona lęgnie. - Ja przecież - myśli na odwrót - nie mam nic przeciw temu, żeby wszyscy posiadali to, co i ja, nic a nic. Niech każdy zdobywa, co potrafi, niech się każdemu dobrze dzieje. Zresztą, o ile Katelba mówi prawdę, to wszystko tu jest jasne i zupełnie klarowne. Owe place Niechcica czy Niechcicowej nie mają nic do czynienia z interesami Serbinowa. I w ogóle są czymś tak małym, jak gdyby pracowitej mrówce trafiło się po drodze ziarnko cukru. Nie ma sobie czym głowy zaprzątać. Zaczął palić swoje ulubione bułgarskie papierosy, zabrał się do pisania, ale mu nie szło. Coś niejasnego i kolczatego uwierało go bez ustanku, tak że zaczął znowu dociekać. - Niechcic - myślał - na żadne wielkie interesy się nie puści, bo jest na to za głupi, ale może chcieć osiąść na swoim. Serbinowa ode mnie nie weźmie, bo na to będzie miał zawsze za mało - wyobrażam ja sobie takie kalinieckie spekulacje na placach. Zresztą, choćby mógł nawet, to ja mu Serbinowa nie sprzedam. W ogóle nie sprzedam teraz Serbinowa. Koniunktury polityczne są takie, że ziemia będzie kolosalnie szła w górę. Ale wracając do Niechcica, może on sobie chcieć kupić jaki nędzny szmat ziemi, byle, jak to szlagoni mówią: "na stare lata iść na swoje". Bardzo możliwe, że sobie już coś upatruje i że będzie chciał rzucić Serbinów, jak tylko uda mu się zarobić na owych placach. Przed końcem kontraktu tego nie zrobi, bo nie będzie chciał stracić, chociaż kto wie? Wstał i chodząc po przekątni pokoju rozważał dalej tę sprawę. Chciał był sprzedać Serbinów, ale warunki się zmieniły i teraz nie jest mu to na rękę. Co prawda, do końca kontraktu blisko trzy lata. Może w ciągu tego czasu znów się coś zmieni i będzie można sprzedać, a pieniądze korzystnie gdzieś umieścić. Korzystnie - może, jątrzył się znów po chwili, ale na taki pewny dochód, jaki był stąd, niełatwo jest rachować. A przy tym czy to nie wiadomo, jak gospodarzy ktoś, kto ma zamiar odejść? Nawet taki brylant, jak Niechcic, też się będzie w takich warunkach opuszczał. No, można by zmienić administratora. Ale na tę myśl ogarnęło go nieomal przerażenie. Miał on już nie lada doświadczenie z administratorami, zanim trafił na takiego jak Niechcic. Dać tu Katelbę? - Ta myśl była mu jednak najbardziej nieprzyjemna. I Daleniecki nagle zapragnął niezwłocznie zobaczyć się z Niechcicem. - W razie czego - myślał - podniosę mu tantiemy, przedłużę kontrakt. Dochód z Serbinowa w żadnym wypadku nie może się zmniejszyć, musi wzrastać. Letycji nie może zabraknąć niczego, musi mieć wszystko, co lubi, a ja unieruchomiłem na razie moje wszystkie rezerwy. Chciał natychmiast zadzwonić na Felicję, ale się opanował i poczekał do jutra. Nazajutrz, kiedy Bogumił powiedział: - Pewno pan już wypoczął? Może by przejrzeć te książki? Daleniecki roześmiał się. - Widzę - rzekł pobłażliwie - że się już nie wykręcę. Pan mnie tyranizuje. Czekam więc pana u siebie. Bogumił tedy przyszedł, przedstawił księgi, razem je rozpatrzyli i sprawdzili. Poszło to gładko i przyjemnie. Daleniecki wykazywał wielką znajomość rzeczy, ze wszystkiego zdawał sobie w lot sprawę, o nic nie nudził. Patrząc na niego, jak się do czego bądź zabiera, Niechcic myślał z podziwem, że ten człowiek mógł być równie dobrze prawnikiem i publicystą, jak wszystkim innym. Z natury, z urodzenia był on tym, który umie. Każdą rzecz, którą by robił, pewno by robił dobrze. Skończywszy zapalili papierosy. - Podobają się panu te papierosy? - zapytał Daleniecki. - Bułgarskie. - Owszem, bardzo dobre. Mocne, a nie szczypiące. Zapach mają piękny - powiedział Bogumił Niechcic i pomyślał, że pani Barbarze pewno by smakowały. Rozmawiali chwilę o papierosach. Z papierosów zeszli na tytoń, stąd na hodowców tytoniu, na różne fachy, na wychowanie dzieci. Daleniecki zapytał, czy dzieci Niechciców ucieszyły się z przywiezionych zabawek, potem - czy u Bogumiła wszystko w ogóle pomyślnie i szczęśliwie. Bogumił opowiadał chętnie, ale dość powściągliwie. Przypominał sobie Szymszela oraz wszystkie pogłoski i uprzytamniał sobie bez ustanku, że mówi z człowiekiem nieszczerym, przed którym nie trzeba się wywnętrzać. Ale piękność Dalenieckiego była tego rodzaju, że usposabiała, ażeby mu się zwierzać, a serce Bogumiła Niechcica nie było skłonne do podejrzliwości. Niepostrzeżenie zaczęła być mowa o spadku i o placach. To, czego się Niechcic bał, że będzie dla niego upokarzające, potoczyło się najbardziej gładko, po przyjacielsku. Niebawem Daleniecki był już we wszystkie szczegóły spadku dokładnie wtajemniczony. Wtajemniczony i o tyle uspokojony, że wszystko się zgadzało z tym, co mówił Katelba. Ponieważ jednak opowiadanie się urwało na owym kupnie placów, zapytał od niechcenia: - Mam nadzieję, że pan obmyślił i dalsze jakieś plany co do owego spadku? Bogumił się zawstydził, że w gruncie rzeczy nie wie, co dalej będzie z tym robił. - Mam na myśli... - powiedział jąkając się po trosze. - Ja już jestem bardzo niemłody i sterany. Pięćdziesiąt lat, proszę pana, i to nie przesiedzianych za piecem... więc chciałbym chociaż rodzinie - zwłaszcza że to pieniądze żony... I zobaczywszy wlepione w siebie oczy Dalenieckiego, przestał mówić. Pożałował, że mu się wyrwało: "niemłody i sterany". Wyglądało na to, jakby nie miał siły prowadzić gospodarstwa. Daleniecki chciał już raz wszystko wiedzieć. Stracił cierpliwość i podpowiedział: - Chciałby pan opuścić Serbinów i osiąść gdzie na swoim? Bogumił w ciągu tej rozmowy już na nowo przestał wierzyć wszelkim plotkom, pogłoskom i ostrzeżeniom. Teraz jednak nie wiedział zaiste, co na niespodziane słowa Dalenieckiego odpowiedzieć. Plenipotent pani Mioduskiej źle sobie wytłumaczył jego milczenie: - A to byłaby szkoda - powiedział niecierpliwie. - Ja właśnie zamierzałem podnieść panu tantiemy i chciałem przedłużyć kontrakt jeszcze na nowe pięć lat. Niechcic odzyskał mowę. - Myślałem, że pan mnie daje do zrozumienia - rzekł przytłumionym głosem - że mam porzucić Serbinów... bo co do mnie, to jakbym ja go mógł, proszę pana, chcieć rzucić? Ja się tu przywiązałem do każdej grudy ziemi. Już te drzewa tu rodzą, które ja posadziłem, patrzyłem na to, jak tu się z nieużytku zrobiło orne pole. Żeby nie żona i dzieci, to ja bym tu na każdych warunkach pracował. Ale ja o nich muszę myśleć i dlatego jeżeli pan rzeczywiście... jeżeli pan ma zamiar - tak jak to pan powiedział, polepszyć nasze warunki, to mnie się zdaje to bardzo sprawiedliwe - i ja jestem panu bardzo za to wdzięczny. - Bardzo wdzięczny - powtórzył nie słysząc żadnej odpowiedzi. - Nie ma żadnego powodu do wdzięczności. Pan sam wie, na co pan zasługuje - odparł na koniec Daleniecki niespodziewanie sucho. A kiedy Niechcic już odchodził, podążył za nim do drzwi i dodał: - A jak się sprawia Katelba? Bo jeżeliby panu był niedogodny, to niech mu pan miejsce wymówi. Żadnymi względami na to, że ja go panu poleciłem, proszę się nie krępować. Niechcic uczuł się znów jakby w niewidzialnym potrzasku. Stanęły mu ostro w pamięci zarówno słowa Szymszela, jak naganne sprawki Katelby. Z niejasnych dla siebie powodów, odparł jednak, patrząc Dalenieckiemu prosto w oczy: - Prawdę mówiąc, o lepszym pracowniku trudno marzyć. Zostawiony sam, pan Daleniecki wyjął grzebyk i przeczesał swoją pachnącą brodę. Powiedział głośno: - A to dopiero. Zaś następnie zadał sobie pytanie, po co właściwie mówił Niechcicowi o Katelbie. Tak to bywa, kiedy człowiek zrobi sobie wakacje. Zagubił się jak mydłek śród prostych, głupich ludzi. - No, nic takiego się nie stało. A co do kontraktu, to prędzej czy później trzeba było i tak podnieść Niechcicowi warunki. Letycja dawno to już mówiła. Niech się ucieszy. Ona, która jest taka dobra, że wszystko rozdawałaby drugim. Co do Bogumiła, to ostatnie słowa Dalenieckiego posiały w nim o tyle przykry niepokój, że bez dostatecznej radości zawiadomił panią Barbarę o pomyślnym obrocie sprawy. I ze siebie zresztą nie był zadowolony. Uważał, że się zanadto w rozmowie z tym Dalenieckim stropił. Tłumaczył sobie, że sprawiła to troska o Serbinów i o rodzinę, ale nieprzyjemnie było mu o tym myśleć. Za to pani Barbara zdawała się być na koniec zupełnie zadowolona. - To dzięki Bogu - rzekła. - Zacznę nareszcie spokojnie spać po nocach. Bogumił ucałował jej ręce i przycisnął je sobie do serca. - Nie ma dla mnie większej słodyczy na świecie - powiedział - niż kiedy słyszę, że ty jesteś spokojna. - O, masz tysiąc innych słodyczy, w pracy, we wszystkim - odparła pani Barbara, choć raptownie powstało w niej przekonanie, że i dla niej nie może być większej słodyczy na świecie niż słyszeć takie słowa. Słyszeć je po siedemnastu blisko latach pożycia, mówione z żarem gotowym do najczulszych dowodów miłości. Chciała jakoś dać poznać Bogumiłowi wzruszenie, któremu na mgnienie oka uległa, ale nie mogła, gdyż czuła, że radość z powodu tego wyznania uczuć podobna jest w jakiś sposób do błogości, którą sprawia pewność, że nic w biegu rzeczy dokoła nie szwankuje i nie zagraża; że na przykład w piecach się pali, a okna są zabezpieczone, jeżeli to zima; że w ogrodzie wszystko na czas zrobione, o ile lato. Nie, to nie było całkiem to samo, to było, ma się rozumieć, coś wartościowszego i cenniejszego po stokroć, ale jednak coś - z takich właśnie życiowych zadowoleń. Na myśl zaś, że to bezpieczne, przyjemne uczucie mogłoby się przeobrazić w bardziej poufnie osobistą rozmowę, w zespolenie się bez zastrzeżeń, czuła coś w rodzaju odruchowej chęci odepchnięcia Bogumiła od siebie rękoma, które całował. A przecież wiedziała na pewno, że słowami, przez niego wyrzeczonymi, żyć będzie długo, krzepić się nimi jak orzeźwieniem i strawą w dniach wewnętrznej posuchy i głodu. Więc skądże zarazem taka, coraz to częstsza w podobnych wypadkach niechęć, prawie odraza! - Co to znaczy - myślała, zostawszy potem sama. - Powiadają, że największa miłość przemija. Czy jakbym żyła z Toliboskim, tobym też po siedemnastu latach tak się bała wszelkiego z nim osobistego zbliżenia? Czy też to tylko do człowieka, którego się nie kochało, ma się potem taki dziwny stosunek? - Ale kiedy ja przecież - myślała - tego Bogumiła z latami coraz to więcej lubię, przywiązałam się do niego. I żadnej z domowych spraw nie mogę sobie po prostu bez niego wyobrazić. I wszyscy zresztą mówią, że on jest taki miły, nawet kobietom ciągle się jeszcze podoba... I przecież widzę dobrze, ile jest wart. W końcu porzuciła te myśli, gdyż nie chciały do niczego doprowadzić. Widać tak już być musi między ludźmi: niechęć i przywiązanie, obcość i bliskość, żadne z tych uczuć nie trwa i nie wypełnia całej istoty, jedno nie wiadomo kiedy przechodzi w drugie, wszystkie połowiczne, niecałkowite... Może bywa inaczej, ale nie u takich jak ona. - ...niecałkowite, niedociągnięte - wracała do rwącego się wątku - a jednak, razem wziąwszy, składa się to wszystko na jakąś całość, która się toczy... Tylko dokąd się toczy i po co?... 27 Po wyjeździe Dalenieckiego doprowadzono mieszkanie do zwyczajnego porządku, a w polu zaczęto gorączkowo przyśpieszać ostatki letnich zbiorów; odstawiano do olejarni mak, moczono len, młócono groch i obierano chmiel. W domu tymczasem szykowano bieliznę i sukienki dla Agnisi, mającej niebawem już odjechać do szkoły. Nim jednak odjechała na dobre, musiała jeszcze stawić się pewnego przedpołudnia do egzaminu. Zdała celująco do drugiej klasy i pani Barbara wyrzucała sobie potem, że nie uczyniły próby zdawania do trzeciej. Tym bardziej że Agnisia miała już niedługo zacząć trzynasty rok, była nieco spóźniona. - To przeze mnie - martwiła się pani Barbara - przez to, że nie umiałam im znaleźć dobrej nauczycielki, przez te przerwy w nauce, przez to, że uczyłam je sama. Pani Wenordenowa uśmierzyła te wątpliwości mówiąc, że dobrze się stało, bo Agnisia jest dość wątła, akurat zdaje się rośnie, rozwija się, a w tym okresie lepiej, żeby nie musiała bardzo pracować. Nie jest też jeszcze dość daleko posunięta w językach, w trzeciej klasie byłoby jej może przytrudno. Pani Barbarze na razie ten pogląd trafił do przekonania, gdyż przełożona była tego rodzaju osobą, że wszystko, co mówiła, wydawało się słusznym. Po powrocie do domu była jednak znowu niepewna, czy ten obrót rzeczy należy uważać za pomyślny. - Może Wenordenowa tak tylko mówi, żeby dziecko mieć dłużej w szkole? Może to jest w jej interesie? - Skądże by Wenordenowa miała być taka interesowna? - powątpiewał Bogumił. - Pamiętasz, co zawsze o niej mówiłaś? - Nie twierdzę też, żeby nią była z rozmysłem. Ale tak, człowiek sam czasem dobrze nie wie, co tam przez niego mówi. - Ech, jeżeli Agnisia była dotąd uczona niesystematycznie, to bądźmy radzi, że się w ogóle okazała przygotowana do szkoły. Agnisia zaś była przygotowana nie tylko dlatego, że posiadała zapas różnego rodzaju wiadomości, ale że niezależnie od tego, wszystko w niej było gotowe do zaznania życia, co ją czekało - życia, w którym pragnęła dokazać czegoś, czego już nie mogła dokazać w domu. I nie tylko lekcje miała w tym pragnieniu na myśli, lecz niebywałe czyny, postępki, aż do uratowania komuś życia włącznie. A jeżeli co ją niepokoiło w tym względzie, to jedno przykre wspomnienie sprzed niedawnego czasu. Korciło ją, że kiedy matka raz tak bardzo zachorowała na serce, ona uciekła do sieni, zamiast śpieszyć natychmiast z pomocą. Czy ktoś, co tak postąpił, będzie mógł jeszcze kiedy w życiu dokonać czego dobrego? Tego nie była pewna, trzeba się będzie o to modlić. Tym natomiast, że będzie nie w trzeciej, lecz w drugiej klasie, nie martwiła się, gdyż bardzo podobał się jej pokój, w którym druga klasa się znajdowała. Na razie zaś była pochłonięta opowiadaniami o przebytym egzaminie. Te i owe szczegóły powtarzała po kilka razy, a rodzice słuchali ją za każdym razem z takim samym zajęciem i rozradowaniem. Najwięcej podobało się Agnisi, że z arytmetyki egzaminował ją nauczyciel. Była gotowa iść do każdej szkoły i w każdej wszystko przyjmować za dobre. Ale kształtujący się w nas bez udziału woli i od najmłodszych lat wymarzony obraz świata wskazywał jej niektóre rzeczy, jako szczególnie pożądane i godne pochwały. Tak tedy uważała, że szkoła jest o tyle szkołą prawdziwą, o ile uczą w niej nie tylko panie, ale i panowie. Do takich rzeczy, rozumiejących się same przez się, jeżeli ma się życie traktować poważnie, należało również, aby każdy nauczyciel wykładał, o ile możności, jeden przedmiot, a każda klasa miała swoje osobne pomieszczenie. - I właśnie martwię się - mówiła - bo podobno u nas podwstępna klasa uczy się razem ze wstępną w jednym pokoju. No, ale podwstępna, wstępna - pocieszała się - to prawie tak jak nie szkoła, to się nie liczy, prawda? Ze mną zdawała jedna dziewczynka, która była na pensji w Czałbowie i tam wstępna, pierwsza i druga uczyły się razem, a jedna i ta sama nauczycielka wykładała polskiego, rosyjskiego, arytmetyki, geografii. W takim razie to jest to samo, co nauka w domu, prawda? Następnie wracała z lubością do nauczyciela matematyki. Był taki zabawny i przystępny, zadanie do rozwiązania na tablicy wymyślił sam, dotyczyło ono ilości godzin, które dziewczynki spędziły przy egzaminie, oraz ile im pozostaje na wypoczynek, każdej z nich, wszystkim razem i tym podobne historyjki. - Widzisz więc, o żadnych rurach, basenach nie było mowy. A ja mówiłam, że to nie są dobrze pomyślane zadania - zaśmiała się pani Barbara uszczęśliwiona, że mimo swego uwielbienia dla wiedzy nie była bezkrytyczna. Stosunkowo najsłabiej poszedł Agnisi egzamin z religii. Pomyliła się jej historia o Habakuku ze Starego Testamentu oraz grzechy powszednie. Postawiono jej mimo to piątkę, ale pani Barbara była trochę zmartwiona, bo nie miała możności wyjaśnić, że to nie przez opieszałość Agnisia została w tym przedmiocie za mało wyćwiczona. Wyjaśniła to więc Bogumiłowi. - Nie kładłam na te rzeczy nacisku, bo uważam, że bez specjalnego przygotowania, a nawet powołania w tym kierunku trudno to wszystko jakoś dzieciom objaśnić. Niektóre rzeczy i w katechizmie, i w Starym Testamencie są wprost niestosowne dla dzieci. Pozostaje kuć to na pamięć - ale nie wiem, czy Bóg może wymagać, żeby dzieci się tego w taki sposób uczyły. Bogumił też nie wiedział, czy Bóg może tego wymagać. Pani Barbara męczyła się więc i dociekała tego na własną rękę. - Jeżeli Bóg jest taki niepojęty, jak to można sądzić po tym, co się dzieje na świecie, to kto wie, czy nie może takiej rzeczy wymagać? - myślała. - Skoro na przykład w bajkach różne wróżki i dobre duchy każą wykonywać ludziom niestworzone historie, aby ich wypróbować? Tylko że to jest znów nieprawda, wymyślona przez ciemny lud... Agnisię potknięcie się na egzaminie z religii zajmowało zupełnie z innej strony. Była ona od czasu do czasu pobożna, ale to nie miało nic wspólnego z lekcjami katechizmu. Za uczucie miłości do Boga uważała przyjemne uniesienie, które ją ogarniało, gdy razem z Felicją lub z matką śpiewały czasem pieśni kościelne przed obrazkiem Matki Boskiej albo gdy słuchała, jak przy mszy grają organy. Poza tym myśl o Bogu przyprawiała ją często o rozpacz i przerażenie. Katechizm i historia święta kazały jej wyobrażać Go sobie, mimo że niewidzialnego, jako osobę, starca z brodą i w powłóczystych szatach. Postać ta, rozmnożona w miliardy swych sobowtórów, miała nadto być wszędzie i na każdym miejscu. Straszne pytania rodziły się w związku z tego rodzaju obrazem Boga Ojca. Bo jakże można w takim razie uniknąć bezczeszczenia Go na każdym kroku. Gdzie On się podziewa, czy dokąd się usuwa w takich chwilach i z takich miejsc, w których w żaden sposób nie powinien być obecny. Albo czy jest w przedmiotach, w naczyniach, w zwierzętach? Agnisi włosy nieraz powstawały na głowie od tych pytań, tłoczących się wbrew woli. Na szczęście jednak umiała je w końcu zawsze jakoś powściągnąć i odepchnąć, gdyż silniejsze od nich było zaufanie do przyszłości, z jakim sobie mówiła, że to są rzeczy, które przecież w jakiś sposób będzie potrafiła rozwikłać i zrozumieć w później szych latach. Dzieci są niekiedy zdolne do tego rodzaju rozsądnych wniosków, dzięki czemu nieumiejętność wychowawców nie wyrządza im takiej szkody, jaką by mogła. Lecz egzamin z religii denerwował Agnisię po prostu dlatego, że to była skaza na całości egzaminu, który poza tym wypadł wprost bez zarzutu. Zaraz też po powrocie pobiegła do podręczników, by sprawdzić miejsca, w których się pomyliła. - No, naturalnie - wykrzyknęła - jak ja mogłam o tym zapomnieć? Jednak nie dręczyła się tym długo, gdyż ostatecznie powiodło jej się, to nie ulega wątpliwości. Ale i uzyskane powodzenie przestało ją niebawem zaprzątać. Powodzenie samo przez się jest niczym, dobre jest tylko przez to, że mając je za sobą można się tak jakoś swobodnie radować i napawać życiem, co się toczy dokoła. Więc czyniła to bawiąc się i dokazując, używając w całej pełni ostatnich dni swobody. Tak że nazajutrz po egzaminie już nie tylko Tomaszka i Emilki nie było cały dzień widać, ale wszyscy troje hulali z psami po polach lub też biegli pomagać przy tej czy innej robocie. Bogumił i Barbara tymczasem siedzieli po obiedzie na ganku i rozmawiali o tym, że jednak Daleniecki przyzwoitszym okazał się człowiekiem, niż można było przypuszczać, wszystkie rzeczy, dotyczące przedłużenia kontraktu i powiększenia tantiemy, najformalniej przez dodatkową umowę załatwił. A był to też i ostateczny dowód, że o żadnej pokątnej sprzedaży majątku nie myśli. - Nauczył się widać - uogólniała pani Barbara - szanować pracę ludzką. - Czekaj no - przerwał rozmowę Bogumił. - Kto to idzie od bramy? Szła to Żydówka Arkuszowa. Obzierała się niepewnie dokoła i dopiero zobaczywszy Niechciców na ganku, przyśpieszyła z otuchą kroku. - Prawda - uprzytomniła sobie na ten widok pani Barbara. - Przecież ja tej Arkuszowej obiecałam ubranie z naszych dzieci. - Dlaczegóż Arkuszowa wcześniej się tu nie pokazała? - pytali, gdy już była na ganku. Odpowiadała, że mąż był chory i że nie miał jej kto zastąpić w interesie. Teraz jednak wrócił już ze szpitala, tedy przyszła. Następnie zapytała, jak dawno odjechał pan dziedzic Daleniecki i czy długo ma bawić w Petersburgu. Gdy się dziwili, skąd wie, dokąd pojechał, odparła z uciechą: - Skąd ja wiem? Żeby Żydki nie wiedziały, toby nie mogły handlować. Moje dzieci od tego chleb jedzą, że ja wiem. Pani Barbara powiedziała, że nie ma się ona co tak chwalić. Więcej plotek roznosi niźli czego takiego, czego warto posłuchać. - Ja wiem - odparła - do czego wielmożna pani to mówi. Do tego, że pan Daleniecki nie sprzeda Serbinów. Może on się rozmyślił, a może ja wiedziałam nieprawdę. Zdarza się. Kto żyje, ten się omyli. Mnie powiedzieli, a ja skąd mogę wiedzieć? Ludzie mówią - ja słucham. - To czemuż Arkuszowa każdemu zaraz wierzy? - Mnie mówili takie osoby, co ich słowo jest warte cały pieniądz. Niech się wielmożna pani nie gniewa. Jak prawda jest zła - a nieprawda jest dobra, to niech będzie nieprawdą, co Arkuszowa mówiła. Ja mam chcieć, żeby niedobra wiadomość była prawda? Ja nie chcę. Bogumił milczał przez cały czas tej rozmowy. Milczał nawet wtedy, kiedy pani Barbara wyszła, żeby kazać Felicji znieść z góry tobół ze starymi rzeczami. Arkuszowa zabawiała go opowiadaniami. - Co my tu z mamą nabywali - mówiła oglądając załzawionym okiem ściany domu - jeszcze za pan dziedzic Mioduski. On jednego grosza bez mojej mamy nie handlował. Jego nieszczęście było, że jemu się chciało na starość żenić. No, to i on zbiedniał, i ludzie przy nim zbiednieli. Ale pani dziedziczka Mioduska to ona ma szczęście. Wielmożny pan nie wie? Czy ona zawsze taka piękna? No, ona ma dużo czasu i duże pieniądze, to jak ona nie ma być piękna i szczęśliwa - odpowiedziała samej sobie. Po chwili pani Barbara wróciła i zaczęło się wybieranie starzyzny dla Arkuszowej. Biorąc do ręki jedno z ubrań Tomaszka, nie ruszane już blisko od roku, pani Barbara poczuła coś twardego. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła tę sakiewkę, która zginęła była, kiedy zeszłego lata jeździli do Kalińca po nauczycielkę. Pani Barbara zbladła i podniosła struchlałe, ale i zdumione oczy na męża. Patrzył nic nie mówiąc na sakiewkę. Kiedy pani Barbara położyła ją na stole - nie przestał na nią patrzeć. Po niejakim czasie wyciągnął rękę, wziął ten przedmiot, którego się w swoim czasie tyle naszukał, i schował go do kieszeni. Pani Barbara drżącymi rękoma przeszukiwała teraz wszystkie kieszenie Tomaszka. Nic jednak nie znalazła prócz sznurków, papierków, liści, korków i... okruszyn tytoniu. Kiedy Arkuszowa odeszła, spojrzeli na siebie i pani Barbara powiedziała z goryczą: - A powiedziałeś mi, żeś znalazł. - Nie chciałem cię martwić. Byłaś chora. - Ale... jego pytałeś? Bogumił nic nie odrzekł. Wstał po prostu i wyszedł, a ona nie śmiała za nim wołać. Niechcicowie nie mieli zwyczaju dochodzić, gdzie się podziewały rzeczy, które ginęły. Pani Barbara nudziła czasem o te sprawy po trosze w rozmowach z Bogumiłem, lecz na ludzi podejrzeń i ona nie śmie rzucać. Albo to kiedy wiadomo, czy się samemu czegoś nie doliczyło, nie zapomniało, nie zgubiło? Narobisz ludziom piekła, a znajdzie się u ciebie, i ten wstyd, któregoś drugiemu przyczynił, ciebie samego piecze. Ale co do sakiewki, Bogumił pamięta doskonale, że pytał o nią dzieci. Tomaszek powiedział, że nie wziął, a nawet sam z siebie dał na to słowo honoru, chociaż nikt tego nie żądał. Bogumił chodził jak struty. Przypomniały mu się różne rzeczy, które mu żona nieraz o Tomaszku mówiła. Zawsze to sobie lekceważył, myślał, że Basia na próżno się zamartwia. Teraz widzi, że ona bystrzej patrzy na rzeczy, niźliby się zdawało. - A może - pocieszał się - w sakiewce nie było wcale pieniędzy? Gdzież tam. Były. Tego jak na złość nie może zapomnieć, że kładł tam dwie monety. A może były nie dwie? Może jedna i może nie złota. Wielki Boże, jaki to z niego głupiec. Dwie czy jedna - nie ma to nic do rzeczy. Ale co Tomaszek mógł zrobić z tymi pieniędzmi? Taki malec. Na co je brał? I dla kogo? Bogumił kładł rękę do kieszeni, dotykał nieszczęsnej sakiewki, sprawdzał, czy się czasami nie rozwiała, wyjmował ją, oglądał, a od tego patrzenia winy Tomaszka mnożyły się i rosły. Przestało go obchodzić gospodarstwo, nie chciało mu się iść w pole, wszystkie tak lube dotąd dźwięki świata wydawały mu się jedynie hałasami, niebo i ziemia pociemniały mu w oczach. Cały następny dzień włóczył się tylko, udawał, że pracuje, albo siedział w domu, to drzemiąc, to chodząc dokoła, to paląc papierosy. Dlaczego, myślał przy tym, nie stały się te wszystkie rzeczy, których się bali, których oczekiwali? Dlaczego nie okazały się prawdziwymi plotki tej Arkuszowej, czemu nie doszły do skutku te zamierzenia, co się przeciw nim knuły? I po co w dodatku ten spadek? Lepiej, żeby byli popadli w nędzę, żeby byli zostali bez dachu nad głową, a żeby Tomaszek nie był wtedy powiedział: - Słowo daję, nie wziąłem. Dziwna to rzecz, jak człowiek żyje, pracuje, czuje się niby szczęśliwy, a nic nie wie, gdzie jest to miejsce, ta sprawa, od której wszystek spokój, wszystka możność życia zależy. Tyle było dokoła rzeczy, w które Bogumił wkładał serce i pracę, a miał teraz oto uczucie, jakby wkładał je tylko w Tomaszka. Dzieci! Nie leżało to w jego naturze, aby miał uważać, że je posiada niby zesłaną od losu żywą własność. Patrzył na nie raczej jak na coś, co z krwi swojej i ducha swego we dwoje utworzyli, a utworzyli nie dla siebie, tylko dla świata i ludzi. I miał uczucie, jakby chciał ludzi oszukać, dać im dzieło nierzetelne, którego nie dopatrzył. Gdyż nie dopatrzył Tomaszka. Zauważał w nim czasami rzeczy, które mu się nie podobały, ale wmawiał w siebie, że mu się zdaje, że się zaraził przywidzeniami żony. Lecz teraz widzi, że czynił tak, bo się bał po prostu spojrzeć w oczy tej trosce. Był już tyle razy w życiu zraniony, ugodzony, że nie kwapił się rozpętywać nad sobą nową niedolę. Ale takie rzeczy nie dają się ominąć. Trzeba w to wejrzeć, kto wie, może i w dziewczynkach niebawem się coś takiego okaże? Ale czy na to jest rada? Może tylko ciało daje się dzieciom na pewno z siebie i swoje, a serce, serce w nich jakie, czyje? Wcześnie tego dnia zgasił światło, ale nie spał, tylko majaczył, jakby dostawszy się w niebywałe krainy bajek. Roił, że gdyby mu kazano nie widzieć tych dzieci nigdy, nie uścisnąć ich więcej ni razu, a za to by mu ktoś... jaka wróżka... jaki święty... zaręczył, że one będą ludźmi, jak ludziom być przystało, toby się na to zgodził. Zgodziłby się i chodziłby i płakał za nimi, a nie widziałby ich już więcej do śmierci. - Źle ze mną - pomyślał - kiedy mi takie głupstwa przychodzą do głowy. Nazajutrz nie czuł się lepiej. Niedzielne śniadanie, zawsze takie wesołe, minęło osowiale. Tomaszek zagadywał do ojca, ale Bogumił odpowiadał jedynie półsłówkami i ani razu na syna nie spojrzał. Bał się, że jeśli spojrzy, to mu zrobi co złego. - Tatuś ma zmartwienie? - pytały szeptem dziewczynki, lecz matka też nie zdradzała ochoty do rozmowy. Po śniadaniu Bogumił zaraz odszedł do siebie i siedział wpatrzony w niebo za oknem. Po ciemnym błękicie płynęły chmury gęste, białe i zawiesiste niby śmietana. Jeszcze wczoraj Bogumił myślał, że i pogoda na niebie nic dla niego nie znaczy. Lecz nie miał racji. Znaczyła. Póki słońce będzie błyszczeć na niebie, życie nigdy całkiem nie poszarzeje. A pogoda wzrastała z godziny na godzinę, niebo stawało się coraz gwałtowniej błękitne, białe obłoki coraz dalsze i wyższe, a cisza coraz to bardziej błoga i wszechobecna. Aż na koniec Bogumił poczuł ją w swoim sercu i przyszedł nieco do siebie. Zaczął sam siebie wstydzić. Na Boga, co się z nim stało, że się tak poddał rozpaczy. Przecież chłopiec ma ledwo ósmy rok. Można jeszcze wszystko z nim zrobić. Lecz ta pociecha tylko na krótko dodała mu otuchy. Bo jak tu prostować jego ścieżki? Czyż on jest wychowawcą? Myślał, że dosyć, gdy rodzice starają się żyć uczciwie, aby dzieci, co przy nich wzrastają, wzrastały zacnie i dobrze. Nie miał on żadnych zasad specjalnych, ale jednego się bał, by jego dzieci nie zaczęły upatrywać szczęścia w pieniądzach i w ogóle w przedmiotach, z których posiadaniem ludzie zazwyczaj łączą wyobrażenie dobrego losu. Ile razy się w życiu z takimi ludźmi spotkał, zawsze się potem okazywało, że ich nie mógł szanować. Więc jeśli się o co starał wobec dzieci, to żeby miały z pieniędzmi i z podobnymi rzeczami jak najmniej do czynienia. A gdy widział, że się swarzą o swoje zabawki, mówił: - Dajcie spokój, zabawki są wspólne. - A może właśnie źle czynił, że tak mówił. Może trzeba było zwrócić w nich większą uwagę na poczucie cudzej własności. Czuł wszelako niejasno, że nie pragnąć własności, a szanować cudzą to dwie rzeczy odmienne, ale w rozróżnieniu tych rzeczy gubił się i w końcu nie mógł już sam tego myślenia wytrzymać, nie mógł dać rady. U żony bał się pójść szukać pociechy. Przecież zawsze jątrzyła wszystkie bolączki życia, tak że nawet urojone bolały. A jeszcze w tym wypadku czuł się winny, bo przecież ona go co do Tomaszka ostrzegała, a on tego nigdy nie brał poważnie. Ale z kim się ma w takim razie porozumieć, do kogo pójść? Około południa wstał i wyszedł ze swego pokoju. Był zdziwiony, że w domu taka cisza. Muchy tylko, znęcone ostatnim ciepłem, znowu się zjawiły. Ich niegłośne brzęczenie rozlegało się w słońcu sennie i frasobliwie. Dzieci biegały po dworze, ale zazwyczaj, nawet kiedy dzieci nie było, głos pani Barbary dawał się słyszeć tu lub owdzie. Wydawała rozporządzenia, dodatki do rozporządzeń, czasem gniewała się donośnie, a jeżeli jej było weselej, to śpiewała. Nic tym razem nie słysząc Bogumił myślał, że jej też nie ma w domu, lecz nie, przeciwnie, była. Siedziała w salonie z nosem żałośnie wydłużonym i robiła swoje wieczyste ząbki. Kłębek okręcał się od czasu do czasu koło samego siebie i podskakiwał w majolikowym wazoniku ze strzelcem. Bogumiłowi lżej się zrobiło na sercu, kiedy żonę tak siedzącą zobaczył. Sam też usiadł i powiedział od razu: - Ja ciągle myślę, co my z tym chłopcem zrobimy? Pani Barbara odłożyła robotę. Zdawało się, że już dawno z niebywałą u niej cierpliwością, a jednocześnie w niesłychanym naprężeniu czekała na tę rozmowę. - Jak to - spytała - co my zrobimy? Bogumił spojrzał uważnie na jej wzburzoną twarz i pałające oczy. - No, przecież sama widzisz, że tak rzeczy zostawić nie możemy. - Jak zostawić? - spytała znowu i nie czekając odpowiedzi zaczęła innym tonem: - A ja cię przecież dawno już ostrzegałam. - Masz tobie. Moje dziecko, tu nie czas na wymówki. Nasz syn zaczyna kraść, musimy więc... Pani Barbara zerwała się i jęła gwałtownie chodzić po całym pokoju. - Zaczyna kraść? - mówiła. - W takim razie dobrze, wyrzuć go z domu. Niech idzie spać pod płotem. Jeżeli jest złodziejem, to dobrze. Więc co? Oddać go w ręce policji? Związać go? Zamknąć? Zabić? - pytała dziko. Bogumił zdębiał usłyszawszy te straszne nie do wykonania konsekwencje swych słów. - Mówmy rozsądnie - próbował zażegnać burzę. - Jak rozsądnie? Mam rozsądnie przemawiać, kiedy słyszę takie szalone głupstwa? Gdybyś był rozsądny, tobyś nie urządzał tych dwudniowych tragedyj i nie chodził jak z krzyża zdjęty. Tego rodzaju postawienie sprawy było tak nieoczekiwane, że Bogumił się zmieszał. - A sakiewka? - zapytał. - To cóż stąd, że sakiewka? - dziwiła się z oburzeniem pani Barbara. - Najpierw też ostatecznie nikt nie wie, czy jej nie znalazł porzuconej przez kogo innego. Żebym nawet widziała na własne oczy, tobym jeszcze nie potępiła, a cóż dopiero tak. Dzieci co znajdą, to zaraz chowają do kieszeni. A prócz tego, kiedy to było? Rok temu. I czy przez ten czas zginęło co w domu? - Nie o jednej sakiewce ja myślę - rzekł Bogumił ponuro. - Ale on mnie dał słowo, że jej nie wziął. I czy zresztą nie słyszę ciągle wyrzekań na niego, że kłamie. - Kłamie - rzekła i łzy trysnęły jej z oczu - bo nikomu nie ufa. Mnie zawsze powie prawdę. I żebyś ty był wtedy nie skłamał o sakiewce, że ją znalazłeś, to ja bym była dowiedziała się prawdy. I nagle zaczęła wyliczać i opowiadać, jakimi byli w jego wieku inni chłopcy. Jakie rzeczy robili, a wyrośli na szlachetnych, porządnych ludzi. Im więcej mówiła, tym większą potwornością zdawały się jej te wszystkie podejrzenia. - I jeszcze kogo tak skrzywdzić - mówiła - ale takiego chłopca! Przyznaję, że jest on lekkomyślny. Ale żadne z moich dzieci nie jest takie dobre, takie serdeczne jak on. Żadne, a żadne. I przecież to jeszcze małe dziecko. Mówiąc to czuła w sobie jakby zdrożną, a zastraszająco lubą gotowość, by świat cały i siebie do reszty obedrzeć z radości i ze złudzeń i by w gwiaździsty ten płaszcz przyodziać syna, Tomaszka. Wstrząsnęła się od przedsmaku nadciągania nowej nieszczęśliwej miłości, od naocznego jakby ujrzenia cierpień, które może mieć sobie zadane. Bogumił milczał zamyślony i słuchał, a po chwili przypomniał: - Sama przecież mówiłaś, że mnie już dawno ostrzegałaś. - Ostrzegałam, bo z tym się zgadzam, że dziecko jest opuszczone i zaniedbane. Nie ma dwu zdań, że trzeba dać na niego większe baczenie - i że to jest zadaniem ojca. Bogumił poczerwieniał. Tak, od wczoraj już wie, że nie spełniał jak się należy swych zadań ojca. - Co on po całych dniach robi? - pytał zawstydzony, że wydaje wyroki, a w gruncie rzeczy wie tak mało o życiu swego syna. Pani Barbara opowiedziała szczegółowo jedno po drugim. Tomaszek w domu nie bywa prawie nigdy. W święta i wieczorami siedzi zawsze w czworakach. Resztę czasu spędza na polu i w podwórzu. Najlepiej lubi jeździć. Na koniu jeździ jak cyrkowiec. Matka nie może na to patrzeć. I w ogóle, jak tylko gdzie po co jadą, czy do żniwa, czy z grabiami albo z bronami, czy z workami do młyna, czy chociażby po wodę, to on zawsze albo na koniu, albo się jakieś koła pod nim kręcą. - Lepiej byłoby przy sobie więcej go trzymać. Ale czy dziecku na wsi można zabronić, żeby szło za ludźmi do roboty, w pole, w podwórze? To jego jedyna przyjemność. Jakie on tu może mieć inne rozrywki? Co innego w mieście, tam towarzystwo, gry, zabawy, ale tu? Najgorsze, jak myśli pani Barbara, to owo towarzystwo w czworakach. Nie ma ona nic przeciw tym ludziom - ale jeżeli kto ma słaby charakter, to niczym dobrym w tej sferze nie nasiąknie. - A w jakiej nasiąknie? - pytał Niechcic zaczepnie. - Są jeszcze oprócz tego ludzie na świecie - rzekła ogólnikowo pani Barbara. Bogumił się zamyślił. Był zdania, że jego dzieci mają żyć z każdym, i wcale się nie gniewał, kiedy chodziły do ludzi na czworaki. Lecz wobec tego, co zaszło, bał się już dla Tomaszka wszystkiego. Ludzie w czworakach są poczciwi, ale nikt się tam o to nie zabija, żeby przykładem świecić. - Trzeba będzie chłopca rzeczywiście zacząć trzymać przy sobie - rzekł pod wpływem tych myśli. - Dawno już na to czas - oświadczyła pani Barbara. Bogumił chciał coś jeszcze nadmienić, ale rozmowę przerwała im Felicja. - Proszę pani - odezwała się nadchodząc z głębi domu. - Może to lepiej już dzisiaj, chociaż i przy niedzieli, znieść z góry koszyk dla Agnisi i wszystko pomału przyszykować. - Prawda, na Boga, przecież my pojutrze odwozimy Agnisię do szkoły. 28 Bogumił przygotowywał się jednak do wielkiej, ciężkiej rozmowy, którą postanowił odbyć ze swoim małym synem. Lecz okoliczności, towarzyszące wyjazdowi Agnisi, zaprzątnęły niebawem cały dom i sprawiły, że się ta sprawa odwlokła, a wina Tomaszka pobladła i straciła cechy przykrej rzeczywistości. Domowy zamęt wsysał ją, rozpraszał i rozpylał, szczątki rozmowy sprzed dwu dni tułały się w pamięci Niechciców, jak bezkrwiste wspomnienia złośliwego snu. Przed wyjazdem całe rano Agnisia żegnała się ze wszystkim i ze wszystkimi. Po obiedzie ubrała się w nowy granatowy mundurek z plisowaną spódniczką i w kupiony w zeszłym roku płaszczyk. Urosła i trzeba było płaszczyk trochę podłużyć, ale w ogóle wyglądał niby nowy i pani Barbara mówiła: - Jak to dobrze, żeśmy go wtedy kupili. Teraz jakbyś znalazła. Wielkie, blade warkocze Agnisi, powiązane czarnymi morowymi wstążkami i przełożone do przodu, odbijały zachwycająco od ciemnej wełny płaszczyka. Tak przynajmniej zdawało się Bogumiłowi. Obchodził swoją córkę dokoła i oglądał wszystkie szczegóły nowego stroju. Bardzo mu się podobał marynarski kapelusz, który wielkim rondem okrążał twarz Agnisi. Podziwiał też nowe czarne pończochy, haftowany kołnierzyk i fartuszek z falbanką. Pani Barbara gorączkowała się tymczasem i nagliła, żeby się śpieszyć. - Teraz nie ma czasu na oglądanie, ubieraj się, mój złoty - prosiła podniecona. - Niech jeszcze pobędzie przez parę minut w domu. Podług mnie aż nadto wcześnie byłoby, gdybyśmy odwieźli ją jutro - mówił ojciec. - Lekcje się przecież zaczynają pojutrze. Ręczę, że Agnisia przyjedzie pierwsza. Ale pani Barbara nie dowierzała temu, że lekcje mają się zacząć pojutrze. A nuż się przesłyszała, a może pomylili się w ogłoszeniu i zaczną się jutro? Lepiej zawczasu być na miejscu. Wyjechali tedy w jakiś czas po obiedzie i o czwartej koła ich zadudniły głucho po moście, za którym skręca się na Dziadowe Przedmieście. Słońce stało już nisko i na tle jaskrawych jego blasków ceglany kościół Kanoników zdawał się fioletowy. Środkiem wielkiej ulicy płynęła tutaj rzeka, niosąca w błękitnym nurcie zniekształcony, niby pogruchotany wizerunek nadbrzeżnej alei. Stanęli przed niską drewnianą bramą, za którą w głębi podwórza znajdowała się szkoła. Była to dwupiętrowa kamienica, oświecona w tej chwili łuną zachodu. Słońce gorzało we wszystkich oknach jej frontu, a ciepły różany blask ożywiał szare mury. Niechcicowie popatrzyli nieśmiało na pałające domostwo, a potem zaczęli się mocować z drzwiczkami od karety tak nieporadnie, jak gdyby nagle stracili władzę w rękach. Agnisia przez ten czas otworzyła z przeciwnej strony i wezwała rodziców, żeby wyszli tamtędy. - Mamo - rzekła przy tym - rzeka szumi. Rzeczywiście słychać tu było szmer rzeki i niewyraźną wrzawę dalszych rojniejszych ulic. Okna szkoły tymczasem gasły. Słońce przerzucało się na dalsze domy Dziadowego Przedmieścia. Niechcicowie ruszyli w milczeniu przez podwórze, weszli do uchylonej sieni i zaczęli się potykać na nieznajomych schodach, na których było już dobrze szaro. - Nie wiem, czy tu zawsze tak ciemno - zaniepokoiła się pani Barbara podejrzliwie. - I nigdzie nie widziałam żadnego stróża - dodała, gdy się dźwignęli nieco wyżej. - Tak, że nie wiem, kto tu wczoraj pownosił rzeczy Agnisi? - Na litość boską - mitygował ją Niechcic. - Czegóż ty, kochanie, znowu naprzód zabiegasz i wstecz się martwisz? Jeszcze nie weszłaś na schody... - Już weszłam, i cóż stąd? - odpowiedziała rozdrażniona, a potem zawołała swym wielkim głosem: - Gdzież tu są jakie drzwii! Drzwi były tuż i zaraz się rozwarły. Młoda służąca o życzliwej powierzchowności powiedziała zakłopotana: - Odlaboga! Państwo szli po ciemku. Akurat miałam na schodach lampkę wywiesić. Rzeczywiście trzymała w rękach małą, palącą się lampkę i rzeczywiście zaraz ją na ścianie w klatce schodowej zawiesiła. Weszli do salonu, gdzie było jeszcze widno, i za chwilę zostali sami. Bogumił Niechcic rozejrzał się wkoło i powiedział: - A więc to jest ten smok. Agnisiu, chodź no, zobacz. Widziałaś kiedy takiego smoka? I oboje poszli obejrzeć wiszącą na ścianie japońską makatę ze srebrnym smokiem na pięknym czarnym tle. Pani Barbara tarła nerwowo ręce. - Gdzież wy chodzicie - rzekła - usiądźcie tu koło mnie. Agnisiu, rozepnij płaszczyk. W tejże chwili przybiegła pani Wenordenowa. Była niska, raczej tęga, ale zarazem zwinna. Miała fałdziste macierzyńskie oblicze i dobrotliwie podpuchnięte, czarne, świadome oczy. Kiedy mówiła, oczy te spoglądały w miejsca, które zdawały się leżeć daleko za ścianą domu. Tym razem również biegała po pokoju, a chociaż nie był on tak zatłoczony meblami, jak wówczas, kiedy pani Barbara jeździła zapisywać Agnisię, jednak widać pani Wenordenowa lubiła się przeciskać, gdyż mimo że na środku było dużo wolnego miejsca, zabiegała bez ustanku w kąty, pomiędzy fotele, pufy i etażerki. Niekiedy zwracała się do Agnisi. Raz przelotnie przygarnęła ją do ramienia, drugi raz, także mimochodem, ścisnęła ją za rękę. Za każdym razem o coś pytała, na przykład: - A jaki przedmiot lubisz, dziecko, najwięcej? - lub: - Cóż, podoba ci się? - ale nim się Agnisia zdobyła na odpowiedź, ona już biegała w innej części salonu. Ręce jej zdawały się przy tym niepostrzeżenie coś kłaść na mijanych przedmiotach czy też ich w niewiadomym celu przelotnie dotykać. Ręce te były wymowne, jaśniejące, pełne młodości i blasku. Bogumiłowi pani Wenordenowa bardzo się podobała. Mógłby z nią nie wiem jak długo rozmawiać, ale pani Barbara rozwijała już ożywioną działalność w kierunku wyruszenia na górę i zobaczenia sypialni. Nękały ją niemiłe wątpliwości co do tego, czy rzeczy Agnisi zostały tam na pewno umieszczone. - Dobrze, zaraz pójdziemy - zgodziła się Monika Wenordenowa. - Tylko że tam na górze pusto. Agnisia przybyła pierwsza. Panienki zjeżdżają się zawsze w ostatniej chwili. Jutro za to będą już prawie wszystkie. Na razie musi się Agnisia zadowolić nauczycielkami. Fraulein Woelke przyjechała już wczoraj. Ktoś zadzwonił. Przyszli nowi interesanci. Pani Wenordenowa przeprosiła Niechciców, że sama wobec tego nie pójdzie, i wyprawiła ich na górę ze służącą. Znaleźli się w dużym pokoju, pomalowanym w białe kwiaty na jasnoszarym tle. Okna wychodziły na wolną przestrzeń i w pokoju było jeszcze dość jasno. - Jak tu pusto - przestraszyła się pani Barbara. - O mój Boże, cóżeśmy to zrobili, żeśmy ją dzisiaj przywieźli. Agnisia kaszlnęła, a pokój kaszlnął z nią razem niby kościół. Wtem zobaczyli w kącie rzeczy Agnisi i zaśmieli się do nich. Łóżko było już zaścielone, obok stał koszyk, a nieco dalej szafka. - Patrz, widzisz, twoje rzeczy. Powieśże zaraz w szafce płaszcz i kapelusz. Pomogli się Agnisi rozebrać. Kiedy zdejmowała kapelusz, zobaczyli, że odcisnęła sobie od niego na czole czerwoną pręgę. Zrobiło im się strasznie żal. - Za ciasny? - spytała pani Barbara, a Bogumił rozciągnął kapelusz na kolanie. Pani Barbara zwróciła się do służącej: - Czy oprócz mojej córki będzie tu kto jeszcze spał? - Tak. Panna Woelke - rzekła służąca wskazawszy na drugi kąt pokoju odgrodzony zielonym parawanem. - A jutro - dodała - przyjadą do tego pokoju jeszcze cztery panienki. - I usłyszawszy z dołu dzwonek rzekła jeszcze: - Dzwonią, ja muszę lecieć. Ja potem przyjdę po panienkę i razem zejdziemy do jadalni na kolację. - Widzisz - zwróciła się pani Barbara do Agnisi, kiedy zostali sami. - Będzie was tutaj pięć. Cieszysz się - prawda? Agnisia podeszła do okna. - Mamo - zawiadomiła - ogród. - A widzisz. Ja mówiłam, że od tej strony są tu wszędzie ogrody. Może i chodzić po nim będziecie mogły. Rodzice zbliżyli się do okna i spojrzeli w burą, kłębiącą się na dole zieleń. - A tam, gdzie widać ten kościół, tam za tymi drzewami skręca się na szosę do Serbinowa - objaśnił ojciec. Postali chwilę i zaczęli się żegnać. Noc idzie. Trzeba wracać. - Więc do widzenia. Do widzenia, Agnisiu... Józefat będzie tu do ciebie każdego dnia wstępował. Przygotuj zawsze brudną bieliznę. I pisz o wszystko, co ci będzie potrzebne. I nie tęsknij. Przecież to tak niedaleko. - Mamo... - Co, najdroższa? - A kiedy przyjedziecie? - Niedługo. W którąś niedzielę. Więc do widzenia. Pocałuj ojca. No, jeszcze raz. I już teraz naprawdę do widzenia. Nie płacz. Do widzenia. Patrz, już gwiazdy widać na niebie. Bądź mądra. I pamiętaj. Nie zazięb się. I nie zachoruj tylko. Moje dziecko. Ze schodów raz jeszcze pani Barbara zawołała: - Nie zaziębiaj się i nie wychylaj się oknem, moje dziecko! Nazajutrz rano po wyjeździe Agnisi przyszła wiadomość od Ostrzeńskich, że place na Oczkowie już poszły w górę i że cały ten teren zostaje włączony do miasta, co przyniesie nową podwyżkę. W pani Barbarze ozwały się na chwilę niedawno żywione w związku z placami skrupuły, ale radość z pomyślnej nowiny była zbyt wielka, żeby ich nie przyciszyć. - Przecież w żadnym razie nie użyjemy tych pieniędzy na złe - myślała. Czuli się oboje pokrzepieni i to ich natchnęło lepszymi myślami także co do Tomaszka. Patrzcie bowiem, jak im się na nic zdało owo myślenie - nuż, może, jeżeli i tak dalej. Przewidywali różne rzeczy, brali pod uwagę wszystkie zdaje się możliwości, a coś ważnego jednakże opuścili i przeoczyli. Życie poszło swym własnym, nieobliczalnym torem. Skąd się spodziewali kłopotu, przychodzą do nich same powodzenia i pomyślności. Może tak samo okaże się z Tomaszkiem. Bogumił bardzo jest skłonny w to wierzyć. Wydaje mu się teraz w ogóle, że ma więcej wszystkiego dobrego, niż potrzebuje. Wyrzuca sobie, że się dawał niekiedy owładnąć niepokojem pani Barbary, że bywał w ciągu tych dwu lat małoduszny. Przypomniał sobie swoje losy dawniejsze. W jakiej to bywał nędzy i jakie cierpienia ludzkie widywał koło siebie. Zdarzało się i tak, że noc nadchodziła i dachu nie miał nad głową, a nie mówił, że ciężko, jeszcze starczało go i na to, żeby drugim dodawać ducha. A dzisiaj co? Gotów był prawie myśleć, że "ciężko", to znaczy bać się o masło do chleba albo o nauczycielkę do dzieci. A ta sprawa z Tomaszkiem, najgorsza spośród wszystkich? Tu już Basia nie zawiniła. On sam zachował się Pan Bóg wie po jakiemu. Co za pycha nim owładnęła i co za głupota? Czy chciał mieć świętych za dzieci? I czy to sztuka kochać takiego bez skazy? A zresztą ile było przesady w tym jego rozpaczaniu o marną sakiewkę. Widać się mocno w ostatnich latach rozkołatał, lecz teraz weźmie się w kluby. Nad wieczorem dnia tego namówił panią Barbarę na spacer, by ją odwieść od tęsknoty za Agnisią. Szli drogą wiodącą ku łąkom. Miało się ku wieczorowi i malinowy blask padał na krótką, dwakroć już pokoszoną trawę. - Patrz, jak ładnie - rzekł Niechcic. - Ale chodźmy na lewo, bo tu od tej strony będą zaraz pędzić bydło z pastwiska. A dzisiaj byka wygnali razem z krowami, to się jeszcze przestraszysz. - Naturalnie, że się przestraszę - upewnia pani Barbara, ale mimo to staje właśnie i patrzy w tę niebezpieczną stronę. - Bo czy aby dzieci nie ma tu gdzie w pobliżu? - Nie, dzieci pojechały z Klimeckim po słomę za kaliniecką szosę. Pani Barbara odetchnęła i poszli dalej. Znajdowali się teraz na dróżce wiodącej przez żółknącą zieleń buraków do strumienia. Mieli przed sobą ścianę olbrzymich dębów, klonów i lip rosnących w pobliżu wody. Pomiędzy świeżymi jeszcze liśćmi drzew mieniła się drgająca złota i rubinowa pożoga. - Wspaniały zachód - rzekła szeptem pani Barbara. - Tak - potwierdził Bogumił Niechcic. Pani Barbara odurzyła się blaskiem wieczornej pogody, niby kielichem wina. Świat wydał jej się wprost niebywale piękny. W życiu bywają noce i bywają dnie powszednie, a czasem bywają też niedziele. Rzadziej się to zdarza niż w kalendarzu, jednak tym razem niedziela zdaje się nadchodzić dla ich domu. Nie wiadomo, jak długo to potrwa. - Może wkrótce - myśli pani Barbara - znów się wszystko skotłuje, ale na razie można troszeczkę wytchnąć. I serce jej się ucisza. Gdy wracali ze spaceru, na dworze zaczynało już szarzeć. Od podwórza słychać było opieszałe kotłowanie się ludzi, którzy przyszli z roboty. Brzęczały łańcuchy, skrzypiał niemrawo żuraw. Jedni wołali, żeby dzwonić do doju, drudzy rozmawiali ze sobą kłótliwie, mówili, że drabinę od góry z sianem ktoś zabrał i że źrebaki idą, żeby nie stać i nie gadać tam o drabinie, tylko otworzyć drzwi do stajni. Zachód wróżył pogodę, ale od wschodu zbierały się chmury i zasnuwały niebo. Zaroślami wstrząsały od czasu do czasu przelotne dreszcze zbierającego się wiatru. Znalazłszy się w domu, usiedli jeszcze na chwilę w pokoju Bogumiła i czekając na podanie kolacji palili papierosa. Pani Barbara mocno się przy tym zadumała. Widząc już teraz dzięki dzieciom jakąś przyszłość, jakieś wyjście na świat, skłonna była pogodzić się z tym, że ją samą nic już więcej nie czeka prócz deptaka zamkniętych powszednich spraw. A kto wie, może te sprawy nie są takie zamknięte, może są też ważniejsze, niżby się to zdawało. Nieraz ona siebie zapytywała, dokąd się to wszystko toczy i po co? Gdyby posiadała więcej wiedzy, znała wszystkie tajemnice świata, a nawet wszechświata, to rozumiałaby dobrze i to. Ale żeby posiąść tę wiedzę, trzeba by mieć nie wiem ile czasu i nie wiem jaką spokojną głowę. Człowiek nie może bez wytchnienia załatwiać powszednich czynności i jednocześnie zagłębiać się w jakieś rzeczy wiekuiste, powszechne. Więc może nie pozostaje nic innego, jak starać się uwierzyć, że w tym powszednim krzątaniu są też jakieś rzeczy wiekuiste, powszechne... Przypomniał jej się Lucjan, a potem jakieś wielkie postacie z historii, z poematów. Jakże często ci, co żyją w wirze świata życiem pełnym sławy, nauki, dorosłych czynów, marzą o cichym życiu na uboczu, gdy ci, co siedzą w zaciszu, śnią o publicznym działaniu, o szerszym świecie. Przyjdą może czasy, kiedy każdy będzie mógł zaspokoić te obydwie tęsknoty, ale nim przyjdą, trzeba się pocieszać, że gdziekolwiek się jest, byle się było człowiekiem, dźwiga się razem z wszystkimi losy świata. Ostatecznie, jakby wyglądały wszystkie walki, prace, myśli tych, co działają na szczytach życia, gdyby tu i wszędzie nie stali zwyczajni szarzy ludzie, co skromnie czynią swoje. Zresztą, czy serca ludzkie tęsknią do wielkich przeżyć, czy do pracy na spodzie, kto wie, czy komukolwiek przeznaczone jest więcej radości na tym świecie, niż gdy, tak jak oni dziś, zatrzyma się na chwilę śród zabiegów i trudu i spocznie w zadumie, zdając się na to mgnienie wszystko rozumieć, nic nie chcieć i w dziękczynnym milczeniu być samym tylko niepojętym istnieniem. Przyszło jej do głowy, że tak na pewno patrzy na te rzeczy Bogumił. - Tak, to w jego duchu - myślała ucieszona. - To jego dobry wpływ na mnie. Chciała mu to powiedzieć, gdy nagle, ocknąwszy się z zadumy, usłyszała, że on coś mówi. - ...za rok, za dwa już i młodsze pójdą do szkoły - marzył. - I zobaczysz, będą się dobrze uczyć, wszystko się w nich wyrówna. Będziesz miała z nimi spokój. Aż póki nie zaczną się kochać, aż póki nie zaczną szaleć. - Kochać? A niech je Pan Bóg broni - rzekła z namiętną żałością. Zlękła się raptem, że może za dużo rzeczy pomyślnie się składa, może nie należy ani przez chwilę żywić tej lubej ufności do losu, jakiej doznała. Wszak los uderzał ją zawsze właśnie wtedy, kiedy mu zawierzyła. - Czekaj... zaraz... - rzekła. - Czego to ja się martwię?