Maria Dąbrowska Dzienniki powojenne 1945 -1949 Wybór wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski Czytelnik ů Warszawa 1996 Książka wydana przy pomocy finansowej Ministerstwa Kultury i Sztuki O Copyright by Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik" Warszawa 1996 ISBN 83-07-02399-8 ISBN 83-07-02409-9 (t. I) Przedmowa do Dziennikówpowojennych Dzienniki Marii Dąbrowskiej, wydane po raz pierwszy w 1988 r. w pięcioto- mowym wyborze, odniosły wielki sukces. Znaczny jak na tego rodzaju publi- kacje nakład, liczący 50 tysięcy egzemplarzy, rozchwytany został, choć cena była wysoka, w ciągu dwóch miesięcy, by trafić wkrótce i na czarny rynek. Nie było w owym czasie w polskim piśmiennictwie żadnej pozycji, która wywoła- łaby więcej zainteresowania wśród czytelników i więcej odgłosów w prasie (nie wspominając o korespondencji, jaką w związku z apelem o uzupełnienia i poprawki do komentarzy otrzymałem na mój adres prywatny). Dzienniki stały się przedmiotem istotnych dyskusji, a nawet awantur zarówno w kraju, jak i na emigracji. W Niemczech ukazał się w renomowanej Bibliotece Polskiej Dede- ciusa wybór z wyboru dzienników, który w świecie też przeszedł nie bez echa. , Prawdziwy bestseller! Sukces ten był tym bardziej zastanawiający, że pisarstwo Dąbrowskiej nie miało wówczas dobrej passy. Wydane pośmiertnie Przygody człowieka myślą- cego, które w zamierzeniu stanowić miały współczesny odpowiednik Nocy i dni, sprawiły na ogół zawód i krytyce, i czytelnikom. Tymczasem sukces po- równywalny z niebywałym niegdyś powodzeniem Nocy i dni zdobyło coś cał- kiem innego - prywatne zapiski pisarki z ponad półwiecza (1914-1965). I to w pierwszym zaledwie wyborze, ograniczonym postanowieniami testamentu i okolicznościami, w których je wydawano. Naturalnie, opinie o Dziennikach były podzielone, po części nawet spolary- zowane. Najwierniejsi przedwojenni czytelnicy Dąbrowskiej poczuli się zbul- wersowani, jeśli nie zgorszeni tonem, swobodą czy bezceremonialnością in- i, tymnych dzienników swojej pisarki. Często też rozczarowywali się - na dru- # gim biegunie - młodzi, przeżywający wówczas swój nowy okres heroiczny, których umiarkowanie polityczne i wolnomyślność prababki nie mogły zado- # wolić. Ale większość czytających odkryła w dziennikach nieznaną czy nie dość znaną Dąbrowską: osobę wrażliwą, myślącą i pełną niepokoju, nietypową w Polsce indywidualność, wiodącą swój burzliwy romans z ojczyzną, człowie- ka rozległych horyzontów i wyjątkowego pióra. To odkrycie, jakie zawdzię- czamy Dziennikom, najlapidarniej wyraził Krzysztof Pomian, mówiąc o pisarce ! jako "intelektualiście najwyższej miary, czego, jak sądzę, za życia Dąbro- ; wskiej, jakby nie dostrzegano" ("Zeszyty Literackie" 1989, z. 26). Dzienniki spowodowały zwiększoną falę czytelnictwa Dąbrowskiej, a także dostarczyły nowych bodźców do badań nad jej pisarstwem (czego dowodem międzynaro- dowa sesja naukowa, którą w 1989 r., w stulecie urodzin Dąbrowskiej, zorgani- zowano w Kaliszu; niestety, z publikacją materiałów wciąż boryka się Kaliskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk). Przy tym wszystkim pierwsze wydanie Dzienników wzbudziło, prócz roz- maitych zastrzeżeń, również wątpliwości najdalej idące. Nie zabrakło głosów, które uznały je za przedwczesne i nie bez racji wskazywały, że w rok później mogłoby ono wyglądać inaczej. Przełom 1988/89 roku sam jakby tego rodzaju pretensje narzucał. Trzeba jednak pamiętać, że wydanie Dzienników nie było sprawą chwili. Miało ono już swą wieloletnią historię. O ich wydanie, licząc od przygotowania wyboru, wojowałem ponad piętnaście lat. Z tego bez mała dzie- sięć podlegały one całkowitemu zakazowi KC PZPR i cenzury. Nie będę tu wracał do tych bojów, choć są one malownicze i pikantne (opisałem je w ob- szernym szkicu w periodyku "Editor" 1990, t. 3), ale chyba nikogo nie zdziwi, że gdy po tych doświadczeniach, w okresie pierwszej "Solidarności", dzięki prezesowi "Czytelnika", Stanisławowi Bębenkowi, pojawiła się szansa powro- tu do gotowego wyboru, podjąłem ją skwapliwie. Proces wydawniczy solidnej pięciotomowej edycji trwał jednak wówczas latami. Do końca też nie ustawały wokół niej walki. Wątpię, aby, na rok jeszcze przed czerwcem 1989, właśnie kiedy ukazały się Dzienniki, ktokolwiek mógł przewidzieć tak rychłe ich za- kończenie. A zresztą jeśli pierwsze wydanie, w niesprzyjających warunkach podjęte, lecz zgodne z ostatnią wolą pisarki, nie tylko zniosło historyczny wstrząs, ale już w nowej rzeczywistości osiągnęło niewątpliwy sukces, to świadczy chyba wystarczająco, że nie było ono wydaniem przedwczesnym czy poronionym. Oczywiście, byłoby dziwne, gdyby z tej nowej wielkiej przygody w przeło- mowych czasach Dąbrowska wyszła całkiem bez szwanku. Mimo moich usil- nych ostrzeżeń we wstępie co do niepełnej reprezentatywności pierwszego wy- boru, znaleźli się i tacy, którzy bez oglądania się na całość nie zawahali się przed bezwzględnymi oskarżeniami. Jedną z "niepokornych" nasi nowi ekstre- miści pomówili o. . . "kolaborację", o. . . uleganie "urokom dworu" etc. Są to, jak mi się zdaje, a czytelnicy niniejszego wydania będą się mogli przekonać sa- mi, posądzenia z gruntu fałszywe. Jeśli Dąbrowska w najbardziej beznadziej- nym czasie staje się zwolenniczką normalnego, w miarę możności, udziału w życiu i pogląd taki jawnie wygłasza, jest to kompromis w pełni przemyślany i świadomy. Dąbrowska nie tylko nie wstydzi się w niezbędnych okoliczno- ściach koniecznych kompromisów, lecz stawia je wysoko w kulturze ludzkości. Pod pewnymi wszakże warunkami, a mianowicie, byle były one kompromisami ograniczonymi, światowymi i płodnymi. Czego jej oskarżyciele cynicznie nie zauważali. Mimo zdobytego sukcesu dzienniki nie doczekały się do tej pory nastę- pnych wydań. Ani przygotowanego dodruku wydania pierwszego, jaki miał się ukazać w 1989 r., ani rozszerzonego wyboru z całości dziennika planowanego na lata następne. W owym czasie kondycja finansowa "Czytelnika", jak rów- nież paru nowych wydawnictw, u których za jego wiedzą szukałem mocy pro- dukcyjnych, nie pozwoliła podjąć tak dużego przedsięwzięcia. A i dziś "Czy- telnik" zdolny jest je podjąć tylko połowicznie. Prawdę powiedziawszy przez dłuższy czas, jak mogłem, sprzeciwiałem się koncepcji osobnego wydania tylko dzienników powojennych. Sprzeciwiałem się, rzecz prosta, z innych, akurat odwrotnych, przyczyn niż kiedyś, przy pier- wszej edycji, kiedy nie godziłem się na stopniowe wydawanie kolejnych to- mów w obawie, że po ukazaniu się dzienników przedwojennych do wydania dzienników powojennych w ogóle nie dojdzie. Po prostu dzienniki Dąbrow- skiej z lat 1914-1965 stanowią twór integralny. Do podstawowych ich wartości należą właśnie ciągłość i długotrwałość. Konfrontacja dwóch dwudziestoleci- międzywojennego i powojennego - stanowi ważny i fascynujący wątek powo- jennych dzienników. Przepołowienie dzienników jest dla nich operacją bolesną i okaleczającą. Cóż byłojednak począć!? Skoro nie da się zrealizować czegoś ambitniejsze- go, zawsze lepsze jest coś niż nic. Tym bardziej że nie da się zaprzeczyć, iż dzienniki powojenne zawierały więcej materiałów, które ze względów cenzu- ralnych w pierwszym wydaniu nie były dostępne. Z punktu widzenia dzisiej- szego czytelnika są to materiały znacznie bardziej intrygujące, żeby nie powie- dzieć - sensacyjne. Przystałem więc na tę propozycję, przyrzekając sobie, że niezależnie od szans wydawniczych w podobny sposób przygotuję, w miarę możności, również rozszerzoną wersję pierwszej połowy dzienników, by cze- kała na sposobną chwilę. Zachowałem też w obecnym wydaniu wstęp omawia- jący całość dzienników, a w jego aparat informacyjny wmontowałem ważniejsze dane dotyczące części pominiętej. Obecne wydanie - pierwsze bez cenzury - poza przywróceniem cięć i po- prawą błędów i pomyłek pierwszego wydania, rozszerza dzienniki powojenne we wszelkich zakresach. Zamiast trzech w poprzednim wydaniu, obecny wy- bór dzienników z lat 1945-1965 przynosi cztery tomy (ponad pięćset stron no- wego tekstu i sporo nowego materiału ikonograficznego). Nie ulega wątpliwo- ści, że nie jest to tylko zmiana ilościowa, lecz zmiana jakościowa w całości edycji. Niejeden sąd sformułowany po lekturze pierwszej wersji wyboru zosta- nie obalony albo będzie wymagał skorygowania. To, co w pierwszym wydaniu mogło być zaledwie zasygnalizowane czy na- szkicowane, tutaj wzbogaca się o dokumentację i argumentację. Poszerzenia te nie pozostały bez wpływu na rytm przedstawianego wyboru. O ile poprzedni był dość wartki, zwarty i skrótowy, o tyle nowy jest powolniejszy, bardziej analityczny i refleksyjny. Najwięcej przybyło materiału politycznego. Epoka była na wskroś politycz- na, a zapiski jej dotyczące najczęściej okazywały się niecenzuralne. Zwłaszcza okres tuż powojenny i okres szczytowego stalinizmu znajdują tu wszechstronne i wnikliwe naświetlenie (z humorem tych lat włącznie). Nie ma, jak mi się wy- 7 daje, w piśmiennictwie polskim podobnie istotnego "dokumentu czasów onie- miałych". Proporcjonalnie starałem się rozszerzyć i wiedzę o ludziach, i wątek prywat- ny dzienników. Z tekstu drukowanego zniknęły prawie trzykropki przed i po nazwiskach wspominanych osób, co mi często wytykano. Panujący do niedaw- na reżym polityczny kształtował nie tylko sposoby wypowiedzi, ale także spo- soby odbioru. Trzebiąc i wyciszając istotne konflikty polityczne, totalitaryzm stwarzał aurę zakłamanej sielanki również w innych dziedzinach życia. Każda wyrazistsza czy odstępująca od schematu opinia budziła podejrzenia czy oskar- żenia polityczne, nie dając równocześnie szans obrony. Wolna pluralistyczna opinia oswaja z bardziej skomplikowanym czy surowszym sposobem pisania o bliźnich, o sprawach wątpliwych czy spornych, stwarzając możliwości dys- kusji, obrony, sprostowań. Nie dotyczy to oczywiście oskarżeń, posądzeń czy epitetów gołosłownych lub wręcz nieprawdziwych (z tych powodów z druko- wanych w pierwszym wydaniu zapisów musiałem się wycofać, na szczęście, tylk# w jednym wypadku). Pragnę jeszcze wyprowadzić ze złudzeń w pewnej sprawie szczególnej. Na zasadzie plotkarskiej (a plotkarstwo, jak się okazuje, nie jest też obce krytykom literackim obojga płci) rozsnuto wokół dzienników Dąbrowskiej atmosferę skandalu erotycznego, który jeśli nie znajduje pokrycia w tekstach, to wskutek mojej pruderii. Zainteresowanych muszę rozczarować. W życiu intymnym Dą- browska zachowała poczucie pełnej osobistej swobody (zresztą uznanie dla wszelkich odmian erotyzmu występuje też w twórczości, w Przygodach czło- wieka myślącego), lecz na próżno szukałby kto w dziennikach jakiegokolwiek ekshibicjonizmu. Zresztą na dziennikach nie kończy się intymne pisarstwo Dą- browskiej. Pozostaje jeszcze, prócz epistolografii, której czas ochronny wła- śnie minął (19 maja 1995), korespondencja na wskroś intymna, ściśle nadal za- strzeżona, która kto wie, czy nie stanie się kiedyś następną rewelacją tego pi- sarstwa. W nowym wydaniu stosuję ten sam co dawniej system objaśnień, objaśnień rozszerzających, który w odniesieniu do ważnych i szeroko czytanych dzienni- ków ma swoje uzasadnienie. Z tego tytułu przy pierwszym wydaniu zebrałem tyleż pochwał co oskarżeń czy wymówek. Ale też w poprzednim wydaniu z przypisami obchodzono się srogo. O ile w sprawie tekstu wyboru dziennika cenzura w końcu okazała się dość ustępliwa, o tyle nader kategorycznie, a czę- sto i kapryśnie ingerowała w przypisy (np. w jednych biogramach tolerowała literaturę drugoobiegową czy emigracyjną, w innych nie; żądała oficjalnej wer- sji zdarzeń historycznych, uzależniając od tego druk tekstu), na dodatek nie po- zwalała swoich działań oznakować. Skupiony na walce o same teksty, ulega- łem, niestety, tej presji. Toteż obecnie poprawiłem niektóre dawne przypisy, niektórym przywróciłem dawne brzmienie, a z niektórych zrezygnowałem. Wszystkie starałem się wzbogacić i poprawić zgodnie zarówno z uwagami publikowanymi w prasie, jak i przekazanymi listownie. We Wstępie z roku 1982 mocno ostrzegałem, że - wbrew temu jak Dąbro- wska charakteryzowała swój wybór dzienników Samuela Pepysa - pierwszy wybór jej własnych dzienników nie powinien być odbierany jako w pełni re- prezentatywny i wyczerpujący dla charakterystyki piszącej, jej środowiska i czasu. Dziś mogę stwierdzić, że istotność i stopień reprezentatywności dzien- ników, oczywiście jeśli chodzi o powojnie, znacznie się podniosły. Mam na- dzieję, że obecne wydanie, choć tylko częściowe i nadal niepełne, umocni re- putację, jaką dzienniki Dąbrowskiej sobie zdobyły od pierwszego wydania. 7 sierpnia 1993 Tadeusz Drewnowski 8 Wstęp do Dzienników 1914-1965 Najważniejszą rzeczą, jaką po śmierci Marii Dąbrowskiej odkryto w pozo- stałych po niej papierach, były poufne dzienniki pisarki. Nie mogła z nimi kon- kurować nawet ostatnia powieść. Przygody człowieka myślącego po większej części znane były już wówczas z druku w odcinkach i przyniosły rozczarowa- nie; od czasu, kiedy na trzy lata przed śmiercią autorki przerwano publikację, niewiele ich przybyło i powieść pozostała nie skończona. Oczywiście, o dziennikach też wiedziano coś niecoś, lecz to, co odnalezio- no, przeszło wszelkie spodziewania. Kilka drukowanych przez Dąbrowską ury- wków nie dawało najmniejszego pojęcia ani o ich skali, ani o charakterze. Kie- dyś opowiadał mi prof. Kazimierz Wyka, jak przyjaciele Dąbrowskiej i bada- cze jej twórczości, którzy porządkowali jej pisarską schedę, popadli w zdumie- nie i osłupienie, gdy z rosnącej, piętrzącej się, niebotycznej wprost sterty raptu- larzyków, notatników, zeszytów, brulionów, kolonotamików wyłoniła się przed nimi całość tego dziennika. Przez z górą pół wieku Dąbrowska prowadziła swoje dzienniki, nieraz rato- wała je od niebezpieczeństw, często je wertowała, przez wiele lat porządkowa- ła i przepisywała, lecz zdradzała się z nimi rzadko i niechętnie. Niekiedy tylko w rozmowach z osobami bliskimi i zaufanymi posługiwała się jakimiś zapisa- mi z przepastnych dzienników. Czasami przyjaciele, którym podczas wojny powierzała dzienniki na przechowanie, zaglądali do tego czy owego notatnika. Pierwsze niewielkie fragmenty dziennika opublikowała Dąbrowska po wojnie, lecz czyniła to jakby wbrew sobie. Dopiero pod koniec życia pod wpływem Anny Kowalskiej, ówczesnej towarzyszki jej życia i największej entuzjastki dzienników, Dąbrowska zaczęła się zastanawiać nad ewentualnymi sposobami ujawnienia swych zapisków. Nie była wówczas daleka od myśli, by osobiście zająć się wybraniem starych dzienników do publikacji. Kiedy indziej rozważa- ła, czy wzorem Gombrowicza nie drukować na bieżąco części swego dzienni- ka, i nawet czegoś takiego próbowała. Ale żaden z tych projektów - przy eią- głym prowadzeniu dziennika - nie został spełniony. Ostatecznie w testamen- cie, spisanym z 13 na 14 czerwca 1963, rozstrzygnęła: "Dzienniki moje mogą być publikowane w całości w 40 lat po mojej śmierci. Fragmenty Dzienników mogą być drukowane wcześniej". Wyznaezony termin dostępności pełnego dziennika upłynie więc dopiero w roku 2005. Nie czekając tej daty, ustanowiona przez pisarkę rada czuwająca nad jej spuścizną postanowiła skorzystać z dodatkowej klauzuli. W początku 1971 r. przewodniczący jej prof. Czesław Hernas razem z tradycyjnym wydawcą Dą- browskiej - "Czytelnikiem" zwrócili się do piszącego te słowa z propozycją przygotowania wyboru dzienników. Niestety, dokonany w wyniku dwuipółlet- niej pracy wybór, publikowany partiami w czasopismach, mimo że rozbudził ogromne apetyty czytelnicze, nie mógł się wówczas ukazać. Czasy, jakie prze- żywaliśmy, nie sprzyjały tego rodzaju przedsięwzięciom. Nie mogąc ogłosić wyboru, pozostało mi przynajmniej wykorzystać dziennik jako jedno ze źródeł (ale jakże istotne!) w przygotowywanym studium o pisarstwie Marii Dąbro- wskiej, które pt. Rzecz russowska zdążyło się ukazać w 1981 r. Dopiero w ślad za nim, z wieloletnim opóźnieniem, powstała szansa, by powrócić do wydania dawnego wyboru. . . Pierwsza publikacja, bodaj w wyborze, tak rozległego i potężnego dziennika prywatnego byłaby wydarzeniem w każdym piśmiennictwie, a cóż dopiero gdy pojawia się w piśmiennictwie pod tym względem tak skromnym i wątłym jak nasze - i pochodzi spod pióra Marii Dąbrowskiej. Dziennik stanowi osobną domenę piśmiennictwa, to forma wypowiedzi na- der specyficzna. Tej odrębności Dąbrowska była świadoma. W uzupełnieniach do swego dziennika pochodzących z czasu okupacji porównywała trzy odmia- ny pisarstwa: dziennik - pamiętnik - literatura. Dziennikowi przypisuje walor bezpośredniego, spontanicznego, choć ze wszech miar względnego świadec- twa. "Docieranie do prawdy naszych przeżyć - pisze - jest podróżą bez kresu i podróżą po manowcach. Jedno dodane albo ujęte słówko, jeden pominięty al- bo podkreślony drobniutki szczegół zbijają nas już z drogi. A kiedy nam się wydaje, że z największą prostotą powiedzieliśmy wszystko i bez obsłonek, na- gle spostrzegamy, że pod tym wszystkim zostało jeszcze do opowiedzenia mnóstwo rzeczy, któreśmy z różnych powodów i pod różnymi pretekstami po- minęli Dwa pozostałe rodzaje - pamiętnikarstwo i literaturę - traktuje Dąbrowska jako sposoby przetwarzania doświadczenia życiowego w dwóch różnych po- rządkach. Dla udanego dzieła sztuki rezerwuje "przebłyski prawdy", zgłębianie tajemnicy, osiąganie jakiegoś wznoszącego się ponad incydentalne okoliczno- ści i ponad namiętności trwalszego ładu. Pamiętnik, choćby najciekawszy, nie osiąga ich, gdyż stawia sobie zwykle zadania intelektualne, ideowe, tak czy inaczej interesowne. "Dziennik - konkluduje - lepiej mi odpowiada. Pamiętnik pozostawiam tym, którzy nie mają możności ani umiejętności przetwarzania wspomnień w dzieła sztuki". Istotnie, dziennik różni się zasadniczo i od tego, co zwało się do niedawna literaturą piękną, i od wszystkich niefikcyjnych form piśmiennictwa, często bu- szujących na jej pograniczu bądź w ogóle poza nią się znajdujących, jak pa- miętniki, wspomnienia, różnego rodzaju pisarstwo autobiograficzne, epistolo- 10 11 grafia etc. Francuski badacz, Alain Girard, autor monografii pt. Le journal intć- me (1963), główną różnicę między dziennikiem a literaturą upatruje w tym, iż dziennik nie jest dziełem (w sensie z góry przemyślanego i zakomponowanego tworu). Bowiem każde dzieło kieruje się jakimiś rygorami, obowiązuje w nim jakaś wewnętrzna organizacja, jakaś konwencja i kompozycja. "Ten, kto pisze dziennik (stwierdza Girard), przeciwnie - wydaje się - jest posłuszny tylko swojemu kaprysowi, który raz odciąga od kartki papieru, to znów go ku niej popycha. Wprowadza on to, co mu przychodzi do głowy, w porządku jedynie chronologicznym. Nieobecność wyboru wydaje się prawem". Piszący dziennik wolny jest od obowiązujących w literaturze konwencji i nie korzysta z dobro- dziejstw fikcji: nie jest więc - w przyjętym w tej dziedzinie sensie - autorem ani też narratorem, podmiotem lirycznym, medium, sobowtórem itp., lecz czło- wiekiem, konkretnym człowiekiem, który wprost od siebie, w swoim własnym imieniu, bez żadnych pośrednictw i licencji z dnia na dzień spisuje to i owo. Teoretyk literatury, Michał Głowiński, określa dziennik jako "formę bez fur- my", jako pisarstwo z natury amorficzne, bez znaczącego początku i znaczące- go końca, bezustannie na wszystkie strony otwarte, w którym "regułąjest właś- nie brak wszelkich reguł". Nie mniej istotne różnice dzielą dziennik od innych, nie operujących w za- łożeniu fikcją płodów pióra. Przede wszystkim wyróżnia go zapis doraźny, mo- mentalny. Każdy pamiętnik czy autobiografia wszystkie wspomnienia ujmują swój przedmiot z pewnego oddalenia, z punktu widzenia mniej czy bardziej rozległej całości. Takiego dystansu, takiej całościowej ambicji dziennik jest po- zbawiony. Jego odległość od zapisywanych faktów jest znikoma, a jakakol- wiek całość dopiero w toku stawania się. Ale różni go zwykle coś jeszcze: aura sekretności, intymności wyłącznie jednostkowej, przeznaczenie dla siebie sa- mego. Tym różni się dziennik od najbardziej bodaj osobistej korespondencji, zawsze pisanej dla kogoś innego. Jeśli nawet dziennik nie bywa sporządzany w zupeh#ym sekrecie i zachowywany w całkowitej tajemnicy także przed naj- bliższymi, jeśli towarzyszy mu skryta myśl o jakimś przyszłym odbiorcy, czy- najczęściej - o jakiejś bliżej nie określonej potomności, to dla prowadzącego dziennik głównym jego adresatem pozostaje na razie przede wszystkim on sam. Wszystkie te okoliczności sprawiały, że spośród wszystkich autentyków dziennik miał być autentykiem najbardziej osobistym i intymnym, najautenty- czniejszym. To dopiero później pojawiły się dzienniki fingowane i stylizowa- ne, a czasy najświeższe wprowadziły ten typ pseudodziennika, wysyłanego przez wziętego literata w gorącym jeszcze maszynopisie do bieżącego numeru tygodnika czy miesięcznika literackiego. Diariusze powstawały od dawien dawna. Jako pierwsze zapowiedzi dzienni- ków w światowym piśmiennictwie traktowane są kroniki codzienne anonimów z XIV wieku, notesy Leonarda da Vinci i zeszyty Monteskiusza. Ale rozwinęły się one, rozmnożyły się i stały się pewnym gatunkiem piśmiennictwa dopiero na przełomie XVIII i XIX stulecia: sposobem wyrazu osoby ludzkiej, związa- nym z pewną historyczną fazą jej rozwoju i emancypacji. Jako tych, którzy umożliwili wyzwolenie tego typu potrzeb już nie na zasadzie wyjątków, Girard wymienia z jednej strony Johna Locke'a i E. B. Condillaca, twórcę Traktatu owrażeniach, i wywodzącą się od nich szkołę filozofów drugiej połowy XVIII w., zajmujących się studiami doświadczalnymi nad bezpośrednimi czu- ciami i wrażeniami człowieka, pionierów badań nad osobowością, badań psy- chologicznych i psychiatrycznych; a z drugiej strony - Jean Jacques'a Rous- seau, rewelatora uczuć i heretyka, twórcę indywidualnej, jednostkowej religu. Rozwój dziennika intymnego jako osobnej domeny piśmiennictwa dokonuje się więc - jak by można powiedzieć - od momentu, gdy w czasach nowożyt- nych zainteresowanie człowieka samym sobą przestaje być dodatkiem do mito- logii, teologii, kosmogonii i w ogóle wszelkiej wiedzy o świecie, a staje się dla niego samodzielnym obiektem poznania, kluczem do wszystkiego, z poszuki- waniem transcendencji włącznie. Ten nowy gatunek pisarstwa rozkwita i szerzy się z rozpędem mody. W końcowych dziesięcioleciach XIX wieku, wraz z początkami modemy, kie- dy namiętnie odkrywano i publikowano prywatne dzienniki i zaczytywano się nimi, zaczęły one wpływać i na literaturę. Pośrednio dziennik oddziaływał tym wszystkim, co nie mieściło się w konwencjach ówczesnej prozy. Ale i bezpo- średnio stawał się nierzadko jej nową konwencją. Klasycznym przykładem tej podwójności służyć może pisarstwo Andre Gide'a - i diarysty, i pisarza, wpro- wadzającego dziennik do powieści. W miarę jak powieść wyzwalała się ze swych XIX-wiecznych ograniczeń, stylizacje te zresztą traciły swe pierwotne wzięcie i znaczenie. Same natomiast dzienniki zyskały trwałe obywatelstwo w piśmiennictwie światowym. Znaw- czyni przedmiotu, Mich2le Leleu, w monografii Les journaux intimes (1952) sporządziła katalog ponad 200 dzienników wielokrotnie publikowanych, zna- nych w świecie, a inni badacze ten spis znacznie rozszerzają. Wiele dzienni- ków, takich jak dzienniki Samuela Pepysa, Maine de Birana, Benjamina Con- stanta, Emersona, Stendhala, Delacroix, Micheleta, Lwa Tołstoja, Amiela, bra- ci Goncourtów, Kierkegaarda, Kafki, znajduje się na równi z klasyką literacką i pamiętnikarską w stałym obiegu czytelniczym. Naturalnie dzienniki, i te najdawniejsze, i te nowsze, bywają tak różne jak ludzie, którzy je pisywali. Istnieją dzienniki - kroniki codzienne, kroniki towa- rzyskie, obyczajowe i historyczne; dzienniki - opowieści, dzienniki - wyzna- nia czy studia własnej duszy i dzienniki myśli (traktaty, eseje, dyskursy, ma- ksymy); dzienniki - worki i dzienniki poświęcone jakiejś jednej dziedzinie czy jednej obsesji. Już z samej natury ich charakter i skład są nie do określenia. Co prawda Girard usiłuje to właśnie uczynić i rozmaitość rozważanych w swej książce dzienników na gwałt wtłacza w pewną orientację, czyni z nich- wbrew własnym założeniom - nieomal kierunek czy szkołę literacką nazwaną "intymizmem", którego ujście i syntezę widzi też w literackim proustyzmie. Ale usiłowania te, choć w stosunku do piśmiennictwa francuskiego może nie 12 13 pozbawione pewnych podstaw, w odniesieniu do zjawiska w całym jego bo- gactwie i zróżnicowaniu wydają się daremne. W Polsce prywatne dzienniki należą do rzadkości. O ile nasza literatura pa- miętnikarska jest dość stara, bogata i oryginalna (dzięki czemu stanowiła istot- ny wątek kultury, świadomie w nowszych czasach pobudzany, inspirowany i wykorzystywany przez socjologię), o tyle diariusze są u nas czymś jeszcze rzadszym i skromniejszym, obejmującym zaledwie niewielkie skrawki czasu, i jeszcze bardziej dorywczym niż niebogata epistolografa. W dawnej Polsce, oprócz diariuszy sejmowych, sądowych i kościelnych, uprawiano diariusze wy- praw wojennych, pielgrzymek do miejse świętych, podróży dyplomatycznych, później dzienniki dworskie, nowiniarskie, a nawet kupieckie, ale wszystkie one, będąc niezastąpionymi świadectwami ówczesnego życia i obyczaju, za- wierały niewiele treści indywidualnych, prywatnych. Najbliższe opisowi losu własnego są pojawiające się od wieku XVI raptularze rodzinne, kroniki domo- we. Zwyczaj ich prowadzenia przyjął się w Polsce w warstwie szlacheckiej. Raptularze zawierały wiadomości o pochodzeniu rodziny, o pokrewieństwach i powinowactwach, o wydarzeniach rodzinnych, nierzadko w miarę inwencji piszącego przynosząc szersze i wnikliwsze opisy i dając mu pole do własnych refleksji (zgodnie z dewizą: "Sam sobie gędę, sam wesół będę", jaką Samuel Maskiewicz umieścił nad swym XVII-wiecznym raptularzem). Przejmowano je często z rąk do rąk, z pokolenia na pokolenie i w ten sposób przetrwały one po dworach i folwarczkach do czasów niedawnych. Poza raptularzami forma starego diariusza z czasem stała się u nas osnową dla rozwijającej się historio- grafu i nowiniarstwa (tzw. diariusze seryjne były prototypem prasy), a przede wszystkim gawędy szlacheckiej i bogatego pamiętnikarstwa. Najstarszy i naj- większy w tym zakresie ewenement, XVII-wieczne pamiętniki Jana Chryzosto- ma Paska, odkryte w początkach XIX w., są polskim prawie rówieśnikiem słyn- nych dzienników Samuela Pepysa. Polskie pamiętnikarstwo XVll- i XVlll-wieczne ma w niewielkim stopniu charakter autentyczny i indywidualny - rozwija się albo w stronę swobodnej gawędy, albo w stronę pamiętnika-historii. Nawet Ju- lian Ursyn Niemcewicz prowadził dzienniki tylko okresowo, a swe bogate do- świadczenia przedstawił dopiero w pamiętnikach. Jak się wydaje, sytuacja ta ulega zmianie w końcu XIX w., co uzewnętrznia się dopiero od niedawna. Pamiętamy, jaką sensację wywołały wydane po ostat- niej wojnie młodzieńcze dzienniki Żeromskiego. Podobne namiętności wciąż budzą stopniowo publikowane, długoletnie, całe prawie życie ogarniające dzienniki Zofii Nałkowskiej (najbardziej zresztą przystające do definicji Girar- da, i z wrodzonych jakby predylekcji, i z poźniejszych upodobań pisarki naj- bliższe francuskiemu psychologizmowi). Ale właściwie wszystkie publikacje z tego zakresu: dzienniki Karola Irzykowskiego, Tadeusza Makowskiego, Wi- tolda Gombrowicza, Jana Lechonia, Jana Cybisa i innych - przyjmowane są z podnieceniem właściwym nowości. Bowiem, jak dotychczas, wciąż więcej mamy - poczynając od Dziennika Franciszki Krasihskiej Tańskiej-Hoffmano- wej po Kalendarz i klepsydrę Tadeusza Konwickiego i Miesiące Kazimierza Brandysa - dzienników literackich fingowanych aniżeli dzienników autentycz- nych. Słychać jednak, a czasem i widać z jakichś fragmentarycznych publika- cji, iż dzienniki prowadzili: Władysław Broniewski, Jerzy Zawieyski, Jerzy Andrzejewski, Teodor Parnicki, Anna Kowalska, Adolf Rudnicki, Miron Bia- łoszewski - i kto jeszcze? Zdaje się, iż fala dzienników, związana z odchodzą- cym pokoleniem dwudziestolecia, dopiero do nas przypływa. . . Może sygnały te świadczą, iż wreszcie wchodzimy i u nas w to stadium rozwoju i emancypa- cji jednostki, które - niezależnie od warunków i koniunktur, niezależnie od publicznego życia kulturalnego - obradza również wielością świadectw pry- watnych, osobistych, intymnych? Na skąpym na razie tle polskiej diarystyki dziennik Marii Dąbrowskiej jest zjawiskiem pierwszej wielkości. Nie jest to twór przejściowy, młodzieńczy, jak dzienniki Żeromskiego, które kończą się wówczas, gdy zaczyna się twórczość. Nie jest on także związany z jakąś jedną fazą życia, jak dzienniki Irzykowskie- go czy Lechonia, czy jakimś przedsięwzięciem, choćby najciekawszym i naj- ambitniejszym (tak określał swój dziennik Gombrowicz, za jego cel uznawał wprowadzenie siebie i swej twórczości w świat). Nie ogranicza się on wyłącz- nie czy przeważnie do spraw zawodowych, artystycznych, jak dzienniki Mako- wskiego czy Cybisa. Dziennik Dąbrowskiej wprawdzie nie bije rekordu długo- trwałości (pod tym względem dystansuje go dziennik Nałkowskiej), lecz obej- muje całe świadome życie i z pewnością jest najobszerniejszym, najszerszym w swych horyzontach i - co nie najmniej ważne - najbardziej szczerym doku- mentem tego rodzaju w piśmiennictwie polskim. Na dodatek chadza on włas- nymi, nieprzetartymi ścieżkami, dotyczy spraw, ludzi, tradycji stosunkowo mniej znanych i opisanych. Ze względu na ten ogrom, różnorodność i oryginal- ność, a także ze względu na jego zmienność trudno ten dziennik określić jaką- kolwiek jedną, wspólną formułą. Niepodobna ściśle ustalić, kiedy się dziennik Dąbrowskiej właściwie zaczął. W stosie przechowywanych w Muzeum Literatury starych kalendarzyków i mikroskopijnych notatników z lat belgijskich i warszawskich znaleźć można już zapiski typu dziennikowego (kiedyś pełna edycja dzienników powinna uwzględnić również tę fazę wstępną). Oznaczony numerem I Dziennik czasów wojennych (Sabinów 1914-1915 rok, 1916-1917) wyłania się z utrwalonej w Polsce tradycji raptularza: zaczyna się mianowicie od przepisanej przez Dąbro- wską kroniki domu jej kuzynostwa Jełowickich, kroniki prowadzonej przez ich krewnego z czasu, kiedy jej jeszcze w Sabinowie nie było, by wkrótce przejść w zapisy własne, coraz mniej kronikarskie. . . I tak potoczyło się od 31 lipca 1914 do 8 maja 1965, przez lat 51! Dąbro- wska pisała swój dziennik od 25 do 76 roku życia. Przez prawie całe świadome życie, niemal do samej śmierci. Przez dwie wojny światowe, przez całe dwu- 14 15 dziestolecie międzywojenne i dwadzieścia lat Polski Ludowej. Od ostatnich lat niewoli, poprzez całą niepodległość międzywojenną aż po czasy rewolucji. Od epoki dyliżansów i tramwajów konnych po erę telewizji i sputników. Jakaż zmienność historii i cywilizacji, cóż za parada czasów, problemów, ludzi! Czy może być dokument bardziej fascynujący niż bezpośrednie zapiski, i to spisy- wane przez osobę na pewno nieprzeciętną, z czasów tak niezwykłych? Dzienniki wypełniły 80 różnego formatu i różnej objętości notatników. W sumie liczą one ok. 6-7 tys. stron maszynopisu (z tego dużą część, lecz nie wszystko, Dąbrowska przepisała na maszynie, nieco skracając i nieznacznie komponując i stylizując tekst; spora część z przepisywanej z trudem po śmierci Dąbrowskiej reszty dotychczas pozostaje w rękopisie). Przyświecającej dziennikom dewizy: nulla dies sine linea, ani dnia bez zna- ku - nie należy, oczywiście, brać dosłownie. Zdarzają się tu przerwy dłuższe, paromiesięczne, bywają lata skąpe w zapiski (zwłaszcza początkowe), ale wszystko to nie narusza ciągłości dziennika. Do nie największych, lecz najdo- tkliwszych należy luka między 7 IX 1939 a 14 VI 1940 - okres tułaczki wrześ- niowej, pobytu we Lwowie i powrotu do Generalnej Guberni, kiedy, jak się zdaje (nigdzie nie zostało to potwierdzone wprost), Dąbrowska dziennika nie prowadziła. W ogóle w miarę lat dzienniki mają tendencję wzrostową. Z tej tendencji wyłamuje się jedynie dziennik czasu I1 wojny światowej. Swą lakoni- cznością i kronikarskim przede wszystkim zapisem odbiega on od reszty dzien- ników i nie da się porównać ze swobodnym dziennikiem Nałkowskiej z tego czasu. Wpłynęły na to okoliczności zewnętrzne (natychmiast po powrocie ze Lwowa Stanisław Stempowski został wezwany przez gestapo, co stanowiło do- stateczną przestrogę dla domu). Najobszerniejsze i najbardziej skrupulatne są dzienniki powojenne. W całości dziennik jest najrozmaitszych materii przemieszaniem. Jest zapi- sem potocznych zdarzeń i powiernikiem serca, kroniką towarzysko-środowi- skową i dziennikiem myślącej pisarki, świadectwem intymnym i świadectwem historycznym. Jest funkcją osobistego losu i tego, co niesie życie i historia, wy- padkową zainteresowań, prac i obowiązków, rezultatem klęsk i sukcesów, przypływów i odplywów. Zależnie od rytmu życia różne wątki biorą w nim gó- rę. Wbrew wątpliwościom, jakie żywi na ten temat Dąbrowska, sprawy osobi- ste i domowe są najbardziej trwale obecną warstwą dzienników, jeśli nie w sposób bezpośredni, to poprzez najrozmaitsze szczegóły, zachowania, na- stroje. Wątek twórczości literackiej przebiega dosyć zmiennie. Absorbuje on Dąbrowską podczas dochodzenia do debiutu literackiego. Okres tworzenia No- cy i dni obfituje w rozterki i przemyślenia pisarskie. Równie wiele zapisów do- tyczy długoletniej, ponad ćwierć wieku trwającej pracy wokół Przygód czło- wieka myślącego, lecz mają one charakter mniej merytoryczny. Inne prace lite- rackie zaznaczają się w dzienniku słabiej lub też, jak pisanie Ludzi stamtąd- poza skąpymi notatkami do opowiadań - poprzez zawieszenie dziennika. Spra- wy publiczne dominują wyraźnie w trzech fazach: przełomu niewoli i niepod- ległości, w ostatnim pięcioleciu przedwojennym (po skończeniu Nocy i dni) oraz w epoce Polski Ludowej, też różniąc się między sobą i zakresem, i sto- pniem szczegółowości. Zarówno przypływy jakiejś tematyki, jak i luki bywają w dzienniku znaczące. Nie tylko dzienniki się zmieniały, ale i pojęcia diarystki na ich temat. Toteż może lepiej niż poprzez przeplyw i persewerację wątków i tematów spojrzeć na materię dzienników poprzez różny w różnych czasach stosunek do nich pi- szącej. W początkowej fazie jej podejście do dziennika jest czysto prywatne i bezinteresowne. "Te notatki codzienne, to niby listy do przyszłej siebie, która je może odtrąci" - pisała Dąbrowska jeszcze w 1936 r. Zgodnie z tym założe- niem wewnętrzno-osobistym jej wczesne zapiski są bardziej egotyczne, bar- dziej przypadkowe i chaotyczne. Tę pierwotną naiwność i bezinteresowność dziennik Dąbrowskiej utracił dość szybko. Już gdy pisarka określała swój dziennik jako "listy do przyszłej siebie", nie była to od dość dawna jedyna pra- wda jej dziennika. Pozostając osobistym powiernikiem, stawał się on w prze- konaniu Dąbrowskiej także zapleczem pisarstwa, spichlerzem gromadzącym zapasy na przyszłość. Gdy Dąbrowska wzdycha: "O Samuelu Pepysie, o Goncourcie - dodajcie mi sił, bym co dzień notowała" (10 1 1953), świadczy to już o nowych zada- niach i nowych jego ambicjach. Dziennik wymaga pieczołowitości, staje się obowiązkiem z uwagi na przyszłe prace. W tym nabytym z czasem poczuciu interesowności zawodowej wobec własnego dziennika Dąbrowska nie jest wśród pisarzy wyjątkiem. Począwszy od zamknięcia Nocy i dni, a jeszcze bar- dziej w okresie powojennym zapiski rozrastają się i pogłębiają, fakty, zdarze- nia, charakterystyki ludzi obrastają w szczegóły, stają się jakby surowcem lite- rackim. Dziennik nasyca się również intelektualnie wedle przywoływanego zdania Duhamela, iż "bez kartki i ołówka można przespać największą myśl swego życia". Jak pokaże przyszłość, po tworzywo do dziennika Dąbrowska będzie sięgać w najrozmaitszych potrzebach. Swe coraz obszerniejsze i coraz bardziej różnorodne zapiski Dąbrowska tra- ktuje wreszcie - i to jest trzecia uświadamiana sobie przez nią funkcja dzienni- ka - jako świadectwo historyczne. "To nie będzie żadne dzieło - pisze 24 V 1956 - ale może dokument będzie dla czasów oniemiałych". Uwaga ta dotyczy koń- czącego się właśnie okresu stalinowskiego, lecz powstaje także na marginesie pracy nad dawnymi dziennikami i staje się wskazówką dla zapisków ostatniego dziesięciolecia. I bogactwo doświadczeń i związków ludzkich, i rozległość spojrzenia czynią rzeczywiście z dziennika Dąbrowskiej ważne świadectwo hi- storyczne, pod wieloma względami wyjątkowe i niezastąpione. Ale i ta wielofunkcyjność (przy czym wyróżnione tu funkcje nie tyle po so- bie następują, ile współwystępując są kolejnymi ich dominantami) nie określa jeszcze zawiłej materii dziennika. Sam dziennik nie daje wystarczającego poję- cia o publicznej karierze Dąbrowskiej. Czytając go nie można zapomnieć o zmieniającej się pozycji prowadzącej go osoby. Dąbrowska jest wciąż tą sa- - Dzienniki, t.1 mą osobą, lecz w miarę czasu kimś wciąż innym. Dziennik rozpoczynała 25-letnia działaczka i publicystka, ukształtowana wprawdzie światopoglądowo i nie ano- nimowa bynajmniej, lecz życiowo zagubiona, nie wiedząca, co z sobą począć. Dzięki Uśmiechowi dzieciństwa, a zwłaszcza dzięki Ludziom stamtąd Dąbro- wska staje się pisarką, choć uznaną na razie w wąskim kręgu literackim. Do- piero Noce i dnie zmieniają jej sytuację i samopoczucie radykalnie. Dąbrowska staje się nie tylko jedną z najbardziej znanych i popularnych postaci literac- kich, lecz - zgodnie z tradycja polską - również wielkim autorytetem w społe- czeństwie. Jest już nie tylko sobą, nie tylko wybitną pisarką, staje się także in- stytucją. Społeczeństwo nie tylko oczekuje jej dzieł, również każda jej wypowiedź, każdy krok są bacznie przez nie obserwowane. I ów zdobyty przez nią autorytet - wbrew historycznym kataklizmom i wbrew kłopotom z własnym pisarstwem - przetrwa do końca jej życia. Mimo że w dzienniku Dąbrowska pozostaje wciąż osobą prywatną, a nawet boleje nad skrępowaniem i presją, ja- kim z zewnątrz podlega, czyż ta choćby nie chciana rola społeczna mogła nie wpływ-ać w jakiejś mierze również na charakter i styl prywatnego dziennika? Nie wolna od rozmaitych determinant i nacisków Dąbrowska starała się jed- nak o szczerość i swobodę swego dziennika we wszelkich zakresach. Gwaran- tować je miała przede wszystkim ścisła poufność dziennika, przestrzegana na- wet wobec bliskich. Zabiegała również o ich ochronę przed wpływami zewnę- trznymi. Choć Dąbrowska nie należała do osób lubiących ryzyko, w najcięż- szych nawet okresach (poza okresem okupacji) pisała swój dziennik bez żad- nych zewnętrznych skrępowań (przy jakiejś okazji dziękuje premierowi J. Cy- rankiewiczowi za zagwarantowanie "nietykalności mieszkania", 1 V 1952). W dzienniku broniła swych racji, i przeciw swym plaskim apologetom, i prze- ciw rozmaitym antagonistom, lecz także względy taktyki zawodowej nie skła- niały jej do naruszania tajemnicy dziennika. Broniła go także przed samą sobą. Kiedy Dąbrowska podczas okupacji i po wojnie zajmowała się porządkowaniem i przepisywaniem dzienników, osądza- ła je przeważnie surowo. Zżymała się na ich "straszliwe niepoczytalne afekty", na "pochopne sądy" i "pasję resentymentów", lecz na szczęście - o ile to mogę stwierdzić na podstawie wyrywkowych próbnych sprawdzeń - wzdragała się przed ich poprawianiem, nieco tylko łagodząc zbytnie drastyczności. Przy wszystkich więc zastrzeżeniach co do subiektywizmu i względności te- go rodzaju dokumentów jest to świadectwo osobiste maksymalnej wiarygodno- ści. Świadectwo o sobie, o ludziach, o historu i o własnej twórczości, wzboga- cające naszą wiedzę i korygujące zarówno obiegowy wizerunek własny, jak i ustaloną panoramę czasów. Bezpośrednim impulsem do rozpoczęcia systematycznego dziennika z po- czątkiem pierwszej wojny światowej było dla Dąbrowskiej przekonanie, że ży- je - jak pisała - "w wielkiej epoce". Ale nie to stanowiło jego istotną przyczy- nę i napęd na dłuższą metę. Przekonanie o wielkości czasów nie tyle rozwiało się, ile się skomplikowało i historia na całe lata znikała z jej zapisków. Nie z impulsu zewnętrznego i przejściowego powstawał i przez tyle lat kontynuo- wany był ten dziennik, lecz z przyczyn znacznie głębszych. Młodą Dąbrowską usposabiała do tej czynności filozofia życia, z którą przed paru laty, podczas studiów w Belgii, zetknęła się i uznała za swoją, która napawała ją entuzjazmem do życia i świata. Spotkanie z ideami Edwarda Abra- mowskiego, a wkrótce i z nim samym było dla Mariana i Maru Dąbrowskich zwrotnym momentem życia. Ta filozofia ukazywała jako główną swą podstawę i główny nakaz: "być sobą", to znaczy urzeczywistniać, jak pisał Abramowski, "ten idealny wzór życia, jaki każdy z nas nosi w sobie". Ów nakaz Dąbrowska pojęła bardzo serio. "Być sobą" to według Alfreda de Vigny "reve fatigant", uciążliwe marzenie. To marzenie nie odstępuje Dąbro- wskiej. To ono właśnie stanowiło głębszy powód, dla którego powstał jej dziennik, i zachowywało ważność stałą, dla której, choć nie bez zakłóceń i zwątpień, okazywał się on tak wytrwały i dhigowieczny. Ale na początku Dąbrowska nie wiedziała, kim być pragnie. Nie zamierzała poprzestać na działaniu i pisywaniu do gazet, czym zajmowała się w Brukseli i Warszawie przed I wojną światową. Nie zamierzała pozostać urzędniczką, mimo że od 1917 r. pracowała w Ministerstwie Rolnictwa przez 7 lat. Jeszcze bardziej nie chciała być wyłącznie oficerską żoną. "Drogo moja, wyjaśnij mi się spośród mroków" - pisała w dzienniku 1919 roku. Wyjaśnić swoją drogę i "być sobą" coraz bardziej oznaczało dla 30-letniej Dąbrowskiej być pisarką. I wcześniej pisywała wiersze i opowiadania, a aktualnie spełniała rozmaite za- mówienia na utwory dla dzieci, dla spółdzielców, dla żołnierzy, ale to pisanie, słabe, niesamodzielne, zlecane, nie zadowalało jej, zwłaszcza w świetle prze- żytej przemiany. Nowa, prawdziwa twórczość miała sięgać do własnych źródeł i po własny styl, miała - jak to formułowała po debiutanckim Uśmiechu dzie- ciństwa w 1925 r. - "dać artystyczny ekwiwalent tych środowisk i tych zjawisk życia, które kolejno od dzieciństwa stawały się moim doświadczeniem życio- wym i wewnętrznym". Dziennik Dąbrowskiej nie powstał z rachuby literackiej, lecz z marzeniem i programem literackim, tak jak się jej klarował, był współbieżny. Powstał z podobnej pobudki duchowej co jej przyszła twórczość, aby zintensyfikować i utrwalić doświadczenie życiowe i wewnętrzne. W młodzieńczym zapale Dą- browska marzyła nie o twórczości - namiastce czy dopełnieniu życia, lecz o tworzeniu z jego nadmiaru. Nie o pisarstwie zawodowym, lecz wciąż sponta- nicznym. Być sobą to, naturalnie, być twórczym, chcieć pozostawić dzieło. Ale wpierw żyć, dźwigać siebie, a później - wedle przeżytego i osiągniętego - two- rzyć. Zapiski spełniają rolę nie tylko ekspresywną, ale i impresywną. W pier- wszych dziennikach wyraźnie zaznacza się dążenie, by zintensyfikować, roz- szerzyć swoje skromne, raczej bezwydarzeniowe życie. W daty dziennika Dą- 18 19 browska wpisuje noty atmosferyczne i synestezyjne. Podążając za badaniami Abramowskiego nad jaźnią głęboką, zaczyna skrupulatnie odnotowywać swoje sny, jeszcze jeden obszar tajemnicy. Kultywuje poczucie własnej osoby i egzy- stencji, autentyczny instynkt życia. Pielęgnuje swój emocjonalny stosunek do ludzi i do świata. Wbrew temu entuzjazmowi i zachłanności życie obchodzi się z nią niełaska- wie. Nieuleczalny brak potomstwa, nagła śmierć męża, związek z wiele star- szym od niej partnerem - wszystko to powoduje, iż po sprawdzeniu się pisar- skim w pierwszych dwóch książkach artystycznych punkt ciężkości jej życia i główne ambicje przesuwają się na stronę twórczości. "Moim jedynym domem na świecie jest teraz s ł o w o - jeśli teraz sobie z nim nie poradzę, to zginę"- pisze po śmierci męża w liście do Stanisława Stempowskiego latem 1926 r. Wbrew woli i marzeniu twórczość staje się wielką rekompensatą. Dąbrowska stara się jednak wobec literatury zachować dystans. Jeszcze w środku wielkiej pracy nad Nocami i dniami nie waha się pytać i wątpić: "Po co ja tak ślęczę i tak się dręczę? Może to wcale nie moja droga?" (28 I 1929). Ale przede wszystkim wyzwaniom losu stara się odpowiedzieć odważnym spojrzeniem na tragiczną kondycję człowieka i próbą głębszej refleksji etycznej. Czas dorasta- nia do Nocy i dni, ogromnej, 8-letniej pracy nad nimi, to czas osobistego prze- żywania i kształtowania się pod piórem Dąbrowskiej etyki laickiej, która potra- fiłaby sprostać tragizmowi życia. Kult pracy i obowiązku łączy się w niej z nie- praktycznym ideałem osobistej godności, osobistego honoru. Być sobą to już nie tylko być twórczym, ale i bez sankcji, bez powinności, bez nadziei nagród i kar być wiernym, być w porządku w stosunku do siebie, do innych, do szere- gu. Bez tego przeżycia immanentnej transcendencji i bez wynikających stąd idei moralnych świat Nocy i dni pozbawiony byłby siły i patosu. Dzięki kolosalnemu wysiłkowi duchowemu i pisarskiemu Dąbrowska osiąg- nęła sławę. Prześcigający wszelkie spodziewania sukces Nocy i dni stawia przed nią nowy dylemat: sława a szczęście. Na ile twórczość może dawać oso- biste szczęście? Dąbrowska nie ma żadnych złudzeń, iż tworzenie nie jest zaję- ciem uszczęśliwiającym czy bodaj dżentelmeńskim. Wobec ogromnych i sta- łych trudów, jakich wymaga, dostarczana przez nie satysfakcja to zaledwie przebłysk, zaledwie chwila szczęścia. Czy zresztą jakikolwiek zawód może za- stąpić bliskość ludzką, tzw. osobiste szczęście? Dąbrowska nie rezygnuje z nie- go, poszukuje weiąż osobistego, emocjonalnego zaczepienia. I przed nią staje problem faustowski. Gdy kończą się związki Dąbrowskiej z jej dwoma partne- rami, zastępuje je dom kobiet. "Innego szczęśeia nie będzie" - notuje po po- wrocie z Wrocławia w 1949 r., gdy pozostaje już tylko jego perspektywa. Cały ten obszerny nurt osobisty, intymny prowadzi Dąbrowska z dużą otwartością. A równocześnie powątpiewa w możliwość pełnej szczerości w tej dziedzinie: "Cała prawda o życiu człowieka - notuje 12 II 1953 - nie może być powiedziana nawet samemu sobie". Zmagania o "całą prawdę" o sobie i wokół tej "całej prawdy" o sobie widoczne są w dziennikach, a zwłaszcza w ich ręko- pisach w postaci poskreślanych słów, zamazywanyeh czy powyrywanych kart. Mimo to wciąż zdobywała się na prawdę o sobie w stopniu przekraczającym granicę tego, co w sprawach intymnych zwykle uchodzi za miarę szczerości, nawet w dziennikach intymnych. W późniejszych latach Dąbrowska nieraz ubolewała: "Jak nic w tych notat- kach z mego istotnego życia"(1951). I równie często zapewniała, iż sprawom osobistym mogłaby poświęcić drugi, nie mniej gęsty dziennik. Na pewno w miarę lat zmieniają się proporcje dziennika, lecz bynajmniej sprawy osobiste z nich nie znikają. Ile tu rodzajów i niuansów uczuć! Gdzie indziej znaleźć można tyle otwartych wyznań o wstydliwie zwykle omijanym "okresie kryty- cznym". Nie mówiąc o niezrównanym studium starości, która dla Dąbrowskiej, mimo otaczającej ją wdzięczności i sympatu ludzkiej, łączyła się z dramatem zupełnego osamotnienia. Są to inne niż w poprzednich porach życia sprawy osobiste, lecz sprawy w tym dzienniku nie mniej poruszające. Dąbrowska znana i sławna pozostawała do końca w swych pragnieniach i gustach człowiekiem zwyczajnym. Jej wymagania życiowe i sposób życia od- znaczały się skromnością. Będąc jak na nasze warunki osobą zamożną, własne potrzeby sprowadzała do minimum (nawet domek z ogródkiem pod miastem, który nabyła w końcu życia, przyprawiał ją o wyrzuty sumienia), wolała poma- gać ludziom. A równocześnie jakby w innym wcieleniu, we wcieleniu pisar- skim, drążyła ją pycha. Dąbrowska uważała się, i uważała się nie bez podstaw, za kontynuatorkę wielkich duchów, zwłaszcza ducha Mickiewiczowskiego. I dla tych swoich przeświadczeń szukała potwierdzenia nie tylko w skrzętnie odnotowywanych opiniach, lecz również w prywatnej kabalistyce, jaka przewi- ja się w jej dzienniku. Splot tych skrajnych, jaskrawych sprzeczności, ujawnia- jących się również w codziennym obcowaniu, zwłaszcza pod koniec życia, An- na Kowalska zwała "baletem skromności". Osobisty nurt dziennika jest nurtem pierwszym i zasadniczym. Motorem wszystkiego, co Dąbrowska w swoim życiu osiąga, jest wewnętrzna ambicja. Pozbawiona oparcia w jakiejś religii czy ideologii, potrafiła być sobą, stworzyć religię własną, religię swego życia, która podżegała do ciągłego wysiłku, do pomnażania i przeskakiwania siebie. Zapewne dialektyka jej życia wewnętrz- nego, tak wyraźna w dzienniku, dialektyka wynikająca ze sprzeczności między ludzkim a pisarskim, między etyką a pociechami życia, między skromnością a pychą itp., itd., jest często zaskakująca czy nawet szokująca, wcale nie tak prosta i poczciwa, jak to zachowała legenda, lecz stokroć ciekawsza i bardziej ludzka niż w legendzie. W każdym razie z ambicji i walki wewnętrznej wyra- stała ta osobowość, tak wyrazista i płodna. Również z tych doświadczeń oso- bistych powstało w jej pisarstwie to, co określiłem w Rzeczy russowskiej jako współczesny mit człowieczeństwa. Na jawie i w snach szła za marzeniem, i dalej za uciążliwym marzeniem- usque ad finem. 20 21 Dąbrowska nie była jednak naturą narcystyczną, introwertyczką zapatrzon# i zasłuchaną w siebie. Także jej filozofia nie zachęcała bynajmniej, aby po- przestawać na sobie. Niezbędną dla pisarza dozę introwertyczności musiała ra- czej w sobie wyrobić. W młodych latach po uszy tkwiła w aktywności, wśród ludzi. Już jako pisarka, a ten głównie okres obejmują dzienniki, utrzymywała nadal szerokie związki z ludźmi, nie stroniła od życia społecznego. Jej dzienni- ki roją się od ludzi. Jeśli w Nocach i dniach, jak się oblicza, występuje ok. 200 osób, to w dziennikach są ich, bez przesady, tysiące. Dziennik Dąbrowskiej jest nie tylko świadectwem jej własnej biografu, lecz również dróg i losów jej ro- dziny, jej otoczenia, a także pewnych środowisk i kręgów społecznych. Jak wiadomo, Dąbrowska wywodziła się ze wsi podkaliskiej, ze zbiedniałej rodziny szlacheckiej. Spośród pięciorga wychowanego potomstwa państwo Szumscy, zarządcy Russowa, zdołali wykształcić tak wysoko ją jedną, najstar- szą córkę - wpierw na pensjach w Kaliszu i Warszawie, a następnie na uniwer- sytetach w Lozannie i Brukseli. To jej przyszły mąż, Marian Dąbrowski, pod- ówczas "nielegalnik" PPS pozostający na emigracji, wprowadził dopiero tę russowską prowincjałkę w samo centrum życia polskiego. Wpierw za granicą, a następnie w kraju Dąbrowska znalazła się wśród plejady wspaniałej inteli- gencji polskiej. Jej osobowość ukształtowała się w kręgu bądź osobistych, bądź intelektualnych wpływów Stefana Żeromskiego, Edwarda Abramowskiego, Stanisława Brzozowskiego, Ludwika Krzywickiego, Kazimierza Kelles-Krau- za, Rafała Radziwiłłowicza, Józefa Grabca-Dąbrowskiego, Andrzeja Struga, Stefanii Sempołowskiej i legionu innych. Pod ich patronatem Dąbrowska we- szła w życie. Choć o pokolenie młodsza - stała się kimś z nich. Za młodu w Brukseli Dąbrowska znalazła się w nowo powołanej organiza- cji niepodległościowej "Filarecja", a konkretniej - w Towarzystwie im. Lele- wela, skąd datują się jej przyjaźnie z Poniatowskimi, Samotyhami, J. Kade- nem-Bandrowskim i in. W Warszawie w latach 1911-14 Dąbrowska weszła w ruch ludowy, powstający w Kongresówce wokół "Zarania", w ruch spół- dzielczy, do środowisk postępowej prasy ("Prawda", "Tygodnik Polski"), a także w krąg wznawiającej swą działalność w kraju masonerii. W latach otwierających dziennik, podczas pierwszej wojny światowej, wszystkie te śro- dowiska, w jakimś stopniu zazębiające się i przedtem, wymieszały się w walce niepodległościowej, w szeregach Legionów i POW. Podczas tej uwertury do niepodległości Dąbrowska, zwłaszcza w Piotrkowie i Lublinie, poznała wię- kszość postaci, które odgrywać będą zliaczną rolę w 11 Rzeczypospolitej i wy- stępować będą często w międzywojennych dziennikach. Krąg najbliższej i dalszej rodziny nie zajmuje w dziennikach zbyt wiele miejsca. Dąbrowska jest dość krytycznie usposobiona do swego rodzeństwa. Najwyraźniej się spośród rodzeństwa wybiwszy, poczuwa się wobec niego do pewnego opiekuństwa, nie zawsze zresztą sympatycznego. Najżywszy związek łączy ją bodaj z siostrą - Jadwigą Szumską, co po jej tragicznej śmierci w po- wstaniu przetworzy się w pewien kompleks winy wobec niej. Jeszcze żyje mat- ka i niekiedy przemyka przez dziennik. Sprawy rodzinne z czasem rozwijają się w dziennikach, a zwłaszcza w okupacyjnych do nich uzupełnieniach - jak- by pod wpływem twórczości, gdzie zajmują miejsce centralne, potęgowało się nie tylko zainteresowanie, ale i wtórne ich przeżywanie. Widać to najmocniej po osobie nieżyjącego ojca, Józefa Szumskiego, który jako Bogumił Niechcic wyraźnie ją fascynuje i na powrót wchodzi w jej życie. Główne miejsce w życiu Dąbrowskiej zajmowały jej dwie wielkie ńiiłości. Obydwu swym towarzyszom życia (drugi związek nie mógł być formalnym małżeństwem, choć trwał ćwierć wieku) Dąbrowska przypisuje niezwykłą rolę: "Moje uniwersytety - pisze pod koniec życia - to są partnerzy mego życia" (23 II 1963). I rzeczywiście obydwaj w różnych zakresach taką rolę spełn;ali. Dąbrowska szczyci się swym wyborem serca, zwłaszcza wobec kobiet (w związku z przygodną rozmową na intymne tematy z Jehanne Wielopolską i Zofią Nałko- wską powiada: "zrobiło mi się czegoś strasznie żal tych świetnych, sławnych kobiet, których przedmioty miłości nie nadawały się do zaspokojenia potrzeby ich wynurzeń sercowych"). Jeśli ci wybrańcy nie potrzebowali obawiać się konkurentów (choć się przecież oni zdarzali), to właśnie ze względu na to, że byli prawdziwymi partnerami. W bieżących zapiskach dziennika stosunkowo niewiele dotyczy Mariana Dąbrowskiego. Wiąże się to, jak myślę, z pewnym konfliktem czy nawet kry- zysem, jaki przeżywał ten nader żywy, bogaty przedtem związek, gdy po woj- nie życie się ustatkowało. Marian Dąbrowski, sam z trudem, nie bez urazów i przeszkód przystosowujący się do życia w kraju, nie sprzyjał wówczas głów- nej ambicji swojej żony, ambicji literackiej, czy to nie doceniając jej zdolności, czy też niechętnie patrząc na jej dalsze wyzwalanie się spod swojej niewątpli- wej początkowo dominacji. Z perspektywy nagłej jego śmierci w wieku 43 lat Dąbrowska, mimo że tak szybko ułożyła sobie życie prywatne, doceni jego osobę, zwłaszcza miłość, uznaną za największą miłość życia. Będzie on wiódł swój żywot pośmiertny nie tylko w literaturze, ale także w dzienniku, przede wszystkim w natrętnych jak wyrzut sumienia, a skrupulatnie spisywanych snach. Najszerzej i najdłużej obecną w dzienniku jest postać Stanisława Stempo- wskiego, niewspółmiernie słabo znana w stosunku do jej znaczenia. Stempo- wski, działacz "Narodnej Woli", redaktor socjalistycznego "Ogniwa" i gospo- darz na podolskich włościach, przyjaciel Piłsudskiego, Żeromskiego, Krzywic- kiego i mistrz polskiej masonerii, był jedną z najtęższych indywidualności dwudziestolecia i szarą eminencją tego okresu. Co prawda swe wszechstronne talenty, wielką erudycję i niepospolity urok bardziej cozsiewał wśród ludzi ani- żeli (poza wspaniałymi Pamiętnikami i przekładami), utrwalił na piśmie. Na Dąbrowską, stokroć bardziej wrażliwą na ludzi i życie niż na idee i teorie, wy- warł on wpływ nieprzeparty i nieoceniony. Współżyciu ze Stempowskim Dą- browska zawdzięczała nie tylko swój dalszy rozwój duchowy i wspaniały wgląd w mechanizmy dwudziestolecia, otrzymała również w wianie cały 22 23 ogromny krąg przyjaźni dorpacko-ukraińsko-masońskich Stempowskiego, z których wiele stało się na Polnej jej własnymi przyjaźniami (St. Posner, St. Czekanowski, P. Rudzki, H. Józewski, D. Fiłosofow i in.). Jeśli do tych własnych i pośrednich przyjaźni dodać stale utrzymywane, sta- re i nowe, kontakty z ruchem spółdzielczym i ruchem ludowym, to stwierdzić można, że Dąbrowska nie czuła się w dwudziestoleciu oderwana ani osamot- niona. Ale nie tylko temu przypisać należy, że w owym okresie nie lgnie do środowiska literackiego czy nawet od niego ucieka. Jej kontakty z literatami- poza W. Sieroszewskim czy A. Strugiem, z którymi związki utrzymują się na innej płaszczyźnie - ograniczają się właściwie do paru osób: K. Iłłakowiczów- ny, Z. Nałkowskiej (zadatki na przyjaźń z nią szybko się rozwieją) i K. Wie- rzyńskiego (bardziej trwały związek z nim powstanie dopiero po wojnie, drogą korespondencyjną). Ilekroć się styka z tym środowiskiem bardziej zbiorczo, ocenia je nader krytycznie. Nie należy do żadnej grupy literackiej ani nie wchodzi do żadnej redakcji. Najbliższe stosunki łączyły ją z "Wiadomościami Literackimi", zwłaszcza od czasu kiedy drogą plebiscytu wybrana została do "Akademii Niezależnych", będącej konkurencją oficjalnej Akademii Literatu- ry. W dwudziestoleciu Dąbrowska stroniła od zamykającego się w sobie getta inteligenckiego, miała swe własne środowisko przyjacielskie i własne zaplecze instytucjonalne - w masonerii, w ruchu ludowym i spółdzielczym, starając się zresztą i wobec nich zachować niezależność. Budowała swój autorytet przede wszystkim na własnym dorobku. Poza dziełami literackimi również poprzez publicystykę i książki społeczno-światopoglądowe (zwłaszcza Rozdroże,1937). W późniejszym jej życiu ważną rolę odegrało środowisko lwowskie, bliżej poznane wskutek wojennych przypadków, które po wojnie częściowo odżyło we Wrocławiu. Po śmierci Stanisławy Blumenfeldowej, jeszcze podczas wojny najbliższą osobą z tego kręgu stała się dla niej Anna Kowalska, niezaprzeczal- na indywidualność, wyrafinowana intelektualistka i świetna kompanka. W pierwszych latach po wojnie Dąbrowska dzieli swój czas między Warszawę i Wrocław, gdzie dom Kowalskich na Karłowicach był jednym z ośrodków ży- cia intelektualnego miasta. Po wojnie Dąbrowska częściowo zachowała swe dawne, znacznie przetrzebione grono przyjacielskie, częściowo je odnowiła, lecz utraciła swe zaplecze instytucjonalne, o którym wspominałem (rozszerzy- ło się za to znacznie - dzięki demokratyzacji kultury - jej audytorium czytelni- cze). Jej znajomość nowych elit jest nieporównywalnie mniejsza niż za czasów II Rzeczypospolitej (spośród sfer rządzących przelotnie znała z I916 r. Bole- sława Bieruta; jako wyjątek traktuje bliższe kontakty z Zygmuntem Modzele- wskim). Kiedy zabrakło Stanisława Stempowskiego, Polna wydała się jej pu- sta. Decydującą rolę w wydostaniu się Dąbrowskiej z tuż powojennej emigracji wewnętrznej i w powrocie do życia publicznego odegrała Anna Kowalska, z którą wkrótce założyły wspólny dom w Warszawie, w Alejach Niepodległo- ści. Związek ten, wbrew nadziejom obu stron, nie okazał się fortunny. Trudno tu rozważać jego zawiłości, które zresztą obie pisarki naświetlają w swych dzicnnikach i listach. Jak się wydaje, prócz względów osobistych, konfliktu charakterów, bruździło tu podobieństwo ambicji i zatrudnień, wprowadzające czynnik nie tyle rywalizacji, ile mimowolnej psychicznej kolizji. Dość że ta no- wa wspólnota, tak inna niż poprzednie, zaprowadziła Dąbrowską na ostatnie la- ta do samotności w Komorowie. W końcowym dziesięcioleciu Dąbrowska - za sprawą Anny Kowalskiej - zbliżyła się bardziej ze środowiskiem literackim (M. Jastrun, A. Słonimski, M. Wańkowicz), również młodym. Kto inny jednak pozostał głównym partnerem intelektualnym Dąbrowskiej. Tę rolę odziedzi- czył po ojcu Jerzy Stempowski, między Warszawą a Bernem kursowała wielka korespondencja. Prócz postaci mniej czy bardziej znanych z widowni publicznej dzienniki zapełniają ludzie zwykli, często trudni do zidentyfikowania. Przez dziennik przeciągają chłopi, z którymi zapoznawała się czy to podczas przygodnych, czy planowych wyjazdów na wieś, czy też w związku z wydawaniem ich pa- miętników. Zdarzają się też robotnicy czy to z przedwojennego przemysłu i handlu spółdzielczego, czy z odwiedzanej po wojnie, słynnej fabryki "Paro- wóz". Wiele tu świetnych postaci z polskiej prowincji, np. z zaścianka w Lip- kach. Niekiedy osobne wspomnienia poświęca Dąbrowska tym anonimowym postaciom, które zwie "półatlasami dźwigającymi świat" (np. wspomnienie o den- tystce "Rostkoni" w uzupełnieniach). No i sąsiedzi - "wszystkoroby", dozorcy i pomoce domowe. Te ostatnie zwłaszcza (Julka Iwańska, Władzia Królikowa, Frania Szczur, Mela Andruszkiewicz) zaspokajają jakby zastępczo tęsknotę Dąbrowskiej za "prostym człowiekiem", wynoszone często do rangi bohaterek jej utworów. Dzienniki Dąbrowskiej są kopalnią wiedzy i obserwacji o ludziach, a także o pewnych środowiskach. Przynoszą one kilka ważnych i wspaniałych biogra- fii oraz masę przyczynków i "nieścisłości" do innych. Przynoszą też sporo wie- dzy o losach różnych środowisk w dość długich ciągach czasowych, zwłaszcza o środowisku piłsudczyzny i sanacji, o środowisku masońskim, o środowisku spółdzielców i ludowców, trochę również o literatach; a więc o środowiskach przeważnie mało u nas wpominanych i znanych. Są to przekazy nieocenione również dlatego, że dostarczają nie tylko faktów, ale utrwalają to, co najbar- dziej ulotne - obyczaje i klimaty środowiskowe. Dąbrowska twierdziła, iż "ostrzejszego spojrzenia na ludzi" nauczyła się późno, dopiero od Anny Kowalskiej. Odnosić się to może do jej kreacji literac- kich, lecz nie do zapisków osobistych. Dziennikowi od początku nie brak ostrości, często przerysowań i stronniczej niesprawiedliwości. Twórczość jak- by z założenia skupiała się na tym, co pisarka kochała - tutaj, obok miłości, przyjaźni, sentymentów, nie brak niechęci i jadów. Na współczesnych Dąbro- wska spoglądała w dziennikach z punktu widzenia etosu tej formacji inteligen- cji, która patronowała jej młodości, a także według własnego, surowego kode- ksu etycznego, nie bez szczypty sekciarstwa. Szczególnie przejaskrawione wy- dają się jej sądy o inteligencji twórczej okresu międzywojennego i powojnia. 24 25 Dzięki własnej postawie Dąbrowska, która ominęła wiele jej zygzaków i błą- dzeń, miała prawo do krytycyzmu, lecz dochodziły tu do głosu także pewne ograniczenia czy zajadłości doktrynalne i osobiste animozje. Kontrastuje z tym stosunek do zwykłych ludzi, pełen ciepła i sympatii, choć też nie pozbawiony wymagań. W stosunku do nich dzienniki bardziej zbliżają się do twórczości Dąbrowskiej w tonacji, którą w Rzeczy russowskiej nazwa- łem populizmem heroicznym, a co się wiązało z jej wiarą i nadzieją społeczną. Wspominałem już, że historia nasyca dziennik nierównomiernie. Początko- wo Dąbrowska jakby nie miała wiele na jej temat do powiedzenia. Później czę- sto całymi latami odwracała się od niej, z konieczności, zajęta czym innym, często z premedytacją buntowała się przeciw nadmiarowi historii zarówno pol- skiej, jak powszechnej, który nie pozwala normalnie żyć. Ale i tak jest jej w dzienniku pod dostatkiem. Po raz pierwszy historia wtargnęła do dziennika nie tyle podczas I wojny światowej, której przebieg śledzi Dąbrowska z głębokiego zaplecza, ile w dniach odzyskania i przywracania niepodległości, obserwowanych z bliska. "Żyjemy w baśni, w najprzecudniejszej baśni - pisze 13 X 1918. - Zdaje mi się, że nie jesteśmy dość wielcy, żeby czuć się dostatecznie szczęśliwi..." W uniesieniu, z jakim przeżywa i zapisuje te początki, nie traci Dąbrowska z oczu całości zjednoczonej Polski, obserwując, jak ta baśń się materializuje, jak obraca się w "wielką walkę słabych ze słabymi". Później, równie epizody- cznie, odnotowuje przewrót majowy, który wita z entuzjazmem, jako "rewolu- cję wojskową o ideał moralny". Ale w sposób już nie tak dorywczy i ogólnikowy historia naprawdę wchodzi do dzienników w latach trzydziestych. Dąbrowska, zaprzątnięta kończeniem Nocy i dni, nie może doczekać się momentu, kiedy będzie mogła wreszcie za- jąć się współczesnością. Pod wpływem wydarzeń w Europie i w Polsce Dąbro- wska, nie tylko stroniąca od polityki, ale i programowo wobec niej nieufna, gwałtownie się upolitycznia, i to w wyraźnym kierunku. "Wewnętrznie- stwierdza 3 VIII 1936 - przesuwam się coraz bardziej na lewo". Rozpoczętą przez przewrót 1926, a przyspieszoną wkrótce przez kryzys go- spodarczy ewolucję systemu pomajowego Dąbrowska przeżywała w sposób tym dotkliwszy, że było to dla niej rozchodzenie się z wielu towarzyszami mło- dości. Ostatecznie przeszła do opozycji, tak jak większość lewicy, z powodu rozbicia Centrolewu i sprawy brzeskiej. Dyktatura Piłsudskiego obraca się przeciw parlamentaryzmowi, szuka oparcia w sferach posiadających, niszcząc nawet umiarkowaną lewicę. Grupa Piłsudskiego, uważająca się i uważana do niedawna przez znaczną część opinii za demokratyczną, postępową, staje się- nie bez wewnętrznych konfliktów i drastycznych rozstań, a również przybywa- nia posiłków - główną ekspozyturą prawicy. Procesu tego nie zażegna śmierć marszałka Piłsudskiego. Mimo prób stworzenia przez tzw. grupę zamkową le- wicowego kursu oraz pewnych wysiłków gospodarczych, sanacja nie jest już zdolna zmienić swego oblicza, ugodzić się ze zbuntowanymi masami, podołać sytuacji. Polska międzywojenna wchodzi w koniec swego dwudziestolecia, w klimat reakcji, kruchty i nadciągających zagrożeń. Swą diagnozę Dąbrowska sprowadzała do spraw wewnętrznych: "Polska skręci kark - pisała 2 VI 1934 - na dwu sprawach: na sprawie chłopskiej i na sprawie mniejszości". Tym dwu sprawom poświęca wówczas głównie swe pió- ro. Z wielką odwagą cywilną występuje w prasie przeciw antysemityzmowi, zwłaszcza w słynnym artykule Doroczny wstyd (co zresztą nie przeszkadzało jej w dzienniku dość często podkreślać pochodzenie różnych osób). W drama- cie historycznym podejmuje nabrzmiałą współcześnie kwestię współżycia pol- sko-ukraińskiego. Największą kampanię wszczyna swym studium na temat za- gadnień wiejskich - Rozdrożem (1937). Mimo że Dąbrowska stawiała kwestię uczynnienia reformy rolnej w Polsce w sposób umiarkowany, zgodnie z uchwałą sejmową z 1920 r., na kartach Rozdroża dostrzeżono złowrogie wid- mo buntu ludowego. Od czasu Przedwiośnia i wystąpień Boya, oskarżanego o "boyszewizm", na żadnego pisarza w dwudziestoleciu nie posypało się tyle wymysłów i obelg, ile na Dąbrowską z powodu Rozdroża. Dąbrowska nie ugię- ła się jednak pod naciskiem. Nie ustąpiła wówczas przed ofensywą ciemnych sił, a zarówno jej polemiki z przeciwnikami Rozdroża, jak i teksty ówczesnych dzienników świadczą o jej społecznej radykalizacji (gdy te ostatnie opubliko- wałem w prasie, nie mieściły się na tyle w głowie, że Słonimski uznawał je za spreparowane). Dąbrowska otwarcie występowała w imię (jak pisała w Mojej odpowiedzi, 1938) "Polski olbrzymich sił tkwiących w chłopie i robotniku". Główne nieszczęścia II Rzeczypospolitej Dąbrowska widziała w zastarzałej strukturze społecznej i rozpętanym nacjonalizmie, w nie rozstrzygniętych kwe- stiach społecznych i narodowościowych. Odwrotnie w Polsce Ludowej. Mimo nieufności do komunistów, którzy po wyzwoleniu objęli władzę w Polsce, Dąbrowska aprobowała przeprowadzone przez nią główne przemiany. Przede wszystkim zrealizowaną natychmiast re- formę rolną. Mimo przywiązania do wschodnich kresów, w odzyskaniu Ziem Zachodnich widziała powrót do historycznej pozycji Polski w Europie (a także do własnego dzieciństwa, które ku tym stronom ciążyło) i rozstrzygnięcie wię- kszości problemów narodowościowych. Za akt doniosły uważała rozdział Ko- ścioła i państwa, zeświecczenie praw, oświaty i obyczajów. Jeśli mimo tych poważnych argumentów pro, Dąbrowska zachowuje wstrzemięźliwość czy nawet wrogość wobec nowej władzy, to działo się tak wskutek zasadniczych obaw co do tego, czy reprezentuje ona racje narodowe, czy zapewni narodową niezależność. U podstaw tych obaw tkwiła nie tyle nie- chęć do rewolucji (choć Dąbrowska nie była jej entuzjastką), ile głęboko zako- rzeniony uraz antyrosyjski, wyniesiony jeszcze z czasów zaboru. To sprawiło, że na kilka lat cofnęła się w emigrację wewnętrzną. Jej stanowisko nie identyfi- kowało się wówczas z żadną z działających na arenie politycznej sił: ani z ko- 26 munistami, ani z PSL-em, ani z Kościołem, ani z Londynem. Jedynie dziennik pozostał wiernym świadectwem jej samotnych zmagań, przeżywanych i dozna- wanych, jak się pocieszała, przez większość narodu. Traktując nową władzę jako importowaną, Dąbrowska nie doceniała rodzi- mych źródeł przewrotu i pewnych przemian w nastrojach społecznych, jakie nastąpiły po klęsce wrześniowej i podczas okupacji, a zaostrzyły się wskutek błędów politycznych Londynu. Nie dostrzegała też w nowej władzy nurtują- cych ją od początku rozbieżnych tendencji: jednej, kontentującej się oparciem zewnętrznym i nie wahającej się przed użyciem wszelkiej przemocy, i drugiej, która wierzyła w perspektywy rozwojowe ustroju i w nowej sytuacji historycz- nej pragnęła pozyskać dla niej poparcie społeczeństwa. W swym najbliższym otoczeniu Dąbrowska dostrzegała jedynie terror. Dopiero gdy zwyciężyła ten- dencja pierwsza, gdy na przełomie 1948/49 Polska poddana została stalinizmo- wi, uświadomiła sobie, ile rodzimych sił, stojących za nowym ustrojem, trzeba było złamać, aby dopuścić do gwałtu na osobowości narodu. Ale nawet w tym najgorszym okresie Dąbrowska rozpatrywała sprawy ustrojowe perspektywicznie. Nie mogła przecież wyminąć narzucających się porównań między świeżymi jeszcze doświadczeniami Polski przedwrześniowej (nad którymi tak bolała) i praktykami współczesnego Zachodu (co do którego nie miała żadnych złudzeń, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunek do Polski) a zrę- bami nowej formacji, w jaką po wojnie Polska weszła. Przy niezliczonych za- strzeżeniach i protestach, do jakich prowokowała nowa rzeczywistość, w samej głębi mroków stawiała sobie pytania: "Czy ta strona nie jest nocą z widokami na dzień? Czy tamta nie jest nocą sans bout?" (8 VI 1952). Odpowiadała na nie ostrożnie: "Z dwu beznadziei mniej beznadziejne są chyba błędy komunistów, choć i one są wystarczające, aby zniszczyć ludzkość przez jej zanudzenie i stworzenie atmosfery nie do życia" (11 VI 1952). Gdy dzięki Październikowi 1956 zniknęły główne obawy Dąbrowskiej, do- tyczące samodzielności wewnętrznej nowej władzy, pisarka spontanicznie po- parła rządy Gomułki. Polska droga do socjalizmu wydała się jej nie tylko ko- niecznością, ale i drogą wielkich szans. Niestety, ich ówczesna realizacja rych- ło zaczęła przynosić jej rozczarowania. Przy tych zasadniczych poglądach, jakie scharakteryzowałem, szczegółowe dzienniki powojenne są nader krytyczne. Ich krytycyzm, niegdyś tak niedopu- szczalny i szokujący, dziś jakby zwietrzał i spospolitował się. Dziecięce błędy pierwszego dwudziestolecia Polski Ludowej, które się tu wytyka, po większej części zostały przezwyciężone, reszta zaś rozeznana głębiej i w znacznie dra- styczniejszej formie. A jednak nawet z dzisiejszej perspektywy krytyka Dąbro- wskiej nie straciła znaczenia. Dla Dąbrowskiej socjalizm to nie tylko industrializacja, nie tylko produkcja i idący w ślad za tym dostatek czy dobrobyt. To przede wszystkim sprawa lu- dzka. "Nie tylko dobrobyt - pisze 2 IX 1950 - nie on stanowi o szczęściu, ale niezbędne rozszerzenie mądrze pojętej, społecznie odpowiedzialnej wolności człowieka". A rozszerzyć swobody, podnieść jakość życia, nasycić je humani- stycznymi wartościami niepodobna - bez ludzi samych, bez samorządu, bez demokracji. Tej zasadniczej krytyki Dąbrowska nie uprawia jednostronnie, nie kieruje wyłącznie do władzy. Jej krytyka obejmuje także społeczeństwo, naród. Od dawna zafascynowanie polskością szło u Dąbrowskiej w parze ze sporem ze społeczeństwem, ale chyba nigdy tak się one nie zawęźlały jak po wojnie. Dą- browska jest dumna ze swego narodu, a zarazem wciąż z nim niepogodzona. Polska Ludowa według niej stwarza narodowi znacznie więcej szans, aniżeli naród wskutek rozmaitych swoich przywar i resentymentów zdolny jest z nich korzystać. Pisze gorzko: "Polacy są gotowi za byle jaką cenę umierać, ale usi- łują też za wszelką cenę żyć" (8 VI I952). Nasz stosunek do pracy, do wspól- nych przedsięwzięć, nasza psychologia, obyczaje i moralność sprawiają, że to, w czym nowa rzeczywistość istotnie stwarza możliwości rozwojowe, za spra- wą ludzi pozostaje nie wykorzystane czy nawet obraca się na wspólną nieko- rzyść. Brak obustronnego sprzężenia władzy i społeczeństwa, niedobór świadomo- ści wspólnej składają się na współczesny upadek polityczności i ambicji zbio- rowej i prowadzą do mdłej przeciętności. Tym objawom przeciwstawia Dąbro- wska nie żadne szumne frazesy, lecz ideał skromny: ideał narodu nie wielkie- go, lecz rzetelnego i wysokiego duchem. Dylematy bytu i losu narodowego w czasach najnowszych uczyniła Dąbro- wska przedmiotem swych Przygód człowieka myślącego. Uważała, iż takiej po- wieści naród spodziewa się po autorce Nocy i dni i że powinna to oczekiwanie spełnić. Pisała ją przez ponad ćwierć wieku i nie mogła się z nią uporać. Dzien- niki, notujące losy historyczne Polski od jej wskrzeszenia po czasy współczes- ne i towarzyszące im refleksje mniej obowiązująco, bez tej całościowej, niewy- konalnej ambicji, okazują się pod tym względem dużo bogatsze, prawdziwsze i bardziej dramatyczne. Pora zastanowić się nad relacją między dziennikiem Dąbrowskiej a jej twór- czością. Na wstępie postawiłem chyba sprawę dość jasno, aby uniknąć wszel- kich nieporozumień. Dziennik nie pretenduje do tzw. literatury pięknej, a fikcji twórczej nie można stawiać na równi z surowym autentykiem. Ale przy twór- czości w tym stopniu autobiograficznej i tak wyznawczej i przy dzienniku tak długotrwałym i spełniającym tak rozmaite funkcje, z czym mamy do czynienia w wypadku pisarstwa Dąbrowskiej, są to pod pewnymi względami zjawiska porównywalne i nawzajem się przenikające. Autoprezentacja Dąbrowskiej, jaką przynosi prywatny dziennik, oraz publi- czny portret pisarki, sporządzony na podstawie jej twórczości, bynajmniej nie są tożsame. Autentyczna osobowość Dąbrowskiej robi wrażenie bogatszej, bar- dziej niespokojnej, mniej uładzonej niż autorki Nocy i dni i Gwiazdy zarannej. 2g 29 Także pod względem przeżywanej problematyki, zwłaszcza współczesnej, dziennik jest rozleglejszy i śmielszy od jej realizacji artystycznych. Te porów- nania dają chyba do myślenia na temat wydolności pisarskiej Dąbrowskiej, trudności w przezwyciężaniu pewnych konwencji literackich, o co ubiegała się w ostatniej powieści. Ale zarazem pozwalają określić i docenić wartość sztuki pisarskiej Dąbro- wskiej. Jak bliska jest ona autentyku i jak zarazem odległa! Jak tkwi w realiach opisywanych czasów, stwarzając rzeczywistość niepowtarzalną, i jak potrafi ją uniwersalizować czy uwspółcześniać! Czytając dzienniki raz po raz napotyka- my postaci i sytuacje, sprawy ważne i błahe, które znamy z jej utworów. Czy np. postać Stanisława Stempowskiego nie przypomina pewnych rysów Bogu- miła Niechcica, a woźny z ministerstwa - lokaja z Wojsławic? Czy konflikty z władzami lub z Kościołem lat trzydziestych nie korespondują z argumentami, jakie padają w dyskusjach prowadzonych o ćwierć wieku wcześniej w salonie Holszańskich lub w rozmowie Agnieszki z ks. Komodzińskim? Jeszcze jawniej narzuca się związek między aktualnymi antagonizmami a dramatami historycz- nymi. Wszystkie te momenty wskazują, że nawet w utworach tak konkretnie historycznych jak Noce i dnie czy Geniusz sierocy i Stanisław i Bogumił udział inspiracji i obserwacji współczesnej był znaczny. Kiedy indziej postaci i sytu- acje, opisywane w dzienniku, wprost z życia trafiają do utworów (np. opowia- dania okupacyjne) i dają sposobność, by podpatrzyć, jak Dąbrowska kształtuje je literacko. Tak więc dziennik, poza niezliczonymi informacjami na temat pisarstwa Dąbrowskiej, dostarcza nieocenionego materiału do refleksji nad twórczością w całości i nad jej poszczególnymi manifestacjami. Pozwala uchwycić propor- cje między aktywnością duchową i intelektualną Dąbrowskiej a polem literatu- ry. Pozwala dociec, jak rozumiała ona sztukę słowa i jak ją osiągała. Pozwala rozszyfrować niejedną zagadkę krytycznoliteracką, a przede wszystkim inaczej niż w dotychczasowej krytyce zinterpretować niejeden utwór. Ale istnieją między nimi także związki i zależności bliższe i bardziej skom- plikowane. Od czasu Nocy i dni dziennik ulega bezpośredniej eksploatacji, zra- zu nieśmiałej. Do Nocy i dni Dąbrowska zaczerpnęła z niego swoje sny, przy- dzielając je pani Barbarze i Tomaszkowi. Prawie cała pierwsza część Gwiazdy zarannej (drobne opowiadania) wzięta została żywcem z dziennika lub wspie- rała się na jego motywach. Materiały do wielu wspomnień i szkiców powojen- nych znaleźć można w dzienniku. Pod koniec życia dochodzi do rabunkowej eksploatacji dziennika. Pisząc Przygody człowieka myślącego, a ściślej ich par- tie powstałe najpóźniej (czyli pierwszą połowę powieści), autorka zagarnia wiele fragmentów swego dziennika, dostosowując je na gwałt do użytku po- wieściowego, ze szkodą dla pierwotnego tekstu. Doszczętnie wyeksploatowane części dziennika Dąbrowska pomijała przy jego stopniowym przepisywaniu, inne, które uległy daleko idącym przetworzeniom lub do których w swym po- rządkowaniu nie doszła, pozostały. Mimo obfitego czerpania dziennik był w swym bogactwie nie do wyczerpa- nia. Bowiem ruch między nim a twórczością artystyczną przebiegał nie w jed- nym, a w obydwu kierunkach. Gdy swe pomysły literackie pisarka uważała za niedojrzałe lub gdy po prostu brakowało na nie czasu czy chęci, zapisywała je w dzienniku. Dziennik zawiera sporo pomysłów literackich, szkiców (np. szki- ce do całego cyklu nowelistycznego Przypowieści Franciszki, z których tylko jedna Jesionka została opracowana i opublikowana w Gwieździe zarannej), czasem niemal gotowych utworów (np. tuż przed śmiercią zapisana opowieść salowej szpitalnej - nowela o pierścionkach). Ale nie idzie tu wyłącznie, a nawet przede wszystkim o przenikanie literatu- ry do dziennika. Gdy podczas okupacji Dąbrowska nie może tworzyć swej no- wej powieści, zwraca się do starych dzienników, przepisuje je i uzupełnia, aMy "in extremis, w jakich teraz żyjemy - niechby to choć przynajmniej zostało'# (12 VII 1944). Otóż te dość obfite uzupełnienia wspomnieniowe do dzienni- ków, zachowujące autentyczne nazwiska i realia, stają się w niektórych swych częściach quasi-literaturą, komponowaną bez rygorów ścisłości (przekonałem się o tym publikując czy zamierzając publikować świetne fragmenty, dotyczące dworów w Płonnem i Sulerzyżu, co spotkało się z rzeczowo umotywowanym protestem zainteresowanych rodzin i co uniemożliwia ich druk). Po wojnie, choć w mniejszym stopniu, występuje coś podobnego. W okresie tym, a w każdym razie w dużej jego części, siły twórcze nie opuszczają Dąbro- wskiej, lecz ulegają zahamowaniu wskutek borykania się z zamierzoną, a prze- rastającąjej siły czy też niewczesną, niemożliwąjeszcze do zrealizowania epo- peją, od której jednak z powodu domniemanych zobowiązań nie chce odstąpić. Również innych (poza szkicem) bardziej doraźnych gatunków (reportaż, publi- cystyka) po wojnie Dąbrowska uprawia nieporównanie mniej niż przed wojną. O ile twórczość i towarzyszące jej gatunki po wojnie maleją, kurezą się, o tyle dziennik rozrasta się i pęcznieje. Rozrost dziennika wiąże się głównie z wspo- mnianymi jego ambicjami dokumentarnymi, lecz także z rekompensatą niekie- dy przez całe lata zahamowanej aktywności literackiej. W jakiejś mierze powo- jenny dziennik powstaje zamiast literatury i przejmuje jej wymagania. Odręczne zapiski Dąbrowskiej od początku były stylistycznie niezawodne, podobnie jak (poza pensjonarskim wstępem) dziennik Nałkowskiej. Ale teraz, w okresie pełnej dojrzałości pisarskiej, spełniają one także inne warunki: wśród rozmaitości i chaosu zdarzeń, wśród namiętności i dylematów zdobywają się na dystans epicki, na perspektywę etyczną, słowem na to, co właśnie - zdaniem Dąbrowskiej - różni literaturę od dziennika. Teraz od ręki powstają całe roz- działy dziennika w pełni pod względem pisarskim skończone (np. reportaż z "Parowozu"), czasem lepsze niż ich późniejsze dostosowane na siłę do cało- ści powieściowej opracowania literackie (np. zaśeianek w Lipkach wspaniale opisany w dzienniku, blado zużytkowany w Przygodach..., rozdział XVII). Na- wet wobec najgorętszych i najbardziej skomplikowanych wydarzeń aktualnych Dąbrowska potrafi przybrać postawę epicką (np. w związku z procesem ofice- 30 31 rów na początku stalinizmu notuje: "Tragedia się rozwija. Nie wiem jeszcze, w czym będzie jej pierwiastek oczyszczenia - katharsis", 7 VII 1951). I w spo- sobach ujęcia, i w hierarchizowaniu wartości, i w artystycznych walorach dziennik zbliża się do prozy. Czasami również sięga po jej licencje (np. niektó- re sny pojawiają się jakby na zawołanie, co nasuwa podejrzenia o literacką mi- styfikację lub przynajmniej literacką transpozycję). W końcu lat pięćdziesiątych Dąbrowska dochodzi do przeświadczenia, że fikcja i niefikcja nie stanowią o istocie pisarstwa. "Ileż to się robi wykrętów i zabiegów - pisała z myślą o swoich Przygodach... - zamienia się ojca w mat- kę, syna w córkę, dziewczynę w chłopca, kobietę w mężczyznę - i jakie to na- iwne i prostackie, a zarazem pretensjonalne wysiłki. Gdy przecież z autentycz- nych spraw życia mogą i jedynie tylko z nich mogą powstać autentyczne też dzieła literatury i sztuki" (7 VII 1959). Ale zarazem Dąbrowska zdawała sobie już sprawę, że jej dzienniki i jej literatura nie dopełniają się, lecz się dublują. Samodzielny kontakt Dąbrowskiej z życiem osłabł, sił i przeżyć nie starczało na dotychczasową dwoistość. Wówczas wielokrotnie postanawia skończyć z "dziennikowaniem", by zabrać się pełną parą do twórczości. Przywiązanie i nawyk okazały się jednak silniejsze od postanowień. Stary układ: dziennik- twórczość, przetrwał prawie do końca, a jeśli coś w nim słabło, to twórczość. Ostatnie utrwalone słowa swego życia zapisała Dąbrowska w dzienniku 8 V 1965, na 11 dni przed śmiercią. Były to zresztą krytyczne słowa (jeśli do- brze odczytuję ostatni wyraz) również jego dotyczące: "W naszym życiu, tak z pozoru bujnym, jest za dużo pierwiastka mdłego. Podobnie zresztą jak w dzienniku [?]". Stosunek do dzienników poufnych u nas jest chwiejny, pełen niejasności i zahamowań. Mimo że rozchwytywane i zaczytywane, jako zjawisko kulturo- we spotykają się z wątpliwościami i mniej czy bardziej wyjawianymi oporami. Pamiętniki, wspomnienia, autobiografie, a nawet epistolografia, słowem- wszelkie inne "dokumenty osobiste" są czymś znacznie bardziej niewątpliwym niż dzienniki prywatne, nie budzą tego rodzaju krytyki, jaka nurtuje, a tu i ów- dzie i odzywa się w stosunku do dzienników. Zresztą niegdyś, w XIX i początkach XX stulecia, tak było wszędzie. Wów- czas w świecie z jednej strony zachwycano się nimi jako przejawem wyzwole- nia jednostki, buntem przeciw rytuałowi, triumfem prywatności i szczerości- z drugiej strony traktowano je jako kaprys, jako dziwactwo, a także atakowano jako herezję. Miały one swych nieprzejednanych wrogów wśród wszelkiego rodzaju deterministów, i metafizycznych, i materialistycznych, którzy uważali je za uzurpację wobec sił wyższych. Nie znajdowały sobie uznania wśród scjentyfistów (A. Comte, E. Renan, J. Benda), gdyż nie poddawały się żadnej generalizacji i jako takie były w ich przeświadczeniu poronione i zbędne. Ata- kowali je doktrynerzy literaccy, zwolennicy ścisłych kodeksów estetycznych 32 jako nadużycie słowa, a wyrobnicy pióra - za niezrozumiałe trwonienie energii twórczej. W sporej części oświeconej opinii przez długi czas dzienniki ucho- dziły więc za coś podejrzanego, za jakiś nietakt czy nieprzyzwoitość, a nawet coś groźnego, anarchizującego. Brunetiere nazwał je "bombą z opóźnionym zapłonem". Generalna krytyka dzienników jako domeny piśmiennictwa łagodniała i roz- praszała się wobec niewątpliwego faktu, że ich potrzeba, rozwój, czytelnictwo nie okazały się przejściową modą. A także pewne trendy we współczesnej kul- turze wzmacniały ich pozycje. Obecnie nawet oponenci nie mogą im odma- wiać pewnych wartości. Gdy filozofia i psychologia zwróciły się ku problema- tyce egzystencji indywidualnej, gdy historiografia drąży sferę międzytekstu dziejowego, gdy w sztuce coraz bardziej rośnie w cenę indywidualizm i auten- tyzm, gdy "non-fiction" zdobywa sobie prawo obywatelstwa w literaturze- krytyka dzienników prywatnych straciła swą pierwotną pryncypialpość i ostrość. Osobiste dzienniki nie mają więc dzisiaj tak pryncypialnych wrogów, ale pewien osad po dawnej krytyce, pewna podejrzliwość i niechęć wobec nich, przynajmniej u nas, pokutują nadal. Naukowcy chętniej kwestionują ich wiary- godność i szczerość, aniżeli korzystają z tych źródeł. Historycy i krytycy lite- raccy wciąż upatrują w nich podejrzaną konkurencję dla literatury, a popular- ność dzienników skłonni są tłumaczyć przede wszystkim pogonią za plotką, sensacją i zakulisowym skandalem. Nierzadko dla moralistów są one narusze- niem sfery prywatności, a dla polityków - świętego spokoju. Odbiorcy, i owszem, chętnie czytają, co się w dziennikach pisze o innych, ale nie daj Bóg, jeśli sami trafią na kartki cudzych dzienników czy znajdą tam jakąś opinię o sobie! Zwłaszcza ludziom znanym niełatwo uchodzi w Polsce być osobą pry- watną, prowadzić prywatny dziennik i wypowiadać osobiste upodobania i opi- nie. Na tle tych uprzedzeń, zahamowań, pokutującej hipokryzji i brązownictwa rysuje się u nas tendencja, którą nazwać by można literackim obłaskawianiem dzienników. Oczywiście, sprzyja temu właściwe naszym czasom załamywanie się konwencji, zacieranie się kryteriów w stosunku do literatury, do sztuki w ogóle. Im bardziej sztuka naszego wieku odrywała się od życia, wzlatywała w abstrakcję, tym bardziej stawała się bezbronna wobec odwetu ze strony ży- cia. W niezliczonych eksperymentach awangardowych nie tyle życie przetwa- rzano w sztukę, ile najrozmaitsze przejawy i realia życia przedstawiano jako sztukę. Prawdziwa, dotkliwa potrzeba, by zbliżyć sztukę do życia, by stała się ona środowiskiem psychicznym nowoczesnego człowieka, wiodła w naszym wieku do rozmaitych ekstrawagancji i nadużyć. Jeśli w pokazach "body art"- sztuki cielesnej, ostatniego krzyku mody, może się lać prawdziwa krew, cze- muż by prawdziwe wyznania intymne nie miały n # # sztuki? Dzienników 5 nie przestaje się więc traktować jako ekstrawa#a, f' #z#v#tw, lecz stawia się je obok innych, jeszcze dziwaczniejszych, Ee; ina je osw#ać i nobilitować. 3 - Dzienniki, t. 1 33 W sztuce o nie istniejących regułach i zamazanych kryteriach obłaskawia się dzienniki prywatne jako swoiste "objets d'art" - "przedmioty artystyczne", ja- ko "literaturę prywatną" czy "powieść osobistą" ("Ich-Literatur", "Ich-Ro- man"). Ale jeśli nawet autentyczne, nie fingowane, nie stylizowane dzienniki osobi- ste, posiadające niewątpliwe walory artystyczne, miałyby wejść do szeroko, swobodnie, nowocześnie traktowanej literatury, to nie wolno ich ogałacać z właściwych im osobliwych wartości, pozbawiać ich istoty. Nie może być większego nieporozumienia niż stawianie ich obok wyczyrlów na pokaz, obok pseudoartystycznego hochsztaplerstwa. To dokumenty na wskroś osobiste. To najbardziej autentyczna, intymna, najmniej pokazowa część piśmiennictwa. Dzięki temu właśnie udane jego realizacje pociągają i zdobywają czytelników. I jako takie rozpatrywane być mogą przez humanistykę, mogą być dla niej przydatne, cenne. W nowożytnej humanistyce wiedza nie jest możliwa poza doświadczeniem i prztżyciem jednostek. Mowa, dzieło sztuki, mit, narzędzie, paragraf prawa, ustrój społeczny nie są przecież jakimiś realnościami samoistnymi, lecz tym również, czym były i sąjako świadome ludzkie zjawiska. Humanistyka nie mo- że zgłębić ani człowieka, ani jego wytworów bez "współczynnika humanisty- cznego", tj. jego własnyeh wyobrażeń o sobie i o świecie, poza jego przeżyty- mi wartościami. Stąd znaczenie wszelkich świadectw indywidualnych dla hu- manistyki. Tym, czym dokumenty osobiste o znaczeniu społecznym z inicjaty- wy Floriana Znanieckiego stały się dla socjologii i polityki społecznej, tym dzienniki prywatne stać się mogą dla różnych dziedzin humanistyki, dla sztuki, dla samoświadomości ludzkiej. Dąbrowska należała do entuzjastów piśmiennictwa prywatnego. Prócz tego. że prowadziła dziennik, była tego typu dokumentów zagorzałą czytelniczka i propagatorką i korzystała z nich w swej pracy pisarskiej. Gdy jej brat Bogu- mił szedł do Legionów, opatrzyła go na drogę raptularzykiem, by spisywał swe przeżycia frontowe, co zostało spełnione. Gdy przystępowała do swej powieści rodzinnej, do Nocy i dni, zwróciła się do matki i do siostry o spisanie wspo- mnień, co też się stało. Pracując nad Geniuszem sierocym chętniej jeszcze niż do opracowań historycznych sięgała do diariuszy, listów i pamiętników z epo- ki. Jej gust do autentyków wyrażał się nie tylko odbiorczo, ale i czynnie. Jak wiadomo, sama przełożyła we własnym wyborze Dziennik Samuela Pepysa. Nosiła się z zamiarem tłumaczenia Autobiografii Marka Twaina. Sama brała udział w działalności kontynuującej prace F. Znanieckiego - w akcji pamiętni- karskiej Instytutu Gospodarstwa Społecznego. Była zapaloną lektorką pamięt- ników zwykłych ludzi, a drugą serię Pamiętników chłopów opatrzyła przedmo- wą i wylansowała do nagrody "Wiadomości Literackich". W tego rodzaju pi- śmiennictwie widziała dokumenty niezastąpione, rozmaite i wielkie wartości. Niekiedy widziała w nich wartości artystyczne, a w każdym razie surowiec dla sztuki. W swej twórczości Dąbrowska eksploatowała nie tylko własny dzien- nik, wykorzystała również raptularzyk brata, wspomnienia matki, pamiętnik J. Drabikowskiego, dziennik J. M. Chudka, listy przyjaciół etc. Zasilała i roz- szerzała tą drogą, oczywiście w sposób jawny, zasoby autentycznego tworzywa poprzez świadectwa zbieżne z własnymi doświadczeniami czy dążeniami. Dziś z kolei jej własne dzienniki stają się źródłem i dokumentem dla nas i dla naszych następców. Swym wytrwałym, ponad półvriecznym wysiłkiem, na przekór niepokojom i kataklizmom czasu, na przekór własnej opieszałości i zwątpieniom w sens tego wysiłku, Dąbrowska przezwycięża mizerię polskiej diarystyki. Jej dzienniki nie tylko na polskim tle są okazem gatunku rzadkim i wyjątkowym - i przez swą politematyczność, i rozległość czasową, i przez osobowość piszącej, i przez walory pisarskie. Usiłowałem je sprezentować w ich zasadniczych pobudkach, funkcjach i de- terminantach, w głównych przekrojach problemowych i odniesieniach do zna- nego dzieła pisarskiego. Pod każdym z tych względów, a i pod wieloma inny- mi, są one godne uwagi, staną się źródłem wiedzy i przedmiotem refleksji dla speejalistów: dla krytyków i historyków literatury, dla psychologów, etyków, socjologów, historyków, a może i dla kogoś jeszcze. Bogatym źródłem, które może okazać się ważne, a nawet bezcenne, o ile będzie wykorzystywane odpo- wiednio krytycznie w jego dziennikowej doraźności, w jego najrozmaitszych uwikłaniach. Ile mogą stąd zaczerpnąć badacze literatury i dla podpatrzenia procesu twórczego, i dla uchwycenia indywidualnej sztuki pisarskiej! Cóż to za gratka dla psychoanalityków: taki indywidualny sennik w tak szerokim kontek- ście dziennikowym! Czy może nie zafrapować etyków ta świadomie rozwijana moralność świecka, jej casusy i zastosowania? Ile tu materiałów dla badaczy ruchów społecznych, nie tylko faktów i informacji, ale i kolorytów, klimatów, "nieścisłości"! Itd., itp. Oczywiście, o zawartości poznawczej dziennika decyduje optyka osobista. W danym wypadku idzie mi nie tylko o kompetencje i horyzonty, ale i o niety- powość obserwatora. Dzięki pewnym rzadko u nas spotykanym cechom piszą- cej : skrupulatności, konkretności, rygoryzmowi moralnemu, a wreszcie i precy- zji pióra, dziennik Dąbrowskiej jest nie tylko gęsty i pojemny, ale często i za- skakujący, odkrywczy. Wszystkie walory poznawcze dzienników Dąbrowskiej mnoży ich długo- trwałość i - w pewnych okresach - szczegółowość, przez co jakby same się one kontrolują i weryfikują. W tych ponad półwiecznych dziennikach, idących przez tyle epok, okresów, etapów, przez czasy rwące wszelką ciągłość i urąga- jące jej - najosobliwsze i najcenniejsze jest właśnie owo "z dnia na dzień", tkanka łączna osobowości i historii, których nie jest w stanie przekazać nic prócz prywatnych dzienników. Ale dzienniki Dąbrowskiej nie są jedynie archiwum dla szperaczy i uczo- nych, są przede wszystkim świadectwem dla ludzi. Dla czytelników będzie to po prostu kawał życia i kawał historii, wspaniale przedstawione i dostarczające masę wiedzy i przeżyć. Świadectwo spisane kiedyś dla siebie przez kogoś, kto 34 I 35 dał się już skądinąd poznać, kto zyskał uznanie i zaufanie, a kto teraz zwierza się nam, co przeżywał, co myślał i sądził... Bowiem wszystko tu jest naprawdę. I uniesienia, i upadki, i szczęście, i cier- pienia, i okrutny strach przed śmiercią. Sztuka zawsze w skrytości ubiega się o tę sugestię, lecz nigdy jej nie osiąga, gdyż nie jest jej powołaniem ani możli- wością, by stać się samym życiem. To, co jest nieosiągalne dla żadnej sztuki- we własnych, sekretnych zapiskach jest naturalne i przejmujące. To największy atut dzienników osobistych i ich największe ryzyko. Zapewne Alain Girard ma rację, gdy twierdzi, że dziennik intymny jest za- przeczeniem dzieła jako czegoś z góry obmyślanego i skomponowanego. Życie i idący w ślad za nim dziennik takich wymagań nie znoszą i nie respektują. Ale nie znaczy to, że życie zaświadczane i widziane z bliska poprzez dziennik mo- że być tylko bezkształtną plazmą. Wbrew przeciwnościom, wbrew nieuniknionemu tragizmowi, wśród zwich- rzeń i tysiącwalencji uczuć i myśli dzienniki Dąbrowskiej są ciągłym marze- niem o wartościowym, twórczym życiu, ciągłym zmaganiem o niezmarnowa- nie własnego życia, o jego możliwą zborność, o jego sens. Marzeniem i zmaga- niem nie daremnym, nie bez zwycięstw. Jeśli coś nadaje spójność tym przy- godnym, różnolitym i rozwichrzonym zapiskom, to osobowość piszącej i osią- gana przez nią sztuka, mądrość życia. Te swoje ambicje Dąbrowska identyfiko- wała z dziennikami. To zapewne sprawiało, że obok wielekroć wspominanego krytycyzmu i zwątpień wobec nich, w miarę lat ceniła je coraz bardziej, a pod koniec życia nie rozstawała się z nimi. Drżała o nie i broniła ich jak sensu własnego życia: "Dla ich zachowania dałabym bodaj życie, a w razie ich utraty - nie warto by mi żyć ani godziny więcej" (10 V 1956). Trudno inaczej nazwać dziennik Dąbrowskiej niż dziełem życia. Czy jest to jedyna, ostateczna prawda jej życia? Czy spełni się przewidywa- nie Anny Kowalskiej, iż dziennik stanie się "głównym dziełem autorki, która prócz tego napisała jakieś Noce i dnie"? Wątpię w tego rodzaju proroctwa. Obok dzieła pisarskiego i mniej znanego dzieła społecznego Dąbrowskiej stają jej nie znane dzienniki. Obok prawdy prywatnej istnieje prawda artystki i pra- wda człowieka społecznego. Wszystkie one składają się na ślady, na prawdę jednego wielorakiego, płodnego życia. Od nas ostatecznie zależy, co z nich od- czytamy i zrozumiemy, co wyniesiemy z nich dla siebie. Gdy powierzono mi dokonanie wyboru z tych gigantycznych dzienników, stanąłem wobec zadania niezwykle trudnego. Czy ten pierwszy wybór powi- nien być - jak mi sugerowano - biograficzny albo tematyczny, dotyczący nie- których tylko wątków? Te teoretyczne sugestie w konfrontacji z tekstem oka- zały się sztuczne i właściwie niewykonalne. Dziennik Dąbrowskiej jest cało- ścią tematycznie niepodzielną. Sprawy osobiste, intymne są tak splątane ze sprawami twórczości, a jedne i drugie tak przenikają się ze sprawami społecz- nymi, publicznymi, że oddzielić się ich po prostu nie da. Ze wszystkich możli- wych zasad wyboru pozostała w końcu jedna, i to nader mglista, subiektywna: skupić się na osobowości Dąbrowskiej. Nie na biografu życiowej i twórczej (zresztą ta jest dostępna, sporządziła ją, i to głównie na podstawie dzienników, Ewa Korzeniewska w Kronice życia...), lecz na osobowości, na tym, co ją for- muje i wyróżnia. Pokazać dzieje tej osobowości wśród przygód życia i historii, w skomprymowanym, lecz zgodnym z oryginałem dziennika jej rytmie. Oczy- wiście, nie byłbym krytykiem, gdyby mojej uwagi miało ujść coś istotnego z zakresu literatury. Nie czułbym się człowiekiem współczesnym, gdybym bo- daj nie zasygnalizował czegoś, co w moim pojęciu dla współczesności ważne. Ale - powtarzam - pierwszą i zasadniczą intencją było przekazanie charaktery- stycznych dla Dąbrowskiej wyznań, zachowań, obserwacji i refleksji, niezależ- nie od tego, czy dotyczyły jej własnej osoby, czy kogokolwiek innego, życia czy sztuki, przygód wewnętrznych czy wydarzeń historycznych. Jeśli nie mo- głem pogodzić się z interwencjami wydawnictwa przed dziewięciu laty, to na- wet nie ze względu na tę czy ową sprawę, których jest tu bez liku, lecz dlatego, że w moim przekonaniu naruszały one czy wręcz niszczyły prawdę osobowości Dąbrowskiej. Wybór zawiera w przybliżeniu trzecią, czwartą część dzienników. Na czym polegała selekcja? Głównie dotyczyła ona zapisów, a także uzupełnień do dzienników mniej charakterystycznych i dobitnych, po prostu mniej cieka- wych. Ofiarą jej padała detaliczność dzienników w sprawach towarzyskich, fa- milijnych etc. Ale oczywiście nie tylko. Przeprowadzając wybór nie mogłem nie rozważyć sensu czterdziestoletniego zastrzeżenia, jakim Dąbrowska opa- trzyła całość dziennika. Po części wiązało się ono, jak myślę, z uświadamianym sobie przez piszącą charakterem tego dziennika. Z jego szczerością w sprawach osobistych. Z na- miętnościami i resentymentami, z ostrością sądów w stosunku do innych. Natu- ralnie, tego klimatu starałem się nie zniszczyć. Ale sporą powściągliwość za- chowałem w sprawach najintymniejszych, w opiniach i sądach o ludziach, zwłaszcza o ludziach żywych (żałując niektórych zapisów rezygnowałem z na- zwisk, pozostawiając inicjały). Dąbrowska nie krępowała się też w sądzeniu zjawisk publicznych, w oce- nach politycznych, często wypowiadanych w sposób kategoryczny. Ale pamię- tamy, iż w swych działaniach i wypowiedziach zawsze liczyła się z okoliczno- ściami i zalecała to innym. Nie sądzę więc, abym sprzeniewierzył się jej du- chowi i poleceniu testamentu, kiedy zachowując ten wątek dziennika unikałem w nim jaskrawości i apodyktyczności. W tych więc najbardziej delikatnych materiach, dotyczących sfery intymnej, żywych ludzi i żywej polityki, mój wybór jest wypadkową między respektowa- niem całościowego, integralnego charakteru dziennika, zachowaniem lojalno- ści wobec - czy właściwie rozumianej? - ostatniej woli pisarki i realizmem edytorskim. W rezultacie jest to wstępny i subiektywny skrót całości, nie wyłą- 36 czający żadnego z wątków dziennika, a objętościowo zachowujący z grubsza proporeje oryginału. To pierwsze wydanie wyboru Dzienników nie sili się również, by stać się edycją w pełni krytyczną. Podobnie gigantyczne zadanie przekraczałó możli- wości i siły jednej osoby. Dla tego przyszłego przedsięwzięcia starałem się wy- konać pewne kroki przygotowawcze. Orientację co do rozmiarów tej pracy, niezbędnej przy kompletnym, a w każdym razie szerszym wydaniu, dać może zamieszczony na końcu spis wszystkich materiałów źródłowych do Dzienni- ków. Temu służy też końcowy nie retoryczny apel do czytelników. Przy tak daleko idącym wyborze ze względów objętościowych nie okazało się możliwe respektowanie założenia, by wybrane zapisy dzienne przytaczać w całości. Nie oznaczam tego w tekście (chyba, że urywam zapis przed zakoń- czeniem danej kwestii), ograniczając się do zaznaczania tylko skrótów we- wnątrz publikowanych fragmentów. Dodać trzeba, że nawiasy okrągłe w całym tekście Dzienników pochodzą od diarystki, a nawiasy kwadratowe z kropkami i znakami zapytania lub wykrzyknikami - ode mnie. Dla przejrzystości dziennika niekiedy, w nielicznych zresztą wypadkach, decyduję się na rozbicie zapisów zbiorczych, lecz wtedy tylko, gdy dotyczyły one niew#ielkiego odcinka czasowego (tydzień, dekada), nie zmieniały porząd- ku zapisu dziennego, a jedynie wikłały jego stylistykę. Niewielkie urywki dzienników i uzupełnień do nich, ogłaszane za życia Dąbrowskiej, przytaczam według tekstów publikowanych, choć oryginały wydają się niekiedy bogatsze i celniejsze. Uzupełnienia do dzienników, rozmieszczane przez Dąbrowską w maszynopisie autorskim między odpowiednimi partiami dziennika, grupuję na końcu tomu I (tego z grubsza okresu dotyczą), aby nie rozbijać toku właści- wego dziennika. Tytuły wybranych fragmentów uzupełnień pochodzą od edy- tora. W tekstach rozszyfrowuję skróty, oczywiście tam gdzie rozwiązania były niewątpliwe i tylko tam, gdzie jasność tekstu tego wymagała. Przy datach kon- sekwentnie wprowadza się zmiany miejsc zapisu, a także uzupełnia się dnie tygodnia, zgodnie z przeważającym zwyczajem piszącej, oraz (wobec braku żywej paginy) daty roczne. Pisownia i interpunkcja w tekstach przepisanych przez Dąbrowską nie wymagały na ogół uwspółcześniania; w pozostałych ujednolicano je z maszynopisem autorskim (zwłaszcza dotyczy to interpunkcji najwcześniejszych dzienników, które zgodnie z modernistycznym zwyczajem często szafowały myślnikiem czy kilku myślnikami; tak jak Dąbrowska przy książkowym wydaniu swych najwcześniejszych utworów nowelistycznych, po- dobnie zrezygnowano z tego zwyczaju w ówczesnych zapisach dziennikowych i w tym zakresie upodobniono je do późniejszej interpunkcji, zresztą bardzo indywidualnej). Dołączone objaśnienia nie mają charakteru wyczerpującego. Dotyczą one przeważnie osób i kwestii z punktu widzenia dzienników ważniejszych (nie po- mijając z uwagi na młodszych czytelników nawet informacji banalnych). Zre- sztą do niektórych innych niełatwo już dzisiaj dotrzeć. Noty biograficzne umie- szczane są przy pierwszym znaczącym pojawieniu się danej postaci; późniejsze przypisy dotyczą już tylko kwestii bardziej szczegółowych. Chcąc do biogra- mów powrócić, czytelnik zdany będzie na posługiwanie się indeksem, gdzie lo- kalizację ich się wyróżnia. Wydając wybrane Dzienniki Marii Dąbrowskiej nie mogę zatem powtórzyć słów z jej przedmowy do Dziennika Samuela Pepysa: "Zdaje mi się, że nic istotnego dla charakterystyki czasu, autora i środowiska nie zostało w moim wyborze pominięte". Mogę natomiast, jak mi się wydaje, zaręczyć, iż mój wy- bór przynosi dla charakterystyki piszącej, środowiska i czasu dość wiele nowe- go i istotnego. Resztę pozostawmy wydawcom, krytykom i czytelnikom XXI wieku. Marzec 1982 Tadeusz Drewnowski 38 1945 Dąbrowa Zduriskal 18 I 1945. Czwartek Rano rozeszła się wiadomość o zajęciu Warszawy, Łodzi, Częstocho- wy, Sieradza#. Po południu dwa pociski granatów zapalających (pra- wdopodobnie niemieckie) zapaliły dwie chaty przy szosie za Zdunami. Przez pół godziny słychać było strzelaninę, potem wszystko ucichło. Około piątej sześć czołgów sowieckich przejechało około bramy szkoły, kierując się okólną drogą ku szosie. Od szóstej jednym ciągiem zaczęły już iść po szosie czołgi sowieckie. (...] Pomyśleć - dziś rano jeszcze byli tu Niemcy, a wieczorem jesteśmy już pod okupacją bolszewików. Ofensywa styczniowa 41 I Po powstaniu warszawskim, od 21 X 1944 Maria Dąbrowska ze Stanisławem Stempowskim (początkowo także z Anną i Jerzym Kowalskimi) schronili się w szkole rolniczej w Dąbrowie Zduńskiej koło Łowicza, prowadzonej przez Lucyllę i Kazimierza Wyszomirskich. Z samorządowo-powiatową Ludową Żeńską Szkołą Rolniczą im. Ja- dwigi Dziubińskiej, założoną w 1929, Dąbrowska, podobnie jak wielu literatów, utrzy- mywała kontakt od czasów przedwojennych; także podczas okupacji i zaraz po wojnie. Od 1948 szkołę tę przekształcono w Liceum, a następnie Technikum Rolnicze. Por. L. W. Wyszomirscy - Dąbrowa Zduriska żyła pracą i pieśnćą,1965. = Dokładniej biorąc, Warszawę i Częstochowę zajęto 17 I, Łódź -19, a Sieradz - 23. 22 I 1945. Poniedziałek Minęły cztery dni pełne nerwowego napięcia, oczekiwania, nadziei, lęku. Wreszcie wszystko zapadło w jakąś odrętwiałą nudę. Wojska so- wieckie ciągną wciąż wprzód. Podobno Poznań, Tylża, Kraków są już zajęte'. Na terenie szkoły odbyło się to w ten sposób, że co noc kwateruje wojsko bądź jakieś wojskowe siły pomocnicze, śród których masę dziewcząt. Zabrali już wszystkie konie, krowę, dwie świnie, sporo kur i jaj. Piją, zwłaszcza oficerowie, bardzo dużo wódki, którą sobie każą dawać szklankami. Są przy tym tak nieufni, że każą gospodarzom pier- wszym próbować, co jest obrazą narodu polskiego, śród którego nie by- ło nigdy trucicieli. Są posępni, nieuprzejmi, nie ma w nich nic z ducha oswobodzicieli. Szkoła opustoszała. Większość dziewcząt wysiedlonych pomknęła z powrotem na swoje gospodarstwa pod Żychlin, Kutno itp. Ale koło mnie to wszystko przechodzi jak dziwny sen, bo żyję tylko dwiema rze- czami: oczekiwaniem na Annę i straszną troską o Stachaz, który jest co- raz gorzej chory. Serce mam ciężkie i obolałe. Zwłaszcza każdy wieczór zdejmuje mnie przerażeniem. Taka jestem sama i bezsilna. Ostatnie środki nasercowe wyczerpują się, nie mam już glukozy. Jutro jednak pojadę do Łowicza jej szukać. Dnie mroźne, piękna pogoda na przemian z mgłą, która pokrywa wszystko sadzią. 1 I te pogłoski nie całkiem ścisłe: Kraków wyzwolono 19 I 1945, Tylżę (historyczne miasto w b. Prusach wschodnich; obecnie Federacja Rosyjska, przemianowane na So- wietsk) - 20 I, natomiast Poznań wyzwolony został dopiero 23 II. 2 S t a n i s ł a w S t e m p o w s k i ( 1870-1952), działacz społeczny, pisarz, bibliote- karz; od 1927 do śmierci towarzysz życia M. Dąbrowskiej (w dzienniku zwany też Pa- nem, Pankiem itp.). Studiował nauki przyrodnicze w Dorpacie, aresztowany w związku z działalnością w "Narodnoj Woli", poddany nadzocowi policyjnemu w majątku rodzin- Stanisław Stempowski. Rys. Maria Dąbrowska, Dąbrowa Zduńska,1945 nym Szebutyńce. Od I897 r. czynny w warszawskim Kole Oświaty Robotniczej, czło- nek redakcji "Prawdy" (do 1900), współzałożyciel (1902) tygodnika "Ogniwo". Po upadku rewolucji i zamknięciu pisma przez 11 lat gospodaruje w głównym majątku ro- dzinnym Winikowce na Podolu. Podczas przygotowań do wyprawy kijowskiej w I920 r. na polecenie J. Piłsudskiego wchodzi jako jeden z dwóch Polaków do rządu Petlury (wobec fiaska wyprawy rząd ten nie objął nigdy swych funkcji). W II Rzeezypo- spolitej piastuje wysokie godności w wolnomularstwie polskim, m.in. Wielkiego Mi- strza. W 1.1924-39 bibliotekarz w Ministerstwie Rolnictwa i Reform Rolnych; od 1932 daałał w Instytucie Gospodarstwa Społecznego m.in. jako wspóhedaktor wydawnictw pa- miętnikacskich. Prócz Lafargue'a, Kropotkina, Kautsky'ego przełożył Zmartwychw,stanie L. Tołstoja, Biednych ludzi M. Gorkiego oraz z M. Czapską Nocny !ot A. Saint-Exupery'ego. Autor Pamiętników 1870-1914, wydanych pośmiertnie ze wstępem M. Dąbrowskiej (1953). Długoletniemu związkowi ze St. Stempowskim wiele zawdzięcza pisarstwo M. Dąbro- wskiej. 42 43 27 I 1945. Sobota To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą. I pomyśleć, że ten nieszczęsny naród po pięciu latach tak straszliwych ofiar, takiej niezłomnej walki i pracy podziemnej przeciw Niemcom nie ma nawet tej satysfakcji, żeby historię tej cudownej walki, pracy, ofiar ujawnić i laurem uwieńczyć. Bo tę naszą krew i walkę opluto, zbezcze- szczono, przekreślono. Zaistniał cudowny fakt skupienia się całego na- rodu pod rządem londyńskim. Znaliśmy jego wady, wiedzieliśmy, że jest tymczasowy i że jak tylko wstąpi na ziemie polskie - ustąpi przed tym, jaki naród wybierze. Lecz pod jakimż rządem mieliśmy się skupić w 1939 i 1940, kiedy Rosja wszak była w sojuszu z Niemcami, a my już krwawiliśmy obficie. Jak śmiano, jak poważono się tak śmiertelną obra- zę rzucić w twarz narodowi, aby chwałę tej walki zdeptać, aby cierpie- nia nasze straszne za nic mieć i jeszcze nam grozić. I pomyśleć, że to wszystko odbywa się przy takiej samej obojętności świata jak rozbiory w końcu XVIII wieku. Wiadomości nie mamy żadnych, tylko pogłoski różne trudne do sprawdzenia, ile że nie ma elektryczności ani radia. Boże, pomyśleć, że przez pięć lat mieliśmy tak wspaniały codzienny serwis radiowy! O, groby miliona bohaterów, którzy zginęli, groby nie uczczone, sponie- wierane... 22( ?) II ( ?)1945. Czwartek Na dworze wciąż wicher i zawieja śnieżna. St. lepiej, wstaje. W związku z tym ja już nie mam pokoju, gdyż jest tak maleńki, że egzysto- wać tu można tylko, gdy jedno leży. Chwała Bogu jednak, że ta choroba minęła. Nuda straszliwa - brak wiadomości, nadaremne wyczekiwanie Anny zajmuje czas do piątej, a potem zaczyna się potwornie długi, pu- sty wieczór, w który nawet światła nie palimy, bo świec szkoda - i noc bez końca, której przespać nie można. [...] Wieczorem wróciła p. Jurkowa. Dojechała do Parysowa, widziała oj- ca. Pan Korzon z p. Niedziałkowskąl byli w naszym mieszkaniu. Wnie- śli koszem wszystkie książki z piwnicy do mieszkania, zabezpieczyli mieszkanie, zabili drzwi i oddali wszystko pod opiekę jakiejś sąsiadce, ale której, to się dowiem dopiero, jak wróci p. Korzon. Takie to na mnie zrobiło wrażenie! Ach, czemu nie ma Anny. Zostawiłabym St. tutaj i za- snułybyśmy tam życie na gruzach. # Wymienione osoby, podobnie jak M. Dąbrowska, przebywały wówczas w Szkole Rolniczej w Dąbrowie Zduńskiej : J a n i n a J u r k o w a, nauczycielka, ranna w po- wstaniu w nogę, uczyła łaciny i historu na kompletach zorganizowanych dla młodzieży napływowej : K o r z o n, mąż M a r i i K o r z o n o w e j, nauczycielki, uczącej na kompletach i kursie spółdzielczym; Z o f i a N i e d z i a ł k o w s k a, nauczycielka, już podczas wojny związana z tajnym liceum w Dąbrowie, wówczas uczyła geografu, historu i nauki o Polsce na kompletach i była wychowawczynią w szkole spółdzielczej, po wojnie pozostała w Dąbrowie. I IV 1945. Wielkanocna niedziela Po dwu przeszło miesiącach nieopowiedzianej tortury podejmuję dziennik na nowo. Anna' zrobiła mi piekielny kawał, obeszła się ze mną gorzej niż z psem. Dotychczas nie dała znaku życia. Jak przeżyłam ten czas w męce tęsknoty i wyczekiwania bezustannego - trudno opisać. W zeszłym tygodniu będąc w Łodzi dowiedziałam się od przypadkowo spotkanych ludzi - wiceministra kultury i sztuki i Miry Zimińskiej=, że w ciągu lutego i marca przebywała w Lublinie. Nie, nie opisuję tego, co 44 45 Wśród uczniów szkoły w Dąbrowie Zduńskiej: (pośrodku) siedzą od lewej: Stanisław Stempowski, Maria Dąbrowska, Lucylla Wyszomirska, jesień ł944 przeżyłam w związku z tą wiadomością - to przechodzi ludzkie wyob- rażenie. Takie uczucie krzywdy, zdrady, brutalności niesłychanej. Ona, która pisała rok temu: "obeszłabym kulę ziemską, żeby ci przynieść szklankę wody" - dziś nie zatroskała się nawet, co się z nami dzieje, nie uczuła potrzeby porozumienia się naszego co do rozpoczęcia nowego życia. [...] 1 A n n a K o w a 1 s k a z d. Chrzanowska (1903-1969), pisarka; przyjaciółka M. Dą- browskiej. Studiowała filologię klasyczną, a następnie ukończyła filologię romańską na Uniwersytecie Lwowskim. W 1926 wyszła za mąż za Jerzego Kowalskiego, profesora filologii klasycznej. Z mężem odbyła wiele podróży badawczych, razem z nim debiuto- wała w 1931 powieścią Catalina. 1936-37 należała do zespołu "Sygnałów", wzięła udział w Zjeździe Pracowników Kultury. Pierwsze lata okupacji spędziła we Lwowie, w 1943 przeniosła się do Warszawy, gdzie zaprzyjaźniła się blisko z M. Dąbrowską (po- znała ją we Lwowie w 1939, zbliżyła się z nią w 1939-40). W 1945 osiadła wraz z mę- żem we Wrocławiu, organizowała tamtejsze życie kulturalne, współredagowała "Zeszy- ty Wrocławskie". Po śmierci męża, w 1954 zamieszkała z córką razem z M. Dąbrowską w Warszawie. Wydała m.in.: (wespół z mężem) Złotą kulę,1933, Gruce,1936, Gąszcz, 1964; (samodzielnie) Opowiadania greckie, 1949, Uliczkę klasztorną, 1949, Wielką próbę,1951, Na rogatce, 1953, Wójta wolborskiego, 1954, Astreę,1956, Safonę,1959, Kandelabr efeski,1960, Bejdulę iparadnice,1961, Figlepamięci,1963, Szczeling,1967. # M i r a Z i m i ń s k a - S y g i e t y ń s k a (ur. 1901), aktorka, reżyserka, pedagog. Od 1919 aktorka teatrów i kabaretów warszawskich, aktorka filmowa. Podczas okupacji uczestniczka ruchu oporu, więziona na Pawiaku. Od 1948 wraz z mężem, T. Sygietyń- skim, zorganizowała słynny zespół "Mazowsze". Od czasu wspólnego pobytu w Jawo- rzu w 1932 roku M. Dąbrowską i M. Zimińską łączyła przyjazna znajomość. 2 IV 1945. Poniedziałek. Wielkanoc Na próżno poderwałam się pisać dziennik. Nie mogę, nie jestem w stanie. Dziś rano płakałam tak strasznie, łkałam jak dziecko... Warszawa. 28 V1945. Wtorek Wznawiam dziennik, a do pamiętnika odkładam wszystko, co przez ten czas przeżyłam. W połowie kwietnia - notuję tylko - Anna zjechała do Warszawy, uporządkowała i zajęła jadalny pokój naszego mieszka- nia. P. Jerzy został w Lublinie w uniwersytecie katolickim do lata. Od 21 kwietnia mieszkamy z Anną na Polnej. Anna jest wspaniała, w świet- nej formie. Pracuje w TUR' i zbiera kapitalny skarb doświadczeń i ob- serwacji. Dziś - drugą już noc - spała u nas Lucia2. Nie wie, co zrobić z Elą3, która jest u Heli4. Zmarnowano by tę dziewczynę - taka zdolna i nic się nie uczy. Lucia nie może sobie zupełnie dać rady z dzisiejszym życiem lub udaje, że nie może sobie dać rady (w myśl diagnozy Jadzi). Staje się tematem naszych psychologicznych rozmów z Anną, jak niegdyś była z Jadzią. Nie wiem, jak będzie dalej, ale wciąż i coraz bardziej dotkliwie odczuwam brak Jadzi jako partnerki do mnóstwa rozmów, których z ni- kim już poza nią prowadzić nie mogę. Dwa tygodnie temu ekshumowa- łam Jadzię i pochowałam w grobie Mamusi. Anna wychodzi o wpół do dziesiątej do TLlR. Ja krzątam się w domu, porządkuję mój pokój. Borejsza5, zaproszony przeze mnie na wczoraj, nie przyszedł i dzisiaj. Wyraźne to lekceważące danie do poznania, że skoro nie pracuję w pro- pagandzie - nie jestem potrzebna. Pieniędzy mam jeszcze na jakieś trzy tygodnie. Nie wiem, co potem robić. 46 Polna 40, widok powojenny. Fot. S. Kowalew 1 T U R - Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego, robotnicza organizacja kultu- ralna, utworzona w 1923 przez PPS z inicjatywy I. Daszyńskiego, B. Limanowskiego, S. Posnera i L. Krzywickiego. Rozwijał działalność wydawniczą i odczytową oraz wie- le innych form aktywności kulturalnej. Wespół ze Związkiem Zawodowym Pracowni- ków Kolejowych założył teatr "Ateneum" w Warszawie. W Krakowie prowadził Szko- łę Nauk Społecznych. Z tego ruchu powstała Organizacja Młodzieżowa TUR oraz Czerwone Harcerstwo. W II Rzeczypospolitej TUR, mający wyraźnie oblicze antyen- deckie i antyklerykalne, a później antysanacyjne, wspomagany przez czołowych intele- ktualistów i działaczy lewicy, wywarł znaczny wpływ na kulturę środowisk robotni- czych. Wznowiony po wyzwoleniu jako organizacja jednolitofrontowa początkowo rozwi- nął działalność na podobną skalę co przed wojną. Po połączeniu na przełomie 1948/49 z Towarzystwem Uniwersytetów Ludowych zlikwidowany został w 1950; agendy TURiL przyjęło Towarzystwo Wiedzy Powszechnej. z Ł u cj a S z u m s k a z d. Sahanek (1903-1986), bratowa, żona Bogumiła. 3 Gabriela Maria (Ela) Szumska z męża Lipka (1929-1983), córka Łucji i Bogumiła; podczas wojny Dąbrowska opiekowała się nią i bratankiem. " H e 1 e n a H e p k e z d. Szumska (1891-1969), młodsza siostra. SJerzy Borejsza (1905-1952), publicysta, działacz polityczny i kulturalny. W 1. 1922-27 przebywał we Francji i Hiszpanii, gdzie kształcił się i działał w lewico- wych organizacjach syndykalistycznych. Od 1929 w KPPů rozwijał działalność publicy- styczną w "Sygnałach", "Wiadomościach Literackich" Lewarze" należał do redakc,ji "Czarno na białym", współpracował z "Robotnikiem". W 1939-40 był dyrektorem "Os- solineum" we Lwowie. W 1941-43 walczył jako ochotnik w Armii Radzieckiej, nastę- pnie w I Armii Polskiej w ZSRR. Redaktor naczelny,Wolnej Polski", a w kraju w 1.1944-45 "Rzeczypospolitej". Podówczas był prezesem Spółdziehii Wydawniczo-Oświa- towej "Czytelnik", najbardziej dynamicznej instytucji organizującej życie kulturalne w wyzwalanym kraju (wydawnictwo książkowe i prasowe, biblioteki, księgarnie, dzia- łalność odczytowa). W l. 1947-50 był ponadto redaktorem naczelnym "Odrodzenia". Projektodawca i sekretarz generalny Swiatowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju (Wrocław,1948). Wydał m.in.: Hiszpania 1873-1936,1937, Na rogatkach kul- turypolskiej,1947. 29 V I 945. Wtorek Nad ranem myślę czule o Stachnu: jakżebym chciała, żeby dożyłjeszcze przy mnie lepszych chwil. Byłam u nich przez kilka dni. Bardzo się po- prawił, jest pogodny, ale serce ogromnie słabe. Jureczek' czarujący, o nim też myślę z czułością. Rozmyślam nad koniecznością i zarazem niemożnością pisania. Stworzyć taką sytuację, w której serce się rwie do pracy, a ręce od niej odpadają - to majstersztyk złośliwości dziejów powszechnych. Anna wróciła o wpół do szóstej. Przyniosła dwa deputaty odzieżowe i za 220 zł śliczny koc vieux bleu`, który będzie służył za narzutę w mo- im pokoju. # J e r z y S t e f a n S z u m s k i (ur. 1932), bratanek; podczas okupacji i po wojnie przez pewien okres mieszkał na Polnej; wówczas razem ze Stanisławem Stempowskim w Dąbrowie Zduńskiej. z V i e u x b 1 e u (fr.) - sinoniebieski 30 V 1945. Środa Na halach odkrywam zabawną rzecz - improwizowane uliczne re- stauracyjki. Kobiety w saganach doskonale opatrzonych gałganami i pa- pierem w rodzaj dogrzewaczy sprzedają pyzy (kluski ze surowych kar- tofli), fasolę z sosem, zupy, a na deser przecierany kompot rabarbarowy. Zjadłam pół porcji pyzów, za którymi przepadam, i wypiłam szklankę kompotu. Kosztowało 15 zł. Pyzy były świetne, okraszone, gorące. To będzie moja stołówka. Pomyślałam sobie, że w taki sposób można by wcale nieźle zarabiać. [...) W redakcji "Rzeczypospolitej". Siedzą od lewej: Zofia Dembińska, Stefan Jaracz, Zofia Bystrzycka. Stoją od lewej: Karol Kuryluk, Jerzy Putrament, Anatol Mikułko, Jan Huszcza, Józef Sigalin, Jerzy Borejsza W naszym podwórzu przysiadłam na ławeczce z Wyglądałami', roz- mawialiśmy z pół godziny o ich psie, kocie, o Moskalach, o sytuacji, wreszcie o jego poglądach na życie "pośmiertne". "Ja mam dwa podej- ścia do życia nieśmiertelnego. Jedno to jest wiedza, nauka, te dzieła, te uczynki, które człowiek po sobie zostawi. Drugie to jest to nowe poko- lenie, co się ze mnie urodzi, a z niego znowu nowe. W żadne inne życie pośmiertelne ja nie wierzę". On sobie tak ceni rozmowę ze mną, że jak potem szłam po wodę, to wstał i dał mi z kadzi w schowku, nic za to nie wziąwszy, co jest u niego aktem bezinteresowności niezwykłej. Wieczorem przyszła pani Michałowska2, Żydówka, której nazwiska zapomniałam, a która przez 3 lata mieszkała u Samotyhów. Typ miała tak niesemicki, tak po prostu mazurski, że mogła swobodnie chodzić po ulicach, kiedy inni drżeli przed szantażystami. Teraz nie poznałam jej, tak jest zmizerowana i razem na brązowo opalona. Okazało się, że przed dwoma dniami wróciła z Ravensbruck, dokąd dostała się po wyjściu z Warszawy, z Pruszkowa. Opowiadała o "króliczkach", które były obiektami doświadczeń medycznych3. Obawiam się, czy "Kiubasy" nie były "króliczkami". Nie spotkała ich, spotkała natomiast panią Pietkie- wiczową, w ciężkim stanie zdrowia, nie mogącą chodzić4. Przypuszcza że ona także "króliczką". I to się tak po prostu po kronikarsku notuje. O, czasy zbezczeszczone! Wzięła bochenek chleba, trochę jagieł i cukru oraz adres Samotyhów, do których chce pojechać. 1 S z c z e p a n W y g l ą d a ł a ( 1885-1967), przez blisko 40 lat dozorca domu Polna 40. Brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej i w I wojnie światowej; wzięty do niewoli niemieckiej przebywał w obozie jenieckim Gardelegen. Hallerczyk; służył też w WP. Trzykrotnie żonaty; z pierwszych dwóch małżeństw miał dwóch synów, z których Ry- szard, syn Felicji, zginął w powstaniu warszawskim. Trzecia żona A 1 e k s a n d r a (1889-1972) była jego pierwszą narzeczoną, która w panieństwie dotrwała do ślubu. Od czasu okupacji Dąbrowska utrzymywała coraz bliższe stosunki z Sz. i A. Wyglą- dałami; pod nazwiskiem Wiśniatych występują w jej opowiadaniach i Przygodach czło- wieka myślącego. 2 J a n i n a M i c h a ł o w s k a (1885-1947), od 1933 uczęszczała na prowadzone w ramach IPS wykłady N. Samotyhowej o sztuce i towarzyszące im kursy malarstwa. Podczas wojny Samotyhowie udzielili jej schronienia; do Ravensbruck dostała się po powstaniu. 3 Przez obóz koncentracyjny dla kobiet w Ravensbruck w Meklemburgu (założony w 1939) przeszło 130 tys. kobiet 27 narodowości, z których ok. 92 tys. zginęło. W 1942-43 na więźniarkach przeprowadzano rozmaite eksperymenty medyczne, m.in. operacje kostne i mięśniowe. Spośród 87 tego rodzaju operacji 74 dokonano na młodych Polkach, przeważnie z transportu lubelskiego (por. W. Kiedrzyńska - Ravensbruck, ko- biecy obóz koncentracyjny, wyd. II,1965). % J a d w i g a S i m o n - P i e t k i e w i c z (1906-1955), artystka malarka; córka właści- ciela znanej warszawskiej restauracji. Studiowała w warszawskiej ASP: malarstwo u prof. T. Pruszkowskiego, dekorację ścienną u prof. L. Pękalskiego. Debiutowała w 1933 wraz z grupą "Loży Malarskiej"; pierwszą wystawę indywidualną przedstawiła w IPS-ie w 1939. W 1941 aresztowana i wywieziona do Ravensbruck. Jej rysunki obo- zowe wystawiono w Sztokholmie (dokąd z Ravensbruck trafiła do sanatorium) i po- śmiertnie w Muzeum Pawiaka. Uprawiała malarstwo obyczajowe, portret, martwą natu- rę; po wojnie szczególnie związane z pracą ludzką. Nie należała do "króliezek"; jeszcze w obozie złamała nogę, stąd trudności z chodze- niem. 31 V 1945. Czwartek. Boże Ciało Wczoraj zaczęłam robić notatki do nowego luźnego rozdziału do za- czętej lata temu powieści o Józefie Tomyskim, co mnie wprawiło w eu- forię. Gdybym mogła pisać, byłabym zupełnie szczęśliwa - mimo wszy- stko, co się dzieje. O 6 wieczór zjawiły się nagle "Kiubasy" - Iwa Rosińska i Hanka Su- checka'. Wróciły po trzyletnim pobycie w Ravensbruck, tak jakby wra- 50 51 Siostry Danuta i Hanna Sucheckie cały z wycieczki. Wypiękniały niesłychanie, stały się po prostu chodzą- cym wdziękiem. Twarze ich nabrały ludzkiego, niezwykle interesujące- go wyrazu. Wszystko jest w nich i na nich czarujące. Pasiaki obozowe (które ułatwiają im wszystko i dają prawo bezpłatnego jeżdżenia koleja- mi) noszą jak śliczne pidżamy, stroje sportowe. Myślałam, że to jest ja- kiś nowy model kostiumów podróżnych. Już od 2 maja są w drodze, tak że przez ten miesiąc zdołały się opalić i wydobrzeć, bo się po opuszczo- nych miastach niemieckich dobrze karmiły. Lekkość, humor, z jakimi opowiadały o swych przygodach (życie w obozie zbyte paru zdaniami, opowiadają z upojeniem tylko o swej podróży). Na Annie zrobiły pioru- nujące wrażenie, które zresztą muszą zrobić na każdym. (...] Tak to na- wet "obóz śmierci" przeżywa się w sposób indywidualny, zależnie od tkwiących w nas możliwości - duchowych i fizycznych. # Bliźniaczki, naturalne córki J. Stempowskiego, urodzone w Lozannie, wychowy- wane przeważnie przez jego matkę na prowincji: D a n u t a (Iw o n a) R o s i ń s k a z d. Suchecka (1919-1982), mąż oficer zginął w Katyniu, syn Jacek; H a n n a (S u s a n- n e ) Ussorowska z d. Suchecka (ur.1919), mąż Michał, córka Elżbieta. Podczas okupa- cji aresztowane i wywiezione do Ravensbruck. Po wojnie w Olsztynie. Dąbrowska utrzymywała z nimi kontakt. 1 VI 1945. Piątek O pierwszej wychodzę po sprawunki do miasta. Mam jeszcze 9780 zł. Hance dałam "Odrodzenie" dla Stacha, bo mają dziś jechać do Dąbrowy. Przyszedł chłopiec z listem ze "Społem", zapraszającym mnie do przyjścia w sprawie omówienia pomocy dla mnie. O 4 po południu przyszedł Zaremba' i omówił pobieżnie sprawę umowy ze mną o wzno- wienie "Nocy i dni". Był trzeźwy, a więc śmiertelnie smutny i nierealny w omawianiu spraw konkretnych i realnych. Powiedział: "Jest coraz trudniej. Nie wiem, jak się z tych trudności wywikłam". Zdaje się, że chcą nas jednak "upolitycznić", a pisarzy "przeszkolić ideowo". Potem dodał: "Mamy już właściwie regularną wojnę domową". Mówiłam mu o błędach popełnianych przez sfery rządowe i zrażających naród. Jak można opluwając i depcząc powstanie warszawskie jednocześnie oble- pić całą Warszawę plakatami "Cześć powstańcom w getcie". Ciągłe lże- nie sanacji przypomina gazety okupacji niemieckiej, które też nic inne- go nie robiły, tylko lżyły sanację, a właściwie pod tym pozorem lżyły dwudziestolecie naszej niepodległości. Nie znajdować w naszym okre- sie niepodległości nic dobrego, tylko lżyć te lata jest ciężką obrazą naro- du i jego samoistnej wartości. Pisanie ciągle o reakcji jest znacznym za- kłamaniem. Reakcja jest w obozie rządzącym. To "Rzeczpospolita" urządza wywiady z marszałkiem Trąmpczyńskim=. To hr. Szeptycki3 staje na czele Czerwonego Krzyża. To Olo Bocheński (klasyczny feu- dał)# głosi jak najściślejszą współpracę z Rosją. To zdrajca i oczajdusza Hetman Branicki chroniony jest przez obecny reżim i usuwany z "od- kłamanego" "Wesela"5, bo został tam przedstawiony w niekorzystnym świetle. Krytycznie i buntowniczo do obecnego stanu rzeczy jest nasta- wiona nie reakcyjna, ale cała demokratyczna Polska, która najbardziej cierpi. # J ó z e f M. Z a r e m b a (1900-1988), pedagog i wydawca. W l. 1925-35 był na- uczycielem. Od 1935 związał się z wydawnictwem Gebethnera i Wolffa; wieloletni działacz Towarzystwa Przyjaciół Książki, od ł938 wiceprezes. Podczas okupacji działał w konspiracji jako dyrektor połączonego z Ossolineum Państwowego Wydawnictwa Książek Szkolnych ze Lwowa, przygotowującego produkcję powojenną. Po wyzwole- niu dyrektor wydawniczy "Czytelnika" (gdy zwracał się do Dąbrowskiej, wydawnictwo mieściło się jeszcze w Łodzi); następnie redaktor naczelny PIW i Wiedzy Powszechnej, dyrektor CUW. W 1926 ożenił się ze znaną pisarką Ewą Szelburg (po romantycznej hi- storu: ochronił przed kuląjej pierwszego męża). Wydał wspomnienia Było i tak...,1976. = W oj c i e c h T r ą m p c z y ń s k i (1860-1953), polityk, prawnik, publicysta; jeden z przywódców Związku Ludowo-Narodn#vego, następnie Stronnictwa Narodowego; ł938-39 nie aprobując skrajnie nacjonalistj cznych tendencji w SN zbliżył się do Frontu Morges. W 1. ł919-22 marszałek sejmu,1922-27 marszałek senatu. j S t a n i s ł a w M a r i a S z e p t y c k i (1867-1946), generał; oficer armii austriac- kiej; podczas I wojny światowej dowódca III Brygady Legionów Polskich, następnie (1916-ł7) całości Legionów. 1917-18 generalny gubernator lubelski, po brzeskim tra- ktacie pokojowym podał się do dymisji na znak protestu przeciw oddaniu Ukrainie Chełmszczyzny. W 1.1918-26 kolejno: szef sztabu generalnego, w wojnie ł920 dowód- ca 1 i 4 Armu oraz Frontu Litewsko-Białoruskiego, minister spraw wojskowych, inspe- ktor armii. Po II wojnie światowej prezes PCK. # A 1 e k s a n d e r B o c h e ń s k i (ur.1904). Ukończył Wyższą Szkołę Techniczną w Grebloux. Debiutował w 1. trzydziestych jako publicysta na łamach pism konserwa- tywnych i katolickich, później związany z grupą "Buntu Młodych". Po wyzwoleniu pra- cował w przemyśle. W 1.1947-52 poseł na sejm z ramienia PAX, współpracownik "Kie- runków" i "Słowa Powszechnego". Wydał m. in. Dzieje głupotv w Polsce, 1947, Wę- drówki po dziejach przemysłu polskiego, t. I-II, 1966, 1969, Rzecz o psychice narodu polskiego, ł971, Kryzy.s Polski i kryzy.s ludzkości, ł982. 5 Franciszek Ksawery Branicki, Branecki (ok. ł7;0-1819), hetman w. kor. Pochodził z rodziny półmagnackiej. W 1775 zerwał z królem Stanisławem Au- gustem Poniatowskim i związał się z opozycją magnacką, przelicytowując go w posłu- szeństwie wobec Rosji (w czym dopomógł mu ożenek z córką Katarzyny II). W 1792 52 53 wyjechał do Rosji i stał się jednym z twórców konfederacji targowickiej. Po obaleniu Konstytucji 3 maja przewodniczył poselstwu do Katarzyny II z podziękowaniem za udzieloną pomoc. W czasie powstania kościuszkowskiego zaocznie skazany na śmierć. Nie wrócił już do kraju i przeszedł na służbę rosyjską. Widmo Hetmana Branickiego, symbol magnackiej zdrady i sprzedawczykóstwa, istotnie zniknęło (podobnie jak rola Nosa) z inscenizacji Wesela w Teatrze Wojska Pol- skiego pod dyr. Wł. Krasnowieckiego w reż. J. Woszczerowicza (premiera w listopadzie 1944 w Lublinie, grane w wielu miastach). Inne inscenizacje Wesela z 1945, we Lwo- wie i w Katowicach, nie pomijały widma Hetmana. 23 VI 1945. Sobota Dwa tygodnie żyłam jak nieprzytomna przeprowadzając remont, a potem wielkie sprzątanie mieszkania. Remont przeprowadziło mi SPB. Do sprzątania po wielkich trudach znalazłam dziewczynę, Stefcię Kowalską, która mi się bardzo podobała. Świetnie pracuje i miła, ale by- ła tak horrendalnie droga (200 zł dziennie i życie), że musiałam z nią ra- zem robić, bo inaczej trwałoby to za długo i za kosztownie. Spracowa- łam się jak nieboskie stworzenie. Anna już nie mogła na mnie patrzeć, była zniecierpliwiona i zła. W ubiegłą niedzielę przyjechał p. Jerzy' z Lublina. Był b. miły i ochoczy w pomaganiu mnie przy froterowaniu podłóg, ale zrobiło się znowu trudno i niewygodnie, i smutno. Anna jednak chce mnie porzu- cić, aby założyć na nowo dom, czemu się dziwić nie mogę. Chcą jechać do Wrocławia. Ja we czwartek 21 wyjechałam z p. Wyszomirskim autem starostwa do Dąbrowy. [...] Wczoraj prawie cały dzień leżałam zmęczona, przy- gnębiona i smutna. Myślę o Annie. Znów nic nie widzę przed sobą... Wieczorem zaproszeni zostaliśmy na kolację do Wyszomirskich. Świętowano udanie się zdobycia pożyczki i zamiany pieniędzy= dla gim- nazjum. Była nawet wódka - podobno przywieziona przez gości, który- mi byli Drożniak, dyrektor Banku Narodowego, miły Lutyk i jakiś pod- porucznik z oflagu z antypatyczną żoną (wysoką figurą w spółdzielczo- ści). Wszyscy prócz Lutyka entuzjaści Rosji i reżimu - ludzie Rosji du- chowo przynajmniej. Drażniące wywody - mimo udawanego humoru. Ci ludzie nie czują policzka wymierzonego znów narodowi, jakim jest proces szesnastu związany w dodatku złośliwie z konferencją polską w Moskwie, ani jakim jest tworzenie "rządu Jedności Narodowej" poza granicami Polski3. Jakże to przypomina czasy wywiezienia Sołtyka, gwarancji Katarzyny, Targowicy4. ' J e r z y K o w a l s k i (1893-1948), filolog klasyczny, pisarz. Od 1920 profesor n;i Uniwersytecie Lwowskim; wybitny badacz retoryki greckiej, autor wielu źródłowych prac z zakresu mitologu, historii, geografii, etnografii etc. oraz studiów m.in. o Wergi- liuszu, św. Augustynie; komentator wykładów lozańskich Mickiewicza (wyd. sejmowe, 1936, t. I-VII). Wspólnie z żoną, Anną Kowalską, napisał kilka powieści i opowiadań. W 1945, po kilku miesiącach pracy na KUL-u, został profesorem i prorektorem Uniwer- sytetu Wrocławskiego. 2 Ograniczona zamiana okupacyjnych "młynarek" na nowe złote, emitowane wyłącz- nie przez Narodowy Bank Polski. 3 Proces szesnastu. Pod pozorem chęci porozumienia w nowej sytuacji - po konfe- rencji w Jałcie, 4-11 II 1945 - NKWD zwabiło główne postaci polskiego podziemia lon- dyńskiego w kraju (na czele z Delegatem Rządu Janem Stanisławem Jankowskim i Ko- mendantem Sił Zbrojnych gen. Leopoldem Okulickim) na spotkanie w Podkowie Leśnej (27-28 II 1945), skąd porwani zostali do Moskwy.18 VI 1945 piętnastu z nich (proces A. Pajdaka odbył się później) postawiono przed sądem w Moskwie pod zarzutem dy- wersji na zapleczu frontu i szpiegostwa. Główni oskarżeni skazani zostali na 5 do 10 lat więzienia, część otrzymała wyroki niższe lub została uniewinniona. Los gen. Okulickie- go nie jest znany do dziś; najprawdopodobniej został zgładzony w końcu tegoż roku. Konferencja polska w Moskwie - rozpoczęta 17 VI 1945 w wyniku postanowień jał- tańskich co do zreorganizowania powołanego przez PKWN Rządu Tymczasowego na "szerszej podstawie demokratycznej", zarówno krajowej, jak emigracyjnej. Udział w tej konferencji przedstawicieli emigracji, zwł. Stanisława Mikołajczyka, traktowano jako 54 55 Anna i Jerzy Kowalscy, zdjęcie z lat okupacji sukces strony zachodniej, który był źle widziany przez Stalina. Prowokacyjny proces szesnastu, rozpoczęty nazajutrz po otwarciu konferencji, mimo protestów, nie doprowa- dził do jej zerwania, choć wymierzony był w autorytet przeważającej części zebranych. 16 II 1945 Mikołajczyk zaproponował "okrągły stół" w Warszawie z udziałem wszystkich przywódców ruchu podziemnego. W związku z tym, że Moskwa nie kwapi- ła się z postanowioną w Jałcie reorganizacją rządu - wszystkie fazy powstawania Tym- czasowego Rządu Jedności Narodowej (powołano go 28 VI 1945) negocjowane były z ZSRR przez przedstawicieli Anglii i USA i odbywały się w Moskwie. 4 K aj e t a n S o ł t y k (1715-1788), biskup kijowski i krakowski; sprzymierzeniec Rosji i wróg wprowadzanych przez Stanisława Augusta reform, który przy pienvszej wobec niej niesubordynacji na sejmie 1767 na rozkaz N. W. Repnina został aresztowany i wywieziony do Kaługi; po powrocie do kraju popadł w obłęd. Katarzyna II ogłosiła się gwarantką tzw. kardynalnych praw Rzeczypospolitej, które wymusiła na sejmie 1768, a które ograniczać miały prace reformatorskie Stanisława Au- gusta Poniatowskiego. Konfederacja targowicka - spisek magnacki, na którego czele stali S. Sz. Potocki, F. K. Branicki, S. Rzewuski, Sz. Kossakowski, przeciw reformom Sejmu Czteroletniego i Konstytucji 3 maja. Wezwanie przez konfederatów wojsk rosyjskich zapoczątkowało wojnę polsko-rosyjską 1792 i doprowadziło do drugiego rozbioru Polski. 14 VII 1945. Sobota Znów taka długa przerwa, chociaż we mnie i dokoła tyle się dzieje. Wszystko jak w "Bolero" Ravela, jak narastanie gorączki. Czasem robi się nagle tak, jakby duchowo zbierało się na mdłości, jakby człowiek był przejedzony myślami, jakby mu się chciało wymiotować duchowo z jakichś duchowych robaków. 2 lipca przywiozłam Stachna do Warszawy. Do Łowicza przyjechali- śmy z Wyszomirskim końmi, tam u pp. Wegnerów St. czekał, ja wy- szłam na ulicę i tu złapałam małą półtonówkę, której szofer za 1000 w niespełna dwie godziny przywiózł nas do bramy domu na Polnej 40. Stach był olśniony mieszkaniem. Zaraz po jego przyjeździe stał się cud: dostaliśmy służącą, starą, mi- łą, dobrze się w tej roli czującą, osobę starej daty, w rodzaju Michaliny dr. Rudzkiego. Analfabetka - wykopalisko. Czysta, cicha, świetnie go- tuje. Chciałabym, żeby była u mnie zawsze i żebym zabezpieczyła jej starość'. Pomyśleć, że dopiero i tylko dzięki tej instytucji starego świata - służącej - mogę dla nowego świata pracować. Zrobiłam już projekt filmu życiorysowego o Edwardzie Dembo- wskim. Zrobiłam zarys pisma kwartalnego, które chciałabym wydawać i na razie sama wypełniać, ale czy mi dadzą - nie wiem. Teraz przystę- puję do opracowania przewodnika repertuarowego dla Towarzystwa Przyjaciół Teatru w Dąbrowie Zduńskiej2. Zaraz potem zabieram się do dramatu o Bolesławie Krzywoustym pt. "Brat mądry i brat głupi" oraz y p, " dramatu o Bolesławie Śmiał m t. ,Stanisław i Bogumił. Potem zaraz do mojej wielkiej powieści. Anna powędrowała na Pragę z trzema parami butów przydziałowych, które są o wiele za małe na Jurka i St., a o wiele za duże na mnie. Wraca z niczym. Nikt nie chce kupić, dają zaledwie 300-400 zł. Co tu robić, kiedy ja koniecznie jakieś buty kupić sobie muszę. # F r a n c i s z k a S z c z u r ( 1887-1958), służąca, pracowała u Dąbrowskiej w 1. 1945-54: mieszkała później w domu rencistów, gdzie zmarła. Jej opowieści, bogato notowane w dzienniku (opracowana przez pisarkę Je,sionka znalazła się w Gwieździe za- rannej), miały złożyć się na osobny cykl Przypowieści Franciszki. = Szkoła Rolnicza w Dąbrowie miała znaczne ambicje teatralne, czego dowodzą związki z J. Cierniakiem, J. Zawieyskim, Z. Solarzową. Przed wojną - poza wspomina- nymi przedstawieniami szkolnymi - korzystano ze wspaniałej sceny w Domu Ludowym w Łowiczu, gdzie wystawiono m.in. Dobrą panią Orzeszkowej, W Roztokach Orkana i Dzieci ojczyzny Dąbrowskiej. Podczas wojny grano w szkole fragmenty Dziadów czę- ści III i Nad Niemnem. 15 VII 1945. Niedziela Wczoraj miałam bardzo dziwne i trochę niesamowite zdarzenie. O 8 wieczór przyszła nagle do mnie. . . Szemplińska. Straszliwie zmie- szana, jąkająca się ze zmieszania usiłowała mi się spowiadać z przeło- mu, jaki się w niej w ciągu tych sześciu lat dokonał'. Milczałam - ona mówiła... Nie wiem jeszcze, co ta wizyta ma za znaczenie. Musiałam wypić dużą dozę mikstury Stacha, żeby spać po niej. Dziś pierwszy cudownie piękny żniwny dzień. [...] O piątej poszły- śmy z Anną do Łazienek. Zadziczone i zapuszczone, ale w drzewostanie prawie nie ma strat. Pałac w znacznej części wypalony. Zewnętrzne mu- ry całe stoją. Teatr mało uszkodzony. Przyjemne wrażenie gęstej zieleni, wielkich drzew, autentycznie błękitnego nieba. Po powrocie kolacja w dobrych humorach. Rozmowy do stenografowania chyba tylko: "Czy to pani filiżaneczka?" "Nie. Tu - to bluzeczka, to spódniczka". - Na to St.: "Kadalupa hiszpańska". - Istotna postać rzeczywistych rozmów nie jest jeszcze wcale oddana artystycznie. Wieczorem siedzę na balkonie w stołowym pokoju. Podwórze jest jak popiół. W górze latają jerzyki. Czarne jerzyki dostają się niekiedy w światło niewidzianego stąd słońca i stają się na mgnienie to żółte, to różowe. 56 # Elżbieta Szemplińska-Sobolewska (1910-1991), prozaiczka i poetka związana przed wojną z ruchem rewolucyjnym. Debiutowała w 1926 w "Robotniku". Po otrzymaniu przez Dąbrowską nagrody państwowej przeprowadziła z nią wywiad dla "Wiadomości Literackich" (1933, nr 5), a w 1936 z Wasilewską i Wolicą odwiedziła ją, by podpisała protest przeciw uwięzieniu tramwajarzy krakowskich, czego Dąbrowska odmówiła (swoje racje wyłożyła w artykule Próba wyjaśnienia w "Obliczu dnia" 1936, nr 7). Jej zachowanie w zajętym przez Rosjan Lwowie było jaskrawo antypolskie. Wspomniany "przełom" Szemplińskiej nastąpił pod wpływem lat wojny, spędzonych w ZSRR. W 1. 1946-62 przebywała na Zachodzie początkowo jako żona dyplomaty (zajmując się pracą literacką i malarstwem), po czym powróciła do kraju. Wydała m.in. powieści: Narodziny człowieka,1932, Łańcuch,1941, Warszawa w ogniu,1946; wybór opowiadań Powrót z daleka,1963; wiersze zebrane Krzyż Warszawy,1946. 16 VII 1945. Poniedziałek Znalazłam dzisiaj naiwniutką malkontencką kartkę Jadzi z 1920 r., kiedy pierwszy raz pojechała do gimnazjum do Białegostoku. Gdybyż tam była została, gdybyż tak nie pragnęła przenieść się do Warszawy - byłaby żyła! Byłaby żyła i mnie przeżyła, jak przystało. Mam taką dziwną, okropną naturę. Denerwują mnie ludzie, którzy są zbyt zależni ode mnie czy uczuciowo, czy materialnie, a razem nie po- trafię żyć bez czyjegoś zupełnego uczucia oddania. Myślę, że czas mi już umrzeć, bo już sobie miejsca ani w świecie ducha, ani w świecie materii znaleźć nie mogę. A powinnabym się czuć tak dobrze. Przypomina mi się i Zońka Po- niatowska, i Basia'. Najwięcej żywa czuję się jeszcze, jak jestem z moi- mi umarłymi. Czemuż nie mogę ich zapomnieć, nie mogę się od nich oderwać?[...) Zdaje mi się, że Anna, choć o tyle bardziej wygimnastykowana inte- lektualnie, z całym swoim dowcipem i esprit jest o wiele naiwniejsza i o wiele prostsza, i o wiele lepsza ode mnie. . . 1 Z o f i a P o n i a t o w s k a z d. Pohoska (1888-1942), żona Juliusza, przyjaciółka pisarki, zmarła w Jerozolimie, i córka B a r b a r a (1913-1944), poległa w powstaniu. 22 VII 1945. Niedziela Rano o dziesiątej wyjeżdżamy z Anną do Podkowy. Spędziłyśmy bardzo przyjemny dzień, bo byłyśmy zapowiedziane, a więc przyjmo- wano nas dobrze i serdecznie jako gości oczekiwanych, a nie takich, co przybywają niespodzianie, a więc nie w porę. W międzyczasie wizyta u Lorentzówl. Jego ciekawe opowiadania o Górach Olbrzymich, które nam teraz mają przypaść w udziale, o znalezieniu trzech arcydzieł Ma- tejki w górskiej restauracyjce Waldschl#schen i bytności u Gerharta Hauptmanna2. Potem pasjonujące rozmowy na kawie w ogrodzie u Lu- cjanów3 - dobry podwieczorek i o 6.50 odjazd z kwiatami i resztą na- szych rękopisów zostawionych w czasie wojny na przechowanie u Lu- cjanów [...). Koncepcja mojego dramatu# staje się coraz bardziej zawiłą - jak wy- ' prowadzić największą prostotę z tej zawiłości? 58 59 Irena i Stanisław Lorentzowie z córką Aliną, lato 1945 # S t a n i s ł a w L o r e n t z (1899-1991), historyk sztuki i muzeolog. Studiował na UW. 1929-35 konserwator zabytków i kierownik oddziału sztuki województwa wileń- skiego i nowogródzkiego i wykładowca na uniwersytecie w Wilnie. W 1935 wicedyre- ktor, a 1936-82 (z przerwą wojenną) dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie. We wrześniu 1939 zorganizował ochronę zabytków, a później ewidencjonował straty w dziedzinie sztuki. Podczas okupacji w Delegaturze Rządu Londyńskiego był zastępcą dyrektora Departamentu do Spraw Kultury. Po powstaniu warszawskim kierował akcją ratowania dóbr kultury ze zniszczonego miasta, po wojnie akcją rewindykacyjną. 1945-51 dyrektor Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków. Od 1947 profesor UW; członek PAN, Akademu Nauk w Bordeaux i Akademii Sztuk Pięknych w Wenecji; jego działalność naukowa koncentrowała się głównie na sztuce Oświecenia. Dąbrowska poznała osobiście prof. Lorentza w okresie okupacji, gdy jako przedsta- wiciel Delegatury wciągnął ją do Komisji Literatury dysponującej funduszami na po- moc dla literatów. Pisarka zawdzięczała mu po powstaniu ocalenie z jej domu rękopi- sów (m.in. własnych dzienników, pamiętników Stempowskiego i Krzywickiego), mate- riałów literackich i książek. Wizyta w Podkowie Leśnej, gdzie Lorentzowie (żona I r e- n a 1903-1983, córka A1 in a ur.1936) mieszkali w 1.1942-45, rozpoczynała przyjaźń powojenną. Por. St. Lorentz - Wspomnienia o Dąbrowskiej, "Polityka" 1991, nr 34. z G e r h a r t H a u p t m a n n (1862-1946), znany pisarz niemiecki, zwłaszcza dra- maturg (do dziś grywane sztuki: Tkacze, 1892, dramat osnuty na tle powstania tkaczy śląskich, i Florian Geyer,1896), laureat Nagrody Nobla w 1912. Popularny w Polsce; jego utwory tłumaczyli m.in. M. Konopnicka i J. Kasprowicz. Zamieszkały na Dolnym Śląsku, po przyznaniu Polsce tych ziem pozostał w Jagniątkowie, gdzie zmarł. W domu Hauptmanna zgromadzono pamiątki po nim. % Przyjaźń z rodziną Niemyskich wywodziła się ze współpracy St. Stempowskiego w redakcji "Ogniwa" z Le o n e m N i e m y s k i m (fabrykantem białoskórnikiem, sym- patykiem ruchu socjalistycznego, który m.in. finansował i współredagował to pismo; por. Pamiętniki Stempowskiego). Po śmierci Leona Stempowski i Dąbrowska bywali przed wojną u jego syna, L u cj a n a N i e m y s k i e g o (1885-1948) i żony (a zarazem siostry stryjecznej) B a r b a r y (1889-1956) w majątku Piorunów, a później w Podko- wie Leśnej, gdzie znajdowała się główna siedziba rodzinna. Z czasu okupacji Dąbro- wska szczególnie ceniła zasługi L. Niemyskiego jako "mężnego opiekuna wielu rodzin żydowskiego pochodzenia" (m.in. prof. M. Handelsmana). Sami zresztą obydwoje do- znali od Niemyskich wiele pomocy. 4 Mowa o Stanisławie i Bogumile. Dramacie wysnutym z dziejów XI wieku. 23 VII 1945. Poniedziałek Pogoda się popsuła. Wczoraj wieczór zerwał się straszliwy huragan, który zawalił wiele ruin i na pół zrujnowanych domów, gdzie mieszkali ludzie. Jest podobno kilkaset ofiar - nowych ofiar miłości Warszawy. 8 VIII 1945. Środa Od wczoraj cała Warszawa wstrząśnięta jest wiadomością o nowym wynalazku bomby atomowej. Największy wynalazek epoki rozpoczął swą służbę w dziele zniszczenia'. W gazetach wiadomość, że wynalazek zużytkowania niesamowitej siły rozbijanego atomu służyć będzie celom pokojowym, że umożliwi ludziom nawet dostanie się na inne planety. Ludzkość jest na złej drodze - drodze pychy, która ją musi doprowadzić do ostatecznej zguby. Ludzkość nie może życia urządzić na ziemi, a wy- biera się nieść swoją tragiczną głupotę jeszcze na inne planety. # W finale wojny przeciw Japonu 6 VIII 1945 Amerykanie po raz pierwszy użyli bomby atomowej, zrzucając ją na Hiroszimę. Zginęło 76 tys. ludzi, ok. 1/3 mieszkań- ców miasta. Następstwa eksplozji odczuwane są do dziś. =*ůe #.~ Hiroszima, 6 VIII 1945 60 61 18 V Il11945. Sobota Dziś mieliśmy dwa silne przeżycia. Jedno to pierwsze dwie autenty- czne karty od Bogusia do mnie i do Luci (adres jego: L/Col. B. Szumski P/8 Polish Forces, Edinburgh, Great Britain)1. Druga [sic!] to rezultaty " ostatecznej" umowy moskiewskiej. Lwów przepadł ostatecznie. Umo- wy reparacyjne pogrążają nas w zupełną zależność ekonomiczną od Ro- sji. O ile nie zajdą jakieś wielkie wydarzenia i przeobrażenia duchowe ludzkości - pogrążymy się w nowy okres rosnącej (jak po 1815 r.) nie- woli. Smutek tego wszystkiego jest tak żrący i dojmujący, że coraz czę- ściej żyć się nie chce. Mój pierwszy akt2 bardzo podobał się Stachowi i, o dziwo, Annie. 1 Bo g u m i ł J ó z e f S z u m s k i (1896-1957), wojskowy, najmłodszy brat M. Dąbrowskiej. Uczył się w Kaliszu, następnie w gimnazjum Ronthalera w Warsza- wie. Walczył w Legionach; wskutek odmowy przysięgi internowany w Szczypiornie. Jego raptularzyk żołnierski wykorzystała Dąbrowska w Przygodach człowieka myślące- go. W okresie międzywojennym zawodowy oficer kawalerii (zdobył rozgłos jako zwy- cięzca w zawodach hippicznych). Podczas II wojny światowej w Polskich Siłach Zbroj- nych w W. Brytanu, gdzie jako podpułkownik dowodził pułkiem kawalerii zmotoryzo- wanej w dywizji gen. Maczka. Odznaczony m.in. Krzyżem Virtuti Militari. Pierwszy akt Stanisława i Bogumiła. 5 X [sic!] 1945. Piątek Po tak długim czasie wznawiam notatki. Chciałabym mieć sto razy więcej talentu, aby móc notować rzeczywistą istotę zdarzeń, przeżyć, obserwacji, których jest zbyt wiele, aby przeciętnie zdolny człowiek był w stanie zdać sobie z nich sprawę. W końcu rezygnuje się nawet z pro- stego notowania. I września skończyłam dramat "Stanisław i Bogumił". 7 września byłam w Łowiczu, gdzie miałam odczyt dla młodzieży: "Co mówi nam przeszłość Łowicza?" i wieczór autorski, na którym czytałam pierwszy akt dramatu. Byłam przyjmowana owacyjnie, zarobiłam prawie 5000 zł i dostałam tyle kwiatów, że z największym trudem zdołałam je dowieźć do Warszawy. W przeddzień odczytu odbywał się wiec chłopski z Mikołajczykiem, niejako inauguracyjny wiec ujawniającego się Polskiego Stronnictwa Ludowegol. Poszłam z ciekawości jako zwykły widz, ale i tam spotkała mnie owacja. W prezydium był ktoś z tej młodzieży chłopskiej spod Skierniewic, co mi w czasie wojny przesyłali paczki. Wypatrzył mnie na sali, wstał, zaprosił mnie do prezydium, i to słowami: "Prosimy wielką pisarkę Marię Dąbrowską do prezydium". Nie mogłam z sali dyskuto- wać z tym postawieniem sprawy, które jak zawsze wszelka publicite na- de wszystko mnie przeraziło. Kiedy wchodziłam na estradę (sala kina), Mikołajczyk stał przy pulpicie i strasznie długo witał mnie ściskając za Stanisław Mikołajczyk zaraz po powrocie do kraju ręce, co, jak mi potem mówiono, z sali wzruszająco miało wyglądać. Moje spłoszone zażenowanie zostało stuszowane niespodzianym przyje- mnym wrażeniem nadzwyczajnie ujmującej postaci i twarzy Mikołaj- czyka. Twarz skupiona, samotna, mądra, o niezwykłym uśmiechu Mony Lisy. Nigdy się czegoś takiego nie spodziewałam. Mówił blado, tak jak jedynie mógł mówić. Zdarzył mu się ciekawy lapsus w przemówieniu. 62 63 Mówiąc o okupacji niemieckiej zamiast terroru niemieckiego lapnął " terror sowiecki" i poprawił się. Potem ciekawa moja krótka rozmowa ze starym Korsakiem. Ale najzabawniejsze, że na tym zebraniu wręczo- no mi kwiaty - dziewczyna w stroju łowickim - jako "naszej pisarce". [...] Wracając miałam małą katastrofę samochodową. Oś pękła, całe ko- ło w biegu 80 km poleciało o jakie I50 m w pole. Jakimś cudem samo- chód się nie przewrócił. [...] W dziesięć dni po moim powrocie z Łowicza jeździłam znów drugi raz do Łowicza i tym razem do Zduńskiej Dąbrowy z Elą, którą wresz- cie Stach przywiózł. Wróciłam zaraz nazajutrz i znów miałam podróż z przygodami. Trafiłam w ciężarówkę wojskową z jakimś grubym sza- brem, która mnie nabrała. Nie dość, że się psuła co chwilę, tak że od wpół do jedenastej do czwartej dobrnęła wreszcie (spaliwszy zamiast 16 - 40 litrów benzyny) do Ożarowa, ale za Ożarowem okazało się, że jedzie nie do Warszawy, tylko do Pruszkowa. Skręciwszy w boczną drogę ku Pruszkowu stanęła ostatecznie. Spytałam przechodzącą o we- sołej życzliwej fizjonomii panią, jak daleko do EKD. Powiedziała, że ja- kieś 6-7 km, ale że może mi pokazać krótszą drogę na przełaj. Wysko- czyłam z piekielnej ciężarówy (w której słuchając rozmów miałam moż- ność stwierdzić antysemityzm wojskowych Żymierskiego) i poszłyśmy miedzami - od razu szczerze i przyjemnie (tj. antymoskiewsko) rozma- wiając. Kiedy dowiedziała się, kto ja jestem, o mało nie zemdlała z wra- żenia, ale ja byłam nie mniej zdumiona, gdy mi się przedstawiła jako Irena Zarzycka, autorka "Dzikuski"#. Dziwne spotkanie. Odprowadziła mnie do kolejki do Tworek. Dopiero na 8 wieczór dotarłam do domu. Potem wizyty St. Kota, Słonimskiego. Długie rozmowy z Kotem, dwie kolacje w "Polonii". Potem wizyta Bibrowskiego (b. układny kom- internista), który wznawia Mickiewiczowską "Tribune des Peuples"j. Pasjonujące wszystko i ponad ludzkie siły. Wciąż przypomina mi się świetne powiedzenie Conrada: "Miotany sprzecznymi prądami, pozosta- wałem w bezruchu". 1 Na mocy porozumienia zawartego w czerwcu 1945 między przedstawicielami Rzą- du Tymczasowego a grupą działaczy, przeważnie skupionych wokół St. Mikołajczyka, 28 VI 1945 powstał Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, do którego weszli St. Mi- kołajczyk, W. Kiernik, Cz. Wycech. ZalegaIizowane w Iipcu 1945 Stronnictwo Ludowe "Roch" przemianowało się 22 VIII na Polskie Stronnictwo Ludowe, na którego czele stanął formalnie Wincenty Witos; po jego śmierci (31 X 1945) kierownictwo objął St. Mikołajczyk. W ciągu niespełna roku PSL, nawiązujące do tradycji PSL-"Piast", zgro- madńło w swych szeregach 800 tys. członków. Skupiło ono nie tylko większość działa- czy ludowych (czym spowodowało kryzys w SL), lecz także - mimo udziału w rządzie - skonsolidowało wszelkie żywioły opozycyjne oraz, chcąc nie chcąc, stało się opar- ciem dla szerokiego wówczas podziemia zbrojnego. W pierwszych Iatach po wojnie PSL podjęło próbę sił w ogłoszonym w 194fi referendum a następnie, gdy nie przyjęto jego żądania co do 75 proc. miejsc w przyszłym sejmie, odmówiło wejścia do wspólne- go Bloku Demokratycznego w wyborach 1947. Konfrontacja polityczna, której towa- rzyszyły przejawy wojny domowej, zakończyła się klęską Mikołajezykowskiego PSL-u; jego przywódca i główni działacze ratowali się ucieczką za granicę (październik 1947). Spacyfikowane PSL przystąpiło do Bloku Demokratycznego, po czym w 1949 połączy- ło się z SL, tworząc Zjednoczone Stronnictwo Ludowe. z I r e n a Z a r z y c k a (1900-1993), literatka. Jeszcze jako uczennica w Pabiani- cach ok. 1917 rozpoczęła twórczość literacką. W 1920-25 studiowała humanistykę w Wolnej Wszechnicy Polskiej, pracując równocześnie jako nauczycielka w Pruszko- wie. Podczas okupacji więziona w Oświęcimiu. Od 1945 była nauczycielką w Ożaro- wie, a następnie kierowniczką referatu kultury Powiatowej Rady Narodowej w Pruszko- wie. W okresie międzywojennym autorka wiełu podrzędnych, lecz ogromnie popular- nych powieści (m.in. Jawnogrzesznica,1928, Chłopiec z dalekiej ojczyzny,1929, Pałac śród gór, 1930, Muszla, 1935); pierwsza z nich Dzikuska. Hćstoria miłości, napisana ok.1919, drukowana w odcinkach i wydana w 1927, pobiła rekord ówczesnej poczytno- ści (w ciągu 15 miesięcy osiągnęła 220 tys. egz. nakładu) i została sfilmowana. % M i e c z y s ł a w B i b r o w s k i (ur.1908), dziennikarz i publicysta. Ukończył stu- dia prawnicze. Inicjator i pierwszy redaktor "Kwadrygi" (1927). W 1.1932-39 jako ob- 64 5 - Dzienniki. t.1 Irena Zarzycka rońca polityczny w procesach komunistów zbliżył się do tego ruchu, nie przystępując do KPP. W 1936 powołał do życia i współredagował pismo lewicowych intelektualistów "Oblicze dnia". Podczas wojny uczestniczył w ruchu oporu we Francji. Po wojnie kore- spondent i redaktor PAP i Polskiego Radia. Współinicjator I Kongresu Intelektualistów we Wrocławiu w 1948. Autor książki Picasso w Polsce,1980. Po wyzwoleniu Bibrowski wystąpił z projektem wskrzeszenia w Paryżu Mickiewi- czowskiej "Tribune des Peuples" (zresztą podjętym dla innych celów przed wojną; je- den numer pisma pod tym tytułem ukazał się w przededniu wejścia Niemców do Pary- ża), zyskując dla niego zwolenników. Wówczas zwrócił się do Dąbrowskiej o uczestnic- two w kierownictwie pisma. Wkrótce projekt upadł. 4 X1945. Czwartek Zaczynam pisać w tym nowym zeszycie, który mi Stachno tak cudnie za pomocą dwu gwoździków i kleju ze starych ocalałych obrzynek zro- bił. Wczoraj po południu w czasie wizyty Nelly Strugowej (ta niepojęta kobieta zdołała w tych ciężkich czasach wykombinować sobie już 6-tygo- dniowy pobyt w Zakopanem i 4-tygodniowy w Busku, skąd właśnie po- wróciła) zjawił się u mnie aplikant sędziowski Świderski w roli zawia- domienia sądowego o tym, że jestem wezwana na przesłuchanie w spra- wie Goetla i Skiwskiego i że on mnie właśnie będzie przesłuchiwał. Mam się stawić nazajutrz na Pragę w sądzie okręgowym, Szeroka 38. Na ten sam dzień i w tej samej sprawie wezwani są Kornacki' i Bogu- szewska. Wobec tego dziś rano wyruszyłam sprzed "Polonii" ciężarów- ką, która zatrzymała się akurat na Szerokiej, niemal przed samym owym numerem 38. Pokoik, w którym miało miejsce przesłuchanie, jak najnę- dzniejszy pokoik sekretarza gminnego w najuboższej gminie. Aplikant o długawej, wybitnie szarej twarzy. Stary sędzia źle ogolony, siwy, z poruszającą się przy przełykaniu grdyką. Pod zdawkową zawodowo- ścią widać u niego jakby pod skórą poruszające się stroskane "domowe" myśli. Grzeczny. Za mną przy drugim stoliku jakiś gryzipiórek. Z pra- wej strony przy tymże stoliku też jakiś sędzia czy aplikant i też kogoś zachmurzonego przesłuchuje. W sprawie Goetla i Skiwskiego jest jakieś pięć pytań. Na wszystkie odpowiadam po prostu to, co wiem. Oddzie- lam sprawę Goetla od sprawy Skiwskiego. W sprawie Goetla wyrażam moje przekonanie, że nie współpracował z propagandą niemiecką, w sprawie Skiwskiego - ogólnie znany fakt, że współpracował2. Na okoliczność przedwojennej działalności pisarskiej obu spostrzegam, że pytający nic nie wie o tych pisarzach ani o ich książkach. Więc zahaczy- wszy o ten temat, zaniechałam go, nie bez melancholijnej myśli, że pra- ca pisarzy jest w Polsce trudem nikomu nie znanym. Na końcu zeznania o Skiwskim przesłuchujący sam od siebie dopisał "i uważam go za zdrajcę". Kiedy odczytywał tekst protokołu, stwierdziłam: "Ja tego nie powiedziałam w tym miejscu. Orzeczenie o zdradzie należy do sądu, nie do mnie. O tym, że Skiwskiego uważano za zdrajcę, odstępcę, mówi się już poprzednio - same fakty zresztą mówią za siebie. Sądzę, że nie po- trzeba tego powtarzać". Odpowiedział: "Słusznie", i skreślił te słowa. Kiedy czytałam protokół, ażeby go podpisać odruchem dokładności, ja- ki mam przy oddawaniu rękopisu do druku, przekreśliłam te słowa raz jeszcze, bo przekreślenie Swiderskiego było zaledwie znaczne. Na to obaj z sędzią rzucili się na mnie: "Co pani robi! Nie wolno tak przekre- ślać! Musi być dokładnie widać, co przekreślone". Bardzo mnie to spe- szyło. Gdyby wiedzieli, jak dalece trudna do zniesienia jest dla mnie cu- dza redakcja moich słów. Anna wraca wcześnie do domu. Rozmyślamy nad nudą pasjonującej rzeczywistości, która jest jak lekcja, która nudzi i niecierpliwi, bo jest za 66 Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej trudna i niezrozumiała. Mówimy o beznadziejności ludzi podziemnych' i o ich zupełnej utracie gruntu rzeczywistości. Socjalne tezy manifestu " lubelskiego" są nie do odrzucenia - idzie o to, aby wyjaśnić, dlaczego w społeczeństwie jest opór. Przyczyny leżą gdzie indziej i oczywiście są inne w całym świecie pracy, a inne w świecie reakcji. Rząd tego nie roz- różnia, a raczej - nie chce rozróżniać. Nie wiem, czy zacząć teraz publi- cystykę, czy pisać dramat o Krzywoustym (od kilkunastu lat we mnie napięty), czy wrócić do powieści? Roboty ocean, a ręce wciąż od niej odpadają. # J e r z y K o r n a c k i (1908-1981), prozaik, eseista. Debiutował w 1931 na ła- mach prasy jako prozaik. W 1.1932-33 był sekretarzem pisma "Epoka". Współzałoży- ciel grupy literackiej "Przedmieście". Po wyzwoleniu poseł do Krajowej Rady Narodo- wej. W I. 1945-47 dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej. Wydał m.in. opowiadania: Oczy i ręce, 1934, Rozsada, 1955; powieść: Kręgle i kule, 1959, oraz liczne pozycje wespół z żoną, Heleną Boguszewską (patrz s.104) 2 J a n E m i 1 S k i w s k i (1894-1956), publicysta, krytyk literacki, autor m.in.: Poza wieszczbiarstwem i pedanterią, 1929, Na przełaj, 1935. Po wojnie oskarżony był o to, iż wraz z Feliksem Burdeckim wydawał w Krakowie od kwietnia 1944 do stycznia 1945 inspirowany przez propagandę hitlerowską dwutygodnik polityczny "Przełom". Zbiegły za granicę, potępiony został za kolaborację przez I zjazd delegatów ZZLP w Krakowie i w wielu publikacjach. W procesie w Sądzie Okręgowym w Krakowie 7-14 VI 1949, w którym zeznawali m.in. S: W. Balicki, A. Bar, E. Kozikowski, J. Tu- rowicz, K. Wyka, W. Zechenter, skazano go zaocznie na karę dożywotniego więzienia i utratę praw publicznych i obywatelskich. Od oskarżenia F. Goetla, posądzanego m.in. również o współpracę z pismem "Prze- łom", co nie okazało się prawdą, odstąpiono. # Na podstawie dotychczasowych opracowań nie można ściśle określić zasięgu i składu ówczesnego "podziemia", zarówno politycznego, jak zbrojnego. Jego podstawę - po rozwiązaniu AK i aresztowaniu przez radzieckie dowództwo wojenne Delegatury Rządu Londyńskiego - stanowiły zakonspirowane i zmieniające się struktury. Utworze- nie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej nie rozładowało ich. W marcu 1946 or- ganizacje polityczne, które nie mogły czy nie chciały się ujawnić (Stronnictwo Narodo- we, Stronnictwo Niezawisłości, część b. PPS-WRN, Polskie Stronnictwo Demokratycz- ne, Stronnictwo Niezależności) wespół z poakowskim WiN-em (Wolność i Niezawi- słość) zawiązały Komitet Porozumiewawczy Organizacji Polski Podziemnej. Prócz nie- go - i w miarę ograniczania jego działalności - mnożyły się inne organizacje i grupy nielegalne. Wszystko to stanowiło zaplecze polityczne dla zróżnicowanej, z różną siłą na różnych terenach występującej i coraz bardziej usamodzielniającej się partyzantki. Szacunki ilościowe podziemia zbrojnego w latach 1944-46 zależnie od źródeł wahają się od 150 do 200 oddziałów o sile 19-25 tys. żołnierza (oczywiście nie licząc oddzia- łów UPA, Wehrwolfu i organizacji białoruskich). Działały one szczególnie w Białostoc- kiem, Lubelskiem, Warszawskiem, Kieleckiem i na Podkarpaciu, paraliżując funkcjono- wanie nowych władz, niekiedy do szczebla powiatu, i wywołując wojnę domową. W wyniku bezpośrednich starć paść miało ok. 30 tys. ofiar z obu stron i spośród ludno- ści cywilnej. Dynamika podziemia sprzężona też była z przebiegiem walk politycznych na oficjal- nej arenie. Toteż rozprawa z PSL, jakiej dokonano w końcu 1947, położyła również za- sadniczo kres działaniom podziemia. Utrzymujące się jeszcze przez czas dłuższy grupy zbrojne coraz bardziej ulegały demoralizacji. 6 X 1945. Sobota Rocznica śmierci Jadzil i cały dzień o niczym innym jak o niej nie mogę myśleć. # J a d w i g a S z u m s k a (1894-1944), najmłodsza siostra, nauczycielka polonistka; ciężko ranna, zmarła w szpitalu powstańczym. 7 X 1945. Niedziela Moje imieniny smutne, jak noc, która nad nami rozpostarta. 8 X 1945. Poniedziałek List od Wykil z zachwytem nad pierwszym aktem "Stanisława i Bo- gumiła". Z dziennika Goncourtów przepisuję słowa Gautiera3 z powodu proce- su Flauberta o "Madame Bovary": "Pour des sommes tres modiques qu'il # faut que je gagne parce que sans cela je mourrais de faim, je ne dis que # la moitie ou le quart de ce que je pense... et encore, je risque a chaque phrase d'etre traine derriere les tribunaux"4. Pierwszy pomysł książki #' Goncourtów "L'histoire de la societe fran#aise pendant la Revolution et le Directoire"5 był "L'histoire des plaisirs sous la Terreur"#. 1 K a z i m i e r z W y k a (1910-1975), znany krytyk i historyk literatury, eseista; prof. UJ, długoletni dyrektor IBL; szczególnie czynny w życiu literackim po wojnie, re- ( daktor "Twórczości". Od debiutu krytycznego towarzyszył pisarstwu Dąbrowskiej. Mimo zmiennych opinii na temat jego działalności pisarka darzyła go uznaniem i za- ufaniem, czego dowodem było powierzenie mu w testamencie opielu nad swą spuścizną (za- raz po śmierci Dąbrowskiej Wyka przewodniczył powotanemu w tym celu komitetowi). = Całość dramatu Dąbrowskiej wydrukowała "Twórczość" w kolejnych zeszytach, 1945, z. 5ů 1946 z.1. Listy Dąbrowskiej w tej sprawie do redaktora "Twórczości" opub- likowała Marta Wyka w "Piśmie" 1981, z.1. # T h e o p h i 1 e G a u t i e r (1811-1872), poeta i krytyk francuski. 6g ' 69 Kazimierz Wyka # P o u r d e s s o m m e s. . . (fr.) - "Dla sum bardzo skromnych, które muszę za- rabiać, gdyż inaczej umarłbym z głodu, mówię tylko pół czy ćwierć tego, co myślę- a i to jeszcze ryzykuję, że za każde zdanie będą mnie ciągnąć przed trybunały" (E. et J. de Goncourt -Journal. Memoćres de la vie litteraire, wyd.1956-58, t. II, s. 74). 5 Historća społeczehslwafrancuskiegopodczas Rewolucji i Dyrektoriatu # Historia uciech pod terrorem 9 X I 945. Wtorek Anna wychodzi wcześnie rano. O jedenastej przyszedł Jarosław Iwa- szkiewiczl z tym, że Szyfmanz prosi o moją sztukę. Pożyczyłam mu eg- zemplarz przeznaczony dla Korzeniewskiego do popołudnia. O szóstej odniósł mi "Stanisława i Bogumiła" przeczytany również przez Szyfma- na, który b. pali się do wystawienia tego dramatu. Proponuje mi zaraz 10 000 [zł] zaliczki i wpisanie na listę pracowników Teatru Polskiego z odpowiednimi przydziałami. Zasadniczo zgadzam się zastrzegając pierwszeństwo dla teatru Korzeniewskiego. Iwaszkiewicz jest kierowni- kiem literackim Teatru Polskiego. Opowiadał mi przykre okoliczności jego obecnych stosunków domowych. Część jego domu na Stawisku jest zajęta przez NKWD i przez wojsko polskie. Jedni i drudzy kradną co wlezie. Interwencja Borejszy u Bieruta w sprawie zwolnienia jego domu od kwaterunku nie odniosła żadnego rezultatu, przeciwnie, rozją- trzyła jeszcze niższe władze wojskowe, że się zwracał do wyższych. [...) Przyszedł niesłychanie wzruszający list od Bogusia. 26 września, przypadkowo nastawiwszy radio na Warszawę, wysłuchał mojego od- "i r ## = # I # t# 70 71 Stanisław i Bogumił. Bolesław Śmiały, miedzioryt z XVI wieku czytu o "Stanisławie i Bogumile". Któż mógł coś podobnego przypusz- czać. Dzień w ogóle, jak mówi Anna - niebanalny. O 12 przyszła Szem- plińska, czytała mi swoje wiersze "rehabilitacyjne", pisane w Rosji. Bardzo piękne. O wiele piękniejsze niż wszystkie wiersze, jakie czyta- łam od stycznia. Uwierzyłam w jej nawrócenie na Polskę. końca życia. Ponadto założył i prowadził Teatr Mały (1918-39) i Teatr Kameralny (1945). W 1.1934-39 był generalnym dyrektorem zjednoczonych teatrów warszawskich, a w 1945 dyrektorem Departamentu Teatru MKiS. Czasami podejmował również prace reżyserskie. W 1950-65 był dyrektorem przedsiębiorstwa Teatr Wielki Opery i Baletu w Odbudowie; w zrekonstruowanym Teatrze Wielkim założył Muzeum Teatralne. Wydał wspomnienia: Moja tułaczka wojenna,1960, Labirynt teatru,1964, oraz zbiór artykułów 55 lat w teatrze,1961. 11 X 1945. Czwartek Anna dostała 10 000 [zł] z kwaterunku na sprowadzenie swych rze- czy ze Lwowa. Kupiła nam kwiatów i ciastek. Biedna, robi nam poda- runki, z których nie może korzystać, bo od jakiegoś czasu fatalnie się czuje na wątrobę. # Jarosław Iwaszkiewicz (1894-1980), znany pisarz; po wojnie wielokrotny prezes ZLP. Stosunki między Dąbrowską a Iwaszkiewiczem, od czasu kiedy w 1925 otrzymali ex aequo nagrodę wydawców, układały się zmiennie (najbliższe bywały w okresach naj- cięższych), lecz charakteryzowały się wzajemnym zainteresowaniem literackim. Swój stosunek do jego pisarstwa Dąbrowska najpełniej wyraziła podczas jubileuszu pisarza w 1954 (PR, t. II). Iwaszkiewicz pisywał o Dąbrowskiej wielokrotnie; w imieniu pisarzy przemówił też nad jej trumną. 2 A r n o 1 d S z y f m a n (1882-1967), dyrektor teatrów i reżyser. Założył w Krako- wie w 1906 teatrzyk "Figliki", a w Warszawie w 1907 kabaret literacki "Momus". Zbu- dował i powołał do życia w 1913 w Warszawie Teatr Polski, którego dyrektorem pozo- stawał do 1957 (z dwiema przerwami: lata wojny i okres socrealizmu), a honorowo do # 18 X 1945. Czwartek Po południu przyszedł Ksawery Pruszyńskil. Dziwna czczość ogarnia I w rozmowach z tymi londyńczykami. Nie, po stokroć nie żałuję, żeśmy zostali w kraju. # K s a w e r y P r u s z y ń s k i (1907-1950), prozaik, reportażysta, publicysta. W dwudziestoleciu związany początkowo z "Czasem" i wileńskim "Słowem", a następnie z "Polityką" i "Wiadomościami Literackimi". Był korespondentem podczas wojny do- mowej w Hiszpanii. Po wrześniu 1939 służył w armii polskiej na Zachodzie, walczył o Narvik i pod Falaise. Pracownik dyplomatyczny rządu emigracyjnego,1941-42 attache W czerwonej Hiszpanii,1937, Droga wiodła przez Narvik,1941, Margrabia Wielopol- ski,1944, Trzynaście opowieści,1946, Karabela z Meschedu, 1948. W okresie międzywojennym Dąbrowska polemizowała z jego poglądami w kwestii reformy rolnej i polityki kresowej (por. " Dermanki" w publicysn,ce, "Wiadomości Lite- rackie" 1938, nr 9, i uwagi w Dziennćku, I 988, t. 2). 20 X 1945. Sobota Przeczytałam dziś Mickiewicza wiersz "Do Franciszka Grzymały" o Żydach w stosunku do Polski ("Polsce wymierzył policzek i związał na nią zdjęty z szyi stryczek"1). Gdyby to posłać do redaktorów nowej, wznawianej Mickiewiczowskiej "Tribune des Peuples" - szlag by ich pewnie trafił. 72 73 # Właściwy tekst pełnego dwuwiersza brzmi: "Związanej od Moskali Polsce dał poli- czek /I związał na nią zdjęty ze swej szyi stryczek". 21 X 1945. Niedziela Przed południem siadłam do artykułu "O Conradowskie pojęcie wier- ności". Po obiedzie około czwartej poszliśmy z Anną i St. w Aleje. Chciałam koniecznie skończyć dziś artykuł o Conradzie, więc o dziesią- tej zrobiłam sobie czarnej kawy i siedziałam do trzeciej. Strasznie zmar- złam. 22 X 1945. Poniedziałek Rano spytałam Jurka, czy wie, że całą noc prawie pisałam mu nad głową na maszynie. - "Słyszałem - odpowiedział - od Frani". Frania mu o tym powiedziała. O, śnie dwunastolatka! Wstałam mimo to o ós- mej, ale cały ranek byłam dość zdechła. Annie i St. artykuł się podobał. Anna - że bardzo piękny. St.: - arcydzieło! Ale oboje mówią, że nie pójdzie'. 1 Artykuł Conradowskie pojęcie wierności ukazał się w "Warszawie" 1946, nr 1; przedruk w: Szkice o Conradzie,1959. Zarówno esej J. Kotta O laickim tragizmie (ogło- szony w "Twórczości" 1945, z. 2), jak polemika z nim Dąbrowskiej nie obracały się w sferze czystej conradystyki, dotyczyły także aktualnej sprawy "wierności" żołnierzy AK. W tej "trudnej do całkowitego rozpatrzenia sprawie" Dąbrowska pisała: "Ani żoł- nierze AK, ani wszyscy Polacy, którzy z bezprzykładnym męstwem narażali się i ginęli, a w końcu rzucili na szalę nawet los najukochańszej stolicy, nie byli głupcami, którzy ślepo shichali takich czy innych nakazów. Ci wielotysięczni żohiierze i cywile walczyli o Polskę rzeczywiście wolną i rzeczywiście demokratyczną". Swój pogląd na sprawę AK i powstania warszawskiego Dąbrowska przedstawiła szerzej w końcowej części Przygód człowieka myślącego pt. Dokonało się. 24 X 1945. Środa Strasznie zaziębiona piszę przedmowę do III wydania "Ludzi stam- tąd"1. Kończę ją wieczorem. Anna powiedziała: "Jest w tym ta sama si- ła, wigor i młodość, co w samych ##Ludziach stamtąd"". Był oficer Mel- lerz z pieniędzmi z Teatru Wojska Polskiego. Okazuje się, że zna nas z 1939 z Łucka i że mieliśmy razem przechodzić zieloną granicę. 1 Maria Dąbrowska - Ludzie stamtąd, wyd. III,1946. W przedmowie do tego wyda- nia - prócz nowej oceny własnej książki po dwudziestu latach - Dąbrowska przeciwsta- wia się (na podstawie przedwojennych doświadczeń) interpretacji Ludzi stamtąd według szablonu klasowego, co nie uchroniło ich niebawem od takiej właśnie, i to skrajnie poj- mowanej krytyki (M. Kierczyńska - O "Ludziach stamtąd", "Kuźnica" 1946, nr 50; przedruk w: Spór o realizm 1951). = M a r i a n M e 11 e r (1905-1974), organizator życia teatralnego. W 1926 rozpoczął pracę w Teatrze Ziemi Pomorskiej jako aktor. W l.1928-32 kształci się i pracuje w In- stytucie Reduty;1932-34 dyrektor Teatru Wołyńskiego,1934-39 sekretarz Teatru Naro- dowego. Wojnę przebywa na Lubelszczyźnie, czynny w AK. W 1944 organizuje teatr w wyzwolonym Białymstoku, w 1945 teatr w Lublinie i ł.odzi. W 1947 wraz z J. Tuwi- mem prowadzi Teatr Nowy w Warszawie. W 1. 1949-53 kieruje Teatrem Narodowym. Następnie zostaje dyrektorem przeniesionego do Warszawy Teatru Wojska Polskiego, później Teatru Dramatycznego; jest także pełnomocnikiem MKiS do spraw obiektów te- atralnych w Pałacu Kultury. Od 1964 ciężko chory zostaje konsultantem artystycznym Teatru Narodowego. 26 X 1945. Piątek Na zebraniu zarządu Związku Zawodowego Literatów. Byli tylko prócz mnie: Miller, Szczawiej, Melcerowa. Po zebraniu Melcer wsiadła do ciężarówki, jadącej na Mokotów, ja ze Szczawiejeml i Millerem= po- szłam do Szwajcarskiej na herbatę. Była dość interesująca rozmowa. Oni chcą koniecznie wydawać tygodnik "Warszawa" - i mnie chcą do komitetu redakcyjnego. Rozmawialiśmy o różnych rzeczach dosyć przyjemnie. ' J a n S z c z a w i e j (1906-1983), poeta i publicysta. Ukończył seminarium nauezy- cielskie w Chełmie Lubelskim, pracował jako nauczyciel szkoły powszechnej. Debiuto- wał jako poeta w 1927; współpracował z prasą prowincjonalną. W l.1933-39 pracował w magistracie m. Warszawy. Podczas okupacji redagował pisma podziemnego Stronnic- twa Ludowego. Po wyzwoleniu wicedyrektor Departamentu Teatru MKiS. Działał w PSL, a później ZSL. W 1. 1946-49 redaktor naczelny dwutygodnika "Warszawa". W 1. 1957-66 zastępca redaktora naczelnego tygodnika "Orka". Wydał m.in. tomiki po- etyckie: Miłość tworząca, 1930, Hymn podczas bitwy, 1947, Dom sercu bliski, 1965; szkice publicystyczne: Owoc dobrego i złego,1959 Krzesanie ognia 1969, oraz Anto- logię współczesnej poezji ludowej,1969, Poezję Polski Walczącej,1974, Poetów robot- ników. Księgg twórczości,1980. 2 J a n N e p o m u c e n M i 11 e r (1890-1977), krytyk literacki, eseista. Studiował na uniwersytecie petersburskim, berlińskim, na Sorbonie i na UJ, gdzie w 1923 uzyskał ty- tuł doktora filozofii. W 1913 debiutowałjako poeta. W l.1918-19 shiżyłjako ochotnik w WP, następnie pracował jako nauczyciel szkół średnich. Redaktor pism literackich "Ponowa" i "Czartak", współpracownik "Europy", później krytyk "Robotnika". Podczas okupacji w Warszawie brał udział w pracach PPS i SD i współpracował z prasą podzie- mną. W 1. 1945-47 poseł do KRN, prezes Oddziału Warszawskiego ZZLP i redaktor miesięcznika "Teatr". Był założycielem i współredaktorem dwutygodnika "Warszawa". 74 75 Później kierownik literacki teatru w Jeleniej Górze; od 1957 na powrót w Warszawie. Poza poezjami i nie publikowanymi dramatami wydał książki krytyczno-literackie: Za- raza w Grenadzie, 1926 (w jej obronie stawała Dąbrowska), Na gruzach Grenady, 1933, Bez kropki nad i,1964, Na krzywej przemian,1973. 27X 1945. Sobota Jurek przy kolacji opowiadał swój sen o Górze Śnieżnej, która to- pniała strumieniami o barwach czarujących. Zapatrzył się w te barwy, obejrzał się i zobaczył przecudny widok pieniących się kolorowych fal- i nie wiedział, jak będzie można wejść na tę górę, i czekał, że będą stra- żacy z drabinkami, i chciał się jeszcze raz obejrzeć, ale nie mógł. "Dla- czego nie mogłeś?" "No tak, jak to we śnie, często nie można czegoś zrobić. Nie można uciec". Nazwał ten sen dziwnym. Dziś w nocy od drugiej do szóstej nie spałam. Tysiące myśli, które przychodzą w taką bezsenną noc, przepada. Ja muszę mieć przy sobie ołówek, kartki i możność w każdej chwili zapalenia w nocy lampy. Lwia część moich najlepszych myśli powstała z takiego nocnego czu- wania. Był przyjemny list od p. Jerzego, pełny tak dokładnych informacji, jak Anna ma jechać, że już coraz więcej widzi się ten Wrocław. Wroc- ław się zbliża. Wrocław mego dzieciństwal. # We wspomnieniach Dąbrowskiej z dzieciństwa i młodości żywo funkcjonuje Wrocław. Z Kalisza po sprawunki, do lekarzy itp. jeździło się, mimo kordonu granicz- nego, albo do Poznania, albo do Wrocławia. Dom A. i J. Kowalskich we Wrocławiu przy ul. Lindego 10 stanie się niebawem, i na wiele lat, drugim domem Dąbrowskiej. 28 X I 945. Niedziela Siedzieliśmy cały dzień w domu. Znalazłam w starym "Tygodniku Ilustrowanym" pracę Romana Zmorskiego o Serbach Łużyckich z au- tentycznym tekstem i nutami pieśni "Serby na Niemców w bój ciągnęli" ("Serbjo so do Nemcow hotowachu"), który spróbowałam odczytać na nowo w bardziej ludowym stylu'. # Dąbrowska poszukiwała tej pieśni, zasłyszanej przed laty w radiu, w związku ze swym ukończonym właśnie dramatem średniowiecznym Stanisław i Bogumił. Pieśń pt. Serbow dobyća (Zwycięstwa Serbów) była rewelacyjnym i najstarszym, pochodzącym z czasów Bolesława Chrobrego, znaleziskiem w zbiorze Pesnićki hornych a delnych Łuźiskich Serbow poety hiżyckiego Jana Smolerja, jakie odkrył Roman Zmorski pod- czas swego pobytu na Łużycach (1848-50) i spopularyzował we własnym przekładzie w świetnym, nie przedrukowanym w żadnej edycji książkowej szkicu pt. Łużyccy Ser- bowie, ich kraj, zwyczaje ipamuftki ("Tygodnik llustrowany" 1862, nry 145-47-49-51-53). Dla swych celów Dąbrowska wówczas nieco podszlifowała w bardziej ludowym stylu" przekład Zmorskiego i zużytkowała w Stanisławie i Bogumile jako pochwałę siły (dość zresztą dwuznaczną) i szczodrości polskiego "księcia-króla". Na tym jednak sprawa starej pieśni się nie skończyła. Niebawem przebywając we Wrocławiu Dąbrowska za pośrednictwem prof. J. Kowalskiego zwróciła się do katedry języków zachodnio-słowiańskich Uniwersytetu Wrocławskiego, ustaliła poprawną lek- cję oryginahi i przełożyła pieśń na nowo odstępując od thimaczenia Zmorskiego. Pełna dokumentacja tych zabiegów znajduje się w archiwum Dąbrowskiej w Muzeum Litera- tury; główne jej ogniwa przedstawiłem w publikacji pod wspólnym tytułem W kręgu dramatów, "Dialog" 1978, z. 2. 29 X 1945. Poniedziałek Miałam dziś niespodziewane przeżycie, wskazujące, jak łatwo jest uzyskać rezultaty pozytywnie społeczne. Pod naszymi oknami w bezpo- średnim sąsiedztwie szkoły, do której chodzi Jurek', znajduje się cmen- 76 Jerzy Szumski, ok.1945 tarzyk, który pozostawał w ohydnym zaniedbaniu i zapuszczeniu. Za- rósł sążnistymi chwastami, ludzie po nim deptali, zamienił się w nie- chlujny śmietnik. Napisałam do klasy Jurka list z wezwaniem do upo- rządkowania tego cmentarzyka i oto o czwartej cmentarzyk już był wy- porządzony [?], mogiły ślicznie obsypane, całość ogrodzona cegiełkami. Było mi czegoś b. przyjemnie, że tak się stało. Jurek mówi, że poświę- cono temu trzy godziny lekcji. 1 Mowa o Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym im. H. Kołłątaja, wówczas mie- szczącym się w gmachu dawnej szkoły E. Ronthalera przy ul. Jaworzyńskiej. 31 X 1945. Środa Po poludniu z Anną w kawiarni "Kruszynka", gdzie spotykamy się z Wyrzykowskim. Potem na inauguracyjną "środę literacką" na Widok 10 (Liga Morska). Tam ja odczytałam tylko przedmowę, a Wyrzyko- wski cały mój dramat', podobno bardzo dobrze. Nie mogłam tego oce- nić, ponieważ słuchałam w strasznym napięciu i zdenerwowaniu, a w przerwie byłam na pół przytomna i prawie nie rozumiałam, co do mnie mówią najrozmaitsi ludzie, przypominający mi się, a przeze mnie nie zapamiętani, żądający wizyty dla poradzenia się w sprawach własnej twórczości literackiej, interesanci itd. Z największym trudem zbierałam myśl, aby im odpowiadać i jakoś się obronić od nadmiaru ludzkich zain- teresowań. Anna powiedziała, że język mojego dramatu jest cudny i że chyba raz na sto lat ktoś takim językiem pisać możez. 1 Spotkaniem z Dąbrowską na temat Stanćsława i Bogumiła rozpoczęto cykl "śród li- terackich", organizowanych przez Oddział Warszawski ZZLP, które - wobec braku własnego stosownego lokalu - odbywały się w różnych miejscach (Liga Morska, Klub Inteligencji Pracującej i in.). 2 Aluzja do przepowiedni A. Mickiewicza z tzw. Epilogu Pana Tadeusza: "Nim się te usta znajdą, wiek przeminie". Już krytyka przedwojenna (S. Kołaczkowski, S. Adam- czewski) z powodu Nocy i dni, które w pewnej mierze świadomie nawiązywały do Pana Tadeusza, szermowała analogią Mickiewicz-Dąbrowska; później rozwinął ją J. Przyboś w przedmowie do Pism wybranych Dąbrowskiej,1956. I XI 1945. Czwartek. Wszystkich Świętych Frania opowiadając dziś o swym utraconym łóżku ze sprężynami rzekła: "I co się stało z tym biedactwem". O łóżku. Anna czymś nie- zwykle zdenerwowana. 2 XI 1945. Piątek Rano z Anną i Jurkiem pojechaliśmy na Powązki. Jest tablica Jadzi. Położyliśmy wianek i zapaliliśmy świeczki. Pojechaliśmy ciężarówką spod "Polonii" (20 zł od osoby), a wracaliśmy piechotą, wstąpiwszy po drodze na piwo do restauracyjki na rogu Wolskiej, która nam się dziw- nie podoba (wracając z pogrzebu Jadzi, piłyśmy tam herbatę). [...) Kie- dyśmy rano przechodzili koło poczty, zobaczyliśmy nowy wielki muro- wany napis na urzędzie pocztowym przy Nowogrodzkiej i nowego czy odnowionego orła... z koroną. Zastanawialiśmy się na skutek czego zo- stawiono czy zrobiono tę koronę - i czy to pomyłka. Jurek powiedział na to: "wesoła pomyłka". W powrotnej drodze spotkałam p. Iwańskie- 7g 79 Grób rodziny Szumskich na Powązkach. Fot. M. Soko- łowski go, p. Peszyńską i Bieńkiewiczównę, którzy wracali od nas. W czasie obiadu przyszli Wyrzykowie i Czesia. W sumie było u nas dzisiaj 14 osób interesantów i gości (w tym i p. Korzonowa z Andrzejem i li- stem od Eli). Śród gości był też Wolfke' ze swoją nową żoną. Przyniósł przerażającą broszurę o bombie atomowej. Jestem śmiertelnie znużona. 1 M i e c z y s ł a w W o 1 f k e (1883-1947), profesor Politechniki Warszawskiej, fi- zyk światowej sławy, odkrył (wraz z W. H. Keesomem) odmiany helu. W 1. 1931-38 Wielki Mistrz Loży Narodowej Polski. Od przedwojny Stempowski i Dąbrowska utrzy- mywali z nim bliskie stosunki. 3 XI 1945. Sobota Frania poszła dziś na targ kupić sobie - jak ją namawiałam - prze- ścieradła i poszewki. Kiedy wróciła, okazało się, że kupiła sobie śliczną nową wełnianą suknię za 1300 zł. Jest tym kupnem tak przejęta i uszczę- śliwiona, że cały wieczór była w świetnym humorze. Voila ou la coqu- etterie se nichel. # V o i 1 a... (fr.) - Oto gdzie kokieteria się gnieździ. 6 XI 1945. Wtorek Rano u dr. Kodejszko. Stamtąd w Radio, przyjęta przez Malisze- wskiego' niezwykle życzliwie. Chce odczytu o Żeromskim i chce zra- diofonizować mój dramat. Obiecuje mi radioodbiornik - mam tylko zło- żyć podanie i... zachować dyskrecję, bo inaczej "wszyscy członkowie Związku będą tego chcieli". Jest się uprzywilejowanym bez żadnej winy ze swej strony. W domu zasiadam od razu przygotowywać odczyt o Że- romskim. Wieczorem, kiedy zasypiam, słyszę, jak Warszawa już żyje... Do późna w noc słychać klaksony i auta. 1 A I e k s a n d e r M a 1 i s z e w s k i (1901-1978), pisarz i thimacz. Studiował na Wydziale Humanistycznym Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie i polonistykę na UW. Debiutował w 1923 jako poeta. W 1.1928-31 członek grupy poetyckiej "Kwadry- ga". W I.1930-31 prowadził w "Robotniku" dział "Opowiadań o książkach", a w 1937-39 był krytykiem teatralnym i filmowym "Dziennika Ludowego". Po wybuchu wojny do 1941 w Wilnie, gdzie współpracował z Teatrem Dramatycznym, Muzycznym i teatrami małych form "Miniatury" i "Ksantypa"; następnie w Warszawie działał w podziemiu kulturalnym, publikował fraszki, piosenki i reportaże w prasie konspiracyjnej, uczestni- czył w powstaniu w szeregach AK. Po wyzwoleniu kierownik dziahi literacko-teatralne- go Polskiego Radia, następnie kierownik literacki Miejskich Teatrów Dramatycznych, a później Teatru "Rozmaitości". Wydał m.in. tomy poetyckie: Oczy, usta, serce (wespół z W. Sebyłą),1927; Czarna Beatrycze,1929; sztuki sceniczne: Wczoraj iprzedwczoraj, 1950, Droga do Czarnolasu, 1952, Ballady i romanse, 1955; wspomnienia: ll brzegu mojej Wisly,1964, Na przekór nocy,1967. 7XI 1945. Środa Po obiedzie "środa literacka". Miller wystąpił z fragmentami utworu historiozoficzno-symbolicznego na temat "gigantomachu" w stylu tro- chę "Ja Her Armeńczyk...", trochę anhellicznym', a najwięcej przy- pominającym zimną abstrakcyjną prozę Świętochowskiego. Zaczyna się od Olimpu, Zeusa, Ateny itp., poprzez kilka zwrotnych punktów dziejo- wych aż do obrazu hitlerowskiej wizji podboju świata. Interesująca była spreparowana mowa Aleksandra Macedońskiego do Greków o roli "zbawczej przemocy" i wstrząsającym mógłby być, gdyby nie był zbyt przeładowany ciężarem stylu, obraz narodów miażdżonych przez 80 fi - Dzienniki, t I 81 Jan Nepomucen Miller " zbawcze przemoce", upostaciowanych przez Warszawę z jej "nieustra- szonym chłopięcym bohaterem". We wstępie Miller (cały czas mówiący o sobie "autor") usprawiedliwia się, że rzecz będzie nudna, patetyczna wymagająca cierpliwości i wyrozumiałości. Zapowiada nadto, że w cza- sie nadmiernego kultu oryginalności literackiej oraz wyszukanych meta- for - pragnie "uczcić szablon", który "podtrzymuje więź społeczną", gdy oryginalność ją zrywa. W tym ujęciu postrzegam wpływ epoki na Millera - nie ażebym nie rozumiała sama uroków "odświeżonego" szab- lonu (sama o tym piszę w szkicach do powieści o Tomyskim) - tylko nie wiem, jak właściwie Miller to rozumie. Za jego ciężką myślą nieła- two jest podążać, a raczej - za łatwo jest ją prześcigać. Trudno się w tym wolnym ciężkim tempie utrzymać, tak jak na rowerze najtrudniej jest jeździć powoli. Słuchano tak samo dobrze jak mego dramatu, a osób było więcej nawet. Ludzie są b. spragnieni życia umysłowego i artysty- cznego [. . .). 1 Dąbrowska odwołuje się do porównań z twórczością Słowackiego: z Królem-Du- chem, gdzie występuje Her Armeńczyk z Rzeczypospolitej Platona, z którym poeta iden- tyfikował się, wskazując na metempsychozę jako osnowę poematu, oraz z Anhellim, któremu wskutek cierpień objawione zostały tajemnice przeznaczeń. 8 XI 1945. Czwartek Rano o ósmej zjawiła się Danusia. Przyjechali już wszyscyl i właści- wie są na razie bez miejsca. Danusia pojechała zaraz do Pustelnika. Ja z Jurkiem odwiedziłam Helę w Banku Rolnym. Polskie niechlujstwo. Na dole Banku wspaniałe sale, marmury, kolumny, szyk europejski. Na piątym piętrze, gdzie pokoje gościnne, brud, wyrko sklecone z desek ze zmierzwioną słomą i brudną derką za całe posłanie. Na etapie niemiec- kim w Przemyślu, kiedy ze Lwowa repatriowaliśmy się do Warszawy, było tysiąc razy lepiej i czyściej. Czyż taka instytucja jak Bank Rolny nie mogła dla swych pracowników uzyskać przydziały [sic!) bielizny pościelowej i pościeli, mebli? A przynajmniej, czy nie mogliby posprzą- tać, aby ta nędza obecna była choć czysta? Hela b. dobrze wygląda, le- piej niż przed dwoma i pół laty, kiedy ją ostatni raz widziałam. Gdyby pozwoliła ujawnić się siwiźnie swych włosów, byłaby całkiem interesu- jąca. Od razu zaczęła opowiadać swym sposobem trochę schłopiałym, ale malowniczym, dosadnym. Kiedy zapytałam ją, czy jeszcze są akow- cy w lesie, powiedziała: "W lesie? Tam całe one są uzbrojone. Nawet dziewuchy są uzbrojone". Wczoraj w "Życiu Warszawy" była wiadomość Tassa, że w Chinach wybuchły walki wojsk Czang Kaj-szeka z wojskami komunistycznymi i że wojska amerykańskie posiłkują Czang Kaj-szeka. Sowiety żądają wycofania się Amerykanów i pozostawienia Chińczyków "samym so- bie" (czytaj: Rosji) i grożą, że jeśli to nie nastąpi, sprawa chińska zagra- ża pokojowi światowemu. i Rodzina Hepków 9 XI 1945. Piątek Jurek dziś powiedział, że R... [nieczytelne) obił w szkole "Kapustę", co klasa przyjęła z satysfakcją. Kiedy zapytałam, z jakiej przyczyny go obił - orzel#: "Nie wiem, o co im poszło, ale właściwie takiego ##Kapu- stę#, należy bić bez przyczyny". Voila 1'idee du crime gratuit, provoquee par I'etat de choses'. 1 V o i 1 a 1 ' i d e e... (fr.) - Oto idea zbrodni bezinteresownej prowokowana przez stan rzeczy 82 83 Leśny oddział AK w Woli Rafałowskiej pod Kałuszynem Radom.10 XI 1945. Sobota Rano wychodzę kupić bilety do Radomia w "Orbisie". Wracam jesz- cze do domu. O pierwszej wyjazd. W autobusie sprzeczka, bo jakiś pan nie chce podać swego nazwiska, czego (obyczaje epoki) żąda kondu- ktorka przy kupnie biletu. Cały autobus komentuje to i częściowo za- czyna brać udział w kłótni. Moja sąsiadka konkluduje: "świat zatem- perowany na ostro". Przed "Orbisem" zaczepiła mnie jakaś pani zapytu- jąc o losy Jadzi. O żałości! Znała ją z ogniska metodycznego. Jedzie się autobusem "Orbisu" z komfortem niemal przedwojennym, ale przy po- sępnej pogodzie cała droga krajobrazowo wydała mi się straszliwie smutna jak ziemia zapomniana od Boga i ludzi. Zwłaszcza razi oczy szpetota siedzib. Tarczyn i Grójec to po prostu obraza Boska. Do Rado- mia przyjechaliśmy już o 3.30. Ruszyłam tedy na Żeromskiego 35. Po- dano im inną godzinę autobusu. Dowiedziałam się, że jest pani Kelles- Krauz' i że chce mnie gościć. Bardzo się ucieszyłam. Cały czas uderza mnie za poprzednich bytności niezauważona piękność Radomia. Prze- stronne ulice, stare, piękne, rozłożyste kamienice, stare zaułki, stylowe kościoły, dużo drzew, koloryt murów żółty, ciepły. Pani Kelles-Krauz (dom kobiet żyjący z wyrobu mydła, darów Unrry i handlu walutami) opowiada mi o losach męża. Pięć i pół lat w Oranienburgu. Po oswobo- dzeniu na okupacji brytyjskiej [sic!] zameldował się w wojsku, pracuje w szpitalu wojskowym w Lubece, może wróci. W trakcie tego opowia- dania pukanie do drzwi. Zgiełk. Dr Kelles-Krauz` właśnie wrócił. Cały dom stracił przytomność i jeszcze tego samego wieczora zaczęli scho- dzić się ludzie, żeby powitać tę ważną i niezmiernie popularną w Rado- miu osobistość. Miałam wrażenie, że spotkał mnie casus Goncourtów, którzy wydali swą pierwszą książkę w dniu zamachu stanu; że z powo- du powrotu dr. Krauza nikt po prostu na mój "poranek" nie przyjdzie. " Mam ze sobą III tom "Journal des Goncourt. Co za rozkoszna lektura w tych ordynarnych czasach. 1 M a r i a H e 1 e n a K e 11 e s-K r a u z o w a z d. Nynkowska (1882-1969), działa- czka samorządowa. Należała do PPS-Frakcji Rewolucyjnej od 16 roku życia. Studiowa- ła przyrodę na UJ. Od 1919 pracowała w samorządzie w Radomiu; w dwóch pierwszych kadencjach przewodnicząca Rady Miejskiej, w dwóch następnych radna. 2 S t a n i s ł a w M a c i ej K e 11 e s -K r a u z (1883-1965), dr medycyny, działacz socjalistyczny, publicysta; syn Kazimierza (Luśni). Ukończył medycynę na UJ, doktorat 1909. Od 1905 związany z PPS, pracował w "Naprzodzie", sekretarz Uniwersytetów Ludowych im. A. Mickiewicza.1919-22 w WP. Następnie przewodniczący Rady Miej- skiej w Radomiu. W 1.1928-30 senator RP z ramienia PPS. Pisywał książki popularne dla robotników pod nazwiskiem Kazimierczak. Z czasów szkolnych kolega męża Dą- browskiej, Mariana. ll XI 1945. Niedziela Straszliwa pogoda zimna, ciemna i mokra. Nad nieszczęściem obe- cnej Polski słońce nawet nie chce się ukazywać i prawieśmy go przez ten rok nie widzieli. O 10 już idziemy z Krauzami do kina "Bałtyk" na mój poranek. Przed "występem" poznaję znaną recytatorkę, Kazimierę Rychterównę, która dała mi jakichś świetnych pastylek na gardło. Po- jadłszy ich kilka przeczytałam cały dramat swoim dawnym całym i czy- stym głosem. Zdaje mi się, że i interpretacja była też dobra, a jednak mi- mo to mam wrażenie, że cały poranek był wyjątkowo nieudany. W sali panowało lodowate zimno, publiczność dygotała, kręciła się, kaszlała i kichała. Nadto, raczej potem miało być kino i już przez cały trzeci akt młodzież "kinowa" tupała i niecierpliwiła się za drzwiami, tak że moje czytanie stało się prawie niedosłyszalne. Sala też nie była wcale pełna. Resztę dnia spędzam po dobrym obiedzie u Krauzów, drzemię. Naj- gorsze to wrażenie, że z mego dramatu nic ale to nic w tym Radomiu nie zrozumiano. 12 XI 1945. Poniedziałek Rano przyjechała z Gliwic druga córka Krauzów, która handluje wa- lutami. Rozeszła się z mężem, który ją zdradzał, a potem wzięty przez Niemców umarł w obozie karnym. Nieładna, ale z szarmem, dość zre- sztą ordynarnym w stylu epoki. Najwięcej zarabia i stanowi "mężczy- znę" w tym domu kobiet. Pije wódkę, pali, #e ostre męskie rzeczy, gar- dząc prawdziwymi domowymi potrawami. Spiewa kabaretowe piosenki (występuje z tym w kawiarniach) z ognistym i wybitnie seksualnym ani- muszem. Niewątpliwie najbardziej interesująca z rodziny. Chorowała nerwowo na "uraz niższości" z powodu obrazy ambicji erotycznej przez zdradę męża, teraz zgrywa się na osobę mającą wielkie powodzenie. Myślałam o Annie - jak pasjonujące byłyby z nią stosunki, gdyby miała ten nieprzeparty urok, jakim niektóre kobiety czarują swe otoczenie. Ona z jej efektowną umysłowością byłaby "invincible"1. O piątej odczyt w TUR o teatrze w starodawnej Polsce`. Ten dość li- chy odczyt miał niezwykłe powodzenie. Znacznie większe niż mój dra- mat. Zarobiłam 5 tysięcy zł. 84 85 # I n v i n c i b I e (fr.) - niezwyciężona 2 Tekst odczytu Teatr w starodawnej Polsce, wygłoszonego na tajnym kursie PIST w 1942, opublikowała Dąbrowska w "Warszawie" 1946, nr 5; przedruk (poprawiony) w: Myśli o sprawach i ludziach,1956. Warszawa.14 XI 1945. Środa Zasiadłam wreszcie do przepisywania na nowo artykułu o Conradzie. Po południu na "środzie literackiej", na której Iwaszkiewicz przeczytał opowiadanie "Powrót Persefony", które bardzo podobałoby się Annie. O ósmej przyszła Kazial. Nocuje u nas i czyta "Pamiętniki" Stachna. # K a z i m i e r a T e o d o r a M u s z a ł ó w n a (1902-1978), publicystka, działaczka sportowa. Przed wojną czynna dziennikarka; należała też do zespołu "Przedmieście" (por. antologię Niepiękne dzielnice,1964). Po wojnie pracowała w Biurze Odbudowy Stoli- cy. W l.1946-68 prowadziła w "Życiu Warszawy" dodatek naukowy "Świat się zmie- nia". Z Dąbrowską zaprzyjaźniła się podczas okupacji i bliskie stosunki zachowały się do śmierci pisarki. 15 XI 1945. Czwartek Wstąpiłam do Teatru Polskiego. Szyfmana spotkałam przed teatrem. Oprowadził mnie po całym gmachu. Zupełnie odremontowany po wy- szabrowaniu i przyodziany w identycznie tę samą szatę, co był poprze- dnio. Wszystko się lśni. Kiedy Szyfman wprowadził mnie na widownię, łzy pociekły mi z oczu. Zobaczyłam tłum przyjaciół i znajomych, któ- rych już nie ma. Zobaczyłam świat znikniony, a piękny, który już nigdy nie wskrześnie. Stamtąd szłam - po raz pierwszy - przez plac Napoleo- na. Przestał istnieć. 21 XI 1945. Środa Rano w domu, piszę artykuł o "Humorze okupowanej Warszawy"'. Po południu wychodzę na "środę literacką". Spotykam Kelles-Krauzów, zrozpaczonych, bo się spóźnili na autobus do Radomia i nie mają gdzie w Warszawie nocować. Zapraszam ich naturalnie do siebie. Na "środzie literackiej" Wanda Melcer wystąpiła z "awangardowymi" pomysłami opowiadań bez "bohatera", w których "osobą" działającą jest zbioro- wość. Chwyt literacko ciekawy i za pomocą którego można osiągnąć b. dobre wyniki artystyczne. Nie jest on jednak wcale tak nowym. W li- Z antologu humoru okupowanej Warszawy. Rys. I,eopold Buczkowski. Rys. Antoni Uniechowski teraturze rosyjskiej (Szczedrin, Czechow) jest sporo utworów, których bohaterem jest samo zdarzenie, biorący w nim udział odcinek zbiorowo- ści lub kawałek bezosobistej rzeczywistości. Ale w żadnym wypadku nie da się uniknąć bezosobistego bohatera. Nie uniknęła go i Melcer. Jej "zbiorowościowa" nowela - "Zjazd" jest apoteozą. . . Jana Kotta i jego roli na zjeździe literatów w Krakowiez [. . .). Wieczorem dość drażniąca rozmowa polityczna z Kelles-Krauzami, którzy kąpią się i rozkoszują "wygodami" naszego domu. Ale jestem w lepszym humorze, bo był dziś list od Anny. ' Szkic ten ("Przekrój" 1946, nr 41; przedruk w: PR, t. I) zawierał zapis autentycz- nych dowcipów, anegdot oraz innych przejawów humoru warszawiaków podczas oku- pacji. "Humor i dowcip Warszawy w tym czarnym okresie - pisała Dąbrowska - przy- pominały najbardziej humor i dowcip słynnego Dyla Sowizdrzała z wielkiej epopei bel- gijskiej Karola de Costera, mającej za przedmiot czasy terroru szalejącego nad Flandrią za Filipa II. Pojęty w tym znaczeniu dowcip i humor Warszawy okupowanej, humor bo- hatera, błazna i poety w jednej osobie, wart jest może jakiegoś uwiecznienia i uosobie- nia w postaci pomnika na ulicach stolicy. Tak jak pomnika doczekał się na ulicach Bru- kseli figlarz, kawalarz i bohater de Costera, Dyl Sowizdrzał". #a-, r : # # 86 87 # Mowa o pienvszym powojennym zjeździe ZZLP, który odbył się w Krakowie w dniach 30 VIII-2 IX 1945. 24 XI 1945. Sobota Znowu dziś część dnia słoneczna. Przyszedł list z Prezydium Rady Ministrów zawiadamiający o przyznaniu 10 000 zł na kupno maszyny. Wobec tego poszłam zaraz do firmy Antoszewski na Marszałkowskiej i założywszy wszystkie niemal domowe pieniądze kupiłam maszynę. Na razie wzięłam "Erikę", ale ponieważ ten model ma zupełnie inny system interliniowania, do którego trudno byłoby mi się przyzwyczaić, i jest dla mnie za ciężki o wiele - więc wypróbowawszy go już o pół do siódmej wieczór poszłam poprosić o inną. Byli dla mnie b. uprzejmi, bo jak się okazuje teściowa właściciela firmy jest wielbicielką moich książek. Więc na poniedziałek przygotują mi maleńką leciutką "Hermes-Baby", w której trzeba zmienić czeski alfabet na polski. Ta będzie nawet tańsza. Wczoraj b. mnie zgnębił i zdenerwował list od p. Juliuszal, który naj- pierw nic zdaje się nie wiedzieć o śmierci Basi, a potem traktuje nas wszystkich tak, jak mówią ci, co jeździli za granicę -jako zdrajców, ka- pitulantów i hołotę. Boże, jak ci tam ludzie nic nie rozumieją nas tu w kraju - wspaniałej postawy narodu. 1 Juliusz Poniatowski (1886-1975), polityk, ekonomista, agronom. Podczas I wojny światowej w Legionach i POW, członek Konwentu Organizacji A, bliski współ- pracownik J. Piłsudskiego. Współzałożyciel i jeden z przywódców PSL-"Wyzwolenie". Wolnomularz. Trzykrotnie w II Rzeczypospolitej minister rolnictwa i wicemarszałek sejmu. Od 1927 kurator Liceum Krzemienieckiego. Podczas II wojny na emigracji; w I956 powrócił do kraju, wykładał w SGGW i uprawiał publicystykę. Przyjaciel Dąbrowskiej od czasu studiów w Belgii, wspólnie uczestniczyli w Stowa- rzyszeniu im. Lelewela. Później Dąbrowska współdziałała z nim w sprawie reformy rol- nej, którą forsował w dwudziestoleciu międzywojennym. Bliska przyjaźń przetrwała do końca życia pisarki. 26 XI 1945. Poniedziałek Na Pradze. Weronicz został dyrektorem departamentu literatury na miejsce Czachowskiego. Otrzymałam subwencję 10 000 zł na kupno maszyny. Spotkałam prof. Wolfkego, który też przyszedł po jakieś pie- niądze. Dziwna jest ta łatwość subwencjonowania, zakrawająca po pro- stu na chęć kupowania sobie elity duchowej. W powrotnej drodze z Pra- gi odbieram z naprawy mój stary zegarek (500 zł). 27 XI I 945. Wtorek Był Miłoszl. Piłam z nim wódkę. A raczej każde z nas piło na własna rękę. B. smutny. Ktoś zrobił na niego donos, że pisuje pesymistyczne li- sty za granicę - wyjazd jego do Chicago odwlókł się. Sprawę zażegnał, ale wydał wszystkie pieniądze. Jest bez grosza. Przyniósł do "Warsza- wy" (na którą jeszcze nie mamy koncesji) piękny wiersz "Naród"`. Mu- szę mu na to wytrzasnąć pieniądze. Nie mogę zrozumieć, czemu mi jest tak beznadziejnie smutno. gg 89 Czesław Miłosz # C z e s ł a w M i ł o s z (ur. 1911), wybitny pisarz, laureat Nagrody Nobla 1980. Z Dąbrowską i St. Stempowskim zawarł znajomość podczas okupacji i do 1951, kiedy opuścił kraj, odwiedzał ich czasami (por. Prywatne obowiązki,1972). Wypowiadał się również na temat twórczości Dąbrowskiej (m.in. Zaczynając od Klamath, "Kultura", Pa- ryż 1962, z. 6). Dąbrowską także żywo interesowały jego losy i pisarstwo, czego dowo- dów dostarcza dziennik. # Zamieszczony w pierwszym numerze "Warszawy". W pierwodruku ów wiersz Na- ród, zawierający bardzo gorzkie passusy ("Władzę oddaje ludziom o oczach handlarzy złotem, / Pozwala wznosić się ludziom o sumieniach zarządców bordelu. / Najlepsi jego synowie pozostają nie znani, / Zjawiają się tylko raz jeden aby umrzeć na barykadach"), a nie publikowany w Ocaleniu, datowany był: Warszawa 1943; w późniejszych wyda- niach: Kraków 1945. 28 XI 1945. Środa Przepisuję "Rozmowę oniemiałych" dla "Nowej Polski", którą obie- całam dać Miłoszowi. W trakcie tego - wielka niespodzianka. Z Mini- sterstwa Kultury i Sztuki przywożą wczesnym latem jeszcze zapłacony węgiel. I nawet więcej - zdaje się 850 kg. 30 XI 1945. Piątek Rano w mieście. W Muzeum Narodowym, gdzie odbieram Stacha pas słucki, którego Muzeum nie kupiło. Przy sposobności wstąpiłam do Lorentzów. Oboje leżeli. [...] Po południu zebranie zarządu Związku Zawodowego Literatów u mnie przy obecności czterech razem już ze mną osób (Miller, Karski', Szczawiej). W czasie zebrania przyszła pani Brokmanowa (ta sama, która mieszkała kiedyś przez ścianę ze mną u wujostwa Gałczyńskich w Kaliszu). Nie mogłam z nią tak długo roz- mawiać, jak chciałam. Niewiele więcej dowiedziałam się o Jadzi, ponad to co wiem. P. Br. widziała ją na dwa dni przed śmiercią. Kiedy przysz- ła po dwu dniach, zastała jąjuż w kostnicy. Kiedy widziała ją ostatni raz żywą, Jadzia była w dobrej formie psychicznej, ale mówiła niepokojąco słabym głosem. Troszczyła się i niepokoiła o mnie. Więc nie złorzeczy- ła mi. To mi przynosi ulgę, ale i rozrzewnia jeszcze boleśniej. Jadzia przed powstaniem skończyła kurs łączniczek i miała wyznaczoną pla- cówkę na Starym Mieście, razem z jedynym synem p. Brok., który na tej placówce zginął. Jadzia gryzła się jakoby cały czas, że nie zdążyła na tę placówkę dotrzeć. Jak przypuszczam, to było jednym z powodów jej wewnętrznego niepokoju i jej potrzeby narażania sięz. Conradowski kompleks "bycia w porządku" i niemożność sprostania temu jest widać zgryzotą charakterystyczną dla mojej rodziny. Dziś "chodzą" po mieście słuchy, jakoby Stalin był umierający na an- ginę pectoris i na uremię. Także pogłoski o gromadzeniu jakoby wiel- kiej ilości sprzętu przez Anglosasów na linii demarkacyjnej w okupacji niemieckiej, i to sprzętu pomalowanego na biało. Nie przypisuję tym pogłoskom większego znaczenia niż tysiącom innych, co kursowały w ciągu ostatnich sześciu lat, nigdy się nie sprawdzając. Gdyby Stalin istotnie umarł, a na jego miejsce przyszedł Mołotow - mogłoby to mieć dla Polski dzisiejszej najopłakańsze skutki. Jeśli Stalin jako Gruzin mógł mieć jakieś resztki uznawania autonomii narodów - Mołotow jest tylko nacjonalistą i imperialistą rosyjskim. ' G a b r i e I K a r s k i (1895-1978), poeta i tłumacz. Ukończył konserwatorium warszawskie, studiował polonistykę i romanistykę na UW. Debiutował ok. 1917 jako poeta. Utrzymywał się z pracy urzędniczej. W 1938 otrzymał nagrodę Pen-Clubu za do- robek przekładowy. Uczestnik obrony Warszawy; w okresie okupacji - pracując jako g0 91 Jadwiga Szumska,1912 skrzypek orkiestrowy i solista - związany był z AK. Po wojnie redaktor literacki Pol- skiego Radia. Wydał m.in. poezje: Drzewoprzydrożne,1919, Gra,1924, Poezje wybra- ne (wraz z wierszami powojennymi), 1956; wspomnienia i opowiadania Wprzymglo- nym lustrze, 1970. Tłumaczył przede wszystkim literaturę francuską (m.in. Hugo, Zolę, France'a, Mauriaka, Aragona, Vercors'a, Anouilha). 2 O pp. B r o k m a n a c h napomyka Dąbrowska we wspomnieniu o Żydach kali- skich pt. To co pamiętam, napisanym w 1960 r. i przeznaczonym do Księgi Pamiątko- wej w Izraelu (tam nie wykorzystane; druk. w "Ziemi Kaliskiej" 1989, nr 37): "Ze spol- szczonej inteligencji pochodzenia żydowskiego pamiętam z tamtych czasów tylko pań- stwa Brokmanów, młode, ale ode mnie znacznie starsze małżeństwo, które przez jakiś czas odnajmowało pokój u mojej wujenki. Wspominam o tym, bo w czasie ostatniej wojny Brokmanowie mieszkali w Warszawie, jakoś uchronili się przed zamknięciem w getcie. Pani Brokmanowa (Kozłowska było jej okupacyjne nazwisko) brała udział w ruchu podziemnym i na tym gruncie zaprzyjaźniła się z moją siostrą Jadwigą Szum- ską [...]. Ona też pochowała moją siostrę [...]. To sprawiło, że już po wojnie poznałam panią Brokmanową, widziałam się z nią i od niej mam relację o ostatnich chwilach mo- jej siostry. Brokmanowie już nie żyją. On zmarł wkrótce po wojnie, ona bodaj przed pa- ru laty - o ile się nie mylę". 1 XII 1945. Sobota Dziś po południu w BOS' inauguracja Klubu Literackiego, na której czyta się mój dramat. Pani O'Brien (która się czyta O'Brejn) do tyla nie ufała moim możliwościom recytatorskim, że zaproponowała, by czytał ich kolega z BOS p. Grabowski, naczelnik Wydziału Propagandowego`. Ten pan, zresztą sympatyczny i kulturalny gentleman, zaczął czytać I akt nie bez inteligencji i trafnego wyczucia języka, archaizmów itp., ale tak nudnie i sennie, że od razu jasne dla mnie było - położy dramat. Nikt nie wytrzyma takiego czytania. Po I akcie zrobiłam przerwę i po- wiedziawszy p. Grabowskiemu mnóstwo komplementów zaproponowa- łam mu, że "dla urozmaicenia" będziemy się w czytaniu zmieniać. I jak kucharz okrętowy ze "Smugi cienia", ryzykując gardłem i pewna, że mnie skandalicznie zawiedzie - zaczęłam czytać. Już po pierwszych zdaniach jakby iskra elektryczna przeszła między mną i słuchaczami. Zapadła absolutna cisza, napięta życzliwie. Przeczytałam wszystko z dużym powodzeniem. Głos mnie nie zawiódł. Jurek uczy się powstańczej piosenki, którą muszę od niego zapisać. Przed dwoma dniami ekshumowano nasz cmentarzyk spod mego ok- na. Zamienił się w świeżo spulchnioną działkę zieleni, wesołą, jakby czekającą na siew. Wczoraj zapalono na Polnej pierwsze latarnie uliczne, ale od wczo- rajszego też wieczora u nas w domu elektryczność ledwo się żarzy. # B O S - Biuro Odbudowy Stolicy, powolane w 1945 do opracowania koncepcji i realizacji odbudowy Warszawy; zniszczenia sięgały 90 proc. 2 J e r z y G r a b o w s k i, inż. arch., dziennikarz, kierownik Wydziału Propagandy BOS, sekretarz generalny Komitetu Wykonawczego Naczelnej Rady Odbudowy Sto- licy. 2 XII 1945. Niedziela Przeraża mnie stan apatu, w który popadam coraz głębiej. Nawet ob- cowanie duchowe z Jurkiem, które jeszcze wiosną dawało mi taką przy- jemność jak uprawa czarownego wiosennego ogrodu, przestało mnie in- teresować. Nawet elementarne czynności mycia się i kąpania, które za- wsze sprawiały mi taką przyjemność, nie pociągają mnie. Do wszystkie- go, ale to absolutnie do niczego [sic!) nie chce mi się wyciągnąć ręki, myśli, uczucia. [...) Wszystkie źródła, "bodźce", jakby wyschły. Ledwo zdobyłam się na "kroniczkę" dla Anny, z którą korespondencja jeszcze mnie jakoś trzyma przy złudzeniu życia. Po południu usiłuję spać, ale tego nawet zapomnienia nie mogę osiągnąć. C'est 1'angoisse de nuit qui me tue'. Jeśli jakimś cudem nie zahaczę się o coś emocjonalnego - to zginę. Ale czy możliwe jest w starości lat zahaczyć się o coś emocjonal- nego? Skończyłam się, zamarłam wskutek niemożności zniesienia ohydnych nieszczęść, które spotkały świat. O szóstej przyszedł dr Rutkiewicz#. Wobec tego człowieka Nelly Strugowa jest osobą małomówną i wolnomówną. Rutkiewicz po prostu nie daje nikomu przyjść do słowa i trzepie jak rozpylacz. Wśród tysięcy rzeczy, jakie wytrzaskał, opowiedział i taki ciekawy "lekarski" casus. "No dziś - mówi - ludzie sobie radzą jak mogą. Służba szpitalna m.in. odżywia się kosztem chorych. No zresztą czyniła to zawsze. Gorzej jest ze służbą ambulatoryjną, bo tam nie dająjedzenia chorym. Ale w związ- ku z tym są i takie oto fakty. Przed wojną jeden z sanitariuszy mówi mi, że obie jego dorosłe córki umarły na gruźlicę. Płacze i dodaje: ##Panie doktorze, ja sam to sprowadziłem na nie. Bo zawsze brałem do domu je- dzenie z sali gruźlików. Oni nie mieli apetytu i dużo zostawiali. I moje córki jadły. I zaraziły się##". # C ' e s t I ' a n g o i s s e... (fr.) - To nocna trwoga mnie zabija. # J a n R u t k i e w i c z (1904-1989), lekarz, działacz ruchu robotniczego. Od 1923 w ZNMS i PPS, lekarz Czerwonej Pomocy w Polsce. Podczas okupacji organizator Taj- nego Komitetu Porozumiewawczego Lekarzy Demokratycznych i Socjalistycznych, re- daktor konspiracyjnego pisma "Abecadło Lekarskie", współorganizator opieki lekar- skiej w GL i AL. W Polsce Ludowej prezes Naczelnej Izby Lekarskiej i dwukrotnie 92 93 PCK, redaktor "Szpitalnictwa Polskiego"; w l. 1959-70 wiceminister zdrowia i opieki społecznej. Od 1942 opiekował się zdrowiem St. Stempowskiego i stał się przyjacielem domu. 3 XII 1945. Poniedziałek Rano przyszedł Miłosz. Zapytał, czy nie wiem, kto w pobliżu mógłby ich przenocować, bo jutro rano lecą do Paryża. Oczywiście zaprosiłam ich na noc. Podobali się Stachowi, który otoczył ich wszystkimi czarami swego ojcostwa. Jurek po powrocie ze spowiedzi opowiedział mi: "Ciociu, miałem ta- ką przygodę z księdzem. Idę do tej budki spowiednika i gadam, a ksiądz mówi: ##Ucho do kratki##. Nachylam ucho do kratki, ale tym samym od- wracam od niej usta. I znów słyszę: ##Gęba do kratki. Ja nosem nie sły- szę#,. No więc nachylam usta do kratki, ale wtedy odwracam od niej ucho. I znów słyszę: ##Ucho do kratki". I tak kilka razy. Tak mnie znie- cierpliwiło, że pożegnałem się i poszedłem do drugiego". 8 XII 1945. Sobota Przed południem zjawił się Bohdan Korzeniewski' z wiadomością, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych ma zastrzeżenia co do wystawienia mojej sztuki z powodu stosunków z Czechami. Zdenerwowało mnie to na cały dzień. Sądzę, że to jest pretekst`, ale ja od początku miałam złe przeczucia co do wystawienia tej sztuki. 1 B o h d a n K o r z e n i e w s k i (1905-1992), reżyser, teatrolog, działacz teatralny. Ukończył studia na UW ze stopniem doktora filozofu. W 1.1933-34 w Paryżu studiował historię teatru, po czym pisywał o teatrze i wykładał w PIST. Podczas okupacji praco- wał w tajnym PIST, działał w Tajnej Radzie Teatralnej i w komórce teatralnej Walki Podziemnej. Po wojnie był doradcą literackim Teatru Wojska Polskiego, potem Teatru Kameralnego w Łodzi, gdzie debiutował jako reżyser Szkołą żon (1948). Po okresie sta- łej reżyseru w Teatrze Polskim i Narodowym w Warszawie współpracował z różnymi teatrami. Najważniejsze realizacje: Śmierć Tarełkina Suchowo-Kobylina, Mąż i żona, Don Juan, Grzech, Wariatka z Chaillot, Gyubal Wahazar Witkiewicza. Zarówno w Ło- dzi, jak i w Warszawie wykładał i pełnił funkcje dziekańskie w wyższych szkołach te- atralnych. Od 1956 wespół z Z. Raszewskim prowadził "Pamiętnik Teatralny". Wydał m.in.: O wolność dla pioruna... w teatrze, 1973, Spory o teatr, 1966, Sława i infamia (rozmowy M. Szejnert),1988. W czasie okupacji Korzeniewski zaprosił Dąbrowską do PIST z wykładem o teatrze staropolskim i odtąd datują się ożywione ich stosunki. W dzienniku Dąbrowska notuje uwagi o większości przedstawień Korzeniewskiego. W Przygodach człowieka myślące- go sportretowała go jako reżysera Jerzego Kochańskiego. Jednym z ostatnich wystąpień publicznych Korzeniewskiego była podjęta na wolnym forum kultury w 1989 r. obrona Dąbrowskiej przed nowymi napaściami. z Dąbrowska zapewne miała rację, skoro, mimo zamiaru Leona Schillera, Stanisława i Bogumiła nie tylko nie wystawiono w Teatrze Wojska Polskiego w Łodzi wówczas, kiedy istniało zaognienie w stosunkach z Czechami na tle ich pretensji do Ziemi Kłodz- kiej, ale i w rok później w Teatrze Polskim w Warszawie, gdzie do zapowiadanej jesz- cze w programie z 22 V 1946 premiery sztuki Dąbrowskiej też nie doszło. Pretekst cze- ski musiał być jednak podtrzymywany. W archiwum Szyfmana znalazł się maszynopis dużego artykułu Dąbrowskiej Pro domo sua, przeznaczony najpewniej do programu te- atralnego, a w całości poświęcony aspektowi czeskiemu dramatu. Tekst ten z modyfika- cjami włączony został do odpowiedzi Dąbrowskiej na ankietę "Afisza Starego Teatru" (1946, nr 4), przedruk pt. O moich dramatach w: PR, t. II. Listy Dąbrowskiej do Szyf- mana ogłosił i szczegóły sprawy skomentował Jerzy Timoszewicz w publikacji Wkręgu dramatów, "Dialog" 1978, z. 2. O stosunku Schillera do dramatów Dąbrowskiej pisał tenże w artykule M. Dąbrowska i teatr ("Miesięcznik Literacki" 1967, z. 6) i na margi- nesie listu pisarki do Schillera w niedoszłej do skutku z powodu stanu wojennego publi- kacji w "Dialogu". 13 XII 1945. Czwartek Wczoraj zjawiła się u nas na nocleg Nula Szymanowska'. Brudna bezdomna, w biedzie - nieszczęsna, której nawet zalety nie mogą wdziękiem żadnym ozdobić. Przyjechała z Krakowa, ponieważ dano jej znać depeszą, że jej ukochany pies Tupek, którego zgubiła podczas po- wstania i miała za nieboszczyka, odnalazł się i jest na Pradze. Ale na Pradze okazało się, że w międzyczasie zdążono tego psa ukraść jego przygodnym opiekunom. Nula więc wykaligrafowała kilkanaście eg- zemplarzy afiszów z wyrysowanym własnoręcznie portretem owego Tupka, miała ze sobą wielką blaszankę kleju z wetkniętym w nią paty- kiem i przenocowawszy u nas poszła w najstraszliwszą śnieżycę na Pra- gę, żeby na drzwiach i słupach telegraficznych ponaklejać owe afisze. Czy jakakolwiek wyobraźnia wymyśliłaby coś podobnego? Po południu była straszliwa śnieżyca z wichrem, która mnie omal nie wystraszyła od wyjścia. Ale potem nie żałowałam, że wyszłam. Warsza- wa w zaspach śniegu (nie sprzątanego) wygląda jak fantastyczne miasto z najsmutniejszej baśni Andersena -jak olbrzymia nieszczęśliwa i pora- niona - dziewczynka z zapałkami. i A n n a (N u l a) S z y m a n o w s k a, najstarsza siostra Karola Szymanowskiego. 94 IS XII 1945. Sobota Nie wychodzę z domu. Stach wysyła mi list do Łodzi do "Społem". Wczoraj wieczór była Strugowa. Dziś przyszedł list od Bogumiła i roz- paczliwy list od Anny. Zapomniałam napisać, że w tych dniach otrzy- maliśmy przez Michałowicza b. długi, wzruszający i zastanawiający list od p. Jerzego'. Piję wódkę i kawę i oddaję się myślom na przemian roz- paczliwym i natchnionym. PWST. Od 1940 osiadł w Bernie w Szwajcaru. Współpracownik miesięcznika "Kultu- ra" od chwili jej powstania (1946). Wydał m.in. Pan Jowialski i jego spadkobiercy. Rzecz o perspektywach śmiechu szlacheckiego, 1931, La Terre bernoise, 1954, (pol. wyd. 1990), Eseje dla Kasandry, 1961, Od Berdyczowa do Rzymu, 1971, Listy z ziemi berneńskiej,1974, Szkice literackie, 2 t,1988, Listy do J. Giedroycia,1991. Bliskie od przedwojny stosunki między Dąbrowską i J. Stempowskim po śmierci jego ojca zamie- niły się w przyjaźń intelektualną, której świadectwem pozostaje obfita korespondencja (omówiłem ją na sesji naukowej w Kaliszu w stulecie urodzin Dąbrowskiej - Orientacja polska "Po prostu" 1990, nry 21, 22). 1946 i J e r z y S t e m p o w s k i, pseud. Paweł Hostowiec (1894-1969), syn Stanisława; eseista, krytyk literacki, thimacz. Studiował nauki humanistyczne w Krakowie, Mona- chium, Zurychu. Związany z wolnomularstwem. Po porzuceniu służby państwowej (był m.in. sekretarzem premiera K. Bartla) doradca Banku Handlowego i wykładowca 7 III 1946. Czwartek Dziś w nocy miałam dziwny sen. Miałam jechać niby to zaczynać całkiem nowe życie we wsi Dąbrowa, ale nie ta Zduńska, lecz inna. Po- czta nie Zduny, lecz Otoka. Poczucie obcości i jakiejś nadziei, że coś swojego z tej obcości wyniknie. Mają mnie zobaczyć jakieś panie. Jedna z nich wchodzi i pyta, czym już gotowa siąść w ogrodzie, gdzie są dwie altanki z ławeczkami z brzeziny. Ta pani ma płaszcz z wełny rzadkim ściegiem robiony na drutach i czapkę z miękkiej szarej wełny. Mówię, że muszę wysłać list do Mariana. Owa pani powiada mi, że poczta Oto- ka jest na wysepkach. Idę na te wysepki i na kopercie podaję adres, ale piszę go tak, że każdą literę piszę na osobnym kamyczku wystającym z wody. Pamiętam, na jednym kamyczku O, na drugim T itd. Ostatnie A zalało mi się kleksem. Tak się zmartwiłam, że pióro upadło mi w wo- dę. Spostrzegłam, że stoję po pas w wodzie, z której wystają owe wy- sepki o nazwie Otoka. Jestem w kostiumie kąpielowym. Widzę, że wo- da dziwnie przejrzysta, głęboko na dnie leży moje pióro. Schylam się, żeby je podnieść. Wtedy spostrzegam drogę z prawej strony, od drogi oddziela mnie druciana siatka. Drogą idą żwawo dwie osoby, jedną z nich jest owa pani w białym płaszczu. Wołają mnie i pytają, czy nie chcę pieprzu. I jakaś ręka podaje mi przez siatkę ziarnka dziwne, po- dłużne. Po południu przyszedł Szczawiej. Chcą wydawać ową "Warszawę". Ja nie chcę dać nazwiska do komitetu redakcyjnego, a tylko współpracę. Nie mam czasu. Nie umiem tego robić i za trudne czasy. 96 7 - Dzienniki, I.1 Jerzy Stempowski, zdjęcie z czasów wojny 8 III 1946. Piątek Jakoś lepiej się czuję, jakbym zaczynała odżywać. Martwi mnie, że trzeci dzień nie mam listu od Anny. Dziś nie wychodzę z domu. Przej- rzałam jako materiał II tom "Pamiętników chłopów" i tom "emigracyj- ny"1. Po obiedzie zaczęły mnie bawić rozmaite pomysły dotyczące "Warszawy". O siódmej w radio transmisja koncertu symfonicznego z Krakowa. Oprócz Koncertu Brandenburskiego Bacha po raz pierwszy od siedmiu lat słuchaliśmy Koncertu skrzypcowego D-dur Beethovena. Było coś odradzającego w wysłuchaniu tej przecudnej muzyki. Cieszę się, że słuchał jej Jurek. Kładę się spać, niestety, z kieliszkiem wódki, ale i z j akąś lepszą myślą. 1 Jako materiał do obmyślanej powieści; tom "emigracyjny" to jeden z dwu tomów Pamiętników emigrantów, wydanych również przez IGS w 1939. 9 III 1946. Sobota Po południu odwiedził nas Parandowski', który jest po raz pierwszy w zrujnowanej Warszawie i chodzi całymi dniami po ruinach. Od niego dowiedziałam się, że owe pieniądze przesłane przez Hulewicza to hono- rarium z "Nowej Polski" Słonimskiego. A więc Miłosz był tyle nielojal- ny, że pomimo mojej prośby niedrukowania dał Słonimskiemu moją "Rozmowę oniemiałych"2. Myślę o Annie - dobrze, czule. Mam ochotę pójść jutro ze St. na "Cyrulika". Ale jeśli mam chęć coś przeżywać, to żeby pisać o tym An- nie. 1 J a n P a r a n d o w s k i (1895-1978), prozaik, eseista, tłumacz. Z wykształcenia fi- lolog klasyczny i archeolog. Po przeniesieniu się ze Lwowa do Warszawy objął wraz z L. H. Morstinem redakcję "Pamiętnika Warszawskiego". Od 1933 do końca życia pre- zes polskiego Pen-Clubu. Autor wielu słynnych książek, m.in. Mitologii, 1927, Dysku olimpijskiego, 1932, Nieba w pfomieniach, 1936, Alchemii słowa, 1951 oraz tłumacz Odysei,1953. Od początku lat trzydziestych Dąbrowską łączyła z Parandowskim i z je- go żoną - I r e n ą z Helclów (1903-1993), bliska znajomość. 2 M. Dąbrowska - Rozmowa oniemiałych, "Nowa Polska" 1946, nr 1. Jak pisze Dą- browska, jest to reminiscencja rzeczywistej rozmowy w gronie przyjaciól po jednym z jej odczytów pt. Myśli oparistwie, napisana w 1942 r., a czytana dwa razy jako odczyt dyskusyjny w "konspiracji kulturalnej". Jest to dyskusja o totalizmie. Pod imionami roz- mówców (Anna, Karol, Helena, Eugeniusz) można dopatrzeć się autentycznych postaci. "Zachowuję ówczesny tytuł dialogu - zaznacza autorka - który nie jest całkiem ana- chroniczny". Zapewne ze względu na drastyczność tematu Dąbrowska zawahała się co do bezpieczeństwa druku nawet w piśmie zagranicznym. Obok znalazł się wiersz Sło- nimskiego, redaktora "Nowej Polski", pt. Toast, który można odczytać polemicznie w stosunku do rozmowy Dąbrowskiej. Pozycja nie notowana w bibliografii. 11 III 1946. Poniedziałek Dzisiejszy dziennik poranny z Warszawy doniósł, że na Zjeździe Sa- mopomocy Chłopskiej Mikołajczyka nie dopuszczono do głosu'. Jesz- cze nie zaczęła się właściwa kampania wyborcza, a już wytoczono naj- grubszego kalibru armaty. W dzienniku londyńskim nazwano (głosy prasy) nasze ziemie odzy- skane "nieusprawiedliwioną amputacją Niemiec na Wschodzie". Twier- dzono też, że "głodujące i rozproszkowane czy okrojone Niemcy" staną się rozsadnikiem wojny, a silne, nakarmione i scalone - będą czynni- kiem pokoju. Perfidia, zła wola czy obłąkana głupota Anglii? W kwestii Niemiec i naszych granic na zachodzie wszyscy Polacy rozchodzą się z Anglią, bez względu na stosunek do Rosji. O 5 po południu przyszli Miller i Szczawiej z materiałem do "War- szawy". Cóż za nędza! Co za stek nędznych zdechłych słów! Nikt pra- wie w Polsce nie umie pisać. Aż mi wstyd bodaj tylko współpracą wią- zać się z tym pismem. Toż to będzie szmira. Tak mnie to zirytowało, że do trzeciej w nocy nie śpię. # Na II Kongresie Związku Samopomocy Chłopskiej otwartym 10 III w sali "Romy" po przemówieniach B. Bieruta, W. Gomułki i gen. M. Spychalskiego wystąpić miał St. Mikołajczyk jako minister rolnictwa. Sala nie dopuściła go do głosu. Gdy Gomułka próbował uspokoić salę, wicepremier Mikołajczyk zszedł z trybuny i wezwał swych stronników do opuszczenia kongresu, na co Gomułka zareagował wyrazami ubolewa- nia. Była to pierwsza ze strony organizacji chłopskich manifestacja przeciw Mikołajczy- kowi, który odnosił wówczas w ruchu ludowym znaczne sukcesy. 12 I111946. Wtorek Zasnęłam o czwartej nad ranem, zbudziłam się o wpół do ósmej ze słowami: "wolę razowy chleb z pszenicy niż pszenny z razowca". Nie wiem, czy to dotyczyło wartości duchowych. Leżę w łóżku zupełnie bezsilna z powodu serca, a tyle pracy przede mną. O dwunastej wstałam jednak i "przyrządziłam" materiał do "Warszawy". Zdechłe pozycje po- wyrzucałam, wypełniłam luki własnymi tekstami. Może coś z tego jed- nak będzie? Wieczorem Szczawiej to zabrał. 98 99 14 III 1946. Czwartek Rano dziennik londyński wręcz alarmujący. Kiedy słuchać Londynu, a potem Warszawy (wzgl. Moskwy) to widać jasno, że to nie sojusznicy rozmawiają, ale śmiertelni wrogowie. Atmosfera jest bodaj cięższa niż w czasie Monachium. Ale, o Boże, jak nie chciałoby się przeżywać trze- ciej wojny. Około pierwszej wyszedłszy z domu zobaczyłam, że cała Polna ob- stawiona jest wojskiem. To Tito miał tędy przejeżdżać do Belwederu. O tej wizycie dowiedzieliśmy się z dziennika londyńskiego. Nasze gaze- ty niczym tego nie zapowiadały. Widziałam ten przejazd. Mknęło ze czterdzieści zamkniętych limuzyn. 20 III 1946. Środa Przedwczoraj miałam przykry incydent z Millerem, który się na mnie obraził za krytykę (trochę ostrą) materiału do pierwszego numeru "War- szawy". Nie mogę pracować z ludźmi, którzy nie są moimi absolutnymi przyjaciółmi. Stanowczo się też z "Warszawy" wycofam'. Po obiedzie znów przychodzi Nula Szymanowska. Jak wykrzesać z siebie "dobroć" (a la Anna) dla takich ludzi? Wczoraj słyszałam takie opowiadanie, kolportowane jako jedna z le- gend armii Andersa. Kiedy andersowcy stali jakoby w Uzbekistanie, mieli ze sobą 15-letniego chłopca sierotę, "dziecko pułku", przygarnięte spośród rodzin naszych kresowych wywożeńców. Nauczyli go grać na trąbie, był w orkiestrze. Tam gdzie stali, była stara wieża (muzułmań- ska?), częściowo zrujnowana. Żołnierze nie mając nic do roboty napra- wili ją i mały trębacz grywał na niej trzy razy dziennie hejnał krako- wski. Na to zaczęło przychodzić czterech starych Uzbeków, kłaniać się w pas i słuchać. Wreszcie poprosili dowódcę, aby pozwolił owemu chłopcu zagrać na jakimś wielkim święcie religijnym. Ofiarowali czte- rech zakładników. Wprowadzono go w krąg otoczony stutysięcznym tłumem, postawiono na wielkim rozesłanym kobiercu. Chłopiec grał hejnał krakowski, a oni w milczeniu słuchali. W końcu chłopiec się zmęczył i powiedział, że chce wracać. Odprowadzono go i podziękowa- no dowódcy. Kiedy pytał o wytłumaczenie tej dziwnej sprawy, Uzbeko- wie mieli jakoby oświadczyć: "Nasz naród jest w niewoli. Jest u nas sta- ra przepowiednia, że jak przyjdą do nas wojska lechickie i lechicki żoł- nierz na grobie Tamerlana zagra na trąbie, będziemy wolni". Bardzo pięknie, ale jeśli oni chcą przyjść do Polski takie rzeczy prze- ciwstawiając reformie rolnej i wielkim procesom społeczno-gospodar- skim, to jest w tym coś przerażającego. Szerzenie takich bredni zamiast programu - to, Jezus Maria, istotnie zakrawa na psychikę narodu skaza- nego na zagładę. Nie wiem naprawdę, co gorsze. Nie chciałabym, żeby ludzie z takimi legendami wzięli znów kiedy władzę w Polsce. # Zezwolenie na wydawanie dwutygodnika literacko-społecznego "Warszawa" opie- wało na nazwiska: M. Dąbrowska, J. N. Miller, J. Szczawiej. Pismo, określające sięjako "niezależne pismo literackie" i podpisywane przez "zespół", ukazywało się od maja 1946 do korica 1949, coraz mniej regularnie. Początkowo Dąbrowska pełniła w nim fun- kcję redaktora naczelnego, której się zrzekła. Pismo prowadził J. Szczawiej. Przez pier- wsze dwa lata Dąbrowska udzielała jednak "Warszawie" znacznego poparcia autorskie- go; w następnych jej teksty należały do rzadkości. 26 V 1946. Niedziela Są u nas od miesiąca Anna i Bronisław Linkel, którzy wrócili zza Uralu. Twierdzą, że są we mnie "po uszy zakochani". Wrócili przeraże- ni i wyleczeni na zawsze z dawniejszych złudzeń. 100 101 Anna i Bronisław Linkowie Byliśmy na premierze "antyfaszystowskiej" sztuki "Papuga" jakiegoś Korcellego (podobno dziennikarzyna z Łodzi)`. Sztuka tylko na skutek koniunktury mogła ukazać się na scenie, gdyż jest lichotą i szmirą kom- pletną. Autor w słowie wstępnym dołączonym do programu z megalo- manią rzekomej "ofiary" zawiadamia, że sztuka nie mogła być grana przed wojną ze względów cenzuralnych. Kretyn i kłamca, byle tylko na- dać swojej nicości wartość, zapomina, że przed wojną za "sanacyjnej" Polski grana była "Genewa" Bernarda Shaw, w której były żywe kary- katury Hitlera i Mussoliniego. Że była grana antyfaszystowska "Rodzi- na" Słonimskiego. Że wychodziło wtedy mnóstwo pism komunistycz- nych. Sztuka zapewne nie była grana z powodu swej nędzoty. # B r o n i s ł a w W o j c i e c h L i n k e (1906-1962), malarz, rysownik, rzeźbiarz. Studiował w Szkole Rzemiosł Artystycznych w Krakowie i w warszawskiej ASP u T. Pruszkowskiego i Miłosza Kotarbińskiego; należał do "Loży Wolnomalarskiej", za- równo przed, jak i po wojnie współpracował z prasą. Podejmował współczesne proble- my polityczne, społeczne, moralne, wychodząc często od inspiracji literackich. Ze ściśle zaobserwowanych elementów za pomocą metafory plastycznej tworzył wizje współ- czesności. Cały niemal jego przedwojenny dorobek uległ zniszczeniu; na jego pierwszej wystawie pośmiertnej zgromadzono 283 obrazy, 671 rysunków oraz wiele studiów, szkiców i innych prac. A n n a M a r i a L i n k e z d. Zajdenman (1916-1990). Studiowała w ASP w War- szawie u T. Pruszkowskiego. Debiutowała jako krytyk artystyczny w 1947 w "Odrodze- niu". Tłumaczka literatury niemieckiej. Dąbrowska i Stempowski spotkali się z nimi (i rodzicami Anny) podczas tułaczki wrześniowej w Łucku i zaprzyjaźnili się. Po powrocie z Syberii Linke zadedykował Dą- browskiej Powrót z cyklu Kamćenie krzyczą. Albumowe wydanie tego cyklu Dąbrowska opatrzyła przedmową; przedruk pt. Linkego ruiny Warszawy w: PR, t. II. z K a z i m i e r z K o r c e 1 1 i (1907-1987). Studiował na Wydziale Prawa UW. W 1.1929-39 korespondent łódzki dzienników warszawskich i krakowskich, recenzent teatralny w "Dzienniku Łódzkim". Uczestniczył w kampanii 1939. Podczas okupacji uczył na tajnych kompletach. Po wojnie w Łodzi redaktor pism SL. Od 1947 w Warsza- wie. Od 1956 do końca życia członek zespołu miesięcznika "Dialog". Autor sztuk sceni- cznych, m.in.: Papuga (powst.1938-39),1946, Bankiet,1949, Stefan Czarniecki i jego żołnierze,1952, Dom na Twardej,1954. Wrocław.18 XI 1946. Poniedziałek W nocy spadł śnieg i rano leżał na dachach, ale b. ciepło i cicho, tro- chę pada deszcz. Na końcu każdej gałązki i każdego zeschłego liścia wi- szą błyszczące krople. Dzień bardzo listopadowy. Niańka dziecka Anny, Pelagia, miała tu u siebie wczoraj, jak zawsze w niedzielę, swoje dziecko, spłodzone z Amerykaninem po wyzwoleniu z robót przymusowych w Niemczech. Zauważyłam, że o ile dla dziecka Anny jest zawsze uprzejma i delikatna - do swego dziecka krzyczy, kie- dy ono płacze: - "Cicho bądź, cholero, bo dostaniesz po dupie". Przeczytałyśmy z Anną książkę Boguszewskiej "Nigdy nie zapo- mnę"'. Jest to pean na cześć Rosji, jakiemu podobnie entuzjastycznego (zadyszanego z nieprzyzwoitej miłości) nie napisał chyba żaden sowie- cki pisarz najsuciej zapłacony przez Stalina. Gacie, koszule, swetry, suknie, które dostali jako podarunki Moskwy, są o wiele za mało za ta- kie wyrzeczenie się Polski - powinni byli dostać przynajmniej dwie wil- le na Krymie i miliony rubli. Nie wiadomo co bardziej podziwiać w tej gorszącej książce: ślepotę, naiwność, bezwstyd, nieprzyzwoitość czy... 102 103 Orzeł na wieżyczce kościoła św. Krzyża we Wrocławiu dobry styl reportażu. Co kieruje tymi ludźmi, gdy piszą? Jak, skoro wy- zbyli się wszelkiego czucia z narodem, nie boją się przynajmniej kom- promitacji? Co kieruje nimi, gdy mówią- a mówią zupełnie inaczej? W związku z tą książką miałam przykład tego bon discernement #, które stało się po tej wojnie tak piękną właściwością ludu polskiego. Pe- lagia (chłopka z Kieleckiego), siedząc dziś z dzieckiem w pokoju Anny i patrząc na okładkę leżącej na stole książki Boguszewskiej, odczytała kilkakrotnie z przeciągłym akcentem: "Nigdy nie zapomnę", "Nigdy nie zapomnę". A potem: "##Nigdy nie zapomnę" - to chyba książka o Oświęcimiu". "Nie, Polu - to książka o Moskwie, w której wszystko co polskie zostało zapomniane". "Zginęła Warszawa, ale... Jest Mosk- wa. Jesteśmy w Moskwie. Jesteśmy szczęśliwi". Oto cytata z tej okro- pnej książki. W społeczeństwie nazywa się to też już "książką o Mosk- wie". "Czy czytała pani tę straszną książkę Boguszewskiej o Mosk- wie?", pytano mnie kilka razy w Warszawie. A ja nie wiedziałam, że to ta książka. I jeszcze broniłam tych ludzi. Pelagia powiedziała dziś o dziecku Anny: "Ona się łatwo budzi, ona ma wierchny sen". Dziś nadeszła depesza zawiadamiająca o moim przyjeździe w nie- dzielę, którą wysłałam 7 listopada. 1 H e I e n a B o g u s z e w s k a (1880-1978), pisarka, działaczka społeczna, córka wybitnego religioznawcy i orientalisty, Ignacego Radlińskiego. Z wykształcenia przy- rodniczka. Czynna w Polskim Komitecie Opieki nad Dzieckiem i w ruchu kobiecym, re- daktorka czasopisma "Świat, dom i szkoła". Współzałożycielka (1933) grupy literackiej "Przedmieście". Powołana do KRN, następnie PKWN. Wydała m.in.: Ci ludzie,1933, Całe życie Sabiny,1934, Czekamy na życie, 1947, Żelazna kurtyna,1948; również po- wieści dla młodzieży, m.in.: Czerwone węże,1933; oraz wespół z mężem, Jerzym Kor- nackim m.in.: Jadą wozy z cegłą, 1935, Wisła, 1935, cykl powieściowy Polonez, 1936-39, Ludzie wśród ludzi,1946. Omawiane reportaże Nigdy nie zapomnę ukazywały się wpierw w "Robotniku" 1946, nry 48-103, a następnie w książce w 1946 (Z teki Instytutu Pamięci Narodowej, kierowanego przez Kornackiego). 2 B o n d i s c e r n e m e n t (fr.) - dobrego rozróżnienia 19 XI 1946. Wtorek Rano autem do drukarni, gdzie Anna i p. Jerzy długo robią korekty "Zeszytów Wrocławskich"1. [...] Z Anną pasjonujemy się dziś do mego projektu uzyskania domu we Wrocławiu i przeniesienia się tu. Czuję się dojrzałą do wyjścia ze starej skorupy życia i do rozpoczęcia go całkiem na nowo. Chwilami czuję w sobie dawną psychikę "zaczynania się" jak za czasów studenckich. Annę projekt domu we Wrocławiu wprawia w tak dobry humor, że staje się znów tą radosną Anną, którą najwięcej lubię. # "Zeszyty Wrocławskie", kwartalnik krytyczno-literacki, którego wydawcą było Koło Miłośników Literatury i Języka Polskiego we Wrocławiu, a redaktorami A. Ko- walska i T. Mikulski. Zaczął ukazywać się w 1947, przestał wychodzić w 1952. Dąbro- wska zamieściła tam kilka tekstów. 20 XI 1946. Środa Wczoraj przed pójściem spać przeczytałam książkę Iwaszkiewicza "Nowa miłość". Szczególnie interesująca jest nowela "Matka Joanna od Aniołów", właściwie duże opowiadanie - short story (sic!]. Doskonały pisarz, choć po jego czytaniu zostaje zawsze dziwny i przykry posmak. Z wielkiego dzieła sztuki musi wynikać jakieś wzmocnienie i polepsze- nie wewnętrzne, nawet gdy dzieło jest tragiczne lub traktuje o rzeczach trywialnych i cynicznych. Po przeczytaniu Iwaszkiewicza jest się za- wsze gorszym i skłonnym raczej do rozkładu psychicznego. Dziś zwła- szcza potrzebuje się po prostu i banalnie mówiąc pociechy, która jest np. w książce Zofii Kossak "Z otchłani". Po przeczytaniu tej książki, tak w realiach strasznej, czuje się, że nawet koszmar obozów hitlerowskich może nie zachwiać pionem wewnętrznym człowieka. Ostatnia "Kuźnica" jest przepełniona próbami ośmieszenia i zdyskre- dytowania mnie z powodu mego przemówienia na zjeździe literatów. Aż w trzech artykułach. Z tych jeden satyryczny jakiegoś Rojowskiego [Rojewskiego] - zręcznie i dobrze napisany - operuje w stosunku do mnie mnóstwem kłamstw. Z tych najzabawniejsze jest, że miałam jakoby "przez godzinę (mówiłam kwadrans) z ponurą pasją" (gdy ja się tylko nudziłam śród tej gromady lizydupów tak mało mających wspólności z literaturą) powtarzać "Pan Żółkowski". Prawda wygląda akurat na od- wrót. Ja mówiłam "kolega Żółkiewski" przez cały czas i nawet mi przez myśl nie przeszło przekręcać nazwiska tego człowieka. On natomiast wrzeszczał z ponurą pasją i mówił o mnie "pani Dąbrowska".1 Anna śmieje się, że to wszystko głupstwa, a mnie jakiś wstręt i smród gnojówki podchodzi pod gardło. # Na II Ogólnokrajowym Zjeździe ZLP w Łodzi (26-27 X 1946) M. Dąbrowska wy- stąpiła jako główna oponentka zagajającego zjazd redaktora "Kuźnicy" Stefana Żółkie- 104 I 105 wskiego, sugerując obhidę lansowanego przez niego programu, nawohijącego pisarzy do "wyjścia na rynek". Żółkiewski replikował jej równie gwałtownie. W sprawozdaw- czym numerze "Kuźnicy" (1946, nr 45) - prócz satyrycznych prześmiewek J. Roje- wskiego pt. Who is who? - zaatakowano Dąbrowską wprost w artykule P. Hertza pt. Dwa sojusze (porozumieniu marksistów z katolikami przeciwstawiono pozomą apo- lityczność Dąbrowskiej i Millera, w istocie wyrażającą stanowisko PSL) oraz anonimo- wo w redakcyjnym felietonie Kandyda pt. Prorocy i płaczki. 21 XI 1946. Czwartek Anna dziś rano powiedziała: Dwie tylko rzeczy są ważne. Miłosier- dzie wobec ludzi i wierność wobec spraw. Rozmyślam o tym, że tak jak linotyp stworzył niebywałą szansę dla grafomanów, tak technika komunikacji stworzyła szansę dla zniszczenia życia osiadłego ludzkości. Dawniej każdy człowiek był une chose sacreel i miał duszę indywi- dualną nieśmiertelną; robiło się koncesje z osobowości na rzecz zbioro- wości. Czasem koncesje te szły b. daleko, na rzecz [sic!] zupełnego wy- rzeczenia się osobowości na rzecz jakiejś sprawy ogólnej. Dziś zbioro- wość robi a contre-coeur2 koncesje na rzecz osobowości ze skłonnością zmniejszania ich coraz bardziej. Nie wiem dlaczego w związku z plugawą napaścią na mnie "Kuźnicy", przypomniała mi się scena, gdy w czasie okupacji w stołów- ce literackiej na Pierackiego nie podałam publicznie ręki Skiwskiemu. Wzbudziło to konsternację i niemal zgorszenie, gdyż wszyscy literaci, z wyjątkiem zdaje się Millera, nie tylko podawali mu rękę, ale z nim rozmawiali. Ile razy widziałam w tej sytuacji dzisiejszych koryfeuszy reżymu. I Nałkowską, i Brezę, i Kisielewskiego, i Andrzejewskiego, i innych. Skiwski powiedział wówczas do mnie: "Pani mi się z tego po wojnie wytłumaczy". Istotnie - ja dziś jestem oskarżana i przyciskana do muru, abym się tłumaczyła. Zdrajca Skiwski nie powiedział tylko, przed kim to wzywają mnie dziś tłumaczyć się. Po południu Anna wyjechała autem z dzieckiem na klinikę. Ja z nią podjechałam do Odry, skąd nadałam depeszę do domu. W aptece kupi- łam bromuralu i kropli walerianowych. Wracałam piechotą. Widok Od- ry z Zielonego Mostu był urzekająco piękny. Niebo zaległy chmury bar- wy kremu zaprawionego z lekka czekoladą - ciepła brązowa szarość. W ich skłębieniu parę ciemnoróżowych pęknięć. Od tych pasemek różu przechodzącego w ceglastość rzeka była różowa. Podniesiono śluzę i z tamy nurt Odry płynął z szumem wylewając się w płaskie piany. Dal- szy rdzawo-szary most przechodził z wolna w burą mgłę, w której przęsła drugiego mostu majaczyły jakby wymyślne podpięcia gęstszych festonów mgły. Aż stanęłam i długo patrzyłam. Nie jestem już dla nikogo ośrodkiem życia. Jeśli nie zdołam uratować się sama - nie pomoże mi już nikt na świecie. Wczorajszy i dzisiejszy dzień przeszkodziły mi zupełnie w możności pracy. A jednak kiełkowanie dawnej swobodnej zwycięskiej duszy z czasów studenckich trwa we mnie. Nie tracę jeszcze całkiem nadziei, co do siebie. # U n e c h o s e s a c r e e (fr.) - rzecz uświęcona, świętość = A c o n t r e - c o e u r (fr.) - niechętnie, z przykrością 22 XI 1946. Piątek Wczoraj słychać było jakieś detonacje. Gdyśmy wracały do domu, Niemka zapytała nas z promieniejącą twarzą: "Was ist denn das? Sind das Geschutze?"' Zapytała z miną, z jaką lud warszawski pytał - czy to już Anglicy? Na Oporów oglądać willę dla mnie. Spotkałyśmy się z Żukrowskim= o drugiej w kawiarni uniwersyteckiej. Był pan Lewański, dyrektor In- stytutu Śląskiego#, który nas zawiózł na Oporów przez siebie prowadzo- nym autem instytutu. Oporów śliczny - i śród kilku wyszabrowanych do cna willi jedna się nadaje. Jest śliczna pogoda. Opanowywa [sic!] mnie entuzjazm i podniecenie jakby nowego życia. Ale już wieczorem po powrocie Anna nagle gaśnie. W twarzy jej wi- dzę to zastrzeżenie i zawahanie, o jakim kiedyś mówiła, że zdecydowało o jej zerwaniu z Gerardem. Ja jeszcze trwam w oszołomieniu. # W a s i s t d e n n... (niem.) - Co to może być? Czy to armaty? = W o j c i e c h Ż u k r o w s k i (ur. 1916), pisarz i działacz społeczny. Studiował na Wydziale Prawa i Humanistyki UJ, ukończył filologię polską we Wrocławiu. W 1.1935-36 pracował w redakcji "Kuźni Młodych" i na jej łamach debiutował jako prozaik. Brał udział w kampanii wrześniowej. Podczas okupacji pracował zarobkowo w kamienioło- mach firmy "Solvay" w Krakowie, był oficerem AK, redagował tajny "Miesięcznik Li- teracki". Po wojnie przeniósł się do Katowic, następnie do Wrocławia; w l.1945-49 pra- cował w redakcji "Odry". W 1952 zamieszkał w Warszawie. Jako korespondent wojen- ny w 1953-54 przebywał w płn. Wietnamie, a w rok później na froncie chińskim. W l.1956-59 radca ambasady PRL w Indiach. Poseł na sejm. W latach 1986-90 prezes (powstałego po rozwiązaniu w stanie wojennym ZLP) neo-ZLP. Główne prace: wiersze Rdza, 1943; opowiadania: Z kraju milczenia, 1946, Córeczka, 1952, Wkamieniołomie, 106 107 Wurszawa. 24 XI 1946. Niedziela Podróż była nudna jak emetyk. Zatrzymywanie się co pięć minut na maleńkich stacjach nie pozwoliło się zdrzemnąć ani na minutę.[...] Po- ciąg przyszedł o 4.15. Na dworcu nie było riksz, tylko dorożki. Ciemna noc i prześliczna mgła. Lampy uliczne poróżowiały i każda wysyłała ku 1954, Wędrówki z moim Guru, 1960, Szczęściarz, 1967; powieści: Ręka Ojca, 194il. Mądre zioła, 1951, Dni klęski, 1952, Skąpani w ogniu, 1961, Kamienne tablice, 1966, Plaża nad Styksem,1976; reportaże: Dom bez ścian,1954, Desant na Kamiennej Wy,spie (wespół z J. Przymanowskim),1955, oraz książki dla dzieci i młodzieży. Dąbrowska wysoko stawiała debiut Żukrowskiego; w owym okresie i Dąbrowską, i Kowalską łączyły z młodym pisarzem bliskie stosunki. # J u I i a n L e w a ń s k i (ur.1915), historyk literatury. Studiował polonistykę na UW. Podczas wojny brał udział w tajnym nauczaniu w Krakowskiem. W 1.1945-48 pra- cował w Instytucie Śląskim wpierw w Katowicach, następnie jako kierownik Oddziału Wrocławskiego. Związany równocześnie z Uniwersytetem Wrocławskim. Następnie pracownik naukowy IBL w Warszawie, specjalizujący się w staropolszczyźnie; profesor Uniwersytetu M. Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Wydał m.in.: Studia nad dramatem polskiego Odrodzenia, 1956, Średniowieczne gatunki dramatyczno-teatralne, 1968, Dramat i teatr średniowiecza i renesansu w Polsce, 1981. Bronisław Linke - Powrót z cyklu Kamienie krzyczą 108 109 Wojciech Żukrowski,1948 ziemi stożek srebrzyście świecącego tumanu. Koszykowa wyglądała jak fotografia "Londyn w nocy". O, biedna moja Warszawo, od której chciałam się odciąć. Dorożkarz był pijany. Nucił pod nosem. Jego szkapa co pewien czas stawała. Nie reagował na to. Trącałam go w plecy i mówiłam: "Koń pa- nu stanął". Koło politechniki zatrzymał nas szofer jakiegoś auta i zapy- tał: "Panie mistrzu, którędy na Rakowiecką?" Dorożkarz zbudził się " i odpowiedział: "Prosto. W domu poznałam od razu, że niepodobna ze starym bagażem zaczy- nać nowego życia. O, jakże bardzo obie z Anną zawiodłyśmy się na so- bie wzajemnie. Nie, nie opuszczę Warszawy. Zawahanie A. zdecydowało - i poczu- cie zdrady Warszawy. Nie, nie mogę tego miasta opuścić. Tu już umrę. St. i Frania nie protestują, ale tak strasznie posmutnieli, że żal mi na nich patrzeć. Zdaje mi się, że to był najbardziej egoistyczny zamiar mo- jego życia z tym Oporowem. Nie wiem tylko, jak im tam dać znać, jak odpisać, jak przeprosić za tyle kłopotu. Pod wpływem tych ciężkich my- śli leżę dziś cały dzień, nie mam siły ręki do niczego przyłożyć. Nawet do uporządkowania wypakowanych rzeczy. Od owej jakiejś pani Zabijewskiej, której adres dał mi Pinio Borko- wski, dostałam kopię listu Wandeczki Hoffmanowej. List Hioba, boha- terskiego Hioba. Wstrząsnął mną do głębi. Wlepiam go tu. Mój Boże, ta świtezianeczka, ta miła pianka ludzka. I taki potworny los!1 1 W a n d a H o f f m a n o w a z d. Czerwieńska (1900-1949), żona dyrektora dru- karni państwowej we Lwowie, bywała w tamtejszym środowisku artystycznym. Gdy po rozejściu się z mężem przeniosła się do Warszawy, stała się podczas wojny bliską znajo- mą Dąbrowskiej, obracała się w kręgach literackich ówczesnej Warszawy. Zaraz po wojnie wyjechała do Londynu. 25 XI 1946. Poniedziałek O pierwszej raptem przyszła pani Dembińskal z dwoma rękopisami- robotnika i chłopa, żeby przeczytać, ocenić względnie przerobić do dru- ku. St. już w to zajrzał. Mówi, że niesłychana grafomania. [...] Patrząc na Dembińską mimo woli porównywałam tę skromniutką, nieefektowną, mizerną i fanatyczną komunistkę, z którą nocowałam półtora roku temu przypadkowo w "Czytelniku" - z tą świetną damą w najdroższych wełnach płaszcza, skórach dobranej do płaszcza torby, w najcieńszych jedwabiach najdroższych pończoch, etc. Damy reżymu - sanacyjne czy rewolucyjne - zawsze to samo. Stała się piękną kobietą - oto najpozytywniejszy dla niej wynik łagodnej rewolucji. # Z o f i a D e m b i ń s k a (1905-1989). Studiowała polonistykę w Wilnie; wdowa po H. Dembińskim. Po wyzwoleniu Lublina dyrektorka administracyjna dziennika "Rzeczpospolita", w 1.1944-51 wiceprezes "Czytelnika"; następnie wiceminister resortu oświatv. 26 XI 1946. Wtorek Sakra, która została zdjęta z osobowości ludzkiej, została włożona na zespół. Czy to jest postęp, czy powrót do pierwotności? Czy to ustana- wia moralność wyższą, czy niższą, czy tylko inną? Czy to zwiększa, czy zmniejsza możliwości zbrodni? (zwiększa) Rano w Urzędzie Skarbowym, w domu i znowu w Urzędzie Skarbo- wym. Ile mi to zabiera czasu. Stamtąd do Muzeum Narodowego na otwarcie wystawy zbiorów odebranych Potockim'. Bardzo piękne tkani- ny, koronki i pasy słuckie. Tak pięknej i obfitej kolekcji pasów nie po- siadało dotąd chyba żadne muzeum w Polsce. Potem obeszłam wszystkie dawne sale muzeum. Lorentz uruchomił już całe muzeum. Są wielkie niepowetowane braki, ale z jakąż radością wita się dawne wielkie znajome pozycje! Stamtąd poszłam na pocztę i wysłałam do Żukrowskiego depeszę, re- zygnującą z domu na Oporowie. Anna będzie albo b. wściekła, albo... bardzo kontenta. Zdaje mi się, że raczej to drugie. 1 Konfiskacie uległy zbiory Potockich z pałacu Pod Baranami i z Krzeszowic, m.in. cenna kolekcja pasów polskich (ponad 200 sztuk). 27 XI 1946. Środa W domu zastałam Anię Linkową, jak zawsze w adoracji. Została z nami na obiedzie i miała być na mojej "środzie literackiej", ale nie przyszła, co mnie zaniepokoiło. Było tak dużo ludzi, że zostałam zasko- czona - nie śmiałam wejść. Myślałam, że to jakieś nieporozumienie, że przyszli na coś innego, tym bardziej że prawie wszystkie gazety zbojko- towały zapowiedź "środy", którą podała tylko "Gazeta Ludowa". Czyta- łam "Chińską pociechę", rzecz wysnutą z dziennika E. de Goncourt i li- 110 111 stów Flauberta z czasu wojny 1870-71'. Wypadło dobrze, zdaje się, i na- wet głos mnie nie zawiódł. 1 M. Dąbrowska - Chińska pociecha, pierwodruk: "Warszawa" 1947, nr 1, przedruk w: PR, t. I. Pierwszym ujęciem tematu był wygłoszony 5 VIII 1946 we Wrocławiu od- czyt pt. Wojna z Niemcami w oświetleniu wielkich Francuzów, Flauberta i Goncourtów. 28 XI 1946. Czwartek Dziś rano poszliśmy na Czerwonego Krzyża 5/7 odebrać paczkę, na którą dostałam zawiadomienie. Była straszliwa mgła. Wysiadaliśmy na wiadukcie mostu Poniatowskiego. Przez ten most auta pędzą z nieprze- pisową szybkością i nie zatrzymują się, a nawet nie zwalniają na przy- stankach tramwajowych. Miażdżą też często ludzi wysiadających z tramwaju. A nikomu nie przyjdzie na myśl, aby postawić tam jakiś po- sterunek regulujący ruch. Otóż omal, omal nie stałam się dziś taką miaz- gą. Wysiadam. Z mgły wypadają na mnie koła olbrzymiej ciężarówki. Odruchowo cofam się do ściany tramwaju, który w tym momencie rusza przewracając mnie. Koła ciężarówki otarły się po prostu o mnie. Jest prawdziwym cudem, że nie znalazłam się jedną połową ciała pod tram- wajem, a drugą pod ciężarówką. Zginęłabym jak Verhaeren. Między ty- mi dwoma wehikułami było niewiele więcej niż pół metra przestrzeni, w którąjakoś szczęśliwie padłam na wskos. (...] 29 XI I 946. Piątek O 5.30 po południu przyszli Lorentzowie. Pierwsze moje przyjęcie gości zaproszonych - z kawą, ciastkami i likierem. Bardzo ciekawa i przyjemna rozmowa. I przyjemni ludzie. Wieczorem czytam Villemaina "Histoire de Cromwell"'. Genialna książka. Trzeci dzień nie ma listu od Anny. Drżę przed jej gniewem i złością na mnie. # Abel Fran#ois Villemain - Histoćre de Cromwell. D 'apres les memoires du temps et les recueilsparlamentaires, Bruxelles,1851. 11 XII 1946. Środa Miałam tymi czasy mnóstwo zdenerwowania z powodu kretynizmu korektorów "Czytelnika", którzy poważają się z głupotą "małpy w ką- pieli" poprawiać mój język, styl, składnię. Przy znajomości własnej ję- zyka polskiego niewiele większej niżby mogła być u nieinteligentnych cudzoziemców. I przy najzupełniejszym braku wyczucia tzw. ducha ję- zyka - nie mówiąc już o wyczuciu mojego stylu i sposobu pisania. "Dos- sier" w tej sprawie dołączam do dziennika. Dziś po raz pierwszy wziął mróz (do 2o) i spadł śnieg. Pamiętam do- skonale dzień II grudnia z 1939 roku. Jechaliśmy wtedy z Brześcia (gdzie nie udało nam się przejść zielonej granicy ku Warszawie) do Lwowa. Tak samo wtedy 11 grudnia wziął po długich ciepłach mróz i spadł śnieg. Odtąd aż do kwietnia 1940 nie widzieliśmy gołej mokrej ziemi. Stąd i dziś wróżę sobie ciężką zimę. 12 XII 1946. Czwartek Przyszła pani Szymańska z "Czytelnika"' zaprosić mnie na występ autorski z okazji zjazdu delegatów członków Spółdzielni "Czytelnik". Ma to być coś w rodzaju wieczoru autorskiego złożonego ze mnie, Jaro- sława Iwaszkiewicza i Pruszyńskiego - obmierzłego mi Pruszyńskiego. Nie bez wstrętu i melancholu przyjęłam tę rolę błazna demokracji, w której tyle razy za okupacji widziałam na odprawach i konferencjach " Społem" Ładoszaz. Po obiedzie wpadła Anna Linke z jego projektem okładki do "Zna- ków życia". Biedny Nikodemski padnie zemdlony, jak to zobaczy, gdyż rzecz jest w stylu Linkego. To dosyć powiedziane. Ale jako elegancja, czystość, precyzyjność roboty - bez zarzutu. Graficzne rozplanowanie tytułu doskonałe. Wszystko razem jak koszmar snu. Cały więc wieczór nad wykoncypowaniem listu do Nik., który by odpowiednio go usposo- bił do przełknięcia tej dziwności3. Dembińska i Szymańska zawstydziły się po moim liście w sprawie korektorów-poprawiaczy mego tekstu. Więc ta sprawa chyba zażegna- na. ' I r e n a S z y m a ń s k a (ur.1921), wydawca, tłumaczka. Ukończyła filologię ro- mańską na UW. W 1. 1945-50 pracowała w "Czytelniku", w ostatnim okresie jako kie- rowniczka działu literatury pięknej. W I.1952-58 w PIW-ie jako zastępca redaktora na- czelnego potem redaktor naczelny. W 1.1958-76 w "Czytelniku" pełniła funkcję zastę- pcy redaktora naczelnego. Tłumaczy z francuskiego i angielskiego. 2 H e n r y k Ł a d o s z (1902-1979), działacz społeczno-kulturalny, recytator. Studiował polonistykę na UW i Wydział Dramatyczny Konserwatorium Warszawskiego pod kierunkiem A. Zelwerowicza. Od 1924 pracował jako nauczyciel w szkolnictwie I 12 R - Dzienniki, t 1 1 I 3 podstawowym, równocześnie występującjako recytator i konferansjer. W 1.1926-39 au- tor i współwykonawca ok. tysiąca audycji PR, głównie dla dzieci (jako "wujaszek radio- wy"). Był współorganizatorem teatrów dla dzieci, redaktorem "Płomyka" i "Teatru w szkole". W 1926 członek grupy poetyckiej "Kwadryga" i kierownik jej klubu literac- kiego "Mykwa". W swej działalności związany z lewicą; współpracował z KPRP, KPP, lewicą PPS i "Wiciami". Uczestniczył w pracy uniwersytetów robotniczych z W. Wan- durskim, uniwersytetów ludowych, organizował i prowadził tam zespoły recytatorskie. Działacz ZNP; w 1937 jeden z przywódców strajku nauczycielskiego. W czasie okupa- cji czynny w podziemiu kulturalnym, organizował tajne koncerty, członek Warsza- wskiej Rady Narodowej. Po wyzwoleniu wstąpił do PPR. W 1. 1945-47 był kierowni- kiem resortu oświaty, kultury i propagandy zarządu m. st. Warszawy. W 1.1947-52 wi- cedyrektor i wykładowca Państwowej Szkoły Dramatycznej Teatru Lalek. W latach sie- demdziesiątych opracował i zrealizował ponad 200 audycji literackich PR. Propagator kultury żywego słowa i poezji. Dąbrowska zetknęła się osobiście z jego działalnością na terenie spółdzielczości, m.in. podczas kursu na Bukowinie w 1943, czego reminiscencje odnaleźć można w Miało się ku świtaniu w Przygodach człowieka myślącego. # Z d z i s ł a w H e n r y k N i k o d e m s k i, kierował księgarnią wydaw- nictwa Mortkowicza po Annie Zawadzkiej-Żeromskiej. Po wojnie prowadził przez ja- kiś czas własne wydawnictwo. W drugim wydaniu Znaków życia (wyd. "Dobra książ- ka", Wrocław-Katowice,1947) z projektu okładki Linkego nie skorzystano. 14 XII 1946. Sobota Rano 9o mrozu. Nie wychodzę. Do południa piszę ową humoreskę pt. "Dzień pisarza"'. Dziwne, że po tym roku cierpienia napisałam pier- wszą w moim życiu humoreskę. Po południu śpię. Przed 8 wieczorem przyjechało po mnie auto, którym jeszcze wstąpiliśmy do Hotelu Sejmo- wego po Nałkowską2. Nie widziałam jej 20 miesięcy. Od razu wchodząc do auta zaczęła coś mówić, coś nie do zapamiętania. Kiedyśmy jechały, śnieg padał świecąc jak rój złocisty. Zawieziono nas do Domu Akademickiego, gdzie się to odbywało#. Po raz pierwszy miałam uczucie, że to jest coś demokratycznego. Przybyło - zamiast spodziewanych 500 - 600 delegatów. Właśnie byli na kolacji w stołówce (tylko literatów przywabia się świetnymi bankietami). Sala - jak sala po całym dniu obrad. Przy zielonym, zaprószonym resztkami tytoniu, stole siedział Borejsza i pił z kubka herbatę zagryzając bułką. Nas też poczęstowano herbatą w ogromnych kubasach i bułkami z ma- słem i kiełbasą. Nałkowska doskonale się trzyma, gładka, nic na swoje lata nie wygląda. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie opowiadać wszystkim, że spotkała w Jugosławii (skąd wraca) Krleźę4 (z którym niegdyś, jak dowcipkowano - w Paryżu krleżała). Nałkowska czyta pierwsza krótki utwór z "Medalionów". B. słabe- i makabra z czasów okupacji. Makabrę można opisywać tak jak Kos- sak-Szczucka. Podana z lodowatą elegancją pustki wewnętrznej - nudzi i razi. Iwaszkiewicz (któremu powiedziałam mnóstwo szczerych kom- plementów o jego książkach) przeczytał dwa wiersze dobre. Moja hu- moreska (jak i "osoba") została dobrze i życzliwie przyjęta5. Pierwszy raz w życiu słyszałam moje audytorium wybuchające śmiechem. Ale najbardziej zastanowił mnie Pruszyński. Przeczytał opowiadanie w stylu mysterious stories# angielskich. W wieczór 29 listopada czterech polskich oficerów spotyka w estaminecie#... Joachima L,elewela. Cały dialog nieporozumień (koincydencja faktów historycznych: powstania- wrześniowa kapitulacja - wyjazd wojska i rządu za granicę) świetnie przeprowadzony. Opowiadanie kończy się tekstem tablicy wmurowanej 114 115 Ksawery Pruszyński. Fot. J. B. Dorys ku czci Lelewela na domu, w którym mieszkał. Otóż tę tablicę myśmy w roku 1912 ufundowali i wmurowali, a tekst jej układali: Marian, Sa- motyha i Kaden-Bandrowski. Dziwnie mnie to wzruszyło, że posłużyła jako natchnienie do b. dobrej opowieścis. i Za życia pisarki nie ukazała się drukiem; znalazła się dopiero w wydaniu krytycz- nym Opowiadań (1967) w oprac. E. Korzeniewskiej. z Z o f i a N a ł k o w s k a (1884-1954), znana prozaiczka, dramatopisarka, przez prawie całe życie prowadziła dziennik osobisty; córka wybitnego uczonego i publicysty Wacława Nałkowskiego. Nałkowska od początku doceniała talent Dąbrowskiej. Osobista znajomość między nimi ze zmiennymi uczuciami - przyjaźni, uwielbienia, rywalizacji, a po wojnie głów- nie niechęci - trwała po kres życia Nałkowskiej, zaświadczana przez obie pisarki w ich prywatnych dziennikach (zob. Zofa Nałkowska i Marća Dąbrowska o sobie nawzajem. Z dzienników. Opracowali i rozmową wstępną opatrzyli Hanna Kirchner i Tadeusz Drewnowski, "Twórczość" 1974, z. I). # Mowa o zapowiadanym dwa dni wcześniej zjeździe delegatów Spółdzielni Wydawni- czo-Oświatowej "Czytelnik". # M i r o s ł a w K r 1 e ź a (1893-1981), pisarz chonvacki, kontynuator moderny, wyraziciel dążeń rewolucyjnych; poeta (najwybitniejszy cykl Ballady Piotrka Kerempu- ha,1936), dramatopisarz (m.in. cykl Glembajowie,1928-31), powieściopisarz (zwłasz- cza Powrót Filipa Latinovicza,1932), eseista i autor wspomnień. Głośny przed wojną, gdy poznała go Nałkowska (tłumaczyła jego dramat Baronowa Lenbnch,1933), po woj- nie zajął eksponowane miejsce w życiu kulturalnym i politycznym Jugosławu. 5 Zgoła inne wrażenie z tego spotkania z M. Dąbrowską odniosła Z. Nałkowska. W swym dzienniku pod datą 23 XII 1946, jeśli pominąć nie całkiem zrozumiałe aluzje do jakichś niedawnych konfliktów, pisała: "Przez całą drogę mówi o swoim powodze- niu, wyłącznie, o zagranicznych przekładach i w ogóle (na co ja pozwalam sobie wyłą- cznie tutaj, może po to właśnie, by nie robić tego wobec ludzi). Nawet humoreska, którą odczytała na wieczorze, ma za temat kłopoty sławy". (Z. Nałkowska i M. Dąbrow.ska o.sobie nawzajem, j.w.) # M y s t e r i o u s s t o r i e s (ang.) - opowiadania tajemnicze, niesamowite # E s t a m i n e t (fr.) - knajpa, szynk # Mowa o Cwieździe wytrwalości (z tomu Trzynaście opowieści, 1946). Pruszyński przytacza tam napis na tablicy ku czci Lelewela ("W tym domu żył, tęsknił i tworzył polski historyk, patriota, rewolucjonista, prezes rządu narodowego w 1831 Joachim Le- lewel"), którą w Brukseli, przy ul. Esperoniers 58 w pięćdziesięciolecie jego śmierci wmurowało Stowarzyszenie im. Lelewela, do którego należała i Dąbrowska. 1947 9 I 1947. Czwartek Anna kiedyś wspomniała, że interesuje ją rola ambicji w miłości. Ja często o tym myślę. Myślę, że ambicja i współczucie są dwiema potęga- mi, które interferują w czystość dzieła miłości. U kobiet raczej współ- czucie, u mężczyzn raczej ambicja, lecz często bywa na odwrót, zwłasz- cza u kobiet dawniejszego typu, u których inne ambicje życiowe są sła- bo rozwinięte i wszystko koncentruje się tylko na ambicji tryumfu mi- łosnego. Kiedy w jednym osobniku działają z jednakową siłą i ambicja, i współczucie - życie dwojga staje się bardzo skomplikowane. Przeczytałam George Sand "Le marquis de Villemec"'. Bardzo naiw- ne, konwencjonalne, ale czyta się jednym tchem jak bajkę. Coś w rodza- ju Rodziewiczówny wyposażonej w wielką kulturę literacką i dużą inte- ligencję. Ale np. "Pieśń przerwana" Orzeszkowej jest nawet artystycz- nie lepsza. Przepisuję z niej tylko dwie cytaty miejsc, które uderzyły mnie jedno urokiem, drugie trafnością. I które są w stylu Anny. " Je meurs d'envie d'etre enchantee de vous"` (stara markiza do pan- ny Karoliny de Saint-Geneix). La faiblesse se fait respecter plus souvent que l'energie. L'energie " morale est une chose qui ne se voit pas et qui se brise en silence. Tuer une ame cela ne laisse pas de traces. C'est pour cela que les forts sont toujours maltraites et que les faibles surnagent toujours!"3 Wczoraj nadzwyczajne dodatki przyniosły wiadomość o "sensacyj- nych aresztowaniach" i "bojkocie wyborów przez Mikołajczyka", etc. Aresztowany został płk. Wacław Lipiński, ten z dawnego Biuca Histo- rycznego#, w którego fajce, jak podają gazety, znaleziono list "podzie- mia" do Mikołajczyka w sprawie wyborów. Chłopcy gazeciarze wrzesz- czeli po wszystkich ulicach: "Bojkot wyborów na rozkaz podziemia". Obawiam się, że rząd chce sprowokować zamieszki, a nawet wojnę domową, żeby usprawiedliwić represje. Wieczna metoda wszystkich rządów policyjnych. Z napięciem czytam zeznania Rzepeckiego w jego procesie5 Wszy- stko co mówi o historii AK jest prawdą. Pamiętam, jak z Jadzią ubole- wałyśmy za okupacji nad opanowywaniem AK przez reakcję i żywioły endeckie. 116 117 A załgany rząd nie chce, udaje, że nie chce zrozumieć, że to nie re- formy, tylko Rosja - Rosja na karku - zamyka usta, paraliżuje wszy- stko. Wczorajsze gazety podały też, że Byrnes ustąpił, a na jego miejsce przyszedł szef sztabu gen. Marshall - specjalista od wojny w Chinach#. Wieczorem. Trudno słowami określić stopień mojego złego czucia się. A już w grudniu było o tyle lepiej. Atmosfera aresztów i tylu Pola- ków nieszczęsnych przed sądami jeszcze bardziej pogłębia depresję. Wciąż w myśli błądzę słowami Mickiewicza: "a wyrok wyda sąd krzy- woprzysiężny"#. Wciąż przypominają mi się najgorsze czasy sanacji. Zdaje mi się, że ja jak kryształ mogę istnieć i tworzyć się tylko w kla- rownym, spokojnym, nie zbełtanym roztworze. # Powieść Margrabia de Villemer,1861, idylla arystokratyczno-miłosna, należała do końcowej fazy twórczości George Sand. z J e m e u r s... (fr.) - Umieram z ochoty, żeby mnie pani oczarowała. 3 L a f a i b 1 e s s e... (fr.) - Słabość wywołuje szacunek znacznie częściej niż ener- gia. Energia moralna to coś, czego nie widać i co niszczeje w milczeniu. Zabicie duszy nie pozostawia śladów. Dlatego właśnie silnych zawsze się krzywdzi, a słabi zawsze wypływają. 4 W a c ł a w L i p i ń s k i (1896-1949), historyk, publicysta, działacz piłsudczy- kowski; w latach 1914-18 w Legionach, od 1918 w WP; później dyrektor Instytutu J. Piłsudskiego. Podczas okupacji przywódca Konwentu Organizacji Niepodległościo- wych. Aresztowany w przededniu wyborów jako działacz Komitetu Porozumiewawcze- go Organizacji Polski Podziemnej, za co odpowiadał w procesie sądowym. 5 Pod gradem pytari prokuratora Rzepecki ujawnia istotną działalność WiN, "Życie Warszawy" 1947, nr 8. J a n R z e p e c k i (1899-1982), pułkownik, historyk. W czasie I wojny służył w Legionach, od 1918 w WP;1935-39 profesor Wyższej Szkoły Wojennej. Uczestnik kampanu 1939. Podczas okupacji w ruchu oporu, m.in. 1940-44 szef Biura Informacji i Propagandy (BIP) ZWZ i AK. Mianowany w 1945 Delegatem Sił Zbrojnych na Kraj był zwolennikiem reorientacji walki zbrojnej w cywilną. Na miejsce rozwiązanej Dele- gatury utworzył wraz ze współpracownikami organizację Wolność i Niezawisłość. Wkrótce aresztowany, stanął przed sądem razem z kolejnymi aresztowanymi przywód- cami WiN-u w przededniu wyborów. Krytycznie oceniał działalność podziemia po wyjściu Niemców. Skazany na 8 lat, objęty został wraz z innymi prawem łaski. Od 1955 pracownik Instytutu Historu PAN. Autor wielu prac, głównie z historii wojsko- wości. h G e o r g e C a t 1 e t t M a r s h a 11 (1880-1956), amerykański generał, polityk. W 1. 1939-45 jako szef sztabu miał poważny wpływ na przebieg II wojny światowej. 1945-47 specjalny przedstawiciel prezydenta Trumana w Chinach. Jako sekretarz stanu przyczynił się do opracowania doktryny Trumana oraz planu pomocy gospodarczej dla Europy zwanego planem Marshalla. Laureat pokojowej Nagrody Nobla 1953. # Cytat stanowi zbitkę z dwóch wersów Do Matki Polki: "Walkę z nim stoczy sąd krzywoprzysiężny [...] A wyrok o nim wyda wróg potężny". 12 I 1947. Niedziela Właściwie jedyną twórczością, która mi sprawia przyjemność, są li- sty. Nawet na listy interesantów odpowiadam chętniej, niż podejmuję twórczość, której nie mogę w pełni swobody rozwinąć. Klasyczny rozwój monarchii idzie od despotyzmu do monarchii kon- stytucyjnej, liberalnej. Przypuszczam, że taką samą drogą idzie rozwój demokracji. Obecnie przeżywamy okres demokracji despotycznej w różnych jej odmianach. Po co udawać co innego? Demokracja despo- tyczna chce udawać formy demokracji konstytucyjnej, liberalnej. Tym fałszem musi je paczyć. Po co było ogłaszać, że wybory są tajne, gdy potem ogłasza się, że jedyne "prawomyślne" są jawne. Już nie ten ma być "wrogiem demokracji", kto by głosował przeciw demokracji, lecz ten kto chce zachować tajność głosowania. Po co udawać, że ma być sejm, gdy wiadomo, że on nic poza tym co rząd narzuci uchwalić nie może. Możliwe, że taki system jak obecnie przyniesie Polsce istotne korzy- ści. Możliwe, że Polska nie ma dziś lepszej szansy, że nie ma w ogóle innej szansy istnienia. Bywają takie chwile w życiu narodów. Ale po co udawać, że system jest inny? Każdy rząd musi starać się o zaufanie na- rodu. Tym bardziej rząd, co przychodzi drogą nienormalną, jak bywa po wojnach i w czasie przewrotów. Ale takie postępowanie nie jest w sta- nie podnieść zaufania do rządu i nawet ci, co je mieli albo go nabrali- tracą je. Dziś przesłano nam "zaproszenie" na zebranie przedwyborcze nasze- g p " o domu. Na isano na nim "obecność obowiązkowa. Jeśli nawet taki człowiek jak ja czuje mimowolne zastraszenie czytając to - cóż dopiero mówić o zwykłym szarym człowieku, zależnym, bojącym się stracić po- sadę, mieszkanie, kartki, bojącym się wiecznie prześladowań policji. 17 I 1947. Piątek Wczoraj i przedwczoraj byłam w przytułku Sióstr Felicjanek u pani Sobańskiej', która już od trzech tygodni leży - szara jak papier. Tylko 118 119 oczy jeszcze się palą. Zdaje się, że jest zagłodzona, bo choć bardzo so- bie chwali to przytułkowe jedzenie, ale mam wrażenie, że się brzydzi i ze wstrętu prawie nic nie je. Zaniosłam jej różnych dobrych rzeczy do jedzenia. Większość dnia nad notatkami do "Krzywoustego". 1 M a r i a h r. S o b a ń s k a (1861-1948), córka Konstantego Górskiego i Julii z ks. Golicynów. W 1. 1910-15 działała w warszawskim Związku Stowarzyszenia Spo- żywców "Społem" (gdzie poznała ją młoda Dąbrowska).1915-18 organizowała opiekę nad polskimi jeńcami i uchodźcami z Rosji (w 1916 więziona przez władze carskie). Należała do rozmaitych stowarzyszeń społecznych i religijnych. Po śmierci męża, Kazi- mierza Sobańskiego, jej mieszkanie przy ul. Kredytowej 3 stało się znanym salonem. gdzie bywali najwybitniejsi uczeni i artyści różnych pokoleń. Dąbrowska utrzymywała z nią sporadyczne, lecz bliskie kontakty. 20 I 1947. Poniedziałek Wczoraj minął denerwujący dzień wyborów. W organizacji "zwycię- stwa wyborczego" rząd wykazał wielką dyplomatyczną umiejętność operowania szantażem i zaskoczeniem. We wszystkich urzędach i insty- tucjach, a nawet domach prywatnych zwoływano zebrania przedwybor- cze, na których zobowiązywano obecnych do podpisywania deklaracji poparcia "trójki" (Blok Demokratyczny). W urzędach bez ogródek mó- wiono o wyrzuceniu ze służby w razie głosowania inaczej. Na prowincji szantaż był grubszy - straszono "dalszymi konsekwencjami" aż do "Sy- biru" włącznie. Stopień zastraszania był tak wielki, że do nas przycho- dzili ludzie jeszcze płaczący z rozpaczy i upokorzenia. Wszyscy czuli wokół siebie niewyraźne męczące zagrożenie. Tak "przygotowawszy" wybory - w samym dniu wyborów zwolnili nacisk i w rzeczywistości tajność głosowania (przynajmniej w naszej komisji) nie była naruszona. A zastraszenie było takie, że ludzie bali się, czy przy wejściu do lokalu komisji nie będą sprawdzać kartek, a nawet... rewidować. Uspokajałam wszystkich, że to niemożliwe i że taka rzecz w żaden sposób nie może być stosowana. Mimo to wszystko nastrój w kolejkach był tak antytrójkowy, że lu- dzie głośno robili drwiące uwagi, jakby w zupełnej pewności, że wszy- scy myślą to samo. Myśmy nie byli na zebraniu i głosować chodziliśmy sami, gdyż podobnie upokarzające metody pędzenia stadami pod strażą " komisarzy" nie są do przeżycia dla wolnego człowieka. Myślę, że rząd bardzo w opinu publicznej zaszkodził sobie takimi metodami przedwy- borczymi. Nie wiem, dlaczego działają tak wbrew własnemu intereso- wi? Nie przekonywa się społeczeństwa w tak trudnych okolicznościach łamiąc mu kręgosłup moralny. I nie wychowuje się do praworządności przekraczając własne przepisy. Studiując teraz średniowiecze polskie zauważyłam, że w epoce pia- stowskiej królami, którzy zdobyli sobie u potomnych najpochlebniejsze przydomki, byli królowie rezygnanci (bądź z suwerenności, bądź z gra- nic). Kazimierz Odnowiciel i Kazimierz Wielki. I kiedy lud witał Kazi- mierza Odnowiciela pieśnią: "Witaj nam, witaj, miły gospodynie", to witał tak podanego Polsce z rąk cesarskich lennika niemieckiego. W pewnym sensie niezmiernie dyplomatycznie uzdolnionym rezyg- nantem był - znany tylko jako wojownik - Bolesław Krzywousty, który był też z punktu widzenia ówczesnych praw sukcesji i tronu- po uznaniu Zbigniewa prawym potomkiem i spadkobiercą - uzurpa- torem. Gdybym napisała sztukę z tego tematu, byłaby to sztuka o wy- grywaniu przez zdolność do wyrzeczeń - i wyglądałaby na sztukę ko- niunkturalną. Ale ja nie dbam na nic, piszę według sumienia. 120 121 Manifestacja przedwyborcza, styczeń 1947 23 I 1947. Czwartek Na murach domku Kowalczewskiej (przed moim oknem) jakiś pra- wdopodobnie sztubak napisał kredą wielkimi literami: "Rząd fałszał wybory". Świadczy to "chłubnie" o jego władaniu polskim językiem. Roztrząsając wszystko, co się stało w związku z wyborami, myślę, że koniec końców nie stało się źle. Trwanie jakiegokolwiek rządu jest le- psze niż ciągłe zmiany rządu. W dzisiejszych okolicznościach nie może- my sobie pozwolić na chwilę nawet zamętu i chaosu, a ten by nastał nie- wątpliwie po objęciu rządów przez Mikołajczyka, który nie rozegrał do- brze tej partii, bo gdyby był poszedł na Blok, wybory wprawdzie stały- by się jeszcze większą fikcją, ale miałby w sejmie około 100 posłów za- miast 24. PSL-owcy zdradzają piramidalną naiwność opierając swoją politykę na komunikatach BBC. To nie jest poważna polityka. W złej sytuacji trzeba umieć wykorzystać jej wszystkie dobre strony. Musimy tworzyć siłę duchową i gospodarczą. Na polityczną i "mocarstwową" w tej chwili nie ma szans. Nie podejmuje się walki, gdy nie ma szans. W tym okresie nie mamy lepszej szansy niż to co jest, ani nawet w ogóle żadnej szansy. Geniusz polityka to widzieć, kiedy są szanse, a kiedy nie ma i kiedy są jakie. Mi- kołajczyk tego geniuszu nie wykazał. Z chwilą kiedy stoi się tak samo jak rząd na gruncie protektoratu Ro- sji (główny i jedyny kamień obrazy dla narodu) - to nic go właściwie z rządem nie różni. Rosja nigdy nie pozwoli na skasowanie w Polsce sy- stemu policyjnego, a reform samo społeczeństwo nie dałoby ani obalić, ani nawet uszczuplić. Pozostają ulepszenia w szczegółach, bardzo ko- nieczne, ale co do tego PSL nie ujawniło żadnej twórczej koncepcji. Ci co liczą na konflikt Anglosasów z Rosją mogliby co najwyżej przygoto- wywać mądrą i polską koncepcję postępowania na wypadek radykalnej odmiany ustosunkowania sił. Ale nie jestem pewna, czy Polska wyszła- by w ogóle z tego konfliktu żywa. Dziś wytracić albo wywieźć 10-15 milionów ludzi nie jest dla żadne- go potężnego mocarstwa zagadnieniem. A za kilka - kilkanaście lat bę- dzie to jeszcze łatwiejsze niż dziś. 26 I 1947. Niedziela Wczoraj byłam z Kazią na filmie "Zakazane piosenki"1. Fatalnie zły film. Głosy dudniące i tak niewyraźne, że większość tekstu jest zupełnie niezrozumiała. Kilka zdjęć pięknych, kilka scen dobrych - to wszystko. Tekst odpowiednio przyprawiony. Piosenki pozmieniane: zamiast "Od- budujem Polskę od morza do morza" - "Odbudujem Polskę od gór aż do morza"; zamiast "Siekiera, motyka, bimbru szklanka" - "Siekiera, motyka, piłka, szklanka" (bo "bimber" zakazany); zamiast "Nie było, nie było, Polsko, szczęścia Tobie" - "Nie było, nie było, Polsko, dobra w Tobie". Koniec - apoteoza wzięcia Warszawy przez Sowiety i armię kościuszkowską. Przedwczoraj wylał mi się tran, który niosłam dla Jurka, do torby- na pieniądze, na wszystko. Śmierdzę teraz z daleka wielorybem. Po południu był u St. Gucio Iwański`, który opowiadał między inny- mi, że Władysław Grabski (syn Władysława ekonomisty)3 chełpił się, jakoby to on "utrącił" granie mego dramatu "Stanisław i Bogumił", wy- stąpiwszy przeciw niemu w "Tygodniku Powszechnym"'. Już z paru stron mówiono mi, że to Kościół sprzeciwia się wystawieniu tej sztuki. Jeśli tak - to nie ujrzą go nigdy deski scen polskich, a w każdym razie ja nie ujrzę go już za życia5. Czyż ze wszystkich stron pędzą nas w nowy obskurantyzm? 122 123 Fotos z filmu Zakazanepio,senki, Jan Świderski i Jerzy Duszyński # Zakazanepiosenki,1946, scen. Ludwik Starski, reż. Leonard Buczkowski. z A u g u s t I w a ń s k i (1881-1972), ziemianin, rolnik. Ukończył studia przyrod- nicze i rolnicze oraz historię filozofu i sztuki w Niemczech. W 1.1907-17 gospodarował we własnym majątku Ryżawka na Ukrainie. Po rewolucji znalazłszy się w Polsce praco- wał w Związku Polskich Organizacji Rolniczych; w 1. 1930-33 był radcą rolniczym w ambasadzie RP w Paryżu; następnie osiadł w majątku Żabików (pow. kutnowski); po wojnie mieszkał w Warszawie. Krewny J. Iwaszkiewicza (po matce); jeden z najbliż- szych przyjaciół K. Szymanowskiego (który dedykował mu Nokturn i tarantelę na skrzypce i fortepian op. 28). Przyjaźnił się także ze St. Stempowskim, bywał częstym gościem w domu Dąbrowskiej i Stempowskiego. Podczas okupacji napisał Pamiętniki 1881-1939, które wraz z pamiętnikami jego ojca, także Augusta, ukazały się w 1968. 3 W ł a d y s ł a w J a n G r a b s k i (1901-1970), powieściopisarz, publicysta. Ukończył prawo i ekonomię na UW ze stopniem doktora; studiował historię na Sorbo- nie. Debiutował w 1923 tomem poezji Rosja (Obrazy i myśli wierszem). Od 1930 zajął się zawodowo pracą literacką, związany później z tygodnikiem "Prosto z mostu" i prasą obozu narodowo-radykalnego. Ochotnik kampanii 1939 r.; w okresie okupacji w konta- kcie z AK i AL. Po wyzwoleniu członek Rady Naukowej do Spraw Ziem Odzyskanych. Współpracował z katowicką "Odrą" i "Dziś i Jutro". Wydał m.in. powieści: Kłamstwo, 1935, W cieniu kolegiaty, 1939, Saga o Jarlu Broniszu, 1946-47, Konfesjonał, 1948, Rapsodia Śwćdnicka,1955, Poufny dziennik Dominika Pola i Moguncka noc,1962-63; wspomnienia: Blizny dzieciristwa, 1971, oraz prace popularno-historyczne (200 miast wraca do Polski). % Podobnej wypowiedzi w "Tygodniku Powszechnym"nie odnalazłem. Natomiast sam anons sztuki w "Odrze" spotkał się z ostrą repliką "Dziś i Jutro" (1946, nr 48) w nocie Biskup-zdrajca ? 5 Prapremiera Stanisława i Bogumiła odbyła się po śmierci pisarki, w roku 1966, nie- mal równocześnie w dwóch teatrach: Państwowym Teatrze w Gnieźnie w reż. Przemy- sława Zielińskiego i w Teatrze Polskim we Wrocławiu w reż. Krystyny Skuszanki. 31 I 1947. Piątek Wychodzą dwie książki o języku i stylistyce polskiej. Dwa ogromne dzieła, z których przez kilkadziesiąt lat uczyć się będą studenci. W obu przykłady stronicami cytowane ze wszystkich współczesnych pisarzy. I ani słowa o mnie. Tak jakbym zgoła nie istniała w literaturze. Zajął się mną tylko biedny Czapczyński' - tak niedołężnie, tak ubogo, że nawet na tym jednym jedynym "moim" krytyku nie mogę duchem się wes- przeć. Jakież to wielkie, wielkie osamotnienie. Chcę pisać do "Stolicy" kawałki pt. "Cegiełki odbudowy". Pierwszy temat mam pomyślany: "Mleko, mleko!"z W związku z owym Wł. Grabskim, szkodnikiem kulturalnym, (teraz dostał 100 000-tysięczną nagrodę śląską), co jakoby utrącił wystawienie mego dramatu - notuję, że cesarz Henryk II, notoryczny wróg Polski, prowadzący wiele wojen z Bolesławem Chrobrym, jest świętym Ko- ścioła katolickiego. Czy dlatego, gdyby Polak-katolik wierzący pisał po- wieść lub dramat o Bolesławie Chrobrym - miałby brać stronę Henryka II niemieckiego, którego pamiątkę Kościół obchodzi w dniu 15 lipca, przeciwko Bolesławowi? Władysław węgierski, krewny Bolesława, król węgierski, jest również świętym, a dał schronienie u siebie Bolesławowi Śmiałemu. Nie musiał więc chyba stać po stronie drugiego świętego- biskupa Stanisława, zwanego Szczepanowskim. Świętym był również król Szczepan węgierski - a proszę przeczytać, co o nim pisze stary hi- storyk polski i katolicki Julian Bartoszewicz. Nie podważam biskupa Stanisława jako świętego, lecz jako polityka. Wołam jednak z głębi du- szy i przekonania. W sprawach kanonizacji są, mogą i muszą być po- myłki. Często działa tu zbyt wiele czynników świeckich. Często dla pre- stiżu jakiegoś państwa w Kościele potrzeba jest kreować nowego świę- tego. Norbert, arcybiskup magdeburski, działający na niekorzyść Polski w ostatnim dziesięcioleciu panowania Krzywoustego i który usiłował 124 125 Tadeusz Czapczyński zniszczyć metropolię gnieźnieńską, a nawet udało mu się zyskać for- malną aprobatę cesarza na ponowne poddanie Kościoła polskiego me- tropolii magdeburskiej, był też świętym. 1 T a d e u s z C z a p c z y ń s k i (1884-1958), działacz oświatowy, pedagog, histo- ryk literatury. Studiował na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. W dwudziestoleciu międzywojennym organizator oświaty: naczelnik wydziału Kuratorium Okręgu Szkolnego Łódzkiego, kierownik Instytutu Nauczycielstwa, dyre- ktor Państwowej Centralnej Biblioteki Pedagogicznej. W 1. 1928-39 wykładał na Wol- nej Wszechnicy i był dyrektorem gimnazjum J. Czapczyńskiej w Łodzi; należał do ko- mitetu redakcyjnego "Prac Polonistycznych". Po wojnie dyrektor i nauczyciel szkół średnich w Łodzi; członek-korespondent Łódzkiego Towarzystwa Naukowego. Autor wielu prac o charakterze pedagogicznym. Jako historyk literatury zajmował się pisar- stwem H. Kołłątaja, A. Fredry, M. Konopnickiej. Napisał parę rozpraw o twórczości Dąbrowskiej: Wielodrożność twórczoścć M. Dąbrowskiej, "Nauka i sztuka" 1946, z.1,Materiały do genezy "Nocy i dni", "Pamiętnik Literacki", odb. 1947, Dramatv M. Dąbrowskiej, "Prace Polonistyczne" 1948. = Z zamierzonego cyklu ukazały się 3 artykuliki: Mleko, mleko!, Oszczędzajmy czas, Radio sąsiada, "Stolica" 1947, nry 7-9. 6 II 1947. Czwartek Dziwna rzecz. Zna się wrogów, którzy się szanują. Zna się wrogów, pod których urzekającym urokiem są serca nieprzyjaciół. A sojusznicy zawsze się między sobą nie lubią. My, zwykli ludzie, nie umiejący wciąż kłamać, wiemy o tym tak dobrze. Przejawy sympatii dla sojuszni- ków są zawsze oficjalne i afektowane - jeśli nie same rządy, to ludność kryje w sercu zawsze jakiś resentyment. Bo sojusznicy nie są nigdy równi sobie i sojusze zawierają się zawsze w postaci kompromisu, czę- sto b. obrażającego. Zawiść, poczucie krzywdy, poczucie przymusowo- ści, wreszcie uraz krzywdzicielski - zawsze gdzieś na dnie jątrzą. y g, " Notatka z Kucz ńskie o "Twórczość luty 1946; w kwartalniku hi- storycznym wydrukowany list papieża Paschalisa II pochodzący z dru- giego dziesiątka lat wieku XII, w którym ustęp: "Nonne predecessor tu- us preter Romani pontificis conscientiam damnavit episcopum?"' 1 N o n n e p r e d e c e s s o r. . . (łac.) - Czyż twój poprzednik wbrew opinii najwyż- szego biskupa Rzymu nie skazał biskupa? 13 II 1947. Czwartek Miałam dziś dziwny sen. Byłam w Hiszpanu, na fermie u gospoda- rzy, z którymi nie mogłam się dogadać w żadnym języku. Wreszcie ten chłop powiada: "Enfin peut-etre comprendrez vous cecil: Będę teraz ścinał topolę" - "Ach - krzyczę - to wy Polacy i nic nie wiecie, że i ja Polka!" Rzucamy się sobie w objęcia, płaczemy. Widzę jakiś krajobraz i na nim walącą się topolę. Dziś tłusty czwartek. Chciałam kupić domowi pączków, ale pomimo zawiei i mrozów takie ogonki "do pączków", że cukiernie nie nadążają piec, i choć dwa razy było chodzone, nie zdołaliśmy dostać. 7o mrozu. # E n f i n p e u t - e t r e... (fr.) - Może to chociaż pani zrozumie 14 II 1947. Piątek wieczór Byłam dziś w Ministerstwie, by prosić o "delegację", gdyż bez tego nie da się wyjechać sypialnym do Wrocławia (chociaż resentyment do uczynków A. i do jej otoczenia trwa i hamuje moją chęć wyjazdu). Mia- łam nadzieję, że wykręcę się od zebrania (pierwszego) Pen-Clubu, bo Płomieńskil zapomniał podać w zaproszeniu godzinę. Ale trafiłam aku- rat na kwadrans przed owym zebraniem i nie tylko musiałam być, ale zostałam wybrana do zarządu. Już nie protestuję, nie warto. Zebranie odbyło się w sali posiedzeń przy gabinecie ministra, a także nowy mini- ster je odwiedził. Postać całkiem w dotychczasowym życiu Polski ano- nimowa, choć nazwiskiem - Dybowski2. Z twarzy podobny w typie do Osóbki na fotografiach. Od razu mnie zawiadomił, że jest moim roda- kiem z Kalisza, że zna wszystkie moje książki i że był przed tamtą woj- ną na moim pierwszym w życiu młodzieńczym odczycie w Towarzy- stwie Muzycznym w Kaliszu. Prawdopodobnie kolega moich braci. Nim się zebranie zaczęło, "kwitły" oczywiście same opowiadania o przygodach podróży kolejami w ostatnich dniach [...). Ale do ostatecz- nej rozpaczy i zdumienia doprowadził mnie przebieg zebrania, a raczej nie przebieg, ten był banalnie i poprawnie normalny, lecz widok i aura tego świetnego zgromadzenia. Ta "elita duchowa" (były same sławne "przedwojenne" nazwiska, tylko Parandowski nie przyjechał z powo- dów śnieżycowo-kolejowych, telefonował natomiast w czasie zebrania z Lublina) robi takie wrażenie, jakby tłuste i zadowolone trupy zasiadły do wesołej biesiady życia na dymiącym jeszcze od krwi pobojowisku. Te martwe, puste, szklane oczy, a nawet jakby brak oczu! Ta doskonała 126 127 służbistość wstająca w głębokim milczeniu przy wejściu dygnitarza! To radosne poczucie zupełnej sytości psychicznej i fizycznej ! Ten absolut- ny brak śladu, cienia bodaj tragedii, co przeszła nad narodem i jakby ich nie dotknęła, nie musnęła nawet! I to te wszystkie usta "śmią pochlebiać sobie"#, że mają wyśpiewać czy wyśpiewują epos i ethos narodu! Czu- łam się jak śród cudzoziemców! Nałkowska olśniewała. Trzyma się co- raz lepiej, musi mieć świetnych masażystów i kosmetykarzy, bo nawet gładka się zrobiła na gębie i na szyjsku. I co za ton, co za pewność sie- bie, już nie znakomitej pisarki, ale wielkiej figury politycznej! Co za protekcjonalne kiwanie paluszkiem na mężczyzn, którzy w podrygach podbiegają, by jej podać papierosa lub przyjąć w ucho jakieś szeptane zlecenie królowej. Byłam zaskoczona, nigdy jej jeszcze nie widziałam w tak tryumfującej, apodyktycznej formie. Musi mieć chyba jeszcze ko- chanka, bo niepodobna, by same tylko sukcesy w karierze dały jej taki tupet! Oczywiście, jako pierwsze po tylu latach zebranie Pen-Clubu, za- jęto się przede wszystkim rezolucją polityczną, wystosowaniem akcesu do apelu intelektualistów francuskich (Joliot') do ONZ o całkowite roz- brojenie Niemiec. Nie mam nic przeciw temu, ale kiedy Nałk. zażądała, by czekać na Ola Bocheńskiego ("właśnie mówił mi w sejmie..."), gdyż on jest inicjatorem tego akcesu i bardzo się pali do zredagowania odpo- wiedniej odezwy - zatkało mnie.[...] Jestem zupełnie zamroczona bez- miarem fałszu i kozłów psychicznych i politycznych. I nawet gdy mil- czę, wracam zewsząd do domu jak pogruchotany Don Kichot z wariac- kiej wyprawy. Bierut wygłosił dziś przemówienie do dziennikarzy cudzoziemskich5 w którym, jak oni ciągle, "chełpił się straszliwie", o ile to Polska obecna lepsza od przedwojennej. Przy tym charakteryzując zło Polski przedwo- jennej przytoczył jako jedyne w tym okresie fakty do zanotowania: 1) 14 partii politycznych w wyborach do pierwszego sejmu; 2) stosunek dolara do... marki powojennej w czasie inflacji; 3) morderstwo na Naru- towiczu; 4) uchwalenie senatu jednym głosem większości przez wyrzu- cenie z sali pięciu posłów opozycji (obecny senat - Rada Państwa- obył się w ogóle bez głosów). Co za potworna nieuczciwość intelektual- na w takim przedstawianiu rzeczy, aby nie powiedzieć plugawy paszkwil i łgarstwo. Wszyscy wiemy, co było złego. Ale naród jest śmiertelnie obra- żony, gdy mu wciąż powtarzać: nic nie były warte te twoje 20 lat życia, trudów i pracy. Dawniej, gdy rząd był zły, mówiło się przynajmniej o zasługach narodu - dziś przemilcza się je, jakby rząd był wszystkim, a naród niczym. Jak długo naród ten będzie tak wciąż obrażany. W zapasach o uzyskanie niepodległości w tamtej wojnie brała udział doprawdy garstka ludzi - w zapasach o odzyskanie niepodległości czasu tej wojny brał cały niemal naród. To sprawiło owe tak dziś bezczeszczo- ne dwadzieścia lat niepodległości. Właśnie w demokracji czas jest chy- ba mówić wreszcie o zasługach narodu, a nie tylko zawsze o winach lub zasługach rządów. Tej dwudziestoletniej pracy narodu nikt nam nie wy- drze. Narodu nie można utożsamiać z rządem sanacyjnym. Kto chce współpracy wszystkich z obecną rzeczywistością, nie może bać się żad- nej prawdy, gdyż tylko mówiąc prawdę oddycha się i żyje, a tłumiąc ją w sobie - naród się dusi. 1 J e r z y E u g e n i u s z P ł o m i e ń s k i (1893-1969), krytyk literacki, eseista. Ukończył polonistykę i germanistykę na UJK we Lwowie, studiował slawistykę i filozo- fię w Wiedniu. Debiutował w 1919 jako krytyk literacki. W okresie miedzywojennym nauczyciel szkół średnich; 1930-32 pracuje w redakcji dwumiesięcznika "Przegląd Humanistyczny". W 1937 założył wespół z K. L. Konińskim i St. I. Witkiewiczem Wa- kacyjne Kursy Naukowo-Literackie w Zakopanem. W okresie okupacji w tajnym na- uczaniu, działacz podziemia kulturalnego. Po wojnie 1946-47 dyrektor Departamentu Literatury MKiS. Wydał m.in. Dzieje dramatycznej twórczości J. A. Kisielewskiego, 1922, Szukanie współczesności,1934, W kręgu polskiej irredenty (o Edwardzie Dembo- wskim, Jakubie Szeli i rzezi galicyjskiej),1946, Twórcy bez masek. Wspomnienia literac- kie, 1956, oraz opracował (wespół z T. Kotarbińskim) tom zbiorowy Stanisław Ignacy Witkiewicz,1957. z S t e f a n D y b o w s k i (1903-1970), działacz polityczny i oświatowy. Uczył się w Kaliszu. Ukończył lnstytut Nauczycielski w Warszawie. Podczas okupacji współ- organizator SL "Wola Ludu" na Kielecczyźnie, w szeregach BCh. Po wyzwoleniu czło- nek władz SL, poseł do KRN i sejmu; wojewoda w Białymstoku, przewodniczący WRN w Kielcach. Wówczas minister kultury i sztuki. Następnie prorektor WSP w Warszawie, wykładał na Wydziale Zaocznym Filologu Polskiej UW. Prezes Ludowej Spółdzielni Wydawniczej. Działał w licznych towarzystwach kulturalnych. % Zwrot z tzw. Epilogu Pana Tadeusza. ^ Frederic Jean Joliot-Curie (1900-1958), wybitny fizyk, mąż Ireny S k ł o d o w s k i e j - C u r i e. W 1935 za odkrycie sztucznych izotopów promienio- twórczych otrzymał Nagrodę Nobla. Po wojnie jako działacz FPK organizował ruch po- koju; w 1951 został pierwszym przewodniczącym Światowej Rady Pokoju. 5 Konferencja prasowa dla zagranicznych dziennikarzy, jaką po wyborach do Sejmu 12 II 1947 odbył prezydent B. Bierut, była pośrednią odpowiedzią na oskarżenia St. Mi- kołajczyka, złożone na ręce sygnatariuszy układu jałtańskiego, co do sposobów przepro- wadzenia wyborów oraz na noty rządów amerykańskiego i brytyjskiego w tej sprawie. Poza przytoczonymi wykrętami, Bierut, o czym Dąbrowska nie wspomniała, ogłosił szeroką amnestię zarówno w stosunku do więzionych i ukrywających się w kraju, jak również w stosunku do Polaków na emigracji. 4 - Dzienniki, t. 1 18 II 1947. Wtorek Państwo absorbując jednostkę musi od niej przynajmniej przyjąć pewne wartości. M.in. moralność zbiorowa musi stać się podobniejsza do moralności jednostki. Wtedy może ten proces się "opłaci". Wrocław. 9 III 1947. Niedziela To, co dziś już jawne i jasne: l. Nie może być naruszona esencja bytu, bo gdy wszystko staje się płynne, wszystko staje się nieważne. 2. Nie może być konformizmu absolutnego, bo wtedy zamrą wszy- stkie twórcze pierwiastki cywilizacji. 3. Nie może być absolutnego uspołecznienia człowieka, bo uczucia społeczne wymagają pewnego minimum izolacji człowieka od człowie- ka. Mówiłyśmy dziś z Anną, dlaczego mimo tak dziś powszechnego zło- dziejstwa i nieuczciwości - za okupacji cały handel, wszystkie umowy odbywały się na gębę i nikt nikogo nigdy nie oszukał. Co wpływało na to, że naród zdobył się wówczas na tak wielki wysiłek dobrego zorgani- zowania życia w tak potwornych warunkach? Anna twierdzi, że działało tu poczucie przynależności do zachodniej walczącej wspólnoty. Kompe- tycjal z krajami takiej kultury jak Anglia i Francja. Czuliśmy, że warto być wielkimi i wzniosłymi w tym towarzystwie. Dziś ten wzgląd znikł i wobec wszystkiego: "on s'en fiche"z. Uczciwość wynika m.in. z dobrej podniety dla ambicji. Jak być ucz- ciwym, gdy za tyle bohaterstwa i ofiar tak nas sponiewierano i dalej tak się nami poniewiera. Fragment rozmowy: nie podejmuję dyskusji, o ile nie ma wolności. Już Horacy powiedział: "Pokorę cnoty odejmuje człowiekowi dzień nie- WOll 3. # K o m p e t y c j a (łac.) - wspóhibieganie się 2 O n s ' e n f i c h e (fr.) - gwiżdże się na to 3 Prawdopodobnie niedokładny cytat z ody do Regulusa (Pieśni, księga III, pieśń V), wyrażającej myśl, iż niewola pozbawia cnót. 19 III 1947. Środa W niedzielę wyszłam na chwilę po gazetę. Kiedy szłam ku alei Ka- sprowicza, w klasztorze słychać było nieszpory. Śpiewano "Gorzkie ża- le" i to było piękne. Kiedy wracałam, tłumy szły właśnie z tych nieszpo- rów - takie tłumy, że ledwie można się było przecisnąć. I te tłumy nie były już piękne - i to było już brzydkie. Oto różne aspekty tej samej rzeczy. Wczoraj nagle zagwizdały kosy! W ogrodzie Anny setki krokusów, tulipanów, hiacyntów puściło zielone kły. Odra groźnie wezbrała. Dzi- siaj zupełna wiosna: niebo zamglone, perłowe, wszystkie perspektywy mienią się jak opalem, powietrze, jak bywa o tej porze w Paryżu albo Brukseli. A ja mam tętno 56-58, najwyżej 60. Co za przykra historia. Rozmawiałyśmy dziś o realizmie: według mnie realistą jest każdy dobry artysta, jakkolwiek podchodziłby do rzeczywistości, jakkolwiek by ją deformował czy formował. Byle dawał przekonywający, odczuwa- ny jako realność, taki właśnie, sobie właściwy aspekt rzeczywistości. 4 V 1947. Niedziela Wczoraj tu milicja wtargnęła do uniwersytetu i kazała usunąć flagi wywieszone jeszcze na pierwszego Maja i pozostałe na trzeci. Bo świę- to 3 Maja jest zniesione. Doprowadzą do tego, że się je będzie święto- wać ukradkiem jak za caratu. Anna ma służącą z Kaliskiego, Melę, która mówi jak u nas: jeich, ździebko, galanty kawał czasu, umiem się zaleźć. P. Jerzy powiedział dziś: słowo jest bierne, daje się użyć do różnych celów. Z artykułu Krzyżanowskiego w "Zeszytach" notuję, co mi się podoba i co mi się przyda. "Nazwa ##język artystyczny" wydaje mi się właściwsza, bo wskazuje, że chodzi tu o język tworzony przez pisarza z elementów jakiegoś języ- ka potocznego, a więc literackiego, tj. używanego przez elitę kulturalną, która wydaje twórców i odbiorców literatury, lub gwarowego, obojętna, czy będzie to mowa chłopa, robotnika, czy proletariusza stołecznego lub małomiasteczkowego, lub wreszcie z najrozmaitszych kombinacji składników języka literackiego i gwary. Sam wybór owych elementów, z dodaniem do nich najrozmaitszych innych domieszek, odległych czasowo czy przestrzennie lub powstałych w pracowni samego pisa- 130 131 5 V1947. Poniedziałek Pod wieczór wiatr przycichł i zrobiła się tak cudowna świetlista po- goda - po prostu aż dziw, że taka pogoda nie zmienia nic w strasznych dziejach ludzkości. Po kolacji wyszłyśmy z Anną do Maleczyńskiego' (profesor średniowiecza - dom naprzeciwko), który mi udzielił nieco in- formacji dotyczących czasów Bolesława Krzywoustego. Obeszłyśmy jego ogródek, urządzony przez człowieka o lepszym smaku ogrodni- czym. Szczególnie piękny zakątek pod murem z olśniewająco kwitnący- mi wiśniami i przed nimi białą ławeczką pod strzyżonym szpalerem- może z grabów? - bo w półmroku nie mogłam rozpoznać. Ze wscho- dzącym akurat olbrzymim księżycem w pełni zakątek wyglądał trochę operowo, jak dekoracja do "Madame Butterfly". Stamtąd poszłyśmy je- szcze do baru po papierosy i na chwilę nad Odrę. rza, świadczy o mniej lub więcej świadomym wysiłku artysty słowa...' "Stylistyka jest nie czym innym, lecz tylko gramatyką języka artysty- cznego". "W języku artystycznym mogą istnieć i kwitnąć pewne zjawiska, któ- re w języku potocznym występują w postaci zarodkowej lub szczątko- wej". ("Zeszyty Wrocławskie" nr 2)' Stylistykom i gramatykom nawet się nie śni, ile istnieje prawideł pi- sania, które są tajemnicą pisarzy i ani weszły do podręczników teoru li- teratury czy stylu, ani nie zostały nawet przez uczonych badaczy zauwa- żone. Kto je wykryje i pod ich kątem zanalizuje język pisarzy, ten bę- dzie dopiero wielkim krytykiem czy wielkim teoretykiem literatury. Wielkie utwory literatury tym właśnie przestrzeganym przez pisarzy prawidłom pisania zawdzięczają znaczną część swego, a nie tym pra- widłom znanym ze stylistyki i z gramatyki. # Julian Krzyżanowski - O dwa obrazach słownych, "Zeszyty Wrocławskie" 1947, z. 2. 132 133 Jerzy Kowalski Bolesław Krzywousty, miedzioryt z XVI w. Mela powiedziała dziś o mnie do Anny: "Ta pani musi być z bogate- go rodu i przez Boga obdarzona". A do mnie: "Do pani to bym się zaraz zgodziła, choćby na całe życie". Jednym z powodów, że zawsze tak źle czuję się we Wrocławiu, jest, że tu w powietrzu wisi nieutulona nostalgia. Jakby się było niezmiernie daleko od swoich, na wygnaniu. Jakby tęsknota tych wszystkich wyko- rzenionych i tu przesadzonych thimów wydzielała się z nich i napełniała powietrze bolesną melancholią. 1 K a r o 1 M a l e c z y ń s k i (1897-1968), historyk mediewista; zajmował się dzie- jami Śląska, dyplomatyką i paleografią. Od 1946 profesor uniwersytetu we Wrocławiu. Główne prace: Najstarsze targi w Polsce,1926, Bolesław Krzywousty,1947, Zary,s dy- plomatyki polskiej wieków średnćch,1951, Dzieje Wrocławia,1958, wydał Codex diplo- maticus..., 1951 oraz Kroniki Galla,1952. Wśród materiałów Dąbrowskiej do dramatu o Bolesławie Krzywoustym (Muzeum Literatury) znajdują się wyciągi z monografii Maleczyńskiego. 6 V 1947. Wtorek Dziś po tylu dniach zimna pierwszy raz i pięknie, i gorąco. Zaraz in- ny duch we mnie wstąpił. Źle znoszę pogodę nie tyle złą, ile... niewła- ściwą. W maju nie powinno być jak w marcu lub listopadzie. O jedenastej wyszłyśmy z Anną do miasta. Najpierw w pracowni kra- wieckiej uniwersytetu mierzę suknię, potem parę małych Anny spra- wunków, potem obiad w "Rarytasie", na którym pierwszy bodaj raz w życiu jadłam zupę rakową i smakowała mi bardzo. Potem jeszcze na lodach w nowo otwartej kawiarni na Ogrodowej. Stamtąd do kina "Śląsk" na szwedzki film "Skandal". Dziwne te szwedzkie filmy. Jak muchę w bursztynie pokazują nie istniejący gatunek człowieka sprzed obu wojen. Dramat między uczniem liceum i nauczycielem "sadystą" zakończony śmiercią "obopólnej" kochanki z przepicia koniakiem na atak serca - wydaje się błahy. Nie takie "skandale" przeżywaliśmy i nie o taki "sadyzm" ocieraliśmy się co dnia. A wydalenie ze szkoły przed samą maturą budzi jako krzywda uśmiech politowania w ludziach naro- du, któremu przemoc zbiorowego sadyzmu wypędziła ze szkoły całe pokolenie - do lasu i do obozów śmierci. Nawet nasza naiwność, nie- winność i zaściankowość sąjuż dziś inne. 7 V 1947. Środa Z Anną w ogrodzie siejemy nasturcje i słoneczniki. Przyszła Mela rwać mlecze na sałatę. Powiedziała - "Pani profesorowa ma wszystko na ogrodzie, tylko jednej rzeczy pani nie ma - to czarnej róży. Ja naj- więcej to lubię tę czarną różę. U nas w Turku jeden, co był na stacji, co tą całą koleją władoł, to mioł tę czarną różę". Któż by domyślił się w tę- pej słoniowatej Meli gustów Słowackiego z "Godziny myśli": "Marzy- łem w różach kolor czarny"1. I jakiż Zawodziński przeczułby, że dzie- wka z Kaliskiego powie "władał koleją". Myślę o tym, jak niewiele mo- gę dać ojczyźnie, skoro ona nie jest w stanie skonsumować moich war- tości. Cały stosunek do mego językaz, do mej twórczości świadczy o tym. Przy kolacji w czasie rozmowy o przyszłym jury "Odrodzenia" p. Je- rzemu, charakteryzującemu obecną twórczość literacką, udało się świet- nie zdanie: "Tacy pisarze muszą poprzestać na uznaniu władz". # Nie w Godzinie myśli, lecz w Beniowskim, pieśń IV: "Wybrednie marząc w różach - kolor czarny". z Przywołane nazwisko Zawodzińskiego świadczy, iż Dąbrowska ma tu na myśli za- powiadany jeszcze przed wojną z powodu Geniusza sierocego, a przeprowadzony przez 134 135 Dom Anny i Jerzego Kowalskich we Wrocławiu, Lindego 10 niego obecnie z okazji Stanisława i Bogumiła spór o język dramatów historycznych Dą- browskiej. Zawodziński zarzucał archaizowanemu językowi Dąbrowskiej, iż skąpo opiera się na wzorach staropolszczyzny, a głównie na folklorze i zapożyczeniach (Rzut oka na łiteraturę wspótczesną,1946). Niegdyś pod wpływem krytyki Zawodzińskiego Dąbrowska skontrolowała język Geniusza sierocego i poczyniła w nim poprawki, lecz zarówno wówczas, jak i obecnie, utrzymywała, iż pełnymi garściami czerpie ze staro- polszczyzny, oraz dowodziła pokrewieństw gwary z dawnym językiem ("W gwarze i tylko w gwarze zachowały się pierwiastki zbliżone do dawnej mowy staropolskiej"). Por. M. Dąbrowska - O pewnej krytyce, "Odrodzenie" 1947, nr 10; K. W. Zawodziński - Krytyka antykrytyki i " dezercja krytyków ", "Dziś i Jutro" 1947, nr 27; M. Brodowska - Uwagi językowe o dramacie M. Dąbrowskiej "Stanisław i Bogumił", "Język polski" 1947, nr 5. 8 V 1947. Czwartek Dziś przecudna letnia pogoda. Ranek spędzamy w domu i ogrodzie. Zaczęłam trochę malować. O pierwszej Niemka poszła do kliniki do cór- ki, a ja z Anną i dzieckiem do parku nad Odrę. Park zadziczony, pełen naj- piękniejszych drzew i zarośli. Piękny platan, buk osypany pączkami w kształcie malezikich cygar, świecącymi jak wąskie płomyczki. Czer- wone klony - i roje ptaków. Słowiki łkają w każdym krzewie. Kukułki, wilgi, których tu w wymuskanych ogródkach wcale nie słychać. Dziecko było nieznośne - histeryzowało, darło się i złościło cały czas bez swej Niemki. O czwartej Anna na "czwartek", ja z nią do Odry, wysyłam list do St. Kupiłam "Życie Warszawy" i zostałam porażona dwiema wiadomościa- mi. W Zurychu umarł nagle prof. Wolfke, 64 lat, niedawno ożeniony z długoletnią asystentką. Widać tego nie wytrzymał. Zofia Nałkowska ciężko chora na zapalenie płuc. Gazeta podaje, że "stan chorej uległ dal- szemu pogorszeniu i jest b. groźny". Wiadomości te spotęgowały we mnie naturalny mój stan jakiegoś okropnego zatrwożenia. Nie trzeba wojny, żeby śmierć była już teraz wciąż tak blisko. Warszawa.18 V1947. Niedziela Zadziwia mnie, ile zieleni zyskałam przed moim oknem od ubiegłego roku. W ulicy 6 Sierpnia, na tle przytułku Felicjanek obnażył się ogrom- ny kasztan okryty właśnie mnóstwem kwiatów. Nieco dalej zielenieje drugie drzewo. Na prawo w jakimś podwórzu na Mokotowskiej widać przez wyrwę ruin bez fiołkowo kwitnący. Na murze zrujnowanego do- mu Kowalczewskiej po usunięciu gruzów przez szkołę Jurka zazieleniło się nagle w czterech miejscach dzikie wino, nie zabite nawet przez po- żar. Myślę często o rozmowie z prof. Hirszfeldem#, która mi się właści- wie bardzo nie podobała. I1 n'y a pas moyen de les faire souffrir un petit peu avec nous autres. Mówi się coraz więcej o wrzeniu w masach robotniczych. Rząd nie jest taki głupi ani naiwny, aby dopuszczał do wzrostu niezadowolenia, właśnie proletariackiego, przez czyste niedopatrzenie. Sądzę, że jest me- toda w tym szaleństwie wiodąca nieuchronnie do upragnionej dyktatury proletariatu. Obawiam się, że Polska przejdzie jeszcze przez krwawą- niedostrzegalnie kierowaną - rewolucję socjalną i że nie ma sposobu za- pobieżenia temu, jak nie było sposobu zapobieżenia wojnie. W "dodatku" Kazi "Świat się zmienia" nareszcie coś interesującego- życiorys Wolfkego#. Okazało się, że kończył uniwersytet, doktoryzował się we Wrocławiu. Przez cały czas okupacji w jego legalnie "uprzemy- 137 136 Widok z okna pokoju Anny Kowalskiej,1947. Mal. Maria Dąbrowska słowionym" Zakładzie Fizycznym Politechniki była cała wielka baza pracy podziemnej od powielacza komunikatów do arsenału środków wy- buchowych i nadawczej stacji krótkofalowej włącznie. 1 L u d w i k H i r s z f e l d (1884-1954), lekarz, mikrobiolog, wybitny immuno- log i serolog. W 1. 1907-11 przebywał w Heidelbergu, gdzie wraz z E. Dungernerem stworzył podstawy nauki o grupach krwi. W 1911-15 w Zurychu prowadził badania nad wolem endemicznym. W okresie I wojny światowej zajmował się zwalczaniem epi- demii duru plamistego w Serbii (odkrył wówczas pałeczkę duru rzekomego) i organizo- wał tamtejszą służbę zdrowia. Po powrocie do kraju współzałożyciel i pracownik Pań- stwowego Zakładu Higieny; od 1924 profesor Wolnej Wszechnicy w Warszawie. Pod- czas okupacji po ucieczce z getta ukrywał się. W 1944 uczestniczył w tworzeniu Uni- wersytetu M. Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Od 1945 we Wrocławiu, gdzie zorganizo- wał wydział lekarski, objął katedrę mikrobiologii, utworzył Instytut Immunologii i Tera- pii Doświadczalnej, zajmując się patologią ciąży (wprowadził oznaczenie konfliktu serologicznego). Autor 394 prac; do najważniejszych należą prace nad grupami krwi, zwłaszcLa - napisana z żoną Hanną - dotycząca seroantropologu. Ponadto napisał auto- biografię Historia jednego życia,1946. z I 1 n ' y a p a s... (fr.) - Nie sposób sprawić, żeby oni cierpieli choć trochę razem z nami. % Włodzimierz Ścisłowski - Śp. prof. Mieczysław Wolflce. Znakomity uczony - dzća- łacz Polski Podziemnej, "Świat się zmienia" (dodatek do "Życia Warszawy") 1947, nr 21. 4 VI 1947. Środa Dziś wciąż ktoś do nas przychodził, tak że nic nie można było zrobić. Najpierw Truchanowskil po rękopisy do "Nowin", potem Krzywicka. Tadeusz Szturm de Sztrem znów aresztowany i wszystkie prace nad pu- ścizną Krzywickiego stanęły wobec tegoz. A ten człowiek na pewno nie ma już dawno żadnych związków z żadną konspiracją. Potem doktorka do St. Potem Hanka Olczakowa do mnie. Opowiadała różne ciekawe szczegóły o swym pobycie w Londynie, o Wandeczce [...]. 1 K a z i m i e r z T r u c h a n o w s k i (1904-1994), prozaik, tłumacz. Studiował medycynę na uniwersytecie w Kijowie. W 1925 powrócił do Polski, pracował w Dyre- kcji Lasów Państwowych. Debiutował jako prozaik w 1932. Podczas wojny pracował jako leśnik w lasach kieleckich i spalskich, dopomagając partyzantce. Po wojnie w ł,o- dzi redagował kolumnę literacką "Głosu Robotniczego". Po przeniesieniu się do War- szawy w 1947 członek zespohi "Nowin Literackich". Autor m.in. opowiadań Oratoria nocne,1957, Warkocz Bereniki,1959, trylogu Zatrute studnie,1936-47, tetralogii Młyny Boże,1961-73. 2 T a d e u s z S z t u r m d e S z t r e m (1892-1968), ekonomista, działacz spo- łeczny. Od 1912 członek PPS-Frakcji Rewolucyjnej; legionista, a następnie członek Po- gotowia Bojowego PPS. 1920-44 pracował jako statystyk, był jednym z najaktywniej- szych pracowników Instytutu Gospodarstwa Społecznego. W okresie II wojny świato- wej działał w WRN. Po raz pierwszy zatrzymany przed wyborami i zwolniony w lutym 1947, ponownie został aresztowany w maju 1947, a w listopadzie 1948 w głośnym pro- cesie niezależnych socjalistów skazany na 10 lat więzienia; na zasadzie amnestu wyrok obniżono do 5 lat. Należał do pierwszego komitetu zajmującego się spuścizną L. Krzy- wickiego w "Czytelniku"; po wyjściu z więzienia pracował w PWN. 5 VI 1947. Czwartek Kiedyś, jeszcze jak byłam młoda, zapisałam sobie notatkę, że praw- dopodobnie Europa zostanie zlikwidowana przez rasy kolorowe. Teraz spodziewam się, że przejściowym do tego etapem będzie likwidacja Za- chodu przez Wschód. Potem przyjdą rasy żółte, wreszcie czarne. Słyszałam dobrą anegdotkę, a raczej trik językowy. Że Moskale kochają nas za-żarcie, my ich - za-wzięcie, a Stalin kocha Polskę bez granic. Dziś sensacyjna wiadomość w gazetach o tym, że Ameryka chce za- wrzeć osobny pokój z Niemcamil. 138 139 Tadeusz Szturm de Sztrem Urywki piosenek francuskich słyszanych w radio: I1 y a d' 1'amour partout, partout, partout. I1 y a d' 1'amour chez lui, chez moi, chez vous C'est toi seul qui a le droit de dire oui, quand je dis non. C'est toi seul qui a le droit de dire non, quand je dis ouiz. Gazety przyniosły też wiadomość o zamierzonym połączeniu kościo- łów anglikańskiego i katolickiego i o wizycie arcybiskupa Westminste- ru, kardynała Grifina w Polsce. Jednocześnie prawosławne Jugosławia, Bułgaria, Rumunia zwróciły się do Moskwy o połączenie kościołów prawosławnych. Czyżby to, co było poczytywane za zbrodnię dziejów Polski - walka katolicyzmu z prawosławiem - miało stać się w niedale- kiej przyszłości udziałem całej Europy? Biedny tonący świat czepia się takich słomek. 1 Impas w stosunkach między aliantami z czasów wojny najwyraźniej zarysował się w sprawie traktatów pokojowych z Niemcami i Austrią. Mimo niepowodzenia półto- ramiesięcznej konferencji ministrów spraw zagranicznych w Moskwie (marzec-kwie- cień 1947), oficjalnie nie zrezygnowano ze wspólnych rozwiązań. Co do możliwości odrębnych układów amerykańskich w tej sprawie do opinii polskiej dotarły niedyskrecje byłego prezydenta H. C. Hoovera i senatora Vandenberga (por. "Życie Warszawy" 1947, nr 152). 2 I1 y a d' 1 ' a m o u r... (fr.) - Jest miłość wszędzie, wszędzie, wszędzie. / Jego mi- łość, moja miłość, wasza miłość. / To tylko ty masz prawo / powiedzieć tak, gdy ja mó- wię nie. / To tylko ty masz prawo / powiedzieć nie, gdy ja mówię tak. 6 VI 1947. Piątek O dziesiątej rano do Związku, a potem ze Szczawiejem, Karskim, Borudzkąl i Boguszewską na kolonii Staszica oglądaliśmy obiekty, któ- re mają być przyznane Związkowi warszawskich literatów na mieszka- nia. Wzruszył mnie widok tej dzielnicy, w której tyle bywałam za oku- pacji: nie ma w niej już ani jednej osoby z tych, co tam wtedy mieszka- ły, a wiele z nich - na tamtym świecie. Ale ucieszyła mnie bardzo forsowna odbudowa tej najbardziej mar- twej z martwych dzielnicy. Wiele bloków, wiele domów willowych już całkiem odbudowane. Praca wre. Zdaje się głównie podjęta przez "ini- cjatywę prywatną". Stamtąd poszliśmy do cukierni Pomianowskiego na lody. 1 W a n d a B o r u d z k a (1897-1964), autorka książek dla dzieci i młodzieży, tłu- maczka. Przed wojną prowadziła w "Wiadomościach Literackich" dział recenzji z litera- tury młodzieżowej. 16 VI 1947. Poniedziałek Rano o dziesiątej przyjechała Anna. Po południu na szóstą poszliśmy we troje na odczyt Słonimskiego' o UNESCO2. Melancholia pałacu Zamoyskich, zamykającego ulicę Pierackiego (ulica o trzech kolejnych najniefortunniejszych nazwach). Pałacyk przy- pomina rezydencje angielskie. Czarna cegła, ciemnoszare gzymsy i oz- doby. Nie było jeszcze nikogo. Przeszliśmy boczną bramą do małego parku. Jaśminy w kwiecie, olbrzymie o fantastycznych kształtach ka- sztany, lipy, trawniki. Widok między drzewami na zawiślną stronę War- szawy#. Z boku przy wejściu kiedyś zapewne służbowym krzewi się skromnie "nowe" życie dozorców czy woźnych. Mała dziewczynka sie- dzi na stołeczku i je ze szklanki pogniecione truskawki z cukrem. Z obu stron drzwi zrobione małe rabatki z kwiatami. W głębi parku między ozdobnymi krzewami zrobiona przez tychże zapewne woźnych "dział- ka" warzywna. Ładnie i czysto uprawiona. Oto na tym terenie przejawy zmiany ustroju. Wnętrze nagie i obrane z wszelkich uroków dawnego stylu służy Sto- warzyszeniu Architektów, Komisji Związków Zawodowych i wysta- wom różnego rodzaju. Salka na górze, gdzie odczyt ma się odbywać- podłużna i owalnie zakończona - ma okna w obu szczytach. [...) Sie- dzieliśmy z boku pod ścianą. Koło mnie usiadła Boguszewska. Naprze- ciw w pierwszych krzesłach któregoś tam rzędu siedział Broniewski# pełen nerwowych odruchów, z b. przystojną córką z tej pierwszej żony5 [...]. W głębi na czerwonej kanapce zauważyłam Przybosia# siedzącego w zadumie z wyciągniętymi nogami. Ten małego wzrostu i wyśmiewa- ny poeta ma twarz wielkiego człowieka. Coś dziecinnego i razem wzru- szającego jest w tej twarzy. Coś czystego. Jego przepiękne olbrzymie czoło zdawało się dominować nad całą salą. Osób zebrało się dużo mimo deszczu, który lunął, jeszcze zanim od- 140 141 czyt się zaczął. Deszcz monumentalny, jakby wyrastający z ziemi do nieba potężnymi grającymi strunami. Odczyt był czysto informacyjny. Od razu zapanowała na sali senność i nuda, nastrój emetyku. Sam prelegent zdawał się znudzony działalno- ścią, o której informował. W jego połowie Boguszewska zwróciła się do mnie: "To powinno być bardzo zajmujące, a jest nudne". Odpowiedzia- łam: "Jak wszystko teraz". Pod koniec odczytu, kiedy Słonimski mówił o tym, że UNESCO zajmuje się również wydawaniem książek alfabe- tem Braille'a dla ociemniałych, dla których istnieje tylko stara, zła lite- ratura i którzy nie mogą wskutek tego poznawać nowoczesnej, pomyśla- łam coś w tym rodzaju: stara literatura nie musi być zła, nowa nie musi być (i nie jest) dobra i warta poznawania. W stosunku do literatury i sztuki świat (a z nim artyści) uległ zgubnej pomyłce, jakoby w sztuce istniał postęp taki sam jak np. w dziedzinie techniki czy wynalazków naukowych. Tymczasem sztuka należy do tych kilku dziedzin, w któ- rych postęp w znaczeniu utartym nie istnieje. Tylko rozpatrując zagad- nienia sztuki z tym zastrzeżeniem można mieć należyte kryteria du bon discernement w tej dziedzinie. Właśnie kiedy to myślałam, z bocznych drzwi w sali wyszła jakaś ko- bieta i sunąc między ostatnim rzędem kanap i rzędem czerwonych ka- nap przeniosła strzelistą więź gałęzi kwitnącego jaśminu. Wyszła drzwiami przeciwległymi. Obie z Anną powiodłyśmy wzrokiem za tą gałęzią i zobaczyłyśmy jak jednocześnie podniósł głowę Przyboś i po- patrzył na ów niesiony jaśmin z niewysłowionym uśmiechem, będącym jedyną manifestacją sztuki i poezji w tej sali, gdzie mówiono o sztuce i literaturze przy zupełnej absencji łaski bogów sztuce towarzyszącej. Po odczycie zadawano pytania. Dwa były charakterystyczne. Wanda Melcer spytała, co UNESCO robi dla krzewienia kultury w szerokich masach, gdyż to, co się słyszało w sprawozdaniu, jest raczej "elitarne". Jakiś nie znany mi literat zapytał, w jaki sposób kulturalna działalność UNESCO może służyć sprawie pokoju, bez którego nie może być mo- wy o kulturze, sztuce i o ich rozkwicie. To, co mówił prelegent, świad- czy o słabości działania UNESCO. Na pierwsze pytanie Słonimski odpowiedział dosyć zdawkowo, nie pamiętam co. Na drugie dosyć interesująco: krytyka UNESCO, wygło- szona przez pytającego, jest właściwie krytyką ONZ. One wytyczają ce- le, środki i sposoby mające zapewnić pokój i harmonię międzynarodo- wą oraz w ogóle warunki umożliwiające rozwój kultury, a więc i jej międzynarodowej organizacji, jakąjest UNESCO. UNESCO ma chara- kter ideowy, świecki, racjonalistyczny i humanitarny. Słabość tej orga- nizacji wynika m.in. stąd, że jej działalność jest wyłącznie pozytywna. UNESCO nie działa przeciw komuś czy czemuś. Nie posiada zastrzy- ku nienawiści, będącego dziś jedyną rzeczą, jaka dziś nadaje spra- wom i rzeczom charakter pasjonujący. Drugim powodem słabości jest niezmierna skromność budżetu. Budżet UNESCO stanowi jedną trzecią budżetu New Yorku przeznaczonego na wywózkę śmieci z miasta. Moim zdaniem kulturalna działalność czy raczej projektowana UNE- SCO wygląda tak, jakby ktoś światu śmiertelnie choremu aplikował ru- mianek. Wątpię, aby odrodzenie kulturalne świata mogło przyjść przez UNESCO. Myślę, że przyjdzie raczej przez ukazanie się wielkich two- rzących indywidualności w tej dziedzinie. Na marginesie myśli - przy- pomniało mi się, co p. Jerzy pisał o Julianie Huxleyu', będącym preze- 142 143 Julian Przyboś sem UNESCO, jako o miernocie, na której odczyty w Szwajcarii nikt nawet nie chciał przyjść. # A n t o n i S ł o n i m s k i (1895-1976), pisarz. Ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie, studiował malarstwo w Monachium. Debiutował w 1913 jako poeta. Jeden z założyeieli grupy poetyckiej "Skamander". W 1. 1924-39 współpracow- nik,Wiadomości Literackich", gdzie prowadził dział recenzji teatralnych i plastycz- nych, a od 1927 Kronikę Tygodniową. W I.1939-46 przebywał na Zachodzie; od 1942 redagował miesięcznik "Nowa Polska". W 1. 1946-48 był szefem Sekcji Literatury w UNESCO. Do 1951 dyrektor Instytutu Kultury Polskiej w Londynie. W 1. 1956-59 prezes ZLP. Wydał m.in. poezje: Sonety, 1918, Czarna wiosna, 1919, Droga na wschód, 1924, Oko w oko, 1928, Okno bez krat, 1935, Alarm, 1940, Popiół i wiatr, 1942, Wiek klęski,1945,138 wierszy,1973; sztuki teatralne: Murzyn warszawski,1928, Rodzina, 1933; oraz Alfabet wspomnieh, 1975, i liczne tomy felietonów (w wyborach: Kroniki tygodniowe,1956,Jedna strona medalu,1971, Gwałtna Melpomenie,1982). W końcowych latach życia Dąbrowskiej utrzymywał z nią bliższy kontakt. # U N E S C O - Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Oświaty, Nauki i Kultury, działa od listopada 1946. # Zespół pałacowo-parkowy przy ulicy Foksal (d. Pierackiego i Młodzieży Jugosło- wiańskiej): pałac wzniesiony w 1875-77 wg projektu L. Marconiego dla Konstantego Zamoyskiego; po wojnie siedziba SARP i Galeru Foksal; park krajobrazowy założony w XVIII w. i przekomponowany w drugiej połowie XIX w., zachowany częściowo. 4 W ł a d y s ł a w B r o n i e w s k i (1897-1962), poeta, tłumacz. Jako uczeń w 1915 zaciągnął się do Legionów, intemowany w Szczypiornie; brał udział w wojnie 1920 (ukazał się w wyborze jego Pamiętnik 1918-1922,1984). Studiował filozofię na UW; należał do ZNMS "Życie". W 1924 pracował w redakcji "Nowej Kultury". W 1.1925-36 był sekretarzem redakcji "Wiadomości Literackich". W I.1927-28 współ- pracował z "Dźwignią", w 1929-31 z "Miesięcznikiem Literackim", razem z jego zespo- łem aresztowany w 1931. Po wybuchu wojny znalazł się we Lwowie, w 1940-41 wię- ziony w ZSRR. Wraz z armią polską przeszedł stamtąd przez Persję do Iraku. W 1943 wystąpił z wojska; pozostał w Palestynie. W 1945 powrócił do Polski, gdzie uznawany był za czołowego poetę rewolucyjnego. W 1957 należał do kolegium tygodnika "Polity- ka". Twórczość poetycka: Wiatraki, 1925, Trzy salwy (razem z R. S. Standem i W. Wandurskim), 1925, Dymy nad miastem, 1927, Komuna Paryska, 1929, Troska ipieśń 1932, Krzyk ostateczny, 1938, Bagnet na brori, 1943, Drzewo rozpaczające, 1945, Nadzieja, 1951, Mazowsze,1952, Anka,1956, Poezje,1957, Wier,sze (tu wiersze z ZSRR), Paryż 1962; Pamiętnik 1918-1922,1984; wiele tłumaczył z rosyjskiego (m.in. Gogola, Dostojewskiego, Jesienina, A. Tołstoja, B. Pilniaka). 5 A n n a B r o n i e w s k a, później Kozicka (1928-1953), reżyser filmowy; córka W. Broniewskiego z pierwszego małżeństwa z J a n i n ą z Kunigów, pisarką. Ukoń- czyła szkołę filmową IDHEC w Paryżu. Realizowała razem z ojcem film o Wiśle. Po tragicznej śmierci ojciec poświęciłjej osobny tom wierszy. fi J u 1 i a n P r z y b o ś (1901-1970), poeta, eseista. Ukończył polonistykę na UJ. W 1.1924-36 pracowałjako nauczyciel gimnazjalny w Sokalu, Chrzanowie i Cieszynie. Za właściwy debiut uznawał druk w "Skamandrze" w 1922. Był czołowym poetą i teo- retykiem tzw. krakowskiej Awangardy, współtworzył "Zwrotnicę" i "Linię". Należał do łcidzkiej grupy "a.r." (artyści rewolucyjni). W 1. 1937-39 przebywał na stypendium w Paryżu. W początkach wojny we Lwowie pracował w bibliotece "Ossolineum"; przez resztę okupacji mieszkał w rodzinnej wsi Gwoźnica. Po wyzwoleniu był pierwszym pre- zesem reaktywowanego ZZLP i posłem do KRN. W 1. 1944-47 pracował w redakcji "Odrodzenia".1947-51 był posłem RP w Bernie. W 1.1952-55 dyrektor Biblioteki Ja- giellońskiej. Następnie przeniósł się do Warszawy; w 1. 1957-63 należał do zespołu "Przeglądu Kulturalnego". Główne tomy poetyckie: Śruby, 1925, Oburącz 1926, Zponad,1930 Wgłąb las,1932 Równanie serca,1938 Póki my żyjemy,1944 Miejsce na ziemi, 1945, Rzutpionowy, 1952, Najmniej słów, 1955, Narzędzie ze światła, 1958, Na znak, 1965, Kwiat nieznany, 1968, Wiersze i obrazki (wraz z córką Utą), 1970; ponadto szkice literackie: Czytając Mickiewicza,1950, Linia i gwar, 1959, Sens poen#- cki,1963. Wielokrotnie wypowiadał się o twórczości Dąbrowskiej, m.in. poprzedził wstępem jej Pisma wybrane,1956. # J u 1 i a n S o r e 11 H u x l e y (1887-1975), angielski biolog i pisarz, wnuk Tho- masa, brat Aldousa. Od 1938 członek Royal Society, profesor zoologu King's College w Londynie. Po wojnie sekretarz generalny, a następnie dyrektor UNESCO do 1948. Dyrektor ogrodu zoologicznego w Londynie. Autor wielu publikacji naukowych i popu- laryzacyjnych, w których rozwijał koncepcje ogólnobiologiczne i filozoficzne, m.in. Stream ofLife,1926, The Modern Synthesis,1942, Man in the Modern World,1950. 17 VI 1947. Wtorek Całą noc szumiała ulewa, rano przestało padać, dzień nastał chmurny. Rano "czytamy i piszemy'. W rozmowie z Kazią wysunął się temat Biblii, jak wiele jej opowie- ści okazało się proroczymi. Myślałam z tej okazji, że Biblia jest najwię- kszym dziełem literatury świata w sensie literatury wieszczej - i razem najbardziej realistycznej i najgłębiej prawdziwej jako wiedza o życiu. Literatura bez kłamstwa i z największą siłą magii s#owa. Z niej tylko wywodzić się może roszczenie czy legitymacja literatów do roli ducho- wych przywódców świata. Bez niej i poza nią literatura jest jedynie za- bawą i błazeństwem w najszerszym, a więc i poetyckim znaczeniu tego słowa. Często myślę o tak straszliwym zbezczeszczeniu słowa - że aż jest żenujące używać go dla celów artystycznych. Konieczne byłoby jakieś poświęcenie sakralne słowa, jak poświęca się na nowo zhańbiony ko- ściół. Wtedy byłoby może znów przydatne do użytku ludzkiego. Wieczorem, kiedy jedliśmy kolację, przyszła dr Hanka' z wiadomo- ścią, że aresztowana została pani Krzeczkowska, kobieta przeszło sześć- dziesięcioletnia, złamana i chora; mąż, znany socjalista, profesor WSH, umarł po wyjściu z Pawiaka za Niemcówz; syn zginął w Powstaniu 144 ##,- #z;r##;#,. # # 145 Warszawskim. Według najlepszej wiedzy i wiary tych, co ją znają, nie miała nic do czynienia z konspiracją. Zazgrzytaliśmy zębami, mówiąc o tym, że tacy święci jak T. Szturm de Sztrem i tacy szlachetni, całe życie dla Polski oddani jak pani Krze- czkowska są dziś więzieni i prześladowani. WRN, którego proces się obecnie przygotowuje, był za okupacji organizacją najbardziej zasłużo- ną, bezkompromisową i ofiarną w walce z Niemcami3. I tych ludzi ma się sądzić za szpiegostwo. Ale w Rosji nie ma innych procesów politycznych jak procesy o szpiegostwo. To ich cyniczna nikczemna metoda walki z przeciwni- kiem politycznym. WRN było za okupacji jeszcze bardziej popularne niż AK. Jeśli nie pracowali w niej, to sympatyzowali z tą organizacją wszyscy najlepsi ludzie w Polsce. Jeśli rząd obecny zdołał osiągnąć ja- kieś zdobycze moralne na społeczeństwie - utraci je wszystkie w tym procesie. Sądzić się w nim będzie naród, który patrzy, milczy i wszystko zapamięta. Zdaje się, że oni chcą zniszczyć teraz socjalistów. Potem przyjdzie kolej na demokratów, potem na katolików, wreszcie na czystkę w PPR. Ostoją się jedynie ludzkie wywłoki oraz ugodowcy - apologeci uległo- ści wobec każdego rządu, ugody z każdym stanem rzeczy. Rosja jest wielka i cierpliwa - nie spocznie póki nie wykona (innymi tylko środka- mi) na Polsce programu hitlerowskiego. Z Polski zostanie czarna miaz- ga, którą można będzie do woli urabiać. O ile coś nie przerwie tego stra- szliwego cyklu - ten bieg rzeczy jest widoczny jak na dłoni - skonamy na Sybirze. UB, sądownictwo są całkowicie w ręku Żydów. W ciągu tych przesz- ło dwu lat ani jeden Żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków. I jak to nie ma szerzyć w Polsce wrednego antysemityzmu? I czy kto zdolny jest przypuścić, że jedynie Żydzi są dobrymi Polakami i obywatelami, którzy nie zashzgują nigdy niczym na sąd? Czy na Boga te sześć milionów zamordowanych Polaków nie jest do- syć, czy mamy utonąć we krwi tej reszty, co pozostała? Czy w nikim z tych ludzi nie ozwie się nigdy sumienie? Jakże straszliwie złowrogi jest los mojej nieszczęsnej ojczyzny. Dlaczego wszyscy, wszyscy doko- ła chcą nas tylko mordować? Biedna Hanka, która z takim zachwytem przyjęła obecną postać pol- skiej rzeczywistości, bije dziś głową w mur w czarnej rozpaczy z powo- du p. Tadeusza i p. Krzeczkowskiej. Czemuż tak spokojnie aprobowała, gdy jej stryj z entuzjazmem oddawał całą Polskę w ręce Moskwy#. Zgu- ba jej wszystkich znajomych, zguba kolejna wszystkich jest już tylko prostym wynikiem tego faktu. A najstraszniejsze jest, że innego wyboru nie było - czy też: mieliśmy wybór pomiędzy dwoma złami. Jeśli ten naród się ostoi, jest on naprawdę ze złota i ze stali. Kontroluję siebie, czy nie myślę tylko kategoriami małego przezna- czonego na zagładę środowiska intelektualistów. Lecz nie, nie jestem osobiście zainteresowana w tym, żeby krytykować. Mnie jest dobrze- i ja jestem jeszcze wielką konformistką w porównaniu z masami robot- niczo-chłopskimi, które dygoczą z obrzydzenia i nienawiści. 1 H a n n a K o ł o d z i e j s k a (ur. 1914), lekarka, córka Jana (chirurga), żona B r o n i s ł a w a W e r t h e i m a, działacza ZNMS, zamordowanego podczas okupa- cji. W latach późniejszych dyrektorka Instytutu Onkologii w Krakowie. 2 K o n s t a n t y K r z e c z k o w s k i (1879-1939), ekonomista i statystyk. Od 1905 członek PPS, 1906-18 PPS-Lewicy. Od 1916 profesor WSH, od 1920 dyrektor biblioteki tej uczelni, jeden z założycieli (obok L. Krzywickiego i H. Kołodziejskiego) 146 147 Henryk Kołodziejski Instytutu Gospodarstwa Społecznego. Prowadził liczne badania dotyczące warunków życia klasy robotniczej, historii myśli ekonomicznej i ubezpieczeń społecznych. Główne prace: Rozwój ubezpieczeń publicznych w Polsce 1831-35,1931-35, Dzieje życia i twór- czości E. Abramowskiego,1933, Kwestia mieszkaniowa w miastach polskich,1939. 3 W R N (Wolność - Równość - Niepodległość) - konspiracyjna partia polityczna powołana w październiku 1939 jako kontynuacja PPS; w I. 1940-41 i od 1943 WRN wchodzi do reprezentacji politycznych państwa podziemnego (przew. Tomasz Arcisze- wski, sekr. gen. Kazimierz Pużak, pełnomocnik w Komitecie Zagranicznym PPS Adam Ciołkosz). Od 1944 WRN wrócił do nazwy PPS. Mimo to, dla przeciwstawienia po- wstałej w kraju PPS, partię tę nadal oficjalnie zwano WRN-em. # H e n r y k K o ł o d z i e j s k i (1884-1953), działacz społeczny, publicysta, eko- nomista, z wykształcenia historyk. Od młodości związany z ruchem niepodległościo- wym, uczestnik rewolucji 1905-07, dwukrotnie więziony przez władze carskie. Czynny w masonerii. W 1. 1920-39 prowadził Bibliotekę Sejmową; współzałożyciel i członek władz Instytutu Gospodarstwa Społecznego, Instytutu Spraw Społecznych, Spółdziel- czego Instytutu Naukowego, Towarzystwa Kooperatystów. Podczas okupacji członek konspiracyjnego Komitetu Spółdzielczego i główny autor ogłoszonego w 1945 Progra- mu Spółdzielczości Pol.skiej. W 1945 uczestniczył w konferencji w Moskwie, której re- zultatem było powotanie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej. Poseł do KRN i na sejm; wniósł kandydaturę B. Bieruta na prezydenta. Prezes NIK, 1948-53 członek Rady Państwa, a od 1949 prezes Naczelnej Rady Spółdzielczej. Główne prace: Wnioski z kryzysu,1932, Automatyzm czy gospodarka planowa,1932, Z zagadnień bezrobocia, 1938. W okresie przedwojennym i podczas okupacji Dąbrowską i Stempowskiego łączyły z nim bliskie stosunki, tym bardziej że byli sąsiadami na Polnej 40. W nowej rzeczywi- stości drogi ich radykalnie się rozeszły. 21 VI 1947. Sobota Anna wyjechała sleepingiem w piątek o 11.20 wieczorem. W czwar- tek w straszną ulewę chodziłyśmy z nią do Krąkowskiej kupować ma- katkę nad mój tapczan. W czasie mojej obecności weszła komisja kon- trolująca sklepy. Troje ludzi: wysoki typ jednooki, istny Płaza-Spławski z wyglądu', kobieta o szarej złej twarzy jakby zapiętej na dwa twarde guziczki matowych oczu i trzeci osobnik tęgawy, nieco dobroduszny, w ubraniu marynarza. Weszli udając klientów, co jest też obrzydliwą, b. nie fair metodą, właściwą policyjno-śledczemu charakterowi dzisiej- szych państw demokratycznych. Odznaczali się nadmierną gadatliwo- ścią i fenomenalnym rodzajem głupoty, nie spotykanym poza światem biurokratycznym. Bo choć to komisja społeczna, ale tak przeniknięta duchem biurokratycznym i tak nim woniejąca jak stary garnek zjełcza- łym tłuszczem. Tępo nudzili o to, że na wystawie każdy przedmiot musi mieć na kartce cenę. Nic o tym nie wiedzieli, że wystawa sklepu w ogó- le jest kompozycją artystyczną, a cóż dopiero wystawa sklepu z przemy- słem artystycznym, jak właśnie sklep Krąkowskiej. Ci ludzie nic nigdy nie słyszeli o sklepie Krąkowskiej, który od trzydziestu prawie lat jest rozsadnikiem piękna w życiu powszednim i najtęższym ogniskiem pro- pagandy wartości polskich w tej dziedzinie na zagranicę, gdyż zawsze obficie aprowidowali się tam w polskie rzeczy piękne. Że rachunko- wość u takiej idealistki jak Wanda Krąkowska może szwankować, to bardzo prawdopodobne, ale chyba tylko na jej niekorzyść. Znam ją trzy- dzieści przeszło lat i wiem, że zawsze mieszkali w pokoiku za sklepem, zdobnym tylko jedynie w te właśnie tkaniny ludowe. Nie mieli nigdy tzw. burżuazyjnego mieszkania, a tryb życia prowadzili tak skromny, jak tylko można sobie wyobrazić. Ci ludzie zobaczyli na wystawie tkaniny, które ich oczom profanów wydały się zapewne bogate i wzięli sklep za jakiś produkt "wzbogacenia się wojennego". Sami nie zdają się ludźmi, dla których istniałyby jakie- kolwiek potrzeby estetyczne, więc nic też nie mogli wiedzieć o istnieniu i charakterze sklepu Krąkowskiej. Wieczorem rozmawiałyśmy z Anną o dwu cennych rodzajach myśle- nia. Jednym z nich jest według mnie umiejętność myślenia kategoriami historu, drugim - umiejętność myślenia własnego, nie nauczonego, nie "zastanego" w sobie, ale ab ovo2, na czystej tabliczce własnego ducha wymazanej z wszelkich uprzedzeń. Kiedy mówiłam, że polubiłam mój widok ruin z okna, Anna przyto- czyła ze św. Tomasza z Akwinu: "cella continuata dulcescit"j. Dziś rano wzięłam się ledwie do Pepysa', kiedy nagle o dwunastej przyszedł Parandowski, ogorzały na twarzy, a różowy na humorze. Jego żona założyła i prowadzi w Lublinie teatr, który ma powodzenie. Zapro- sił mnie na obiad i poszliśmy do restauracji "Simon i Stecki", która jest teraz na Nowogrodzkiej. Potem ja go znów zaprosiłam do Pomiano- wskiego na czarną kawę. Powiedział mi, że widział się ze Słonimskimi, dla którego [sic!] istnieje jeden jedyny pasjonujący go temat rozmowy: stolik na półpiętrze "Ziemiańskiej", ówczesne dyskusje i kontrowersje a przede wszystkim jego własne kroniki w "Wiadomościach". I drugą jeszcze ciekawą rzecz powiedział. Że owo euforyczne przemówienie Wata, drukowane w Zurychu, jako wygłoszone w Zurychu na zjeździe Pen-Clubów, nie zostało tam wcale wygłoszone5. Śród namiętności ob- racających się około zagadnienia Pen-Clubu niemieckiego - nie stało miejsca ni czasu na głos narodu najbardziej poszkodowanego przez nowych pupilów Europy Zachodniej. Mimo wszystkich zastrzeżeń, jakie 148 149 budzi we mnie ta "mowa" Wata, zabolało mnie takie zlekceważenie Polski. Parandowski dawał mi z lekka do zrozumienia, że to zawód "Eu- ropy" z powodu przyjazdu Wata zamiast niego, był przyczyną takiego obrotu rzeczy. Do wieczora nad Pepysem. ' Płaza-Spławski - hrabia, awanturnik i kombinator z Dziejów grzechu oprze- raźliwej powierzchowności ("miał wybite lewe oko. To oko było zasłonięte dwoma po- wiekami, które nie schodziły się całkowicie [...). Drugie oko patrzyło i pilnowało spraw świata za obadwa"). = A b o v o (łac.) - tu: od początku 3 Błąd. To przytoczenie, oczywiście, nie Tomasza z Akwinu, lecz Tomasza a Kem- pis. "C e 11 a c o n t i n u a t a d u 1 c e s c i t" (łac.) - "Jeżeli ciągle w celi przebywasz, staje ci się słodka" - O naśladowaniu Chrystusa, Kraków, 1972, wyd. Apostolstwa Modlitwy, cz. I. rozdz. XX O umiłowaniu samotności i milczenia, s. 58. " S a m u e 1 P e p y s (1633-1701), syn londyńskiego krawca, dzięki koligacjom i zdolnościom osiągnął wysokie stanowisko w administracji państwowej, m.in. jako wieloletni sekretarz admiralicji reorganizował flotę brytyjską. W 1. 1660-69, w pier- wszym dziesięcioleciu restauracji, prowadził pisany wymyśloną przez siebie stenografią dziennik, rozszyfrowany na podstawie znalezionego w papierach Pepysa klucza przez Johna A. Smitha, wikariusza z Baldock. Wydany po raz pierwszy w 1825, w pełnym tekście w 10 tomach w 1893-99 zdobył sobie sławę i poczytność dzięki wybitnym walorom poznawczym i artystycznym. Po raz pierwszy na język polski dziennik Pe- pysa miała zamiar tłumaczyć A. Kowalska, przełożyła go w końcu we własnym wy- borze i opracowaniu w I. 1945-49 M. Dąbrowska Dziennik Samuela Pepysa, t. I-II, 1952. 5 Przemówienie Aleksandra Wata na zjeździe Pen-Clubu w Zurychu miało sprzeci- wić się reaktywowaniu sekcji niemieckiej. Do przemówienia nie doszło, sekcję niemiec- ką wznowiono, ale po roku w Kopenhadze nadzór nad nią powierzono międzynarodo- wej komisji z przewagą przedstawicieli państw okupowanych. 27 VI 1947. Piątek Od paru dni mamy cudowną pogodę, miasto zdaje się pławić w to- niach nieba, jakby kąpało w tym balsamie swoje straszliwe rany. Przez parę dni siedziałam kamieniem nad Pepysem, a przemachałam zaledwie 100 stron. Czapczyński z Łodzi (ten "od mojej twórczości") proponuje mi wy- danie wszystkich moich "dzieł" wszystkiego rodzaju w jakiejś firmie łó- dzkiej "Kultura Polska". Obliczył to na... 17 tomów!1 Oszalał albo ja umarłam. Zaczęłam czytać "Wertepy" Buczkowskiegoz. Rzecz wydaje mi się mieć taką zawartość, jak pierwsze bohomazy średniowieczne, zanim się wykształciła epoka Van Eycków, Memlinga, Botticellego, Ghirlandaia. Nie śmiałabym twierdzić, że to nie może oznaczać początku nowej ery li- terackiej. Ale jak nisko trzeba zejść z moich kryteriów smaku, żeby "osą- dzać" takie książki. Jak to astronomicznie dalekie od świętego kanonu Conrada: "Dzieło sztuki powinno nim być w każdym zdaniu". Już na dwu pierwszych stronicach język bardziej niż zły. Wolno nie widzieć realiów, ale nie wolno ich widzieć fałszywie. Tylko genialna i rewela- cyjna myśl może być tak źle i niepoprawnie napisana. Nie cierpię też książek zaczynających się od "gratuitnego" opisu krajobrazów. Pier- wsze zdania książki mogą być bezbarwne i nudne, ale muszą być tak konieczne jak kamień węgielny w budowie. Jedynie dobre w tej książce są autentyczne ględzenia chłopów. Nie dlatego, że są autentyczne, lecz że w jakiś tajemniczy sposób nie są pod piórem Buczkowskiego repor- tażem, lecz właśnie sztuką. Zresztą w jakiś sposób ta książka leży na li- nii mojej pracy o kulturze polsko-ukraińskiej3. Dziś po obiedzie przyszła nauczycielka z Jurka szkoły, pani Niczo- wa4, i zaprosiła mnie na... lekcję pokazową. Rok szkolny został o ty- dzień przedłużony tylko dlatego, że Ministerstwo zażądało, aby wszy- stkie szkoły odbyły lekcje pokazowe z zaproszonymi "wybitnymi" przedstawicielami społeczeństwa. Poszłam przez grzeczność. Można by z tego napisać bardzo jadowitą humoreskę. Nasze szkoły potrzebują na gwałt reformy, ale nie takiej, jaka im będzie zaaplikowana. Młodzież i dzieci nie mają najlżejszego pojęcia o prawidłowym myśleniu, o zna- czeniu wyrazów, o niczym, co jest elementarnym warunkiem uczenia się. Jak się temu dziwić, skoro nie mają o tym pojęcia sami biedni na- uczyciele. Boże, jakim Jadzia była orłem w tej gromadzie kaczek! Le- kcja była dyskusją na temat: "Walka z krzywdą człowieka w literaturze pozytywizmu i literaturze Młodej Polski" (czwarta gimnazjalna). Samo ujęcie tematu idiotyczne, bo sprawa "walk z krzywdą człowieka" nie ma nic wspólnego z istotą owych dwu prądów literackich. Toteż chłopaki, nie mające, jak mogłam wywnioskować, żadnego wyobrażenia o różni- cach między pozytywizmem a Młodą Polską, nie rozumiejący ani same- go słowa "pozytywizm", pletli nieprawdopodobne androny. Nie o wiele mądrzejsze były pytania i poprawki nauczycielki. Wyraz żywej inteli- gencji malował się na twarzy jednego tylko chłopca, ale ten za to przez cały czas z taką pasją obgryzał paznokcie, że to go uczyniło podobnym do małpy. Gdybym chciała o tym wszystkim napisać, byłaby to druzgo- cąca krytyka tzw. sił pedagogicznych, która stałaby się, niestety, wodą nie na mój młyn. Potworne sfałszowanie, zbrutalizowanie i strywializo- 150 151 wanie wszelkich wartości sprawia, że naga prawda, ukazawszy się, mo- głaby ulec tylko i jedynie... zgwałceniu. A jednak może spróbuję. 1 Jeśli w dorobku Dąbrowskiej do 1947 r. - poza znanymi dziełami literackimi- uwzględnić jej twórczość dla dzieci i młodzieży, reportaże oraz obfite pisma społeczne (w minimalnym stopniu uwzględnione w późniejszych Pismach rozproszonych, 1964) oraz dzienniki, których tutaj w ogóle nie liczyła - szacunek nie okaże się przesadny. 2 Debiut literacki Leopolda Buczkowskiego powstał według informacji autora w 1937, ukazał się w dziesięć lat później; wyróżniony przez "Odrodzenie" w tymże ro- ku. # Zapewne Dąbrowska ma na myśli swe prace przedwojenne (artykuły o Wołyniu, dramat Ceniusz sierocy) i okupacyjny szkic Sprawa ukraińska, drukowany (częścio- wo?) w konspiracyjnym piśmie "Polska walczy" 1940, nr 11-12. ^ W a n d a N i c z o w a (1901-1963), polonistka, przed wojną i podczas okupacji uczyła w Gimnazjum i Liceum im. J. Kochanowskiego, a po wojnie - im. H. Kołłątaja. 30 VI 1947. Poniedziałek Był list od p. Jerzego i numer "Wiadomości" londyńskich z potępie- niem dla pisarzy emigracyjnych drukujących w kraju'. P. Jerzy komen- tuje to jako nieprzyzwoitość. To stanowisko p. Jerzego przynosi mi ul- gę. I ja też sądzę, że to nie tylko nieprzyzwoitość, ale i bezczelność lu- dzi, którzy powinni być o wiele skromniejsi. Łatwe uchylenie się od zniesienia wszystkiego oprócz nostalgii nie jest legitymacją na sędziów " postawy" narodu. Jeśli uznają, że nas tu wszystkich czeka Sybir i że oni go tylko unik- ną, to ludzie uważający się za tak pod tym względem w swym samopo- czuciu uprzywilejowanych nie mają żadnego prawa dawać nauk moral- nych ludziom tak podług nich zagrożonym. A oprócz tego Polacy, jeśli nie chcą wzbudzić jeszcze większej odrazy do siebie w świecie, muszą dążyć do jak największej spoistości i szukać tego, co ich łączy, a nie podżegać wciąż to, co ich dzieli. ' Powstały w 1945 r. Związek Pisarzy Polskich na Obczyźnie powziął w 1947 uchwałę zakazującą współpraey z wydawnictwami krajowymi. Bezpośrednim jej powo- dem, jak się zdaje, były wzmożone zabiegi J. Bocejszy o pozyskanie tekstów pisarzy emigracyjnych (i do tej pory drukowano je w prasie i w wydaniach książkowych w kra- ju). Uchwałę uzasadniało kilka artykułów opublikowanych przez "Wiadomości" lon- dyńskie. Spotkała się ona z protestem w "Kulturze", podpisanym przez kilkunastu pisa- rzy emigracyjnych, m.in. przez Jerzego Stempowskiego. Uchwałę z 1947 powtórzono w 1956, złagodzono w 1957. 9 VII 1947. Środa Jurek wyjechał na obóz. Był Boguś, zdecydował się przyjąć posadę i w PZUW, co było tym bardziej wskazane, że tę placówkę PKS w Czę- # stochowie likwidują. Przeczytałam w dwie noce "Rzeczywistość" Putramenta, dziś amba- sadora Polski w Paryżu'. Byłam znużona i doświadczyłam w jakiejś po- łowie książki dziwnej halucynacji. Oto wydało mi się, że tę książkę trzeba gdzieś ukryć, bo taka jest dziś aktualnie niecenzuralna. I jak ja # ukryję taką dużą książkę. Zabawne przeżycie. Ta wielka ramota jest pa- szkwilem mimo woli i nie tylko na to, co autor chciał ochłostać. Arty- # stycznie b. słaba, dużo nieudolnej dostojewszczyzny, w każdym razie świat rewolucyjny wychodzi w niej równie antypatycznie. Niekiedy bezradnie i nieśmiało przeziera osobowość autora, sympatycznego mimo wszystko szczeniaka. 152 153 Jerzy Putrament, ok.1947 1 J e r z y P u t r a m e n t (1910-1986), pisarz, publicysta, działacz polityczny i kulturalny. Ukończył filologię polską na USB w Wilnie. Debiutował w 1930 na ła- mach prasy jako poeta. W 1.1931-34 członek grupy poetyckiej "Żagary". Członek niele- galnej organizacji Związek Lewicy Akademickiej "Front". W 1.1935-36 redagował cza- sopismo "Poprostu", w 1936 - "Kartę"; wraz z innymi oskarżony o uprawianie na ich łamach propagandy komunistycznej, w procesie uniewinniony. W I.1939-41 działał we Lwowie, w nowo utworzonym (konkurencyjnym wobec ZZLP) związku literatów; na- stępnie w ZSRR; jeden z założycieli Związku Patriotów Polskich i organizatorów I Dy- wizji im. T. Kościuszki. Po wyzwoleniu redaktor gazet: "Rzeczpospolita" w Lublinie i "Dziennik Polski" w Krakowie. Od 1945 poseł RP w Szwajcarii,1947-50 ambasador we Francji. W 1.1950-53 sekretarz generalny ZLP, potem wielokrotny jego wiceprezes. W I.1952-56 poseł na sejm; od 1952 do 1981 wchodził w skład KC PZPR. W 1.1966-72 za- stępca redaktora "Miesięcznika Literackiego"; od 1972 redaktor naczelny wpierw tygo- dnika, a następnie miesięcznika "Literatura". Wydał m.in. poezje: Wczoraj powrót, 1935, Droga leśna, 1938, Wojna i wiosna,1944; powieści i opowiadania: Święta kulo, 1946, Rzeczywistość,1947, Wrzesieri,1951, Pasierbowie,1963, Odyniec,1964, Czarne sosny,1965, Mafowierni,1967, Bołdyn,1969; artykuły i felietony: Na literackim fron- cie,1953, Dwa łyki Ameryki,1956, Notatkipolemiczne,1956, Wstylu dowolnym,1971, oraz rozpoczęty w 1961 pamiętnik Pół wieku, t. I-IX. 13 VII 1947. Niedziela Byli któregoś dnia Linkowie, on pomógł mi zawiesić firanki. Opo- wiadano mi wczoraj, że na zebraniu PPS doszło do bójki. Hochfeld miał jakiejś wtyczce peperowskiej dać w twarz, na co Szwalbe miał powie- dzieć: "Kolego, używacie brzydkich słów". Doczytuję resztek tej literatury na jury "Odrodzenia"'. Literatura fe- kaliów, rzygań, bitek, pijatyk, gwałceń i spółkowania oraz krwawej i in- nego rodzaju zbrodni. W żadnym z tych utworów chłopskich i proleta- riackich ani słowa o pracy. Pomyśleć, że ja w "Ludziach stamtąd" oraz " Nocach i dniach" opisałam wszystkie rodzaje pracy wiejskiej, a nawet pracę w hucie! Należałoby chyba na gwałt przełożyć "Germinal" Zoli. ' Jury "Odrodzenia" w 1947 r. (obok Dąbrowskiej zasiadali w nim: A. Kowalska, L. Kruczkowski, W. Kubacki, K. Kuryluk, J. Parandowski) przyznało nagrodę J. Iwasz- kiewiczowi za Nową miłość, 1946, i Nowele włoskie, 1947. Wyróżniono: Bolesława Chrobrego A. Gołubiewa, Żniwo na sierpie H. Malewskiej, Wertepy L. Buczkowskiego, Trzynaście opowieści K. Pruszyńskiego. Komunikat nie wspomina o innych książkach, czytanych przez jurorów i branych pod uwagę w dyskusji, które Dąbrowska ma tu na myśli. 154 Wręczenie nagrody "Odrodzenia" Jarosławowi Iwasz- kiewiczowi, obok Maria Dąbrowska i Jan Parandowski, lipiec 1947 26 XII 1947. Piątek. Boże Narodzenie Zbudziłam się o szóstej. Bolały mnie zęby. Na szybach i blasze przy- okiennej słyszałam, że deszcz pada. Barbara się sprawdziła. Już w Wilię mróz z 10 st. spadł na zero. Wczoraj i dzisiaj 3 st. ciepła, słota. Do siód- mej byłam wyczekująca. Zdawało mi się, że może Anna przyjedzie. Choć rozum mówi, że to niemożliwe, że nie powinna nawet przyjechać. Ze zdrowiem p. Jerzego coraz gorzej. Od siódmej czytałam świąteczne numery "Życia Warszawy" i "Kuriera Codziennego", w którym kawałki mój, Stacha i Anny. Niechlujny, obrzydliwy druk, jak wszystko dzisiaj. 155 "Zycie Warszawy" przepełnione Rosją: rosyjska literatura, rosyjska kul- tura, rosyjska sztuka, już nawet nic się nie krępują. Żadnego pomiarko- wania, żadnej świadomości, jakie to wrażenie robi na polskiej publicz- ności. Ta coraz bardziej we wszystkim zdradzająca się pogarda dla wszystkiego, co w Polsce nie jest naśladownictwem Rosji! Ciekawy Ja- cka Wołowskiego przegląd świąt za lata okupacjil. Wciąż tępi aktorów co grali za Niemców. Podaje mnóstwo nazwisk, bardzo znanych, które dziś są ozdobą teatrów i teatrzyków rządowych. Ma słuszność, ale to przecie pozostanie bez konsekwencji. Wystarczy być entuzjastą ustroju, aby wszystko zostało przebaczone (chyba to cecha wszystkich rządów we wszystkich czasach?). Woł. cytuje świąteczne artykuły szmatław- ców. Nie znałam ich, bo nigdy nie czytałam szmatławców. Ale nie wiem, czy on tego nie widzi, czy umyślnie tak dobrał, że wszystkie te cytaty są bliźniaczo podobne do dzisiejszych artykułów wstępnych. Tak samo wciąż o "narodach miłujących pokój", o "podżegaczach wojen- nych", o "nowym ładzie i sprawiedliwości". Przytacza polemiki, w któ- rych brał udział Hofmokl-Ostrowski`. I nie wiem, czy mu cenzura nie puściła, czy sam przemilczał, że wszystko to były, tak jak dziś, polemiki karcące dwudziestolecie Polski przedwojennej, a w nim szukające wino- wajców klęski i upadku państwa. Bo pamiętam, że parę takich numerów szmatławca warszawskiego wpadło mi właśnie do ręki. O ósmej wstaliśmy, o dziewiątej jedliśmy śniadanie. Po śniadaniu i napaleniu w piecach Frania pojechała, jak zawsze w drugie święto, na Żoliborz. Nie gotowałam obiadu. Zagrzałam tylko dwie filiżanki rosołu z kury, jedliśmy śledzie w oliwie, galaretę z karpia i z nóżek z kartofla- mi. Piliśmy wyborne czerwone wino francuskie. Pierwszy raz piłam ta- kie od 1939 roku. Cały dzień zeszedł mi na rewizji drugiej części III to- mu "Nocy i dni". Dwa pierwsze tomy wyszły przed samą Wilią. Nikt nie przychodził. Smutno i straszliwie samotnie, coraz samotniej. Aż nie poznaję siebie i swego życia. Było takie bujne i piękne. ' Jacek Wołowski -Minęło..., "Życie Warszawy" 1947, nr 352. # Z y g m u n t H o f m o k 1-O s t r o w s k i (1873-1963), adwokat, publicysta. Od- był studia prawnicze i uzyskał doktorat we Lwowie; od 1909 adwokat w Wiedniu. Pod- czas I wojny w wojsku austriackim, następnie w WP. Skandalizujący adwokat i publicy- sta dwudziestolecia. Ze względu na swe zachowanie podczas okupacji przez pewien czas po wojnie pozbawiony prawa praktyki. Ogłosił m.in. Z teki obrońcy, 1922, Moje obrony warszawskie, 3 t.,1926-27. 27XI11947. Sobota Dziś rano siadłam wreszcie z powrotem do Pepysa. Ale około dwu- nastej przerwano mi. Najpierw przyszedł listonosz (p. Antoni, który je- szcze przed wojną na Flory Jerzemu Stemp. pocztę nosił) i przyniósł "Kulturę", miesięcznik wydawany na emigracji'. O wiele lepszy poziom niż Grydzewskiego. We wstępie jest potępienie sławetnej uchwały pisa- rzy emigracyjnych (żeby nic nie drukować w kraju). W tekście prócz ar- tykułu o przymusowej pracy niewolniczej w Rosji, zwróciły moją uwa- gę dwie rzeczy: Hostowca "Najlepsze recepty na przegranie wojny z unią sowiecką" i Czapskiego niezmiernie rzewne wspomnienie ze spotkania z pisarzami rosyjskimi w Taszkencie (A1. Tołstoj, Achmato- 156 157 Jerzy Giedroyc, zdjęcie z początku lat 50. wa, Erenburg i inni). Jeśli ten nieprzejednanyz mógł to napisać, to zna- czy, że istniała, istnieje zawsze możliwość pojednania narodów naszych - że przeszkoda istnieje nie w narodach, lecz w rządach i w ich odstrę- czającej propagandzie (i polityce). Ze zjadliwego artykułu Hostowca (to Jerzy Stempowski) wynika jak na dłoni, że w ewentualnej wojnie Za- chodu z Rosją, fenomenalna głupota Zachodu zmobilizuje wszystkie Iu- dy żyjące pod protektoratem albo panowaniem Rosji - po stronie Rosji przeciwko Zachodowi. Potem niespodzianie przyszła siostra Bolesława Micińskiego, lektor- ka literatury polskiej na uniwersytecie w Montpellier (z ramienia kra- ju)#. Została na obiedzie i muszę powiedzieć, że dawno z nikim z ludzi, co wojnę przeżyli za granicą, nie rozmawiało mi się tak dobrze. Prócz tego zjawił się Kowalew4, który przyniósł pokazać Stachowi szczeniaka świeżo kupionego; wołał od progu: "Proszę popatrzeć, oto żywy kontakt z czytelnikiem!" Była to aluzja do ogłoszonego w "Kurierze Codzien- nym" wspomnienia Stacha: "O psach"5, rzeczywiście ślicznego. Ten urywek wspomnień szalenie się wszystkim podobał, jak i opowiadanie Annyb - równie słusznie. Natomiast mój urywek z "Dziennika" wybit- nie się nie podobał. Zdaje się, że popełniłam wielkie faux pas ogłaszając (na usilne prośby) te dwa urywki moich wspomnień - w "Zeszytach" i tu#. Możliwe, że jestem zdolna już tylko do "fałszywych kroków". Za jednym - popełnionym choćby w małej rzeczy fałszywym krokiem, idzie już cały fałszywy styl życia. Albo po prostu nie mam talentu An- drzeja Bobkowskiego, który w "Twórczości" znów ogłosił urywek swe- go uroczego dziennika pt. "Gris moisi"s. Listu od Anny nie było. Na dworze zupełna wiosna. Osuszający wiatr. i Mowa o nowo powstałym piśmie "Kultura", wydawanym przez Instytut Literacki do dziś. Instytut powstał bezpośrednio po wojnie w Rzymie z pomocą II Korpusu; prócz książek wydał też pierwszy numer "Kultury". Przeniesiony w październiku do Francji osiadł w Maison Laffitte pod Paryżem, systematycznie wydawał miesięcznik "Kultura" i rozwijał wszechstronną działalność wydawniczą. Założycielem Instytutu, redaktorem "Kultury" i wydawcą jej Biblioteki jest Jerzy Giedroyc. Paryski Instytut - w odróżnie- niu od emigracji londyńskiej - stał się dynamicznym ośrodkiem emigracji, zorientowa- nym na ewolucję stosunku Zachodu do ZSRR i erozję moskiewskiego komunizmu. Nie izolował się od kraju, współdziałał w powstaniu i rozwoju krajowej opozycji niepodle- głościowo-demokratycznej. W dziedzinie piśmiennictwa skupiał nie tylko twórcze siły emigracji (Gombrowicz, Miłosz, Czapski, Herling-Grudziński i in.), ale z czasem stał się oparciem dla literatury krajowej nie dopuszczanej przez cenzurę i dla literatury poza cenzurą (tzw. drugi obieg). Biblioteka "Kultury" wydała do dziś ok. 500 tomów, prowa- dząc również serie "Dokumenty", "Archiwum Rewolucji", a od 1962 osobny periodyk "Zeszyty Historyczne" (ok.100 numerów). Dąbrowska nie tylko pilnie czytywała "Kulturę", ale była też jej doradczynią, a w czasie pobytów zagranicą odwiedzała Maison Laffitte. 2 J ó z e f C z a p s k i (właśc. Hutten-Czapski) (1896-1993), malarz, publicysta, krytyk; z rodziny ziemiańskiej na Białorusi, kształcił się w Petersburgu. W 1918 powie- rzono mu misję odnalezienia zagubionych w Rosji ułanów krechowieckich; w wojnie polsko-sowieckiej odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Studiował w Akademu Sztuk Pięknych w Warszawie i Krakowie. Oddawał się malarstwu, wyrastającemu z postim- presjonizmu, przewodził grupie "Komitetu Paryskiego". We wrześniu 1939 wzięty do niewoli jako oficer przeszedł przez obóz w Starobielsku i in.; zwolniony do Armu An- dersa. Jako szef Wydziału Propagandy i Oświaty znów prowadził poszukiwania prze- padłych oficerów. Doświadczeniom tym poświęcił książki: Wspomnienia starobiefskie, 1945, Na nieludzkiej ziemi,1949. Po wojnie znalazł się we Francji; od 1948 zamieszkał wraz z siostrą w Maison Laffitte, dokąd sprowadziła się "Kultura". Współzałożyciel Kongresu Wolności Kultury. Wiele wystaw za granicą i w Polsce. Wydał ponadto m.in. monografię Pankiewicz, 1936, szkice Oko, 1960, i Patrząc, 1983, dziennik Wyrwane strony,1993. 3 A n i e 1 a A 1 i c j a M i c i ń s k a, później Ulatowska (ur.1908), romanistka, tłumaczka. Ukończyła romanistykę na UW, następnie studiowała na Sorbonie. Od 1937 pracowała jako bibliotekarka w MSZ. Po ewakuacji do Rumunii znalazła się we Francji, gdzie do śmierci brata Bolesława w 1943 mieszkała razem z jego rodziną. W 1.1943-50 była lektorką polskiego na uniwersytecie w Montpellier. W 1955 wyszła we Francji za mąż za Jana Ulatowskiego i pracowała na uniwersytecie w Bordeaux również jako le- ktorka. Przetłumaczyła Madame Bovary i Szkołg uczuć. Dzięki związkom między rodzinami Micińskich i Stempowskich A. Micińska odwie- dzała dom St. Stempowskiego i M. Dąbrowskiej, ilekroć do 1949 bywała w kraju. # S e r g i u s z K o w a 1 e w (zm.1959), emigrant rosyjski (podobno b. kapitan ar- mii carskiej), zamieszkiwał przez wiele lat w przystosowanym do użytku garażu w podwór- ku na posesji Polna 40; utrzymywał się z drobnych usług, handlu książkami itp. Uprawiał działkę na Polu Mokotowskim, gdzie przeprowadzał eksperymenty botanicme. Niewątpliwy prototyp, a przynajmniej jeden z prototypów postaci Klemensa Łohojskiego z opowiada- nia Trzecia jesieri (pierwodruk: "Nowa Kultura" 1954, nr 14, przedruk w: tomie zbioro- wym Dzieh dzisiejszy,1954, i w: Gwiazda zaranna,1955). 5 Stanisław Stempowski - O psach (fragment pamigtnika), "Kurier Codzienny. Pis- mo Stronnictwa Demokratycznego" 1947, nr 350; przedruk w: Pamigtniki,1953. b Anna Kowalska - Panojotis, j.w. ' Były to przez długi czas jedyne opublikowane fragmenty dziennika Dąbrowskiej: Urywek wspomnieri, "Zeszyty Wrocławskie" 1947, z. 4 (fragment Uzupefnień do dzien- nikn z fat 1929-35, w wydaniu I por. tom I O cfzienniku i W Wifnie) oraz Urywki z dzien- irikn z fat 1933-34, "Kurier Codzienny" 1947, nr 350; oba przedruk w: PR, t. I. # A. Bobkowski - Gris moisi (Szarość pleśni), "Twórczość" 1947, z.12. A n d r z e j B o b k o w s k i (1913-1961), syn generała. W l.1939-48 przebywał we Francji; później osiadł w Gwatemali. W całości wydał swój dziennik pt. Szkicepiór- klem. Francja 1940-44, t. I-II, Instytut Literacki, 1957. Pośmiertnie ukazały się jego szkice i opowiadania pt. Coco de Oro,1970. 158 159 28 XII 1947. Niedziela Z kimkolwiek bym obcowała, starcza mnie na godzinę najwyżej, a gdy długo nikt nie zajrzy - umieram na samotność. Patrzę na moje mieszkanie, takie miłe, takie ocalone. Na moją możność pracy, na niezłe (a nigdy, nigdy mi więcej nie było potrzeba, jak niezłych) warunki ma- terialne - na wszystko, co niegdyś było źródłem radości i widzę, jak to wszystko nic nie znaczy, gdy nie jest dodatkiem do powszechnej rado- ści, do powszechnego szczęścia. Nie bezpośredni przymus i gwałt nad duszą pisarza, bo tego jeszcze nie ma, paraliżuje twórczość, ale ta atmo- sfera czyhania, czatowania na pisarza i na jego dzieło, ta atmosfera złych możliwości, natrętnego wrzasku jest powietrzem, które dusi, za- truwa, zabija. I ta niemożność mówienia prawdy, całej swojej wewnę- trznej prawdy, którą pisarz i tak sam ogranicza, by nie oślepiała! Daw- niejsze persecutions' karały za prawdę wypowiedzianą - dziś nie dopu- szcza się nawet do jej wyszeptania. Umieram na samotność, ale tęsknię nie za żywymi, tylko za umarły- mi. Niepodobna znieść tylu bliskich śmierci i nie dostać się na tę poza- grobową stronę jakąś częścią siebie. 1 P e r s e c u t i o n s (fr.) - prześladowania 29 XII 1947. Poniedziałek Od dwustu lat z mgnieniem przerwy i to niezupełnej Polska żyje za- wsze w kategoriach i kryteriach cudzych interesów i cudzej racji stanu. Rano był Jurek. Potem pani z "Czytelnika" w sprawie odczytów w Płocku i Sierpcu na 18 stycznia. Do obiadu siedziałam nad przekła- dem Pepysa. Po obiedzie list od Anny. O szóstej przyszedł dr Glucksmanl i zrobiliśmy z nim rewizję dnzgiej części "Miłości". Lubię z nim praco- wać, bo ma bardzo subtelną inteligencję i jest delikatny. Jest mi dość sympatyczny i rada byłabym, gdybym wiedziała, że jest dobrym Pola- kiem i przyzwoitym człowiekiem. Od 4 do 5 czekając na niego leżałam i obmyślałam odczyt na Płock i Sierpc, jako "Próbę myśli o literaturze" w wersji popularnej2. Po jego odejściu zniszczyłam poprzedni list do Anny i napisałam drugi w trosce o ratowanie jeszcze nieszczęsnego pa- na Jerzego. Doradzam jej wyjazd do Szwecji, choć to jest i rozpaczą, i fantasmagorią mi się wydaje. Ale coś jeszcze trzeba próbować. Przera- ża mnie, że Anna z jego śmiercią może się całkiem załamać, zmienić, nawet odsunąć ode mnie. Piszę w łóżku, ząb zaczyna piekielnie boleć. 160 1 R a f ał G 1 u c k s m a n (1907-1962), grafik, wydawca. W 1.1945-49 dyrektor Biura Wydawniczego "Czytelnika";1949-52 redaktor naczelny PIW-u; założyciel wydawnic- twa "Auriga", w którym pracował do śmierci (samobójczej). Inicjator wielu pomysło- wych seru i bibliofilskich publikacji. z W końcu przybrały one postać Gawędy o literaturze i Gawędy o czytelnikach i wy- głaszane były na spotkaniach, zwłaszcza podczas trzech objazdów (Łódzkie-Szczeciń- skie-Mazury), jakie w ramach Czytelnikowskiej akcji "Autorzy wśród czytelników" od- bywała Dąbrowska w 1.1948-50; druk w: Myśli o sprawach i o ludziach,1956. 30 XII 1947. Wtorek Zamówiłam u Trzaski i Everta książkę Arthura Bryanta: "Samuel Pe- pys. The Man in the Making", wydaną u Collinsa. Ale ma przyjść do- piero za sześć tygodni. W domu usiłowałam pisać, ale mnie ząb bolał. Na obiad przyszli Ela i Jurek, a razem z nimi niespodzianie Truchano- wski. Zjadł z nami obiad. [...] Kiedy poszli, nie mogąc pracować przez ten ząb, całą resztę wieczoru spędziłam czytając przesłaną mi przez Nikodemskiego, i w jego wyda- niu, powieść jakiejś Marii Maliszewskiej: "Mieszkamy na Puławskiej". Niespodziana rewelacja jakby epiki kameralnej. Świetne, prawie bez- błędne realia artystyczne. Plastycznie zarysowane postacie. Ożywczy klimat moralny mimo żałosnej szarości pokazanego świata. Wzgardliwe pominięcie wszelkiej oficjalnej blagi. Zadnej pretensji do "wielkiego dzieła" - po prostu zajmujące. Temat - 24 godziny z życia lokatorów "zacieśnionego" mieszkania na Puławskiej zaraz po wojnie ze zręcznie pokazaną perspektywą na losy każdego z lokatorów i zgrabnym ich po- wiązaniem. Miłość, praca, śmierć, narodziny, grzech - wszystkie istotne sprawy człowieka ukazane w ciągu tych dwudziestu czterech godzin; Powieść zaczyna się o siódmej rano wołaniem pod drzwiami: "Mleko! i kończy się następnego dnia o siódmej rano tymże samym okrzykiem mleczarki. Między te dwa okrzyki wpisany los gromadki biednych lu- dzi, kilka epizodów - godnych Maupassanta. Od wielu lat nęcił mnie ta- ki temat. Maliszewska mnie ubiegła. Jeśli kiedy wrócę do tego pomysłu, na nią się powołam. Ale kto to jest? Słyszałam pogłoskę, że pokazała się kometa o pięciu ogonach, o któ- rej cenzura nie pozwalała pisać. A więc już i wszechświat zaczyna pod- legać cenzurze? Ale ja myślę, że to plotki. Ząb strasznie boli. 11- Dzienniki, t.1 161 31 XII 1947. Środa Pepys do obiadu, ale idzie jak po grudzie. Śmieszne. Iwaszkiewicz nie chciał wierzyć, że ja to tłumaczę wprost z książki na maszynę. Ale ja pierwsze bruliony wszystkiego piszę na maszynie, a cóż dopiero prze- kładu. Pierwszy raz od nie wiem ilu lat, a może w ogóle drugi czy trzeci raz od śmierci Mariana spędzamy Nowy Rok na nogach. Zwykle przesypia- liśmy tę godzinę. Witam ją dziwnie raźno, jakby Nowy Rok miał przy- nieść nam coś dobrego, choć mniej niż kiedykolwiek mam pewności, czy doczekamy następnego. O dwunastej wypiliśmy po kieliszku białe- go węgierskiego wina i zjedliśmy pierników. Teraz jest pierwsza. Zwy- kły wieczomy atak bólu zęba nie powtórzył się. Zaledwie ćmi niewyraźnie. Dobranoc Anno, dobranoc świecie nieszczęśliwy. Listy zwykłe od jutra będą już kosztowały IS zł. Mimo woli przypo- minają się słowa Czepca z "Wesela": "A któż moich groszy złodziej, czy Żyd jucha czy dobrodziej". Od dziecka uczono mnie w zasadach so- cjalizmu: "Jedną z najcyniczniejszych form wyzysku mas pracujących są nakładane przez rząd burżuazyjny podatki pośrednie". Jakże z nimi walczył jeszcze w parlamencie wiedeńskim Ignacy Daszyński. Ale to pono nieunikniony skutek inflacji. O dwunastej zamiast zapowiedzia- nych w radio dzwonów... [tekst urwany]. 1948 Po obiedzie zastrzykarka, daje mi jod. Była na święta u jakichś znajo- mych (krawcowa) poznanych w pielgrzymce do Częstochowy. Przy- wiozła od nich słój "masy tortowej" (szmalec, czekolada i miód), "żeby się odżywiała". Powiedziała: "Choć ja nie mam po co odżywiać się i żyć. Nie mam nikogo, jestem sama, więc nie mam celu życia". I na to nikt nie poradzi. Jedynym celem życia jest bliski człowiek. 162 2 I 1948. Piątek Frania dowiedziawszy się, że jestem głodna (śniadanie później niż zwykle), zawołała: "To dobra powieść!" Często używa tego zwrotu ze słowem "powieść" w znaczeniu: "nowina". Potem zastrzykarka. Chcia- łam ją poczęstować słodką wódką z piernikiem. Podziękowała mówiąc: "Nie mogę, bo zaraz idę do komunu. Pani zna pewno tę historię z pier- wszym piątkiem w miesiącu?" "Nie, nie znam". "No więc, kto dziewięć pierwszych piątków w miesiącu pod rząd chodzi do Komunii Świętej, ten nie będzie umierał bez łaski boskiej". "To znaczy - bez sakramen- tów?" "Tak, bez spowiedzi, komunii". "Skąd u Pana Boga takie upodo- banie do pierwszych piątków w miesiącu?" "Tego to ja już nie wiem". "A jeśli ten piątkowy umrze nagle?" Oczy jej błysnęły. "Nawet jeśli bę- dzie umierał nagle, to zawsze jakoś tak się złoży, że ksiądz będzie przy tym, albo gdzieś blisko z Hostią Św., albo choćby tylko z olejami świę- tymi. Ja nie jestem zanadto pobożna - dodała - i zresztą nie mam czasu, ale to chcę mieć, żebym nie umierała bez łaski boskiej". 163 Samuel Pepys, portret pędzla Johna Halesa,1666 Przyszedł młody człowiek z "Czytelnika" w sprawie odczytu w Płoc- ku. Może jednak dam ten sam temat. Dzisiejszej nocy śniło mi się, że do Anny przyjechał Gerard Cecil. Miał brodę rozczesaną na dwie strony, był trochę podobny do bohate- rów opowiadań Daudeta, a trochę do naszego dozorcy domu, Szczepana Wyglądały. Nagle znikł mi z oczu. Wychylając się oknem na Lindego zobaczyłam Annę i widziałam jego nogi. Był w szortach z gołymi noga- mi. Potem jechaliśmy niby to bryczką do Dąbrowy, jak w 1944. Cudne łany dźwięczały seledynowym kłosem i wyginały się faliście i wzgórza były prześliczne w kędziorach lasu i zarośli. Wkrótce po młodym chłopcu z "Czytelnika" przyszła pani z tego sa- mego wydziału, abym koniecznie przyjechała z odczytem do ł,odzi na 25 stycznia. Dziwny bałagan i nieskoordynowanie czynności, że dwie osoby z tego samego wydziału przychodzą w godzinę jedna po drugiej, prawie w tej samej sprawie i nic o sobie nie wiedzą. 6 I 1948. Wtorek. Trzech Króli Rano w radiu dwie symfonie Haydna: "Niespodzianka" i "Londyń- ska". Potem w "kwadransie prozy popularnej" Małyniczówna czytała fragment z mojej noweli "Tryumf Dionizego". Małyniczówna jest jesz- cze jedyną z aktorek, która możliwie czyta moje rzeczy, ale tylko możli- wie. Bardzo lubię Małyniczównę (także jako aktorkę), ale właściwie moje rzeczy mogą czytać tylko mężczyźni. Marzyłam, że może będzie to czytał Zelwerowicz, jedyny dzisiaj bezbłędny lektor. Przed wojną je- dynymi, którzy wspaniale czytali rozdziały z "Nocy i dni" i opowiada- nia z "Ludzi stamtąd", byli Stanisławski i Jaracz. 7 I 1948. Środa Słuchałam w radiu wstępu do powieści radiowej Boguszewskiej "Że- lazna kurtyna" z mówionymi przez nią komentarzami. Aż zdziwiłam się do jakiego stopnia inteligencja tej kobiety jest dziwaczna. Obraca się pośród pewnych trików i efektów w rodzaju: "Bo tak jest". "Bo tak właśnie jest". I jednak strasznie koniunkturalna. Jej dowcipu i inteligen- cji wystarcza na zabawną przyjemną rozmowę towarzyską, ale nie na stworzenie dzieła literatury. Najciekawsze jest to, że dla Boguszewskiej nie istnieje nie tylko Polska i historia; dla niej nie istnieje sztuka. Jej na- 164 wet we śnie do głowy nie przychodzi, że ludzkość od początku swych dziejów męczy się dla stworzenia wielkiej sztuki. Jest fenomenalnie spostrzegawcza, ale nie podnosi tej spostrzegawczości do wyżyn sztuki. Śniło mi się dziś, że Anna została malarką. Widziałam dwa jej wspa- niałe płótna - jedno zwłaszcza pamiętam, gdzie nie poziomo, ale w pio- nie wzwyż obrazu namalowany był stół z mnóstwem owoców. I mimo dziwaczności układu, to było bardzo piękne. 8 I 1948. Czwartek Dziś mi się śniło, że Anna podała mi pięknie wydaną książkę, niby "Vade-Mecum" Norwida w wydaniu Borowego i powiedziała: "To są twoje listy". W samej rzeczy - to były moje listy oprawne w książkę. Powiedziałam, że nie chcę ich zabrać. Miałam jakby żal, że mi je odda- je. Leżałam czegoś w łóżku i ona przyniosła mi to jak zwykle na Linde- go ze śniadaniem. Potem słyszałam jakieś przenoszenie sprzętów. Nie wiem, dlaczego zlękłam się nagle o te listy i poprosiłam, żeby mi je An- na oddała. Zdziwiła się: "To już za późno - powiedziała - wziął je już Leśnodorski"'. Zbudziłam się ze strasznym uczuciem żalu i zdumienia że oddała komuś obcemu moje listy. Na szóstą pojechaliśmy do Teatru Polskiego na premierę "Cyda"` [...]. Przedstawienie było zachwycające. Roszkowska3 zrobiła dekoracje nad wszelki podziw. Już przy podniesieniu kurtyny dekoracje dostały oklaski. Nie znam w tej chwili lepszego dekoratora od niej w Polsce. Ona nie obmyśla oddzielnie dekoracji, kostiumów, światła, tylko wszy- stko harmonizuje w przedziwną symfonię kształtów i barw. Kolorystyka przepyszna. Wierciński dał pierwsze dobrze wyreżyserowane przedsta- wienie, jakie po wojnie widziałam. Pierwszy też raz słyszałam, że po przedstawieniu wywoływano reżysera4. Całość była pełna dobrego sma- ku, polotu, poezji i wiersz Wyspiańskiego wychodził prawie tak wspa- niale jak wiersz Słowackiego w "Księciu Niezłomnym". Cóż to za pasja i temperament w tym Wyspiańskim! Gdyby nie urodził się w Polsce przytłoczonej wciąż trumną tragicznych problemów, byłby światowej sławy poetą i dramaturgiem. Elżunia była świetną, bardzo hiszpańską in- fantką i z tej niedużej roli zrobiła naczelną kreację przedst.awienia. Wracaliśmy do domu piechotą. Na Marszałkowskiej spotkaliśmy A1. Maliszewskiego i chwilę staliśmy z nim rozmawiając. Obiecał mi bilety na premiery teatrów miejskich i... odkrył nam tajemnicę owej Ma- 165 liszewskiej, autorki powieści "Mieszkamy na Puławskiej". Okazało się, że to napisała Karola Beylinówna!5 St. powiedział: "Swoją drogą odesz- ła mnie połowa entuzjazmu do tej powieści, jak się dowiedziałem, że to napisała Beylinówna". Ja zaś myślałam o tym, jak świadomość czegoś odchyla nasze bezpośrednie wrażenie i jak nie wiadomo, które jest pra- wdziwsze, czy to ze świadomością, czy to bez niej. Myślę, że w każdym poszczególnym wypadku jest inaczej. Mnie ta wiadomość nie popsuła wrażenia. Raczej ucieszyłam się, że powieść napisana przez Beyl. może być taka dobra, taka ludzka i polska. ' Jeśli nawet przyjąć serio nazwisko padające we śnie, trudno rozstrzygnąć czy cho- dzi tu o Zygmunta Leśnodorskiego, krakowskiego dziennikarza i pamiętnikarza, czy też o Bogusława Leśnodorskiego, warszawskiego prawnika i historyka. z Pierre Corneille - Stanisław Wyspiański - Cyd, układ scen. i reż. E. Wierciński, scen. T. Roszkowska, muz. W. Lutosławski, premiera 8 I 1948, Teatr Polski. 3 T e r e s a R o s z k o w s k a (1904-1992), malarka, scenograf. Po studiach malar- skich w Warszawie i Paryżu uczyła się na Wydziale Reżyserskim PIST. Jako scenograf debiutowała w 1933, projektowała dekoracje do sztuk wystawianych przede wszystkim 166 przez L. Schillera, po wojnie - przez E. Wiercińskiego i B. Korzeniewskiego. Zamordo- wana w napadzie rabunkowym. 4 E d m u n d W i e r c i ń s k i (1899-1955), aktor, reżyser. Studiował w Tomsku i w Warszawie (prawo i filozofię), był uczniem Instytutu "Reduty". Do 1939 występował jako aktor w Warszawie, Poznaniu i Lwowie. W czasie okupacji brał udział w tajnym życiu teatralnym stolicy (m.in. zaczął reżyserować w zespole studyjnym). Po II wojnie zarzucił aktorstwo. Z B. Korzeniewskim prowadził scenę poetycką Teatru Wojska Pol- skiego w Łodzi; następnie reżyserował gościnnie na różnych scenach. W 1.1949-52 był reżyserem teatrów dramatycznych we Wrocławiu (jego imię nosi Teatr Współczesny we Wrocławiu), po czym do końca życia reżyserem Teatru Polskiego w Warszawie. M.in. inscenizował Elektrę, Dwa teatry, Cyda, Fantazego i Horsztyhskiego. 5 K a r o 1 i n a B e y 1 i n (1899-1977), dziennikarka, krytyk teatralny, prozaik, tłu- maczka. Ukończyła filologię polską na UW ze stopniem doktora filozofii. W 1.1925-32 współpracowała z "Płomykiem". Od 1926 pracowała w dziale kulturalnym, Kuriera Polskiego", a od 1930 - "Expressu Wieczornego". Aresztowana podczas okupacji, zbiegła z transportu i ukrywała się pod nazwiskiem Maria Maliszewska. Po wojnie pra- cowała w "Kurierze Codziennym"; od 1946 prowadziła dział kulturalny "Expressu Wie- czornego" i była jego recenzentką teatralną, równocześnie współpracując z "Nowinami Literackimi", "Przekrojem" i Polskim Radiem; od 1957 członek kolegium "Kulis". Wy- dała m.in. New York w pięć dni,1936, Opowieści warszawskie,1954, Tajemniee War- szawy z lat 1822-1830,1956, Dzieńpowszedni Warszawy w l.1880-l900,1967, W War- szawie w l.1900-1914,1972; wśród wielu powieści wydawanych od 1930 pod pseudo- nimami ogłosiła jako M. Maliszewska: Mieszkamy na Puławskiej,1948, Warszawa! wy- siadać #,1949. 9 I 1948. Piątek Po obiedzie spałam. Potem przyszedł Żukrowski ze swoim ojcem, bardzo ładnym starszym panem. Ojciec ten wkrótce poszedł, a wtedy Żukr. opowiedział nam o propozycji Borejszy i o pobycie literatów w Moskwie. Borejsza zaproponował mu, że przez trzy lata będzie mu płacił przez pół roku 50 tysięcy miesięcznie, a przez drugie pół roku brał go do siebie. W tym okresie będą mu udostępniane wszystkie dzie- dziny życia polskiego aż do tajników UB i wszystkich jego akt. Ba, zo- stanie sfingowane nawet aresztowanie go i zamknięcie na dwa tygodnie w więzieniu, aby poznał i ten "sektor" życia polskiego. Przy czym fun- kcjonariusze UB i władze śledcze mają nie wiedzieć, że to jest areszto- wanie "umówione". Co za szatańska głowa, w której takie pomysły "studiów w terenie" się lęgną! Takie hopy z tragedii ludzkiej li tylko dla zaznania wrażeń dobrych do "twórczości"? To dystansuje najgorsze tra- dycje pięknoduchostwa i tego cynizmu literackiego, który mówi, że lite- rat dla "poznania życia" może i w łajno wleźć, i ojca własnego zabić. 167 Karolina Beylin. Fot. A. Szypowski W zamian za to wszystko Zukr. ma napisać wielką powieść o współ- czesnej rzeczywistości. I ten głupi chłopak na to leci. I już słyszę te dawne sanacyjne argumenty: "Przecież gdybyśmy wszędzie nie chodzi- li, to jakże moglibyśmy poznać życie?" - mawiali idąc na kawior do ambasady sowieckiej. I co za literatura wyszła z tego poznawania? Po- żal się Boże - "Węzły życia" i powieści Brezy! Życie poznaje się żyjąc. Conrad nie na to poszedł na marynarza, żeby to opisać, lecz dlatego to opisał, że był marynarzem. Dostojewski nie dlatego poszedł na katorgę, by zapłodnić wyobraźnię literacką, lecz dlatego opisał katorgę, że tam był. Żukr. chwali się: "Borejsza mi powiedział: miałem relacje z Mosk- wy, że pan się dobrze tam zachowywał". Co za upokorzenie słyszeć Po- lakowi te słowa i powtarzać je z zadowoleniem, jako pochwałę z najbar- dziej powołanych ust. Wrocław.11 I 1948. Niedziela Wczoraj o 9.30 wieczorem wyjechałam do Wrocławia. Trafiłam na czysty, nowy czy zremontowany wagon (oczywiście bez wyściełania), dobrze ogrzany i oświetlony elektrycznością. Myślałam więc, że podróż będzie świetna, tymczasem była koszmarna z powodu niesłychanego opóźnienia. A raczej słychanego, bo wszyscy o tym w pociągu mówili, że od jakiegoś czasu znów pociągi źle chodzą. Tak samo jak i listy, i pa- czki znowu zaczęły ginąć, aż na to w najbardziej prorządowych gaze- tach alarm podnoszą. Qui trop embrasse mal etreintl - jak mówią St. i Anna. Gdy państwo jęło zagarniać wszystkie dziedziny życia - zepsuło się jego funkcjonowanie nawet w tych dziedzinach, w których dotąd funkcjonowało świetnie. Czyż poczta i koleje nie sprawiały się do tych czasów tak idealnie, jakby były stworzone do zarządzania przez pań- stwo? W samej rzeczy państwo - instytucja ze swej natury na wskroś wojenna - w czasie pokoju nadaje się jedynie do prowadzenia poczty, telegrafu, pryncypalnych dróg kołowych, kolei, może jeszcze niektó- rych gałęzi ciężkiego przemysłu (zwłaszcza zbrojeniowego) i... elemen- tarnego nauczania analfabetów. Wszystko inne zdaje się przerastać jego kompetencje. A teraz i te swoje obowiązki, do których dorosło, tak źle spełnia. Wracając tedy do podróży, jechaliśmy siedem godzin do Łodzi, wlokąc się "noga za nogą" i przystając to na małych stacyjkach, to w polu.[...] Przypomniała mi się tej nocy pewna nowela Czechowa o takim właś- nie pociągu (towarowym), co nie wiadomo było, ani po co się zatrzymu- je, ani kiedy ruszy. I przypomnieli mi się dwaj żołnierze sowieccy w 1945 roku, na szosie za wolską rogatką. Chciałam jechać do Łowicza. Czekali z tobołami przy drodze. Oświadczyli gotowość zabrania mnie na "maszynę", która po nich z Pragi podjedzie. Zaczęłam z nimi czekać. Minęła godzina, dwie. Na każde pytanie, kiedy ta maszyna przyjedzie, odpowiadali: "A cziort jejo znajet!"z Kiedy wreszcie spytałam, jak daw- no na nią czekają, odpowiedzieli spokojnie: "A wot, już od wczoraj na nią czekamy i czekamy"3. Do Wrocławia przyjechałam zamiast o wpół do szóstej - o wpół do dziesiątej. Czyli z siedmiu godzin spóźnienia nadrobiliśmy od Łodzi- trzy [...]. Na Lindego przyjechałam dorożką ze starym człowiekiem z kresów, z Wilna, zdaje się, czy Grodna. Okazało się, że biedna Anna biegała na wpół do szóstej rano do pociągu - czego nie przewidziałam. Mogła wyjść, bo przyjechała do nich siostra p. Jerzego, ta rejentowa z Krakowa. P. Jerzy wygląda okropnie - choroba poczyniła od grudnia zastraszające spustoszenia. Wieczorem dhzga rozmowa z Anną, o czasach, literaturze, o wszy- stkim. O tym, jak ciężko jest mówić czy pisać nawet rzeczy pozytywne o współczesnej nam rzeczywistości, z chwilą gdy trzeba tyle negatyw- nego przemilczać i wymijać. Literatura staje się w końcu omawianiem przemilczanego. # Q u i t r o p... (fr.) - kto wiele obejmuje, mało utrzymuje. 2 A c z i o r t... (ros.) - a czort ją wie. 3 Z tych dwóch elementów - własnego wspomnienia i reminiscencji z Czechowa- powstanie w 1949 nowela pt. Nocne spotkanie. 12 I 1948. Poniedziałek Pan Jerzy ma dzisiaj bardzo zły dzień. Nic nie widzi, wymiotuje i mówi od rzeczy - a chwilami logicznie. Ta mieszanina przytomnego z nieprzytomnym robi przerażające wrażenie. Czasem układa się z tego zdanie "surrealistyczne". Dziś, mówiąc przytomnie, zdziwił się, że jest wieczór, gdyż myślał, że to piąta rano. A że tylko co był jego asystent, Biliński, pan Jerzy więc: "Aha, to ja dlatego zwymyślałem Bilińskie- go, że wariat, przychodzi w nocy". A potem skrzywiwszy się, jakby w uśmiechu obrzydzenia: "Nie wiedziałem, że takie dziwne są godziny zwroku" (zwroku, tak). 168 169 Rozmowa z Anną o pomięszaniu się wszystkim wszystkich szyków. Kapitaliści robią wszystko, aby rozniecić w swoich krajach komunizm, którego się boją. Zachód i bliski, i daleki, prąc do wojny z Rosją w imię wolności człowieka i w to imię łączący się z pogardzającymi człowie- kiem Niemcami, robi wszystko, co może, żeby narody podległe Rosji stanęły po stronie Rosji. Komuniści w krajach, gdzie mają władzę, robią wszystko co mogą, żeby utrzymać przy życiu obumierającą reakcję, a nawet pobudzać ją do życia. I to reakcję w jej najczarniejszej formie. A inaczej nie może być, skoro się samej myśli socjalistycznej zakazało rozwoju! Wszystkim wszystko więc pójdzie na opak. Bóg w Biblii po- mięszał rozum i władcom i narodom - bo człowiek nie umiał używać rozumu. Wieża Babel. Idzie o to, żeby przetrzymać to szaleństwo i nie stracić mimo wszystko wiary w człowieka i życie, a choćby nie stracić tylko godziwego samopoczucia. 14 I 1948. Środa Miałam okropną noc, prawie wcale niespaną. Myślałam, że mnie ciś- nienie rozwali. Zasnęłam dopiero o szóstej. [...] Czytałam "Nowiny Li- terackie". Zwrócił moją uwagę rozdział z książki Timofiejewa pt. "Że- romski a literatura rosyjska"'. Ma to wydać Towarzystwo Przyjaźni Pol- sko-Radzieckiej. Zestawia zwłaszcza zmysłowość i namiętność widze- nia świata tych dwu autorów (Żeromskiego i Tołstoja), zwłaszcza stosu- nek do miłości. Zestawia "Dzieje Grzechu" z "Anną Kareniną" i Katią Masłową ze "Zmartwychwstania". A więc porównywa Żeromskiego z dwoma z gruntu odmiennymi Tołstojami. Z Tołstojem sprzed "nawró- cenia" i z Tołstojem po "nawróceniu". Co już jest błędem. A i w ogóle cała rzecz od początku do końca fałszywie postawiona i mimo doboru cytat z krytyk o Żeromskim - nieprzekonywająca. Tołstoja nazywano "jasnowidiec płoti"2 (bodaj Michajłowskij), i w samej rzeczy jaskrawość widzenia świata i namiętna miłość życia istnieje u obu tych pisarzy. Ale to nie powód jeszcze do robienia analogii. Można by równie przeprowa- dzić analogię między twórczością Żeromskiego i Tołstoja na tej podsta- wie, że obaj mieli duże grube nosy, albo że obaj znali życie ziemian i polowania. To nonsens. Między tymi pisarzami nie ma żadnej analogii artystycznej; ani w postawie moralnej (walka z szatanem i niesprzeci- wianie się złu - tysiące innych różnic); ani w kompozycji, ani w stylu, ani w postaciach, ani nawet w rodzaju miłości życia. Po prostu w ni- czym. Co za brak du bon discernement! Od czasu nowej epoki Rosji w Polsce śród innych przyjemnych rze- czy zaczyna się próba wywodzenia nowszej literatury polskiej od wpły- wów literatury rosyjskiej. Przedrewolucyjna literatura rosyjska była wielką literaturą, która wywarła wpływ na literaturę świata. Polska była temu wpływowi najbardziej oporna ze względów szczególnych. Czerpa- ła raczej wzory z literatury angielskiej (Prus - Dickens; Sienkiewicz- Szekspir i Walter Scott) i francuskiej (Sienkiewicz - Dumas). Pierwszą i fałszywą próbę takiego rosyjskiego rodowodu podjął Julian Krzyżano- wski, pisząc w "Nauce i Sztuce" o... wpływach literatury rosyjskiej na Sienkiewicza. Przy tym rosyjskie utwory, na które się Krzyż. powołuje, same powstały z wpływów Walter Scotta i innych pisarzy zachodnich. Śmieszne, żeby Sienkiewicz miał czerpać wpływy zachodnie poprzez Rosję. Jakby się kto drapał prawą ręką w lewe ucho. Jestem na siebie obrażona, bo od wczoraj muszę mieć większe ciśnie- nie niż miałam kiedykolwiek. Po raz pierwszy mam zawroty głowy i skłonność do utraty równowagi. I nie mam już absolutnie żadnego le- karstwa przeciwdziałającego. Głowę mam tak zatumanioną, że dziś nie mogę wcale pracować. Dochodzi więc do tego, że mogę pracować tylko co drugi dzień. 1 Grzegozz Timofiejew - Tajemniczy kwiat tuberozy, "Nowiny Literackie" 1948, nr 2 = J a s n o w i d i e c p ł o t i (ros.) -jasnowidz rzeczywistości 15 I 1948. Czwartek Przy śniadaniu pani Guzikowska (siostra p. Jerzego)' powiedziała: " Chciałabym żyć tylko tak długo, jak długo będę potrzebna". Na to An- na: "A ja na odwrót. Chciałabym żyć tak długo, żeby wreszcie nie być komuś potrzebną. Żeby żyć dla siebie". A pani Irena: "Jak się nie jest nikomu potrzebnym, to już i sobie nie jest się potrzebnym". Tak sprze- czne zdania, a w każdym jest prawda. Między ósmą i dziewiątą byli lekarze z prof. Kapuścińskim, okulistąz, który usiłuje zmniejszyć zaburzenia wzroku, czyniące p. Jerzego cał- kiem ślepym. To jest wywołane wylewami z drobnych naczyń do móz- gu. Robili punkcję do rdzenia. Przepisali cebion z wapnem. Kiedy by- łam potem u pana Jerzego, powiedział: "To był ból, jakby mi zamknęli 170 I 171 rdzeń istnienia". I dodał jakby zastanawiając się: "Zdaje się, że nie prze- sadziłem". Potem wyszłyśmy z Anną jeszcze raz do miasta. i I r e n a G u z i k o w s k a z d. Kowalska (1896-1955). 2 W i t o 1 d J u 1 i u s z K a p u ś c i ń s k i (1910-1988), lekarz okulista, literat. Ukoń- czył Wydział Lekarski Uniwersytetu Poznańskiego, uzyskał doktorat na UJ, specjalizo- wał się w Paryżu. Debiutował podczas studiów na łamach prasy jako poeta, współzało- życiel grupy "Prom" (pseud. Zygmunt Psarski). Podczas okupacji w Warszawie ordyna- tor Szpitala Ubezpieczalni Społecznej, wykładowca na tajnym Uniwersytecie Ziem Za- chodnich. Uczestnik powstania warszawskiego, lekarz AK. Od 1946 profesor Uniwersy- tetu Wrocławskiego, kierownik katedry okulistyki. Poza pracami naukowymi wydał m.in.: wiersze Hinduski sen (razem z E. Herbertem), 1930, Mosty, 1935, Gobi, 1983, szkice Człowiek czy humanista w kosmosie,1982, oraz książki podróżnicze. 16 I 1948. Piątek Chociaż dzień był mroźny i ponury, był to nasz dobry dzień. Pan Je- rzy był rano przytomny. Żartował nawet, kiedy młody medyk stawiał mu pijawki na skroni. Jedna pijawka nie chciała się przyczepić. Może poczuła zatrucie i nie chciała tej krwi. Potem wyszłyśmy do miasta z wózkiem Tulty po radio od naprawy: wiozłyśmy je z powrotem ostrożnie, idąc za wózkiem pod bardzo zimny wiatr. Po obiedzie Anna odpoczęła u mnie. Potem piszę odczyt aż do dziesiątej. Myślę najintensyw- niej, co zrobić, żeby Anna przetrzymała najgorsze chwile, i jak zabezpie- czyć jej dalszy byt na Lindego. 17 I 1948. Sobota Anna całą noc nie spała. Dziś rano siedziałam przy panu Jerzym, kie- dy się myła w łazience. Utracił już bowiem całkiem przytomność i nie jest możliwe zostawić go samego. A ja dziś muszę jechać. Na czym opieram nadzieję, że wróciwszy zastanę go jeszcze żywym? I czy w ogóle, skoro lekarze uważają to za stany przedagonalne, a chory się tak strasznie męczy, można chcieć, żeby się tak beznadziejnie męczył jak najdłużej? A oto rozmowa, jakąśmy prowadzili. Leżał w pokoju od ogrodu, bo Niemka (Nana) sprzątałajego pokój. Kiedy uchyliłam drzwi, powiedział: - "Proszę, proszę". Szukał czegoś po kołdrze: "Właśnie- powiedział - czytam tu stare polskie przysłowia. Ja lubię takie dowcipy. O tych... tych... zapomniałem... tych żonach... Jak się one nazywały? Owruczanki?" I znów czegoś szuka na kołdrze: "Gdzieś mi się ta książ- ka zapodziała". Zrozumiałam, że stracił świadomość (stale zresztą zre- dukowaną) utraty wzroku i bierze za rzeczy oglądane to, co widzi jako halucynacje. "Odłożyłam książkę - mówię - bo trzeba, żeby pan trochę wypoczął i przespał się". "Cóż ja tu mam spać - mówi po chwili. - Tak trochę się zdrzemnę, ale nie będę przecież wyprawiał żadnego spania". J y " Po chwili: "Ślicznie tu est w t m domu. Bardzo ładnie, ciepło. I znów po chwili: "Czy miała pani już wiadomości od pana Stanisława?" Więc mnie poznał, nie wiem, czy słuchem, czy drugim widzeniem, które Mu przypisywała Anna. "Tak" - odpowiadam. "Czy przez Łódź?" - pyta. "Nie - mówię - prosto". "Aha - mówi - to bardzo mądrze, bardzo do- brze, że panią tak prędko doszła tabaka". Po chwili: "A co słychać w mieście? - z zadumą - w mieście, któreśmy opuścili". Po chwili: "Jak pani myśli? Czy wracamy na ojczyzny łono?" I krzywiąc się w uśmie- chu: "Tyle tych łon". - Przedtem rano, kiedy do Niego podeszłam mó- wiąc: "Dzień dobry, panie Jerzy", odpowiedział: "Dzień dobry, pani Mario". W osobach jakoś przytomnie się orientuje. Potem Niemka przy- szła mówiąc, że Herr Professor mnie prosi. Podeszłam do łóżka: "Pani Mario - powiedział - trzeba, żebyście z Anną i Jejutką (tak nazywa Tul- cię) poszły na górę, zamknęły się tam i po prostu położyły się spać". Po chwili: "Ja się też ubiorę i do was tam pójdę. A może przedtem zadzwo- nić?" "Nie, nie trzeba - mówię - niech pan będzie spokojny, wszystko jest dobrze". Mówi: "No, jakże, przecież sytuacja jest bardzo niepewna. Nie wiadomo, co się dzieje w mieście". Po chwili: "Nie wiadomo, co się dzieje w mieście". Zestawiwszy te dwa majaczenia zrozumiałam, że przeżywa w jed- nym przerywającym się ciągu jakąś wojnę i ucieczkę - chyba z Wrocła- wia, skoro mówił: "Czy wracamy na ojczyzny łono?" Po pewnym cza- sie powiedział jeszcze: "On zna pamięć pani Marii. Wie, że wystarczy jej szepnąć na ucho". A do Anny: "Przepadły moje Tuilerie". I jeszcze: " "Mieli mnie zrobić szambelanem i nie zrobili. I coś o Francji. Dużo mówił o Francji. Anna posadziła dzisiaj Tulcięl przed aparatem radiowym - sobie na kolana. Póki grali, dziecko patrzyło i shzchało, ale kiedy nagle zaczęli mówić, a potem głos męski zaśpiewał - Tulta uderzyła w płacz, wyrwa- ła się matce i zwiała aż do sieni. Potem za nic nie dała się wprowadzić do pokoju z radiem. A ten strach kusił ją i wciąż zaglądała, patrzyła z trwożnym zainteresowaniem na radio i powtarzała: "Panu - Panu"- że niby głos pana stamtąd się rozlegał. 172 173 przynajmniej noce będzie miała trochę wolne, żeby cokolwiek zasnąć. Kiedy zeszłam na dół pożegnać się z panną Władzią (wychowawczyni Tulci3), zastałam je obie z siostrą w przyjacielskiej komitywie zajadają- ce bułki z szynką i popijające herbatę. Siostra Alfea miała już na sobie anielski biały strój szarytki i wielki lśniący biały kornet, spod którego jej trochę infantylna twarz wyglądała jak świeża rumiana poziomka. Jej niewinna obecność rozlewa dokoła spokój i budzi otuchę. Anna odpro- wadziła mnie tramwajem na pociąg. O jedenastej przyszedł Bilińskiz, a wtedy my wyszłyśmy do miasta. U krawcowej, gdzie Anna obstalowała czarną suknię z ofiarowanej so- bie dawno na ten cel togi profesorskiej pana Jerzego. Już ze trzy lata zbiera się robić tę suknię. Nie wiedziała, że wypadnie ją robić prawdo- podobnie na żałobę. Kupuję czerwone wino dla Anny, a ona mięso do domu. Kiedy wróciłyśmy, Biliński mówił, że pan Jerzy z nim jakoby rozmawiał przytomnie o drukarni i korektach jego (Bilińskiego) pracy habilitacyjnej. Kiedy przychodzą obcy, zwłaszcza ze świata naukowego, zdobywa się na chwilę na nadludzki wysiłek odzyskiwania przytomno- ści. Po południu p. Jerzy już cały dzień [sic!) spał. Ja pakuję się do wy- jazdu. Ubłagałam Annę, żeby wzięła na noc pielęgniarkę. Zgodziła się przychodzić dobra siostra Alfea, ta sama, co nam latem robiła, a teraz panu Jerzemu robi zastrzyki. To mi przyniosło pewną ulgę, że Anna 174 1 M a r i a K o w a 1 s k a z męża G a w r y ś (194#r1993), córka Anny i Jerzego, zwana w dzienniku Tulą, Tultą; romanistka. 2 B r o n i s ł a w B i 1 i ń s k i (ur.1913), filolog klasyczny, uczeń prof. J. Kowalskie- go ze Lwowa. Od 1945 pracownik naukowy, od 1947 zastępca profesora, od 1951 pro- fesor Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Wrocławskiego; od 1954 w Warszawie. Od 1957 kierownik Stacji Naukowej PAN w Rzymie. % W ł a d y s ł a w a J a k u b a s (1903-1987), zwana Wawą. Pracowała jako wycho- wawczyni w przedszkolach i domach prywatnych. Warszawa.18 I 1948. Niedziela. Wczoraj na dworcu we Wrocławiu znalazłam tragarza. Pierwszy to raz zobaczyłam na tym dworcu tragarza, i to z ogromną złocistą blachą na czapce. Pierwszy też raz w ciągu tych trzech lat jechałam tak dobrze. Pociąg mknął jak strzała i przyszedł do Warszawy o czasie. W przedzia- le sypialnym nie było za gorąco i jechały nim tylko trzy zamiast pięciu osób. Pierwszy też raz korzystając z mniejszej ciasnoty rozebrałam się całkiem i spałam w różowej pidżamie. Pod koniec podróży śniło mi się, że jechałam jakimś błyskawicznym pociągiem, a razem tym samym, co jadę, wybrzeżem Bałtyku, ale nie na zachód, tylko na wschód i północ w stronę Zatoki Świeżej i przez Inflanty do portu Władysława IV. Krajobraz był w brudnych żółtooliwkowych barwach, jak na bardzo sta- rej mapie, i gęste fale ukazującego się kiedy niekiedy morza były tak sa- mo oliwkowozielone. Jakaś pani pokazała mi nagle miejsce zarośnięte szuwarem, pośród którego stała okrągła czerwona wieża. Powiedziała: " A to jest nasza wyspa Fiume". Frania, która jest bardzo ciekawa, dopytywała się: "Jak tam z panem Kowalskim?" Kiedy jej mniej więcej opowiedziałam, że nie jest przy- tomny, odwzdychawszy to urzędowo, rzekła nagle: "A pani wie, co ja pani powiem? Ja okropnie lubię słuchać, jak kto tak mówi od rzeczy. U tych moich pierwszych państwa to była taka babka, no, tej pani mat- 175 Tula Kowalska ka. Już jej było przeszło osiemdziesiąt lat: ona też mówiła tak od rzeczy. To nieraz, jak mnie z nią zostawili, to siądę przy niej i słucham. I żal mi jej, a śmieję się - tak się śmieję, że nie wiem". 19 I 1948. Poniedziałek Ze St. na pierwszą do Palladium na francuski film "Symfonia Pasto- ralna", według tekstu Gide'a - ale nie wiem, z jakiego utworul. B. do- bry, delikatny film psychologiczny doskonale grany i ładnie umieszczo- ny w śnieżnym krajobrazie gór ze świetną aktorką Morgan, podobną do Hanki Sucheckiej. Po obiedzie przyszła pani Żytyńska2, dla której zrobi- liśmy kawy, podanej z konfiturami. Powiedziała m.in., że Panufnik3 je- dzie z koncertem do Berlina. Zapytałam, przed kim Polacy mogą grać w Berlinie? Na to odpowiedziała, że w Berlinie odbywa się w perma- nencji wyścig wszystkich zarządów okupacyjnych w zalecaniu się kul- turalnym do Niemców. Anglicy i Amerykanie sprowadzają do nich naj- lepszych muzyków i śpiewaków, więc i Rosja czyni to samo. A tyle się pisze o tym, że to tylko Anglia i Ameryka zjednują sobie Niemców. Po- tem do 12 w nocy pisałam. 1 Według opowieści Symfonia Pastoralna,1919, wersja filmowa 1946. 2 Z o f i a J a r e m k o, primo voto Żytyńska, secundo voto Pytowska (ur.1920), tłu- macz i krytyk. W 1. 1945-47 pracowała w poselstwie polskim w Szwajcarii, później w Departamencie Prasy MSZ. Ukończyła,filologię romańską na UW. W 1948 była wicedyrektorem Biura Organizacyjnego Swiatowego Kongresu Intelektualistów we Wrocławiu (z tym najpewniej wiązała się jej wizyta u Dąbrowskiej). Autorka książek o L. Aragonie (1963) i H. Barbusse (1967), tłumaczka z francuskiego (m.in. R. Martin du Garda, Mauriaka, Vercors'a) i z niemieckiego (m.in. Zweiga). Od 1970 w USA. 3 A n d r z e j P a n u f n i k (1914-1991), kompozytor i dyrygent; napisał utwory orkiestrowe (Uwertura tragiczna, 1942, Nokturn, 1947, Kofysanka, 1947, Sinfonia ru- stica,1950, Symfonia pokoju,1951, Koneert gotycki,1951, Uwertura bohaterska,1952, Sinfonia elegica,1957, suitę Polonia, 1960, Sinfonia sacra,1963), fortepianowe (Krąg kwintowy,1947, Koncert,1959), kameralne i wokalne; od 1954 na emigracji w Anglu. 20 I 1948. Wtorek O czwartej na zebranie zarządu Pen-Clubu. Przyjęto na nowych członków: W. J. Grabskiego, eks-endeka, a według mnie parszywca, Ju- liusza Żuławskiegol i... Żółkiewskiego2. Przeciw kandydaturze Zółkie- wskiego oponował namiętnie biedny Don Kichot dzisiejszej literatury, Jan Nepomucen Miller. Miller zażądał balotowania. Wat wygłosił mo- wę na cześć Żółkiewskiego jako "animatora" literatury, na cześć jego wartości literackiej i publicystycznej. Zachowywał się, jak i inni chwal- cy Żółkiewskiego, niby ów pastor z wczorajszego filmu, udający że ko- cha piękną dziewczynę miłością duchową i ojcowską. Przecież wszyscy wiedzą, że mowy nie ma o tym, aby Żółkiewski nie był przyjęty do Pen-Clu- bu ze względu na swoje "zaplecze", bynajmniej nie literackie; choć kto ich wie, ta kandydatura mogła być z inicjatywy samego Pen-Clubu, np. choćby Wata. Ciż sami opowiadali sobie po cichu fraszkę I.echonia, przybyłą z Ameryki, a brzmiącą tak: Żółkiewskich nie jednako historia osądzi. Stanisław Kremlem władał, Stefanem Kreml rządzi Otóż ta tylko fraszka pozostanie w Polsce ze Stefana Zółkiewskiego. Potem z Iwaszkiewiczem, Parandowskim, Zawieyskim i Millerem do cukierni Pomianowskiego (na rogu Pięknej i Marszałkowskiej), gdzie oni pili kawę, a ja herbatę. 1 J u 1 i u s z Ż u ł a w s k i (ur.1910), poeta, prozaik, eseista, tłumacz; syn pisarza Jerzego. Spokrewniony przez matkę Kazimierę Hanicką ze St. Stempowskim. Debiuto- wał w 1933 jako poeta w miesięczniku "Droga". W 1. 1936-39 przebywał w Anglii, skąd przesyłał korespondencje do czasopism "Odnowa" i "Polonia". Brał udział w kam- panii wrześniowej, jeniec oflagów. Po wojnie w 1. 1945-49 należał do zespołu "Kuźnicy", następnie "Nowej Kultury"; w 1. 1951-57 w redakcji "Twórczości". W 1.1978-83 prezes polskiego Pen-Clubu. Wydał m.in. powieść Wyprawa o zmierzchu; opowiadania Czas przeszły niedokonany, 1962; opowieści: Byron nieupozowany,1964, Wielkapodróż W. Whitmana,1971; oraz wspomnienia: Z domu,1978. 2 S t e f a n Ż ó ł k i e w s k i (1911-1991), socjolog kultury, historyk i krytyk lite- racki, działacz polityczny. Ukończył polonistykę na UW, prezes studenckiego Koła Po- lonistów. Do wybuchu wojny uczył w gimnazjum. Podczas wojny aktywnie działał w podziemiu: w 1942 wstąpił do PPR, powołany do KRN, redagował wiele pism kon- spiracyjnych, m.in. "Przełom" (1942-43) i "Realizacje" (1944). W 1. 1945-48 był reda- ktorem naczelnym "Kuźnicy". W 1948 przeniósłszy się z Łodzi do Warszawy, założył i prowadził Instytut Badań Literackich. W 1. 1949-69 był profesorem UW, usunięty stamtąd za solidarność ze studentami podczas zajść marcowych. Dwukrotnie (1948 i 1955-56) był kierownikiem Wydziału Kultury i Nauki KC i posłem wielu kadencji. W I.1956-59 minister szkolnictwa wyższego. W 1.1957-58 pełnił funkcję redaktora na- czelnego "Polityki", a w 1. 1958-61- "Nowej Kultury". Od 1969 kierownik pracowni socjologii literatury IBL. Wydał m.in. Stare i nowe literaturoznawstwo, 1950, Spór o Mickiewicza,1952, Kultura i polityka,1958, Perspektywy lireratury XX wieku,1960, Przepowiednie i wspomnienia,1963, O kulturze Polski Ludowej,1964, Zagadnienia sty- lu,1965, Kultura literacka 1918-32,1973, Cetno i licho,1984. 176 12 - Dzienniki, i. I 23 I 1948. Piątek Rano szłam do "Czytelnika", żeby odwołać odczyty, co mi pozwoli jechać zaraz do Anny. Nagle coś zawróciło mnie spontanicznie z drogi. Jakoż w domu nadszedł właśnie list Anny uspokajający mnie i co do stanu jej zdrowia, i co do starań zastosowanych wobec pana Jerzego w szpitalu. Po południu przyszedł Żukrowski z naszym impresario czy- telnikowskim, żeby się upewnić, czy pojadę do Płocka. Powiedziałam, że pojadę. A wieczorem przyszła nadana przez uniwersytet depesza o śmierci pana Jerzego. Umarł wczoraj, w rocznicę powstania stycznio- wego, co jakoś dziwnie pasuje do jego przedśmiertnych majaczeń. Trudno o więcej napięty dzień. I zarazem jakieś otępienie. Znam to uczucie z lat, gdy nagle w rodzinie Mariana zaczęli umierać. 29 I 1948. Czwartek W niedzielę wyjechałam do Wrocławia. W poniedziałek rano natych- tam do "Urbisu" i kupiłam bilety sypialne na środę. liyła to najszybsza decyzja, jaką kiedykolwiek powzięłam, i z równie wyjątkową szybko- ścią zrealizowana. W tenże sam poniedziałek zaraz po mnie przyjechała siostra p. Jerzego, Irena Guzikowska. We wtorek rano - druga jego sio- stra, Róża Illgowa z mężem'. P. Jerzy umarł w czwartek. Anna była przy jego śmierci. Umierał nieprzytomnie, straciwszy także mowę. Umarł w szpitalu. Pogrzeb odbył się we wtorek z kościoła uniwersytec- kiego na cmentarz św. Wawrzyńca. Pogrzeb miał charakter niebanalny i jakiś wzruszający. Nawet mowy były na szczególnie dobrym pozio- mie. Biliński wystąpił jak wielki mówca klasyczny, mówił płacząc. Tak samo piękne było przemówienie studentki. Nawet celebrujący ksiądz ocierał oczy. Annę prowadzili Kulczyński# i Biliński. Powiedziała mi potem: "Ci dwaj mężczyźni tak dygotali, że ja musiałam ich podtrzymy- wać". Na tym cmentarzu jest zdumiewająco wielka ilość polskich na- zwisk, nawet na niemieckich epitafiach. Ale są i całe polskie napisy. Jakże niedawno to miasto uległo kompletnemu zniemczeniu. Jerzy Ko- walski umarł na złośliwą postać sklerozy nerek, 53 lata. Podróż do Warszawy miałyśmy dobrą. Anna całą noc spała. lRóża Illgowa zd.Kowalska(1902-1978)iStanisław Illg (1900- -1978), nadleśniczy w Zagnańsku koło Kielc. #: * 4i # A = # :; li. ł na #.t#: ## Pogrzeb Jerzego Kowalskiego, Wrocław, styczeń 1948 , z S t a n i s ł a w K u 1 c z y ń s k i (1895-1975), biolog, botanik, działacz polityczny. W 1. 1924-41 profesor systematyki i morfologii roślin na uniwersytecie we Lwowie; członek PAU. Działalność polityczną rozpoczął w 1938 w Klubie Demokratycznym. Od # 1945 organizator życia naukowego we Wrocławiu, do 1952 rektor uniwersytetu i polite- chniki we Wrocławiu, założyciel i prezes Wrocławskiego Towarzystwa Naukowego. Poseł do KRN i sejmu. W I. 1952-56 wicemarszałek sejmu, członek prezydium PAN. Od 1956 przewodniczący CK SD, od 1957 zastępca przewodniczącego Rady Państwa; kierował Towarzystwem Rozwoju Ziem Zachodnich i ogólnopolskim Komitetem Ob- ' rońców Pokoju. Autor wielu prac z zakresu systematyki roślin, ekologii, fitosocjologu, paleobotaniki. 1 II 1948. Niedziela Rano zbudził mnie blask pogody, ale wprędce zachmurzyło się przy I 5 stopniach ciepła. Całe przedpołudnie w domu. Anna czyta Gracjana'. Cytuje z niego doskonałe zdania. To ulubiony autor Jerzego Stemp., od którego mieliśmy znów piękny list. Poza dawnymi autorami te listy to 178 179 najlepsza literatura, jaką możemy się delektować w ciągu tych lat. Kie- dyś wydane - będą stanowiły ważkie dzieło literatury polskiejz. Słyszałam nową anegdotkę, że UB ogłasza konkurs na najlepszy dowcip polityczny, a jako pierwszą nagrodę wyznacza -15 lat więzie- nia. Usiłuję rozproszyć smutek Anny, ale mi się to słabo udaje. Sama je- stem smutna. Anna podaje mi myśl, żebym na wiosnę jechała ze St. do Szwajcarii do p. Jerzego. Jedyna to byłaby szansa, żeby ojciec z synem się zobaczyli. Ale wątpię, czy dostalibyśmy paszporty. Jutro rano o ós- mej mam jechać autem do Sierpca na odczyt czytelnikowski. Zmarnują mi znów kilka miesięcy na te odczyty. i Baltasar Gracian y Morales (1601-1658), hiszpański moralista; jezuita, ka- znodzieja królewski w Madrycie, następnie sekretarz Filipa IV. Jego traktat #Agudezaj y arte del ingenio, 1642, był jako wykład retoryki konceptyzmu obowiązującym kode- ksem literatury hiszpańskiej do końca XVII w. Ponadto dydaktyczno-moralne Maksymy dla urzędników,1637, Człowiek uniwersalny, 1646, Maksymy X Baltazara Craciana... pod tytułem Oraculum w ręku y nauka roztropności,1651, wyd. pol.1764. W alegory- cznej powieści El Criticon, 1651-57, wydanej pod nazwiskiem brata Lorenza, poddał krytyce ówczesną cywilizację; z powodu konfliktu, jaki na tym tle wybuchł, opuścił zakon. z Na razie z ogromnej korespondencji J. Stempowskiego w wydaniu książkowym ukazały się listy do Krystyny Marek: Listy z ziemi berneńskiej. Do druku przygotowała L. Ciołkoszowa, przedmowa W. Weintraub, Londyn 1974, Listy do J. Giedroycia, oprac. i posłowiem opatrzył A. S. Kowalczyk,1990, i W dolinće Dnćestru, Listy o Ukrai- nie, wybrał, oprac. i posłowiem opatrzył A. S. Kowalczyk,1993. 2 II 1948. Poniedziałek. M. B. Gromnicznej Punkt o ósmej rano zajechało auto "Czytelnika" z p. Liżewskim. Wstałam o wpół do siódmej i byłam całkiem gotowa. Anna w ostatniej chwili zdecydowała się ze mną jechać, z czego się ucieszyłam. Jechali- śmy drogą na Modlin w krajobrazie iście wiosennym, ze słońcem wśród rozwiewających się chmur. Potężny i romantyczny widok Modlina nad Wisło-Narwią poraził nas egzotyczną pięknością, zwłaszcza że Narew rozlana była jak jezioro. Minąwszy forteczną bramę ostrołęcką jęliśmy się zagłębiać w najnędzniejsze z nędznych północne Mazowsze. Osady i wioski obmierźle brudne i brzydkie - bez śladu jakiejkolwiek potrzeby piękna, której manifestacją może być przecież najuboższa sadyba naj- prostszego człowieka. Nic tu ani na jotę nie wygląda lepiej niż za cza- sów mego najwcześniejszego dzieciństwa. Gnój, bieda, niechlujstwo, zapadające się prastare strzechy zielenią mchów stuletnich okryte. Jedy- 180 nie dużo nowych sadów poowijanych w słomę cieszy oko. Sierpc rów- nie nędzny i brzydki jak wszystko po drodze. Zajechaliśmy przed ka- wiarnię, uważaną za najlepszy lokal miejscowy. P. Liżewski poszedł szukać organizatora odczytu. Siedziałyśmy w żółtym pokoju z kremo- wymi firankami. Czyste serwety na stolikach, żelazny piecyk, przy pie- cyku srokaty kot układa się zwijając sennie łapki. Hoża blondyna podaje nam dobrą herbatę. Przyjechaliśmy o wpół do jedenastej. Dopiero w kwadrans po nas nadjechał przed tęż herbaciarnię autobus PKS, wy- chodzący z Warszawy o 6.30 rano. Po jedenastej. Okazuje się, że ów "organizator" przeczytawszy w "Życiu Mazowieckim" o odwołaniu od- czytu w Płocku (Płock odwołał z powodu zabawy karnawałowej) do- szedł do przekonania, mimo że nie miał odwołania z Warszawy, że w Sierpcu odczyt również się nie odbędzie. Odwołał tedy odczyt i na wszystkich afiszach nalepił zawiadomienia o tym. Sam zaś ulotnił się tak dokładnie, że najlepsi znawcy sierpeckich stosunków na darmo szu- kali go po mieszkaniach wszystkich ciotek, wujków i teściowych. Dwie paniusie, zdaje się nauczycielki, miotały się zmartwione proponując, że dadzą znać, aby ksiądz z ambony na sumie ogłosił, że przyjechałam i że odczyt odbędzie się o drugiej ! W święto Gromnicznej, w karnawał, kie- dy każdy mieszczuch Sierpca przygotował sobie na obiad kaczkę, kurę czy kawał wieprzowiny, odczyt o literaturze w porze obiadowej ! Czysty nonsens! Zdecydowaliśmy wracać i około dwunastej wyruszyliśmy do Warszawy. Objechaliśmy miasteczko tak, żebym mogła zobaczyć kla- sztor Benedyktynów, gdzie mój ojciec był w szkołach i skąd wyruszył w noc styczniową 1863 do powstania. Byłam bardzo szczęśliwa, że zo- baczyłam to miejsce. Klasztor jest piękny, musi być bardzo stary - fron- ton ma w stylu gotyku nadwiślańskiego, wysoki spadzisty dach. Jeden budynek klasztoru jest spalony. Klasztor jest na wzgórzu i panuje nad miastem, które dosyć jest malowniczo położone nad rzeczką Sierpienicą wezbraną teraz w sporą falistą rzekę. W powrotnej drodze mówiliśmy, i ja rozmyślałam o błędach drogi, jaką idzie w tej akcji odczytowej "Czytelnik". Zawsze idzie o popisanie się "przekroczeniem normy". Żeby w sprawozdaniach było jak najwię- cej wygłoszonych odczytów, bez troski o to, czy te koszty wyłożone są w sposób racjonalny i celowy. W okolicach, gdzie wsie przypominają mi widoki murzyńskich wiosek oglądane przeze mnie w Algierze - jest idiotyzmem urządzać odczyty o literaturze. Tam najwyżej 1% ludności, nawet w miasteczkach, słyszało o Sienkiewiczu, może o Rodziewiczów- nie czy Mniszkównie. Tam nie wiedzą nawet, do czego służy taka rzecz 181 jak literatura. Tam istotnie, jak pisze Jerzy St., można wysyłać najwyżej (czy raczej nikogo mniej jak) proroka Jeremiasza i Biblię. Albo mówić o budowaniu płotów, zaprowadzaniu wychodków, o nawozach sztucz- nych i uprawach. Ciekawy szczegół. Te dwie panie w Sierpcu głównie zainteresowane w tym, aby odczyt się odbył, mówiły o mnie: "Pani autorka przyjecha- ła". Myślę, że i one pierwszy raz o mnie słyszały i o mojej twórczości nic ani w ząb nie wiedzą. Na skutek popłochu wywołanego moim przy- jazdem nawet moje nazwisko wypadło im z pamięci. Ta nieszczęsna oj- czyzna ma tylko stolicę, a poza nią - tłum sennych cieni, jeśli idzie o życie umysłowe. Myślę, czy nie napisać o sposobach szerzenia kultu- ry literackiej i stwarzania tradycji obcowania z literaturą. Mam pewne pomysły. Kiedy wracałyśmy było pochmurno i tylko na dalekich planach krajobrazu słońce, bliżej niewidoczne, kładło jakby dłoń ciepła i blasku barwiąc żywiej to płone wzgórze, to gaj brzozowy, to szczyt chałupy. Zaczęłam czytać dzieła św. Teresy. Tej wielkiej'. Z biblioteki po matce St. 1 Ś w. T e r e s a z A v i 1 a, Teresa de Cepeda y Ahumada (1515-1582), karmeli- tanka hiszpańska, mistyczka, doktor Kościoła, kanonizowana w 1622; wraz ze św. Ja- nem od Krzyża przeprowadziła reformę zakonu, dającą początek karmelitom bosym. Wobec prześladowań ze strony inkwizycji i części zakonu brał ją w obronę król Filip I1. Założyła 32 klasztory. W licznych dziełach (Droga doskonałości,1565-70, Zamek we- wnętrzny, 1577) wyłożyła swą doktrynę mistyczną. Skupiona głównie na tworzeniu "pejzażu wewnętrznego", posługiwała się bogatą metaforyką; w poezji nawiązywała do wzorów kolęd i glos (jeden z liryków przełożył Z. Krasiński). 3 II 1948. Wtorek # Spotykam Przybosia i przegadaliśmy godzinę w cukierni Pomiano- wskiego. Lubię rozmawiać z Przybosiem, gdyż jest naprawdę poetą # i ma dużo smaku. Rzadko się zdarza, by w wysoką kulturę przenieść bez szwanku dobry smak cywilizacji chłopskiej. Kiedy opowiadał o Szwajcarii, wyraził się: "Domki tam takie czyste, jakby je co dzień myto szczoteczką do zębów i podkręcano im wąsa" - co jest humorysty- ką trochę surrealistyczną, trochę w stylu "Alicji w krainie czarów". Chwyta mnie oczywiście za serce i tym, że cytuje przy lada okazji zda- nia i zwroty moich utworów, co świadczy, jak doskonały z niego czytel- nik. Opowiadał o kilku potentatach finansowych, rządzących w gruncie rzeczy Szwajcarią. M.in. o twórcy i właścicielu wielkiej fabryki "Ciba", ! która miała u nas licencję na wyrób tych lekarstw w Pabianicach. Rząd upaństwowił fabrykę i teraz toczą się pertraktacje o uzyskanie z powro- tem licencji, z czym Szwajcaria się droży. Aby obłaskawić owego wła- ściciela (nazwiska zapomniałam) dają mu nawet teraz orde polski, rze- komo za propolskie i antyhitlerowskie stanowisko podczas ojny. Przy- boś jest posłem w Bernie. Wieczorem Wandal i miłe z nią rozmowy przy kolacji. A właściwie ona jest wiecznie żądna słuchania. I nie przez uprzejmość, istotnie cie- kawi ją, co my powiemy. Mało znam osób, co tak nic nie mówią o so- bie. Zresztą i to trzeba umieć. # W a n d a D ąb r o w s k a z d. Kociełł, (1884-1974), wpierw nauczycielka na pensji P. Hawelke w Warszawie, gdzie uczyła się M. Szumska, a następnie szwagierka, żona Wacława, i przyjaciółka Dąbrowskiej; docent bibliotekarstwa. 4 II 1948. Środa Wczoraj była Ela i opowiadała mi o Dąbrowie wysoce zasmucające rzeczy. Oto roczną szkołę rolniczą zamieniono tam na gimnazjum rolni- cze dające wstęp do wszystkich liceów. Wnet okazało się, że chłopi łak- 182 183 Klasztor benedyktynów w Sierpcu ną tylko liceum. Na miejsce dotychczasowych trzydziestu, napłynęło do internatu ponad sto dziewcząt z różnych, najdalszych nawet okolic kra- ju. Pod względem kultury i moralności element najfatalniejszy. Rozpo- wszechniły się wszy, złodziejstwo i świerzb, w takim stopniu, że uczci- we dziewczęta nie mogą upilnować ani swoich pieniędzy, ani swych rzeczy. Eli ukradziono 2000 zł przeznaczone na zapłacenie internatu. Życie ogranicza się do ciągłych pogadanek o higienie, do mycia głów szarym mydłem, leczenia świerzbu i rewizji po skrzynkach i szafkach uczennic. Skanalizowane wychodki (nigdy co prawda nie umiały ich używać) zostały tak zapaskudzone i zatkane, że musiano je zamknąć. O dziewiątej i pół Anna poszła do Ministerstwa Kultury i Sztuki " y w sprawie "Zesz tów Wrocławskich. Lał straszn deszcz i bardzo zmokła. Wobec tego, że nie zapowiadało się wypogodzenie, zrezyg- nowałyśmy z pójścia do kina na francuski film "Piękna przygoda" i wzięłyśmy się do pracy. Anna naszkicowała tu całe nowe opowiadanie greckie, ja - nad Pepysem. Kwadrans przed ósmą wieczorem wyszłam z Anną na pociąg. W komunikacji miejskiej ciągle jeszcze jest chaos. Przeszło pół godziny czekałyśmy przebiegając z przystanku autobusu na przystanek tramwaju. Przeszły cztery czternastki, lecz ani jedna dzie- siątka, i ani jeden chausson. O wpół do dziewiątej poszłyśmy na plac Zbawiciela i taksówką przyjechałyśmy na dworzec. Odprowadziłam Annę do wagonu. Przed wyjazdem płakała, nie wiem, czy z żalu, że wyjeżdża, czy na myśl o pustce w domu, do które- go wraca. To jest niewątpliwie najsmutniejsza chwila, jaką po śmierci męża przeżyje. Na dworcu już na peronie w półmroku minęło nas dwu robotników czy kolejarzy. Jeden powiedział do drugiego: "Ucałuj żonę tam, gdzie ma najgrubszą nogę". Roześmiałyśmy się głośno. Warto było czekać tyle czasu na tramwaj, by to usłyszeć. Wracając do domu czekałam znowu pół godziny na dziesiątkę albo chaussona. Widziałam, jak teraz dopiero idą jedna za drugą cztery dzie- siątki, te, na które czekałyśmy tak daremnie - w stronę Towarowej. Po półgodzinie nadjechał autobus, do którego się nie dostałam, a potem za- raz drugi, którym wreszcie zmarznięta wróciłam akurat, kiedy Anna już wyruszała w drogę. W domu zastałam jeszcze resztkę audycji chopino- wskiej. 6 II 1948. Piątek Bardzo mi brak Anny i wciąż się dziwię, że i teraz jeszcze nie może- my być więcej razem. Dziś rano poszłam wreszcie kupić sobie bilet na jutro do Łodzi. Kiedy wróciłam, przyszedł Kiełpiński z "Warszawy"1. Przyniósł mi do przeczytania recenzję "Stanisława i Bogumiła" napisa- ną przez jakiegoś Kiersta`. Zdaje mi się dobra, a nawet piękna, a nade wszystko o takim stosunku do dzieła, że nie czuję się w prawie do robie- nia zastrzeżeń. Kiełp. prosił nadto o artykuł o Jerzym Kowalskim, czego nie jestem w stanie wykonać. Myślę, że dobrze, aby napisali o Nim Bi- liński albo Mikulski3 - zwłaszcza że znają najlepiej jego okres wrocła- wski i tamtejsze zasługi. O jedenastej zepsuła się maszyna. St. szedł właśnie do miasta, więc wziął ją do naprawy. Będzie gotowa za tydzień. Pepysa pisałam dziś ręką, co idzie znacznie wolniej i zużywa więcej pa- pieru. ' A n d r z ej K i e ł p i ń s k i (ur.1921), dziennikarz, publicysta, ukończył Wydział Prawa UW. W 1. 1947-50 był sekretarzem redakcji dwutygodnika "Warszawa". Nastę- pnie tę samą funkcję pełnił w redakcji "Życia Śpiewaczego"; od 1962 redaktor naczelny miesięcznika "Życie Muzyczne", a ponadto od 1982 prowadzi kwartalnik "lSME". = J e r z y K i e r s t (1911-1988), poeta, krytyk teatralny, autor książek dla dzieci i młodzieży. Ukończył filologię polską na UW. Debiutował w 1936 w prasie jako poeta. Nauczyciel gimnazjalny, podczas okupacji w tajnym nauczaniu. Po wojnie wykładowca w Miejskiej Szkole Dramatycznej w Warszawie, recenzent teatralny "Tygodnika War- szawskiego", następnie "Przeglądu Powszechnego". Od 1949 redaktor i reżyser w Pol- skim Radio. Wydał kilka tomów poetyckich oraz liczne książki dziecięco-młodzieżowe. Wspomniana recenzja Dramat Maru Dąbrowskiej ukazała się w "Warszawie" 1948, nr 5. 3 T a d e u s z M i k u I s k i (1909-1958), historyk literatury, eseista, edytor. Studio- wał polonistykę na UW i UJ, gdzie uzyskał stopień doktora. W l. 1932-36 i podczas okupacji pracował w Dziale Starych Druków BN. Od 1936 pracownik naukowy poloni- styki warszawskiej, wykładał na tajnym UW i Uniwersytecie Ziem Zachodnich. Uczest- nik powstania warszawskiego i jeniec oflagu. Po wojnie profesor na Uniwersytecie Wrocławskim; redaktor "Zeszytów Wrocławskich", a następnie "Pamiętnika Literackie- go". Wydał m.in. Ród Zoilów. Rzecz z dziejów krytyki staropolskiej,1933, Nad tekstami Kniaźraina, 1947, Spotkania wrocław,skie. Szkice literackie, 1950, Ze studiów nad Oświeceniem,1956, Rzeczy staropol.skie,1964, oraz wiele prac edytorskich. Prof. T. Mikulski powitał Dąbrowską we Wrocławiu artykułem w "Pionierze"; jej związki z Wrocławiem przedstawił w szkicu W mieście Bogumiła Korna (pierwodruk w: "Nowej Kulturze" 1952, nr 47, przedruk w: Spotkania wrocławskie, wyd. II, 1954). Jego wspomnienie o prof. J. Kowalskim ukazało się w "7eszytach Wrocławskich" 1948, z. 2 i w osobnej odbitce. 184 185 Łódź. 7 II 1948. Sobota Już sam przyjazd do Łodzi można odczuć jako nieszczęście. Niebo i ziemia, i mury brudne, mokre, cuchnące, bo nawet niebo czuć dymem i czymś skisłym. Petersowal zagadała mnie od razu na śmierć, Nelly Strugowa to przy niej kameduła. Ta blagierka dla fasonu psioczy na "demokrację", ale w gruncie rzeczy jest w niej szczęśliwa. Oszukano mnie, gdyż zapowiadałam, że mogę mieć najwyżej dwa, trzy odczyty i nie w małych dziurach, tymczasem zrobiono mi aż pięć. Petersowa, którą w Jaworzu poznałam [...), teraz matrona, bohaterka, ofiara cierpień, z odznaczeniami "Grunwaldu" i "Za Warszawe", a co gorsza figura w Związku Literatów. I tłumaczy "Wojnę i pokój" Tołsto- ja! Ale z fantazją i fizycznie, choć siwa, zawsze jeszcze ładna z prze- dziwnej piękności fiołkowo-szafirowymi oczami. Co właściwie zrobiła, czy co się stało z jej mężem i synem, nic nie mogłam z niezwykle chao- tycznych i pełnych sprzeczności opowiadań zrozumieć. W Jaworzu nie wiem dlaczego, nazywaliśmy ją Jeffrys. Miałam jedną pociechę, skłoniłam panią Petersową do pójścia na "Szkołę żon"z. Korzeniewski bardzo mi się ucieszył. Okazało się, że po- szło dla mnie zaproszenie do Warszawy. Jaka szkoda, że się spóźniło, by- libyśmy pojechali oboje. Przedstawienie było śliczne, choć Arnulf Wosz- czerowicza3 był trochę zanadto farsowy - to postać tyleż śmieszna, co tra- giczna, tylko że wtedy nie wiedziano o tragizmie miłości starych ludzi. A i groteskowy geniusz Woszczerowicza zazwyczaj ma w sobie zacięcie tragiczne. Grał w tej sztuce Czesław Guzek z Dąbrowy Zduńskiej, który już wyrobił się na dobrego aktora4 i nic nie fałszuje. Przyjemnie było wi- dzieć tego chłopaka wprost z małorolnej chałupy na scenie w tak pięk- nych dekoracjach i z tak pięknym wierszem Boya-Moliera w ustach. Potem Pet. zaciągnęła mnie do Klubu Pickwicka, który jest nad hote- lem "Savoy", gdzie mieszkam. Ciągle oglądała się i mówiła: "Nie ma kolegów. Co to znaczy, że nie ma kolegów. Pewno są na balu plasty- ków" itp. "A pies ich trącał" - miałam ochotę powiedzieć. Nareszcie zjawił się Kott, który witając się ze mną, z nią się zapomniał przywitać. Opowiedział, że Sandauer wyjechał do Paryża, tłumaczy tam swoje rze- czy na francuski i nową powieść pisze po francusku. Ze już nie wróci i zapewne zostanie pisarzem francuskim5. Kott dodał: "Przecież więcej warto jest być pisarzem francuskim niż polskim. Jak mówi pan Jerzy (Stemp.) trzeba pisać w języku danej cywilizacji. A tą jest ciągle jeszcze cywilizacja francuska". (Dopisane w 1956. Ale Jerzy Stemp. po dziś dzień nie został pisarzem francuskim.) 186 # Z o f i a P e t e r s o w a (1902-1955), literatka, tłumaczka, działaczka społeczna. Studiowała psychologię, ukończyła Wyższe Kursy Społeczno-Handlowe. Od 1923 pra- cowała w Towarzystwie Opieki nad Więźniami, prowadziła dom dla dzieci więźniów w Radości i dom poprawczy dla dziewcząt w Warszawie; przez 11 lat była kuratorem więzienia mokotowskiego. Ok. 1930 rozpoczęła pracę przekładową. Podczas wojny ukrywała się. W 1. 1945-50 prowadziła inspektorat kulturalno-oświatowy "Czytelnika" w Łodzi, następnie wojewódzkie TWP. Od 1953 była kierownikiem artystycznym Roz- głośni PR w Łodzi. Prócz reportaży i słuchowisk radiowych zajmowała się tłumaczenia- mi (m.in. A. Munthe, A. Serafimowicz, S. Zweig, A. Schweitzer, J. Krymow, E. E. Kisch, H. Fallada, L. Tołstoj Wojna ipokój). z Moliere - Szkoła żon, przekład T. Boya-Żeleńskiego, dek. i kostiumy T. Roszko- wska, premiera 6 II 1948, Teatr Kameralny Domu Żołnierza w ł,odzi. Pierwsza praca # reżyserska B. Korzeniewskiego. 3 J a c e k W o s z c z e r o w i c z (1904-1970), aktor. Debiutował w 1924 w teatrze "Reduta" w Warszawie, później grał w wielu miastach, występował w filmach. Podczas II wojny światowej w ZSRR. Po powrocie grał w Teatrze Wojska Polskiego w Lublinie i ł,odzi; od 1948 w Warszawie (Teatr Narodowy, Polski, "Ateneum"), gdzie stworzył # wiele wybitnych kreacji (Sganarela w Don Juanie, Papkina w Zemście, Józefa K. w Procesće, tytułową postać w Ryszardzie 111). ' C z e s ł a w G u z e k (ur.1920), aktor. Debiutował w 1947 na scenie Teatru Ka- meralnego Domu Żołnierza w Łodzi; następnie grał w Teatrze Nowym w ł,odzi, a od 1951 w Teatrze Współczesnym w Warszawie. W 1953 teatr porzucił. Ważniejsze role: Grzela w Szkole żon, Mr Hatton w Wyspie pokoju Pietrowa, Tulach ślusarz w Brygadzie # szlifierza Karhana Kani. 5 W świetle wspomnień (Byłem...,1991) Sandauer nie chciał zostać wówczas ani pi- sarzem francuskim, ani emigrantem politycznym, nie ukrywał natomiast, że stawał na # nowo przed dylematem: Polak - Żyd, Polska - Izrael... 8 II 1948. Niedziela # W Turku jest ładny rynek. Bruki wszędzie w gładką kostkę i pięknie rozbudowana nowa część miasta ze wspaniałymi gmachami publiczny- mi, z których zwłaszcza wyróżnia się gimnazjum i liceum. Wszystko to Turek zawdzięcza... Sławojowi Składkowskiemu', który tu się urodził i wychował, i bardzo wiele dla tego miasta zrobił, zwłaszcza że był i po- słem sejmowym z tych stron. Podobało mi się, że ludzie się nie kryją z tą tradycją Składk. i głośno o nim mówią. Tak to pamięć przeklinane- go (ja sama jestem jak najgorszej opinii o Składk.) żyje jako błogosła- wiona w mieście Turku. Pomyślałam, jaką by mu to było pociechą w doli tułaczej, gdyby o tym wiedział. Zauważyłam, że jest jeszcze w Turku ul. 6 Sierpnia. Odczyt się udał, sala była pełna do ostatniego miejsca - na dyskusję jednak nie dali się namówić. Zdziwiłam się, że tyle osób przyszło w Zapusty. Zapewniano " Pę " mnie, że nie s dzeni - ale kto to wie. 187 Mój czytelnikowski Cycerone, p. Pilarski bardzo miły. Opowiadał m.in. jak Łódź wybrnęła z kłopotu z ulicą Stalina. Przyszło z Warszawy rozporządzenie, żeby główną ulicę miasta nazwać ulicą Stalina. Ponie- waż w Łodzi była dość licha ulica o nazwie: ulica Główna, tę więc prze- mianowano na ul. Stalina, nie zaś Piotrkowską, która jest istotnie głów- ną ulicą miasta. 1 Felicjan Sławoj-Składkowski (1885-1962), polityk generał lekarz. W organizowaniu ruchu niepodległościowego i w Pierwszej Brygadzie bliski współpra- cownik J. Piłsudskiego. W II Rzeczpospolitej organizator sanitariatu wojskowego. Po przewrocie 1926 minister spraw wewnętrznych;1936-39 premier. Podczas II wojny in- ternowany w Rumunii zbiegł; szef sanitarny polskich formacji na Bliskim Wschodzie. Pozostał na emigracji. Napisał m.in.: Strzępy meldunków, 1936, Nie ostatr.ie słowo oskarżonego. Wspomnienia i artykuły,1964. 9 II 1948. Poniedziałek O dwunastej wyjechaliśmy do Łęczycy. Tam inspektor szkolny, pe- symista, tak mi przedstawił miasto, gdzie nikt nic o mnie nie słyszał, że spodziewałam się najgorszego. Tymczasem nie tylko sala kina (około 300 miejsc) była wypełniona po brzegi i mnóstwo krzeseł dostawiono, ale około 200 osób odeszło nie dostawszy się. Reakcja sali była bardzo przyjemna, słuchali świetnie i dali się wciągnąć w rozmowę. Ponieważ pod sugestią owego pesymisty we wstępie tłumaczyłam się, dlaczego występuję przed nimi całkiem im nie znana, potem w tzw. dyskusji ja- kaś pani powiedziała mniej więcej: "O, proszę tak źle Łęczycy nie są- dzić. Jest pani tu znana i czytana; w bibliotece pani książki są zawsze w czytaniu" etc. - rzecz, której się najmniej spodziewałam. Po powrocie około szóstej do Łodzi, pan Pilarski kupił mi bilet do "Syreny", która jest naprzeciw mojego hotelu i oglądałam ów program "Wgląd w rząd"1. Jest przereklamowany, ale znacznie lepiej wychodzi widziany niż słuchany przez radio. Ogromnie dojrzał talent "Stefci" Górskiejz, trochę w stylu teraz Pogorzelskiej. Bardzo szkoda, że cenzura usunęła skecz satyryczny o konferencji pokojowej, bo to był najlepszy numer programu. Rudzki3 znakomity, satyryczny już w samej mimice. Jadzia Andrzejewska" jako sprzedawczyni cukierków wzruszająca. Cały dramat Warszawy w skromnej piosence z refrenem "Komu komu, bo idę do domu".. 188 i Wgląd w rząd, program składany, reż. K. Rudzki, scen. H. Tomaszewski i J. Zaru- ba, premiera w listopadzie 1947. z S t e f a n i a G ó r s k a (1910-1986). Ukończyła Szkołę Umuzykalniania prof. Nie- wiadomskiego. Zaczęła w 1928 jako tancerka w balecie Tacjanny Wysockiej. Właściwy debiut w kabarecie "Qui pro quo", gdzie zaśpiewała Nie bój się mamy, mama też nie by- ła święta. Występowała w programach kabaretów, m.in. "Banda", "Cyganeria", "Cyru- lik Warszawski", "Buffo". Skomponowała ok. 25 piosenek do słów Tuwima (m.in. Na- sza jest noc, Moja mama to dama). Po wojnie w teatrze "Syrena" najpierw w Łodzi, po- tem w Warszawie. # K a z i m i e r z R u d z k i (1911-1976), reżyser i aktor. Dyplom WSH. Związany z Instytutem "Reduty", ukończył wydział reżyserski PIST i zaczął pracę w Warszawie i Łucku. Po kampanu wrześniowej jeniec oflagu w Woldenbergu, gdzie prowadził teatr obozowy. Po wojnie wykładał w PWST. Zasłynął jako konferansjer w "Syrenie", "Szpaku", "Pod Egidą". Pod koniec życia kilka wybitnych ról w Teatrze Współczes- nym, m.in. Hieronim w Pierwszym dniu wolności, Doktor Knock w sztuce Romainse'a, Władysław w Lekkomyślnej siostrze, Sędzia w Karierze Artura Ui, Mąż w Szczęśliwym wydarzeniu. 4 J a d w i g a A n d r z e j e w s k a (1915-1977), dziecko teatru (ojciec pracownik te- atru). Mając 17 lat zaangażowana przez Adwentowicza do Teatru Kameralnego w War- szawie. Wystąpiła w IS filmach (m.in. Strachy, Dziewczęta z Nowolipek, Ada to nie wy- pada). Po wybuchu wojny w Teatrze Miniatur we Lwowie, następnie w ZSRR. Wraz z teatrem II Korpusu na Bliskim Wschodzie. W 1947 powróciła z Anglu. Grała w Teatrze Powszechnym, "Syrenie" i teatrach muzycznych w Łodzi. 10 II 1948. Wtorek O dwunastej wyjechaliśmy do Kutna. Po drodze wstąpiłam do Dą- browy Zduńskiej, gdzie mi się tak ucieszono, że to była najprzyjemniej- # sza chwila dnia. Zjedliśmy tam dobry obiad z kawą i pączkami. W Kut- nie okazało się, że mogliśmy posiedzieć w Dąbrowie jeszcze ze dwie godziny, bo odczyt był zapowiedziany na szóstą, nie zaś na piątą. Orga- nizatorzy zrozpaczeni, że to Zapusty i że w mieście odbywa się jedno- cześnie aż pięć zabaw, "śledzików", jak tam nazywają, bo kończy się po północy śledziem. O tyle zrobili co mogli, że spędzili młodzież z roz- maitych szkół i kursów. (Oj, klęli oni pewno!) Było do 300 osób, ale rzecz miała miejsce w okropnej zimnej hali Domu Katolickiego, gdzie zmarzłam jak nieboskie stworzenie, bo w dodatku odczyt zaczął się trzy na siódmą! Było swoją drogą wielkim błędem Petersowej urządzanie odczytów # w Ostatki, i ja słusznie przeciw temu protestowałam. Żydzi nie zdają so- bie zupełnie sprawy, czym jest obyczajowość naszego narodu, z góry narzucają swoje fantasmagorie, w sposób obrażający naród. Wygłasza- 189 jąc poważny odczyt w Zapusty postawiłam się niejako poza nawias oby- czajowości mego narodu; choć sama jej też nie obserwuję - ale mam w sobie czucie jej istnienia i wagi. Co prawda mogłam się do tego przy- stosować wygłaszając wesołe zapustne przemówienie: na to zabrakło mi dowcipu i talentu. Po odczycie, kiedy panowie załatwiali ze sobą jakieś tam formalno- ści, kilka osób z Kutna opowiadało mi o tym mieście. Jest to centrum handlu niemieckim szabrem przewożonym przez wojskowych sowiec- kich. Za słoninę, wódkę, spirytus itp. można dostać radio, rowery, jed- wabie etc. Powiedziano mi też, że jest przysłowie: "Kto nie zna Kutna, nie zna życia". A swoją drogą nie mają oni porządnej sali ani pokoju go- ścinnego. Nie mając mnie gdzie podziać, gdy przyjechaliśmy o wiele za wcześnie, zawieziono mnie na trzy godziny do hoteliku, zresztą bardzo przyzwoitego z wodą bieżącą etc. 11 II 1948. Środa Kalisz opłacił mi wszystkie zmęczenia tego rajdu odczytowego. Cóż to za piękne miasto i jak pięknie, z jakim pietyzmem w czasie dwudzie- stolecia odbudowane z gruzów po 1914. I jak się o tym nic nie pisało, nie wiedziało, jakby to się dzisiaj bez pamięci chełpiono takim osiągnię- ciem! Rzadko się zdarza, żeby miasto pamiętne z dzieciństwa wydało się po tylu latach piękniejsze i wspanialsze, niż zostało w pamięci. Ka- lisz mnie dotąd nigdy nie uznawałl, a teraz przyjął mnie jako "znakomi- tą rodaczkę" fetując tak, że aż byłam zażenowana. W Ratuszu cały za- rząd miejski i powiatowy (przeważnie PPS). Dobry obiad (bardzo dobry obiad) w Barze Obywatelskim. Potem wożono mnie odkrytym powo- zem po mieście. Odczyt miałam w teatrze wypełnionym do ostatniego miejsca (ponad 900 osób podobno). Dyskusji nie było, choć ją proponowałam. Ale wszystko miało jakiś za uroczysty charakter na dyskusję. Dostałam dwa wielkie bukiety, oklaskom nie było końca, a wśród oklasków ktoś zawo- łał: "Szczęść Boże w dalszej pracy!" Po odczycie zaprowadzono mnie przez most do dawnej cukierni Wernera, teraz restauracji (tam Agnisia z Januszem jedli pod drzewami ciastka), a że nie chciałam dużego je- dzenia, podano herbatę, pieczywo, masło, pasztet i dobre wino. Wyje- chaliśmy o 10 wieczór, a koło pierwszej w nocy byłam z powrotem w Łodzi. Przed odczytem byłam u Luci Fulde (dawniej Fibigerówny). Syna jej Niemcy rozstrzelali. Mąż wrócił po pięciu latach obozu starcem. Ona si- wa jak gołąb; mieszkają na Wodnej 3 z córką, zięciem i wnuczką sied- miomiesięczną. Lucia jest córką sławnego nie tylko w Polsce fabrykanta fortepianów Fibigera2. Niemcy zasypali w czasie tej okupacji odnogę Prosny, która płynęła przez Babinę (Dziadowe Przedmieście). Tak że pozostała ona już tylko w drugim tomie "Nocy i dni". Teraz tam będą robić planty. W 1950 ma- ją robić 1800-lecie Kalisza i proszą mnie o współudział w tej imprezie. # Kalisz nie tylko nie wspóhiczestniczył w przedwojennym sukcesie Nocy i dni, lecz w jego inteligenckich kręgach powieść wywołała skandal. Gdy A. Grzymała-Siedlecki publicznie zrównał powieściowy Kaliniec z Kaliszem i napisał: "##kalińszczyzna,#, bez- czynem i biernością owiana, przejdzie do potomności jako autentyczne ##Smorgonie#, lub wymyślona ##Pipidówka#, i stanie się wymowną nazwą polskiej pasywności" - zain- teresowane środowisko piórem A. M. (Emilii Bohowiczowej, powinowatej Dąbro- wskiej) odpowiedziało broszurą pt. Kaliniec a rzeczywistość. Kalisz w kohcu XIX w. ja- ko tło "Nocy i dni " M. Dąbrowskiej,1935. Traktując powieść jako pamflet na inteligen- cję kaliską, postawiono pytanie: "Czy talent upoważnia do żerowania piórem na polach zasługi i zamieniania ich na cuchnące bagna?" Uznanie Kalisza dla Dąbrowskiej nara- stało stopniowo w latach powojennych. Podczas jubileuszu 1800-lecia Kalisza, którego obchody odbyły się w końcu w 1960 r., przyznano jej honorowe obywatelstwo, a wkrót- ce jedną z nowych dzielnic miasta ochrzczono dawniej obraźliwie traktowaną nazwą "Kaliniec". Po śmierci pisarki zrekonstruowano dworek w Russowie i założono tam jej 190 191 muzeum. W stulecie urodzin zorganizowano międzynarodową sesję naukową, której plon ma się ukazać staraniem Kaliskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. z F i b i g e r o w i e - rodzina właścicieli znanej kaliskiej fabryki pianin i fortepia- nów (dziś "Calisia"). Łucja Fibigerówna, później Fulde, była młodszą koleżanką M. Szumskiej na pensji H. Semadeniowej w Kaliszu. 12 II 1948. Czwartek O 6.45 przyszli po mnie (to brzmi prawie jak słowo skazańca) pani Petersowa i Pilarski. Dowiedziałam się, że w Kaliszu według sprzeda- nych biletów było przeszło 900 osób na moim odczycie. Ale Łódź Żół- kiewskiego zrobiła mi największą niespodziankę, gdyż ze wszystkich miast przyjęła mnie chyba najgoręcej. W małej salce "Czytelnika" stło- czyło się 450 osób - wiele odeszło. Słuchano jeszcze lepiej niż wszędzie indziej, a reagowano najinteligentniej, najczulej, najcieniej. Wywiązała się dyskusja - bardzo przyjemna rozmowa, publiczność nie chciała mnie puścić, aż p. Petersowa wołała: "Pani Mario, czy pani chce tu umrzeć?" Obstępowano mnie tak, że w istocie ledwo się wydostałam. Spotkałam na odczycie Mańcię Starorypińską'. Był p. Czapczyński i zabierał głos w dyskusji. Zapomniałam dodać, że o pierwszej była u mnie delegacja Zw. Zaw. Lit. (łódzkiego związku!) zaprosić mnie na kolację do Klubu Pickwicka. (Na odczycie literatów nie było oprócz Kotta, któremu odczyt widać się nie podobał, bo wyszedł przed końcem). Jego żonaz powiedziała mi, że Janek Blumenfeldów wbrew temu, co mówiono, że jest w wojsku, prze- padł w partyzantce już po 1945 roku#. Poszliśmy tedy do tego Pickwicka, gdzie Zarząd Związku stawił się w pełnym składzie, a także inni literaci łódzcy z żonami etc. i postawili mi wspaniałą kolację z karpiem w galarecie, indykiem z borówkami, herbatą i winem dwu rodzajów. Córka Gojawicz. była z mężem, pod- pułk. Nadzinem4, malutkim, ucharakteryzowanym na Stalina; z wielkim wąsem wygląda trochę jak Gruzin, trochę jak Denisow z "Wojny i po- koju", a jest warszawskim Żydem. Stalinowski wąs czyni go nie tyle stalinowskim, ile staroświeckim. Dziwny świat, dziwne towarzystwo. Jak wszystkie "mondy" lub ich naśladownictwa - do siebie podobne! 1 M a r i a S t a r o r y p i ń s k a, lekarka okulistka, koleżanka szkolna pisarki. z J a n K o t t (ur. 1914), krytyk literacki i teatralny, historyk literatury thimacz. Ukończył Wydział Prawa UW i Instytut Francuski, doktoryzował się w 1947 na UŁ. Debiutował w 1932 w prasie jako poeta; wespół z R. Matuszewskim i W. Pietrzakiem utworzył klub artystyczny "S". Uczestnik kampanii wrześniowej. W 1.1939-41 przeby- wał we Lwowie, następnie w Warszawie. Oficer AL. W 1. 1945-48 jeden z głównych publicystów i krytyków "Kuźnicy". Współzałożyciel i w 1.1953-55 dyrektor naukowy IBL. W 1.1949-51 wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego, od 1951 profesor UW. Współpracownik "Przeglądu Kulturalnego". W 1967 wyemigrował do USA, gdzie jest profesorem na uniwersytecie w Stony Brook. Główne publikacje: Mitologia i realizm, 1946, Poprostu,1946, O "Lalce" B. Prusa,1948, Szkota klasyków 1949, Jak wam się podoba,1955, Postęp i głupstwo,1956, Poskromienie złośników,1957 Miarka za miar- kę,1962, Szekspir współczesny,1965, The Eating of the Gods,1972 (Zjadanie bogów, 1986), Kamienny potok,1981, Przyczynek do biografii,1990. Ponadto prace edytorskie i thimaczenia, głównie z literatury francuskiej. L i d i a K o t t o w a z d. Steinhaus (ur.1919), żona Jana Kotta. # Według późniejszych informacji, wcielony do wojska, zginął w walkach w Biesz- czadach w niejasnych okolicznościach. " S t a n i s ł a w N a d z i n (1914-1970), wojskowy, literat. Ukończył Wydział Pra- wa na UW, należał do organizacji "Życie". Autor słuchowisk radiowych, wydanych 192 13 - Dzienniki, t 1 193 Stefan Żółkiewski w 1938 pt. Teatr Wyobraźni. W okresie wojny w ZSRR. Po wyzwoleniu dyrektor pro- gramowy PR. W 1.1955-67 redaktor naczelny "Żołnierza Polskiego"; wydał parę anto- logu, tłumaczył m.in. Tragedię optymistyczną Wiszniewskiego. 13 II 1948. Piątek O dziesiątej pani Petersowa przyniosła mi śliczne białe goździki. Po- wiedziała, że wedle sprawozdań "obsłużyłam" w tych pięciu odczytach przeszło 2000 ludzi. Przykro mi, że pod wpływem pierwszych wrażeń źle o niej pisałam, gdyż jest w gruncie rzeczy świetną organizatorką, pełną inicjatywy i żywą. (A moje występy były takie nieważne, że dziś już nie pamiętam, o czym ja na nich mówiłam. Dop. w 1956). Warszawa. IS II 1948. Niedziela O dziesiątej zjawili się Parandowscy wracający z Wrocławia. Zostali na obiedzie i od nas o wpół do piątej pojechali na Dworzec Wschodni. Mimo że byli bardzo przyjemni, ciepli, i mimo obfitych z nimi rozmów, najbardziej interesującym momentem dnia było dla mnie opowiadanie Frani o babie, co się siedem razy bierzmowała, a nie widząc, aby spły- wały na nią z tego jakie łaski boskie, owszem cierpiąc różne kłopoty, za każdym z nich powtarzała: "Nie wymawiając Panu Bogu, siedem razy żem się bierzmowała!" Dręczy mnie, że nic od powrotu nie zrobiłam i że w ogóle te półtora miesiąca stracone są dla pracy. Pepys tak się opóźnia, że w końcu nie będzie można go wydać z powodu narastającej wrogości regime'u do Anglosasów. Przypomniałam sobie, że Parandowski opowiedział jedną ciekawą rzecz. O tym, jak wydawnictwo "Penguin Books" czy inne po- dobnego rodzajul, chcąc pozyskać dla literatury pięknej najmniej przy- gotowanego czytelnika, zaczęło wydawać najpierw powieści brukowe i kryminalne, a potem przemycać między nimi arcydzieła literatury. W ten sposób czytelnicy dostali w tym cyklu "Hamleta". Osądzili rzecz jako "mostly ridiculous"=. Bo co to za mizerna robota - od razu wiado- mo, kto zabił króla. Żeby zabiła go Ofelia albo Poloniusz, no to jeszcze, ale jak od razu w pierwszym akcie wiadomo, że brat, no to co za zaba- wa. # Mowa o zapoczątkowanych wówczas na Zachodzie wysokonakładowych i tanich seriach popularnych, tzw. książkach kieszonkowych. =Mostlyridiculous(ang.)-najśmieszniejsza 18 II 1948. Środa Przygnębia mnie brak listu od Anny. Tak mi to przeszkadza w pracy. Strasznie się też źle czuję i głowa mnie cały dzień boli. Poczta przynios- ła dziś paczkę od p. Jerzego z bellergalem i diuretiną ku mojej radości. Prócz tego przyszła z Paryża... "Kultura". W bardzo ciekawych, ale przygnębiających artykułach wykazano tam cały rozkład duchowy, kul- turalny i cywilizacyjny Zachodu', zupełną jego nieporadność wobec na- stręczających się zagadnień, których inaczej nie jest w stanie rozstrzyg- nąć jak bombą atomową. Coraz wyraźniej zarysowują się dwa kolosy i straszliwość, niemal kosmiczność ich konfliktu, wobec którego wszy- stko blednie. Jest w tym jakaś tragiczna wspaniałość - te dwie potęgi sam na sam z sobą w mrocznej pustce wszechświata. # Od takiej diagnozy rozpoczynała swą działalność "Kultura" (por. pierwszy rzymski numer, który otwierały teksty Paula Valery - Z "Kryzysu duchowego" i Benedetta Croce - Zmierzch cywćlizacji). Z otrzymanego numeru 4 (już paryskiego) Dąbro- wska ma zapewne na myśli: P. Hostowca - O współczesnej formacji humanistycz- nej, Gammy (J. Giedroycia?) - Preliminaria trzeciej wojny światowej G. Orwella- Lew i nosorożec (esej o Anglii) i A. Camusa - Kazanie i śmierć o. Paneloccr (fragment Dżumy). 19 II I 948. Czwartek Mamy tedy kompletną zimę z dużym mrozem i małym, za małym po tych ciepłach i przy tym mrozie śniegu. Ta zima odzwyczaiła nas od zimna, tak że wydaje się ono jakąś złośliwą szykaną. Ale czułabym się nieźle, mimo zagrażającej Europie katastrofy, gdybym była zupełnie zdrowa. Zdaję mi się, że z ciśnieniem znowu się bardzo pogorszyło; czuję się coraz słabsza, a we łbie huczy jak w młynie. Dziś miałam jednak dobry dzień, bo przyszły dwa listy od Anny - co prawda z nie bardzo dobrymi wiadomościami, i co do jej samopoczucia, i co do spraw pieniężnych. Kazali jej zapłacić 75 tysięcy za meble. Mój Boże, człowiekowi obdar- temu ze wszystkiego! I pomyśleć - państwo ani tych mebli nie wypro- dukowało, ani za nie grosza nie zapłaciło. To zdobycz wojenna. Dajmy na to, że należna nam za obrabowanie Polski. Ale wszak właśnie i wszystkich ludzi prywatnych obrabowywano. Już za czasów Pepysa stawiano kwestię karnej odpowiedzialności za frymarczenie zdobyczą wojenną. Anna wydała na to całą pośmiertną odprawę męża. Natych- miast wysłałam jej list i 20 tysięcy zł. 194 195 O czwartej przyszła dr Sumińska i pojechaliśmy taksówką na Żoli- borz do Linków. Oglądaliśmy jego naturalistyczno-fantastyczny cykl ruin Warszawy. Osobliwy to i okrutny talent. Ale najbardziej podobał mi się jego autoportret. Wróciliśmy również taksówką, St. dobrze zniósł tę wyprawę. Ja coraz gorzej się czując, wcześnie położyłam się spać. 20 II 1948. Piątek Mam "koński katar" i boli mnie gardło. Na dworze siarczysty mróz i słońce. Do dwunastej i pół siedzę nad Pepysem. Nuży mnie już ta pra- ca. W dodatku, kiedy go kończę - przychodzi mi na myśl, że powinnam go była tłumaczyć całkiem nowoczesnym językiem. Około pierwszej przyszło auto "Czytelnika" (te luksusowe limuzyny zwą ludzie "demo- kratkami") z panienką i zabrało mnie do Borejszy. Jechałam w złym hu- morze. Zawsze gdy mam się zetknąć z tymi ludźmi, uprzytamniam sobie, ilu najszlachetniejszych ludzi unurzali modą rosyjską w kale, zrobili szpic- lami, obcymi agentami - ludzi może obłąkanych, ale najofiarniej nara- żających swoje życie dla Polski. Ilu szlachetnych ludzi, świętych nie- mal, jak Szturm de Sztrem, stara Krzeczkowska (straciła wszystkich w walce z Niemcami), malarka Krzyżanowska, męczy się w tej chwili w więzieniach, gdy ci tu uzurpatorzy prosperują, gdy ja nawet prosperu- ję. Jakże ściskać ręce tylą krwi bratobójczej zmazane, rozmawiać z ludźmi, których usta tyle kłamią. Borejsza jest niewątpliwie najlepszym strategiem i dyplomatą swego obozu na gruncie stosunków z intelektualistami. Działa ostrożnie, precy- zyjnie i sprawnie operuje swą taktyką liberalizmu kulturalnego poparte- go dobrodusznym i - powiedziałabym - dobrotliwym stosunkiem do lu- dzi, przechodzącym z bliższymi mu w jowialną, a nawet ordynarną ru- baszność. Jest nadto pomysłowy, rzeczowy, konkretny, świetny organi- zator. Stworzył olbrzymią maszynę wydawniczo-prasowo-księgarsko-czy- telniczą z rozmachem niemal amerykańskim. Ale intencją tej całej dzia- łalności jest wyraźne, stopniowe i powolne sowietyzowanie i rusyfiko- wanie kultury polskiej. Po raz pierwszy to w dziejach ludzie mający się za Polaków rusyfikują Polskę. Tylko że wyniki mogą być i są już cał- kiem nieoczekiwane. Ożywienie czytelnictwa i zainteresowanie literaturą obudzone przez "Czytelnika" idzie wcale nie w kierunku przez Bor. upragnionym. Do- wody - choćby pierwsze z brzegu - powodzenie moich odczytów i manifestacyjne przyjmowanie mojej osoby. Borejsza wygląda bardzo źle, jest na twarzy zupełnie popielaty, nie wolno mu nic jeść, pija tylko mleko. Nie wygląda na takiego, który by długo żył. Ma coś z przysadką mózgową, nerkami i mięśniem sercowym. A jeśli umrze, będzie to źle, bo na jego miejsce może przyjść tylko ktoś znacznie gorszy, ktoś w ro- dzaju Kormanowej, która jest jawnym wrogiem wszelkiej polskości. Rozmowa zaczęła się od sprawy odczytów. Pytał mnie o wrażenia i notował moje uwagi. (Ubiacy każdą rozmowę uważają za śledztwo.) Prosił mnie o wywiad w sprawie "Nocy i,dni". Pytał, kogo bym sobie życzyła. Ja: "Nie wiem, kim pan rozporządza". Zaproponował Czekal- skiego' lub Słotwińskiego. Wybrałam Słotwińskiegoz, ma przyjść w śro- dę. Prosił o artykuł na temat potrzeby średnich pisarzy. Powiedziałam, że nie jestem przygotowana do tego tematu i że pomyślę nad tym. Wre- 196 1 197 Bronisław W. Linke - Autoportret, 24 XII 1939 granicę, nie miałabym trudności z paszportem. Odpowiedział, że otrzy- mam go w ciągu 24 godzin. Ponowił zeszłoroczne zapewnienie, że jeśli p. Jerzy chce przyjechać, będzie mógł w każdej chwili wrócić do Szwaj- carii. Na zakończenie zwróciłam się do niego w sprawie Bogusia. Wy- raził gotowość zajęcia się jego sprawą i naznaczył mu przyjęcie na pier- wszą we wtorek. Wreszcie pokazał mi nowe aparaty przywiezione z Ameryki do reje- strowania wszystkich rozmów i do mechanicznego dyktowania zleceń- co mnie przeraziło i napełniło chęcią ucieczki z tego zmechanizowane- go miejsca. szcie pytał mnie, kogo widziałabym do napisania artykułu o języku mo- ich utworów, który on uważa za największą ich siłę. Podał nazwiska: Krzyżanowski, Kubacki, Mikulski. Zatrzymałam się na Mikulskim, ale zastrzegłam, że takiej rzeczy nie można nikomu proponować. Mógłby to napisać tylko ktoś, kto się specjalnie językiem moich utworów interesu- je. Właściwie nie widzę nikogo takiego. Mój język nie został dostrzeżo- ny. Chwalił mi się "Rolnikiem polskim", pismem, które wychodzi jako- by w 200 000 egz. Obejrzałam to pismo. Teksty wzorowane na Rosji, nade wszystko polityczne, no i oczywiście namiętnie rusofilskie. Ale w tygodniowym dodatku "Faraon" Prusa, a w tekstach wesołych druku- ją z rysunkami takie rzeczy jak "Pani Twardowska". To jest dobre. Ja ze swej strony spytałam, czy gdybym chciała wyjechać na kilka tygodni za 1 E u s t a c h y C z e k a 1 s k i (1885-1970). Z wykształcenia prawnik. W dwudziestole- ciu dramaturg i powieścioPisarz; po wojnie wydał wspomnienia W cieniu zamkowego zegara,1955. Recenzent, Swiata" (1918-39), , Odrodzenia", "Trybuny Ludu". = J ó z e f S ł o t w i ń s k i (ur.1908), komediopisarz, krytyk. Ukończył filologię pol- ską na UJK we Lwowie ze stopniem doktora. Debiutował w 1933 w prasie jako teatro- log. Pracował jako nauczyciel szkół średnich. Uczestnik kampanu 1939 jeniec oflagów, działacz kulturalny i reżyser Teatru Symbolów w Grossborn. Po wyzwoleniu w Warsza- wie wraz z J. N. Millerem założył czasopismo "Teatr". W 1.1947-51 szef propagandy "Czytelnika" i wykładowca na Wydziale Dziennikarskim UW. W 1.1951-55 kierownik literacki Teatru Powszechnego i Operetki, od 1955 w TV. Wespół z Z. Skowrońskim napisał wiele sztuk teatralnych, radiowych i telewizyjnych; tłumacz librett operetko- wych. Jego rozmowa pt. M. Dąbrowska mówi o "Nocach i dniach" ukazała się w "Odro- dzeniu" 1948, nr 10. 23111948. Poniedziałek Po południu na zebraniu Komisji Kulturalnej ZZLP, z której wyszłam przed końcem, bo mieliśmy zaproszenie do Teatru Nowego na sztukę Labiche'a "Słomkowy kapelusz"'. Jako wykonanie raziła wulgarna krzykliwość orkiestry, mająca imitować zły smak XIX wieku. Sztuka jest farsą i półoperetką (zdaje się słynną) przyrządzoną z melodiami z... "Pięknej Heleny". Takie sztuki stoją zwykle na aktualnych wkładkach satyrycznych, bez nich są tylko głupią, ale, owszem, nieodparcie komi- czną hecą. Tuwim lubuje się w przyrządzaniu takich trzeciorzędnych sztuczek staroświeckich (jak i w wyszukiwaniu i nadawaniu wartości małym zapomnianym poetom). Interesuje, a nawet pasjonuje go wszy- stko, co jest, aby tak rzec, na marginesie sztuki. Szanuję, owszem, to je- go upodobanie, gdyż lepiej jest doszukiwać się wartości nawet w rze- czach, gdzie jej mało, niż pomniejszać wartości niewątpliwe. Ale trudno 199 się oprzeć przykrej refleksji, że za okupacji niemieckiej ideałem propa- gandy hitlerowskiej było, żeby Polacy właśnie na takich tylko sztukach się bawili. Zabłysnął w tym "Kapeluszu" młody komik Fijewskiz. i Eugene Labiche - Słomkowy kapelusz, opr. J. Tuwim, reż. St. Perzanowska, dek. i kost. T. Gronowski, opr. i kier. muzyczne J. Krenz. Teatr Nowy. = T a d e u s z F ij e w s k i (1911-1978), aktor. Od 10 roku życia statystował i grał role dziecięce w Teatrze Polskim. Później występował w Sosnowcu i Warszawie równo- cześnie kończąc PIST. Więzień Pawiaka i obozów koncentracyjnych. Walczył w po- wstaniu warszawskim. W 1945 wchodził w skład teatru L. Schillera w Lingen. Po po- wrocie grał w Toruniu i Łodzi, następnie w Warszawie w Teatrze Narodowym, Domu Wojska Polskiego, Teatrze Współczesnym i Polskim. Główne role: Chlestakowa w Re- wizorze, Gogo w Czekając na Godota, wuja Eugeniusza w Tangu; ponadto gwiazdor fil- mu i TV. 26 II 1948. Czwartek Przyszła dziś kartka od Janki Niemyskiej z wiadomością o śmierci Lucjana Niemyskiego. A i w "Życiu Warszawy" jest już zawiadomienie o pogrzebie w sobotę o jedenastej. Pojechał do Szczecina, tam zachoro- wał, wrócił chory do Wałbrzycha i tam umarł zdaje się na zapalenie phzc (już trzecie). Strasznie zmartwiliśmy się, a na Stachu zrobiło to wręcz przygniatające wrażenie. We wczorajszym "Życiu Warszawy" zwróciłam uwagę na taki oto ustęp recenzji angielskiego filmu "Tajemniczy nieznajomy". "W nie- wielkim odstępie czasu ujrzeliśmy dwa filmy angielskie, które mimo odmiennej tematyki jedną posiadają cechę wspólną: obracają się wokół zagadnień irlandzkich. Co więcej, oba równie bezceremonialnie rozpra- wiają się z ruchem niepodległościowym Irlandczyków, perfidnie go dyskredytując. Niemile uderzyło nas, gdy w filmie ##Niepotrzebni mogą odejść" bojowców irlandzkich przedstawiono jako zwykłych kasiarzy. Starzy kompani walk powstańczych w ##Tajemniczym nieznajomym" zachowują się dla odmiany jak... myśliwi, gwarząc z samochwalczą swadą przy kieliszku. (Żyłkę pijacką Irlandczyków podkreśla się przy każdej okazji.) I w jednym, i w drugim wypadku świadomie zacierano cel przyświecający patriotom Zielonej Wyspy i umniejszano ich boha- terstwo". Tyle "Życie Warszawy". Ciekawe, czy piszący te słowa (podpisane wr) zdawał sobie sprawę z efektu, jaki one wywarły na każdego ich czytelnika? I czy uderza go również niemile, gdy z przegranych beznadziejnie chłopców z lasu po- robiono zwykłych szpiclów, nie umniejszając, ale zgoła nurzając w gównie ich bohaterstwo i przyświecający im cel - nie Polski "pań- skiej", ale Polski bez siedzącej nam na karku Rosji? I czy zauważył, że cel "przyświecający patriotom z Zielonej Wyspy" był nie mniej reakcyj- ny, jak cele NSZ - jako że Irlandia słynie z pobożności i zacofania spo- łecznego, a w czasie ostatniej wojny wyraźnie sprzyjała hitleryzmowi? Wystarczyłoby też inwazji sowieckiej na Anglię, albo żeby w inny spo- sób została skomunizowana, a wnet ci sami "patrioci Zielonej Wyspy" zostaną systemem rosyjskim osądzeni jako szpiegowie niemieccy, a ten sam publicysta "Życia Warszawy" nazwie ich nikczemnymi bandytami reakcji. Taka to jest obłuda naszych czasów, w których wszystkie sądy podporządkowane są doraźnym interesom tej czy innej potencji, zwanej na ten wypadek ideą. Czasami przypadkiem interesy takiej potencji są zbieżne z prawdą i słusznością, a wtedy posługują się argumentami fa- któw prawdziwych i prawdziwie oświetlanych. Ale zdarza się to nie- zmiernie rzadko, tak że można to prawie między bajki włożyć. 28 II 1948. Sobota Na dworze rankami teraz mgła, a potem sadź na drzewach. Około je- denastej oboje na pogrzeb Lucjana. Było dużo Żydów, których ratował od śmierci ten człowiek wyzuty z ojcowizny najpierw przez Niemców, potem przez reformę rolną. Jedyne przemówienie wygłosił właśnie taki uratowany przez Lucjana Zyd, jakiś adwokat. Chowano Lucjana w gro- bie wuja, gdyż grób ojca został strzaskany przez bombę. Pierwszy raz widziałam ustawianie trumny w grobie wybudowanym jak pokój i na- krytym płytą tak ciężką, że czterech ludzi z największym wysiłkiem podniosło ją za żelazne kółka na tyle tylko, aby wsunąć pod nią gruby żelazny drąg i na tym drągu potem ją odtoczyli. Basia zupełna starusz- ka. Przy pożegnaniu dałam jej 20 000 zł. To dług wdzięczności za wszy- stko, co dla nas, a zwłaszcza dla St. robili w czasie okupacji. Mało, a na więcej mnie nie stać jeszcze, a ona i tak szepnęła: "Tak dużo?" Ledwośmy wrócili do domu, przyszła Ania Linke i rysowała mnie do piątej. Potem poszliśmy do teatru "Placówka" w dawnym IPS-ie na sztukę Salacrou "Noce gniewu"' - temat z dziejów ruchu oporu we Francji. Jak zabawnie naiwnymi dziećmi w sztuce cierpienia i walczenia są Francuzi w porównaniu z nami. U nich fakt walki z przemocą, walki o wolność potrzebuje uzasadnień. (Dziś nie wydaje mi się to tak naiwne, 200 201 na odwrót - słuszne. Dopis. w 1956.) "Noce gniewu" to jakby próba (w nowoczesnym stylu fotomontażu) naszych "Dziadów", gdzie też umarli żyją i rozmawiają. Ale nie wytrzymuje porównania ani z "Dzia- dami", ani z Wyspiańskim. Gdyby nie triki, za pomocą których rzecz się zaczyna od końca i akcja stopniowo "odwija się" z powrotem ku począt- kowi, sztuka byłaby banalna. Właściwie żyje w niej naprawdę tylko dra- pieżna egoistka, oschła duchem Francuzka, która broni prawa do życia i szczęścia przed uroszczeniami walki o wolność i godność. Może ma rację? W antrakcie widziałam Słotwińskiego, który mi powiedział, że Borejsza skreślił mu w wywiadzie wszystko, co we wstępie powiedział miłego o mnie. [...] Wczoraj była u Stacha Bela Hertz, czyli Gelbardowa, czyli porucznik Czajka - a u mnie jakiś nie znany mi jegomość z dziwną prośbą, której odmówiłam (?) Czajce "Czytelnik" nie chce wydać jej pamiętnika, opi- sującego, jak ją rodzina polskich chłopów od śmierci ratowałaz. Takich rzeczy pisać nie wolno. Wolno pisać tylko, że Polacy z wyjątkiem ko- munistów byli szpiegi, zdrajcy, świnie i szantażyści. I jak tu krew nie ma zalewać człowieka. Jak w takim stanie rzeczy święci w rodzaju Lucjana nie mają umierać w zapomnieniu. # Armand Salacrou - Noce gniewu, przeł. T. Żeromski, reż. J. Wyszomirski scen. O. Axer, premiera 13 XII 1947 w ł.odzi, przedstawienie, które razem z Teatrem Wojska Polskiego przeniesiono do Warszawy. # I z a b e 1 a C z a j k a - S t a c h o w i c z, primo voto Hertz (żona A1. Hertza), secundo voto Gelbard (1897-1969), ukończyła historię sztuki na UW ze stopniem doktora, spe- cjalizowała się w Berlinie i Wiedniu. Debiutowała na łamach prasy w 1931. W czasie okupacji w getcie warszawskim, skąd zbiegła i pod przybranym nazwiskiem Stefania Czajka zaciągnęła się do oddziału partyzanckiego AL. Po wyzwoleniu pracownik Mu- zeum Narodowego w Warszawie. Wydała wiersze Pieśni żałobne getta,1946, kilka to- mów reportaży z podróży (m.in. Szlakiem Południa, 1937) i zbeletryzowanych wspo- mnień (m.in. o Franciszku Fiszerze Król węży i salamandra 1960, Małżehstwo po raz pierwszy, 1962); wspomniana książka wojenna Ocalił mnie kowal ukazała się w "Czy- telniku" w 1956. Od czasów przedwojennych malownicza postać z warszawskich sfer artystycznych (prototyp Heli Bertz z Pożegnania jesieni). 29 II 1948. Niedziela W piśmie nakazującym Polsce popieranie (przede wszystkim mate- rialne) państwa żydowskiego w Palestynie, przeczytałam m.in. takie zdanie: "Kiedy znikną stopniowo różnice klasowe przy hegemonu klasy robotniczej". Jak mogą zniknąć różnice klasowe przy hegemonii jakiej- kolwiek jednej klasy? Wracając do państwa żydowskiego - jednak powinna mu być przy- wrócona nazwa Hebrajskiego albo Judea - państwo judejskie. "Zyd" mimo wszystko stał się nazwą pejoratywną, która powinna być ze względu na swe asocjacje odrzucona. A może państwo Izraelskie? Bo "Jude" budzi też złe asocjacje w Niemczech. Dziś przed południem był Boguś. Borejsza wczoraj przeprosił go i nie przyjął ze względu na zebranie zarządu "Czytelnika". Wyznaczył wtorek. Zapomniałam Bogusiowi powiedzieć i muszę mu to dać znać, że gdyby i we wtorek nie miał czasu go przyjąć, aby trzeci raz już, broń Boże, nie chodził. Potem przyszedł młody Kuthanl. Mówił, że sprzedał ", t lko 400 e z. "Stanisława i Bogumiła ale choć z oci aniem si - dał mi nową zaliczkę. Wszystko nabrałoby sensu i blasku jedynie wtedy, gdybym miała na- pisaną nową książkę. Wszystko jest mdłe niby brak światłocienia bez 202 203 Przed domem Niemyskich w Podkowie Leśnej,1943. Od lewej siedzą: Stanisław Stem- powski, Janina Niemyska, Lucjan Niemyski, Marceli Handelsman, Maria Dąbrowska, dr Korsakówna twórczości. "Darkness at Noon"z. Czasem z dzieł jakiegoś autora naj- ważniejszą sławę zyskuje tytuł. Takim jest np. tytuł "Czasy pogardy". On bardziej zostanie z jego autora niż treść jego książek - choć i ona podobno jest niepospolita (ja żadnej nie mogłam doczytać ani zapamię- tać)3. W budowie sztuki Salacrou, na której byliśmy, widzę, jak wielki wpływ na teatry wywarło kino. 1 Z b i g n i e w K u t h a n (ur.1923), syn wydawcy E. Kuthana. Ukończył filologię polską i studia księgarskie. Debiutował w 1946 jako publicysta. Autor powieści Wspól- ne mieszkanie,1963, librett operetkowych i tekstów piosenek, tłumacz z rosyjskiego. 2 Darkness at Noon (Ciemność wpołudnie), tytuł sławnej powieści Arthura Koestle- ra, osnutej na tłe procesów moskiewskich. % Czasy pogardy (Le Temps du mepris, 1935), tytuł powieści An d r e M a 1 r a u x (1901-1976), jednego z najbardziej znanych pisarzy francuskich XX wieku; później tak- że ministra kultury. 1 I1 11948. Poniedziałek Rano w "Orbisie" kupiłam bilet na środę do Wrocławia. Potem u den- tystki. Reszta dnia minęła na porządkowaniu papierów i przygotowaniu materiału do pracy we Wrocławiu. Wieczorem aż do drugiej w nocy czytałam "Darkness at Noon" Koestlera. Jestem pod wstrząsającym wrażeniem tej powieści. Uchodzi za przeciwsowiecką. Tymczasem nic tak jak ta książka nie sugeruje nieuchronności procesu sowietyzacji świata. Ludzie co tego nie widzą, są jak ci, co myślą, że wciąż jest jesz- cze południe, gdy noc zapada już nad światem. Sataniczna i nieuniknio- na. Zdjęło mnie jakieś kosmiczne przerażenie. Poczułam dotykalnie, że wszyscy jesteśmy tylko cyframi w tym rachunku i że los wszystkich nas - także mój mały los - jest już w nim przesądzony. Można by go od- wrócić tylko przez przezwyciężenie "niechęci (Zachodu) do pewnych form upokarzania się". Polska jest dla Rosji tylko pożycją taktyczną. Jej rozsadnikiem komunizmu na Europę będą Niemcy już z największym mistrzostwem do tego przygotowywane. Z chwilą skomunizowania Nie- miec (o ile to się uda) polska granica strategiczna na Odrze i Nysie stra- ci znaczenie. Jakie mogą być rozwiązania tych gigantycznych proble- mów? Nikt z nas osobiście już tego nie zobaczy. Chwilami ogarnia mnie zdumienie, że tak lekkomyślnie wstajemy, kładziemy się spać, jakby niezdolni rozumieć straszliwości dni nadchodzących. Wrocław 6 III 1948. Sobota Jestem od czwartku we Wrocławiu. Maluję i piszę. Rozmyślałam du- żo nad książką "Darkness at Noon". Jestem już prawie pewna, że to jest książka prosowiecka. Dziwne, że tego nikt nie rozpoznał na świecie po- za mną i Anną. Ci biedni emigranci chcą (jak ogłaszają w swej prasie) thzmaczyć to, biorąc to za odtrutkę na komunizm. A to jest sowieckie wyznanie wiary "dla niewierzących", jak jest książka "Catechisme pour les incroyants"'. Dla uczynienia go skuteczniejszym konieczna była "ucieczka" Koestlera z Rosjiz. To jest na wspak apoteoza systemu stali- nowskiego. Nigdy Rosja nie zniosłaby istnienia takiego emigranta i taki rozgłos mającej twórczości, gdyby autor nie działał z jej tajną aprobatą. Książka była konieczna jako wytłumaczenie Zachodowi jego językiem tajemnicy i niezbędności osławionych procesów moskiewskich i wyda- nia na śmierć tych, co zrobili rewolucję, a nie znieśli jej ostatecznych konsekwencji. Przypuszczam, że autor należy do NKWD. Jeśli tak jest, jak mi się zdaje, to chwyt mistrzowski w swoim rodzaju, niezależnie od tego czy służy dobrej, czy złej sprawie. Bo tego nie wiemy. 204 205 Proces tzw. 9 terrorystów, luty 1948 W naszej polskiej wersji naśladowania Rosji (procesy obecne, w któ- rych przeciwnik polityczny jest nieuchronnie łotrem, szpiegiem i zdraj- cą) idzie o wytępienie całego tak straszliwego wysiłku walki narodu z Niemcami; napiętnowanie tej walki, jako zamaskowanej współpracy z Niemcami, i wykazanie, że wyłącznie komuniści podjęli i przeprowa- dzili walkę z Niemcami. Ludzie Rosji nie spoczną, póki nie wykażą te- go choćby kosztem wymazywania całych połaci faktów z historii. Nie fakty, tylko komentarze do faktów tworzą historię. Jeśli fakt nie pasuje do komentarza - won z faktem. Pod tym względem marksiści pozostali wierni Heglowi, z którego się i w innych rzeczach wywodzą. Dziś wracając ze spaceru spotkałyśmy Krzyżanowskiego anglistę#, szedł z klasztoru Franciszkanów, gdzie w bibliotece wynotowywał szczegóły do ciekawego faktu, który nam opowiedział. Dostał list od ja- kiegoś sinologa, że w XIII wieku Benedictus Polonus, franciszkanin z Wrocławia, odbył podróż do Mongolu i opisał ją po łacir;e. Znane jest z tego czasu tylko wydanie paryskie opisu tej podróży. Anna chce to (w przekładzie albo w obu językach) ogłosić w "Zeszytach"4. # C a t e c h i s m e p o u r... (fr.) - katechizm dla niewierzących 2 A r t h u r K o e s t 1 e r (1905-1983), pisarz, dziennikarz, działacz polityczny. Urodzony w Budapeszcie pisał w języku niemieckim, a od 1941 w angielskim. Jako dziennikarz podróżował po Środkowym Wschodzie, uczestniczył w wyprawie do Ar- ktyki, w 1932-33 odwiedził ZSRR. Korespondent wojenny podczas wojny domowej w Hiszpanu. Związany z syjonizmem, komunizmem (1931-38), walczył z faszyzmem, w obronie praw człowieka. Po debiucie powieściowym The Gladiators (1939, Gladiato- rzy) napisał w 1941 Ciemność wpołudnie, która w 1945 osiągnęła sukces, wywierając znaczny wpływ na klimat polityczny we Francji. W następnych powieściach (Krucjata bez krzyża 1943, Nocni złodzieje,1946, Prostytutki,1972) zajął się moralnością polity- czną, problemem państwa żydowskiego i perspektywą ludzkości. Ogłosił też cztery to- my wspomnień i sześć tomów esejów. Po 1956 uprawiał tematykę prawie wyłącznie na- ukową. W 1978 ukazał się Janus: A Summing Up (Janus - podsumowanie), testament intelektualny Koestlera. # J u I i u s z K r z y ż a n o w s k i (1892-1950), anglista. Przed wojną nauczyciel gi- mnazjalny. Od 1945 zastępca profesora filologii angielskiej na Uniwersytecie Wrocła- wskim. 4 B e n e d y k t P o 1 a k (XIII w.), zakonnik franciszkanin rodem z Wrocławia, pierwszy polski podróżnik, w 1245-46 brał udział w poselstwie G. del Carpine, wysła- nym przez papieża Innocentego IV do chana mongolskiego w Karakorum; na podstawie jego opowiadań spisana została relacja, która uzupełniła pupularny w Polsce średnio- wiecznej opis dziejów Carpina. Zamierzony przekład w "Zeszytach Wrocławskich" nie ukazał się. 13 I111948. Sobota Przerwałam dziennik na cały tydzień, czego żałuję, bo tyle rzeczy przepada, a nic z tego, co minęło, zapisać nie potrafię. Dziś pogoda zimna, wietrzna, z mnóstwem pędzących chmur. W ogrodzie Anny rozkwita pierwszy żółty krokus. Całe rano od ósmej malowałam akwarelą prymule. Chciałabym osiągnąć lekkość tak konie- czną dla akwareli i nie mogę. Lekkość nie leży w mojej naturze. Chciała- bym barwami oddać tę radość, jaką sprawia patrzenie na świeżą prymulę, i nie mogę. O dwunastej poczta przyniosła rewizję całej drugiej części "Wiatru w oczy". Potem z Anną do miasta. Kupujemy różne rzeczy do kolacji dla Mikulskich, którzy mają przyjść dziś wieczorem dla omówienia (on) z Anną nowego numeru "Zeszytów". I mają tu nocować. Po powrocie z miasta śpię ciężko i budzę się z przerażeniem. Miałam chyba bardzo wysokie ciśnienie. Koramina dopiero mnie trochę orzeźwiła. Znów nad prymulą. Potem kolacja z Mikulskimi. Pierwszy dzień od przyjazdu, w który nawet piórem nie ruszyłam. Jan Masaryk' 10 marca odebrał sobie życie. Dowiedziałam się o tym przypadkiem z radia dwunastego marca. Dziesiątego zaś widziałam w "Życiu" jego fotografię i pomyślałam: "jaka to tragiczna twarz, co ten człowiek musiał przeżyć. Wygląda, jakby nie miał żyć długo". A to tego właśnie dnia odebrał sobie życie. Według prasy oficjalnej wyskoczył przez okno, co mi się wydaje dość szczególnym rodzajem samobójstwa, jak na ministra, z natury rzeczy nie mieszkającego na wysokich pię- trach. Defenestracja jest jak widać odwiecznym stylem przecinania "wę- złów gordyjskich" w Pradze czeskiej. i J a n M a s a r y k (1886-1948), syn Tomaśa Garrigue, pierwszego prezydenta Czechosłowacji, polityk i dyplomata. Czynny w służbie dyplomatycznej, z której zre- zygnował w 1938 protestując przeciw układowi monachijskiemu. Podczas II wojny światowej w rządzie emigracyjnym minister spraw zagranicznych, którym pozostał rów- nież w powojennej Czechosłowacji. Śmierć jego miała niewątpliwy związek z przewro- tem komunistycznym, jaki nastąpił w lutym. I 6 III 1948. Wtorek Wczoraj i w niedzielę fatalnie się czułam w związku z ciśnieniem i sercem. Męczy mnie jałowość psychiczna, która tak już całkiem była znikła. Wszystkie energie zużywają się na pokonanie pewnego rodzaju pfze- rażenia, którego "psychoanalizę" chciałabym kiedyś zrobić zanim umrę. 206 207 Warszawa.13 IV 1948. Wtorek Nie notowałam prawie cały miesiąc. Jaka szkoda. Ile ciekawych zda- rzeń, myśli, rozmów z Anną przepadło! 17 marca miałam dwa odczyty (po 1000 blisko osób, a mimo to nieudane) we Wrocławiu; dwudzieste- go objazd z niezrównanym inspektorem "Czytelnika" Karabanikiem' po wsiach Gębice i Nowolesie w pow. Strzelińskim i odczyt w Bystrzycy Kłodzkiej. Wróciłam przeziębiona i chora. Prawie do samego wyjazdu z Wrocławia nie mogłam się podźwignąć. Wróciłamjedenastego. St. za- stałam po grypie słabego, smutnego i mizernego. Świetny dowcip opowiedziany przez panią Dorantową z "Czytelni- Anna Kowalska,1948. Fot. J. B. Dorys ka". Ze sklepu w małym miasteczku wyszły dwie panie i szły przed nią. Jedna do drugiej mówi: "Widziałaś tę panią, co była w sklepie? Prawda, jaka elegancka?" "Tak. A kto to jest?" "Jak to, nie wiesz? To nasza no- wa składzina apteczna". (Dopisane w 1956: Tę panią Dorantową, cudowny typ Polki społecz- niczki w stylu siłaczki Zeromskiego, zgnojono potem w więzieniu. Nie wiem, może teraz wyszła. Wracam jeszcze do tego nie zapisywanego kwietnia. Otóż byłam wtedy na świętach wielkanocnych u Anny. Upamiętniły mi się tym, że we Wrocławiu na istniejącym jeszcze wtedy placu Strzeleckim, gdzie był iście lwowski targ - kupowałyśmy nieopisanej piękności cynerarie o tak rzadkich odcieniach barw i tak olbrzymich kwiatostanach, że cze- goś równie czarującego w cynerariach nigdy jeszcze nie widziałam. Wprost oszalałyśmy dla tych cynerarii we wszystkich odcieniach błęki- tu, fioletu, różu i karminu. Także białe. Nie pamiętam, czy również w tym roku, albo w jakimś następnym, kupowałyśmy też przecudne prymule również przynajmniej w dziesięciu odcieniach barwnych. To resztki niemieckiej kultury ogrodniczej, hodowane jeszcze przez ludzi, którym dostały się prywatne "ogrodnictwa". Potem to wszystko znikło bez śladu, gdy prywatne ogrody upaństwowiono. Dzięki owym cudow- nym kwiatom i żeśmy były prawie same razem, te święta miały swoisty czar; ale cóż - mnie do grypy przyplątała się i niedyspozycja żołądko- wa, tak że same święta przeleżałam i nic nie jadłam ze smakołyków, które Anna z Naną przygotowały.) Po śniadaniu wpadła Wanda i zaproponowała pójście z nią o szóstej na film "Ostatni etap"` o Oświęcimiu, tyle wsławiony i który nawet Stach nazwał "wstrząsającym". Lecz nic nie jest w stanie oszukać mojej czujności na kłamstwo. Film jak na polski (choć zdaje się robiony z Czechami) jest dobrze zrobiony, ma nawet miejsca niezwykłej warto- ści. Ale jest sfałszowany w ten sam perfidny sposób co "Popiół i dia- ment", co wszystko teraz. Wszystko, co w obozie jest sympatyczne, to Rosjanki i Żydówki - oczywiście komunistki. Wszystko, co w obozie zdeprawowane i łajdackie, to Polki. Po idealnej, anielskiej i bohaterskiej doktorce Rosjance, pokazana Polka-szalbierka aptekarzowa, udająca le- karkę, idiotka i nikczemnica, kradnąca chorym lekarstwa. Ideowo to jest propagandowa szmira prosowiecka, a nie film o tragedii narodu polskie- go przede wszystkim, czym był Oświęcim. Jeśli ten film się podoba, to znaczy, że naród polski został już głęboko zdeprawowany. Wyszłam, jak po wszystkim teraz, ciężko moralnie obrażona za Polskę. Na takim 208 14 - Dzienniki, t, 209 filmie ludzie powinni płakać. Tymczasem, kiedy blokowa (oczywiście Polka) wrzeszczy do nieszczęsnych kobiet: "Wy, kurwy! Ty cielna kro- wo!" itp. - publiczność się śmieje. Film nie robi wrażenia, jak wszystkie rzeczy skłamane. Co najwyżej wrażenie makabrycznej nudy w złym smaku, jakim odznacza się cały obecny rozdział historii powszechnej. Jeśli ten film pójdzie za granicę, to nikogo nie przekona. A w każdym razie nikogo nie przekona do Polski i nie zjedna dla nas, bo jest antypol- ski. W czasie obiadu przyszli Linkowie z zaproszeniem na otwarcie wy- stawy w Muzeum, w której ma parę rzeczy. Jednocześnie z nimi - sto- larz, który ma naprawić drzwi i robić skrzynkę kwiatową na okno w ku- chni, bo stara już do niczego. (Dopisane w 1956: Ten "stolarz" to wła- ściwie ślusarz, ale bardzo zdolny i umiejący każdą robotę. Nadzwyczaj przy tym sympatyczny człowiek, nazywa się Stefan Szaja i pozostaję z nim dotąd w wielkiej przyjaźni.) Patrząc na ten skłamany film dzisiaj i na tę w nim łajdacką "polską doktorkę" myślałam ze łzami o Garlickiej3, jak sama już śmiertelnie chora, jeszcze czołgała się do chorych, żeby je ratować. Takie były pol- skie doktorki w Oświęcimiu! # K a r a b a n i k; przed wojną burmistrz miasteczka Rybnik na Śląsku; podówczas inspektor oświatowy "Czytelnika"; później dyrektor technikum górniczego. 2 Ostatni etap, 1947, scen. Wanda Jakubowska i Gerda Schneider, reż. W. Jakubo- wska. % Z o f i a G a r 1 i c k a (1874-1942), lekarka ginekolog. Pierwsza w Polsce kobie- ta lekarz fabryczny. Działaczka postępowych stowarzyszeń kobiecych i przewodnicząca Zrzeszenia Lekarek Polskich. Podczas okupacji jej dom i jej córki, Zofii Jankowskiej, był wielostronnie wciągnięty w działalność konspiracyjną. Obydwie zginęły w Oświęci- miu w końcu 1942 r. Dąbrowska, która znała dr Garlicką od 1916 r. oparła na ich oku- pacyjnych losach słynne opowiadanie Wpiękny letni poranek, które weszło w skład Przygód człowieka myślącego,1970. 17 IV I 948. Sobota O siódmej do Teatru Nowego na "Króla włóczęgów" Mac Carthy'ego z muzyką Frimla, w adaptacji Tuwima. Nie wiem na skutek czego przy- słano zaproszenie, bo to nie premiera (idzie już przeszło miesiąc), ale się z wdzięcznością ucieszyłam, bo pasjami lubię tę sztukę - romantycz- no-humorystyczną bajkę na temat poety Fran#ois Villona - a zwłaszcza tę w niej upajającą pieśń dzieci Paryża: "My niebieskie ptaszki, włóczę- gi, złodziejaszki" etc. Przyszły dwa listy od Anny i "Kultura". Na dworze cudowna letnia prawie pogoda, zgrzałam się w jesionce. 210 211 Maria Dąbrowska. Fot. J. B. Dorys 18 IV 1948. Niedziela Rano Frania przyszła z wiadomością, że zegar przesunięty i że jest już dziewiąta (gdy my przekonani, że to ósma, zapóźniliśmy się, jak to przy niedzieli, ze wstawaniem). Frani tę wiadomość przyniosła mleczar- ka, która psioczy, że teraz "musi o drugiej wstawać". I dodaje: "Tak im się spodobały te niemieckie porządki!" Ktoś opowiadał nam w tych dniach o chłopie, co jadąc pod wiatr północny powiedział: "Sojusznik na nas dmucha". Cały dzień dziś w domu i nad Pepysem. Ale czuję się znowu gorzej i melancholia mnie ogarnia. Od trzeciej trudno było wytrzymać, gdyż wszystkie aparaty radiowe z całego zaułka wykrzykiwały wniebogłosy mecz piłki nożnej między Polską a Czechosłowacją. Czytam Tatarkiewicza "O szczęściu"'. Dużo dobrej materii i jakże nic talentu! Dzieło tego rodzaju winno by obejść świat i przynieść sławę Polsce. Tymczasem trudno o bardziej czerstwy sposób przedstawienia tak soczystego tematu. 1 Władysław Tatarkiewicz - O szczęściu, Kraków, 1947 (dotychczas ukazało się 9 nakładów). 19 IV 1948. Poniedziałek Piękny, bardzo ciepły dzień. Do jedenastej nad Pepysem, który mi już ością w gardle stoi. Potem do Muzeum na vernissage grupy malar- skiej "Powiśle". Nie mogliśmy ani doczekać się tramwaju, ani na posto- ju dostać taksówki. Wreszcie pochwyciliśmy jakąś "w locie". Kierowca objaśnił nas, że to z powodu "pochodów" i odsłonięcia pomnika bohate- rów żydowskich na terenie getta. Nie mam nic przeciw bohaterom żydo- wskim. Ale Warszawa nie ma dotąd pomnika swoich powstańców ani dzieci, co walczyły w powstaniu! Na dziedzińcu Muzeum chwyciła nas od razu w objęcia Ania Linke. Były tłumy i nigdy jeszcze od trzech lat nie spotkaliśmy na żadnej podo- bnej uroczystości tylu znajomych - lecz nikogo prawie sprzed wojny. Jakże wymarł nasz świat, jak się rozwiał!... Podobały mi się niezmiernie pejzaże (zwłaszcza miejskie) Arcta' - takie przejrzyste, lekkie, a zara- zem gorące i świetne w kolorach, że rzadko można coś podobnego w olejach zobaczyć. Także temperą kwiaty Roszkowskiej i - dosyć- dwa jej krajobrazy. Jednak dekoratorka daleko prześciga w niej malarkę sztalugową. Koło makabrycznie posępnych obrazów Linkego były tłu- my - widać jego bezkompromisowa dziwaczność robi wrażenie`. Resztę obejrzałam tylko pobieżnie i chcę pójść tam jeszcze raz. Stamtąd taksówką pojechaliśmy do parku Ujazdowskiego. Zielono już jak w maju. Na skwery i klomby warszawskie wysadzono dziesiątki tysięcy tulipanów (dar Haarlemu3). Jeszcze nie kwitną, ale za jakieś dziesięć dni będzie feeria. # E u g e n i u s z A r c t (1899-1974), malarz i grafik, profesor ASP w Warszawie. Studiował w Kunstgewerbschule w Lucernie i u T. Pruszkowskiego w Warszawie, nale- żał do grupy artystycznej "Szkoła Warszawska"; malował głównie pejzaże i martwe na- tury. # Za życia Linkego po wojnie w Polsce nie odbyła się żadna indywidualna wystawa jego prac; ogromny dorobek artystyczny wystawiono dopiero po jego śmierci w Muzeum Narodowym w Warszawie 1963. 3 Haarlem - zabytkowe miasto w Holandii; główny ośrodek hodowli roślin ozdobnych. 20 IV 1948. Wtorek O czwartej byłam na zebraniu zarządu Pen-Clubu. Omawiano delega- # cję na kongres w Kopenhadze. Chciano mnie na jedną z dwu oficjal- nych delegatów, ale odmówiłam, gdyż sama myśl o przebywaniu przez ; tydzień z ludźmi, z którymi nudzę się po godzinie, była nie do zniesie- nia. Przy tym Pen-Cluby naszej strony świata, które nie mają żadnej możliwości praktycznego zastosowania tego, co każdy z ich członków myśli, zdają mi się organizacją bezsilną i niepoważną. Ale pewno nie mam w tym wszystkim racji. Zauważony brak dobrego wychowania u Rusinka. Była mowa o wrę- czeniu Staffowi nagrody Pen-Clubu za przekłady (jest zresztą złym tłu- maczem). Staff ma 70 lat, jest chory na nogę i nie tylko nie może przy- jechać do Warszawy, ale w Krakowie nie wychodzi ze swego mieszka- nia. Mimo to napisał: "choć nie mam lektyki ani żadnego Ursusa, co by mnie wziął na barana, stawię się, gdzie każecie" itd. Rozumie się samo przez się, że należy pojechać do Krakowa i wręczyć mu nagrodę w mie- szkaniu. Mimo to Rusinek chce dołączyć to do transmitowanego przez radio wieczoru autorskiego Staffa, i nawet gdyby on nie był przewidy- wany osobiście (poezję i tak zawsze czytają aktorzy), tam go ściągnąć. ; Kiedy zwróciłam uwagę, że po tym liście elementarna uprzejmość wy- maga wręczenia Staffowi nagrody w domu, Rusinek jeszcze raz prze- czytał list Staffa i kilkakrotnie powtórzył: "Przecież pisze, że stawi się, 212 213 gdzie każemy". Wiedeńczycy mawiali o tym: "Die Kinderstube fehlt"'. Inna rzecz, że Staff też poszedł za daleko w nierealnych ofertach uprzej- mości. Umarł Pstrowskiz, polski Stachanow. Tęgi, czterdziestokilkuletni gór- nik, ofiara "trzykrotnego przekraczania normy". Wanda mówi, że to po- działa otrzeźwiająco na tych, co wrzaskiem górnolotnych haseł podże- gają robotników do zabijania się pracą. No, i pogłębiają ich nędzę, bo ten system norm jest w gruncie rzeczy dla ogółu robotników obniżką płac. Nawet mały Jurek postrzega już niedorzeczność i krótkowzrocz- ność przeciążania ludzi pracą. Ktoś nazwał to trafnie monte-cassini- zmem pracy. IDie Kinderstube fehlt (niem.)-brakwychowania = Wincenty Pstrowski (1904-1948), górnik. Pracował przed wojną w kopalni "Mortimer", następnie w Belgii. Po powrocie do kraju w 1946 pracował w Zabrzu jako rębacz w kopalni "Jadwiga", obecnie "Pstrowski". W 1947, sam osiągając 273 procent normy, wystąpił z apelem, który zapoczątkował ruch współzawodnictwa pracy w Pol- sce. W końcu roku ponad 2 tys. górników przekraczało 180 procent normy. Według orzeczenia kliniki krakowskiej AM zmarł na białaczkę. 23 IV 1948. Piątek Dziś rano po raz pierwszy uwierzyłam znów, że świat istnieje. Stało to się poprzez magię muzyki. Pierwszy raz od 9 lat byliśmy na koncer- cie (w "Romie"). Bierdiajewl bardzo dobrze prowadził koncert f-moll Chopina i wspaniale "Patetyczną" Czajkowskiego, zwłaszcza trzecią część, którą St. nazywa "byczok", i którą też bardzo po rosyjsku odtwo- rzył. Kapelmistrz w jego rodzaju jest najdoskonalszym tancerzem mu- zyki symfonicznej. Interesująca była uwertura Szałowskiego. Sala była pełna. Więc jednak ludzie chodzą nie tylko na mecze i do kina. To jest orzeźwiające. Drzewiecki= mi się mało podoba, choć na bisy grał pięk- nie Chopina i Lutosławskiego utwór z kilku mijających się motywów ludowych. Akustyka jest w tej sali taka, że tony jakby schną na powie- trzu. Nie mają tej soczystości, którą dawała bodaj nasza dawna Filhar- monia. W południe była Elżunia. Opowiedziała mi sens sztuki Hołuja#, któ- rym jest próba rozgrzeszenia człowieka, co mogąc, nie uratował życia drugiego człowieka przez miłość (po co szukać trudnych wyjść - wy- starczy wstąpić do PPR, a najcyniczniejsze zbrodnie zostaną rozgrze- szone). Ale takie zagadnienia ma prawie każdy po wojnie. Każdy z nas w jakiś sposób wobec kogoś czy czegoś załamał się i nie sprostał. Tylko że my nie próbujemy się rozgrzeszać. Żyjemy w męce. Bo tylko nastę- pna tej samej doniosłości próba i wytrzymanie jej - może rozgrzeszyć. A tej nie każdy doczeka. Prócz tego istnieje jeszcze tylko rozgrzeszenie katolickie. Mimo wizyty Elżuni i dwu wyjść z domu skończyłam dzisiaj Pepysa. Ale nie puszczę go w świat, póki nie przeczytam więcej materiahi o Pe- pysie. Boję się popełnić zbyt wielu [sic!) gaf. Już co do art. "W obronie ulic"4 napisał do mnie M. Rulikowski wytykając realne błędy. Dziś był drugi list od Anny nie wspominający już nic o przyjeździe. Za to w świetnym usposobieniu i gorączce pisany. # W a l e r i a n B i e r d i a j e w (1885-1956), dyrygent i pedagog. Po debiucie w 1906 w Dreźnie działał w Rosji i wielu miastach europejskich. Od 1930 dyrygent opery i profesor konserwatorium w Warszawie. Po wojnie kolejno dyrektor filharmonu 214 ! 215 Wincenty Pstrowski w Krakowie, opery w Poznaniu i opery warszawskiej. Świetny interpretator muzyki kla- sycznej, zwłaszcza Beethovena i muzyki rosyjskiej, oraz pedagog (wykształcił m.in. B. Wodiczkę, H. Czyża, A. Malawskiego). = Z b i g n i e w D r z e w i e c k i (1890-1971), pianista i pedagog, wieloletni pro- fesor i rektor wyższych szkół muzycznych w Warszawie i Krakowie, wychowawca wie- lu wybitnych pianistów. Koncertując od 1926 propagował za granicą muzykę polską, m.in. Szymanowskiego. Zasiadał w jury wielu międzynarodowych konkursów pianisty- cznych. # Dom pod Oświęcimiem Tadeusza Hołuja, wystawiany w wielu teatrach (prapremie- ra Kraków 1948) wywołał dyskusję prasową; por. Ostatnie słowo autora. Odpowiedź krytykom..., "Dziennik Lit." 1948, nry 21-2. % Artykuł ten (w związku ze zmianami nazw ulic warszawskich) opublikowała Dą- browska w "Nowinach Literackich" 1948, nr 15. 24 IV 1948. Sobota Rano Jurek przyszedł z wiadomością, że dziś o 20.# 5 będzie nadawa- ny odczyt Anny w dziale: "Jak zostałem pisarzem". Że to będzie nada- wane z Wrocławia i że przeto Anna nie może dziś przyjechać. Tymcza- sem w godzinę po jego odejściu przyjechała z masą tulipanów i migdał- ków. Odczyt jej nagrano na stilu, tak że słuchaliśmy go z nią razem. Był to jeden z najlepszych odczytów, jakie w radio słyszałam, co - dziwna rzecz - strasznie mnie do Anny rozczuliło. 25 IV 1948. Niedziela Po południu w domu. St. poszedł z wizytą do p. Pietkiewiczowej, muzyczki, córki panny Sąsiedzkiej, niegdyś studenckiej miłości St. Wrócił o dziewiątej rozbawiony tym nieoczekiwanym spotkaniem z córką dawnego flirtu (ta matka dawno już nie żyje). Z Anną tym razem wszystko bardzo przyjemnie i dobrze, może dlate- go, że ja jestem zdrowsza i silniejsza. 26 IV 1948. Poniedziałek Wieczorem z Anną na przedstawieniu sztuki "Jegor Bułyczow" gra- nej gościnnie w Teatrze Polskim przez trupę katowickąl. Sztuka dobra i nie pozbawiona poezji. Jeszcze jest w niej trochę tchnienia dawnej wielkiej literatury rosyjskiej, choć utwór pochodzi już z drugiej bolsze- wickiej epoki Gorkiego (a może się mylę - to chyba dawniejsze2). Spra- wozdania będą z tego robiły oczywiście "pokaz rozkładu warstwy bur- żuazyjnej", choć tego rodzaju konflikty są możliwe w najrozmaitszych środowiskach i w każdym ustroju. Utwór zahacza o sprawy eschatolo- giczne i metafizyczne. Umierający na raka Bułyczow przeżywa tragicz- nie i w iście po rosyjsku zwariowany sposób zagadnienie: co daje gwa- rancje, że warto żyć i umrzeć? Na tej kanwie sprawa społeczna oczywi- ście też ostro pokazana. Ale rewolucja ukazuje się jedynie w ostatniej scenie jako śpiew chóralny i przeciąganie za oknami czerwonych sztan- darów. Charakterystyczne, że polscy inscenizatorzy nie śmieli dać "Międzynarodówki" (lub może za wiele zaszczytu dla teatru?). Robotni- cy za oknem śpiewają polską "Warszawiankę" (w Kostromie!): "Śmiało podnieśmy sztandar nasz w górę". Gra aktorów poniżej przeciętnej ama- torskiej. Jeden Krasnowiecki3 jako Bułyczow dał mocną i niezapomnia- ną kreację. Także parę epizodycznych postaci było dobrych. Annie rzecz się podobała. Widownia zachowuje się niżej krytyki. Jak tłum ogarnięty epidemią kokluszu i nosacizny. i Maksym Gorki - Jegor Bułyczow i inni, przekład St. Brucz i St. R. Dobrowolski, reż. Wł. Krasnowiecki, scen. J. Szeski, premiera 6 XII 1947, Teatr im. Wyspiańskiego, Katowice. = Dąbrowska się nie myliła, sztuka powstała w 1932 r. 3 W ł a d y s ł a w K r a s n o w i e c k i (1900-1983), aktor, reżyser i dyrektor te- atrów. Ukończył miejską Szkołę Dramatyczną w Krakowie. Debiutował jako aktor w 1918, jako reżyser w 1928. W okresie międzywojennym pracował w teatrach krako- wskich, warszawskich i lwowskich. Od 1943 był dyrektorem teatru I Armu Polskiej w ZSRR. Po wyzwoleniu był dyrektorem teatrów w Łodzi, Katowicach i Warszawie. Ważniejsze role: Major w Fantazym, Reżyser w Naszym mieście, Satin w Na dnie. 27 IV 1948. Wtorek Anna rano wychodzi za swoimi sprawunkami. Po mnie o dwunastej przyszedł samochód z Ministerstwa Kultury i Sztuki i zawiózł mnie do Sokorskiegol. Warto przytoczyć okoliczności poprzedzające tę wizytę, bo malują humorystycznie złe wychowanie (przy największej nawet uprzejmości) naszych obecnych panów. Sokorski we czwartek 22 przy- słał przez gońca rano o ósmej list tej treści: "Wielce szanowna pani- Uprzejmie proszę o skomunikowanie się ze mną w sprawie bardzo pil- nej - wyrazy" etc. Nie mając ani telefonu, ani gońca odpisałam naza- jutrz przez Jurka, że w sobotę będę czekała jego do mnie przyjazdu albo wiadomości gdzie i kiedy mam się z nim spotkać. Ale i po tym liście nie przyszło mu do głowy, że jeśli ma do mnie interes, winien sam do mnie 216 217 Jerzy Dąbrowski l#rzyjechać. I że wzywanie do siebie pisarza, jakby był jego urzędnikiem (a i kiedy byłam urzędniczką, moi szefowie przychodzili, gdy mieli do mnie interes), jest grubiaństwem. Zawiadomił listem, że w sobotę bę- dzie w Poznaniu i że przyśle po mnie auto we wtorek, tj. dziś. Kiedy znalazłam się w jego gabinecie, oświadczył mi, że przede wszystkim chciał mnie poznać. Ogłupiałam, gdyż w ten sposób (o ile się nie jest królem) można chcieć poznać prostytutkę przywożąc ją do siebie. Przy- zwoicie wychowany człowiek zapytałby w tym wypadku, czy może zło- żyć mi wizytę. A przecież to jest inteligent już w drugim czy trzecim pokoleniu, syn, jak się zresztą domyślałam, Natkańca (który potem na żądanie żony zmienił chłopskie nazwisko na Sokorski), polonisty, na- uczyciela moich braci w handlówce kaliskiej; był to dobry znajomy Józ- ka Dąbrowskiego i przez niego został przyjęty do masoneru polskiej, choć w okresie kaliskim należał raczej do inteligencji "endekującej". Potem w dwudziestoleciu ten Natkaniec-Sokorski był nauczycielem czy dyrektorem gimnazjum bodaj w Siedlcach czy w Łomży, a wreszcie urzędnikiem Ministerstwa WRiOP czy Kuratorium, czym jest i do dziś dnia, bo jak się właśnie dowiedziałam, żyje i cieszy się dobrym zdro- wiem. W dalszej rozmowie okazało się, że minister Sokorski jest kolega szkolnym śp. Jurka Dąbrowskiego. Mówi, że to Jurek zrobił z niego so- cjalistę, że przemawiał na jego (Jurka) pogrzebie i że napisał był kiedyś powieść, którą jego pamięci zadedykował`. Druga rzecz, jakiej chciał ode mnie, to czy nie weszłabym do komitetu organizacyjnego, mającego przygotować na połowę lipca wielki zjazd międzynarodowy przedstawi- cieli sztuki, literatury i nauki, mający się odbyć we Wrocławiu i być próbą ściślejszego nawiązania współpracy kulturalnej między narodami w duchu pokoju, a przeciw wojnie. Postanowiłam się namyśleć nad tym, prawdopodobnie to przyjmę. Gdy spytałam, kiedy mam dać mu odpowiedź, odrzekł: "Przypuszczam, że około 15 maja będzie można tę rzecz sprecyzować i podać do prasy. Na razie, powiem pani ściśle pouf- nie, czekamy na zgodę Moskwy. Bo to jest nasza polska inicjatywa, ale oczywiście nie możemy tego zrobić przeciwko nim". Nie wiem, co to znaczy w istocie, i dlaczego Polsce wyznaczyli rolę inicjatywy takiego i jakiegoś ruchu, którego myśl chyba w Moskwie powstała. I nie o "zgo- dę" tu idzie, lecz o reżyserię inscenizacji. Ale oto, jak wygląda nasza "suwerenność". Być może, iż jest ona dla mniejszych narodów niemo- 218 219 Włodzimierz Sokorski żliwa. Ale w takim razie, po co o niej mówić? Przecież lepsza gliniana prawda niż alabastrowe kłamstwo. Muszę w tej sprawie porozumieć się z Parandowskim; nie chciałabym wejść do tego, jeśliby on odmówił, ani też zrobić czegoś przeciw Pen-Clubowi (jako członek jego prezydium, bo poza tym nie mam żadnego nabożeństwa do Pen-Clubu). i W ł o d z i m i e r z S o k o r s k i (ur.1908), polityk, publicysta, prozaik. Studiował na Wydziale Filozoficznym UW. Działacz ZNMS "Życie", następnie sekretarz general- ny PPS-Lewicy. Debiutował w 1930 reportażem nagrodzonym na konkursie "Miesięcz- nika Literackiego". Po 5-letnim uwięzieniu podjął działalność w KPP; współpracował z "Dziennikiem Popularnym". Podczas wojny w ZSRR; działacz ZPP, zastępca dowód- cy do spraw politycznych I Dywizji im. T. Kościuszki. Po wojnie w 1945-48 był sekre- tarzem Komisji Centralnej Związków Zawodowych. W 1. 1948-56 był wiceministrem, a następnie ministrem kultury i sztuki; 1956-72 przewodniczącym Komitetu do Spraw Radia i Telewizji. 1966-90 redaktor naczelny "Miesięcznika Literackiego". W 1. 1980-83 przewodniczący ZBoWiD-u. Wydał m.in. szkice: Sztuka w walce o socjalizm, 1950, Współczesna kultura masowa,1967, Kultura ipołityka,1970, Polacypod Lenino,1971, Notatki,1975; prozę: Rozdarty bruk,1936, Okruchy,1961, Piotr,1976. z Mowa o przedwojennym Rozdartym bruku. W niedawnych Notatkach Sokorski swój osobisty dług wobec Jerzego Dąbrowskiego szerzej potwierdza pisząc, iż dzięki przyjaźni z nim zbliżył się w młodości do Związku Polskiej Młodzieży Socjalistycznej i że jemu zawdzięcza "dość wyraźne sympatie do PPS". 28 IV 1948. Środa Nigdy jeszcze chyba nie było mi tak nudno, pusto, smutno bez Anny, jak po tym jej wyjeździe. Tym razem jej pobyt był jak radosne wakacje w młodości. Zawarła z Kurylukiem umowę na powieść radiowąl " " p i z "Czytelnikiem na O owiadania z Grecji. Zapomniałam, że w rozmowie z Sokorskim powiedział mi o proje- ktowanym uczestnictwie Związku Sowieckiego i Niemców, m.in. Man- na. "Nigdy nie uwierzę - powiedziałam na to - że Mann godzi się na oddanie nam Ziem Odzyskanych". Odpowiedział: "Nie godzi się. Żaden Niemiec na to się nie godzi. Tak jak nikt z nas nie może być entuzjastą utraty Lwowa i Wilna. To są konieczności, które się przyjmuje bez względu na swoje uczucia". Otóż ujęło mnie i podobało mi się, że mó- wił to prawdomównie. i Powieścią radiową zwie się tutaj Uliczkę kłasztorną,1949; przedtem była ona nada- wana przez radio w innej wersji -jako cykl słuchowisk. z Ostatecznie - Opowiadania greckie,1949. 29 IV 1948. Czwartek Nie wychodziłam z domu. Cały dzień siedziałam nad tym kawałkiem do radia: "Jak zostałam pisarzem"'. Do wieczora skończyłam. Ale gło- wa rozszumiała mi się i całą noc źle się potem czułam. Na twórczość trzeba mieć potężne siły fizyczne. Na dworze zrobiła się pogoda i gorą- co. 1 M. Dąbrowska - Jak zostałam pisarzem. Pogadanka dla radia. Pierwodruk: "War- szawa" 1948, nr 9; przedruk w: PR, t.I. 30 IV 1948. Piątek Całe przedpołudnie czyściłam i malowałam skrzynki do kwiatów. Po obiedzie źle się czuję i śpię. Wieczorem zmieniłam jeszcze i częściowo poprawiłam ów odczyt radiowy. Dziś w "Życiu Warszawy" opis tryum- falnego przyjęcia Tuwima w Moskwie, jako tego, "co protestował prze- ciwko Polsce przedwrześniowej, a w czasie wojny zagrzewał do walki z okupantem". Jezus Maria! Ile słów, tyle łgarstw. Tuwim jest stary fir- cyk, co przed wojną ściskał się z Wieniawą Długoszowskim i Nowa- czyńskim i ani śniło mu się przeciw czemukolwiek protestować (z wy- jątkiem, jak każdy poeta, przeciw filistrowi i mieszczuchowi - w wier- szach); a gdy wojna wybuchła, uciekł (słusznie, bo by go Niemcy roz- walili, jak rozwalili jego matkę, której nie zabrał), we Francji napisał wiersz: "Ja się bić nie potrafię"', a po wojnie wznowił teatrzyki i przed- stawienia w rodzaju: "Królowej Madagaskaru", "Słomkowego kapelu- sza", "Jadzi-wdowy" etc., na czym robi kokosy. Wszystko to jest zwy- czajnie ludzkie. Tylko po co robić z niego bohatera? Wystarczy - że po- eta! 1 Wśród dotychczas publikowanych utworów Tuwima wiersz taki nie jest znany 2 V 1948. Niedziela Ranek wstał zimny (7 st.), ale cudownie piękny i przejrzysty. O dzie- wiątej wyszliśmy, żeby pojechać na Powązki, i nie mogliśmy się naza- chwycać naiwną świeżością krajobrazu. Na Powązkach u Jadzi ślicznie, u Pawełka też - natomiast u Mariana grób zarósł małym klonowym la- sem. Opłaciłam babę, żeby wypełła ten gaj krasnoludkowy i urządziła wszystko jak należy. Jesteśmy już zaprzyjaźnieni z trzema z tych kobiet 220 221 cmentarnych: Golikową, Dobczyńską i Mielczarkową. Golikowa straci- ła dwu synów w powstaniu, trzeci siedział rok, już w obecnym reżymie #" " w więzieniu. "A za co. "Za cóż by. Wiadomo - za AK. Teraz robi maturę i ma iść na prawo. Mielczarkowa straciła wszystkich trzech sy- nów, którym kiedyś pożyczaliśmy książki. Takie oto Niobowe matki oprzątaj ą cmentarze. [. . . ] Zastanawia mnie zanik zazdrości w moim życiu uczuciowym. Jestem tym zmartwiona. Wielkoduszność czy też wiara we własną "pożądal- ność" zawsze we mnie zwyciężała zazdrość - ale zazdrość była świa- dectwem intensywnego życia. Dziś nie zależy mi już tak boleśnie na tym, aby ci, co mnie kochają, mnie kochali najbardziej. Nie cierpię już tak, jak widzę, że choć chwilowo przekładają kogoś nade mnie, albo gdy czuję, że się ze mną przyjemnie nudzą, a myślę, że z kimś innym wibro- waliby. Zanik czy osłabienie zazdrości jest po prostu częściowym zobo- jętnieniem na stosunek ludzi do nas. Nie jestem już zazdrosna, bo mi wystarczają te uczucia, które mam sama dla bliskich. Ale to nie jest wy- starczalność z powodu nadmiaru uczuć - to jest jakaś chuda, uboga wy- starczalność. 3 V1948. Poniedziałek Piechotą przy niewysłowionej pogodzie do Ogrodu Instytutu Głucho- niemych. Stach zabrał się zaraz do pielenia i przez czas, gdy wybiera- łam petunie, wypełł dwa duże okna inspektowe z chwastów. Wracali- śmy taksówką. Szofer w czasie drogi nagle spytał: "Proszę państwa, czy to dzisiaj nie wolno wywieszać flag?" "Owszem, wolno" - odpowie- dzieliśmy. W gazetach było nawet urzędowo ogłoszone, że flagi wywie- szone 1 maja mają pozostać do 3 maja włącznie. "Niech pan patrzy, przecież i na wszystkich gmachach rządowych są dziś flagi". "Tak?- pyta szofer. - To dlaczego mnie policja kazała zdjąć flagę?" "Pan miał prawo nie posłuchać i powołać się na ogłoszenie w gazetach. Niech pan patrzy - powtarzam - przecież wszędzie są flagi". "Tak - odpowiada.- Ale ja mieszkam na Pradze. Tam zakazują". Przypomniało mi się, jak zeszłego roku we Wrocławiu policja kazała 3 Maja zdjąć flagę z uni- wersytetu. Kiedyśmy już wysiedli z taksówki i zapłacili, szofer jeszcze raz ku nam zawołał: "Proszę państwa, czy to prawda o tym ogłoszeniu, że wolno dzisiaj flagę wywiesić?" "To święta prawda - mówimy. - Tak było". "Bo ja chcę wiedzieć. Bo ja jadę do domu, to ja tę flagę wywie- szę". Wzruszyło mnie to przejęcie się prostego człowieka sprawą zde- gradowanego 3 Maja - do której rocznicy nigdy nie miałam nabożeń- stwa, gdy święciły ją tłuste brzuchy kołtunerii. A oto nietakt rządu spra- wił, że 3 Maj, tak jak być powinno, stał się świętem ludu. To są nieocze- kiwane reperkusje taktycznych błędów - "głupstwa władzy". 4 V 1948. Wtorek Od paru tygodni, a zwłaszcza w ostatnich dniach mówię Stachowi i mówiłam Annie, że przewiduję w najbliższym czasie oficjalną zmianę stosunku Rosji i jej satelitów do Niemców. Przewidywałam, że Rosja musi ujawnić swoją proniemieckość (rzekomo komunistyczną, w grun- cie rzeczy organiczną i historyczną) jako przeciwwagę proniemieckości anglosaskiej. Opierałam to na obserwacjach drobnych faktów i notatek w pismach. 1) wiadomość o wycieczce komunistycznych dziennikarzy niemieckich w Warszawie, 2) anonsowanie w radiu muzyków niemiec- kich już prawie na równi ze "słowiańskimi", 3) zwrócenie się do mnie "Czytelnika" o danie mu prawa pertraktowania w sprawie przekładu niemieckiego "Nocy i dni"... w Austrii, 4) przed kilku dniami na ulicy potrącił mnie jakiś pan i uchyliwszy kapelusza powiedział: "Verzei- hung"'. Szedł z miną zadomowionego, pewnego siebie, dobrze się tu czującego i protegowanego. I oto dzisiaj dowiaduję się, że na ostatniej odprawie redaktorów prasy "Czytelnikowskiej" Borejsza ogłosił, że na- leży w prasie przestawić na inny tor stosunek do Niemców. Nie jest ważne czy to będzie łatwe, czy trudne. To będzie trudne, ale to musi być zrobione. Tak miał jakoby powiedzieć. Z równą łatwością, z jaką do- wiedziono nam, że siła i niepodległość Polski Ludowej zależy od przy- łączenia ziem zachodnich, może być dowiedzione, że siła i niepodle- głość Polski Ludowej zawisła od ich oddania Niemcom. A może wszy- stko będzie jeszcze inaczej? Dotykam swego ciała, jeszcze tak młodego mimo wieku i myślę głu- pawo: "Oto ciało jednego z ostatnich mieszkańców globu ziemskiego". I pocieszam się, że to samo myśleli ludzie średniowiecza około roku 1000. Może daty tysiącleci sąjakimiś takimi kryzysami ludzkości? Nieprzyzwoite anegdotki w związku z połączeniem PPR i PPS. Nowa nazwa ma brzmieć: Demokratyczna Unia Partii Antyfaszystowskich, 222 223 w skrócie DUPA. I druga: Jak się razem zleli, niech się razem zesrają. Jest jakaś irytacja na to mające się dokonać połączenie, i ciekawe, nie śród reakcjonistów, którzy w ogóle się tymi rzeczami nie interesują. 1 V e r z e i h u n g (niem.) - przepraszam 5 V 1948. Środa Rano w Państwowych Zakładach Wydawnictw Szkolnych. Jakiś Wolpe ma przyjechać do mnie w sobotę w sprawie przygotowanego przeze mnie wyboru z "Pamiętników chłopów". Stamtąd do "Czytelni- ka". Dembińska zapytała mnie: "Czy pani jest psychicznie przygotowa- na na nowe wydanie ##Ludzi stamtąd"?" "To będę bardzo bogata" - mó- wię. Ona zaś na to: "No, kto ma taki dorobek". A kiedy zeszła rozmowa na Pepysa - rzekła: "Więc pani nam daje Pepysa?" Borejsza, do którego miałam parę konkretnych spraw (m.in. o odmo- '#), p w kol ortażu "Zeszytów Wrocławskich owiedział do mnie: "My naprawdę robimy ładne rzeczy, rzeczy pożyteczne i nie trzeba nam przeszkadzać. Pani mogłaby nam bardzo pomóc swym autorytetem". Powiedziałam mu - nie wiem nawet, skąd mi się wzięło tyle "samopo- czucia": "Pomogłam wam przez to samo, że jestem w Polsce". On zaś jeszcze: "Przynajmniej współdziałając w tych pracach oświatowych". Ja: "Jak pan widzi, stanęłam do nich i zawsze gotowa jestem współpra- cować w rzeczach, w których bez kłamstwa mogę wziąć udział". Potem zaczął mówić o owym Kongresie Międzynarodowym Współpracy Kul- turalnej, który jest przewidziany na 15 lipca we Wrocławiu, a który jest jakoby jego pomysłem (i Henryka Kołodziejskiego). Wtem powiedział: "W Prezydium Rady Ministrów zapytano mnie, czy Maria Dąbrowska weźmie udział w komitecie organizacyjnym?" I jeszcze dodał: "Czy pa- ni wie, że Bierut pytał mnie: czy to prawda, że pani Dąbrowska jest z nas niezadowolona? Powiedziałem mu: Niech pan (tak rzekł: niech pan) panią Dąbrowską zaprosi do siebie". Potem była mowa o Borejszy wyjeździe za granicę i o tym, że "przywiezie ze sobą pana Jerzego". I o tym, że każdy kto przyjeżdża z zagranicy zachwyca się cudownym radosnym życiem w Polsce. Mniej więcej po tych jego słowach wy- szłam. [...] Drobna obserwacja na ten temat. Nie ma dnia, żebym nie widziała lu- dzi, najczęściej kobiet prowadzonych przez uzbrojonego milicjanta. Są to bez wyjątku ludzie prości. Sądzę, że najczęściej są to błahe sprawy, 224 przeważnie o nielegalny handel. Jak niegdyś szlachta, tak dziś rząd so- cjalistyczny nie dopuszcza chłopa do handlu. O szóstej miałam odczyt w Klubie Inteligencji Pracującej. Ten sam odczyt, który wygłaszałam na prowincji. Po raz pierwszy mój odczyt wywołał nieprzyjemną dyskusję, w której komuniści starli się nie tyle ze mną, ile z moimi słuchaczami "reakcjonistami". Ciekawe, że komuniści byli bardzo wytwornie ubranymi (jedwabne koszule) panami (Żydzi), a rzekomi "reakcjoniści" byli prostymi, ubogimi ludźmi, co mieli śmia- łość domagać się, aby pisarz odzwierciedlał też złe czy smutne strony obecnej rzeczywistości, aby mówił prawdę. Ale odezwał się też i pra- wdziwy reakcjonista, istny Bęcwalski, którego w kilku zdaniach wy- wrzeszczana pochwała mego odczytu była najzupełniejszym wypacze- niem jego sensu. To wystąpienie zrobiło mi dotkliwą przykrość. Przykre wrażenie na sali (było około 200 osób w salce na 50) zrobiło, że jeden z dwu komunistów dopytywał się, jak się ci dwaj prości ludzie (jeden był kolejarz) nazywają i kto to są. Zupełnie jakby miał zamiar za- raz lecieć do Gestapo. Po odczycie podszedł do mnie pieniąc się: "Oni mówili przeciw ustrojowi". "Proszę pana - odpowiedziałam - jeśli mó- wili szczerze o tym, co ich boli, to tym samym składali świadectwo, że w tym ustroju można mówić szczerze. Lepiej jest, kiedy człowiek wy- powie swoje obawy i zastrzeżenia, niż gdy je nosi w sobie. Jeśli to są kompleksy, to to jest rozładowanie kompleksu". Ów młody człowiek na to: "Proszę pani, ja nie jestem pisarzem tylko ekonomistą. I ja piszę ar- tykuły ekonomiczne. Ale nam brak jest stylu, brak słów. Pani jako pi- sarz zna się na pięknym stylu. Czy pani mogłaby mi dać kilka lekcji do- brego stylu?" "Niech pan dobrze wie, co pan myśli i co pan chce powie- dzieć, a wtedy znajdzie pan i dobry styl, i odpowiednie słowa. A ja lek- cji tego rodzaju nie udzielam". 8 V 1948. Sobota Imieniny Stacha. O wpół do ósmej (byliśmy jeszcze w negliżach) stu- dentka Jonkajtysówna', wielbicielka St., podała mi dla niego, odmawia- jąc wejścia, trzy cudne róże. O dwunastej wizyta Wolpego` z Państw. Zakł. Wyd. Szk., która zatruła mi cały dzień. Przyszedł uzasadnić skre- ślenia w moim wyborze z "Pamiętników chłopów". Nie ustąpili ani na jotę, mimo że poszłam dość daleko w "godziwym kompromisie". Ma być skreślony cały pamiętnik Wołyniaka, Ukraińca (po polsku na kon- kurs nadesłany), oraz wszystkie wzmianki o Piłsudskim i Legionach. 15 - Dzienniki, t I 225 = H e n r y k W o 1 p e (1899-1966). Ukończył prawo i polonistykę na UW ze sto- pniem doktora. W okresie międzywojennym nauczyciel gimnazjów warszawskich; jako komunista parokrotnie więziony. Wojnę przebył w ZSRR; w 1942 i 1944-46 wykładał historię literatury polskiej na uniwersytecie w Swierdłowsku i w Moskwie; działacz ZPP, następnie pełnomocnik do spraw repatriacji. Po powrocie do kraju w l. 1947-52 pracował w Ministerstwie Oświaty, równocześnie będąc naczelnym redaktorem PZWS. W 1.1952-53 zastępca dyrektora IKKN. W 1952-55 wykładał historię literatury polskiej na Wydziale Dziennikarskim UW. W 1955-57 zastępca dyrektora IBL. Brał udział w wydaniu narodowym i jubileuszowym Dziet A. Mickiewicza. Opublikował pracę Mickiewicz w Rosji,1956. Helena Jonkajtys A przecież zostawiłam ich ledwie parę dla zachowania minimum pra- wdy historycznej. Bo skoro większość pamiętnikarzy przeżyła pierwszą wojnę światową i większość ją wspomina lub szeroko opisuje - niepo- dobna było, gdy mowa o Rosji i Niemcach, nie wspomnieć też o roli Po- laków. [...] W końcu zaproponowałam, żeby wydali tę książkę bez mojej przed- mowy i bez mojego nazwiska. Tak długo mi tłumaczył, że to jest niemo- żliwe, aż morderczo znudzona powiedziałam: "Róbcie sobie, co chce- cie". Tak to można stracić cnotę z samej straszliwej nudy! Pożegnali- śmy się więcej niż ozięble, prawie jakbym mu powiedziała: "Pan już za długo siedzi". Ale gryzę się tym niepomiernie i myślę, co by zrobić, że- by jedyna rzecz, jaką posiadam, moje nazwisko, nie było podpisane pod sfałszowanym tekstem. [...] i H e 1 e n a J o n k a j t y s (ur. 1919), obecnie Jonkajtys-Jakubowska; po powrocie z ZSRR, gdzie przebyła wojnę, studiowała, pracowała jako urzędniczka, a następnie ja- ko redaktor techniczny w PZWS. Przy okazji jakiejś korekty zetknęła się ze St. Stempo- wskim, co zmieniło się w serdeczną znajomość z domem Stempowskiego i Dąbro- wskiej. 226 10 V1948. Poniedziałek Chciałam jeszcze raz zobaczyć się z Wolpem i coś z tych skreśleń obronić i ślad honoru własnego ocalić. Ale poczucie absolutnej bez- owocności tego wysiłku i wstręt do rozmawiania jeszcze raz z tym czło- wiekiem wstrzymały mnie, tak że już wieczorem żałowałam wysłanej do niego kartki, że przyjdę do Zakładów we środę. Wysłałam przez Jurka list do dr Kołodziejskiej, od której chcę paru szczegółów lekarskich o tyfusie plamistym do mego opowiadania. Przy- szła zaraz tegoż wieczora, była na kolacji. Wszystko potrzebne sobie za- notowałam i świetna z nią rozmowa. Opowiadała o Henryku Kołodziej- skim, swoim stryju, jako o człowieku, co przez całe życie zdradzał wszystkich swoich przyjaciół i zawsze był dobrze z wszystkimi, kto miał władzę. W czasie okupacji utrzymywał na wszelki wypadek sto- sunki ze wszystkimi odcieniami konspiracji, a do końca powstania współpracował z delegaturą rządu londyńskiego. Tak jak przed wojną mówił: "Kić kochany" do różnych sanacyjnych dygnitarzy, tak teraz mówi "Kić kochany" do Minca i Borejszy. Ja zawsze się dziwiłam, co ludzie widzą w tym wykrętnym człowieku, radcy złej rady, oportuni- ście, który potrafił uchodzić za geniusza niezależności, i z którym nara- dzał się nawet Jerzy Stempowski. Ale za krańcowego lewicowca ucho- dził zawsze, prócz może w czasach okupacji kiedy w istocie był dobrze i z Londyńczykami, i z innymi odłamami raczej anty-rosyjskimi. A żona jego handlowała płaczliwie kawą i migdałami z paczek portugalskich. 13 V1948. Czwartek Po południu na chwilę w Omedze u dr. Czubalskiego z wynikiem analizy. Zapomniałam zapisać, że kiedy byłam u niego drugi raz (w po- 227 niedziałek) i czekałam na ławeczce w klatce schodowej - zobaczyłam idącą po schodach przeraźliwie tłustą pannę Marię, pielęgniarkę, która była przy mnie w noc 20 sierpnia 1942 w czasie nalotu sowieckiego. Bała się tak straszliwie, że klękała prosząc mnie, abym się dała sprowa- dzić na dół. Ponieważ ja za nic nie chciałam zejść, rzekłam do niej: "Niech pani zejdzie, skoro się pani tak męczy. Ja nie zejdę, ale zwal- niam panią, proszę zejść". Ledwie domówiłam tych słów, już jej nie by- ło, choć trzeba przyznać, że potem jeszcze raz wróciła, ale gdy i wtedy nie dałam się sprowadzić, zeszła i już się więcej nie pokazała. Otóż te- raz przywitała się z moją sąsiadką na ławeczce, a ujrzawszy mnie, po- znała i przywitała się ze mną bardzo radośnie. Powiedziała mi kilka komplementów o moim wyglądzie, a potem: "Ach, mój Boże, co my- śmy wtedy przeszły, pamięta pani? W tę noc, kiedy to bomba padła na- przeciwko", "Nie naprzeciwko przecie - mówię - tylko w ten właśnie gmach". "Tak, ale naprzeciwko pani pokoju - zwróci;a się do owej zna- jomej z ławeczki. - Myśmy z panią były w pokoju po jednej stronie kory- tarza, a bomba padła po drugiej". Ciekawa jestem, czy mówiąc te sło- wa istotnie nie pamiętała, jak ode mnie uciekła na dół? A jeśli pamię- tała, to czy myślała, że ja nie pamiętam? Oto jak stwarza się legendę o sobie. Wrocław.15 V1948. Sobota Przyjechaliśmy na dworzec "Odra" punktualnie według rozkładu o 7.45. Anna była nie tylko na dworcu, ale przy pociągu. Były też ta- ksówki (których zazwyczaj nie ma tak wcześnie) i zaraz na Karłowice. Stach położył się spać i spał do obiadu. Ja - ledwie trochę. Na dworze jest przecudna pogoda nie gorąca. Błogość ptaków, kwiatów, zieleni. Opowiadania... Największym skandalem w skali "światowej" jest ucieczka Szem- plińskiej z mężem z Luksemburga, gdzie ów mąż, Sobolewski, został konsulem. Zdefraudowali auto, 20 tysięcy złotych dolarów (jakoby) i wszystkie papiery konsulatu, m.in. mnóstwo paszportów opatrzonych wszystkimi potrzebnymi pieczęciami i stemplami ważności (in blanco). Kiedy przed trzema laty jesienią 1945 Szemplińska przyszła do mnie ja- ko przerażona zbrodniczymi zamiarami Sowietów (a m.in. i Borejszy) na Polskę, mówiła: "Pani jest jedynym uczciwym pisarzem w Polsce. Nie dziwię się, że pani mi nie chciała podać ręki (w istocie wzdragałam się z tym chwilę, gdy weszła). Ale ja nic nie rozumiałam, byłam kom- 228 pletnie głupia. Dopiero tam, w Rosji zrozumiałam. Jeśliby pani mi za- ufała, jeśli pani chce, ja pani opowiem, przyjdę kiedyś i opowiem, kim są ci wszyscy ludzie, co dzisiaj rządzą Polską. Co oni chcą zrobić z Pol- ską. Jakie są ich zamiary i zamiary Sowietów względem Polski. I kim jest Borejsza. Borejsza to największa kanalia, łajdak, najstraszniejszy wróg Polski, najniebezpieczniejszy człowiek". Ale ja milczałam wtedy i nie chciałam jej o nic pytać, bo jej nie ufałam. We Lwowie 1939 mó- wiono o niej, że jest agentką NKWD. Kiedy jednak przyszła na Polną drugi raz, przynosząc mi swe wiersze', jej oczy, coś w wyrazie twarzy, całe zachowanie się powiedziały mi, że jej zwrot ku Polsce jest szczery. Miałam zresztą to uczucie od razu za pierwszym jej przyjściem, ale St. i Anna ostrzegali mnie, że to jest podstęp i prowokacja. Mimo to, kiedy przyszła trzeci raz oznajmić mi, że wyjeżdżają do Luksemburga z mę- żem na placówkę, pożegnałam ją już serdecznie i ze współczuciem słu- chałam tego, co opowiadała o swych cierpieniach w Rosji, gdzie głodo- wali, chorowali, cierpieli różnego rodzaju szykany; gdzie umarło im dziecko. Najwięcej mówiła wtedy o sobie, ale i nad tym rozpaczała, co będzie z Polską. Ale co będzie i z nami? Rosja ma długie ręce, NKWD może ich zabić. Biedni ludzie. Nikt nie ujdzie Rosji. Ale swoją drogą Szemplińska to typ awanturnicy. # Dąbrowska opublikowała trzy jej wiersze w "Warszawie", mające charakter auto- polemiki z głośnym wierszem lwowskim pt. Prawdziwa ojczyzna, wyrzekający'm się płaczu po Warszawie, "Warszawa" ł946, nr 3. 16 V 1948. Niedziela Wczoraj wieczorem przyszedł Biliński i opowiadał o swoich perype- tiach w związku ze staraniami o sprowadzenie matki żony ze Lwowa. Od pół roku wyjeżdża co pewien czas do Warszawy i tam spędza dzień w konsulacie sowieckim - na darmo. Formalności tej biurokracji nie kończą się nigdy, tak jakby chciały zohydzić ludziom staranie się o co- kolwiek, pragnienie czegokolwiek. Mówi, że dopiero tam, w konsulacie sowieckim można oglądać prawdziwe aspekty tragedu Polski. Ludzie, którzy po ośmiu latach zesłania w głąb sowieckiego kontynentu wrócili teraz do Polski, pewni, że ich rodziny z kresów zostały przesiedlone na Ziemie Odzyskane czy do środkowej Polski, dowiadują się nagle, że ja- kiś ojciec, ukochana matka, żona są nadal pod Lwowem albo Wilnem, bo na skutek niewłaściwej rejestracji uznano ich za obywateli sowiec- 229 kich i nie wypuszczono. I ci nieszczęśliwcy, w poczuciu, że jedyne co im zostało, to bliscy ludzie, tłoczą się po sowieckich konsulatach, by uzyskać pozwolenie na... powrót do.... Związku Radzieckiego, który jest dla nich powrotem do matki, ojca, czy innych bliskich ze Lwowa, Wil- na, czy Łucka. Zimni święci dopiero dziś po swym właściwym terminie pokazali swoje. Dzień choć jaskrawo pogodny, ale zimny. Po południu poszliśmy na spacer parkiem ku Odrze. Po naszym powrocie przyszedł Kosko z radia paryskiego. Poznałam go kiedyś we Lwowie, a potem spotykaliśmy go w czasie powstania w bramie Biblioteki Publicznej. Widywaliśmy go wted# prawie co dzień, kiedy przenosił prasę powstańczą z Powiśla do Sródmieścia', m.in. "Barykadę Powiśla" redagowaną przez Zofię Kossak i odznacza- jącą się tym, że w braku innego drukowano ją na ślicznym welinowym papierze, i że uwzględniała także humor tych strasznych dni. Pamiętam z niej humorystyczny satyryczny wiersz o dyżurach bramnych, w któ- rym o legitymowaniu przechodniów taka zwrotka: "To nieważne. Gdzie kenkarta`? Ta przepustka nic nie warta". (Co prawda kenkarty były wówczas istotnie ważnym dokumentem, bo na nich uwidocznione, do jakiej się kto narodowości zaliczył. Pod powstańczą przepustkę mógł się podszyć i volksdeutsch.) Otóż ów Kosko, mimo że opowiadał ciekawe rzeczy o swym widzeniu się z Gide'em itp., tak mnie znużył, że w koń- cu położyłam się spać i zostawiłam go samego ze St. w jego pokoju, a w końcu Anna już o dziesiątej zamknęła za nim bramkę. Czytam z zajęciem ankietę dla młodzieży w "Życiu Warszawy"j. Biedna młodzież, nieświadoma pułapki pokazuje najsłabsze swoje stro- ny, w które celnie uderzą. Jak każdy rewolucyjny ustrój, tak i ten stawia oczywiście przede wszystkim na młodzież. Starym długo jeszcze będzie się pozwalało na nieco liberalizmu i "herezji". Młodych wychowa się już zupełnie po sowiecku. Dobrą ilustracją tego faktu jest scena, którą obserwowałyśmy z Anną w marcu. Wsiadłyśmy przy dworcu "Odra" do tramwaju. Koło przy- stanku siedziała pod murem żebraczka, śpiewając na całą ulicę: "Za Niemen het precz..." Weszło dwu oficerów UB. Starszy - dobroduszny i młodszy - zawzięty. Usłyszeli śpiewaczkę i obejrzeli się na nią. Tram- waj ruszył. Młodszy, który nie zdążył przypatrzeć się śpiewającej spytał starszego: "Stara czy młoda?" Starszy odpowiedział z lekką drwiną i uspokajająco: "Stara i ślepa". 230 # A 11 a n K o s k o (1907-1986), polski poeta i tłumacz, mieszkający we Francji, w końcu życia profesor uniwersytetu w Montpellier, m.in. tłumaczył na polski Verlaine'a i Apollinaire'a, na francuski - dzienniki Gombrowicza i poezje Różewicza. z K e n k a r t a (z niem.) - niemiecki dowód osobisty # W ogłoszonej przez "Życie Warszawy" (1948, nr 127, 9 V) ankiecie redakcja zwró- ciła się do absolwentów gimnazjów z pytaniami o ich trudności i zamierzenia życiowe (perspektywę studiów, wybór zawodu, pracę samokształceniową) oraz rolę w tym śro- dowisku organizacji młodzieżowych, m.in. "Służby Polsce". Dość obfite urywki wypo- wiedzi "Życie Warszawy" podawało pn. Młodzież o sobie począwszy od nru 132. 17 V 1948. Poniedziałek Dla zaaklimatyzowania się, które, w jakikolwiek najprzyjemniejszy sposób zmieniłabym miejsce pobytu, trwa u mnie kilka dni, wzięłam dwa małe tomiki szkolnej "Wielkiej Biblioteki" - "Marię" Malcze- wskiego i objaśnienia do niej. Od dawna nie czytaną "Marię" czytałam jak rzecz nową. Uderzyła mnie zuchwała piękność niektórych obrazów. Np. jazda wojska przez step kwitnących bodiaków. Z swojemi w bok się rzucił na niezmiernym łanie, A kryjąc się w bodiaków rozkwitłych ogromie, Już rycerze bez koni w czerwonym poziomie - (...) Już kołpaki - proporce - już znikli jak w wodzie. j p " Ciekawe, że Malczewski eszcze isze "łzów, trosków, co Zawo- dziński dureń wytknął mi jako błąd w moim dramacie. W książeczce objaśnień są wstępy do różnych wydań "Marii" i opinie o poemacie: Mickiewicza, Garczyńskiego, Mochnackiego, Tarnowskie- go, Brucknera. Uderzyła mnie wspaniałość wypowiedzi Brucknera. Nic dziwnego, że jego nasi tępi językoznawcy i gramatycy będą zawsze lek- ceważyć, a pisarze i ludzie żywi - zawsze kochać. Posiada on prócz świetnej metody badawczej intuicję, talent, i natchnienie, bez których najznakomitszej nawet metody uczeni są tylko biurokratami nauki. y y, " C tat z,Marii, pieśń I: A Maria? - Ach, i Maria czuła się szczęśliwą! Szczęściem niewiast - dla których słodkie w życiu chwile są jak pogodne niebo - gdy piorun grzmi w tyle. 231 Tak mi tem jednem słowem serce usposobił, Jak gdyby mi nikt - nigdy - nic złego nie zrobił. [...] Sam - bez wsparcia - nadziei - świadka - przyjaciela- Spojrzał na księżyc w pełni, co jego postawę W czarnych, olbrzymich kształtach obalał na trawę To porównanie wziął od Malczewskiego Słowacki i dał w III bodvj pieśni "Beniowskiego". Ale Anna mówi, że obaj wzięli to z Horacego. A oto wpływ w "Dzia- dach" zwrotki "Marii": A kto im raz się dostanie, Zawsze już u nich zostanie. Bo kto raz ludzi porzuci, Nigdy już do nich nie wróci. " Ciekawe, że ani na te zwrotki oraz ich odbicie w "Dziadach, ani na zapożyczenie Mickiewiczowskie do Epilogu "Pana Tadeusza" sławnego wersetu "Marii": Gdy sroższej od najsroższych wpatrując się męce, Sama nawet Odwaga załamuje ręce. nie zwrócono w przypisach i objaśnieniach żadnej uwagi. Ani na to, jak poprzez "Marię" widać ową sztafetę piękna i poezji podawaną sobie przez ręce twórców z wieku na wiek. Malczewski jako motto swej po- wieści daje słowa Kochanowskiego: Wszystko się dziwnie plecie Na tym tu biednym świecie: A kto by chciał rozumem wszystkiego dochodzić, I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić. A potem pierwszą część tej zwrotki wplata w swoje weneckie zapu- sty parafrazując ją na znane: 232 Ach! na tym świecie, Śmierć wszystko zmiecie, Robak się lęgnie i w bujnym kwiecie. Cytat z pieśni masek: Może w kłopocie i silna głowa Posępnie kiedy się rzuci... Niech z ust życzliwych brzmią wtedy słowa: Wróci wesołość - wróci! Malczewski używał też: liców, uczuciów, trosków. I3ruckner mówi o "energicznych skrótach" Malczewskiego. Nowe związki slów i obra- zów. 24 V 1948. Poniedziałek Anna opowiadała mi o plotce, którą powtarzała jej Boguszewska, ja- kobym ja miała napisać pierwsze tomy "Nocy i dni" przepisując pamięt- nik mojej Matki. Otóż taki pamiętnik nigdy nie istniał i nie istnieje, oprócz kilkunastu kartek, które moja matka przed śmiercią na moją usil- ną prośbę i właśnie dla zużytkowania w "Nocach i dniach" dla mnie o swym dzieciństwie skreśliła w zeszycie przeze mnie Jej na ten cel ku- pionym. Owe kilkanaście, a może nawet kilka stron znajdzie się po mo- jej śmierci, bo jest gdzieś w moich papierach, i wówczas będzie można zobaczyć, jak nic prawie z tego mi się nie przydało'. Więcej brałam z opowiadań Matki i w większej mierze wykorzystałam kilka listów mojej Matki do Jej siostry Julii z Gałczyńskich Leszczyńskiej, które mi kiedyś ofiarowała jej córka, a moja cioteczna siostra, śp. Marysia Jeło- wicka. Jak przyjaciele pracują nad tym, by zafałszować człowieka, a cóż dopiero wrogowie! Wczoraj na tym samym rogu Kasprowicza, na którym kiedyś młoda panna zapytała mnie: "Gdzie jest aleja Kasperkiewicza?", druga taka sa- ma młoda panna zapytała mnie: "Gdzie jest ulica Kraśnickiego?" I tak samo jak wtedy poprawiłam ją: "Nie może być ulicy Kraśnickiego. Al- bo Krasińskiego, albo Krasickiego". I tak samo zniecierpliwiła ją moja pedanteria, i tak samo powiedziała: "Kraśnickiego albo Karśnickiego, ale gdzie to jest?" Powtórzyło się to niby natrętny sen, co się śni kilka razy. Napisałam i wysłałam utwory do ksiąg pamiątkowych Staffa` i Sem- 233 ## `".#:. # #####,-s I;(ss # s##,# #( ##,f.( Y# # IP l 1C . f# :'5"; W., #,### r . ti,9: (At n ) If f %Jt#t ##ttN ; / i . .#f ~ j#yr,A # R A<". ##.;y f-,f,#f ,., ',-,#e,t##; #r#<(z# #l #, f l#, ###. #f e(:##f. # u# /wr t,67 ,6 #.,te,e#,'## ", # # " afi .# # ##e## # ### ##r =teza#a # #7 ##, # e.## r # x.#l#al#,- #4 ,E #ł =3 Ć## htref#,.#ićr :#x### Początek pamiętniczka Ludomiry Szumskiej z adnotacją córki połowskiej. Tego, co napisałam o Sempołowskiej, na pewno nie przyj- mą, ale posłuży mi to jako materiał do "secesyjnej" noweli. Jest to por- tret "impresjonistyczny", który mi się nieźle udał, ale nie ma nic wspól- nego z wymaganiami idealistycznego zakłamania i brązownictwa3. ' Na przełomie 1925/26 na prośbę córki Ludomira Szumska spisała wspomnienia ze swej młodości. Ten bardzo szkicowy pamiętnik zajął 32 strony brulionu i zaopatrzony został spisem piosenek z owego czasu. Pod koniec życia Dąbrowska na odwrocie czar- nej okładki brulionu umieściła napis: "To jest źródło Nocy i dni, spisane dla mnie w 1925". Tekst pamiętnika matki opublikowała E. Korzeniewska w krytycznym wydaniu Nocy i dni (1972 s. 500-514); oryginał znajduje się w Muzeum Literatury. = M. Dąbrowska - Zamćast hołdu, pierwodruk: Księga pamiątkowa ku czci L.Staffa, zebrali i przygotowali do druku J. W. Gomulicki i J. Tuwim,1949, przedruk w: PR, t.I. j Do wydania księgi pamiątkowej o S. Sempołowskiej nie doszło. Tekst Dąbrowskiej Stefania Sempołowska. Szkic portretu znalazł się w: Myśli o sprawach i o ludziach, 1956. l# VI 1948. Poniedziałek Znów trzy tygodnie bez notatek! Mam wrażenie, że ja przerywam no- tatki, gdy się więcej w moim życiu dzieje albo gdy jestem szczęśliwa. Obie te rzeczy i teraz mi przerwały, napisałam przez ten czas duże opo- wiadanie pod tytułem: "W piękny letni poranek", zestawione z samych autentycznych faktów, a osnute na losie śp. dr Zofii Garlickiejl. Mam okrutne podejrzenie, że jest bardzo dobre. Ale czy wydrukowane będzie - nie wiem. Może nie przejść przez ucho igielne cenzury, mimo że po- słałam je do "Odrodzenia", a więc do "samego liberalnego" Borejszy. Były dwa b. interesujące listy od p. Jerzego. Dziś wysyłam mu naszc fotografie i napisałam dwa ogromne listy, które wyślę później. Moje opowiadanie będzie stanowiło jeden z samodzielnych rozdziałów wiel- 234 235 Dr Zofia Garlicka, zdjęcie z lat 30. Fot. J. Nagabczyński kiego cyklu powieściowego zatytułowanego "Przygody człowieka my- ślącego". Obmyślam jego konstrukcję na wzór "Don Kichota" i "Eulen- spiegla" de Costera2. W "Odrze" zauważyłam pierwsze kroki zapowiadające oficjalną zmianę stosunku Sowietów do Niemców. Są to: artykuł Osmańczyka mówiący o tym, że Polsce nie wolno wyrzekać się wpływu na kształto- wanie nowej kultury Niemiec z przytoczeniem uczonych i artystów nie- mieckich, którzy nawiązali już stosunki kulturalne z innymi państwami europejskimi3, oraz artykuł zmarłego Władysława Fabry, który przeleżał w tece redakcyjnej dwa lata jako niecenzuralny, a dziś drukuje się jako wskazówka postępowania'. Jego treścią jest wywód, że nie należy boj- kotować muzyki niemieckiej, gdyż muzyka jest wartością i własnością międzynarodową. Autor dowodzi nawet, że trzeba grać Wagnera, gdyż był życzliwy Polsce, a większość jego oper ma znaczenie ogólnoludzkie. Notatka do listu dla pana Jerzego: Bezstronność każe przyznać, że w ciągu tych trzech lat zrobiono w wielu dziedzinach więcej rzeczy po- zytywnych niż w ciągu 20 lat niepodległości międzywojennej. Dyskuto- wać można tylko zagadnienie dysproporcji między ceną i osiągniętymi za nią wynikami. Jasne przy tym, że dla wielu kwestia ceny może być decydująca. Należy jednak bardzo ściśle odważyć cenę i osiągnięte za nią dobra. Kiedy przyglądam się dziejom chwili obecnej, widzę jasno, jak sprawdza się na niej wielkie odkrycie Conrada (zawarte również w "Noc- nym locie" St-Exupery'ego), że człowiek w ramach akcji przez innych kierowanej może służyć celom całkiem innym, ideałowi własnego wnę- trza. W zalążku to już jest zawarte w słowach: "Oddaj Bogu, co boskie, a cesarzowi, co cesarskie" - choć to nie całkiem to samo, gdyż zawiera element przezornej, a nawet chytrej świadomości, gdy tamto może być całkiem nieświadome celów "cesarskich". Żydzi naprawdę walczą za państwo Izraela, gdy Rosji, czy innym potencjom mącącym tę wodę za- leży tylko na tym, żeby grzęźli coraz głębiej w konflikty. To samo jest w Egipcie, w Indiach itd., itd. Ta prawda obala marksistowskie pojęcie, że taka postawa jest niemo- żliwa, a jeśli nawet - przez głupotę - możliwa, to nieefektywna. Otóż sądzę, że jest efektywna. Marksiści zresztą sami uznają taką możliwość, np. u pisarzy, którzy w ramach klasowego czy zwyczajowego światopo- glądu mogą bezwiednie dawać artystyczną rewelację całkiem czego in- nego. 236 # Dąbrowska napomykała gdzie indziej, iż opowiadanie to było naszkicowane pod- czas okupacji. Według informacji J. Putowskiej, córki dr Z. Garlickiej, krążyło ono w pienvotnej wersji po okupowanej Warszawie (por. E. Korzeniewska - przypisy do: M. Dąbrowska, Opowiadania,1967, s. 822-23). = Chodzi o powieść belgijskiego pisarza Charlesa T. H. de Costera pt. Dyl Sowizdrzał (1R68, wyd. pol. 1914), osnutą na legendzie Tilla Eulenspiegla, wieśniaka z Brunszwi- ku; bohater jej stał się uosobieniem mądrości patriotyzmu i humoru ludowego. # Edmund Osmańczyk - Walka o niemiecką kulturę, "Odra" 1948, nr 22; artykuł zna- nego publicysty, podówczas korespondenta polskiego w Niemczech, zapowiadany był specjalnie w poprzednim numerze pisma. 4 Władysław Fabry - Nie mieszajmy Wagnera z Bismarckiem, a Ryszarda Straussa z Hitlerem, "Odra" 1948, nr 23; redakcja zaznaczyła, że wycią#tęła z teki artykuł zmar- łego autora dla celów polemicznych i dla "zajęcia stanowiska w pewnej ważnej sprawie polityki kulturalnej". 16 VI 1948. Środa Rano wyszliśmy ze St. do miasta. Odbieraliśmy film Anny, z którego znów ledwie parę fotografii się jako tako udało. Fotograf od razu rzucił się na Stacha i zrobił dwie jego fotografie dla siebie. Musi być przyjem- nie mieć taką wspaniałą twarz, która na wszystkich robi wrażenie. Po- tem St. u fryzjera - czekam na niego w "Teatralnej" jedząc lody. Potem razem pijemy murzynka. Potem szukamy gwoździ do przybicia płótna na leżaku; aż na ulicy Ruskiej (nazwa starożytna) z trudem znaleźliśmy ja- kieś mniej więcej możliwe w sklepie przyborów szewskich. Gwoździków tapicerskich nie mogliśmy dostać nigdzie. W powrotnej drodze wysiadłam koło Odry, żeby nadać list do p. Je- rzego i list Anny do Przybosia. Wysłałam też list do Mortkowiczowej. Wracałam na Karłowice pieszo, w świetnym usposobieniu. Myślałam o moim cyklu, który coraz realniej mi się przedstawia. Chcę pisać we- dług kilku wielkich wzorów, takich jak "Don Kichot", "Eulenspiegel" Dickens. Tytuły rozdziałów będą rozumowane. Opowiadanie, które po- słałam do "Odrodzenia", będzie miało w tym cyklu tytuł: "Rozdział, w którym dowiadujemy się, jaka bywa skala wartości życia ludzkiego". Czuję, że moje żagle chwyciły wiatr (ale nie w sensie chorągiewki na wietrze) i że spływam na wielką wodę. (Oj, pożal się Boże, co z tego zostało! Dopisekz 1956.) Żałuję, że nie posiadam dość talentu i pamięci, żeby zapisywać nasze rozmowy z ich improwizowanymi zwrotami. Zwłaszcza Stach jest na użytek intymnej gwary domowej niesamowicie twórczy. Wczoraj tru- 237 skawki były alhambraiczne. Muszę się jednak przymusić, żeby te rzeczy zapisywać. 18 VI 1948. Piątek Rano przy śniadaniu, kiedy Anna powiedziała, że jest niewyspana, a musi dużo dziś pracować, ja do niej: "Napij się kawy". Na to St. za- śpiewał ze "Strasznego dworu": "Zażyj tabaki!", odtąd picie kawy nazy- wamy "zażyj tabaki". Wczoraj w "Odrodzeniu" zostało zapowiedziane moje opowiadanie już na następny numer. Bardzo mnie to zgryzło. Bo najpierw Borejsza mi oczywiście nie przyśle korekty, potem, jeśli bez mojej wiedzy coś skreślą albo zmienią, nie będę mogła wycofać utworu. A jeśli zobaczę to ze zdaniami wypaczającymi sens, popadnę w jedną z tych czarnych rozpaczy, które mnie zabijają pokrywając sadzą wszystko, co we mnie żywe i twórcze. Już w zapowiedzi podzielono przymiotniki tytułu prze- cinkami i zamiast "W piękny letni poranek" dali "W piękny, letni pora- nek", co barbarzyństwo. Nadto w przyszły tutejszy "czwartek" mam wystąpić z tym właśnie opowiadaniem, więc kiedy będę to czytała, już ono będzie na mieście. To najwięcej mnie martwi. W numerze "Życia Warszawy" z piątku 18 czerwca (w Warszawie numer czwartkowy) są następujące passusy: W akcie oskarżenia prze- ciwko szefowi zarządu SS Buhlerowi "zarzuca się Buhlerowi wysłanie przymusowo do Rzeszy półtora miliona Polaków". Ale wysłanie takie- goż półtora miliona Polaków przymusowo w głąb Rosji na bezprzykład- ną nędzę, śmierć głodową i poniewierkę - nie jest zbrodnią. W tymże numerze w "Listach z Aten" przedrukowano korespondencję jakiegoś Rosjanina pisaną do pisma "Nowoje Wremia", gdzie co następuje: "Ateński rząd rozprawił się nawet z ludźmi, którzy zasłużyli się w walce z niemieckim okupantem". I przykłady. A czy u nas nie skazuje się ma- sami na śmierć lub wieloletnie więzienie ludzi, co się zasłużyli w walce z niemieckim okupantem? Sytuacja prawna jest ściśle ta sama. W Grecji rząd będący u władzy zabija tych, co są w opozycji, bez względu na ich dawniejsze zasługi. W Polsce rząd będący u władzy zabija tych, co są w opozycji bez względu na ich dawniejsze zasługi. Oba te rządy są ob- cymi agenturami. Oba zasłaniają się pięknymi ideami, ale sprawy wła- dzy zeszły już normalnie tak nisko, że właściwie idzie tylko o to, czyim agentem jest przyzwoiciej być: anglosaskim czy moskiewskim? Wiarę w życie przyszłe zastąpiono wiarą w przyszłe pokolenia. Lecz 238 z chwilą kiedy skreślamy nieśmiertelność człowieka indywidualnego i sens absolutny jego życia, z chwilą gdy nie mają nas obchodzić ludzie obecni, cóż mogą kogokolwiek obchodzić ludzie w ogóle, a więc i przy- szłe pokolenia. Trudno wprost wyrazić, do jakiego stopnia marksizm jest systemem błędnych kół. A mógłby nie być, gdyby brano go skrom- nie za to, czym jest, za płodny etap myśli ludzkiej; pomocny w pozna- waniu wielu zjawisk życia zbiorowego i pomocny w urządzaniu go. Nic więcej, a skutki takiego rozumowania byłyby o ile donioślejsze i pozy- tywniejsze, niż są dzisiaj. 239 Stanisław Stempowski,16 VI 1948 22 VI 1948. Wtorek Przy śniadaniu St. mówi: "Niebawem Wawa coś tam zrobi... ' Anna zaś: "Owszem, bawem". Kiedy się budzę, Anna mówi: "drzemaczko białomorska", parafrazując słowa "Pławaczko białomorska, córko Idy wysokiej"'. Nazwiska: Szuro, Porejko, Poszurejko, Rupejko, Ewa Radgoskaz. Anna wieczorem poszła na przyjęcie z Julianem Huxleyem. Wróciła około 12 w nocy, odwiózł ją samochodem Kulczyński. Opowiadała o towarzyszącym Huxleyowi młodym Francuzie, sekretarzu UNESCO, który powtarzał jej: "Vous ne pouvez pas vous imaginer vous-memes, comme c'est interessant la Pologne"#. Najlepsza z anegdotek, jaką przy- niosła (acz złowieszcza to anegdotka), było jak na przyjęciu dygnitarzy polskich wespół z rosyjskimi, Polacy opowiadają wesołe antyrządowe (co należy do fasonu panów z rządu) anegdotki. Rosjanie śmieją się, wreszcie zwraca się do nich jeden z naszych, aby też opowiedzieli jaką anegdotkę. Moskal na to dobrodusznie: "A dobrze. Słyszeliście o Biało- morskim kanale? Tam nad jego kopaniem padło dwa miliony ludzi. Wot eto i byli anegdotcziki"4. Zapomniałam jeszcze dodać, że w filmie "Casablanka" jednym z dwu głównych bohaterów spiskowców przeciwniemieckich, spiskow- cem w wielkim stylu i o znaczeniu (jak mówi tekst filmu) "dla całej lu- dzkości" - jest Czech. W każdym filmie angielskim czy amerykańskim z okresu wojny występuje jakiś wspaniały Czech. Jak oni to robią, że sobie takie zachowanie pozyskali? W tej np. roli z filmu "Casablanka" Czech jest realnie prawie nie do pomyślenia. Do pomyślenia byłby tu Polak. Ale dla Anglosasa byłoby shocking5 zrobić bohaterem Polaka, mimo że Polacy trzymali prym w ruchu oporu i mimo to, a może dlate- go, że Polacy przyczynili się do obrony Londynu w Bitwie o Anglię#. Bo w tych czasach krew nie waży nic. Waży pot dobrej pracy i to mają Czesi. Czyste podwórko i umyte ciało więcej budzi szacunku na świecie niż stosy trupów i rannych. 1 Inwokacja z Odprawyposłów greckich brzmi: O białoskrzydła morska pławaczko, wychowanico Idy wysokiej... = Projektowane nazwiska do Przygód człowieka myślącego. Nazwisko Ewa Radgo- ska nosi jedna z głównych bohaterek, porte-parole autorki. 3 V o u s n e p o u v e z p a s... (fr.) - Wy sami nie potraficie sobie wyobrazić, jak interesującajest Polska. W Bitwie o Anglię # W o t e t o... (ros.) - I to właśnie byli opowiadający anegdoty. 5 S h o c k i n g (ang.) - gorszące, rażące, niewłaściwe # Bitwa o Anglię (Battle of Britain) - walki przeciw niemieckiej ofensywie powietrz- uej (13 VIII-31 X 1940), przygotowującej inwazję na wyspy brytyjskie, a zakończonej niepowodzeniem lotnictwa niemieckiego. Brali w niej udział piloci polscy w jedno- stkach RAF oraz w polskich dywizjonach myśliwskich 302 i 303, niszcząc 203 i uszka- dzając 36 samolotów, co stanowiło 11,7 proc. ogółu strat niemieckich w tej bitwie. 25 VI 1948. Piątek We Wrocławiu niepodobna doprosić się i dobłagać jakiegokolwiek rzemieślnika dla zrobienia jakiej bądź naprawy. Natomiast w wyjątko- wych wypadkach można w tej dziedzinie zanotować wręcz obłąkaną nadgorliwość. Oto wczoraj około 6 wieczorem zajechało auto pogoto- wia elektrycznego pytając, czy tu mieszka inż. Różycki. Anna objaśniła, że nie, ale ponieważ akurat światło na dole nawaliło, poprosiła monte- rów, żeby wstąpili naprawić. Oni na to, że teraz nie mogą, ale jak będą 240 , lh - Dzienniki, I t 241 wracali, to wstąpią. Kiedy odjechali, Nana oznajmiła, że światło się już pali - sama naprawiła. Anna zmartwiła się, że owi monterzy będą wstę- pować na próżno. Ale nie wstąpili, co nam się zresztą wydało rzeczą na- turalną, gdyż u nas bardzo rzadko można się spotkać ze słownością. Po- szliśmy spać, cały dom pogrążył się w mrok nocy - kiedy nagle o dwu- nastej zbudził mnie długi czterokrotny dzwonek do bramki. Wyskoczy- łam z łóżka jak z procy do okna. Zobaczyłam ciężarówkę elektrowni ja- skrawo świecącą reflektorami, huczącą, dudniącą, jednym słowem ro- biącą wszystko, co można, by zbudzić całą ulicę. Toteż wszyscy zerwali się na nogi. Pogotowie elektryczne przyjechało "wracając" dla dokona- nia naprawy, którą przyobiecali! Kiedy Anna przez okno przeprasza- ła ich i tłumaczyła, że światło już się pali, jeden z monterów powie- dział bez gniewu: "I wierz tu kobiecie". Zdaje się, że byli pod dobrą datą. (Ta sprawa miała nieoczekiwane wyjaśnienie, którego w swoim cza- sie nie zanotowałam, więc tu je pomieszczam. Otóż pod koniec tego la- ta, gdyśmy byli już w Warszawie, nie pamiętam, czy jeszcze w lipcu, czy w sierpniu po moim powrocie z Kongresu Intelektualistów, Anna doniosła nam w liście, że owa "ciężarówka pogotowia elektrycznego" to byli bandyci, którzy ukradli samochód elektrowni i pojechali na Boń- czyka okraść mieszkanie owego jakiegoś Różyckiego, o którego się py- tali, a o którym byli doskonale poinformowani, że w mieszkaniu nikogo nie zastaną. Dlaczego nie trafili tam od razu, i na Lindego pytali o Ró- życkiego, to już nie wiem. W tym mieszkaniu buszowali do północy, pewno przy okazji popili się tam, może znaleźli i alkohol. Przypomnieli sobie, że u nas światło zepsute, a więc mają szansę być wpuszczeni i spróbować okraść drugie mieszkanie. Na skutek nietrzeźwości tak zu- chwale świecili i hałasowali. Ale co za szczęście, że Nana wówczas na- prawiła światło i że Anna w ogóle nie otworzyła drzwi i nie wyszła do nich do bramki. Przypłacilibyśmy byli to nie tylko rabunkiem, ale może i życiem. - Dopisane 18 III 1956.) Wracając kupiliśmy "Odrodzenie" z moim opowiadaniem. Borejsza nie tylko korekty mi nie przysłał (jest kilka błędów drukarskich), ale i nie obronił utworu przed skreśleniem cenzury (a może i sam go doko- nał). Skreślono zdania, których brak wypaczył cały sens ustępu o jeńcu sowieckim, tak że żałuję teraz, że to w ogóle dałam do druku. Skreślono zdania: "Chciano jej wierzyć (wieści o ucieczce jeńców sowieckich z obozu), gdyż zacierała wstyd, jaki odczuwano widząc jeńców sowiec- 242 kich w służbie niemieckiej". I z rozmyślań Tomyskiego nad losem jeń- ców sow. - słowa: "Jaka szkoda, jaki żal, że zadali nam tyle cierpień... I właśnie teraz, właśnie teraz... Jaki błąd... Oto co się nazywa stawiać ludzi w położenie moralne bez wyjścia..."1 W związku z tym byłam przez cały dzień po prostu chora z wściekło- ści. Chciałam zaraz napisać do Borejszy, ale po zdobyciu się na zimną rozwagę, dałam spokój. Nie ma dyskusji z człowiekiem, który tak wyraźnie tym skreśleniem # pokazał, że jest tylko tym, czym sam siebie w "Przekroju" nazwał- agentem Moskwy. W dzisiejszym "Życiu Warszawy" jest wiadomość o Konferencji Mi- # nistrów Spraw Zagranicznych państw "osi" moskiewskiej w Warszawie pod przewodnictwem Mołotowa. Koń by się uśmiał - przecież to tylko Mołotow zwołał swoich podwładnych na odprawę. Może to będzie z te- # go jaki pożytek, ale czy gdyby nazywać rzeczy po imieniu - pożytek byłby mniejszy? W innym miejscu jest wiadomość pt. "Historiografia radziecka inte- resuje się zagadnieniami dziejów Polski", a w niej o pracy rosyjskiego prof. Szustera pt. "Powstanie poznańskie 1848 roku" napisano tak: "Szuster wykazuje głęboką sprzeczność, jaka panowała pomiędzy demokratycznym i patriotycznym stanowiskiem szerokich mas chło- ! pstwa poznańskiego a między [sic!] chwiejnością i ugodowością szlach- ty i zdradą magnaterii polskiej". Pomijam język notatki i błędy w ujęciu realiów tego powstania. Ale przyszło mi do głowy, czy ta chwiejność i ugodowość warstw oświeconych (w owym czasie tylko szlachta nią , była), to nie ta sama chwiejność i ugodowość, na której się opiera obec- ny reżym w Polsce? Chwiejność i ugodowość warstw tzw. elity ducho- wej, która w imię rozwagi chce coś ocalić na podstawie kompromisu, istniała już w okresie upadku Grecji. Znakomici pisarze greccy zale- cali uległość Grecji wobec Rzymu. Wielcy mówcy nakazywali oprzeć się na Persach lub na Macedończykach. Byli agenci Kserksesów i agen- ci Filipów, jak dziś są agenci Moskwy i agenci Waszyngtonu czy Lon- ' dynu. Nieprzejednany i nieugięty w oporze - a też i do rozumnych kompro- misów niezdolny - bywa tylko lud. Kompromis jest sprawą intelektu, jest przygodą człowieka myślącego. Ale tragedią jego jest, jeśli nie roz- # pozna, gdzie się kończy kompromis godziwy, a zaczyna się zdrada. Są okoliczności, kiedy niełatwo lub niepodobna rozpoznać. (Ale fizyczne 243 i moralne cierpienia, wynikające z prześladowań za opór, lepiej znoszą intelektualiści.) # Integralny tekst opowiadania ukazał się w późniejszych wydaniach książkowych 28 VI 1948. Poniedziałek Prof. Steinhausl jest taki roztargniony, że mimo iż Anna specjalnie w piątek do niego jeździła z tym, żeby (ze względu na dawniejsze za- proszenie nas do pani Tuszkiewiczowej=) przyjechali nie w niedzielę, ale w sobotę, przyjechali właśnie w niedzielę. Anna tedy zarządziła, że- by Kulcz. zabrali mnie autem do Tuszk., a ona przyjedzie tramwajem po wizycie Steinhausów. Wskutek tego zostałam pozbawiona świetnych opowiadań Steinhausa o ludziach, którzy go przechowali żywym w Stróżach, i jego wybornego dowcipu. Zapamiętałam tylko parę do- wcipów, które mi Anna powtórzyła, ale tu profesor powtarzał kursujące anegdotki. Jedna, jak Żyd, który chce wiać jak najdalej i od Rosji, i od Hitlera, idzie w Portugalii do Cooka, żeby sobie wybrać miejsce pobytu. Poka- zują mu mapę świata. Długo się jej przypatruje, wreszcie pyta: "Well, haven't you something else"#? I druga: Zyd, którego już na Zachodzie pytają, dlaczego uciekł z Rosji, odpowiada: "Bo tam nie można my- śleć". "A co pan ma takiego, o czym panu by nie było wolno myśleć? Czy pan jest uczonym, czym pan się zajmuje?" "Ja jestem krawiec i ja nie mam nic takiego do myślenia. Ale jak ja sobie pomyślę, że jak- bym chciał co myśleć, to ja nie będę mógł myśleć, to ja już nie mogę żyć". Steinh. opowiadał też, że w czasie jego pobytu w Ameryce, jakiś Amerykanin powiedział mu: "Cóż wy narzekacie na to, co Niemcy robi- li z wami. Przecież na ziemiach zachodnich wy robicie to samo z Niem- cami". Steinhaus powiada, że o mało go z irytacji nie zadusił. W samej rzeczy jest to zupełnie co innego i nasze obchodzenie się z Niemcami, które obserwuję we Wrocławiu, nie da się porównać z niemieckimi me- todami. Ale... jeśli wolno ludność gdzieś od wieków osiadłą wysiedlać na inne miejsce, to w takim razie istotnie nie można mieć Niemcom za zbrodnię, że robili to, co robiła Rosja i co z jej woli, robimy i my. U Tuszkiewiczowej było towarzystwo prawie wyłącznie uniwersy- teckie i wyłącznie przyrodniczo-lekarskie. Nie znałam nikogo oprócz Kulczyńskich oraz dziekana medycyny dr. Grabowskiego# i pani Moch- Spotkanie pionierskiej grupy kulturalno-naukowej w drugą rocznicę przyjazdu do Wrocławia, 10 V 1947. Po zewnętrznej stronie stohz od lewej siedzą: Edward Kubik. Śtanisław Jóźkiewicz, Stanisław Kamiński, (?), Wiktor Gorzelany, Stanisław Szpilczyri- ski, Dionizy Smoleński, Stanisław Kulczyński, Kamil Stofko, Janina Tuszkiewiczowa. Karol Maleczyński, Jan Piprek, Zofia Gostomska; w środku od lewej: Franciszek Bie- gun, Włodzimierz Kozak, Antoni Knot, Tadeusz Owiński, Andrzej Dzioba, Wiktor Ma- mak, Henryk Kuczyński nackiej#, niegdyś we Lwowie asystentki Parnasa. Tych dwoje "ziden- tyfikowałam" zresztą dopiero pod koniec wizyty - Mochnacka, której nie poznałam, sama mi się przypomniała. Siedziałam przy Kulczyńskim, który jest bardzo nudny i mówi o wszystkim terminami artykułów wstępnych z "Życia Warszawy". Był dopiero co w Czechach i opowiadał, że ich obecna bieda żywnościowa wynika stąd, że... nie mają dotąd takiego rządu jak my. [...] Potem opo- wiadał o transakcji, jakiej tam dokonał. Żona kazała mu kupić żarówek (co za nielojalność u tej nabożnisi regime'u - powinna była powiedzieć mężowi: "Gdyby ci czasem proponowano żarówki - odpowiedz: W Pol- sce jest zatrzęsienie żarówek"). Kulczyński jednak zapomniawszy, że " u nas wsio jest" - wziął ze sobą półtora kilo wędzonej słoniny i "nie mając (jak się wyraził) zdolności handlowych" - wywiesił słoninę w oknie. Na to jedna z pań wtrąciła: "To pan ma świetne zdolności handlowe". "Nazajutrz - opowiada Kulcz. - miałem u siebie delegację, 244 245 która przyszła zapytać, czy nie sprzedałbym tej słoniny". "Sprzedać- mówię - nie. Ale wymieniłbym ją na żarówki (niby to nie to samo)". Czesi pytają, ile chce tych żarówek? Powiedziałem: "No, dziesięć". Na- tychmiast mi je przynieśli i słoninę zabrali. Potem dowiedziałem się, że słonina kosztuje tam 300 koron czeskich, czyli 900 złp. I że za te pienią- dze mogłem mieć 20 żarówek". [...] Kiedyśmy przeszli od kolacji (zimne dania z wódką) do salonu - pode- szła do mnie Mochnacka. Opowiadała mi m.in. o Parnasach, że są w Moskwie tak świetnie sytuowani, że nie tylko w Polsce, ale nigdzie nie mogliby mieć podobnych warunków. Że i w Rosji jest mało ludzi tak dobrze sytuowanych jak Parnas należący do 150 Akademików. Że żaden kraj burżuazyjny nie ma wyobrażenia o takich przepaściach róż- nic socjalnych, jakie są w Rosji - o czym Parnasowie będąc dwa lata te- mu we Wrocławiu (gdzie studiuje ich syn) opowiadali. Że kiedy Parna- sowie latem wyjeżdżają na "daczę" do jednej z dawnych posiadłości pańskich, chłopi okoliczni mówią o nich: "grafy prijechali". Przypomina mi to opowiadanie Janusza Radziwiłłae. Kiedy osadzono ich także w jednej z will podmoskiewskich, a okoliczni chłopi dowiedzieli się, że przyjechał prawdziwy "kniaź" - zaczęli znosić Radziwiłłom masło, śmietanę, kury, mąkę etc. O czym dowiedziawszy się wygłodniały po- sterunek NKWD, który ich pilnował, zaczął ku nim przychodzić na do- żywianie się. I tak Radziwiłł z darów chłopskich dokarmiał enkawudzi- stów. (Podaję za to, co słyszałam.) (Co do Parnasa, to potem został uwięziony, a obecnie żyje w biedzie na dalekim zesłaniu, gdzie żona je- go sama gotuje i pierze. Może zresztą teraz to się znów zmieniło. Zre- sztą Parnas umarł'. Dopisek z 1956.) Historia więzień Radziwiłła (z której okazuje się, że i w socjalisty- cznym ustroju nieźle jest być księciem) przypomina mi, że Kulczyński m.in. powiedział: "Co ciekawe, że prawie wszyscy nasi obecni ministro- wie przeszli przez obozy i więzienia sowieckie. I Minc, i Berman, i Mo- dzelewski, i Bierut, wszyscy byli w więzieniu. A wie pani na co? Tam oduczono ich kosmopolityzmu i nauczono ich, że komunizm powinien być narodowy, patriotyczny". "Jak to - mówię. - To tam były jakieś ta- kie szkoły, czy kursy w tych więzieniach i obozach?" "A tak - odpowie- dział z uznaniem. - A tak!" Kiedy opowiedziałam o tym Annie, mówi- łyśmy potem długo o tym typie komunistów (i Żydów, i Polaków), co to dopiero na rozkaz Stalina pokochali ojczyznę [...]. # H u g o D y o n i z y S t e i n h a u s (1887-1972), matematyk, pedagog. Studio- wał we Lwowie i Getyndze. W 1. 1920-41 profesor uniwersytetu we Lwowie, od 1945 we Wrocławiu; członek PAU, PAN, Akademii Nauk USRR; wykładał na uniwersyte- tach amerykańskich. Prezes Wrocławskiego Towarzystwa Naukowego. Jeden z twór- ców tzw. Iwowskiej szkoły matematycznej; wraz z S. Banachem założył i redagował pismo "Studia Mathematica". Autor 170 prac matematycznych, m.in. dotyczących teorii prawdopodobieństwa, teorii gier, a także zastosowań matematyki w rozmaitych dziedzi- nach nauki (prowadził pismo "Zastosowania matematyki"). Ponadto autor wielu prac naukowo-popularyzatorskich oraz aforyzmów. z J a n i n a T u s z k i e w i c z o w a (1904-1987). Od 1945 pracowniczka Uniwer- sytetu Wrocławskiego, sekretarka rektora uniwersytetu i politechniki S. Kulczyńskiego. Zażyła znajomość z A. Kowalską pochodziła jeszcze ze Lwowa, z kręgu Blumenfeldów. 3 W e 11... (ang.) - Dobra. Ale czy nie ma pan nic innego? % W i t o 1 d G r a b o w s k i (1902-1963), radiolog. W 1934 habilitował się na Uniwer- sytecie Lwowskim jako jeden z pierwszych i najmłodszych radiologów klinicznych. W 1.1945-51 profesor uniwersytetu we Wrocławiu, kierownik katedrv radiologii; wów- czas pełnił funkcję dziekana Wydziahi Lekarskiego. W 1951 objął katedrę radiologii AM w Gdańsku. 5 I r e n a M o c h n a c k a (1905-1979), od 1946 pracownik naukowy, a następnie profesor Wydziahi Lekarskiego na Uniwersytecie Wrocławskim; później Akademii Me- dycznej w Warszawie. # J a n u s z R a d z i w i ł ł (1880-1967), XIII ordynat na Ołyce, ostatni właściciel Nieborowa; konserwatysta, w dwudziestoleciu międzywojennym jeden z przywódców Stronnictwa Prawicy Narodowej, poseł i senator z ramienia BBWR; przewodniczący sejmowej komisji spraw zagranicznych (1928-35) i członek komisji zagranicznej senatu (1935-39). Podczas okupacji na polecenie rządu londyńskiego podejmował interwencje u władz niemieckich. Po wejściu Armu Czerwonej internowany wraz z innymi przed- stawicielami arystokracji w ZSRR. # J a k u b K a r o 1 P a r n a s (1884-1949), biochemik, fizjolog, jeden z twórców współczesnej biochemu.1916-19 profesor chenui fizjologicznej uniwersytetu w Waiszawie, 1920-41- chemii lekarskiej we Lwowie. Od 1943 dyrektor Instytutu Biochemii Akade- mu Nauk ZSRR; od 1931 członek PAU, od 1944 Akademii Nauk Medycznych ZSRR, od 1945 Akademii Medycznej w Paryżu, Akademii Leopoldina w Halle; doktor h. c. uniwersytetów w Atenach i Paryżu. W 1937 pierwszy w Polsce i jeden z pierwszych w świecie zastosował izotopy do badań biochemicznych; stworzył szkotę, z której wy- szli liczni biochemicy pracujący w Polsce i za granicą. Autor 120 prac eksperymental- nych, wielu artykułów oraz podręczników. W 1949 aresztowany, w 1954 pośmiertnie zrehabilitowany. Warszawa. 8 VII 1948. Czwartek 29 czerwca, w św. Piotra i Pawła, siedząc u Anny przy śniadaniu usłyszeliśmy nagle przez radio (otworzone dla muzyki) coś niebywałe- go! Rezolucję Belgradzkiego Kominternu przeciwko "legendarnemu Ti- to"1. W pierwszej chwili nie mogliśmy zrozumieć, zdawało nam się, że 246 247 to jakaś dywersja wdarła się w radio. A to Rosja przemówiła właści- wym sobie językiem - językiem komunistycznym w formie, carsko- -imperialistycznym w treści. Ale nie rozumiem jeszcze dwu rzeczy; co się właściwie stało w Jugosławii, i dlaczego Rosja tak odkryła swoje karty wobec państw, przed którymi ciągle jeszcze udaje nieinterwenio- wanie w sprawy wewnętrzne "sprzymierzonych z nią" krajów. Boguś opowiadał mi ciekawe rzeczy o szeroko podkreślanym w pra- sie entuzjazmie Warszawy dla Mołotowa w czasie "Konferencji ośmiu". Otóż Warszawa nic nie wiedziała, co się w jej murach dzieje i ludzie w głowę zachodzili, co znaczy, że posterunki milicji są w całym mieście wzmocnione, ruch wszelki raz po raz wstrzymywany etc. Nagle pewne- go ranka około 9 rano w jego biurze, a jak się przekonał potem - we wszystkich urzędach i miejscach pracy miasta - ogłoszono, że wszyscy mają w tej chwili siadać na ciężarówki (które stały już gotowe przed każdym urzędem). Do ostatniej chwili nikt albo prawie nikt nie wie- dział, dokąd ich wiozą. Wysypano setki tych ciężarówek na lotnisku, gdzie już aktywy organizacji partyjnych manifestowały na cześć Moło- towa. Teraz dopiero wszyscy zorientowali się, że idzie o "entuzjastycz- ne pożegnanie Mołotowa przez ludność Warszawy". "I widziałeś Moło- towa?" - spytałam. "Tak. W lusterku". "Jak to - w lusterku?" "Bo zoba- czyłem, że wszyscy obracają się tyłem do samolotów, wyjmują swoje kieszonkowe lusterka i patrzą na nie. Więc i ja tak zrobiłem". i Wskutek narastającego z powodu ingerencji J. W. Stalina konfliktu między WKP/b/ a KPJ na posiedzeniu Biura Informacyjnego Partu Robotniczych i Komunisty- cznych w Bukareszcie w drugiej połowie czerwca 1948, które odbyło się bez udziahi Ju- gosławii, przyjęto rezolucję oskarżającą KPJ i osobiście ówczesnego sekretarza general- nego partii i premiera rządu jugosłowiańskiego J o s i p a B r o z T i t o (1892-1980), działacza Międzynarodówki i legendarnego dowódcę z czasów wojny, o błędy rewi- zjonistyczne, nacjonalistyczne i odchylenie drobnomieszczańskie. V Zjazd KPJ w lipcu 1948 odrzucił tę krytykę i zaapelował o usunięcie nieporozumień. Konflikt, który prze- sądził o odrębnej drodze Jugosławii załagodzony został po śmierci Stalina. 11 VII 1948. Niedziela Dzisiaj odwiedzili mnie Jurek i Ela, którzy przedwczoraj, dzięki E1- żuni byli na generalnej próbie "Fantazego". Zrobiłam więc z nimi na ten temat małą lekcję literatury. Opowiedziałam im o stosunkach Słowac- kiego z Krasińskim, ich przyjaźni i rozejściu się. Nie rozumiem zupeł- nie, czego uczą w tych szkołach. Żadne z nich nic o tych rzeczach nie wiedziało. Przeczytaliśmy wspólnie urywki z "Psalmów" Krasińskiego i z "Odpowiedzi" Słowackiego. Komentarze ich i moje stały tradycyjnie po stronie Słowackiego. Ale czytając to dziś, dziwiłam się wewnątrz siebie, jak proroczo zadźwięczały niektóre strofy Krasińskiego. O szóstej przyszła Kazia, a zaraz potem Samotyhowie i wszyscy zo- stali na kolacji. Niby to było przyjemnie, ale bardzo zaczyna mnie mę- czyć bezwyjściowe kręcenie się w kółko wciąż w tych samych anegdot- kach i tych samych tematach. Pogoda ciągle chmurna, dżdżysta i zimna. Dziś po południu prawie jak w listopadzie. 12 VII 1948. Poniedziałek Niespodziewanie przyszła, nie widziana przez nas od lat chyba dzie- sięciu, Horzycowa'. Została aż do kolacji i na kolacji. W domu nic pra- wie nie było, bo Frania miała wczoraj atak wątrobiany, wskutek czego postanowiła głodzić nas wszystkich. Na szczęście miałam jeszcze pusz- kę z amerykańską kukurydzą, która została przyjęta entuzjastycznie jako wspomnienie dzieciństwa (pani Stasia jest z Brzeżan). Ktoś z jej znajo- mych przyjechał ze Lwowa, gdzie jest teraz podobno bardzo łaskawy kurs wobec Polaków. I oczywiście plotki: jakoby Moskale wszystko stamtąd wywożą i jakoby zapewniają, że Lwów nam oddadzą. Ni słowa temu nie wierzę. Ale największą, acz bardzo lokalną bombą była wiadomość, z jaką pani Stasia przybyła (usiłuje zachować resztki stylowego i efektownego wyglądu, choć biedaczce głowa się chwieje jak Solskiej). Otóż sąsiad "spod nas" Żerkowski (wysoka figura w "Społem") otrzymał piękną willę na Mokotowie, wyprowadził się wraz z Kiślańską i mieszkanie od- dał "Społemowi" na hotel. (Frania szaleje z radości, że gospodyni nie chciała zameldować krewnych Żerkowskiego, choć jej dawali 50 000, bo myślała, że weźmie z milion odstępnego za to mieszkanie: "a tero mo- fige dostanie!") Będzie w tych trzech pokojach mieszkało... 21 osób! a w ich liczbie... Czesia Korzeniowska`, która tak męcząc się, czeka na obiecane sobie mieszkanie "Społem", w którym pracuje. Właśnie samo- chód sprowadzający ten tłum przywiózł Horzycową, która okazała się znajomą czy przyjaciółką Czesi. Przeraziło mnie poczucie tego horren- dalnego przeludnienia pod nogami. Wstyd mi za to, a przy tym oba- wiam się hałasu, brudu, pluskiew; psucia się instalacji etc. Ledwieśmy skończyli zaimprowizowaną kolację, przyszła Hanka OI- czakowa. Wśród błahych patati-patata powiedziała mi, że Radziwiłłowa 248 249 (synowa Janusza z Nieborowa i sama z domu Radziwiłłówna)3 jest se- kretarką Wata. Watowa mówi do niej: "Właśnie Aleksander się namy- śla, czy jechać na święta do Nieborowa". Jakiegoż by tu trzeba Balzaka! l Stanisława Horzycowa (1891?-1978), żona Wilama Horzycy, reżysera i krytyka. # C z e s ł a w a K o r z e n i o w s k a z d. Oknińska (zm.1975). Przed wojną pracowała w PKO. Ostatnia miłość St. I. Witkiewicza; relację o wspólnym samobójstwie, z które- go się uratowała, według jej dziennika przytacza Daniel C. Gerould w: Stanisław Wit- kiewicz jako pisarz, 1981, s. 40-41 (ujawnił ją Tadeusz Witkiewicz w "Oficynie Po- etów" 1971, nr 2, Korzeniowska zaprzeczyła jej autentyczności). St. Stempowski i Dą- browska poznali ją przez N. Strugową, z którą się przyjaźniła. Podczas okupacji nieraz bywała w ich domu; była sekretarką L. Krzywickiego, później porządkowała jego spu- ściznę, przepisywała także na maszynie Pamiętnik Stempowskiego. Trzy zachowane jej listy z lat 1946-50 do St. Stempowskiego, którego tytułuje "Jedyna Jedyność", wskazują na zażyłość z domem na Polnej i wdzięczność piszącej za opiekę. We wczesnych latach powojennych pracowała w ł,odzi (w "Społem"?), później zaś w sanatorium w Zakopa- nem. # I z a b e 11 a R a d z i w i ł ł o w a z d. Radziwiłł (ur.1914), córka Karola i Izabelli, żo- na Edmunda, ordynata na Ołyce. Podczas wojny internowana w ZSRR. Po powrocie pracowała w PIW-ie (1947-71), wpierw jako sekretarka naczelnego redaktora, później jako sekretarz odpowiedzialny wydawnictwa; następnie kierowniczka biura Pen-Clubu. 13 VII 1948. Wtorek Wczoraj byliśmy na "Fantazym" - premiera złączona z jubileuszem Teatru Polskiego i Szyfmana.I Uroczyste przedstawienie z Prezydentem i rządem. Pierwszy raz byłam na takim w obecnej Polsce. Przyjechali- śmy wcześnie i widzieliśmy, jak cały skład teatru z Szyfmanem na czele biegnie kłusem (dosłownie) na powitanie Bieruta. Jednocześnie zaczął napływać nowy grand monde. Panie o pospolitych brzydkich twarzach ' i wymyślnych koafiurach, ubrane w długie wieczorowe suknie, prawie I wyłącznie czarne, i przeważnie źle uszyte. Piękną suknię miała tylko Cela Nalepińska2. Gdy ją pochwaliłam, szepnęła mi na ucho, że to pary- I ska suknia Dalborowej, jeszcze z czasów "dyplomatycznych" jej męża3, którą Cela od niej na tę okazję pożyczyła. Z powodu konieczności za- proszenia mnóstwa wysokich sfer i gości z prowincji wszystkie premie- rowe pierwsze miejsca cofnięto do tyłu, za co w zaproszeniach osobnym druczkiem przeproszono - rzecz niebywałej elegancji jak na te czasy. Tak że siedzieliśmy aż w XVII rzędzie w całym zwykłym sąsiedztwie premierowym. Koło nas siedziała Dulębianka z mężem, tzn. Wołoszy- nowskim. Gratisowo dostarczyła mi osobnego smakowitego widowi- ska. [...] Siedzieliśmy tuż przed lożami, tak że nie widziałam wejścia wyso- kich władz, oznajmił mi o tym tylko hymn narodowy orkiestry i powsta- # nie całego teatru. Przedstawienie było bardzo starannie wyreżyserowa- ne, w pełnym, zdaje się, tekście. Dekoracje Roszkowskiej doskonałe, były oklaskiwane przy każdym podniesieniu kurtyny. Przyjemną nie- spodzianką było dla mnie ujawnienie się nowego talentu bohaterskiego, # czy tragicznego, który zaprezentował aktor Milecki'. Dotychczas w ro- lach kameralnych i "salonowych" przechodził bez wrażenia i zdawał się nijaki, raczej banalny. Zabłysnął w roli Jana, zesłańca sybirskiego. Również w roli Stelli zalśniła młoda aktorka, Mrozowska#. To były dwie najlepsze role tej premiery. Dowiedziałam się potem, że Mrozo- wska grała Anusię w "Szkole żon" w Łodzi, w której roli też była świet- na. Dianą była Elżunia (b. dobra). Fantazym - Kreczmac. Przedstawie- nie skończyło się dopiero około jedenastej. Miałam chęć zostać jeszcze na części jubileuszowej, ale Stach naglił do domu, więc wyszliśmy za- raz po 5 akcie. Przed teatrem olśnił mnie i zdumiał widok parku samo- chodowego, czekającego na wszystkie bawiące w teatrze znakomitości, które licząc z bankietem - nie wcześniej chyba jak o jakiej drugiej zwol- niły biednych szoferów. Było chyba ze sto samochodów, zajmujących z obu stron teatru całą przestrzeń aż do Nowego Światu. Same najpięk- 250 251 Czesława Korzeniowska nicjsze limuzyny, od których bił blask nawet w nocy. Tak co do liczbv. jak co do piękności aut nigdy czegoś podobnego za przedwojennej Pol- ski nie widziałam. Trudno o wspanialszą demonstrację naszych nierów- ności społecznych. Ale wyszłam z "Fantazego" owiana wielką poezją. To są dziś jedyne pozytywne bodźce życia. Myślałam potem długo, co musiał przeżywać Słowacki po napisaniu tej sztuki. Powstała mniej więcej w tym samym czasie, kiedy miała miejsce wierszowana polemika z Krasińskim o kwe- stię rewolucji społecznejb. Lewica polska szukała wtedy przymierza z lewicą rosyjską. Major w "Fantazym" jest z tego samego ducha, co Mickiewicza wiersz "Do przyjaciół Moskali" (dekabryści). Ale dziś do- piero się rozumie, ile wzburzenia musiało to wywołać w ludziach po- kroju Krasińskiego (a zapewne i w większości emigracji). Fantazy to, jak wiadomo, mniej więcej Krasiński i historia jego ożenku z Radziwił- łówną'. Kleiner powiada, że Słowacki nie ogłosił za życia tej sztuki, prawdopodobnie skrępowany tym, że jego główne osoby wziął z aktual- nej rzeczywistości. A mnie się dzisiaj zdaje, że powodem skrępowania była raczej postać Majora moskiewskiego. Dla ugłaskania ewentualnych wzburzeń opinii, że marnym Polakom jako "prawdziwego człowieka" przeciwstawił zacnego, tragicznego Moskala, Słowacki zrobił go Czer- kiesem i eksdekabrystą, co prawidłowe i historycznie, i "ideologicznie". Ale mimo to Major w "Fantazym" jest klasycznym poczciwym Moska- lem w stylu Rykowa z "Pana Tadeusza". Notatki: Ewentualne nieszczęście przyszłych pokoleń, mogące wy- niknąć z naszego niespołecznego, nieuczciwego czy zbrodniczego po- stępowania nie ma tej siły powstrzymującej, co ewentualna kara osobi- stego wiecznego pobytu w piekle. Mam ochotę napisać artykuł "Zbrodniczość" w związku z szerzącym się bandytyzmem, złodziejstwem i oszustwem, których wspaniały ustrój nie tylko nie umniejsza, ale którym pod zasłoną dymną "zespołowości", "zjednolicenia", "partii" stwarza wspaniałe warunki rozwoju. Przyszła kartka od p. Jerzego Stemp. z d. 8 VII 48 z opinią o moim opowiadaniu "W piękny letni poranek". Oto jego słowa: "Droga kocha- na pani Marijko - Dziś z rana dostałem numer ##Odrodzenia,# z pani opowiadaniem, które uważam za arcydzieło; najpiękniejsza opowieść z tego okresu czasu. Dużo wielkich spraw porusza tak lekko jak umieli to robić tylko dawni mistrze, kiedy farb nie kładli nożem i u Poussina podziwiano la legerete du pinceau"H. Ucieszyłam się, jakby mnie kto na sto koni wsadził, gdyż bałam się, jak to na zewnątrz wygląda od strony elegancji i uczciwości wewnętrznej. Wieczór spędzam na nudach porządkowania i załatwiania korespon- dencji. Wczoraj był pierwszy piękny, pogodny wieczór, toteż trwał dłu- go - o dziesiątej niebo jeszcze jaśniało. Dziś wytrzymało prawie bez de- szczu, choć było gorącawo, mętnie i zdawało się grozić burzą. A pod wieczór chmury na północy przed moim oknem ułożyły się w istny ma- syw alpejski w stanie Alpengluhen. i Juliusz Słowacki - Fantazy, reż. E. Wierciński, scen.T. Roszkowska, muz. W. Lu- tosławski, premiera 10 VII 1948, w 35-lecie Teatru Polskiego, który pobudował i pro- wadził Szyfman. = C e c y 1 i a N a 1 e p i ń s k a z d. Trzaska ( 1883-1955), krawcowa, projektantka mody i kostiumów teatralnych, aktorka. Pochodziła z ubogiej rodziny krawieckiej. Pracowała w domach mody w Paryżu i Londynie. W 1915 wyszła za mąż w Rzymie za poznanego tam literata Tadeusza Nalepińskiego. W 1. 1916-18 występowała u Wysockiej w teatrze "Studya". Po śmierci męża wróciła do Warszawy i pracowała w firmie Herse. 252 253 Jubileusz 35-lecia Teatru Polskiego i 40-lecia pracy Arnolda Szyfmana Przyjaźniła się z Romanem Jaworskim, później Michałem Choromańskim; prowadziła salon literacki, w którym bywali Strug, Boy-Żeleński, J. Stempowski, J. Wasowski, po- eci "Skamandra", aktorzy, a także Witkacy. Po wojnie kierowała w Teatrze Polskim pracownią kostiumów damskich. 3 T a d e u s z M a k s y m i 1 i a n D a I b o r (1889-1981), pracownik służby dyplo- matycznej, zajmujący się w l.1920-32 sprawami emigracji; również zaraz po wojnie był radcą emigracyjnym Ambasady RP w Paryżu i w Biurze ds. Repatriacji; profesor Wyż- szej Szkoły Nauk Politycznych. R o m a n a D a 1 b o r o w a z d. Kwiatkowska (1892-1977), autorka powieści Pedi- kiurzystka z zasadami, felietonistka prasy kobiecej. # M i e c z y s ł a w M i 1 e c k i właśc. M. 1,oretz ( 1905-1988), aktor. Pracował w te- atrach wileńskich i warszawskich, m.in. grał role tytułowe w Mazepie i Wujaszku Wani, Protasowa w Żywym trupie. 5 Z o f i a M r o z o w s k a (1922-1983), aktorka. Debiutowała w 1945 w Teatrze Wojska Polskiego w Łodzi, od 1946 w zespole E. Axera wpierw w Łodzi, następnie w Teatrze Współczesnym w Warszawie; grała m.in. tytułowe role w Elektrze, w Ifigenii w Taurydzie oraz Maszę w Trzech siostrach. b Fantazy pochodzi z początku lat czterdziestych, Odpowiedź na psalmy przyszłości powstała zaś w 1845, a opublikowana została w 1848. # Błąd: Krasiński ożenił się - pod wpływem żądań ojca - z Elizą Branicką. s N i c o 1 a s P o u s s i n (1593-4?-1665), malarz francuski, jeden z najwybitniej- szych przedstawicieli klasycyzmu w malarstwie swego czasu, malarz-myśliciel, słynął z "lekkości pędzla". 14 VII 1948. Środa Przeczytałam wielką mowę Zambrowskiego (wicemarszałek sejmu) na aktywie PPR' zapowiadającą zgodnie zresztą z rezolucją belgradzką "likwidację kapitalistycznych elementów na wsi", tzn. indywidualnej gospodarki chłopskiej - przez "spółdzielczość produkcyjną", co w pra- ktyce oznacza kołchozy, boć za tym wzorem pójdziemy. A jeszcze nie przebrzmiały na łamach tej gazety głoszone zapewnienia o nienaruszal- ności "polskiego modelu", o "trzech sektorach" i nieistnieniu zamiarów komunizowania Polski. Gdyby pół roku temu ktoś napisał to wszystko, co jest w mowie Zambrowskiego, nazwano by to "oszczerstwami re- akcji podkopującymi zaufanie do ustroju opartego na polskim modelu demokracji". W tejże mowie za jednym zamachem starta została z po- wierzchni ziemi tradycja PPS-u, a wymieniona jako jedyna wspaniała polska tradycja robotnicza - tradycja SDKPiL. Tradycja więc żydo- wsko-litwackiej inteligenckiej partii, partii bez "dołów", nie mającej nigdy żadnego znaczenia w świecie robotniczym, partii nienawidzącej Polski i Polaków i znienawidzonej przez naród. Strasznie to wszystko deprymujące. 254 " Falanster" Społem, który przedwczoraj wprowadził się do mieszka- nia po Żerkowskim (pod nami) wraz z przynależną do niego Czesią Ko- rzeniowską, okazał się nieoczekiwanie cichy i nie przeszkadzający. Te 21 kobiet (po siedem w pokoju!) okazało się niemal cichsze od dawnych dwojga (niesympatycznych) lokatorów. Tak więc wszystko okazuje się "zawsze jeszcze inaczej". Ale jak się ludzie męczą! Jak biedna Czesia jest zmieniona ! # Był to referat R. Zambrowskiego na krajowej naradzie aktywu PPR, przedstawiają- cy wyniki lipeowego plenum KC. IS VII 1948. Czwartek Dziś dowiedziałam się komentarzy do tej konsternującej wszystkich mowy Zambrowskiego. Właściwą mowę wygłosił podobno Gomułka, odciąwszy się od SDKPiLl. W odpowiedzi "odcięto" go od "aktywu" i wydrukowano mowę Zambrowskiego. Między prawowiernymi zaczy- nają się dramaty, tragedie i herezje, zupełnie jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Maluczko, a nadejdą czasy Wielkiej Inkwizycji działa- jącej nie śród niewiernych, lecz w łonie samego komunizmu. To wszy- stko, co było dotąd, to tylko male walki z manichejczykami, arianami etc. Największa fala terroru stoi jtszcze przed światem. ' Dąbrowska napomyka tu o referacie Wł. Gomułki na plenum KC PPR 3 VI 1948, (tekst ten po latach opublikował "Miesięcznik Litenicki" 1983, z. 2) w którym w związ- ku z postulowanym zjednoczeniem PPR-PPS oceniał on tradycje polskiego ruchu robot- niczego. Wówczas referat wywołał dyskusję. Dopiero później, po rezolucji Biura Infor- macyjnego, na plenum lipcowym, zresztą pod nieobecność Gomułki, zaczęto ostrzej kwalifikować jego tezy i odcinać się od nich. Do właściwej rozprawy z "prawicowo-nacjo- nalistycznym" odchyleniem doszło na tzw. sierpniowym plenum (31 VIII-3 IX 1948). 16 VII 1948. Piątek Załatwiłam nareszcie sprawę futra - oddałam stare do reperacji, a ob- stalowałam nowe - pierwsze moje futro z wierzchem materialnym (tzw. pelisa). Kontenta niezmiernie, że wreszcie zepchnęłam ze siebie wszy- stkie nudne sprawy, siadłam do roboty, gdy nagle ktoś gwałtownie jak na alarm zadzwonił. Przyszedł egzekutor podatkowy i... zajął mi meble za ów zapłacony i przepłacony podatek z 1946 roku oraz za fikcyjną pretensję z kwietnia bieżącego roku, za który podatek też wpłaciłam i co 255 do czego wyjaśniłam już w urzędzie, że nie robili żadnego domiaru za kwiecień i że nie mają o to żadnej pretensji. Egzekutor, może 18-letni chłopak o złej brzydkiej gębie, zachowywał się z bezprzykładną brutal- nością. Nie spałam całą noc z gniewu i myślałam, że zdechnę na atak serca albo na udar mózgowy, tak się tym chamstwem i tą niesprawied- liwością zirytowałam. 17 VII 1948. Sobota Już kwadrans przed ósmą byłam w Urzędzie Skarbowym na Niepod- ległości 132. O ósmej było już kilkoro interesantów, ale jeszcze ani jed- nego urzędnika. Gdy wreszcie przyszedł referent, z którym mam do czynienia, zaczął tak wrzeszczeć i natrząsać się nade mną, i ryczeć: " Czy pani jest inteligentna, czy nie? Ja pani sto razy mówiłem, że z tym trzeba iść do naczelnika!" Kiedy najcichszym głosem (którego prawie wydobyć nie mogłam, tak mi się zrobiło słabo ze wstydu, wstrętu i ob- rzydzenia) zauważyłam, że naczelnik odmówił sprawdzenia moich kwi- tów - ten drab dalejże ryczeć jeszcze głośniej: "To niech pani idzie do Naczelnika Urzędu. Naczelnik to nie zwierz, nie zje pani. Niech pani so- bie idzie, bo ja już nie mam dla pani zdrowia" itp. Wyszłam na korytarz i nagle straszliwie się rozpłakałam - nie nad sobą (choć w życiu nikt na świecie mnie tak nigdy nie traktował), ale nad biedną Polską. Na tych prymitywów, wbrew przysłowiu "Moskwa nie wierzy łzom" - zrobiło to nieoczekiwane wrażenie. Wokoło zapadła nagle cisza, a gdy dźwignęłam się i weszłam do owego naczelnika spod ciemnej gwiazdy (co 7 lipca odmówił mi sprawdzenia kwitów wrzeszcząc: "Ta pani sama nie wie, czego od nas chce!") - w milczeniu przyciągnął liczydła i wziął się do sprawdzania. Kiedy skończył, napisał coś na nakazie zajęcia mebli, oddał woźnemu mówiąc: "do egzekucyjnego", a skasowawszy wystawiony mi nakaz na 24 tysiące zł krzyknął: "Może pani iść do do- mu", i wyleciał z pokoju, nie tylko mnie nie przeprosiwszy, ale tak szybko, że nie zdążyłam powiedzieć: do widzenia. Tak się zachowują urzędnicy "demokratycznej" Polski, którzy popełnili omyłkę o 34 ty- siące na szkodę takiego jak ja, to jest wzorowego płatnika. Ktoś powie- dział mi, żeby to opisać. Ale to nie odniosłoby żadnego skutku. Ci lu- dzie nic nie czytają, nic nie wiedzą i nie rozumieją, tak że nawet, jakby im kto przeczytał - ni słowa by nie pojęli. "Mchu trochę wyszli poszu- kać spod śniegu, o niczym innym nie słyszeli w świecie"'. 256 i Z poematu O.statni Zygmunta Krasińskiego (wers. 372-3): Wyszli mchu trochę uzbierać pod lodem; O niczym więcej nie słyszeli w świecie. 21 VII 1948. Środa wieczór Dalsze kulisy owego aktywu PPR. Podobno Gomułka nazwał polity- kę dawnej SDKPiL "haniebną zdradą narodową". Stąd plotki o niełasce Gomułki, ale musiał "odwołać błędy", bo dziś już jest w "Życiu" jego portret w związku z otwarciem Wystawy Wrocławskiej; stąd niezrozu- miałe dla szerszej publiczności ciągłe wzmianki o oficjalnych mowach o dawno pogrzebanej, a nigdy w narodzie nie popularnej SDKPiL. Bawiła u nas przez dwa dni Hanka Suchecka, a wczoraj zjawiła się (pierwszy raz po wojnie) Julka Iwańska (córka polowego Kaczmarka, opisana przeze mnie w "Najdalszej drodze", w "Zdobyciu serc" i w "No- cach i dniach"). Razem z rodziną Józefa Targowskiego (z Winiar sando- mierskich, Czyżewa etc.), dzierżawiącego teraz Gródek pod Wiązowną, przebywa w owym Gródku. Jak się okazuje była to posiadłość prof. Ste- fana Bryły', rozstrzelanego przez Niemców w jednej z pierwszych egze- kucji publicznych. Została po nim... wielka hodowla trufli, która acz za- I i - I)zicnniki, t. I 257 Prof. Stefan Bryła niedbana już, wciąż wydaje owoce tak, że Julka przywiozła nam całą wielką torbę owych trufli. Pokrajane na plasterki suszą się teraz w pie- cyku. Julka opowiadała ciekawą rzecz o Szyfmanie, który życie zawdzięcza Targowskim, gdyż przez dwa przeszło lata u nich się na wsi chował. Otóż jakiś chłopak, akowiec, który wówczas tam z lasu bywał i był mu znany, teraz wpadł w ręce UB, powołał się m.in. na Szyfmana. Szyfman zaświadczył o jego dobrej konduicie za okupacji, ale podkreślił, że za czas obecny nie może ręczyć. Oto wspaniałomyślność uratowanych, choć nic nie można zarzucić prawidłowości takiego właśnie postępowa- nia. Julka dziś wyjechała. Od dwu dni jest cudowna, gorąca letnia pogoda. Ale ja smutna i znie- chęcona z powodu bezpłodnego spędzania czasu nad załatwianiem ja- kichś spraw, odpisywaniem na jakieś listy. Od przyjazdu z Wrocławia jeszcze nie tknęłam pisania. A życie ucieka! W ostatnią niedzielę pojechaliśmy z Bogusiem i Elą do wdowy po Stasiu, z domu Bugajskiej, córki gospodarza z Gusina pod Łęczycą. By- ło to od śmierci Stasia pierwsze nawiązanie stosunków z jego rodziną2, gdyż pomimo kilku moich listów i nawet przesłania im pieniędzy- przez dumę, honor czy wstydliwość nie byli u mnie ani razu. A może po prostu przez obcość i obojętność. To był od kilku lat jeden z najcieka- wiej przeżytych i spędzonych przeze mnie dni, a też i przyjemnie. Z chłopców - Sławek jest bardzo chłopski, nieładny i ponury. Mirek, starszy, jest uosobieniem niezwalczonego uroku i gracji - ale podobno z usposobienia ma być, niestety, podobny do Stasia. Moja bratowa jest wprost bohaterką pracy, robi za trzech chłopów, wychudła i postarzała, ale zdołała utrzymać się przy posadzie, na którą było 7 kandydatów. Ale oczywiście nie jest w stanie więcej zrobić, jak tylko ekstensywnie ob- siać pola i zebrać z nich nędzny plon. Ogródek przy domu jest domeną nieprzebytych chwastów. Dom, najlichszą w świecie walącą się chatką, złożoną z izby, kuchni, obory, sionki i alkierzyka, w którym sypia 80-letnia babcia (matka Włady). Ta babcia gotuje, obrządza świnie i kury. Tak już się odzwyczaiłam od widoku jakiejś własności ziemskiej, że te osiem morgów wydały mi się nieobeszłym (bośmy chodzili), olbrzymim wprost majątkiem. O półtora kilometra od takiego ośrodka zbytu jak Ży- rardów ta osada prowadzona jako gospodarstwo intensywne, ogrodni- czo-hodowlane, mogłaby bardzo prosperować - dziś marnują się tam wielkie bogactwa dając tylko nędzne przeżycie tej rodzinie. Chciałabym pomóc im do wydobycia się z tej biedy i do intensywniejszego gospo- Stanisław Szumski, Władysława Szumska, zdjęcia z czasu okupacji darstwa i wybudowania porządnego domu (chociaż ta chata pod wielki- mi drzewami jest poematyczna). Myślę, że warto by temu poświęcić re- sztę życia i że żadnego godniejszego celu dla reszty moich dni już nie znajdę. Anna stwarza już sobie nowe inne życie o zupełnie odrębnych za- interesowaniach i upodobaniach, i razem pewno już nic nie stworzy- my. Wczoraj były imieniny Czesi Korz. (mieszkającej teraz pod nami w pensjonacie "Społem", który się tu na miejsce Żerkowskiego sprowa- dził). Zaprosiłam ją na grzyby smażone z wódką i ofiarowałam jej pu- dełko czekoladek. Ona zaś obdarzyła mnie częścią otrzymanych kwia- tów, których nie ma gdzie trzymać. Była wesoła, zachwycona, przyjem- na. Ale po tej bytności pod Żyrardowem wszystko wydaje mi się sztucz- ne i pretensjonalne. (Ten powierzchowny entuzjazm rozwiał się z cza- sem, a ów Mirek okazał się w końcu mało wartościowym i bardzo mało inteligentnym człowiekiem. Dop. w 1956 r.) 258 I 259 # S t e f a n W ł a d y s ł a w B r y ł a (1886-1943), inżynier budowlany, pionier spa- walnictwa. Od 1921 wykładał budowę mostów na politechnice we Lwowie, od 1934 Mu- downictwo na politechnice w Warszawie. Autor wielu poważnych konstrukcji, m.in. pierwszego w świecie mostu spawanego na rzece Słudwi pod Łowiczem (1927) i wie- żowca "Prudential" w Warszawie (1932); opracował pierwsze przepisy spawania kon- strukcji stalowych; napisał ok.150 prac naukowych. Za organizowanie tajnego naucza- nia został wraz z rodziną aresztowany i rozstrzelany w egzekucji ulicznej na ul. Puła- wskiej 11 XII 1943, wg innej informacji 3 XII 1943. ' Władysława Szumska z d. Bugajska (1905-1986). W 1926 wyszła za mąż za brata pisarki, Stanisława Szumskiego, podówczas kierownika szkoły wiejskiej. Mieli dwóch synów: L u d o m i r a (1928-1985) i S ł a w o m i r a (1929-1985). Po przejściu męża na emeryturę nabyli niewielkie gospodarstwo wpierw w Międzyborowie, a nastę- pnie w Mariampolu koło Żyrardowa (tam właśnie odwiedza Dąbrowska bratową). Pod- czas okupacji szykanowani przez niemieckiego sołtysa; mąż zmarł na tężec w 1943 r. Na okupacyjnych losach rodziny brata Dąbrowska osnuła opowiadanie A teraz wypij- my... (włączone też w wersji powieściowej do Przygód człowieka myślącego). 22 VII 1948. Czwartek Wczoraj były dwa listy od Anny z dziewiętnastego. Jeden z bardzo pięknymi i trafnymi uwagami "człowieka myślącego" o Wrocławiu, dzisiejszości, Polsce, tragizmie i patosie jej dziejów. Dziś poszliśmy na piątą do "Czytelnika" na ową uroczystość wręczenia nagrody "Odrodze- " P nia Andrzejewskiemu za "Po iół i diament" - ten aszkwil na mło- dzież polską, na Polskę w ogóle, nazywany powszechnie "Gówno i za- męt". Trudno opisać monstrualną nudę uroczystości, chociaż urządzono w tym roku wszystko lepiej niż w zeszłym. Zamiast stohz w podkowę rozstawiono małe czarne stoliki. Zamiast ciastek i lodów, których nikt wówczas prawie nie tknął, takie były ohydne, dali niezłe "petit-foury", dobrą kawę i jakie takie mrożone wino. Jury w pełnym składzie siedzia- ło przy stole i nadano imprezie charakter posiedzenia, na którym wypo- wiadali się wszyscy sędziowie bez wyjątku. Przy tym mówiono nie tyl- ko o nagrodzonym, ale i o kontrkandydatach, i ta innowacja bardzo mi się podobała. Stąd można było się od razu zorientować, że za Andrz. głosowali: Kleiner, Nałkowska, Breza, Iwaszkiewicz, za innymi (lub za Borowskim) Krzyżanowski, Wyka; Żółkiewski prawdopodobnie za Kottem. Breza mówił o entuzjazmie, jaki wzbudził Andrzejewski u czy- telników - wszystko nieprawda; wzbudził entuzjazm tylko u ludzi rządu i to nie wszystkich, i u komunistów - i to nie wszystkich. Kleiner wy- głosił szmirowatą mowę, szczyt namaszczonego banału, godny tego nie- 260 utalentowanego szperacza'. Nałkowska w czarnym koszu różowych kwiatów na głowie była martwa jak maska. Wśród gości nie było pra- wie literatów (oprócz Tuwima). Może stąd, że są na wywczasach. Spot- kałam tam Allana Koskę, który nie tylko nie wyjechał, ale wszedł do biura tłumaczy Kongresu Intelektualistów (przesuniętego na sierpień). Dość prędko wyszliśmy stamtąd i przeszliśmy trochę Alejami i przez park Ujazdowski, żeby zobaczyć "radość tłumów" zapowiedzianą przez gazety, głoszące od dwu dni, że Warszawa śpiewem i tańcem witać bę- dzie "święto narodowe". Nic podobnego. Było całkiem na odwrót. Czy- tając gazety i pod sugestią ich frazesów myśli się czasem, że może jed- nak w istocie naród jest wesół i szczęśliwy. Nic podobnego nie dało się wczoraj zauważyć. Ulice przeważnie były puste, senne i ciche. Publicz- ność w Alejach miała bez wyjątku twarze zmięte zmęczeniem, zatroska- niem i ziejącą z wszystkiego nudą. Żeby choć jedna twarz bodaj się 261 Wręczenie nagrody "Odrodzenia" Jerzemu Andrzejewskiemu, obok prof. Juliusz Klei- ner i Zofia Nałkowska uśmiechała. A przecież widziałam święta narodowe w Brukseli, Londy- nie, Dijon. Jak te miasta szalały! Jak ulice tętniły tańcem, śpiewem, ra- dością życia. Polacy oduczyli się radości - od dawna - i na dhzgo! i Por. wypowiedzi jurorów, drukowane w "Odrodzeniu" 1948, nr 31 (Dąbrowska głosu nie zabierała, gdyż w tym roku nie należała do jury). Kontrkandydatami Popćołu i diamentu do nagrody, były następujące książki: Szekspir A. Rudnickiego, Pożegnanie z Marćą T. Borowskiego, Czekamy na życie H. Boguszewskiej, Karabela z Meschedu K. Pruszyńskiego, Stare i nowe L. Rudnickiego; studium J. Kotta O "Lalce" należało do kategoru następnej - książek dyskutowanych. 24 VII 1948. Sobota Myślałam o Ezopie'; nie jest przypadkiem, że ten wielki niewolnik został bajkopisarzem. Bajka jest pierwszym kamuflażem literatury, jej ucieczką od indeksów i cenzur. Przeczytałam dziś w "Twórczości" bardzo słabe opowiadanie Osmań- czyka "Laur" i w "Nowinach Literackich" bardzo problematyczny frag- ment powieści "Sława i chwała"z. Z tragicznego 1920 roku, który moż- na uważać za pomyłkę itp. - wydobyć znowu - tylko paszkwil na Pol- skę! Z tego czasu, w którym Polska zdobyła się na tyle patosu, by się obronić przed inwazją, wyhiskać tylko jakiegoś żygolaka oficerka anty- semitę! Ach, gdzież jest nasza śmierć, nasza miłość, boleść, nasze klęski i zwycięstwa! [...] I pomyśleć, że jeszcze w zeszłym roku tak byłam dla niego pobłażliwa za te "Nowele włoskie" (po drugim czytaniu już mi się nie podobały), że ja, taka powściągliwa w wyrazie uczuć, pocałowałam go w czasie wręczania nagrody. Plotki o kulisach tegorocznej nagrody "Odrodzenia" są takie, że Bo- rejsza chciał nagrodzić Rudnickiego, ale zapomnieli uprzedzić Nałko- wską, czy też tak jej nie byli pewni, a ona właśnie jako przewodnicząca jury postawiła Andrzejewskiego i przeważyła szalę na jego korzyść. W "Życiu" już podano anegdotę, że Andrz. odbierając nagrodę miał po- wiedzieć: "za popiół za dużo, za diament za mało". 1 E z o p (Aisopos) z Frygii lub Lidu, autor bajek zwierzęcych, rzekomo współczes- ny Solona i Siedmiu Mędrców (VI w. p.n.e.). Wedhig legendy był niewolnikiem Jadmo- sa z Samos i został zabity przez kapłanów delfickich. Ustnie przekazywane bajki (spisa- ne w IV w. p.n.e.) mimo kamuflażu były przejrzyście realistyczne. 2 Jarosław Iwaszkiewicz - Zawieszenie broni, fragment Sławy i chwały, "Nowiny Li- terackie" 1948, nr 30. 25 VII 1948. Niedziela Mimo mojego listu zapraszającego obu chłopców Stasia przyjechał tylko Mirek. Jak człowiek jednak bardzo jest częścią krajobrazu i środo- wiska i jak wydaje się inny, gdy go wyjąć z właściwego mu otoczenia. Ten chłopiec śród żniwnej wsi o wielkich drzewach i (w] ubogiej chacie wydał mi się szczególnie czarujący i jakiś z natury delikatny i wytwor- ny. Tu na tle mego domu był już znacznie bardziej prostacki i chłopski, większość jego uroku znikła. Zdawał mi się zaledwie znośnie przyjem- ny. Dziś w nocy około drugiej była burza z katastrofalną ulewą, która trwała do rana. O szóstej było prawie ciemno, jak w nocy. Cały majdan przed moim oknem byłjakjednojezioro, w którym odbijały się ruiny. 262 263 Ludomir Józef Szumski 31 VII 1948. Sobota Dziś na obiedzie była Czesia. Wypiliśmy z nią wina Zielonogórskie- go (ciekawe, że mając dawniej Zaleszczyki, nie mieliśmy wina pitnego, dostarczyła nam go dopiero o tyle północniejsza ziemia lubuska - oczy- wiście na skutek wysokiej kultury ogrodniczej Niemców). St. chodzi co dzień po południu na działki. Ma jakieś widoki na wzięcie działki dla nas. Wobec tego podpisałam dziś podanie. Wszy- stko to zresztą czynię bez entuzjazmu, ani jakiejkolwiek radości czy też chęci. W wiadomości o zebraniu Komisji Naddunajskiej Rosja nie chce u- znać konwencji z 1921 roku, ponieważ ta nie uwzględniała dawniej- szych praw nabytych przez Rosję do Dunaju w latach 1858 i 1890 któ- rymś. To bardzo charakterystyczny precedens. Maluczko, a Rosja po- woła się na swe w XVIII wieku nabyte prawa do Polski (z których zre- sztą de facto korzysta i z olbrzymią nawiązką, bo rządzi wszystkimi dawnymi zaborami). 10 VIII 1948. Wtorek Dzisiaj śniło mi się, że "Marcin Kozera"1 był drukowany w "Zeszy- tach Wrocławskich" i że rozmawiam o tym z Iwaszkiewiczem, który powiada: "To dobrze wyszło, ale masonów nie było w tamtych cza- sach". Potem śniło mi się, że ktoś wszedł, parę osób zapraszało tę osobę, by usiadła mówiąc: "Seat down"z. Raptem Boguś odezwał się uprzej- mie: "Seat down". Byłam zachwycona akcentem, jakim to powiedział. "Bo tak właśnie - tłumaczyłam komuś - mówi się po angielsku. Musi brzmieć jakby to było jedno słowo". O czwartej byłam w Związku i u dentystki, która wodą królewską "udrożniła mi kanalik bolącego zęba". Ale jego wrażliwość nie ustępu- je. Wróciwszy zabrałam się do korespondencji, kiedy nagle zadzwonił chłopiec, wyglądający na Hindusa, o oczach jak mocno palona kawa i wręczając mi trzy prześliczne róże przedstawił mi się jako Aleksy Kor- nacki#, syn pana Jerzego Kornackiego. W pierwszej chwili osłupiałam, a potem przypomniałam sobie jakąś historię opowiadaną mi przez Annę o wychowywanym przez Kornackich Cyganiątku. Zaczęłam im odpisy- wać zapraszając ich na sobotę po południu, gdy nagle przyszli Linkowie (Stach był na działce Kowalewa). Strasznie lubię gości tak miłych i bli- skich jak oni, ale lubię wiedzieć naprzód i być na czyjeś przyjęcie przy- 264 gotowaną. Tak impromptu4 to jestem zupełnie jak złapana. A tu jeszcze nadto przyszła Lila Czapska5 z prośbą o pożyczenie 10 tysięcy. Przed samym wyjściem Bronków okazało się, że oni są bez grosza, więc da- łam im 5 tysięcy złotych. I tak ten chaotyczny wieczór pozbawił mnie 15 tysięcy danych zresztą b. chętnie i z serca. Poszłam spać zmęczona i w poczuciu jeszcze jednego dnia straconego dla pracy. # Maria Dąbrowska - Marcin Kozera, pierwodruk: "Płomyk", wyd. książkowe: Mar- cin Kozera. Opowiadania,1927. = S e a t d o w n (ang.) - proszę usiąść. 3 A 1 e k s y K o r n a c k i, dziecko cygańskie przed wojną adoptowane i wychowy- wane przez J. i H. Kornackich; później mieszkał i pracował pod Warszawą, niedawno zmarł. # I m p r o m p t u (fr.) - tu: bez przygotowania 5 E 1 ż b i e t a C z a p s k a (1888-1971), starsza siostra Marii i Józefa. Zajmowała się domami sierot, gdzie była wychowawczynią i nauczycielką. 14 VIII 1948. Sobota Od wczoraj pogoda się zupełnie popsuła. Drugi dzień deszcz leje, zimno i wiatr. Jak dobrze jest w taką pogodę być młodym! Była u nas Leonardowa Turowa'. Jest z córką Jagodą w Małej Wsi pod Płockiem nauczycielką. Córka w tym roku idzie na medycynę. Tu- rowa wygląda po pańsku i razem po chłopsku, i to nie na damę i chłop- kę, ale właśnie na pana i chłopa. Mówi językiem obcesowym i rubasz- nym, głosem niskim, ale czystym, dźwięcznym, głębokim kontraltem. I ten głos, choć niepowszednio niski, jest w niej właśnie kobiecy. Pra- wie zupełnie posiwiała. Opowiada ciekawe rzeczy. Z trudem przypomi- nam sobie w niej tę bujną pannę (właśnie jako wieloletnia mężatka przypominała męską pannę), która z dzikim temperamentem kiedyś gdyśmy byli u nich z wizytą, śpiewała "dla mnie", burzliwie sobie akompaniując, jakieś pieśni litewskie, ukraińskie, cygańskie (z domu jest Wędziagolska). We środę o czwartej byłam w sali konferencyjnej sejmu na zebraniu owego komitetu organizacyjnego dla "Światowego Zjazdu Intelektuali- stów", który miał się odbyć w lipcu, a będzie dopiero w sierpniu, we Wrocławiu. Borejsza cedził nudne sprawozdanie i czytał zgłoszone listy cudzoziemców - przy czym od czasu do czasu Parandowski i Szweykow- ski poprawiali mu wymowę nazwisk. Poza tym - zupełny marazm. Widziało się po prostu wielki płot zębów z trzymanymi za nim języka- 265 mi. Od czasu do czasu tylko któryś z uczonych - jak senna mucha w mazi - zadawał jakieś formalne i nieważne pytanie. Nie było żadnej dyskusji. Wybrano, a raczej wyznaczono komisję do ustalenia delegacji pol- skiej i wszyscy się rozeszli. Parandowski po szkarlatynie (czy dyftery- cie) bardzo się zmienił i zestarzał. Przyjemnie mi było tylko spotkać Lo- rentza, który zrobił mi nadzieję, że może zabierze mnie autem do Wroc- ławia. Nazajutrz przeczytałam w gazetach, że i ja jestem w tej delegacji. "z "Zamilknij, serce dziewicze. Czy zastanawia się kto, albo czy może kto zadać pytanie: co ci wszy- scy "intelektualiści" zrobią w razie, nie daj Boże, wybuchu wojny? Czy można wyobrazić sobie, żeby jakiekolwiek państwo pozwoliło im wtedy zachować postawę antywojenną? Pisarze, poeci, artyści, o ile młodzi, będą musieli iść do wojska, inni będą zmuszeni do robienia propagandy wojennej. Uczonych zapędzi się do pracy nad wynalazkami śmiercio- nośnymi i skończy się cała zabawa w "obronę pokoju". Bo żadne na świecie państwo, z chwilą gdy wchodzi w wojnę, nie uznaje się za agre- sora ni za winnego. Każde uważa się za napadnięte lub w inny sposób przemocą wciągnięte do wojny. Każde głosi, że walczy w imię nowego ładu i najszczytniejszych idei, każde wymaga wtedy od swoich intele- ktualistów, żeby szli w awangardzie wojny, a nie żeby szerzyli defety- styczne nastroje przeciwwojenne. Jeśli konsekwencją tego zjazdu nie będzie opowiedzenie się przeciw wojnie i wszystkim stronom wojują- cym - za wszelką cenę i we wszystkich okolicznościach (a takie opo- wiedzenie się jest niemożliwe), to wszystko jest bluff i lipa, na które szkoda czasu i atłasu. Zawsze jakiś procent zakłamania istniał w życiu publicznym - ale nigdy nie było ono tak dominujące, tak grubo szyte, tak dla wszystkich przejrzyste i tak nie dające się zwalczać! Dostałam od Boguszewskiej "Czekamy na życie"3. Jest to niewątpli- wie jej najlepsza książka powojenna, i ta tylko książka warta była tytu- łu: "Nigdy nie zapomnę". Nie zaś ta okropna panegiryczna książka o Moskwie. Słyszałam anegdotę o wczasach. Dziennikarz przyjeżdża do domu wypoczynkowego, żeby rozreklamować pierwsze wczasy dla chłopów, przodowników wiejskich. Nie może ich znaleźć, wreszcie ktoś wskazuje mu dwu czy trzech pensjonariuszy chłopów. Zaczyna rozmowę: jak się czują, czy im się podoba itp. Przytakują wszystkiemu. "A czemu was 266 więcej nie przyjechało?" Odpowiedź po namyśle: "Wiadomo, te co byli bogatsze, to się wykupili". # H e 1 e n a T u r o w a z d. Wędziagolska (1891-1963), nauczycielka, żona Leo- narda Tura (1888-1939), inżyniera agronoma, masona; był bezpośrednim zwierzchni- kiem Dąbrowskiej w Ministerstwie Rolnictwa i Reform Rolnych, gdy za młodu tam pra- cowała; później pracował w Państwowym Banku Rolnym. Mieli dwoje dzieci S t a n i- s ł a w a (1923-1944, zginął w powstaniu warszawskim) i J a d w i g ę (ur.1929), lekarkę internistkę; jej chrzestnymi byli Stempowski i M. Czapska. = Właściwie: "Zamilkaj, serce dziewicze" (z Cyda w przekładzie Wyspiańskiego). 3 Helena Boguszewska - Czekamy na życie,1947. Wrocław. 22 VIII 1948. Niedziela W piątek przyjechałam do Wrocławia z Lorentzem. Tymże samym autem na życzenie Borejszy musieliśmy zabrać młodego Francuza, przedstawiciela Syndykatu Wydawców, który przyjechał urządzić w związku z Kongresem wystawę książki francuskiej. Zdaje się, że w ogóle tego rodzaju rzeczami się zajmuje, gdyż mówił o częstych po- dróżach po Europie i Ameryce. Młody ten człowiek przez siedem go- dzin podróży mówił bez przerwy ani mnie, ani Lorentzowi nie dając przyjść do słowa - co zresztą uważam za znak nieomylny jego... nie- winności politycznej. Od czasu do czasu wzdychał: "Oh, que je suis ba- vard! I1 faut maintenant que je me taise et que je regarde un peu le pay- sage"'. I założywszy upiększające krajobraz różowe okulary "słonecz- ne" - po trzech minutach zaczynał znowu mówić. Poznaliśmy dokładnie cały jego życiorys i wszystkie jego stosunki rodzinne. I1 ne s'entend bien avec sa femme, il n'aime pas sa belle-mere, mais il aime bien son beau-perez. Jest już po raz drugi w Polsce, był w zeszłym roku na Tar- gach Poznańskich, także z francuską książką. Kupił wtedy swojej żonie miniaturę ryngrafu z Białym Orłem i Matką Boską Częstochowską, aby go nosiła na łańcuszku w klapie kostiumu. Lecz gdy zerwał się łańcu- szek, żona porzuciła "pamiątkę", a on znalazłszy ryngrafik poniewie- rający się na toalecie, zabrał go i schował, obrażony. Odtąd prowadzi z żoną proces rozwodowy. Musieliśmy obejrzeć ten ryngrafik. Młody Francuz nie jest aż taki młody. Ma jedenastoletniego syna, dowiedzieli- śmy się, jakie syn ma stopnie z matematyki, francuskiego, łaciny i spra- wowania. W Łodzi, gdzie wstępowaliśmy na czarną kawę do kawiarni "Mocca" (Lorentz pił "szatana", my kawę zwykłej mocy bardzo dobrą 267 i wonną), zapragnął (dowiedziawszy się, że to jest centre d'industrie du coton3) kupić łódzkiego wyrobu chustkę do nosa. Kupił trzy, całkiem zwykłe, ordynarne. Kiedyśmy ruszali w dalszą drogę, opowiedział hi- storię swojego ojca. Jest on projektodawcą kostiumów w maison du couture "Hermes"4 - jednym z najstarszych i największych w Paryżu, jak twierdzi. Ma pod sobą personel ze 150 midinetek. Ojciec jest artystą - ma tylko dwie pasje - krawiectwo artystyczne i czytanie gazet. Czyta sześć dzienników dziennie. Sądzi, że gdy przeczyta "Figaro" i "L'Humanite", a potem zrobi z tych sprzecznych poglądów la moyen- ne5, to będzie miał prawdziwy pogląd na rzeczy. Est-ce qu'il se trompe?" Co do niego samego, nie zna się na polityce, nic z niej nie rozumie i nig- dy się nią nie zajmuje. Kiedy wyszedł z liceum, wstąpił na medycynę. AIe porzucił studia, ojciec zaś wtedy powiedział: "Tu ne veux pas etudier, alors maintenant il faut que tu travailles"'. Wówczas nauczył się księgarstwa. Wiezie ze sobą butelkę francuskiego koniaku i butelkę li- kieru Chartreuse verte, ma nadzieję, że ją z nami wypije. Pije, pali, po- luje (chce sobie w Polsce kupić strzelbę), prowadzi (i ma oczywiście) auto, chce się jeszcze nauczyć pilotażu. Pokazuje piękną tekę z czerwo- nej skóry. Skórę dostał od przyjaciela. Tekę zrobiono mu z niej w Mai- son Hermes, w ten sposób kosztowało go to tylko 1000 franków. A oto jego palto impermeable de la gabardine du coton". To jeden z przyja- ciół, który w Lionie ma magazyn łokciowizny podarował mu materiał, a znów gdzie indziej mu go uszyto. Ale dziurki do guzików były źle zrobione, prędko się wydarły. Ojciec, gdy to zobaczył, powiedział: "Mój synu, kiedy kupujesz płaszcz albo ubranie, patrz zawsze, jak są zrobione dziurki. Jeżeli dziurki są porządnie zrobione, to cała robota jest solidna". To rzekłszy ojciec siadł i sam własnoręcznie te dziurki mu ob- robił. Każe nam podziwiać tę robotę ojca. Qu'est-ce que vous pensez - #a prend un bon quart d'heure ou meme plus de faire chaque piece comme #a!9 Następnie opowiedział, gdzie mieszka - rue Vaugirard, une des plus longues rues de Paris. Je ne demeure pas du cóte du boulevard St. Michel, mais de 1'autre"'. Opowiedział również, kto z jego rodziny albo z rodziny jego żony mieszka w jego sąsiedztwie. Nous formons la- bas presque un petit village familial". Scharakteryzował wszystkich swoich szwagrów, szwagierki, zawiadomił nawet, kto jest ojcem chrze- stnym jego syna, pokazał również fotografię swego syna. Pokazał także swoją piece d'identite'= z... odciskiem palca. Oznajmił, jakie ubranie wziął ze sobą do Polski i że wziął na siebie zimowe, aby nie marznąć w samolocie. Ubranie wprawdzie jest na niego teraz o wiele za duże, 268 gdyż ostatnimi laty bardzo schudł. Gdy dyrektor Lorentz pokazał mu swój kapelusz kupiony ostatnio w Paryżu, młody człowiek spojrzał przede wszystkim na firmę i z tryumfem oznajmił, że na tej właśnie uli- cy (St. Dominique) się urodził. W jednym z domów pomiędzy 20 a 30 numerem. To była dla niego najważniejsza cecha owego kapelusza. Gdy mowa zeszła w jakiś sposób na kino i na to, że we Francji od czasu kie- dy Niemcy wprowadzili zakaz palenia w kinach, obowiązuje on do dziś dnia - opowiedział co następuje: "I1 est dans la nature d'un Fran#ais que quand il voit une inscription ##defendu#, - il s'empresse de faire de suite la chose defendue. Or, quand il entre dans la salle du cinema, il regarde 1'inscription et sort sa cigarette. Et lorsque I'ouvreuse ou quelqu'un du personnel lui dit: ##Monsieur, il est defendu de fumer,# - alors, comme on parle maintenant chez nous beaucoup 1'anglais, il fait 1'anglais et il demande: ##What do you say, please?" Elle repete, iI dit: ##I don't under- stand##, et puis elle se retire en disant: ##Excuse me". Et c'est alors et quand elle est partie, qu'il jette sa cigarette et 1'etouffe avec le pied. Et en toute chose c'est comme #a. Voyez, c'est la France"". Potem spojrzawszy na wskazówkę szybkości oznajmił, że we Francji nie jeździ się niżej 80 km na godzinę, a przeważnie jeździ się 100-120 km. Objaśniłam, że musimy oszczędzać wozy, bo wprawdzie mamy ich sporo, ale brakuje części potrzebnych do reperacji. Na to on, że dlacze- go się ich nie wymienia z zagranicą. Przecież Francja ma I'abondancel# wszystkich części zapasowych do aut, a potrzebuje różnych rzeczy z Polski. Między innymi węgla i papieru. A oto transakcja, o której mu właśnie wiadomo. Syndykat wydawców zawarł z Polską umowę na sprowadzenie papieru. W zamian można było dostać mnóstwo rzeczy potrzebnych dla przemysłu precyzyjnego. Propozycję przyjęto, umowę przesłano do Polski do zatwierdzenia. I odtąd - a to już półtora roku- ani odpowiedzi, ani umowy, ani papieru. Nie rozumiemy, co to znaczy! Czy może Rosja nie pozwala, lub też zabrała papier? Gdy nic na to nie mówimy, odpowiada sam sobie: Un mystere. On ne peut pas savoir. Ni comprendre. II y a maintenant beaucoup de choses mysterieuses et qu'on ne peut pas savoir ni comprendre'5. Spojrzawszy parę razy na krajobraz ubogich wiosek z niskimi chata- mi krytymi słomą wyraża zdumienie, jakim sposobem te chaty nie prze- wracają się od wiatrów, od burz. Nie czekając na wyjaśnienie odpowia- da sam sobie, że są chronione przez drzewa. Objaśnił dyr. Lorentzowi, gdzie w Paryżu można dostać masło, papierosy etc. nie przepłacając i nie trudząc się zbytnio. Skrytykował jego kupno dla żony dużego fla- 269 konu perfum dowodząc, że należy kupować małe flakony ekstraktu. Z jednej takiej małej flaszeczki można mieć 4 litry perfum dolewając ją do 4 litrów dobrego czystego spirytusu. Przysłuchując mu się i przypa- trując zaczęłam widzieć w nim pewne podobieństwo do typów w rodza- ju mojego brata śp. Stasia (pokazywanie dokumentów, fotografu, chęt- na obfitość autobiograficznych opowieści), a niezależnie od tego zaczę- łam z lekka się domyślać, że młody Francuz jest Żydem, i to polskiego pochodzenia. Zwłaszcza jego łatwość odczytywania nazw miejsćowości na tablicach przy szosie zdawała mi się jak na rdzennego Francuza do- syć dziwna. O każdą nazwę pytał, jakie znaczenie ma to słowo. Przy wsi Górki przeczytał - Gorki - i zapytał: "Est-ce que #a signifie la meme chose que le nom de 1'ecrivain russe, Maxime Gorkij?"16 Zanotowałam sobie wtedy również w pamięci, że zna pisarza rosyjskiego, przy najzu- pełniejszej ignorancji co do pisarzy polskich. Wreszcie opowiedział, że jego blat wyjechał do Ameryki, został tam pilotem i instruktorem pilota- żu komunikacyjnego, oraz ożenił się z Amerykanką d'origine polo- naisel'. To wzmogło moje przypuszczenia, gdyż tylko Zydzi mają rodzi- ny asymilujące się prędko po różnych krajach. Kiedy wreszcie oświad- czył, że owa Amerykanka d'origine polonaise nazywa się Askenazy nie miałam już prawie wątpliwości. Kropkę nad "i" postawił sam, gdy już we Wrocławiu jechaliśmy przez plac Grunwaldzki i objaśniałam go, co to jest Grunwald. "C'est presque mon nom"'# - oświadczył, przyjmując do wiadomości tylko brzmienie nazwy, brzmienia jego nazwiska, więc i jego samego dotyczące. Zatrzymaliśmy się przed Politechniką, gdzie w Biurze Kongresu Lo- " rentz zdał wreszcie ten francuski "bagaż. O czwartej po południu byłam już na Lindego. Zastałam jeszcze Jur- ka, a prócz niego - bratową Anny, jej syna Adasia i jej siostrzeńca, Wojtka Ostrowskiego. Ale na wiadomość o moim przyjeździe Anna za- rządziła wyjazd wszystkich z wyjątkiem Adasia, który zapewne zostanie u niej cały rok. [...] Wszyscy odjechali wieczorem. Tutaj Kongresem Intelektualistów zajmuje się głównie UB. Podobno karty wstępu mają być wydawane dopiero przy wejściu na kongres, aby nie było możności ich... podrobienia przez elementy niepowołane. Przy- szła mi do głowy zabawna myśl, że gdy zazwyczaj Kongresy Pokoju odbywają się po wojnie, ten będzie pierwszym w dziejach kongresem pokoju przed nieuniknioną ponoć wojną, niosącą ludzkości zagładę'9. Któregoś z ostatnich dni myślałam o dziwnej ambiwalencji wszy- stkich bez wyjątku rzeczy. Oto np. przyzwyczajenie. Z jednej strony jest 270 ono źródłem nudy i odbiera urok rzeczom, z drugiej - nadaje swoiste piękno rzeczom niezdolnym nam się podobać, o ile nie jesteśmy do nich przyzwyczajeni. 1 O h, q u e j e s u i s... (fr.) - Oh, jakiż jestem gaduła. Muszę teraz zamilknąć i pa- trzeć trochę na krajobraz. # I I n e s ' e n t e n d b i e n... (fr.) - Nie układa mu się z żoną, nie lubi swojej te- ściowej, ale dosyć lubi teścia. 3 C e n t r e... (fr.) - centrum przemysłu bawełnianego ' M a i s o n d u c o u t u r e... (fr.) - salon krawiecki "Hermes" 5 L a m o y e n n e (fr.) - tu: przeciętną h E s t - c e q u ' i 1. . . (fr.) - Czy się myli? # T u n e v e u x p a s... (fr.) - Nie chcesz studiować, to się trzeba zabrać do pracy. H I m p e r m e a b 1 e... (fr.) - palto nieprzemakalne z bawełnianej gabardyny y Q u ' e s t - c e q u e... (fr.) - Cóż państwo myślicie, trzeba dobrego kwadransa, że- by zrobić w ten sposób każdą sztukę. 1# R u e V a u g i r a r d... (fr.) - ulica Vaugirard, jedna z najdłuższych ulic Paryża. Nie mieszkam po stronie bulwaru St. Michel, lecz po przeciwnej. 11 N o u s f o r m o n s. . . (fr.) - Tworzymy tam prawie małą rodzinną wioskę. lz p i e c e d ' i d e n t i t e (fr.) - dowód osobisty 13 I 1 e s t d a n s 1 a n a t u r e... (fr.) - W naturze Francuza leży, że kiedy widzi napis "Wzbronione", spieszy, żeby tę zakazaną rzecz wykonać. Czy kiedy wchodzi do sali kinowej, spogląda na napis i wyciąga papierosa. A kiedy bileterka lub ktoś z perso- nelu powie mu: "Palenie jest wzbronione, proszę pana", wtedy, ponieważ teraz u nas dużo się mówi po angielsku, udaje Anglika i pyta: "Co pani mówi, proszę". Ona powta- rza, on mówi: "Nie rozumiem" i wtedy ona odchodzi mówiąc: "Przepraszam". I to właś- nie wtedy, kiedy ona odchodzi, on wyrzuca papierosa i dusi go nogą. I ze wszystkim jest tak samo. Widzicie państwo, to jest Francja. 14 L ' a b o n d a n c e (fr.) - obfitość i5 U n m y s t e r e... (fr.) - Tajemnica. Nie można wiedzieć. Ani rozumieć. lest te- raz dużo tajemniczych rzeczy i takich, o których nie można nic wiedzieć ani ich zrozu- mieć. # b E s t - c e q u e # a s i g n i f i e. . . (fr.) - Czy to oznacza to samo co nazwisko rosyj- skiego pisarza Maksyma Gorkiego? # # D ' o r i g i n e p o l o n a i s e (fr. ) - pochodzenia polskiego 'R C ' e s t p r e s q u e m o n n o m (fr.) - To jest prawie moje nazwisko. #y Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju (Wrocław, 25-28 VIII 1948) zgroma- dził, mimo coraz wyraźniejszego podziału na dwa systemy i narastającej zimnej wojny, wielu wybitnych intelektualistów i zapoczątkował Ruch Obrońców Pokoju, który na skalę szerszą ukształtował się na I Światowym Kongresie w roku następnym. Zwłaszcza w związku z wybuchającymi konfliktami (Korea, Wietnam) rozwijał masową akcję pro- testacyjną. 271 Wrocław. 29 VIII 1948. Niedzieła Oto więc Kongres Intelektualistów dobiegł końca i każdy wybrał i ogłosił za jedyny prawdziwy ten z jego wielu aspektów, który odpo- wiadał jego poglądom, osobowości lub przynależności duchowej. Kon- gres miał wiele aspektów i na ogół odbył się ściśle według tego, co przewidywałam. Jednak nawet najbardziej pesymistycznie oceniając je- go prawdziwe cele oraz intencje - trudno nie zgodzić się na doskonałe sformułowanie Anny, która powiedziała: "Czymkolwiek byłby ten kon- gres, lepiej jest urządzać międzynarodowe kongresy intelektualistów niż dyplomatyczne polowania w Białowieży". Nie ulega wątpliwości, że kongres nie był skierowany przeciw wojnie w ogóle, ale przeciwko ewentualnemu wybuchowi wojny amerykańsko- -rosyjskiej teraz, w tej chwili, kiedy wojna jest dla Rosji niedogodna. Nie ulega wątpliwości, że jeśli istnieje jakiś kraj o psychice wojowni- czej i zdobywczej, jest nim przede wszystkim Rosja, której przemysł 272 wojenny od 30 lat pracuje pełną parą, której ludzie mając mało do stra- cenia gotowi są zawsze iść na wojnę, a której doktryna z natury rzeczy, z istoty swojej rosyjskiej (niewiele wspólnego mającej z marksizmem rzeczywistym) czyni Rosję kościołem wojującym i nie mogącym zre- zygnować z hegemonii nad światem w imię rozpowszechnienia ustroju komunistycznego. Kongres ten jest tylko dowodem, że Rosja nie ma je- szcze bomby atomowej (choć nie wątpię, że ją przygotowuje) i dlatego dąży do zmobilizowania wszystkich sił dostępnych w jakikolwiek spo- sób jej zasięgowi lub jej wpływom, żeby rozkładać gotowość wojenną we wszystkich krajach prócz własnego [...] Jedynym prawdziwym, szczerym zdaniem ze wszystkiego, co tak obficie mówili dwaj Rosjanie, było zdanie Erenburga: "Tak jak Paryż nazywany był centrem kultural- nym świata, tak nie ma żadnego powodu, aby nie była nim dziś Mosk- wa". Ciekawe w przemówieniach rosyjskich było ich błagalne niemal usiłowanie przekonania sali, że Rosja także należy do kultury europej- skiej, i że Bizancjum, z którego czerpała, nie jest pośledniejszym źródłem cywilizacji niż Rzym, przeciwnie raczej - bo przez Bizanejum idzie wpływ Grecji. Swoją drogą kubek w kubek to samo, pamiętam, dowodził Fiłosofow w klubie "Domik w Kołomnie"'. Nie ulega jednak też wątpliwości, że wielu ludzi, co na Kongres przybyli - nawet komunistów, zwłaszcza zachodnich - było najszcze- rzej przekonanymi, że służą nie interesom Rosji (nawet pojętej jako re- prezentantka interesów ludzkości), lecz istotnie i tylko interesom pokoju i obronie kultury. Tę szczerość intencji trzeba uszanować, ona też stano- wiła jedyną wartość moralną Kongresu. Biorąc zawsze postawy bohate- rów Conrada, jako uczciwych nie tylko w swym przekonaniu, ale i obie- ktywnie, mimo służby na okrętach kapitalistycznych przedsiębiorstw, muszę i w tym wypadku uznać nawet tych wpatrzonych jeszcze w Rosję jako w zwiastunkę lepszego jutra świata. My co innego. My już stracili- śmy naiwność i niewinność... A teraz konkretny opis wrażeń z Kongresu. [...] Po ukonstytuowaniu się prezydium w sposób znany z gazet, pierwszy wygłosił referat Fadie- jewz. Mówił półtorej godziny jak komiwojażer przedsiębiorstwa za- chwalający swój towar i obrzucający obelgami sklep konkurencyjny. Treść nie zawierała nic poza wyświechtanymi sloganami każdej co- dziennej gazety reżymu - ton i forma były poniżej poziomu nie tylko intelektualistów, ale poniżej poziomu przyzwoitości. Ordynarna anty- amerykańska i antyeuropejska agitka pomawiająca cały świat poza Ro- sją o chęć zdławienia policyjnym systemem wszelkiego życia i zamie- IR - Dzienniki, i I 273 Kongres Intelektualistów we Wrocławiu. Od lewej: Antoni Słonimski, Julian Tuwim, Jerzy Zawieyski nienia człowieka w dzikie zwierzę. Grzmieć przeciw policyjnym syste- mom w sali zawalonej wręcz tajną policją było zbyt grubym chwytem. Toteż mowa zrobiła najfatalniejsze wrażenie - pomijając już cudzo- ziemców - nawet na naszych komunistach. Wychwalając Rosję jako najkulturalniejszy kraj na świecie powiedział m.in.: "kraj, w którym mo- je dzieła wychodzą w 2 milionach egzemplarzy, nie może być nazy- wany krajem o niskiej kulturze". [...) Przed Fadiejewem witali zjazd Iwaszkiewicz i Modzelewski względnie przyzwoicie i z umiarkowa- niem. Anglicy i Amerykanie byli podobno bardzo zgorszeni i oburzeni, a ich sympatie dla Rosji (tj. tych, co przyjechali) znacznie ochłodły. Po Fadiejewie mówił Anglik Stapleton3 stwierdzając w niedługim i dobrze zbudowanym referacie, że wszelkie porozumienie wymaga wielkiego wysiłku zrozumienia drugiej strony, nie zaś zarzucania jej wszystkiego złego z przypisywaniem sobie wszystkiego dobrego. [...] Dyskusje następnych dni nie przyniosły nic prócz dalszych nudnych referatów, które prezydium na próżno usiłowało skrócić do przepisa- nych 10 minut. Każdy mówił co najmniej pół godziny. Nie była też to żadna dyskusja. Jak przewidziałam - jedni psioczyli na Amerykę wyno- sząc pod niebiosa Rosję, inni skarżyli na swoje ojczyzny. Talentem ora- torskim zabłysnął tylko Erenburg4, który mówił to samo co Fadiejew (niechby spróbował co innego), ale w bardziej strawnej i eleganckiej formie. Był to lepszy komiwojażer. Komunistyczna część sali zgotowa- ła mu owację przez powstanie. [...] Dobre oratorsko było przemówienie francuskiego księdza Boulier5, również - dla równowagi - uczczone przez powstanie. Ale na ogół wszystko było tak męcząco nudne, że po południu nie wróciłam już na obrady. Poszła tylko Anna i wysłuchała krótkiej mowy profesora historii z Oxfordu, który nazwał ten kongres kongresem deklarującym wojnę, a nie pokój. Powiedział, że tam na Za- chodzie jest on tym, co broni Rosji, ale gdy tu słyszy te same oszczer- stwa i kłamstwa, przeciw którym tam występuje, musi głośno zaprote- stować. Stwierdził, że został oszukany, gdyż zamiast poważnej dyskusji nad tym, jak mogą się trwale porozumieć narody o różnych ustrojach i różnych sposobach myślenia, usłyszał tylko wytarte komunały itp. An- na była jedną z niewielu, którzy go gorąco oklaskiwali, a oczywiście je- dyną z polskiej delegacji, choć na pewno po cichu wszyscy się z owym profesorem zgadzali. Anna mówiła mi, jak on się nazywa, ale zapo- mniałam. (Na marginesie ołówkiem: Taylor?#) Wieczorem byłyśmy na średniowiecznej farsie w przekładzie Pole- wki#, dawanej przez Waldena w sali starego Ratusza. Piękna sala! W piątek 27, kiedyśmy wchodziły na Kongres, dosłownie siedem ra- zy nas legitymowano (co dzień legitymują cztery razy, niemal na każ- dym przęśle schodów). Przyszłyśmy tego dnia dość późno i przy stole polskiej delegacji nie znalazłyśmy już miejsca ni krzesła. Usiadłyśmy więc pod ścianą na krzesłach dla gości. Natychmiast pan siedzący obok wylegitymował mnie i Annę, a jednocześnie drugi wyprowadził z sali żonę Karola KurylukaR. Tego miałam dosyć, gdyż nie gustuję w towa- rzystwie tajniaków. Toteż po tym posiedzeniu w ogóle nie wróciłam na Kongres. Owo przeładowanie siedziby Kongresu tajniakami wyrządziło o wiele więcej złego, niż by mogły zrobić jakiekolwiek kontakty do- mniemanej opozycji z cudzoziemcami, i jakakolwiek dywersja. Zresztą i tak wszyscy mówią, że Anglicy i Amerykanie, a też i inni delegaci otrzymali memoriały opozycji... drukowane i to w trzech językach! Wszystko to sprawiło, że J. Huxley, przewodniczący Kongresowi, obu- rzony wyjechał przed jego końcem. # D y m i t r W. F i ł o s o f o w (1872-1940), rosyjski krytyk i eseista; kuzyn S. Diagilewa, przyjaciel Mereżkowskich. Wraz z nimi założył wpierw grupę malarzy petersburskich, a następnie pismo "Mir Iskusstwa" (1899-1904), propagując prądy mo- dernistyczne w sztuce europejskiej oraz prezentując i przewartościowując sztukę rosyj- ską. Brał również udział w ruchu religijno-filozoficznym, koncentrującym się wokół Mereżkowskich. Wydał kilka zbiorów artykułów krytyczno-artystycznych (Słowo i ży- cie t. I-III,1908, Stare i nowe,1912) i filozoficzno-religijnych (Niegasnące światełko, 1912), ważnych dla ówczesnego życia umysłowego Rosji (m.in. popierał Czecho- , wa, Błoka, Majakowskiego). Po rewolucji wespół z Mereżkowskim wydali Panowanie Antychrysta,1921. Od końca 1919 przebywał na emigracji w Polsce. Początkowo zaangażowany w Ro- syjski Komitet Polityczny i Narodowy Związek Obrony Wolności i Ojczyzny, związane z działalnością Borysa Sawinkowa (od czasu jego powrotu do ZSRR). Redagował pis- ma emigracyjne: "Swoboda" (1920-21), "Za swobodu!" (1921-32), "Miecz" (1929-39), oddalając się zresztą od polityki i wchodząc coraz bardziej w życie kulturalne Warsza- wy. Przyjaźnił się z elitą polskich intelektualistów (m.in. z J. i M. Czapskimi, A. Maryl- skim, M. Zdziechowskim, ze St. Stempowskim, M. Dąbrowską, Z. Nałkowską, J. Iwa- szkiewiczem). W 1.1934-36 prowadził swoisty klub dyskusyjny pod nazwą "Domik w Kołomnie", który zmierzał do duchowego zbliżenia rosyjsko-polskiego. Gotowy do wydania w 1939 wybór artykułów D. Fiłosofowa w przekładzie M. Dąbrowskiej, St. Stempowskiego i M. Czapskiej spłonął w powstaniu. , Wskutek choroby Fiłosofow wycofał się z działalności zamieszkał w sanatorium dr Zofii Dobrowolskiej w Otwocku (u jej rodziny ostatnio odnaleziono dokumenty i pa- miątki po Fiłosowie, pozwalająee uściślić wiedzę o jego pobycie w Polsce, por. Marcin 274 275 Piasecki - "Domek w Kołomnie", praca magisterska na polonistyce UW, 1995). Zmarł 5 VIII 1940, pochowany na wolskim cmentarzu prawosławnym. = Aleksandr A. Fadiejew (1901-1956), pisarz, działacz; wieloletni przewodni- czący Związku Pisarzy Radzieckich, przewodniczący sowieckiej delegacji na Kongres Intelektualistów. Pozycję literacką zdobył młodzieńczą Klęską,1927. Podczas II wojny światowej korespondent frontowy "Prawdy", napisał Leningrad w dni błokady. Iz dniewnika, 1944. Wielki rozgłos nadano jego powieści o bohaterstwie wojen- nym komsomolców Młoda gwardia (1945, druga redakcja 1951). Popełnił samobój- stwo. 3 O 1 a f S t a p 1 e t o n, filozof angielski; wygłosił referat pt. Świat i kultura. ' I 1 j a G. E r e n b u r g (1891-1967), pisarz i publicysta. Pochodził z inteligenckiej rodziny żydowskiej. Młodość spędził we Francji, gdzie zbliżył się do środowisk awan- gardy artystycznej. Powrócił w 1917 do Rosji. Powtórnie wyjechał za granicę w 1921 jako korespondent. W początku lat 30. zamieszkał w Moskwie. W 1.1936-39 przebywał głównie w Hiszpanii. Podczas II wojny światowej był korespondentem frontowym. Rozgłos zdobył powieścią satyryczną Niezwykłe przygody Julia Jurenity i jego uczniów, 1922, i sceptycznym Burzliwym życiem Lejzorka Rojtszwańca, 1928. Autor Upadku Pa- ryża, 1941-42, Burzy, 1947, Dziewiątejfali, 1952, i Odwilży,1954-56, od której nazwę wziął okres przejściowy liberalizacji; wydał ponadto wielotomowe wspomnienia Ludzie, lata, życie,19fi0-65. 5 J e a n B o u 1 i e r, ksiądz francuski, profesor prawa międzynarodowego w Insty- tucie Katolickim w Paryżu. # A. I. T a y 1 o r, profesor historii z Oxfordu. # Mistrz Piotr Pathelin. Farsa. Tekst francuski z XV wieku spolszczył i przedmową poprzedził Adam Polewka, Kraków,1938. # M a r i a K u r y 1 u k o w a, żona Karola, literatka. 2 IX 1948. Czwartek Ciekawe, jak mało prasa podała sprawozdań z owego "wiecu ludo- wego", którego słuchaliśmy (był i Jasio Parandowski) u Anny przez ra- dio i na którym przemówienia były o wiele lepsze niż na Kongresie, już choćby przez to samo, że trwały dwie, trzy minuty zamiast godziny albo więcej. Szczególnie dobre było najwyżej półtoraminutowe przemówie- nie Nałkowskiej. Był to sofizmat, bo inaczej niepodobna rąbka prawdy pokazać, ale stojący na poziomie wymaganym przez intelektualistów i przekraczający o wiele wszystko, czego się mogłam po niej spodzie- wać. Niestety, żadne z pism tego nie podało, a ja nie zanotowałam. Rzecz była postawiona w płaszczyźnie tragicznej, a raczej napomknię- cie to było o tragizmie, a sens mniej więcej taki, że gdy śród konfliktu zmagających się ze sobą słuszności jedna słuszność wybiera jako środek działania bombę atomową i wojnę, intelektualiści muszą opowiedzieć się za tą słusznością, która wybiera pokój. W tym "dwie słuszności" i w tym "muszą" mieściła się zawoalowana śmiałość wypowiedzi. Wkrótce po moim przyjeździe do Wrocławia nadszedł list od siostry Anny pogodny i wesoły: "Przychodzę do zdrowia, życie jest piękne itd." W sobotę przyszedł list jej męża, że nastąpiła zapaść serca i lekarz nie robi żadnej nadziei. W poniedziałek przyszła depesza: "Stan bardzo ciężki", wczoraj ekspres od ciotki Anny ze Stalowej Woli', że "Zosia jest bez nadziei", a po południu depesza zawiadamiająca: "Zosi pogrzeb w piątek"=. Anna zrazu zerwała się jechać, ale stan jej zdrowia jest na- prawdę niedobr#, tak że odetchnęłam, gdy zdecydowała się zostać i wy- słała depeszę. Smierć Anninej siostry i okoliczności, które się do niej przyczyniły, to tragiczna opowieść, jakiej nie wymyśliłby żaden powie- ściopisarz. Czasem zbytek wierności może przynieść więcej nieszczę- ścia niż zdrada i porzucenie. # L u d m i ł a B a y e r s t e t t e r ( 1886-1970), szwagierka ojca A. Kowalskiej, Lu- dwika Chrzanowskiego. = Z o f i a O s t r o w s k a z d. Chrzanowska (1912-1948), młodsza siostra A. Kowal- skiej, zamieszkała w Mielcu; zmarła wkrótce po urodzeniu drugiego dziecka, córki Bar- barv. Warszawa. 8 IX 1948. Środa Bardzo żałuję, że nie mam dość charakteru, żeby co dzień notować. Mnóstwo rzeczy przepada. Od poniedziałku jestem w Warszawie. Mu- siałam przerwać pobyt u Anny, gdyż wrocławski dentysta doprowadził mi ząb do powrotnego zapalenia okostnej. [...] Zdaje się, że stracę ten ząb, czym jestem zmartwiona. W klinice obserwowałam bezduszność i drewnianość współczesnego "uspołecznionego" człowieka. Młoda dziewczyna przyjeżdżająca skądś do tej kliniki (zdaje się chłopka) trzeci już raz nie może zastać dentystki, która rozpoczęła jej leczenie. Zacze- piała kolejno wszystkie młode studentki czy asystentki wychodzące z sali "protetyki", błagając, by ją ktoś przyjął. Trudno wyrazić obojęt- ność, z jaką na nią patrzyły jak na zawadzający przedmiot i jak odpo- wiadały: "Nie mogę", "Nie mam czasu", "Nic na to nie poradzę" itp. Żadnego ludzkiego zainteresowania, żadnej życzliwości, chęci poradze- nia, dopomożenia. Dzisiejszy sposób ustadowienia ezłowieka doprowa- dza do zatraty wszelkiego żywego stosunku ludzi do ludzi. Od tych trzech dni gazety są pełne historii "przełomu#' (czytaj: pier- wszej czystki) w łonie PPR. Bierut oficjalnie "wrócił" do partii i został 276 277 generalnym sekretarzem partii na miejsce Gomułki. Wygłosił wielkie oskarżenie Gomułki, Bieńkowskiego etc. o błędy ideologiczne polegają- ce na "prawym odchyleniu nacjonalistycznym"'. I co za perfidia, wyty- kają im ten "prawyj ukłon" już od czasów ich działalności podziemnej cytują jako błędne już ich artykuły z 1944 i 45 roku. Jak to przez te lata cały ten materiał przeciw nim gromadzili, trzymając ich jednak, póki byli potrzebni dla mydlenia oczu społeczeństwu! Nie ostoi się żaden ko- munista, który tu działał podczas okupacji - wszyscy są zbyt zarażeni polskością. Przyłbica została odsłonięta. Głos i władzę będą mieli tylko najzaufańsi ludzie Rosji, a właściwie Stalina. Jako człowiek Rósji prze- mówił też wreszcie zakamuflowany dotąd Bierut, a nawet zgoła już obywatel sowiecki. Mówi się już tylko o marksizmie i leninizmie-stali- nizmie. Pogrzebano tyle propagowany "polski model demokratyczny". Gomułka i Bieńkowski wygłosili kajające się mowy o popełnionych błędach. Dziś znów Minc wypowiedział wielką wojnę "bogatym chłopom"=. W mowie tej pełno niewiarygodnych głupstw, nienawiści do Polski, bał- wochwalczej czci dla Rosji, pełno takich kłamstw o tym kraju, że koń by się uśmiał. Nie jestem entuzjastką psychiki chłopskiej bez zastrze- żeń. Wiele w niej musi się zmienić. Ale to rozpoczęcie wojny z naro- dem (boć to już nie o kilka tysięcy ziemian czy kilkadziesiąt tysięcy przemysłowców, lecz o miliony Polaków idzie) może doprowadzić tyl- ko do największych nieszczęść. Rosja może dokonać o wiele skutecz- niej tego, co nie udało się Niemcom. Za kilkadziesiąt lat Polska może za jej sprawą przestać istnieć. A ludzkość tak skarlała, że nie jest i może nie będzie w stanie dać odporu tej rzeczywistej epoce tryumfującego Antychrysta. I ta epoka przyniesie pewne wartości pozytywne, ale nia "Ludzi stamtąd". # Mowa o tzw. plenum sierpniowym PPR, które potępiło prawicowo-nacjonalistycz- ne odchylenie. Do oskarżenia W. Gomułki i W. Bieńkowskiego włączono w referacie B. Bieruta i w rezolucji plenum (pkt 5) również posądzenia o kapitulanctwo ideologicz- ne wobec obozu londyńskiego w czasie okupacji, wykorzystując stare spory w łonie ów- czesnego Biura Politycznego. Dotychczasowy prezydent, B. Bierut, został powołany na stanowisko sekretarza generalnego partu, do Biura Politycznego wybrano F. Jóźwiaka- -Witolda, a do sekretariatu - E. Ochaba, W. Dworakowskiego i A. Alstera (Bierut, Jóźwiak, Dworakowski podczas okupacji działali w kraju). = Poza ogólnym referatem B. Bieruta na plenum sierpniowym H. Minc wystąpił z re- 278 feratem O bćeżących zadaniach Partii w zakresie polityki gospodarczej ć społecznej na wsi, który opublikowano w prasie 8 IX 1948; plenum podjęło osobną uchwałę w spra- wie zmiany polityki wobec wsi. 9 IX 1948. Czwartek Szkicowałam dwu robotników rozbierających mury domku Kowal- czewskiej przed moim oknem. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że szyb- r#. , Szkice z okna. Rys. Maria Dąbrowska 279 kuść ruchów przy pracy nawet powolnej jest aż tak wielka. Po prostu nie zdąża się zrobić "z natury" najlżejszej kreski. Mam ochotę rysować ich co dzień. O szóstej przyszedł p. Kasiński z "Czytelnika"' i uzgodnił ze mną korekty "Ludzi stamtąd". Myślę wciąż o tej wojnie wypowiedzianej chłopom. Dla Anny, która - jak mówi - nie cierpi chłopów, może to nie jest aż takie zagadnienie. Ale ja lubię chłopów, którzy są i źródłem, i bodźcem wszelkiej naszej sztuki. To źródło wyschnie, ale może by i bez tego wyschło przez roz- wój techniki i inwazję cywilizacji miejskiej. Opowiadano mi, że dwu- dziestoletni chłopak znalazłszy się na wsi na wakacjach o małó nie zo- stał zabity przez chłopów, którzy ujrzawszy młodego i z miasta, myśleli, że to PPR-owiec przyjechał zakładać kołchozy. Podobno chłopi mają broń i gotowi są bić się o swe grunty. A jednak trzeba przyznać, że nigdy nie było tak naprawdę intensyw- nej walki idei jak teraz, tak gwałtownej namiętnej próhy myślenia, mi- mo kagańców myśli. I to en derniere analyse` wyjdzie - powinno wyjść - na dobre Polsce. Jako kompozytora tygodnia dają w radiu Bacha, który czaruje nas co- raz bardziej. Zwłaszcza dwa Koncerty Brandenburskie: V i VI były przedziwne. Piąta Beethovena była też wczoraj dobrze prowadzona przez Fitelberga. Minc do tego stopnia przemawia żargonem Lenina, że jego "razsłoje- nie derewni" tłumaczy już przez "rozwarstwienie wsi". i L u d w i k K a s i ń s k i (1916-1996), wydawca. Ukończył studia filozoficzne i do- ktoryzował się na UW. W 1.1445-75 pracował w "Czytelniku", od 1955 jako prezes tej instytucji, później w WAiF-ie. =En derniere analyse (fr.)-tu:konieckońców 10 IX 1948. Piątek Raniutko wstałam, wykąpałam się i uszorowałam łazienkę. Dzień był czarująco pogodny. Myślałam jeszcze o wrocławskim kongresie. Można by mówić w przybliżeniu, że się udał, gdyby na nim podjęta była najmniejsza bo- daj próba dyskusji nad tym, czy możliwe jest zgodne współżycie świata kapitalistycznego ze światem komunistycznym. Lecz taka próba nie zo- stała podjęta. Wszczął ją Anglik Stepleton i drugi jeszcze Anglik, histo- ryk, który postawił szereg istotnych pytań dotyczących Rosji Sowiec- kiej. Ale to zostało stłumione w zarodku i Anna była jedną z nielicz- nych, którzy jawnie tego drugiego zwłaszcza Anglika śmieli oklaskiwać (co mi opowiadano, bo ja już wtedy nie chodziłam na posiedzenia). Bo też takie zgodne pożycie nie jest możliwe, i zdaje się, że żadna z dwu stron nie chce szczerze pokoju. Na powiedzenie Anny, że lepiej jest bądź co bądź urządzać takie kongresy niż dyplomatyczne polowania, St. zauważył (i chyba słusznie), że to zupełnie co innego. Dyplomatyczne polowania robili dygnitarze, a tu wciąga się w grę straszliwego kłam- stwa - społeczeństwo. Cały dzień siedziałam nad opowiadaniem, lecz upisałam trzy strony, i to z największym trudem. St. był przed południem w Łazienkach. W ie- czorem przyszedł Erazm. Mówiliśmy o Pepysie z powodu "frywolnego" urywka drukowanego w "Nowinach". Śniło mi się dziś, że jechałam z Anną samochodem przez Kalisz i krzyczałam z zachwytu pokazując jej teatr i inne zakątki miasta. Potem samochód jechał parkiem, a potem znalazłyśmy się w Russowie. Ale dom był już tylko rupieciarnią pełną rzemieni, jakby warsztat rymarza. I nie mogłam nic odtworzyć ani pokazać z jego dawnej postaci. i 12 IX 1948. Niedziela O wpół do dziewiątej wyszliśmy, żeby pojechać do Podkowy. Dzień był nieskazitelnie piękny bez chmurki, ale rano dość wietrzny i chłodny. Podkowa i dom Janki Niemyskiej' wydały mi się tym razem niesłycha- ! nie urocze. Pokoje wiejskie, cieniste, staroświeckie, czarowne. Ogród, choć zaniedbany, zdał mi się piękniejszy niż kiedykolwiek. W tej starej Jance jest tyle gorącego życia, że nie czułam nawet braku biednego Lu- cjana. [...] Byli Krzysiowie z czteroletnią córką Elżbietą, ładną i rezolut- ną. Zieleń Podkowy jakoś bardzo zagęstniała, rozrosła się, nabrała wspaniałości. Dobry obiad, świetna wiśniówka, przyjemna jowialność doktora Walca. Ich` synowa Róża, z którą Janek Walc ożenił się w cza- sie powstania, jest w ostatnich dniach ciążyj. Tych dwojga młodych zre- sztą nie lubię i nie ufam im. Ale w ogóle przez tę wizytę jakby dopiero teraz został zmyty z obrazu tego domu koszmar wspomnień okrutnego października 1944 roku. Ocalało na zawsze parę ładnych chwil - kiedy chodziłyśmy z Anną po lesie. Na koncercie "dla przodowników pracy" w "Romie". Grano Symf. D-dur, nr 10 Haydna - bardzo piękną. I z której widać, jak nie tylko 280 281 z Bacha, ale i z Haydna wyszedł Beethoven. Potem "Tarantela" Szyma- nowskiego w orkiestrowej instrumentacji Fitelberga, bardzo mi się od początku do końca podobała. Ale co najciekawsze - na owacje i żądania robotniczej publiczności była dwa razy powtarzana. To są jednak nowe rzeczy pozytywne. 1 J a n i n a N i e m y s k a (1887-1984), córka Leona, siostra Lucjana, nauczyeielka historii. Dom w Podkowie Leśnej zamieszkiwała wspólnie z rodziną siostry, Wandy. = W a n d a W a 1 c o w a z d. Niemyska (1888-1982), córka Leona, i J a n W a 1 c (1886-1956), współwłaściciel "Omegi"; obydwoje lekarze. # R ó ż a W a 1 c o w a z d. Nowotna (ur.1922) i J a n W a 1 c (1923-1982), również małżeństwo lekarskie; syn J a n (1948-1993), felietonista, krytyk literacki; wydał: Wy- bierane,1989,ArchitektArki,1991, Wielka choroba,1992. 13 IX 1948. Poniedziałek Rano Jurek powiedział mi, że wczoraj w przerwie koncertu Anna i Mikulski mówili przez radio o życiu literackim Wrocławia. Poszłam do miasta, żeby kupić coś dla zaproszonej przez St. na obiad dr Koło- dziejskiej. Ledwo wróciłam i ułożyłam kwiaty - niespodzianie przyje- chała Anna. Po śniadaniu położyłam ją spać, a sama upisałam kilka stron mego opowiadania, które jednak ciągle jeszcze jest w stanie bru- lionowym. Po obiedzie (b. dobry jarzębiak) wynikła z dr Kołodziejską ostra dyskusja na tematy aktualne. Czego potem żałowałam, gdyż nie należy z nikim poza dwiema, trzema najbliższymi osobami na te tematy mówić. Reszta dnia z Anną - zwłaszcza gdy już dom zasnął - niezwy- kle przyjemna z nią rozmowa w jadalnym przy otwartym balkonie (noc upalna) i pogłosach oświetlonego podwórza. Miałyśmy wrażenie, że je- steśmy w hotelu zagranicą, gdzieś na południu. Et le reve s'est realise d'une fa#on la plus inattendue'. # E t 1 e r e v e... (fr.) - I marzenie spełniło się na sposób całkiem nieoczekiwany 16 IX 1948. Czwartek Rano przy śniadaniu rozmowa o tym, że systemy policyjno-totalitar- ne polegają na nieufności do człowieka. Na absolutnej nieufności nawet do własnych ludzi. Że władze nie chcą niczym ryzykować. Zaufanie do człowieka jest zawsze pewnym ryzykiem władzy. Czym natomiast ryzy- 282 kują bez skrupułu, to losem, bytem, istotą narodu! A sami niebezpie- czeństwa ryzyka nie unikną. Bo sam system, taki system, jest zawsze ryzykiem osobistym. Za rozkosz władzy despotycznej i mordowania lu- dzi bez ograniczeń, płaci się zazwyczaj tym, że się jest samemu zamor- dowanym. Przy rozmowie o truflach przywiezionych przez Julkę z "Najdalszej drogi" przeczytałam z Ćwierczakiewiczowej' przepis na sos truflowy. Julia Iwańska I nagle skrystalizował się pomysł na opowiadanie`. Te trufle w Gródku I pod Wiązowną uprawiał namiętnie prof. Stefan Bryła. Został on roz- strzelany w jednej z pierwszych egzekucji ulicznych. Obecnie mieszka w Gródku Józef Targowski, u którego Julka była za gospodynię, gdy 283 byli magnatami ziemskimi, i jest do dziś dnia, kiedy są nędzarzami pra- wie. Trufli już nikt nie hoduje. Ale się dalej plenią same. # Lucyna Ćwierczakiewiczowa z d. Bachman (1829-1901), w 1. 1865-94 była stałą współpracowniczką "Bluszczu", autorką wielu zbiorów niezwykle popular- nych przepisów kulinarnych i porad z zakresu mody i gospodarstwa domowego, m.in. 365 obiadów za pięć zł, Jedynych praktycznych przepisów konftur, różnych marynat, wędlin, wódek, likierów, win owocowych, miodów i cia,st, Kursów gospodarstwa miej- .skiego i wiejskiego, także tłumaczonych: Li.sty humorystyczne w kwestyi kulinarnej. Wy- dawała też corocznie Ka/endarz na rok... i Kolendę dla gospodyń. Jej 365 obiadów... osiągnęło w l. 1860-1923 aż 24 nakłady. = Mowa o opowiadaniu pt. Głupia historia (tytuł pienvotny: Trufle). Motyw ten, któ- ry podsunęły pisarce podarowane trufle, przepisy kulinarne i zasłyszana opowieść, speł- nia w opowiadaniu wielorakie funkcje; dzięki niemu udało się Dąbrowskiej skompono- wać to wielowątkowe i wieloznaczne opowiadanie o szczytowym terrorze w Warszawie i o horoskopach na przyszłość; ukończyła je ostatecznie 25 X 1949 i opublikowała w "Twórczości" 1950, z.l. 19 IX 1948. Niedziela Przyjechała Iwa z Jackiem. Pan Hubertl (agronom majątków pań- stwowych) był aresztowany, w ten sposób usiłowano go zmusić do zapi- sania się do PPR. Kiedy odmawiał, zwierzchnik jego, człowiek porząd- ny, odwiedził go w więzieniu i ubłagał o podpisanie deklaracji, że wstę- puje do PPR. W końcu podpisał - jeśliby tego nie uczynił, pewno zrobi- liby z nim, jak z tym nieszczęsnym Czarnockim. W taki sam sposób zmuszono do zapisania się do PPR szwagra Jerzego Kowalskiego, który jest nadleśniczym w Kielecczyźnie. Zamknięto go w klozecie i tam ka- zano podpisać deklarację. Wprawdzie zawsze w historu działy się rze- czy okropne, ale to nie zwalnia żadnego pokolenia od oburzania się na nikczemność jego czasów. (Dopisek przy przepisywaniu w 1956: Po- tem, kiedy partia przynajmniej na tym punkcie doszła do przytomności, obaj ci ludzie, jak wielu podobnie "zwerbowanych", zostali automatycz- nie skreśleni z listy członków.) W Palestynie zamordowany został rozjemca Bernadotte`. To już na- wet na przestrzeni dziejów wyjątkowy wypadek, by skrytobójczo mor- dowano posła i rozjemcę. Ile to było wrzasku po gazetach o zamach na Togliattiego. A to nic - jakby szło o sardynkę. Anna spędziła wieczór u Kuryluków. Dziś pojechałyśmy z nią na otwarcie Domu Pracy dla Literatów do Obór. Ładny pałacyk z XVII wieku, który Sobieski zbudował dla swej szwagierki Wielopolskiej, że- 284 by jej nie mieć na karku w Wilanowie, bo jej nie lubił. Wszędzie nad drzwiami herby Wielopolskich - Stary Koń. Potem to było Potulickich. Nastrój wesoły, jakby było się z czego cieszyć. Dziwna mieszanka ludzi. Kanapki, wódka, czarna kawa, tort. W powrotnej drodze autokar wysadził nas na Polnej. Kornaccy i Marysia Kownacka wstąpili do nas. Poczęstowałam ich "gronowym" szampanem zielonogórskim, który smakował jak cidre#. # H u b e r t S t e m p o w s k i ( 1897-19fi2), syn Stanisława, agronom. Przed wojną dzierżawca lub zarządca majątków ziemskich, starosta we Włodzimierzu, prezydent m. Łucka. Po wojnie pracował w PGR-ach. = F o 1 k e B e r n a d o t t e, hrabia (1895-1948), bratanek króla szwedzkiego Gusta- wa V; działacz Szwedzkiego Czenvonego Krzyża, od 1943 wiceprezes, od 1946 prezes. W końcowym okresie II wojny światowej próbował pośredniczyć między Himmlerem a aliantami w sprawie kapitulacji Niemiec na froncie zachodnim oraz prowadził akcję ewakuacji kobiet z obozów koncentracyjnych do Szweeji. W 1948 występowałjako me- diator z ramienia ONZ w sporze między Izraelem a Arabami; zamordowany przez izraelskiego nacjonalistę w Jerozolimie. j C i d r e (fr.) -jabłecznik, cydr 285 Pałac w Oborach, dom pracy literatów 20 IX 1948. Poniedziałek Anna dziś powiedziała że jutro wyjeżdża. Na to ja: "Zostań jeszcze z dzień". Anna chwilę się namyśla, wreszcie mówi: "Nie mam ochoty jechać, a więc muszę". I dodaje z humorem: "Jeszcze gotowam zapo- mnieć, że jest Lindego. Tulcia tam wyrośnie, Wawa postarzeje". Boguś będąc u mnie w piątek na kolacji opowiadał znów parę szcze- gółów o Szkocji. On tak cyka co pół roku mniej więcej parę szczegółów ze swojego tam życia. Mówił więc o pięknie tamtejszego krajobrazu, który jest skalisty i dziki i mimo braku lasów pełny romantycznego uro- ku. Brak mu tylko słońca. Wobec tego Polacy opowiadali tamtejszym pannom, że w Polsce jest zawsze słońce, a jak deszcz pada, to świeci w nocy. Wichry są w Szkocji takie straszliwe, że drzewa - sosny - walą się całymi pniami na szosę. Kiedyś jadąc autem w czasie wichury do- piero na czwartej drodze mógł przejechać z powodu zawalenia szos powywracanymi drzewami. Opowiadał, że polował t#m czasem wypo- życzoną strzelbą. Raz chciał kupić strzelbę myśliwską Holland-Holland, która uważana tam jest za najlepszą. Sprzedaje się tylko parami, aby zgodnie z tradycją pańską myśliwy strzelał z jednej, a służący podawał mu zaraz drugą nabitą. Przeczytawszy w ogłoszeniu, że jest do nabycia pojedyncza sztuka z takiej pary, i że może ją kupić pierwszy, kto da 55 funtów, Boguś zaraz przesłał ofertę, dając 56 funtów. Odpisano mu, że jest drugi, co daje tyleż. Dał wtedy 57 funtów, ale mimo to sprzedano temu drugiemu, bo był Anglik. Poluje się tam głównie na bażanty i białe zające. Otóż mimo że w Szkocji nie ma prawie śniegu, gdyż znajduje się pod bezpośrednim działaniem golfstromu, zające szkockie uważają za przyzwoite być białymi pod tą szerokością geograficzną, pod którą wszędzie na świecie panują już wielkie białe zimy i wszystkie zające są białe. Dziś po południu byłyśmy u Kornackich, ale ta wizyta nie była jakoś udana. Anna w złym humorze siedziała zasępiona, a ja za dużo mówi- łam. Przyszli tam jacyś nieznani nam państwo, skłopotani, bo tydzień temu wzięli ślub, a matka jego nie przyjechała na ślub, gdyż okazała się być aresztowaną, i to w Krakowie, w domu literatów, gdyż ów pan oka- zał się także jakimś literatem czy filozofem. Cały czas była mowa o kot- łach, obławach i aresztach - zupełnie jak za okupacji niemieckiej. Tylko że teraz Polacy robią to Polakom. Wszystko w sferach (na razie) katolic- kich w związku z aferąjakiegoś Studentowicza', który jakoby aresztowa- ny był na granicy i jakoby miał przy sobie dwa tysiące krajowych adre- sów (co wydaje mi się absolutną niemożliwością). W pewnej chwili ten 286 pan wyszedł z Kornackim do drugiego pokoju i coś tam poszeptawszy wyniósł mi swoje dzieło filozoficzne z dedykacją "w hołdzie" i niemal modląc się do mnie. Byłam bardzo zażenowana, a kiedy w domu przej- rzałam tę książkę, zobaczyłam, że to abrakadabra w stylu Hoene-Wroń- skiegoz. Kornacki czytał nam wyciąg z owych nieznanych listów Chopina do Delfiny Potockiej, gdzie z mnóstwa nieprzyzwoitości podobało mi się, gdy pupę Delfiny nazywa desdurką. Śród istnej orgii różnych sposobów spółkowania są tam wzruszające kawałki o Mickiewiczu i Norwidzie, które zresztą już gdzieś kiedyś czytałam3. Kiedyśmy wychodziły z domu do Kornackich, St. opowiadał nam a propos Brillat-Savarina# o deserze z kaszki krakowskiej przekładanej na przemian kożuchami ze śmietanki i konfiturami. Ale zapomniał, jak się ta potrawa nazywa. Kiedy już byłyśmy na schodach i schodziły z pierwszego piętra, nagle słyszymy, jak drzwi od naszego mieszkania gwałtownie się otwierają, St. wypada z nich i woła za nami na parter: "Gruyau Gurjew!" To było warte słów ciotki Savarina, która umierając wołała: "Je sens que je vais passer! Vite le dessert!"5 Ile życia w tym prawie 80-letnim człowieku, któremu chciało się zerwać z kanapy, gdzie jak zawsze po południu spoczywał, i wybiec za nami, by podać nazwę opowiadanej potrawy. 1 K a z i m i e r z S t u d e n t o w i c z, działacz z grupy samopomocowej BGK Stron- nictwa Pracy. Należał do redakcji "Tygodnika Warszawskiego". 4 IX 1948 opieczęto- # wano redakcję. Pod zarzutem szpiegostwa uwięziono m.in. K. Studentowicza, Wiesława Chrzanowskiego, Andrzeja Kazaneckiego; zwolnieni w 1956 i zrehabilitowani. z Najpewniej chodzi o J e r z e g o B r o n i s ł a w a B r a u n a (1901-1975), po- etę, filozofa, działacza politycznego. Od 1913 należał do harcerstwa; autor widowisk 287 i piosenek harcerskich, m.in. Płonie ognisko. Był kolejno redaktorem harcerskiego "Czuwaj", "Gazety Literackiej" i czasopisma "Zet", poświęconego przede wszystkim fi- lozofii J. M. Hoene-Wrońskiego. W czasie okupacji kierownik organizacji "Unia", która weszła do konspiracyjnego Stronnictwa Pracy. Będąc jednym z trzech przedstawicieli SP w Radzie Jedności Narodowej, po aresztowaniu i wywiezieniu szesnastu stanął na je- go czele. Ostatni parodniowy Delegat Rządu Londyńskiego. Usiłował uciec przez zielo- ną granicę, co przypłacił półrocznym więzieniem. W l. 1946-48 wydawał (razem z ks. Z. Kaczyńskim) "Tygodnik Warszawski". Po zamknięciu pisma znów próbował bezskutecznie wydostać się z kraju. Aresztowany 11 XII 1948 w Zakopanem; skazany na dożywocie, wypuszczony w 1956 i zrehabilitowany. Autor wielu powieści, drama- tów, wierszy i poematów, a także rozpraw, związanych zwłaszcza z filozofią Hoene- -Wrońskiego. Gdy Dąbrowska go spotkała, ukrywał się, stąd tajemniczość zapisu. i Mowa o wypisach z rzekomych listów, a raczej przeważnie urywków listów Fryde- ryka Chopina do Delfiny Potockiej (w sumie 117 tekstów), znanych z publikacji oraz rę- kopisów P a u I i n y C z e r n i c k i ej (1897-1949). Sprawa autorstwa tych listów, bul- wersująca ze względu na ich frywolność, stała się przedmiotem zaciekłego sporu, ciąg- nącego się bez mała 40 lat w setkach publikacji. Po dyskusji krainwej w 1.1945-49 spór przeniósł się na forum międzynarodowe. I Kongres Muzykologiczny, gdzie ich propaga- tor Mateusz Gliński starł się z Arturem Hedleyem, powołał specjalną komisję, która w 1961 orzekła, że teksty są falsyfikatami. Afera weszła w nową fazę, gdy w 1973 opublikowano wreszcie fotokopie, na które się od dawna powoływano. Po zmiennych orzeczeniach biegłych za miarodajną uznano wszechstronną ekspertyzę przeprowadzoną przez Zakład Kryminalistyki KG MO w Warszawie, wedhzg której teksty zostały prze- myślnie spreparowane z autentycznych rękopisów Chopina (por. J. M. Smoter - Spór o " listy " Chopina do Delfiny Potockiej). W powyższej notatce Dąbrowska, która przed wojną zajmowała się korespondencją Chopina jako recenzentka, kojarzy zasłyszane fragmenty ze znanymi sobie listami - tą właśnie drogą poszedł J. M. Smoter dla udo- wodnienia ich apokryficzności. # A n t h e 1 m e B r i 11 a t - S a v a r i n (1755-1826), urzędnik i sędzia francuski, który zasłynął napisaną w końcu życia książką Fizjologia smaku albo Medytacje o ga- stronomii doskonałej,1925, wyd. pol.1973. 5 J e s e n s... (fr.) - Czuję, że zaraz skonam! Szybko deser! Szczecin. 25 IX 1948. Sobota W piątek o 9.10 wyjechałam sypialnym do Szczecina. W tym pocią- gu jest skład idący do ujścia Odry na prom i do Sztokholmu. Cały po- ciąg w ogóle bardzo przyzwoity i elegancki - wszystkie wagony oświet- lone. Ale droga nudna. W Poznaniu staliśmy prawie godzinę czekając na pociąg czeski, który się do naszego doczepia i zawsze pono się spóźnia. Boć Szczecin to port polsko-czesko-rosyjski. Przyjechaliśmy z 40-minutowym opóźnieniem o 10.10. Około wpół do ósmej ubrałam się i przyglądałam się drodze. Przeraziła mnie olbrzymia ilość odłogów, 288 o których pisze się, że ich już nie ma. Prawie cały czas jedzie się stepem albo przestrzeniami zarosłymi trzciną i szuwarem. Są to wielkie obszary prawdopodobnie po jakichś latyfundiach niemieckich. Oto właśnie miej- sce, gdzie eksperymentatorzy rolni i entuzjaści kołchozów mieli moż- ność puścić swe legendarne traktory i stworzyć próbne spółdzielnie rol- ne - zamiast denerwować chłopów i dezorganizować życie gospo- darstw, które karmią Polskę i jako tako funkcjonują. Zbrodnią jest nisz- czyć w Polsce - tak już zniszczonej - jakąkolwiek formę życia #dlatego tylko, że nie mieści się w ciasnych ramach doktryny. Bardzo piękny jest widok na kilkoramienną Odrę, szeroką i tworzącą malownicze wyspy. Z daleka na horyzoncie północnym widać we mgiełce dźwigi portowe. Przed nami miasto malowniczo położone na lekko falistym gruncie. Na dworcu czekał pan Chmielewski z "Czytelni- ka". Autem pojechaliśmy na Śląską do pensjonatu "Wielkopolanka". Bo w Szczecinie mieszka się nie w hotelach, tylko w pensjonatach - pozo- stałość po Niemcach i w ogóle po zachodnim typie francuskich i angiel- skich "pensions" i "boarding-houses". Właścicielką tego pensjonaciku jest doktorowa Janiszewska czy Januszewska z Poznania. Mąż zginął w obozie, jedyna siostra rozstrzelana na placu Narutowicza w Warsza- wie. Ma troje dzieci - dwoje na studiach w Poznaniu i Gdańsku, syn tu w liceum. Od razu zwierzyła mi się, że jej największym zmartwieniem jest rozdźwięk pomiędzy nią a dziećmi, które są już usposobione komu- nistycznie. Pokoik w starym stylu drobnomieszczańskich hotelików, jest w nim wszystko, co potrzeba prócz dobrego światła i dobrego smaku. Ciemne żarówki i brak lampki przy łóżku. Trochę się położyłam, żeby odpocząć, na śniadanie wypiłam szklankę herbaty i zjadłam bułkę z ma- słem. O wpół do drugiej za wskazówką "pani doktorowej" poszłam o parę domów dalej na róg ul. Ledóchowskiego na obiad do restauracji " Stare miasto". Pensjonaty nie prowadzą tu kuchni, ale pod każdym pensjonatem jest na parterze restauracja. Jest i pod naszym, lecz mi tej nie polecano. Nad owym "Starym miastem" jest znów także pensjonat. Restaura- cyjka skromna, bez pretensji. Polędwica z patelni, którą mi podano, była wyborna, ale miała nieodpowiedni garnitur, co jej odjęło dużo uroku. (...] Około szóstej zamiast spodziewanego Chmielewskiego przyszli dwaj dziennikarze, jeden z "Kuriera Szczecińskiego", drugi z "Głosu Ludu". Z wielkimi uprzejmościami chcieli mnie naciągnąć na wywiad czego odmówiłam. Zaprosili mnie na środę na piątą na "czarną kawę" 19 - Dzienniki, t.1 289 do dziennikarsko-plastycznego klubu "13 muz" (?)' Zawieźli mnie do li- ceum dla dorosłych, w którym miałam czytać moje opowiadanie ("W pięk- ny letni poranek"). Liceum to jest zradiofonizowane. Dyrektorka przy mnie wydała przez mikrofon rozkaz zgromadzenia się na odczyt, mniej więcej w tym stylu: "Te i te klasy mają się ustawić i natychmiast iść do auli. Takie i takie klasy wyjdą w dwie minuty po nich etc." Rozkaz taki powtarza megafon w każdej klasie. Mniej więcej tak, jak na kolejach ogłaszają przybycie i odjazdy pociągów. Zabawne. Aula więc oczywiście była nabita całym owym liceum. Słuchali do- brze. Po odczycie mała próba rozmowy, raczej nieudana. Jakiś młody sceptyk zapytał mnie: jaki właściwie cel ma przedstawienie wydarzeń i ludzi, którzy są opisani w moim opowiadaniu "W piękny letni pora- nek"? Nie wiem, czy miał na myśli Anglika? Teraz ludzie rozmawiają ze sobą jak we mgle i bardzo trudno się domyślić, co jest pod spodem tego, co ktoś mówi. Pod koniec odczytu zjawił się A#drzejewski z żo- ną2. Potem owi dziennikarze i Andrzejewscy zabrali mnie do tego klubu " 13 muz" - przyozdobionego obrazami w stylu złego Picassa. Miałam wrażenie, że to klub peperowski i że w ogóle inteligencja Szczecina jest bardzo peperowska. Ten dziennikarz z tutejszej mutacji "Głosu Ludu" montujący tu obec- nie "Tygodnik Wybrzeża" znów mnie naciągał tym razem na współpra- cę z owym tygodnikiem. W końcu podsunął kartkę i jakoś wymógł na mnie, żem na niej napisała:.,Pozdrowienia dla czytelników" i podpis- chce to dać jako fascimile ze swoim tekstem. I tak oto nolens volens do- stanę się do peperowskiego pisma. Ten dziennikarz jest wesoły, tłusty, czarny, o ładnych jasnych oczach, trochę przypomina Kazimierza Wy- szomirskiego. Zanadto pykniczny na doktrynalnego komunistę, trochę wygląda na Żyda, choć nazwisko polskie (Szydłowski3), co nic zresztą teraz nie znaczy. Przy tym samym stoliku siadł też i przedstawił mi się niejaki Singer, dawniej współredaktor czy współpracownik żydowskie- go "Naszego Przeglądu", teraz pisujący pod pseudonimem Regnis (ana- gram)4. Ładny starszy pan o gładkiej twarzy, nadobnych rysach i śnież- no-siwej czuprynie. Mieszka w Londynie, gdzie redaguje pismo amba- sady warszawskiej, raz na rok przyjeżdża do kraju. Mam wrażenie, że urządzony jest na wszystkie klimaty. Opowiadając o Anglu, o jej suro- wym purytańskim obecnie życiu, o jej sprawiedliwym podziale kartko- wej żywności i wielkim zdyscyplinowaniu, powiedział: "Są kraje, gdzie nie ma socjalizmu, ale jest równość społeczna, i kraje, w których jest so- cjalizm, ale nie ma równości społecznej". 290 Andrzejewski powiedział mi, że mój język jest tak doskonały, że aż przerysowany, i że nawiązuję do tradycji XIX wieku. Ta restauracyjka "Stare miasto" jest widać własnością jakiegoś war- szawiaka. Na ścianach są dość nędzne "freski" przedstawiające różne zaułki warszawskiego Starego Miasta i różne jego typy. Jest nawet Ki- liński. Uderza brak Powstańca Warszawskiego. Za to jest w Szczecinie ulica Bohaterów Warszawy, pod którą nazwę już każdy może podłożyć, co mu się podoba. A propos nazw ulicznych, niedawno słyszałam anegdotkę w związku z ową komisją do zmiany nazw ulicznych w Warszawie. Że mianowicie Komisja ta wysłała do Stalina depeszę z prośbą, aby zmienił nazwisko na Ujazdowski. Zabawne, że gdy zaczęto opowiadać tę anegdotę i do- szło do słów: "depeszę do Stalina", ja myśląc, że to mowa serio, prze- rwałam mówiąc: "Ja nie byłam na tym posiedzeniu". 1 K 1 u b "13 m u z" - międzyśrodowiskowy klub kulturalny Szczecina; jego taje- mniczą nazwę przypisuje się mieszkającemu wówczas w Szczecinie K. I. Gałczyńskie- mu; działa nieprzerwanie od 1948, organizuje spotkania autorskie, dyskusje, wystawy plastyczne, występy artystyczne. Podówczas ze względu na niewielkie miejscowe śro- dowisko literackie zabiegał o wizyty znanych pisarzy. W późniejszych latach organizo- wał m.in. Festiwal Poezji im. Gałczyńskiego, przegląd Teatrów Małych Form, a po dziś dzień prowadzi Teatr Propozycji. z J e r z y A n d r z e j e w s k i (1909-1983), znany pisarz, zwłaszcza prozaik i publi- cysta. Począwszy od Ładu serca Dąbrowska z uwagą obserwowała jego drogi życiowe i literackie, czego liczne ślady znajdują się w dzienniku. Pisała na temat Nocy (PR, t. II). Wyrazem stosunku J. Andrzejewskiego do pisarki była mowa podczas jubileuszu Dą- browskiej ("Nowa Kultura" 1952, nr 47), który stanowił, jak twierdził, moment zwrotny w jego powojennych losach; niejednokrotnie później o niej i jej pisarstwie się wypowia- dał. W 1.1948-52 Andrzejewski z rodziną mieszkał w Szczecinie. 3 S t a n i s ł a w S z y d ł o w s k i (ur.1915), dziennikarz, satyryk, działacz społecz- no-kulturalny. Pracując jako tkacz studiował od 1938 na Wydziale Nauk Politycznych i Ekonomicznych Wolnej Wszechniey w Łodzi. Debiutował w 1938 jako satyryk w "Czarno na białym". Podczas wojny w ZSRR, oficer 1 Dywizji im. T. Kościuszki. Od 1945 pracował w prasie w Szczecinie, wpierw redagował dział literacki w "Kurierze Szczecińskim", od 1948 zastępca redaktora naczelnego "Głosu Szczecińskiego", później kierownik mutacji "Trybuny Ludu". Również animator działalności kulturalnej (w tej roli występuje w noweli T. Borowskiego Zabawa z wódką,1948). Wydał zbiór wierszy satyrycznych Prosto i ostro, 1953. Ze Szczecina wyjechał do Białegostoku w 1956; w latach 60. wyemigrował do Izraela. 4 B e r n a r d S i n g e r, ps. Regnis (1893-1966), znany dziennikarz okresu między- wojennego, sprawozdawca parlamentarny w 1.1919-39. Po więzieniach i obozie w Woc- kucie w 1943 znalazł się w Londynie, gdzie pracował w Ministerstwie Informaeji i Do- kumentacji. Po wojnie do 1949 wydawał w Londynie pismo związane z ambasadą PRL. 291 Zerwawszy z krajem, współpracował do końca z "The Economist". Wybór jego felieto- nów sejmowych ukazał się pt. Od Witosa do Sławka, Instytut Literacki,1962, wyd. kraj. 1990; autor wspomnień Moje Nalewki (wyd. 2,1993). 26 IX1948. Niedziela Ranek był cichy, pochmurnowaty, ciepławy, ale bardzo już jesienny wiaterek, acz lekki, sprawił, że zmarzłam w kostiumie. Doszłam piechotą przez ulicę I,edóchowskiego do placu Żołnierza i stamtąd pojechałam trójką na ul. Niemcewicza. Trafiłam znów na ład- ny tramwaj, jakich nigdzie indziej nie widziałam, hojnie oszklony i z wejściem pośrodku, jak w metro paryskim - bez stopnia, niskie wej- ście nad samym brukiem. Krańcową stacją tego tramwaju w tym kierun- ku jest jakiś lasek Arkoński, ale Arkona to przecie nie tutaj. Wysiada się przy Krasińskiego. Kiedy szłam ku ul. Niemcewicza, jakaś starsza jej- mość za mną powiedziała do drugiej : "Pójda do kościoła na suma". "Pa- ni jest z Wilna?" - zapytałam. Roześmiała się. "Z Wilna". Dużo tu się widzi twarzy wileńskich i jakby ostrobramskich. Te są zwykle ożywio- ne, skłonne do uśmiechu, do grzecznego udzielania informacji, a na od- czytach (co stwierdziłam i na Dolnym Śląsku) - do zdradzania bystrej inteligencji, stawiania inteligentnych pytań etc. Ale zaraz dalej zobaczy- łam całkiem inne twarze i usłyszałam charakterystyczny zaflegmiony szwargot. To żargon żydowski rozlegał się wokoło. Okazuje się, że ta dzielnica jest zamieszkana prawie wyłącznie przez Żydów, którzy tym sposobem samorzutnie i zgodnie z wiekową swoją skłonnością - utwo- rzyli tu rodzaj getta. Czekanowski' mieszka w ogromnych szarych blokach zbudowanych na mieszkania robotnicze czy urzędnicze, bardzo brzydkich. Zajmuje "przy rodzinie" malusi pokoik jakby uczniowski czy studencki, czy- ściutki i skromniutki. Zastałam go w bonżurce nad książką. Blok ten, li- czący 600 mieszkań, ma centralne ogrzewanie, dotąd nie naprawione, choć wszystkie instalacje w mieszkaniach są w porządku. Mówiłam z Czekanowskim o odłogach oglądanych z okna pociągu. Powiedział, że jest ich oficjalnie 215 tysięcy hektarów, a w rzeczywistości daleko wię- cej, gdyż statystyka bierze pod uwagę tylko grunty dotąd nieobjęte, a tymczasem odłogi znajdują się także w gospodarstwach objętych, gdzie chłopi z braku ziarna, sprzężaju itp. nie wszystko uprawili. Nadto wyraził obawę, że w roku nadchodzącym ilość odłogów może się zwię- kszyć. Osadnicy bowiem, przerażeni zapowiedzią kołchozów i walki z chłopami, przestali zasiewać i orać, wyprzedają zboże i kartofle, a na- wet wszelki dobytek i uciekają z Pomorza. (Wczoraj ów dziennikarz z PPR, gdy mowa była o odłogach, powiedział: "Po tym ostatnim akty- wie było na wsi trochę zamieszania, aleśmy to już opanowali".) A pro- pos odłogów - nikt nie pomyślał bodaj o tym, żeby na te stepy przed za- kwitnięciem chwastów puścić kosiarki i przeszkodzić choćby wysiewa- niu się chwastów. A tak to step rozprzestrzenia się i na pola uprawne. Poletka buraków i kartofli są tak zachwaszczone, że jeszcze nigdy w ży- ciu czegoś podobnego nie widziałam. Po krótkiej wizycie u Czekana (...) pojechałam do pp. Rettingerów= i p. Klary3 na obiad. Dr Rettinger zrobił się teraz bardzo podobny do Miecia, tylko jeszcze od niego przystojniejszy i delikatniejszej urody. Obiad był w najlepszym guście i co do smaku, i co do elegancji poda- nia. Wyborna wiśniówka i pomarańczówka, którym towarzyszyły prze- dniej jakości delikatne przekąski (m.in. doskonały ostry ser tutejszy). Równie dobra była zupa pomidorowa z francuskimi kluskami i duszona cielęcina z grzybami. Krem z bitych białek z żelatyną nie stał już na tej wysokości, ale był starannie zrobiony. Zdaje się, że w ciągu tej wizyty za dużo mówiłam, a za mało wypytywałam o miejscowe stosunki. Pie- lęgniarka czuwająca przy chorej matce dr. Rettingera była wczoraj na moim poranku autorskim. Zapytana, co czytałam, powiedziała: "Wyją- tek z ##Nocy i dni##". Voila! O wpół do szóstej wyszłyśmy z p. Klarą, aby pójść do pobliskiego ki- na "Bałtyk". Ale wszystkie miejsca były wyprzedane, więc pojechały- śmy do miasta i poszłyśmy do kawiarni "Symfonia", gdzie pijąc bardzo dobrą herbatę gawędziłyśmy prawie do ósmej. Pani Klara opowiadała mi swój udział w powstaniu, w którym brała udział jako porucznik AK. Bardzo mi tymi opowiadaniami zaimponowała. # S t a n i s ł a w C z e k a n o w s k i (1868-1963), zwany też Czekanem; kandydat na- uk przyrodniczych, agronom, brat Jana Czekanowskiego, znanego antropologa. Ukoń- czył studia przyrodnicze w Dorpacie i rolnicze w Krakowie. Działacz Towarzystwa Rol- niczego, założyciel i współredaktor "Gazety Rolniczej"; przyczynił się do rozwoju sa- downictwa w Grójeckiem. W II Rzeczypospolitej dyrektor departamentu w MRiRR; od 1933 komisarz rządowy Izby Rolniczej wołyńskiej i kieleckiej, następnie do 1944 pre- zes Fundacji im. Staszica w Dziekanowie (pow. hrubieszowski). Prezes Rady Związku Spółdzielni Rolniczych i Zarobkowo-Gospodarczych. W 1.1946-50 naczelnik wydziału nasiennego w Urzędzie Wojewódzkim w Szczecinie; następnie mieszkał u brata w Po- znaniu. 292 293 Od czasu studiów w Dorpacie przyjaciel St. Stempowskiego, a następnie i M. Dąbro- wskiej. Za jej namową napisał pamiętnik z lat 1878-1944 pt. Roczniki długiego żywota mego, znajdujący się w bibliotece Ossolineum. Podówczas Stanisław Czekanowski, mimo 80 lat, nadal pracował w Urzędzie Ziem- skim w Szczecinie. z R o m a n R e t t i n g e r, brat Mieczysława, publicysta, lekarz, i druga jego żona, H a 1 i n a. Po wojnie mieszkali wpierw w Cieplicach, później w Szczecinie. 3 K 1 a r a D u t t 1 i n g e r, siostra szwagierki dr. Rettingera, Ludwiki (Wichuny) Rettingerowej, zmarłej w 1942, z którą Dąbrowska się przyjaźniła. Przed wojną dzienni- karka; po wojnie pracowała jako sekretarka szpitalna dr. R. Rettingera. 27 IX 1948. Poniedziałek Chmielewski przyjechał ciężarówką kwadrans po dwunastej, bo się auto zepsuło. Byłam zła, bo nie cierpię niepunktualności i czekania. Dy- rektorka gimnazjum i jeszcze jakaś jej (siwa) koleżanka okazały się zna- jomymi Stasi Blumenfeldowej i jak się okazało, a czeg# nie pamiętałam, poznały mnie u niejl. Sala była nabita dziewczętami. Słuchały dobrze. Potem jedna z nich zadała mi pytanie, cz# Anglik nie jest przedstawiony "za szlachetnie" (?) Druga - czy pani Swiacka nie żywiła "głębszego uczucia" do pana Tomyskiego. Trzecia - czy nie zdradzałam chęci pisa- nia w dzieciństwie. Na pytania moje o lekturę wiele wyraziło zachwyt dla Morcinka2 i Dobraczyńskiego3. Jedna - dla Prusa. Większość oddała palmę pierwszeństwa Sienkiewiczowi. Jedna opowiedziała się za "Po- piołem i diamentem" Andrzejewskiego. Gdy zapytałam, co jej się w tej P P " owieści odobało, rzekła: "To takie obiektywne. Nieprzyjemne, że ciągle trzeba uważać, żeby nie powiedzieć czegoś zbędnego. Po obiedzie w "Starym mieście", gdzie tym razem podano mi bardzo niedobry sznycel wiedeński z tymi samymi obrzydliwymi kartoflami, buraczkami i marchwią - wyjechaliśmy o wpół do piątej do Gryfina. Droga koszmarna, choć malownicza krajobrazowo. Cztery prowizorycz- ne mosty, jakieś zarysy dźwigów, wraki okrętów, na polu zardzewiałe tabuny czołgów, martwe osiedla, pustka - aż drze po skórze. Ta ziemia odzyskana wygląda tu istotnie na ziemię wygnania. W Gryfinie dyrektor Kański opowiada swoje "pionierskie" czasy, jak przyjechali w pustkę. Jak zobaczywszy z daleka człowieka, biegło się do niego, pytało - skąd przybywa. Potem przychodzi dyrektorka szkoły powszechnej tudzież jakichś kursów dla... milicjantów, ortografu ich uczy etc. B. interesująca. Jak objaśnia Kański: "była na wczasach w Kazachstanie". Ona opowiada, jak przez cztery lata we sto wilnianek, przeważnie inteligentek, wybu- dowały 180 km drogi żelaznej w stepie przy półtoramiesięcznych upa- łach i dziesięciomiesięcznych mrozach do 60 stopni. Jak głodowały, jak w śnieżyce kryły się do ziemianek i czekały aż przyjdzie ekspedycja, która je odkopie. Co za ohydą jest państwo, które bezpłatną pracą nie- wolników, nędzarzy, zesłańców Bogu ducha winnych buduje swoją po- Sala jak wszystkie - nabita i dobrze słuchała. W pierwszym rzędzie siedział oficer z czapką o granatowym otoku. Myślałam, że UB, ale okazało się, że komendant milicji. W tym miasteczku wygnańców taka wszystkich z wszystkimi komitywa, że kiedy po odczycie podano her- batę i kanapki, w przyjmującym mnie gronie nauczycielskim był rów- nież i ów komendant milicji. Jakiś zupełny prymityw i prostak - może i poczciwy - pochodzi z Radomia. I ksiądz z Kałusza, który przywędro- wał tu z całą swoją parafią. [...) Według informacji dyr. Kańskiego ludność Gryfina ostatnio się zmniejszyła. Było już około czterech tysięcy, jest niecałe trzy. W całym powiecie jest 20 tysięcy mieszkańców, gdy za Niemców było 60 tysię- cy. W Gryfinie, w sali, gdzie miałam odczyt, było mnóstwo komarów, które mnie straszliwie pogryzły. # S t a n i s ł a w a z d. Adolfówna, primo voto Bałabanowa, secundo voto B 1 u- m e n f e 1 d o w a, żona znanego przemysłowca lwowskiego, I z y d o r a B 1 u m e n- fe 1 d a, a zarazem matematyka, człowieka o ambicjach intelektualno-filozoficznych (ra- zem z Vincenzem przełożyli Wszechideał Holzapfla). Dom Blumenfeldów był przed wojną salonem intelektualnym Lwowa. Pracowała w "Sygnałach", następnie we "Lwo- wie Literackim", który dzięki swym koneksjom podtrzymywała finansowo. W począt- kach wojny połączyła ją z Dąbrowską wielka przyjaźń. Ścigana i aresztowana przez ge- stapo, zginęła w 1942. Stała się prototypem Maru Ersztynowej z Przygód człowieka my- ślącego. 2 G u s t a w M o r c i n e k (1891-1963), powieściopisarz, nowelista. Pochodził ze środowiska robotniczego, do 1910 pracowałjako górnik w Karwinie. W 1914 ukończył seminarium nauczycielskie. Uczestnik I wojny światowej, następnie działacz plebiscyto- wy na Górnym Sląsku. Nauczyciel szkoły powszechnej w Skoczowie na Śląsku. W 1933 współzałożyciel grupy "Przedmieście". Wszystkie lata wojny przebył w nie- mieckich obozach koncentracyjnych. Po powrocie w 1946 zamieszkał w Skoczowie. W 1. 1952-56 poseł na sejm. Wydał m.in. powieści: Wyrąbany chodnik, 1931-32, Po- kład Joanny, 1950, Ondraszek, 1953; zbiory nowel: Serce za tamą, 1929, Gotębie na dachu, 1936; wiele powieści i opowiadań dla młodzieży; ponadto wspomnienia: Listy spod morwy,1945, Listy z mojego Rzymu,1946, Z mojej ziemi,1955. 3 J a n D o b r a c z y ń s k i (1910-1994), pisarz, publicysta, działacz społeczny. 294 295 Ukończył Wyższą Szkołę Handlową, studiował na Wydziale Prawa UW. Debiutował w 1933 jako eseista. Uczestnik kampanii 1939 r. W czasie okupacji redaktor czasopisma "Walka", współredaktor antologu poetyckiej Słowo prawdziwe, 1942. Uczestniczył w powstaniu warszawskim jako oficer AK. Po wyzwoleniu związany z PAX-em; w 1.1946-47 redaktor naczelny tygodnika "Dziś i jutro"; w 1.1952-56 przewodniczący komisarycznego komitetu redakcyjnego "Tygodnika Powszechnego". Poseł na sejm w kadencji 1952-57. Od 1971 członek prezydium Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Jedności Narodu, w czasie stanu wojennego przewodniczący rady Patriotycznego Ru- chu Odrodzenia Narodowego (PRON). Wydał bardzo wiele książek, m.in. powieści: Najeźdźcy,1946, W rozwalonym domu,1946, Listy Nikodema,1952, Kościół w Chocho- łowie,1954; szkice: Bernanos -powieściopisarz,1937, Skąpiec boży. Rzecz o O. M M. Kol- be, 1946, Czas letnich chrześcijan, 1973, Bramy Lipska, 1976; wspomnienia: Tylko wjednym życiu,1970. 28 IX 1948. Wtorek Trudno sobie wyobrazić piękniejszą pogodę niż to, co zajaśniało dziś nad Szczecinem. Niebo bez chmurki, cisza - po tycit zimnach liście za- barwiły się wszystkimi kolorami. Rano pojechałam siódemką do Wałów Chrobrego. Było cudownie. Na Odrze statki - większość małych jach- tów czeskich - bo to żegluga pasażerska w tym miejscu portu. Wały Chrobrego, park Żeromskiego - bardzo piękne. Województwo, acz gmachy bardzo w niemieckim charakterze - majestatyczne i to, że wysoko położone góruje nad wybrzeżem - dodaje mu efektu. Daw- ny zamek książąt pomorskich spalony, ale jeszcze imponujący ogro- m e m. [...) Na placu Żołnierza wsiadłam w trójkę i dojechałam do skraju Lasku Arkońskiego. Na ostatnim przystanku wdałam się w rozmowę z młodą konduktorką. Jest spod Krakowa - mieszka z mężem. - "Ach - powie- działa - jak ci ludzie (tzn. Niemcy) tu żyli! Jak mieli wszystko pourzą- dzane. Każdy miał koło domu ogród i kwiaty, i owoce... A jak już mie- szkał w mieście, to miał za miastem działkę. Ach, proszę pani - toż tu było żyć nie umierać!" O dwunastej wróciłam do domu kupiwszy plan Szczecina i przewod- nik po Szczecinie. O wpół do pierwszej przyjechał szofer z "Czytelni- ka"1, by mnie zabrać do Andrzejewskich na obiad. Po drodze pokazywał mi z zachwytem coraz to jakieś miejsca i wołał: "Tu jest cudnie! Ach, tu jest cudnie. - A w maju! Żeby Pani wiedziała, jak tu pięknie! Tu są takie drzewa... Zaraz... o te drzewa... o te! One wszystkie kwitną! Ale jak one kwitną! Zapomniałem, jak się nazywają. Już wiem! Magno- lie!" Wały Chrobrego w Szczecinie , ## - To pan jest patriotą Szczecina? - pytam. - Nno?! Ja już nigdy ze Szczecina nie wyjadę! Nawet... nawet, jakby było trzeba. Pierwszy raz spotkałam się z takim zachwytem ludzi prostych nad ziemiami odzyskanymi. Andrzejewscy mieszkają po książęcemu i w ślicznej okolicy lesistej nad jeziorem. Też chciałoby się powiedzieć: żyć nie umierać. Ich dzieci są ładne, co aż dziwne. Obiad niezły, bardzo skromny. Wdałam się z Andrz. w dyskusję zasadniczą, z czego jestem bardzo niezadowolona [...]. Od Andrz. dowiedziałam się, że wszystkie pisma podały, że mój wie- czór autorski będzie w klubie "13 muz" jutro 29. Gdy w rzeczywistości będzie dzisiaj w sali Związku Zawodowego Kolejarzy. Bardzo mnie 296 oburzyła taka nielojalność ze strony tego PPR-owskiego klubu, który najwidoczniej chciał w ten sposób ściągnąć najwięcej ludzi do siebie. I oburzyło mnie takie rozporządzanie moją osobą bez mojej wiedzy, bo snadź okpiwszy mnie czarną kawą liczą na występ. I potem okazało się, że istotnie wiele osób wybiera się na mój wieczór właśnie jutro do tego klubu. Jakoż do sali Zw. Zaw. Kolejarzy (zresztą przeraźliwie brudny i brzydki lokal) przyszło wyjątkowo mało ludzi, jakieś ze 200 osób. Słu- chali dobrze, ale zadarłam publicznie z owym, potężnym, zdaje się, dziennikarzem Szydłowskim, bo powiedziałam po przeczytaniu opowia- dania, że nie mam jutro wieczoru autorskiego i że rozumiałam się tylko zaproszoną przez ów klub na czarną kawę. Po odczycie, ile że na panią Klarę (z którą umawiałyśmy się pójść na kolację) było już za późno, bo mieszka daleko, poszłam z Czekano- wskim do "Juraty" i zjedliśmy tam lekką kolację. Ten osiemdziesięcio- letni starzec był bardzo zażenowany, że pierwszy raz w życiu zjadł ko- lację na koszt damy. Kiedy siedzieliśmy przy stoliku - podbiegła jakaś młoda osoba i... pocałowała mnie w rękę, dziękując za mój wieczór autorski. A ja w rezultacie jestem jakaś niezadowolona i czegoś niespo- kojna. 1 Józef Początek 29 IX 1948. Środa O wpół do szóstej otworzyłam okno. Było bardzo ciepło i cicho i pa- dał rzęsisty deszcz. Jakiś rodzaj pogody właściwy bliskości morza. Przypomniały mi się jesienne pogody w Brukseli - zapachem i kolory- tem. [...] Pięknie się wypogodziło i pojechaliśmy z Czekanem piątką i szóstką w daleką stronę portu, gdzie jeszcze nie byłam. Choć to jesz- cze Szczecin - ale to przedmieście (Golęcin, zdaje się) ma zupełnie od- mienny charakter, jakby małej nadmorskiej mieściny. Stoi tam na wy- brzeżu nowy ślicznie wybudowany dom ze szwedzkim napisem i wi- działam, jak sunął ku niemu jakiś nadnaturalny w wąskim jak rzeczka ka- nale (czy odnodze Odry) statek morski ze szwedzką flagą. Wybrzeże Odry w tej stronie jest górzyste, a wzgórza pokryte lasem bukowym. [...] Od Czekana dowiedziałam się, że ta pani, co wczoraj w "Juracie" do mnie podbiegła dziękując mi za wieczór autorski, to Malicka - aktorka'. ' Przypomniałam sobie istotnie, że przedstawiła mi się "Malicka", ale nie zwróciłam na to uwagi, ani przypuszczając, aby to mogła być ona. Zro- biło mi się nieprzyjemnie, boć to była kolaboracjonistka niemiecka, ale ' przecie tylko w sensie, że grała za okupacji; ale przeurocza i b. utalento- wana artystka, nie pamiętam u niej nigdy ni jednego fałszu artystyczne- go. I może nie tak winna, jak niejeden, co ma ciemną przeszłość, a dziś oficjalnie się urządził i chodzi w glorii. Po obiedzie zaczęłam się martwić, co zrobię z tym Szydłowskim i z tym wymuszonym na mnie "wieczorem autorskim". O czwartej przyszedł Chmielewski przynosząc mi kilka egzemplarzy różnych moich książek dla wpisania się różnym ich właścicielom. M.in. był też egzemplarz "Stanisława i Bogumiła". Potem pani Klara - a wre- szcie zjawił się Szydłowski z drugim dziennikarzem z "Kuriera Szcze- 298 Maria Andrzejewska (w środku) z dziećmi - Marcinem i Agnieszką cińskiego". Rozmowa toczyła się w tonie żartobliwych wymówek. Poje- chaliśmy autem do owego lokalu "13 muz" (nie wiem, dlaczego 13, kie- dy było 9?). Przy stoliku w głębi siedzieli Andrzejewscy z jakimś pa- nem tęgiej postawy, ucharakteryzowanym na Maćka Borkowica Matejki - ze spadającymi czarnymi wąsiskami i w ogóle czarnego jak żuk - w sumie sympatycznego. Spytałam, kto to? Okazało się, że to wojewoda Leonard Borkowicz=! Jest wojewodą od chwili objęcia Szczecina. Żyd - przedwojenny komunista - podobno umiał tu sobie zaskarbić życzli- wość ludności. Ku mojemu największemu zdumieniu zmuszona w tych okoliczno- ściach coś zaimprowizować - odkryłam w sobie talent do prowadzenia całkiem udatnie "causerie litteraire"3. Godzinna gawęda z audytorium złożonym co prawda najwyżej ze 40-50 osób z inteligencji - nikogo, zdaje się, nie znudziła i nie rozczarowała'. Tak więc "nachał" i "szantażysta" (jak się sam nazwał) peperowiec Leonard Borkowicz 300 Szydłowski okazał się nieskończenie bardziej twórczym inscenizatorem niż ów Czytelnikowski niedołęga. I przez nadużycie pobudził mnie do znalezienia całkiem nowej formy wieczorów literackich. Ta pierwsza próba była jeszcze tylko jaka taka, ale następne mogą się okazać wcale dobre. Jest to możebne tylko z małym audytorium (jakie mi się rzadko zdarzają), ale zamierzam dążyć do małych audytoriów i uprawiać ten rodzaj "występów". Kiedyśmy wyszli z lokalu o wpół do siódmej, zamówionego szofera jeszcze nie było. Wówczas wojewoda ofiarował się odwieźć mnie swo- im autem do pensjonatu. Auto ma dosyć skromne - luksusowe "demo- kratki" tu nie dotarły: siadł po prostu do kierownicy i powiózł nas (mnie i Szydłowskiego) sam prowadząc. Muszę powiedzieć, że ta prostota no- 301 %- " r Maria i Jerzy Andrzejewscy wego wcielenia "Maćka Borkowica" bardzo mnie ujęła. Zdaje się, że u nas nawet komuniści nie zdołają wprowadzić żadnego "bizantyni- zmu". I nawet naśladując niewolniczo Moskwę, Polacy się do tego nie nagną. Dziwne - ten Żyd komunista jest pierwszym polskim wojewodą szczecińskim po jakimś Wojsławie czy Skarbimirze Bolesława Krzy- woustego. 1 M a r i a M a 1 i c k a (1902-1992), aktorka. Debiutowała w 1920 w Krakowie. Od 1923 grała w Warszawie w Teatrze Polskim, potem w Teatrze Narodowym. W 1.1935- -39 prowadziła własny teatr, gdzie także reżyserowała. Podczas okupacji występowa- ła w jawnym teatrze "Komedia" w Warszawie. Po wojnie od 1947 w ł,odzi i w Krako- wie; także role filmowe. Przez dwa sezony (od 1947 do 1950) występowała w Szczeci- nie (m.in. Elwira w Mężu i żonie i Kruczynina w Niewćnnych i winowajcach Ostro- wskiego). 2 L e o n a r d B o r k o w i c z (1912-1991), działacz polityczny. Jako komunista więziony m.in. w Berezie Kartuskiej. W czasie II wojny światowej w ZSRR, dowódca I pułku piechoty I Warszawskiej Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki. W 1.1945-49 wo- jewoda szczeciński; organizator życia kulturalnego Pomorza Zachodniego, m.in. zaini- cjował osiedlenie się w Szczecinie J. Andrzejewskiego, K. I. Gałczyńskiego, W. i M. Wir- pszów, Z. Sawana i in. Następnie ambasador polski w Pradze czeskiej. W 1. 1953-57 prezes Centralnego Zarządu Kinematografii. Później pracownik wydawnictw. 3 C a u s e r i e 1 i t t e r a i r e (fr.) - pogawędka literacka ^ Przebieg spotkań autorskich M. Dąbrowskiej w Szczecinie omówił "Tygodnik Wy- brzeża" 1948, nr 39 w rubryce "Notatnik Wybrzeża". Warszawa. 30 IX 1948. Czwartek Przyjechałam do domu około dziewiątej. [...] Zapomniałam, że wczo- raj, kiedy wyszliśmy z klubu "13 muz" (wojewoda z autem stał obok) podszedł do mnie i odwołał mnie na bok młody chłopak w czapce jakby szkolnej czy studenckiej, który powiedział, że jest z wywiadu gospodar- czego i zapytał mnie, czy nie mieszkałam kiedy w Sopotach, czy mój mąż nie ma na imię Tadeusz itp. Kiedy mnie o to pytał, z drugiej strony podszedł osobnik już całkiem wyglądający na szpicla. To wszystko działo się pod nosem wojewody. To skandal, żeby pisarz zaproszony na wieczór autorski mógł być w publicznym miejscu w ten sposób indago- wany. Ale byłam tak zaskoczona i oszołomiona, że nie zareagowałam na to i właściwie dopiero teraz myślę, że należałoby przeciw takim rze- czom j akoś zaprotestować. 15 X 1948. Piątek Nadeszły czasy, w których dowodzi się narodom, że nie potrafią znieść wolności i zamożności - że mogą ich tylko nadużywać. Demokracja to dyskusja i perswazja. Tam gdzie się kończy prawo swobodnej dyskusji i perswazji, przychodzi propaganda i urzędy bezpie- czeństwa. Nie jest rzeczą przypadku, że wszelkie Komitety i Urzędy Bezpieczeństwa są od czasów najdawniejszych tak bezwzględnie znie- nawidzone, że przy każdej zmianie ustroju w jakąkolwiek stronę - na le- wo, czy na prawo - ludzie "bezpieczeństwa" znajdują się natychmiast w śmiertelnym niebezpieczeństwie od nienawiści powszechnej. Nie idzie o to, żeby być młodym, idzie o to, żeby być żywym. I 7 X 1948. Niedziela W czasie moich imienin ktoś z gości opowiedział mi taki autentyczny fakt. W akademu stomatologicznej na egzaminie z "Nauki o Polsce i świecie współczesnym" spytano pannę, jaką zna najwybitniejszą oso- bistość we wrześniu 1939 roku. Panna spłoszyła się i po nieprzytomnym namyśle odpowiedziała: "Emilia Westerplatte". Ile wzruszającego, tra- gicznego i symbolicznego w tej pomyłce! Anna napisała straszliwie smutny list, w którym są słowa: "Czuję się jak człowiek, który wypadł z pociągu, próbuje, czy żyje, ale nie stać go na to, by myśleć o walizkach w wagonie". Niezależnie od zgryzoty, jaką mi te słowa sprawiły - przypomniały mi - jedyne zapamiętane jako świetne - opowiadanie Lucjana Niemyskiego. W Piorunowie mieli ol- brzymie gospodarstwo rybne. Wielkie stawy, rzeczka (Pisia!), groble. W jednym miejscu było przejście przez rzekę nad stawidłem po bel- kach. Otóż mała dziewczynka z czworaków przechodząc po tych bel- kach wpadła w rzekę. Rybak Niemyskich Kosecki wyciągnął ją z rzecz- ki na pół przytomną, a kiedy ją ocucił, dziewczynka zawołała: "Kose- cki, a gdzie moja chusteczka?" Zgubiła w rzece nową chusteczkę z gło- wy. Ja w tym widzę nie tyle instynkt własności i małostkowość, ile silny typ dziecka, zapowiadający człowieka przytomnego, dbałego o każdą rzecz i na wszystko pamiętnego. Co to jest "trzecia siła", przeciw której tak teraz wrą komuniści (utoż- samiając ją z tym jakimś tajemniczym egzystencjalizmem)? Jeśli w po- litycznym myśleniu zaliczyć do "trzeciej siły" tych, co nie chcą za nic powrotu ciemności, religianctwa, endectwa, ale nie mogą też przyjąć metod kłamstwa, odwrotnego fanatyzmu, łamania ludzi zamiast ich 302 303 przeobrażania itp. - to tej "trzeciej sile" komuniści powinni dać pełną swobodę wypowiadania się. To wzmocniłoby tylko i demokrację, i so- cjalizm. Jeśli nawet z ich punktu widzenia byłoby herezją - herezje, jak wiadomo, wzmacniają niesłychanie dominującą religię epoki (co pra- wda - właśnie prześladowane. Zdaje się, że jakaś doza prześladowań jest nieunikniona). Na ten temat przypominają mi się zawsze czasy Pia- stowskie i zatrata zachodnich Słowian. Nie chcieli chrześcijaństwa, bo to było dla nich jednoznaczne z utratą wolności na rzecz panowania Niemców. Ale chrystianizm nawet ludzie niewierzący uznają za ideę postępu. Otóż gdyby Mieszko i Bolesławowie nie sprzymierzali się mi- mo woli z Niemcami przeciwko Wilkom, Obotrytom, Pomorzanom- gdyby podbijając te ziemie (Szczecin) nie tylko pozwolili im zostać po- ganami, ale otoczyli kult Arkony opieką - te kraje nie byłyby się za- pewne zniemczyły (historyczny paradoks); a chrześcijaństwo przy- jęłyby i tak. Tę myśl przeprowadzić w dramacie o Bolesławie Krzywo- ustym. 21 X 1948. Czwartek Na moje imieniny przyszło dużo gości - przynieśli mnóstwo kwiatów i cukierków - lecz najpiękniejsze były róże od Anny, które mi przynios- ła w dzień wyjazdu. Nigdy w życiu chyba nie dostałam tak wspaniałego bukietu przepysznych róż. Z rozmowy z Andrzejewskim w czasie, gdy byłam u nich w Szczeci- nie na obiedzie, nie zanotowałam paru szczegółów, które są może warte pamięci. Kiedy mówiliśmy o przeprowadzonych reformach, które były konieczne, zaznaczyłam, że idzie o to, czy metody systemu nie są takie, że trzeba za nie płacić cenę zbyt wysoką, zgoła rujnującą. On na to ci- chutko i z wyższością: "Ach, w historii płaci się za wszystko tak wyso- ką cenę". Nie sprostowałam już, że idzie mi nie o wysoką, ale o za wy- soką. Przez co miałam na myśli: utratę niepodległości, zatratę tych naj- lepszych cech człowieczeństwa, bez których życie staje się tylko dobrze zorganizowanym, cuchnącym moralnie chlewem. Zatratę godności, od- wagi cywilnej, śmiałości i płodności duchowej, niezależności myśli etc. Kiedy mówiliśmy o zmienionej polityce agrarnej, co wprowadziło chło- pów w nieprzytomną wściekłość, wyraziłam następującą mniej więcej myśl. Na całym Pomorzu szczecińskim zauważyłam olbrzymie prze- strzenie zupełnego stepu. Rząd postępujący roztropnie, pragnący nie uronić nic z atutów, które w małym procencie, ale przecie posiada, zu- żyłby te nieużytki na próbę zakładania spółdzielni wytwórczych. Dla te- go celu należałoby sprowadzić z Rosji te setki tysięcy Polaków, które tam jeszcze się męczą, zwolnić ich ze wszelkich ciężarów, dać im wszelkie pomoce i swobodę zagospodarowania tych terenów takimi sposobami, jakie uznają za stosowne, każdemu sposobowi dopomaga- jąc, bo w rolnictwie dobre wyniki może dać tylko rozmaitość form go- spodarki. Więc byłoby tu i miejsce na spółdzielnie rolne na tych latyfun- diach (bo jak się dowiedziałam, są to właśnie pojunkierskie latyfundia przeważnie). A dopiero gdy to się uda, zacząć propagandę spółdzielni rolnych, ewentualnie - wozić tam chłopów i pokazywać realne korzy- ści. W zysku byłoby w każdym razie prędsze zagospodarowanie odło- gów. Polska jest jeszcze za biedna, zanadto zniszczona, żeby móc po- zwolić sobie na niszczenie jakichkolwiek warsztatów wytwórczych, które funkcjonują i przynoszą dochód społeczny, jak gospodarstwa chłopskie. Czas przy tym nie jest taki, żeby jakikolwiek rząd mógł ryzykować usposabianie narodu nieomal w stu procentach przeciwko sobie. Pier- wszą zasadą dobrego rządzenia musi być liczenie się z psychologią, z psychiką człowieka, to znaczy z głównym elementem realnej rzeczy- wistości. Dopiero wtedy ma się prawo do żelaznej konsekwencji, silnej ręki itp. Można nie wierzyć w istnienie odrębnej duszy, można uważać całe życie psychiczne za wytwór "warunków społeczno-gospodar- czych". Niemniej, to życie psychiczne istnieje, a jeśli nawet byłoby tyl- ko wytworem środowiska, to każdy wytwór z kolei oddziaływa na śro- dowisko, które go ukształtowało. Dość zresztą przypomnieć powszech- ny w Moskwie kult maszyny i wiarę w jej wpływ na życie psychiczne ludzkości. Jeżeli martwy wytwór może mieć taki wpływ, ma go tym bardziej żywy "wytwór", jakim jest psychika ludzka, będąca zespołem myśli i uczuć odpychających i przyciągających, zmysłu krytyki, potrze- by samodzielnego sądzenia i bycia, choć w najmniejszym zakresie, ośrodkiem dyspozycji etc. Psychikę ludzką można chcieć kształtować czy zmieniać, lecz biada temu, kto ją upokarza i łamie, gdyż to obraca się zawsze przeciw łamiącemu. Andrzejewski niewyraźnie i sennie przytakiwał moim wywodom. Później dowiedziałam się, że Andrzejewski jest w PPR. Trochę się zlękłam, że zapewne powtarza wszystko, co słyszał, na swoich akty- wach partyjnych. 304 20 - Dzienniki, t, 305 Przed kilku dniami przeczytałam w gazetach, że rząd zamierza na le- żących odłogiem majątkach rozpocząć zagospodarowanie tych terenów systemem spółdzielni pracy, wzywając chętnych do zgłaszania się i nę- cąc ich rozmaitymi zwolnieniami od podatków i ciężarów. Zastanowiła mnie zbieżność mojego poglądu z pierwszym rozsądnym w tej sprawie posunięciem rządu. Tylko, czy będzie to wszystko dotrzymane? Nic nie jest dotrzymywane, wszystko okazuje się podstępem i oszustwem. W ostatnią niedzielę byliśmy na obiedzie (po raz pierwszy) u pp. Zaj- denmanów' - gdzie ona opowiedziała nam dobrą obserwację z "ogonka do mięsa". W ogonku stoi młoda kobieta ze sfer robotniczych. Podcho- dzi do niej mąż czy brat i pyta: "No, co? Jest mięso?" Kobieta odpowia- da: "No, nic, stoję. Podobno jest, ale ile to jeszcze godzin czekać? Chy- ba się nie doczekam". Robotnik na to: "Tak. Jednym słowem - sytuacja jest, tylko wyjścia nie ma". Pokój Zajdenmanów przypomina ich przygodne mieszkania na tuła- czce w Łucku i Lwowie w 1939 i 1940 roku. Podwór#e i dom - jak na- strój z obrazów Linkego,,"złamanych" Goyą. Owa niania, którą po ośmiu latach odszukali na Sląsku i do siebie sprowadzili, nie jest, jak so- bie wyobrażałam, zacną sędziwą staruszką, ale istną Horpyną w średnim wieku, tęgą babą z typu rosyjskich bab (jest Rosjanką - Ania urodziła się w Moskwie), jakie widywałam kiedyś w rosyjskim kabarecie emi- gracyjnym (Jarossy - "Siniaja Ptica") śpiewającymi tęgim basem cza- stuszki. Zajdenmanowie w tamtą wojnę też byli w Rosji i ta "niania" tak się do nich przywiązała, że z nimi przyjechała i wychowała im Anię, a w ogóle spolszczyła się. Chłopka rosyjska, która się spolszczyła z mi- łości do rodziny żydowskiej ! Oto paradoksy życia. Obiad podała ta nia- nia świetny. [...) A teraz niech się zacznie cykl opowieści o Kazachstanie. Oto mło- dziutka Helenka Jonkajtys wywieziona z Augustowa z ojcem, inspekto- rem szkolnym, z matką i pięciorgiem rodzeństwa, z których najmłodsze ma zdaje się osiem czy dziewięć lat. Najstarszy brat poległ w kampanii wrześniowej. Trzeba dodać, że Augustów tylko do roku 1941"należał" do Sowietów. Po rozpoczęciu wojny rosyjsko-niemieckiej, przeszedł do Generalnej Guberni, a po wojnie został w Polsce. Przez te półtora roku Rosjanie zdążyli wywieźć całą tamtejszą inteligencję. Ojciec rodziny Jonkajtysów zamknięty w więzieniu (za co!!?) umarł w nim. Matkę z dziećmi osiedlono w Kazachstanie2 w kołchozie rosyjskim (zesłani z Rosji europejskiej kułacy) z instrukcją, którą "predsiedatiel" kołchozu im powtórzył. Brzmiała: "My priwiezli wam polskich burżujew, cztoby oni izdochli zdieś w stiepi"3. I że kołchoźnicy mają być dla nich srodzy. Z początku więc było im bardzo ciężko, ale gdy władze kołchozu zoba- czyły jak ta matka z dziećmi umiejętnie pracują, stali się dla nich lepsi. Cierpieli jednak różne szykany. Kiedy np. żeby uchronić się od głodu własnoręcznie skopali kawałek nie użytkowanego stepu i posieli na nim groch i kartofle, czekano aż to wszystko wzejdzie, a gdy wzeszło, kołchoźnicy poszli, zaorali, zniszczyli im całą tę pracę. W samej rzeczy iście małpia złośliwość. Siedemnastoletnia Helenka była furmanem kołchoźnianym. Dano jej konie i wóz, jeździła dużo i miała spore pole obserwacji. Matka umiejąca dobrze po rosyjsku uczyła osiedlonych tam # Rosjan czytać i pisać. Potem, już w czasie wojny rosyjsko-niemieckiej, kołchoźniczki dziękowały jej za to, że ich synowie i mężowie napisali do nich listy z frontu. Oto prawdziwa rzeczywistość słów Fadiejewa na Kongresie Intelektualistów o likwidowaniu analfabetyzmu w Kazach- # stanie przez władze sowieckie. Potem przeniesiono rodzinę do kołchozu polskiego, złożonego z Po- laków wysiedlonych z pasa granicznego w 1921 (pokój ryski). Ten koł- choz był już zamożniejszy, lepiej gospodarował, miał lepsze domy i wy- glądał nawet piękniej: W kraju, w którym w ogóle nie rosną drzewa z powodu sześćdziesięciostopniowych mrozów w zimie, Polacy próbo- wali sadzić coś dla ozdoby. Żółta akacja okazała się mrozoodporna i nią ' pięknie ten polski kołchoz, czy też obejścia w nim, był otoczony. Ale dzieci tych ludzi wychowywały się już na Rosjan i bolszewików. W tym kołchozie było Jonkajtysom nieźle. Niedaleko stamtąd było miejsce ze- słania rodzin naszych oficerów. Było tam trochę polskich książek. Jedna # z pań miała "Noce i dnie" i opowiadająca właśnie w Kazachstanie to przeczytała. (...] Kiedy indziej ta sama osoba opowiadała mi (Helenka Jonkajtys) o swoim znajomym, który teraz niedawno powrócił z Rosji. Był areszto- wany także w 1939 roku za próbę przejścia granicy (interesów niemiec- ko-sowieckich - tak się ta granica oficjalnie nazywała). Miał wtedy 18 lat. Z całą grupą innej młodzieży aresztowanej z tych samych powo- dów, skazany został na 8 lat więzienia. Wieziono ich do tego więzienia w głąb Rosji w trzaskające mrozy w nie opalonym bydlęcym wagonie. Ponieważ dobami stali na stacjach i straszliwie marzli, więc porąbali pryczę w wagonie i zapalili ogień w żelaznym piecyku, który się tam # znajdował. Na to weszli enkawudziści. Zapytali, kto porąbał pryczę. Ów młodzieniec miał to nieszczęście, że uśmiechnął się wśród ogólnego milczenia. Natychmiast chwycili go, zaprowadzili do pustego wagonu, 306 307 tam rozebrali do naga, związali, obleli wodą z lodem i tak nagiego, na mokrym mokrego, związanego zamknęli i tak jechał 24 godziny. Teraz wróciła - dwudziestosześcioletni starzec zniszczony, siwy i bezzębny, z przerażeniem w oczach, zupełnie bez sił, złamany moralnie i fizycz- nie. Za co? Za to, że miał 18 lat, był Polakiem, a zaskoczony przez na- jazd i przemoc, uciekał do swoich. Nie jest że to wszystko zbrodnią taką samąjak dyskryminacja rasowa i zagazowywanie ludzi? I tym ohydniej- szą, że spełnianą pod płaszczykiem "najbardziej humanitarnego ustro- ju"? # Ernestyna i Maurycy Zajdenmanowie - rodzice Anny Linke. Dąbro- wska i Stempowski poznali ich - razem z młodymi - w Łucku i zaprzyjaźnili się. = H i e r o n i m J o n k aj t y s (1887-?), kierownik szkoły w Augustowie; NKWD aresztowało go 11 X 1939, zaginął bez wieści. B r o n i s ł a w J o n k a j t y s (1917-1939), syn Hieronima; jako kpr. pchr. brał udział w kampanii wrześniowej; zastrzelony przy przechodzeniu granicy polsko-litew- skiej. Reszta rodziny: M a r i a z Januszkiewiczów J o n k a j t y s o w a (1892-1972), nauczycielka, oraz dzieci: H e 1 e n a (ur. 1919), G r a ż y n a (ur. 1922), Z o f i a (ur. 1925), J a n (ur. 1927), T e r e s a (ur. 1929), M a r i a n (ur. 1931) i J a n i- n a H i I d e b r a n t (ur.1925), kuzynka, która z nimi mieszkała, wywieziona została z Augustowa 13 IV 1940 do północnego Kazachstanu. # M y p r i w i e z 1 i w a m. . . (ros.) - Przywieźliśmy wam polskich burżujów, żeby tu w stepie zdechli. ' Mowa o J e r z y m J a w o r o w s k i m (1919-1975), znanym później grafiku, au- torze plakatów, okładek i ilustracji książkowych, pracowniku "Czytelnika". 22 X 1948. Piątek Dziś w "Życiu Warszawy" była wiadomość, że delegat Polski w ONZ razem z innymi satelitami Moskwy opowiada się za... zniesie- niem kary śmierci. Ludzie, co skazują na śmierć za nieurodzaj w admi- nistrowanym majątku (jak w procesie Czerneckiego) jako za sabotaż, a choćby nawet - za rzeczywisty sabotaż; ludzie, co tylu Polaków ska- zali na śmierć bez zmrużenia oka; ludzie co za powtarzanie "plotek" o zmuszaniu chłopów do zakładania kołchozów skazują na 8 lat więzie- nia! - ci ludzie-potwory i okrutnicy śmią na forum międzynarodowym przemawiać za zniesieniem kary śmierci. Cóż za miedziane czoła! I o tym bezwstydzie nie już krzyczeć nie można wniebogłosy, ale nawet szepnąć poufnie "w długie nocne rodaków rozmowy". Przepadnijcie, złe mary ! , Dzień dzisiaj szary, wietrzny, z mżącym deszczem co pewien czas. Rano na chwilę w mieście, potem nad notatkami i korespondencją. Po południu była córka Piosia Borkowskiego, studentka z Wrocławia. Je- dzie na kilka miesięcy do rodziców do Rzymu (on tam jest konsulem), aby wykorzystać ważny jeszcze paszport - gdyż obawia się, że potem niełatwo będzie dostać nowy. Opowiadała, że Piosio zajęty jest cały dzień w konsulacie, w którym ma do czynienia głównie z Żydami, wy- jeżdżającymi przeważnie do Palestyny, pozostając jednak nadal, jak to ! mają w zwyczaju, obywatelami polskimi. Są to Żydzi przebywający we włoskich obozach dla uchodźców. Niektórzy przebywają w nich już prawie 10 lat. We Włoszech są jeszcze takie obozy i wielu w nich także Polaków. Pomyśleć, w ilu krajach na wschodzie i zachodzie siedzi setki tysięcy ludzi, których energia twórcza zredukowana jest do minimum, a wolne człowieczeństwo do nie o wiele więcej. I którzy albo próżnują, , albo wykonują bezpłatną pracę niewolników. Nasze "wielkie" czasy są czasami powrotu do skasowanego już od wieków niewolnictwa. Póki na świecie będzie istniał choćby jeden obóz uchodźców lub pracujących pod przymusem niewolników, póty czasy nasze okryte będą hańbą. Zastanawialiśmy się nad tym, dlaczego jednak u nas, w panującym obecnie systemie rosyjskim nie ma bezrobocia, a na zachodzie tyle bez- robocia. Panna Ziunia (Józefa) zrobiła słuszną uwagę, że na Zachodzie # żaden robotnik nie zgodziłby się pracować na takich warunkach, jak nasz pracować musi. W samej rzeczy - wysokie płace i wysoki standard życia robotniczego stwarzają warunki dla bezrobocia - oto paradoks stosunków ekonomicznych. 23 X 1948. Sobota Wieczorem przyszedł Kosko. Opowiedział dwie dobre anegdotki. Jedną przypomniał z Brillat-Savarina - jego okrzyk przy zbyt hałaśli- wym stole: "Taisez-vous, on ne comprend pas ce qu'on mange"'. A dru- ga - powiedzenie paryskie: "Pour un Polonais la porte ouverte est un obstacle infranchissable"=. Chciałoby się dodać: il ne passe que par des portes clouees#. i T a i s e z - v o u s... (fr.) - Uciszcie się, człowiek nie rozumie, co je. = P o u r u n P o 1 o n a i s... (fr.) - Dla Polaka otwarte drzwi są przeszkodą nie do przebycia. 3 I 1 n e p a s s e... (fr.) - Przechodzi tylko przez drzwi zamknięte. 308 309 24 X 1948. Niedziela Najważniejszym i jedynie wielkim wydarzeniem światowym ostat- nich dni jest rozwiązanie stosunku zależności kolonii angielskich z W. Brytanią, czyli utworzenie tzw. Brytyjskiej Wspólnoty Narodówl. Mimo wszystko, co można mieć przeciw Anglii, tylko Anglia potrafi się zdobyć na taki wielki gest w okresie takich niebezpieczeństw i wielkich przemian. Jaki to kontrast z Rosją, której rzekoma konstytucja głosi pra- wo stanowienia narodów Związku Sowieckiego "wpłot' do atdielenia"2 - ale podgarnia pod siebie i rusyfikuje w szybkim tempie coraz więcej narodów, a niechby który spróbował się "oddzielić"! Gazety dzisiejsze podały oczywiście tę wiadomość pod tytułami: "Dominia zrywają więzy polityczne z Brytanią" etc. Ani słowa o tym, że to "zerwanie" jest aktem dobrowolnym i obustronnym. Rosja podgryza zresztą Anglię od środka. Już Walia i Szkocja żądają praw dominiów. Przyjechał pan Hubert Stempowski. Opowiadał swoje przygody ze- szłoroczne, jak go aresztowano w same święta razcm z zarządzającym Rojczykiem, jak wytaczano mu sprawę o kapustę, że ktoś z administra- cji podał ją gościom do obiadu, gdy tylko sam pracownik miał prawo do kapuścianego deputatu, a już goście - nie. Ma on dużo poczucia humo- ru, co uodpornia go na rzeczy, od których inni dochodzą do szaleństwa. Przy obiedzie jedząc sos zacytował Cwierczakiewiczową: "Niesłusz- nym jest mniemanie, jakoby sosy w dobrej kuchni podrzędne mogły zaj- mować stanowisko". P. Hubert wieczorem odjechał, gdyż, jak mówi, ani jednego dnia nie może być nieobecny w majątku bez narażania się na przykrości i szy- kany. 1 Brytyjska Wspólnota Narodów, a w 1949 Wspólnota Narodów, ang. Common- wealth of Nations - to współczesne formy więzi między dawną metropolią - W. Bry- tanią a jej byłymi koloniami. Od przełomu XIX i XX wieku następuje powolny pro- ces przekształcania stosunków zależności kolonialnej terytoriów imperium brytyjskiego od W. Brytanii w stosunki oparte na formalnej równości niepodległych państw członkowskich Wspólnoty Narodów, stających się samodzielnymi podmiotami pra- wa międzynarodowego, a równocześnie deklarujących swój związek z W. Brytanią przez uznanie monarchy brytyjskiego i uczestniczących w ich instancji konsultacyj- nej. zWpłot' do atdielenia (ros.)-ażdooderwania 310 25 X 1948. Poniedziałek Zapomniałam odnotować, że byliśmy dziewiętnastego na premierze " Pana Jowialskiego" z Ludwikiem Solskim'. Było to przedstawienie-ko- szmar. "Jowialski" bez Jowialskiego. Stuletni prawie Solski miotał się bezsilnie po scenie jak umalowane widmo. Zelwerowicz zrobił z Szam- belana niemal kretyna-mongoloida, co zniżyło satyryczny komizm tej postaci do poziomu najniewybredniejszej farsy. W ogóle ujęcie sztuki było farsowe; jej ciężar gatunkowy spoczywa jednak na złowieszczej dobroduszności humoru Jowialskiego. Gra Solskiego była pełna skocz- ków, śmieszków, szturchańców, nieprzystojnych figlików z babcią Jo- wialską - wszystko razem bardzo żenujące, absolutnie pozbawione ja- kiejkolwiek inwencji, konwencjonalne, "trickowe" obrzydliwie. I w do- datku tylko cień cienia tego nawet stylu. Żyć tak długo i nie zejść god- nie ze sceny jest nieprzyzwoitym kawałem. Jak wynika z recenzji, nikt nie zna książeczki Jerzego Stempowskiego "Pan Jowialski i jego spad- 311 Pan Jowialski z Ludwikiem Solskim w roli tytułowej kobiercy. Rzecz o perspektywach śmiechu szlacheckiego". Pan Jerzy dostrzegł w postaci Jowialskiego prototyp złowrogości i okrucieństwa manifestującego się w dobrym humorze władców i tyranów. Otóż zdaje się, że nie jest już dziś możliwe grać Jowialskiego bez zapoznania się z tą książką. Zastanawiałam się dziś nad podobieństwem między dyskryminacją rasową a dyskryminacją klasową. W obu żadne osobiste walory i zasłu- gi człowieka nie grają roli, nie ratują, nie są w stanie ocalić od zagazo- wania w pierwszym wypadku, zepchnięcia do roli pariasa społecznego (liszeńcaz) w najlepszym razie - obywatela drugiej klasy - w drugim. Nie rozróżnia się dobrego ani złego, tylko przynależnego albo nieprzy- należnego do danego gatunku. Bardzo przyrodnicze. Trzeba też rozkąsić myślą sprawę stosunku irracjonaIizmu do racjo- nalizmu w naszych czasach. Bo sprawy postaw wobec życia tak się za- gmatwały, że bardzo trudno dziś rozróżnić, czy totalizmy państwowe stoją na gruncie irracjonalizmu, czy racjonalizmu (dziedziczonego po " absolutyzmie oświeconym"). Zdawałoby się, że to będzie linia podzia- hz między totalizmem faszystowskim a socjalistycznym - moskie- wskim. Jednakże Borejsza mówi ciągle o imponderabiliach - ustrój odwołuje się ciągle do irracjonalnych cech człowieka, nie mówiąc o tym, że interpretatorzy marksizmu przegadali się bardzo silnie na stro- nę tezy: najpierw myśl, potem materia-byt. I wcale się w tym nie spo- strzegli. Frani opowiadanie o dwu wypadkach sądowych. "Zapisali mnie do szkoły" - rzekła oznajmiając o zarejestrowaniu jej na kurs dla analfabe- tów. I zaraz opowiedziała: "Z temi staremi, co chodzą do szkoły, to było tak. Znalazł taki jeden pieniądze i ukrod. Jakiś go tam oskarżył i do są- du. Sędzia go pyta, kiedy on te pieniądze znalazł. A on powiada: ##Jak sedłem do skoły". No i mas sprawę. Jak sedł do skoły! Znacy, jak był mały. I jus po sprawie". A drugie - to jak Frania była za świadka w są- dzie. "Taka byłam mała, moze seść lat. Pobiło się dwóch i mieli ich są- dzić, który z którym zacon. A ja miałam zeznawać, ze widziałam, ze tamten, a nie ten Modnicki zacon. A ja naprawdę widziałam. Ale co ja tam widziałam. Ze się bili! No, nic. Postawili mnie pod takim kreden- sem - tak mi się zdawało, że to taki kredens, gdzie te sędziowie siedzie- li. Więc mnie sędzia pyta, a ja mu odpowiadam: tak i tak, widziałam: ##A kto ci tak kazał powiadać?" A ja: ##A mamusia#,. I jus po świadku. Jus mi kozali iść, ze niewazne. Powiedziałam, co wiedziałam". I jeszcze o tym, jak jej siostra siedziała za sacharynę i jak Żydówkę i nieshzsznie posadzili, aż chłopi wymyślali tej, co to zrobiła, że stara Ży- dówka niewinna przez nią siedzi. To było za pierwszej wojny świato- wej, ale to muszę Franię jeszcze raz poprosić, żeby opowiedziała. ' L u d w i k S o 1 s k i (1855-1954), aktor. Debiutował w 1876 w Krakowie i na pro- wincji, później grał w Poznaniu, Lwowie i Krakowie, gdzie był dyrektorem Teatru Miejskiego. W 1.1913-39 grał, reżyserował i kierował wielu teatrami. Po wojnie, którą przebył w Krakowie, powrócił na scenę i występował do końca życia. Niespożyta ży- ! wotność i pracowitość stanowiły podstawę jego wieloletnich sukcesów i popularności. Główne role: Łatka w Dożywociu, Harpagon w Skąpcu, Chudogęba w Wieczorze Trzech Króli, Stary Wiarus w Warszawiance, Judasz w Judaszu z Kariothu. Gdy grał w Panu ! Jowmlskim w Teatrze Polskim (n#ż. A1. Zelwerowicz, scen. Karol Frycz, premiera 16 X 1948), miał lat blisko 95. 2 L i s z e n i e c (ros. od liszit' - pozbawić) - pozbawiony dóbr czy praw, po rewo- lucji w ten sposób określano ludzi z dawnych warstw uprzywilejowanych. 26 X 1948. Wtorek Zapomniałam odnotować, że w niedzielę na eksportacji prymasa Hlonda były stutysięczne przeszło thimy, tak że ruch tramwajów musiał zostać wstrzymany na dość długo. Przypuszczam, że dziś takie same tłumy były na pogrzebie i żałuję, że nie poszłam. Ostatni to bowiem ! princeps' dawnej Polski schodzi do grobu. Ciekawe, że trasa eksportacji szła od Szpitala Elżbietanek na Mokotowie przez Bagatelę i Aleje koło Belwederu - wyobrażam sobie, jak ludzie Moskwy patrząc przez okna siedziby Piłsudskiego musieli zielenieć z wściekłości. Dziś widziałam na ulicach sporo chłopów w barwnych regionalnych strojach, którzy wi- dać przyjechali na ten pogrzeb. A w gazetach wczorajszych na pier- wszym miejscu pod olbrzymimi tytułami opisano pogrzeb 30 ekshumo- wanych PPR-owców, powieszonych czy rozstrzelanych za okupacji, oraz "tłumy" pogrzebowi temu towarzyszące. A o eksportacji Hlonda tylko: "w eksportacji kardynała Hlonda wzięło udział duchowieństwo katolickie, bractwa kościelne oraz przedstawiciele organizacji katolic- kich". Narodu nie spostrzeżono. Dopiero jak się przypadkiem zna jakiś fakt, można ocenić stopień fałszowania informacji prasowych. Wstąpiłam do kramiku, gdzie kupuję ręczniki. Spytałam kupcową, czy ma ręczniki płócienne. (Kupiłam u niej w ciągu tych trzech lat pra- wie wszystkie moje ręczniki. Kramik stoi na Poznańskiej między Wil- czą a Hożą, otoczony ruinami.) Powiedziała, że ma tylko krótkie. "To nie - mówię - ja potrzebuję długi ręcznik, mnie każdego ręcznika za 312 313 mało". "No! - mówi ona. - Toteż widać od razu, że pani czyściocha, że aż miło na pani twarz popatrzeć". "Jutro, pojutrze - dodała - będę miała dla pani długi ręcznik lniany na półtora metra". Osobliwy mnie tedy spotkał komplement i nowe słowo poznałam: czyściocha, obok Franine- go: taniocha. Przechodząc ulicą słyszałam, jak dwu mężczyzn rozmawiało. Jeden mówił drugiemu: "Ja panu powiem jedną rzecz". Podobnych allokucji= nie wyzyskanych literacko jest kilka: "Ja ci coś powiem", "Ja pani po- wiem prawdę". Z czasów pensjonarskich przypomina mi się jeszcze: "Co to ja chciałam powiedzieć, żeby nie skłamać i prawdy nie powie- dzieć". Uprzytomniłam sobie w tej chwili, że ja się urodziłam w czterech państwach. Najpierw urodziłam się w Prywislinskim Kraju cesarstwa rosyjskiego; potem w niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej; potem w niemieckiej Trzeciej Rzeszy (Kaliskie było włączone do Neureichu); na koniec - w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej u#rządku sowieckie- go. Ciekawam, w ilu jeszcze państwach się urodzę! A weźmy tragizm lwowiaków. Anna np. wedle obecnych papierów urodziła się w ZSRR. Że nasze władze dopuszczają do podobnego horroru w papierach, to jedno wystarcza za świadectwo, że są władzami okupacyjnymi. i P r i n c e p s (łac.) - książę z A 11 o k u cj a (łac.) - przemowa, tu: zwrot 27X 1948. Środa Rozmyślałam o tym, czym jest autorytet pisarza. W gruncie rzeczy to fikcja. Pisarz ma dla takiego czy innego środowiska autorytet, o ile przyjmuje a priori we wszystkim zdanie tego środowiska. Gdy ma od- mienne - traci autorytet w danym środowisku, a zyskuje go w środowi- sku przeciwników. To, żeby mógł np. zmienić opinię środowiska, które mu przypisuje autorytet, nigdy się chyba nie zdarzyło. Może tylko wzmocnić tę opinię, dodać jej argumentów. I w tym jest bezsilność jed- nostki wobec "więzi społecznej". Jedynym niewątpliwym autorytetem jest tzw. czystość rąk - uczciwość osobista, artystyczna, intelektualna. Ale dziś i to jest w żadnej cenie. Dopiero dziś święci tryumfy zdanie Kadena-Bandrowskiego z "Generała Barcza": "Być uczciwym (w życiu publicznym) to grubo za mało". Kupiłam rano za 1000 zł cebulek tulipanowych, narcyzowych i gla- # diolusowych dla ogrodu Anny. Jutro mam wysłać. Czy doczekamy się ich w tym ogrodzie? Po południu, acz z niechęcią, pojechałam na zebranie jury na "sym- bol" słowny na pomnikach w miejscach straceń. Rzecz charakterystycz- na, że listu zawiadamiającego mnie o wyborze do tego jury, nie otrzy- małam. Tak jakby mnie chciano zaskoczyć. Na zebraniu odczytano na- desłane slogany, wszystkie bardzo liche. Wszyscy obecni panowie byli mi absolutnie nieznani. Jakiś minister Balicki czy Walicki i jakiś czło- ' wiek o bezkrwistej twarzy chudej i bardzo złej. Ten wypowiedział się przeciw temu, aby na pomnikach były krzyże i znaki "Polska walcząca" ! i żeby w nich była mowa o Polakach i o Niemcach. Zamiast tego propo- nował: "obywatele Polski" i "faszyści". Czyli byłyby to inne pomniki innego kraju, innego narodu, inną i z kim innym prowadzącego wojnę. Nawet to chcą odebrać Polakom, że ginęli i umierali! Oto znów jeden , z przejawów bezczeszczenia osobowości narodu. Mnie osobiście wystarczyłby pomnik laicki (o czym miałam niezrę- czność na tym zebraniu powiedzieć i nie mogę tego odżałować), ale to nie jest sprawa osobista, tylko narodowa. Olbrzymia większość rodzin tych straconych jest katolicka i pomniki bez znaku religijnego byłyby dla nich profanacją tych, co zginęli. Te pomniki robi się nie tylko dla zmarłych, ale także dla żywych, a ci będą tam przychodzili się modlić. i To mówiłam, ale ów złogęby marksista na ten wypadek zawiesił swoją niewiarę w życie pozagrobowe i argumentuje: "wśród tych, co zginęli, byli wierzący i niewierzący". Ale jeśli im jest wszystko jedno, jako nie istniejącym - to dlaczego uprzywilejowywać niewierzących, którzy sta- nowili na pewno mniejszość straconych? Jestem bardzo niezadowolona, że byłam na tym zebraniu. Powinnam była po prostu nie pójść, tak jak to zrobili Parandowski i Zawieyski. Nigdy maksyma "il est urgent d'attendre"' nie była równie potrzebna , jak teraz. Człowiek wciąż wpada w jakieś potrzaski, a ja mam bardzo małe wyrobienie w publicznym stykaniu się z ludźmi. Za mało umiem przemilczać, za często mówię to, co myślę, za często zapominam, że jest się otoczonym wrogami. Potrzaski, potrzaski... ' I 1 e s t u r g e n t... (fr.) - tu: Spiesz się powoli. 314 315 28 X 1948. Czwartek z niecierpliwym zdenerwowaniem czy niechęcią i nie odpowiedziawszy Pojechałam na Powązki, chociaż dzień był ponury i deszcz popady- mu ciągnął dalej swoje. Dziwne, że pamiętam ten odruch Szwanko- wał. Nie zastałam Golikowej, ale nie żałuję, że pojechałam. Dawno już wskiego, a nie pamiętam, o co tajemniczy osobnik pytał. Ale najdziw- nie widziałam krajobrazu w takim patosie jesieni. Pomimo niepogody niejsze jest to, że nikt z obecnych nie odważył się zapytać, kto to jest, ruchy liści, które nie wiadomo już gdzie były - na ziemi, na drzewach ani zakwestionować czy bodaj wyjaśnić tej obecności. Oto znamię cza- czy na niebie? Nawet i ciemnoszare niebo zabarwiło się ciepłymi kolo- su i położenia, w jakim jesteśmy, zaiste parszywego. A ten młody czło- rami od jaskrawości barw. Grób Mamusi i Jadzi prześlicznie utrzymany, wiek mógł być całkiem po prostu onieśmielonym reporterem, któremu wprost wyróżnia się spomiędzy innych. I trawa na nim cudna, i złote kazano być na tym zebraniu, fotografować i notować do jakiegoś repor- chryzantemy wspaniałe, a siwe "mrozy" jeszcze ich piękność podkreśla- ' tażu, a potem uznano, że to niepotrzebne i za mało ważne. Może i on się ją. Na moje okrzyki zjawiła się znajoma Golikowej, pielęgnująca są- nas bał. siednią kwaterę, także miła i grzeczna. Dałam jej dla Golikowej 3 ty- # Dziś dowiedziałam się, że wszystkie książki Kossak-Szczuckiej zo- siące zł i obiecałam przyjść niebawem. stały wycofane z bibliotek i z obiegu. Widać po ostatnich posunięciach Za to u Mariana i Pawełka - jak zawsze - ani śladu bab i wszystko rządu zerwała łączność z krajem. okropnie zaniedbane. Gdy wracałam lało jak z cebra. Przed kilku dniami zjawiła się u mnie nie znana mi synowa Henryka Po południu wypadało mi zebranie "podkomisji" do zrobienia spisu i Sienkiewicza z Oblęgorka. Z majątku tego - daru narodowego - zosta- ulic, uwiecznionych w literaturze. Straszliwie nie :niałam chęci na to wiono rodzinie Sienkiewicza rezydencję i 49 ha ziemi, zgodnie z "mani- pójść, ale w końcu poszłam. Rzecz miała miejsce w uniwersytecie, festem lipcowym", wedle którego wolno tyle posiadać. Obecnie przy w gmachu "pomuzealnym" (?)1. Nuda i piła. Jedna tylko rzecz niezwy- skierowaniu "zwrotnicy politycznej" na tor walki klasowej - ta mała po- kle charakterystyczna do zanotowania. Wybrani (czy wyznaczeni na siadłość stanowiąca resztkę daru narodowego dla Sienkiewicza weszła ogólnym zebraniu Komisji) do tej podkomisji zostali: dr Szwankowskiz, automatycznie w rejestr "kapitalistów i wyzyskiwaczy wiejskich". Eo dr Herbst (?)3 i ja - z dokooptowanymi: prof. Gieysztorem i Gomulic- ipso została obłożona olbrzymim podatkiem gruntowym, którego celem kim. Gieysztor wyjechał do Paryża, poza tym wszyscy inni przyszli. # jest zniszczenie większej własności chłopskiej. Syn Sienkiewicza (także Prócz członków owej podkomisji była sekretarka Rady Narodowej, któ- Henryk) złożył do pełnomocnika podatku gruntowego podanie o ulgi ra towarzyszyła wszystkim zebraniom Komisji do sprawy zmian nazw podatkowe, gdyż wymiar nałożony na Oblęgorek zniszczyłby automaty- ulicznych - co mnie już zdziwiło. Rzecz odbywała się w maleńkim po- cznie ów dar narodowy, który powinien być szanowany. Pani Sienkie- koiku Instytutu Badań Warszawy. Prócz nas i owej sekretarki obecny wiczowej powiedziano, że tę sprawę może załatwić tylko Borejsza- był jakiś młody człowiek o bardzo nieprzyjemnej twarzy. Siedział nie prosiła mnie o wstawiennictwo. Zgodziłam się uprzedziwszy ją, że Bo- z nami przy stole, tylko przy małym stoliku pod ścianą. Na stoliku tym rejsza nie ma dla mnie żadnych względów i że nie ręczę za wynik, nato- położył... aparat fotograficzny i papier. Cały czas robił notatki. Nie je- miast przypuszczam, że podanie i bez mojej interwencji będzie zapewne stem w stanie powiedzieć, kiedy wszedł do tego pokoiku. Z nikim się i pomyślnie załatwione. Nazajutrz poszłam z tym do Szymańskiej. Po- nie witał. Po prostu zmaterializował się w sposób niezauważalny. Go- wiedziałam, że nie chcę sama zajmować czasu Borejszy (nie lubię się mulicki, który się spóźnił i był w tym towarzystwie nowy, przywitał się z nim widywać), ale proszę, aby przekazała moją prośbę. Szymańska na z tym typem, wtedy zauważyłem, że podaje on lewą rękę. Spytałam se- to: "No, pieniędzy to im chyba nie brak". "Jak to - pytam - nie brak?" kretarkę, kto to jest ten młody człowiek i w jakiej roli się tu znajduje. "Przecież my (ona o ##Czytelniku" mówi ##my,# i w ogóle stopniowo robi Odpowiedziała, że nie wie, co było albo kłamstwem, albo rzeczą bardzo się bardzo wielka; ale jest uczynna i uprzejma) płacimy im ogromne su- dziwną. Czekałam, że któryś z doktorów wyjaśni tę tajemniczą obe- my za wydania Sienkiewicza". To ja na to: "Tak, ale z tego przecież ko- cność, ale nikt nie wyjaśnił. Mam wrażenie, że w pewnej chwili ten rzystają i pani Korniłowiczowa4, i jej córka etc.". To nie był żaden argu- młody człowiek o coś spytał, że dr Szwankowski spojrzał na niego ment, ale się stropiłam, bo na ogół wiem, że prawa autorskie Sienkiewi- 316 317 cza w naszym ustroju wygasły, trwają tylko 25 lat od śmierci. Może to nie rozciąga się na tych, co zmarli przed obecnym stanem rzeczy5. Ale u nas teraz wszystkie przepisy niekorzystne dla obywateli działają wstecz; nie słyszałam, aby działały wstecz - korzystne. Następnego dnia znów byłam u Szymańskiej w jakiejś własnej spra- wie, którą poprzedniego dnia zapomniałam. Powitała mnie zupełnie ina- czej, rozradowana. "Właśnie miałam do pani wysłać list. Prezes (Borej- sza) od razu z miejsca załatwił sprawę Sienkiewiczowej pozytywnie. Po prostu przez telefon". "No, widzi pani" - rzekłam tylko. 1 W gmachu "pomuzealnym", tj. gmachu, gdzie znajduje się Instytut Historu UW. 2 Eugeniusz Szwankowski (1906-1973), historyk, teatrolog. W 1. 1931-51 pracownik naukowy, a później dyrektor Archiwum Miejskiego w Warszawie. Następnie do końca życia pracował w Instytucie Sztuki PAN, od 1960 jako profesor, a w 1.1965- -70 jako dyrektor. Zorganizował pierwsze w Polsce Muzeum Teatralne. Opublikował m.in. Warszawa, rozwój urbanistyki i architektury, 1952, Teatr W Bogusławskiego w l.1799-1814,1954, Ulice iplace Warszawy,1963. % S t a n i s ł a w H e r b s t (1907-1973), historyk wojskowości, miast i kultury. Zaj- mował się też geografią historyczną. Od 1954 profesor UW, od 1957 WAP. Od 1956 prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego. Wydał m.in. Ulica Marszałkowska, 1949, Miasta i mieszczahstwo Renesansu polskiego, 1955, Z clziejów wojsk powstania kościuszkowskiego,l983. % M a r i a K o r n i ł o w i c z (ur.1925), wnuczka H. Sienkiewicza, tłumaczka literatu- ry francuskiej (m.in. Rollanda) i angielskiej (m.in. Fieldinga, Conrada). Wydała też Onegdaj. Opowieść o H. Sienkiewiczu i ludziach mu bliskich,1972. 5 Jeszcze wówczas obowiązywało u nas przedwojenne prawo autorskie, wedhig któ- rego dochody autorskie należały się spadkobiercom przez 50 lat; w 1952 ograniczono je do lat 20, w 1975 rozszerzono do 25, a w 1993 do 50. 29 X 1948. Piątek Rano w mieście. Wieczorem na koncercie w "Romie". Dyrygował Bierdiajew (całą okupację grał Niemcom u Lardellego. I nic.). Grano III Symfonię ("Eroica"), koncert skrzypcowy Czajkowskiego i "Ekstazę" Skriabina. W "Romie" jest dziwna akustyka. Instrumenty brzmią ostro, nie ma jakoś tego aksamitnego rezonansu, jaki był w Filharmonu. Mimo to "Eroica" wyszła bardzo dobrze. Koncert Czajkowskiego grała Bace- wiczównal. Ona sama szalenie mi się podobała. Cieniutka, wysmukła poważna, bardzo przejęta i naprawdę przyjemna. Ale zdaje się, że miała złe skrzypce, a przynajmniej nie takie dobre, jakie by mnie zachwyciły. Nie wiem, dlaczego grała larghetto z tłumikiem, co stłumiło też całkiem jego przejmującą żałość. Być może zresztą, że wspomnienie gry Huber- mana, tak niezrównanej, zaciemniało odbiór. Kiedy wracaliśmy taksówką przez dość pustą Warszawę ze światłami odbijającymi się w mokrych jezdniach - pomyślałam, że to, co najbar- dziej potęguje obcość otaczającego nas świata, to brak ludzi, co tu z na- mi byli i żyli. To, że na Nowogrodzkiej nie ma Jadzi, na Flory - Jerze- go, Miecia, Wichuny, na Czackiego - Anielusi i Maryni - i w tylu miej- scach tylu innych - jest rzeczą najbardziej nie do zniesienia. ' G r a ż y n a B a c e w i c z ó w n a (1913-1969), skrzypaczka, kompozytorka. Stu- ) diowała w konserwatorium warszawskim, kompozycję u N. Boulanger. Jako skrzypa- czka występowała w kraju i za granicą. W obfitej twórczości przez wiele lat kompono- wała w stylu neoklasycznym (zwłaszcza sonaty), następnie bardziej ekspresyjnym. 30 X I 948. Sobota Dzisiaj dostałam okropny list od Anny, list od Wyki, z którego wnio- skuję, że moje opowiadanie mu się nie podobało (będzie drukował w sty- czniowym numerze)1 i list od Wolpego z PZWS następującej treści: Ob. Maria Dąbrowska, Warszawa, Polna 40. I, P1-9289/48.29.X.48 Komunikujemy, że zgodnie z wymaganiami redakcji działu skreślili- # śmy przy przekazywaniu do druku "Wyboru z ##Pamiętników chło- pów##" 4 wiersze na str. 44 (o dobrym stosunku dyrektorów fabrycznych do robotników w Ameryce) oraz 7 wierszy na str. 57 (o cudzie nad Wi- słą). Prosimy o akceptację powyższego. Dyrektor Wydziału Redakcyj- nego, dr H. Wolpe (nawiasy moje). Zapisuję to tutaj jako dokument złośliwej ciemnoty i zbójeckiej ten- dencji do mordowania faktów albo ich fałszowania. Tylko w tym są he- gliści ! 1 A teraz wypijmy..., pierwodruk: "Twórczość" 1949, z.1 31 X 1948. Niedziela Ciekawe jest, że ani jedno z pism prasy rządowej w notatkach z po- wodu śmierci kardynała Hlonda nie podało, że ten najwyższy i przed- wojenny dostojnik Kościoła katolickiego w Polsce był synem górnika śląskiego. To przemilczenie rzeczy, którą w każdym innym wypadku chełpiliby się do nieprzytomności, jest fałszowaniem historu w myśl za- 318 319 cza w naszym ustroju wygasły, trwają tylko 25 lat od śmierci. Może to nie rozciąga się na tych, co zmarli przed obecnym stanem rzeczy5. Ale u nas teraz wszystkie przepisy niekorzystne dla obywateli działają wstecz; nie słyszałam, aby działały wstecz - korzystne. Następnego dnia znów byłam u Szymańskiej w jakiejś własnej spra- wie, którą poprzedniego dnia zapomniałam. Powitała mnie zupełnie ina- czej, rozradowana. "Właśnie miałam do pani wysłać list. Prezes (Borej- sza) od razu z miejsca załatwił sprawę Sienkiewiczowej pozytywnie. Po prostu przez telefon". "No, widzi pani" - rzekłam tylko. 1 W gmachu "pomuzealnym", tj. gmachu gdzie znajduje się Instytut Historii UW. 2 E u g e n i u s z S z w a n k o w s k i (1906-1973), historyk, teatrolog. W 1. 1931-5 I pracownik naukowy, a później dyrektor Archiwum Miejskiego w Warszawie. Następnie do końca życia pracował w Instytucie Sztuki PAN, od 1960 jako profesor a w l.1965- -70 jako dyrektor. Zorganizował pierwsze w Polsce Muzeum Teairalne. Opublikował m.in. Warszawa, rozwój urbanistyki i architektury, 1952, Teatr W. Bogusławskiego w l. l799-1814,1954 Ukce iplace Warszawy,1963. 3 S t a n i s ł a w H e r b s t (1907-1973), historyk wojskowości miast i kultury. Zaj- mował się też geografią historyczną. Od 1954 profesor UW, od 1957 WAP. Od 1956 prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego. Wydał m.in. Ulica Marszałkowska, 1949, Miasta i mieszczahstwo Renesansu polskiego, 1955, Z dziejów wojsk powstania kościuszkowskiego,1983. 4 M a r i a K o r n i ł o w i c z (ur.1925), wnuczka H. Sienkiewicza, tłumaczka literatu- ry francuskiej (m.in. Rollanda) i angielskiej (m.in. Fieldinga Conrada). Wydała też Onegdaj. Opowieść o H. Sienkiewiczu i ludziach mu bliskich,1972. 5 Jeszcze wówczas obowiązywało u nas przedwojenne prawo autorskie, według któ- rego dochody autorskie należały się spadkobiercom przez 50 lat; w 1952 ograniczono je do lat 20, w 1975 rozszerzono do 25, a w 1993 do 50. 29 X 1948. Piątek Rano w mieście. Wieczorem na koncercie w "Romie". Dyrygował Bierdiajew (całą okupację grał Niemcom u Lardellego. I nic.). Grano III Symfonię ("Eroica"), koncert skrzypcowy Czajkowskiego i "Ekstazę" Skriabina. W "Romie" jest dziwna akustyka. Instrumenty brzmią ostro, nie ma jakoś tego aksamitnego rezonansu, jaki był w Filharmonii. Mimo to "Eroica" wyszła bardzo dobrze. Koncert Czajkowskiego grała Bace- wiczówna'. Ona sama szalenie mi się podobała. Cieniutka, wysmukła, poważna, bardzo przejęta i naprawdę przyjemna. Ale zdaje się, że miała złe skrzypce, a przynajmniej nie takie dobre, jakie by mnie zachwyciły. Nie wiem, dlaczego grała larghetto z tłumikiem, co stłumiło też całkiem jego przejmującą żałość. Być może zresztą, że wspomnienie gry Huber- mana, tak niezrównanej, zaciemniało odbiór. Kiedy wracaliśmy taksówką przez dość pustą Warszawę ze światłami odbijającymi się w mokrych jezdniach - pomyślałam, że to, co najbar- dziej potęguje obcość otaczającego nas świata, to brak ludzi, co tu z na- mi byli i żyli. To, że na Nowogrodzkiej nie ma Jadzi, na Flory - Jerze- go, Miecia, Wichuny, na Czackiego - Anielusi i Maryni - i w tylu miej- scach tylu innych - jest rzeczą najbardziej nie do zniesienia. 1 G r a ż y n a B a c e w i c z ó w n a (1913-1969), skrzypaczka, kompozytorka. Stu- diowała w konserwatorium warszawskim, kompozycję u N. Boulanger. Jako skrzypa- czka występowała w kraju i za granicą. W obfitej twórczości przez wiele lat kompono- wała w stylu neoklasycznym (zwłaszcza sonaty), następnie bardziej ekspresyjnym. 30 X 1948. Sobota Dzisiaj dostałam okropny list od Anny, list od Wyki, z którego wnio- skuję, że moje opowiadanie mu się nie podobało (będzie drukował w sty- czniowym numerze)' i list od Wolpego z PZWS następującej treści: Ob. Maria Dąbrowska, Warszawa, Polna 40. I, P1-9289/48.29.X.48 Komunikujemy, że zgodnie z wymaganiami redakcji działu skreślili- l śmy przy przekazywaniu do druku "Wyboru z ##Pamiętników chło- pów"" 4 wiersze na str. 44 (o dobrym stosunku dyrektorów fabrycznych do robotników w Ameryce) oraz 7 wierszy na str. 57 (o cudzie nad Wi- słą). Prosimy o akceptację powyższego. Dyrektor Wydziału Redakcyj- nego, dr H. Wolpe (nawiasy moje). Zapisuję to tutaj jako dokument złośliwej ciemnoty i zbójeckiej ten- dencji do mordowania faktów albo ich fałszowania. Tylko w tym są he- gliści! l A teraz wypijmy..., pierwodruk: "Twórczość" 1949, z.1 31 X 1948. Niedziela Ciekawe jest, że ani jedno z pism prasy rządowej w notatkach z po- wodu śmierci kardynała Hlonda nie podało, że ten najwyższy i przed- wojenny dostojnik Kościoła katolickiego w Polsce był synem górnika śląskiego. To przemilczenie rzeczy, którą w każdym innym wypadku chełpiliby się do nieprzytomności, jest fałszowaniem historii w myśl za- 318 319 sady, że w przedwojennej Polsce robotnicy i chłopi mieli dla siebie i dla swych dzieci zamkniętą drogę do jakiegokolwiek "awansu społeczne- go". Co jest nieprawdą. W Kuratorium warszawskim w wilię eksportacji Hlonda cały areopag pedagogów i polityków radził do 2 godziny w nocy nad formą zarządze- nia dla szkół dotyczącego ewentualnego uczestnictwa młodzieży w tym pogrzebie. W końcu uchwalono, że młodzież, o ile chce, może być na pogrzebie, ale za indywidualnie udzielonym pozwoleniem zatwierdzo- nym przez trzy instancje: 1) dyrekcję szkoły, 2) Kuratorium, 3) Mini- sterstwo. Zważywszy na czas pozostający od ogłoszenia tego nakazu do pogrzebu - kilka godzin - równało się to praktycznie zakazowi uczest- nictwa w pogrzebie. Wynik był zapewne jak zazwyczaj - zlekceważenie tego zarządzenia. St. też dziś słabuje na serce, czym się bardzo zmartwiłam. Rano ką- piel, mycie głowy etc. Jurek i Ela mająjuż we wszystkim swoje na my- śli, a mój wpływ jest już w ich sercach i umysłach bardzo znikomy. Co nie wiem, czy dobrze, czy źle o nich świadczy. 1 XI 1948. Poniedziałek. Wszystkich Świętych Rano o wpół do dziewiątej wyszłam, by pojechać do Wacków. Było pochmurno, cicho, mżył mały deszczyk. Straszna jest ta kolejka gróje- cka. Na ogół w kolejnictwie obserwuje się wszędzie postęp i ulepszenia z każdym rokiem. Tam wszystko jest tak, jak było przed pierwszą wojną światową. Zawsze za mało pociągów i wagonów, zawsze tłok niemożli- wy jak w "szmuglerskich" pociągach za najgorszych lat okupacji nie- mieckiej. Zawsze nie kończące się ogony przy kasie, sprzedaż biletów dopiero na dwadzieścia minut przed odejściem pociągu - zawsze wypu- szczanie cisnącego się tłumu w ostatniej chwili. Wszyscy lecą jak nie- przytomni, pchają się w dzikiej panice do wagonów i tylko ci o najbez- czelniejszych łokciach i obyczajach zdobywają sobie miejsca siedzące. Myślałam, że dzisiaj ruch będzie raczej ku Warszawie na Powązki i że w tamtą stronę nie będzie tłoku. Nie przewidziałam, że w Warszawie, jak to w stolicy, mieszka mnóstwo ludzi - drobnych sklepikarzy, rze- mieślników, robotników, którzy pochodzą z okolicznych wsi i miaste- czek. Ci mają wszyscy rodzinne groby właśnie pod Warszawą i, oczy- wiście, też na linii grójeckiej. Wszystko to jechało z rodzinami, z dzieć- mi, z kwiatami. Pociąg był pełen chryzantem wiezionych ofiarnie i kło- 320 potliwie, bo jak tu nie połamać w takim tłoku. Z rozmów słyszałam, że niektórzy mieli jeszcze iść od stacji po sześć i siedem kilometrów na swoje cmentarze. W taką pogodę! Słyszałam też rozmowy o chłopach i kołchozach. Jakiś zażywny jegomość pod pięćdziesiątkę mówił: "Chłop ziemi nie da. Nikt na świecie w niczym tak nie jest zakochany, jak chłop w swojej ziemi". Tenże jegomość mówił potem o robotnikach, że za jaką nędzną płacę muszą teraz robić. I o wartości tej płacy jak ją przeliczyć na rzeczy pierwszej potrzeby. Nagle zwrócił się do młodego, ośmnastu [sic!] może lat chłopaka, może syna: "Ach, wy młodzi! Wy nie wiecie, co znaczyło przed wojną trzysta złotych! Za trzysta złotych ' I - Dzienniki. t. I 321 Willa Wandy i Wacława Dąbrowskich w Zalesiu. Rys. Maria Dąbrowska mogłeś mieć trzy garnitury z najlepszego bielskiego sukna. A dziś? I za roczną płacę tego byś nie miał!" Wanda czekała na stacji w Zalesiu. Zdziwiłam się, że jeszcze tyle li- ści. Pod chmurnym niebem tym jaskrawiej ćmiły w oczach barwy złoci- ste, czerwone i rude. Pełno wiewiórek. Sójki, sikorki. Cisza zupełnie bezwietrzna. Drobny deszczyk szeleści. Wacek wyszedł naprzeciw w "wystawowym" kasku kolonialnym z Wrocławia i w pięknym płasz- czu deszczowym. Bardzo dobrze teraz wygląda, odmłodniał, a Wanda mówi: "Taki się teraz zrobił dobry i miły, że się w nim na nowo zako- chałam". Bardzo u nich ładnie, czyściutko. Kwiaty w pokoikach przepy- sznie rosną i kwitną. Był dobry obiad z winem Wacka wyrobu. 2 #71948. Wtorek Tak samo pochmurno i deszczyk mży jak wczoraj. Rano na pocztę z listem do Anny. Stamtąd taksówką na Powązki. ZaFaliłam duże znicze na wszystkich naszych grobach. [...] Kiedy wracałam od Pawełka i Lusi, trafiłam na scenę, od której łzy pociekły mi z oczu. Przy jednym z grobów stało na baczność dwu chło- pców ze sztandarami harcerskimi, na jednym z nich, malinowym aksa- mitnym, był orzeł z koroną. Naprzeciw stał na baczność oddziałek chło- pców w wieku 15-17 lat - w różnorodnych ubraniach szkolnych, ale chyba jakaś drużyna harcerska pod dowództwem starszego. Ten zako- menderował: "Baczność! Do modlitwy! Za duszę śp. N.N. Ojcze Nasz, trzy Zdrowaś, trzy Wiecznie odpocznienie". Potem tenże chłopiec z ma- łego aparaciku fotografował grób, sztandary i mały hufiec. Patrzyłam na nich z płaczem. Biedni chłopcy! Biedna Polska - wpędzana znów tylko na cmentarze, do kościołów, w domowe progi. Kiedy skręcałam w główną aleję, obejrzałam się. Chłopcy wciąż tu stali niertzchomo. A na rogu alei głównej stał inny młody lat 20 - też w jakiejś szarej aksamitnej czapce i najwyraźniej obserwował ich. Kie- dy zaczęłam się mu przypatrywać, udał, że się kręci koło jakiegoś grobu. Szpicel. Przy wyjściu z IV bramy zobaczyłam drugi taki huf- czyk młodzieży ze sztandarami, też widać czczący jakiś swoich pole- głych. 3 XI I 948. Środa Idąc ulicą myślałam, że niesłusznie odróżnia się intelekt od uczucio- wości (zdaje się, że Nałkowska coś podobnego mówiła). Że intelekt jest też czymś w rodzaju emocji, tak jak emocje są myślami. Petrażycki roz- różnia emocje odpychające i przyciągające i z nich wyprowadza całą moralność ludzkości. Dodałabym, że intelekt jest emocją porządkująco- tworzącą czy wynalazczą. Zaziębiłam się w drodze do Wacków i męczy mnie katar. 6 XI 1948. Sobota Polska jest sowietyzowana, a nade wszystko - rusyfikowana w takim tempie, że nawet ja, co nie miałam złudzeń i wszystkiego tego się spo- dziewałam, jestem przerażona. Radio od rana do nocy zieje moskiewsz- czyzną. Mój Boże, toć doby nie starczyłoby, żeby uczyć o Polsce, mó- wić o Polsce, lecz Polska znikła z radia. Mówi się tylko o Rosji. Pismo "Radio i Świat" jak płatny komiwojażer "dobrego interesu" zachęca tych, co przeszli "radiowy kurs lekcji rosyjskiego" do czytania "Pra- 322 323 Kwatery poległych na Powązkach wdy", "znanego w całym świecie organu partii bolszewików". Dziś po raz pierwszy miasto dekorowano tylko na czerwono, i po raz pierwszy zobaczyłam wywieszone portrety Stalina. Już przypomina się straszliwy zbezczeszczony Lwów z 1940 roku. Bronkowie widzieli już dziś po- chód z niesionym portretem Stalina. Wiech zaplugawia coraz bardziej język polski rosyjskimi zwrotami, a w "Przekroju" obrzydza historię Polski w niby to humorystycznych opowiastkach obliczonych na przy- podobanie się moskiewskiemu władcy. Może w innych warunkach by- łoby to dowcipne, dziś jest moralnie skandaliczne. Coraz wyraźniej wi- dać, że idzie o to, żeby splugawić Polakom wszystko, co polskie. Nawet Rejtan nie byłby dziś możliwy. Nie pozwolono by mu odjechać do do- mu po jego zrozpaczonym proteście - zrobiono by z nim proces pokazo- wy z przyznaniem się do szpiegostwa. Od Niemców groziła Polsce zagłada biologiczna, od Moskali - sto- kroć straszniejsza - duchowa i moralna. Jestem zrozpaczona, że tyle Po- laków okazało się podatnymi do nikczemności. Zresztą myślę, że przyj- dzie i zagłada biologiczna: nadchodzą czasy, w kt#re zginie nowych sześć milionów Polaków. Dziś zaczął się proces Tadeusza Szturma de Sztrema - to hańba. Przypomina się dwuwiersz Słowackiego o państwie: Znajdź najszlachetniejszego - a potem cierpliwy Buduj kraj - w którym by ten święty był szczęśliwyl Dziś święci, nawet komunistyczni, siedzą w więzieniach i sądzeni są przez tucznych zbrodniarzy. Dziś dopiero hoduje się w Polsce niena- wiść do Rosji, tak straszliwą, jakiej nie zdołało wszczepić nawet 150 lat rządów carskich. Dziś prowokacyjnie i dla celów zaborczych hoduje się w Polsce warunki dla najstraszliwszej wojny domowej, bo urobionych fanatyków moskiewszczyzny sąjużjednak spore zastępy. # Z Przypowieści i epigramatów, XLVIII. 9 XI 1948. Wtorek W niedzielę byłam u Jasia Parand., opowiadał mi przebieg posiedze- nia Komitetu dla uczczenia 150 rocznicy urodzin Mickiewicza - w Bel- wederze. Po posiedzeniu chciał się przejść po belwederskim ogrodzie. Wyszedł z nim Broniewski, ale przydzielono im porucznika, który miał ich oprowadzać. Zapytał ów porucznik: "W którą stronę panowie życzą sobie pójść?" Broniewski pokazał: "W tę". Na końcu alei, w którą we- szli, stoi tam domek. B. pokazuje go Jasiowi. "To jest domek magdebur- ski. Przeniesiono tu domek, w którym Marszałek siedział w Magdebur- gu". Zwróciwszy się do porucznika, pyta: "Co tam teraz jest?" "Miesz- kanie prywatne" - odpowiada porucznik. B. zwraca się do niego z dru- gim pytaniem: "A w Belwederze jest pokój Marszałka? Z pamiątkami po Marszałku? Jest, prawda. Tylko teraz zamknięty". "Ja nie wiem"- odpowiada porucznik. Broniewski po wymianie tych zdań pożegnał się i odszedł. "Zapewne poszedł się urżnąć" - komentuje Parand. - "Ale oto, widzi pani. Tak o Marszałku nikt od 1939 roku w takim otoczeniu nie mówił. Taki to jest człowiek ten Broniewski". Broniewski ma zresztą w ogóle opinię człowieka choć w pewnym sensie upadłego (alkoholik), ale szlachetnego i odważnego. Wczoraj nie chciałam pójść na drugie posiedzenie owego jury na zna- ki i symbole pomnikowe na miejscach straceń - aliści o wpół do jedena- stej przysłano po mnie auto. Pojechałam tedy i może nie stało się źle. Skład bowiem jury był tym razem i pełniejszy, i lepszy. Nie było tego złogębego komunisty, a ów Balicki czy Walicki (wice- minister komunikacji?) okazał się bardziej ludzki. Zamiast szarogębego byli: prof. Gutt', Płoskiz i Zawieyski. Zawieyski jednak zachował się dziwnie i właściwie stchórzył. Kiedy przyszło do sprawy krzyżów, wy- szedł, przepraszając że ma dentystę. Poprosiłam go (gdyż przewodni- czyłam), żeby został przynajmniej przy sprawie krzyżów: "Przecież pan reprezentuje tu właśnie światopogląd katolicki". "No - bąknął - ja je- stem za krzyżem wojskowym" - i z tym wyszedł. Ostatecznie przyjęto jako tekst główny i obowiązujący na wszystkich miejscach straceń obe- cną tablicę, już na wielu miejscach istniejącą i zatwierdzoną przez Mini- sterstwo Kultury (autorstwa Ewy Śliwińskiej3), oraz dodatkowo tekst opiewający, ilu i w jakich okolicznościach zginęło ludzi w danym miej- scu. I dodatkowo teksty elegijne, których wybrano trzy: "Śmiercią swą życie nam dali" (propozycja moja), "Poległym a niezwyciężonym" oraz " Poległym sława, żywym praca, narodom pokój". Ten ostatni tekst na mój wniosek, a przy poparciu Gutta zmieniono na: "Poległym chwała, żywym wolność, narodom pokój". [...] Przy omawianiu sprawy znaków plastycznych broniąc sprawy znaku religijnego powiedziałam po raz drugi: "Mnie osobiście wystarczyłby pomnik świecki. Ale jestem demokratą i człowiekiem społecznym. Przy 324 5 325 miejscach straceń dotąd widzę ludzi klęczących, modlących się, płaczą- cych. Pomniki stawia się z myślą nie tylko o poległych, ale i o żywych. Ci żywi, to rodziny poległych, w ogromnej większości wierzące i kato- lickie. Rzesze tych ludzi będą brak symbolu religijnego uważały za pro- fanację pamięci zmarłych. Sprawa ta niczym nie szkodzi i nie uwłacza postulatom obecnej ani przyszłej rzeczywistości. Jest zamknięciem rze- czy skończonej, walki przeżytej". Tej sprawy nie udało się jednak przeprowadzić, przeszedł wniosek kompromisowy. Jako znak obowiązujący na wszystkich pomnikach- krzyż wojskowy. Komunista Balicki (czy Walicki, a pewno ani to, ani drugie) chciał Krzyż Grunwaldu, lecz na wniosek prof. Gutta, poparty przeze mnie, przeszedł krzyż walecznych. Poparłam ten wniosek argu- mentem, że krzyż walecznych jest odznaczeniem najbardziej masowym, nadawany był zawsze przede wszystkim szeregowcom. Teraz wystąpiła sprawa znaku Polski Walczącej (P wpisane w W w postaci kotwicy). Po dość długiej dyskusji, głównie dzięki Guttowi i mnie, udało się wprowa- dzić uchwałę: "dla pomników Warszawy dopuszczalny jest również znak Polski Walczącej". 1 R o m u a 1 d G u t t (1888-1974), architekt. Studiował w Szwajcarii; profesor ASP (od 1938), i Politechniki Warszawskiej (1945-60), członek PAN. We wczesnej twórczo- ści dążył do określenia narodowej formy architektury, później zwolennik funkcjonali- zmu. Projektował m.in. gmach ZUS w Warszawie, basen i budynek poczty w Ciecho- cinku, współautor gmachu ambasady ChRL w Warszawie. z S t a n i s ł a w P ł o s k i (1899-1966), historyk. W okresie okupacji należał do orga- nizacji Polscy Socjaliści RPPS i PPS-Lewicy; szef wojskowego Biura Historvcznego w KG AK. Po wojnie założyciel Instytutu Pamięci Narodowej. Od 1957 kierował Zakła- dem Historii Polski w II wojnie światowej przy Inst. Historycznym PAN i redagował "Najnowsze Dzieje Polski". 3 E w a Ś 1 i w i ń s k a (1909-1976) plastyk, architekt przestrzeni i wnętrz. Z wy- # kształcenia doktor nauk biologicznych. Studiowała również w warszawskiej ASP u prof. R. Gutta i F. Kowarskiego. W 1.1945-52 pracowała w Wydziale Muzeów i Pomników Walk i Męczeństwa MKiS; w 1. 1962-76 w Muzeum Narodowym. Projektowała m.in. cmentarz w Palmirach (z R. Guttem), tablice na miejscach straceń w Warszawie, wnę- I trza muzeów w Oświęcimiu i Radomiu; autorka cyklów prac graficznych. 14 XI 1948. Niedziela Znów tyle dni, tyle rzeczy i myśli płodnych opuszczone, nie zapisa- ne. Kowalew przyniósł mi całą kupę "Le Monde Illustre" z zeszłego i pa- rę numerów z tego roku. Pomimo całego kryzysu, jaki Francja przecho- dzi, o ile to bogaciej wygląda niż u nas. [...) O naszym kraju znalazłam tylko nieznaczną wzmiankę w jednym z zamówionych artykułów oświetlających sytuację polityczną, w art. dawnego posła francuskiego w Berlinie Fran#ois Ponceta. Oraz w tygo- # dniowym przeglądzie polityki "a la fourchette", w dziale noszącym ty- tuł: "A 1'ecoute du monde" - wiele mówiącą wzmiankę pt. "Un nou- veau Dantzig" (mowa o Trieście), kończącą się słowami: "Violences et 326 327 "Miejsce uświęcone. . . menaces (de la part de deux cótes ennemis) rappellent, helas, le sort d'un autre etat libre dont 1'existence ne fut pas sans influence sur la destinee du monde"1. W gruncie rzeczy Zachód, i to w szczególności Francja, nie może nam przebaczyć, że musiał "mourir pour Dantzig"2. Prawdziwą chęcią, jedynym i prawdziwym obliczem [sic!] Zachodu było zniszczenie Rosji Sowieckiej. Jeśliby to się udało za cenę zagłady Polski czy też jej okro- jenia na rzecz Niemiec - zgodziliby się na to bez wahania. Mimo to w 1920 roku nie skorzystali z okazji, aby naprawdę nam po- móc w rozbiciu Rosji Sowieckiej. To jeszcze jeden dowód, że owszem, gotowi są pomóc do rozbicia Rosji Sowieckiej, ale pod jednym jedynym warunkiem, żeby to nie wzmocniło czasem Polski. Bo wzmocniona Pol- ska to kamień obrazy dla Niemiec. Oni chcieli zawsze, chcą nadal, i bę- dą chcieli, żeby Rosję pobiły Niemcy, chcieli i chcą nadal, żeby im za to zapłacić Polską. W roku 1939 istotne pragnienie Zachodu było, żeby Polska oddała Niemcom Gdańsk i "korytarz" i żeby Niemcy ruszyły na Rosję. Po ich dostatecznym wykrwawieniu się i uszczupleniu się ich poten- cjału gospodarczego Zachód ruszyłby w sukurs, by podzielić się łupem rosyjskim. Kiedy się stało inaczej, kiedy trzeba było wspomagać Rosję przeciwko Niemcom - Zachód ze złą radością zapłacił za nadmierne wykorzystanie pomocy rosyjskiej - znów Polską - jej wschodem. A te- raz pogardzają znów Polską, która się pogodziła z narzuconym przez Zachód rozbiorem od tej strony, za to, że w osobach przynajmniej swej oficjalnej rządowej i partyjnej reprezentacji daje dupy Moskalom. Ze stosunkiem Zachodu do Polski jest trochę tak, jak w Maupasantowskiej "Boule-de-SuiP'. Burżuje dzięki Baryłeczce pojechali, ale brzydzą się rozmawiać z nią, bo się sprostytuowała (na ich błagania i żądania) z na- jezdniczym oficerem pruskim. Na łamach owego "Le Monde Illustre" przewija się ciągle myśl o Stanach Zjednoczonych Pan-Europy. Taka myśl wynika podobno z ja- kiejś mowy Bevina3, której my, oczywiście, tu nie znamy. Francuzi "trzeciej siły" wyobrażają sobie naiwnie, że ta zjednoczona Zachodnia Europa (Francja, Anglia, kraje Beneluksu, Włochy, Hiszpania) będą sta- nowić razem z koloniami potęgę równą dwu kontrahentom: USA i ZSRR. Że zdołają wtedy zachować w razie wojny neutralność dla Eu- ropy, a nawet... powstrzymać wojnę. "Trzecia siła" jest tym, co w końcu zwycięży, ale nie w tak naiwny sposób i nie takimi fałszywymi i nieczy- stymi kombinacjami, jakimi dziś chce zwyciężyć. Przykre, że pisząc 328 o tych marzeniach "neutralnej Pan-Europy", powołują się na sprzyjające tej idei... Niemcy. [...] Dziwi mnie, że przed wojną nienawidzono Polski, że reakcyjna i feu- dalna. Teraz jej nienawidzą, że postępowa, rewolucyjna i socjalistyczna. I zrozum to, człowieku! 1 "Un n o u v e a u D a n t z i g": Violences et. . . (fr.) - "Nowy Gdańsk": "Gwałty i groźby (z obu wrogich stron) przypominają, niestety, los innego wolnego miasta, którego istnienie nie pozostało bez wpływu na dzieje świata". zMourir pour Dantzig (fr.)-umieraćzaGdańsk. 3 E r n e s t B e v i n (1881-1951), polityk brytyjski, jeden z prawicowych przywód- ców Partii Pracy i związków zawodowych. Jako minister spraw zagranicznych (1945-51) był zwolennikiem planu Marshalla, do którego nie przystąpiły ZSRR i kraje demokracji ludowej, oraz jednym z głównych, wraz z G. Bidault, realizatorów Paktu Północnoat- lantyckiego (1949), który przyczynił się do powstania RFN i ostatecznego podziału na I bloki. W związku z tym idee paneuropejskie przybrały w 1949 postać Rady Europej- # skiej, do której weszło 17 państw zachodniej Europy. 17 XI I 948. Środa W niedzielę wieczorem wyszłam do naszego przyjaciela elektromon- tera, a właściwie wszystkoroba Kowalskiego prosić, żeby sprawdził funkcjonowanie naszego piecyka gazowego w łazience. Kowalski miał dotąd jedną izbę w suterenie na Mokotowskiej, gdzie gnieździli się z żo- ną i czworgiem dzieci brata żony - zupełnych sierot, bo matka umarła na gruźlicę, a ojciec zginął w Oświęcimiu. Kowalscy wychowują dzieci jak swoje, a że on, mimo że bardzo tanio bierze, ale że bardzo pracowity - dobrze zarabia - wychowują je dobrze. Dzieci są syte, czyste, dobrze ubrane, chodzą do szkół. Ale strasznie było u nich ciasno i bezładnie, bo to razem i mieszkanie, i kuchnia, i jego mały podręczny warsztat. A te- raz, kiedy weszłam, siedzieli wszyscy przy stole. Kow. w okularach po- magał dzieciom się uczyć. W izbie było przestronnie, jasno, szczególnie miło i czysto. Okazało się, że mają teraz drugą izbę, która im służy za kuchnię. "Pokażę pani tę moją kuchenkę" - mówi pani Kowalska. Wy- szłam z nią na korytarz. Ta druga izba jest naprzeciwko - drzwi w drzwi. Jest długa i przerobiona ze zwykłej piwnicy na węgiel, bo skle- piona, tyle że pobielana i okno powiększone. Zimno jak w psiarni, bo i pali się tylko, kiedy gotują. Kuchnia do gotowania przyzwoicie i świeżo widać wykończona. Przy stoliku siedział chudy i blady chłopak w sza- 329 rym odzieniu. Siedział nad rozłożonymi książkami, skryptami. Wyglą- dał na młodego mnicha czy więźnia, bo i ta izba podobna była do celi więziennej albo zakonnej. W izbie stały dwa łóżka, snadź i ktoś z rodzi- ny tam sypia. Stropiłam się i popatrzyłam tylko na chłopaka, który nie wstając ukłonił mi się skinieniem. Kiedyśmy wyszły, zapytałam: - "To lokator? To student?" "Tak, to student. Z politechniki" - odpowiedziała Kowalska. - "No cóż, jak my teraz podług dekretu musimy płacić 4 ty- siące komornego, to on nam zawsze tę połowę zapłaci, te dwa tysiące. Zawsze lżej". Wyszłam pod wielkim wrażeniem. Oto jak wygląda prawdziwa dola studencka śród szumnych krzyków o otwarciu podwoi wiedzy dla dzieci chłopów i robotników. Muszę się dowiedzieć, kto to jest ten student. Ile zawziętości, ile woli uczenia się za wszelką cenę było w tej twarzy. Muszę się dowiedzieć, kto to jest. Przypuszczam, że syn "świata pra- cy", ale nie należy do uprzywilejowanej kasty partyjniaków marksi- stowskich. Wynikiem współzawodnictwa pracy (mającego s#ądinąd swe dobre strony) jest pogarszanie się jakości wszystkich fabrykatów i półfabryka- tów. Postrzegam to na każdej kupionej rzeczy. Oto dwa miesiące temu kupiłam lampę do pracy na biurko - i już dwa razy oddawałam ją do na- prawy. Wciąż psuje się kontakt, wciąż wylatują śrubki zamykające pod- stawę. W sklepie dokonują mi tych napraw bezpłatnie i objaśniają, że "części" otrzymują z państwowych fabryk, gdzie tak właśnie źle są wy- konane. Któregoś dnia kupiłam czajniczek do herbaty. Po przyniesieniu do domu i umyciu okazało się, że pokrywka tak przywarła, że nie moż- na czajniczka otworzyć. Kiedyśmy się już wszyscy namęczyli i nawet St. nie mógł otworzyć, odniosłam imbryczek. Dali mi inny z rzekomo lepiej dopasowaną przykrywką. Ale i ta od czasu do czasu zaskakuje tak, że ani rusz nie można otworzyć, bo po prostu ani otwór czajniczka, ani przykrywka nie są doskonale okrągłe. Smutne to. Pani Micińska opowiadała, że Andryczównal (jej bratanica) marząc o loży na przedstawieniu Jouveta mówiła do niej: "Niech ciocia klasz- cze mocno, mocno, o, niech ciocia patrzy, jak te Sowiety wściekają się, że ja oklaskuję teatr burżuazyjny". I jak potem była wściekła, bo amba- sada francuska nie posłała zaproszenia na bankiet z Jouvetem dla Go- mułki i Bermana, wobec czego UB dało znać Cyrankiewiczowiz, że przez solidarność ma także nie iść. "Tak się cieszyłam - mówiła Andr.- bo raz chciałam wystąpić w długiej sukni. Kiedy ja włożę długą suknię wieczorową?" Tak więc niedobre UB popsuło pani premierowej zaba- wę. Podobno Cyrankiewicz jest b. nieszczęśliwy, że musi tak poddawać Polskę Rosji. Pan Jerzy nazywał za sanacji ten rodzaj cierpienia poświę- cających się dygnitarzy - "męczeństwo przez łajdactwo". 1 N i n a A n d r y c z (ur.1915), aktorka; żona J. Cyrankiewicza. Ukończyła PIST. Debiutowała w 1935 w warszawskim Teatrze Polskim, w którym (z przerwą wojenną) występuje do dziś. Ważniejsze role: Kasandry w Orestei, 1946, Szimeny w Cydzie, 1948, Izabeli w Lalce,1952, Marii Stuart w dramacie Słowackiego,1958, Abbie w Po- żądaniu w cieniu wiązów, 1961, Kleopatry w sztuce Morstina, 1963, Lady Makbet, 1964, Dulskiej,1973, Pani Warren w sztuce Shawa,1979. Wydała tomiki poetyckie. # J ó z e f C y r a n k i e w i c z ( 1911-1981), polityk. Przed wojną zaczął działalność w PPS w Krakowie.1941-45 więzień Oświęcimia i Mauthausen, współorganizator obo- zowego ruchu oporu. W 1.1945-48 sekretarz generalny i członek Rady Naczelnej PPS. Od 1948 do 1971 członek Biura Politycznego PZPR; od 1947 do 1970 premier, z prze- rwą 1952-54, gdy pozostawał wicepremierem. Następnie przewodniczący Rady Pań- stwa. Od 1973 przewodniczący Ogólnopolskiego Komitetu Pokoju i członek Prezydium Światowej Rady Pokoju. 20 XI 1948. Sobota Czytam Rene Grousseta "Le bilan de 1'histoire". Książka "reakcyj- na". Zamierzenie bardzo ambitne - nadto ambitne, co mnie usposabia nieufnie, gdyż nie lubię zbyt wygórowanych ambicji. Wolę, jeśli rezul- tat przerasta zamierzenie. I w samej rzeczy książka pełna trafnych uwag, odkrywczych sformułowań, ale wielkiej niewiedzy w rzeczach, w których Grousset ma być jakoby specjalistą - mianowicie w rzeczach najbliższego Wschodu. Szczególnie obrażające jest jego absolutne po- minięcie Polski. Nie istniejemy w bilansie historii. Czy naprawdę, czy tylko w bilansie Grousseta? Kiedy mówi o ustroju Anglii i Holandii w XVI wieku nazywając je jedynymi krajami swobód obywatelskich, przemilczenie Polski jest tu czymś zastanawiającym. Jedyną uwagą, którą ma autor na przestrzeni całego tomu do powiedzenia o Polsce, jest nieprzychylne zdanie na str. 91: "L'ame slave -1'exemple polonais ne le prouve que trop - peut, livree a elle-meme, montrer quelque tendence a 1'anarchie"1. Nadto do- daje, że przed przyjściem Waregów na Ruś "la matiere slave... etait amorphe"`, a więc neguje zupełnie państwowo-twórcze wysiłki czesko- -morawsko-polskie. O Katarzynie II tenże Grousset powie z powodu jej udziału (!) w rozbiorach Polski: "Avouons d'ailleurs que, malgre son cynisme, la vieille imperatrice se trouvait le seul des trois copartageants a pouvoir invoquer une excuse valable: la partie de la Pologne qu'elle 330 331 s'etait adjugee se trouvait (la ##ligne Curzon#, nous le rappellera) en ter- ritoire ethniquement russe"3. Jak na znawcę Wschodu nie odróżniać Ukrainy i Białorusi od Rosji - c'est un peu fort4. Ale najbardziej gorszy i oburza - ta żałosna rola naszej obecnej nie- przejednanej emigracji. Na co oni tam siedzą i co zrobili dla Polski na forum międzynarodowym? Czy wydali wielkie dzieła literatury, od- krywcze dzieła nauki, którymi wsławiliby na Zachodzie imię Polski? Czy zrobili cośkolwiek, aby w wielkim cyklu przekładów udostępnić zagranicy najlepsze pozycje literatury polskiej od "Trenów" poprzez choćby liryki drobne Mickiewicza i Słowackiego aż do literatury 20-le- cia? Czy w ogóle zrobili cośkolwiek przez te dziesięć lat dla propagan- dy wartości polskich w świecie? Pokazać popis wyścigu śmierci w bi- twie o Londyn czy pod Monte Cassino - to grubo za mało. Nie śmiercią wkupują się narody w skarbiec światowych wartości. Czy wreszcie przeciwstawili tutejszej - jakąś koncepcję polityczną, która by tam kazała się szanować, coś zaważyła, stała się bodaj przed- miotem światowej dyskusji? Jeżeli tu nie można dyskutować różnych poglądów na demokrację i wolność, tam można było jasno ogłosić, jak oni pojmują Polskę demokratyczną i wolną. Nic, nic i nic. Jest to rze- czywiście najzupełniej pusta intelektualnie i moralnie ze wszystkich na- szych emigracji. Czy w tym należy się dopatrywać świadectwa jej nie- słuszności? Czy gdyby byli coś warci, możliwe byłyby takie gafy jak Grousset? Czy możliwe byłoby nieprzeprowadzenie z nim dyskusji, któ- rej echa rozległyby się po całym świecie? Skończył się gorszący proces Pużaka i Szturm de Sztrema5, proces pomsty i dyskryminacji politycznej. Wbrew straszliwym wrzaskom i wyzwiskom prokuratora (Moskala) wyroki jak na czas terroru o tyle łagodne, że do wszystkich zastosowano ustawę o amnestii. Tak że Pu- żak i Szturm de Sztrem w praktyce dostali po 5 lat - a ostatni w szeregu (m.in. Cohn) zostali całkiem zwolnieni. Pużak milczał cały czas. Jedy- ne, co odpowiedział, to na pytanie o personalia: "Urodziłem się tu i tu, wtedy i wtedy, jestem rzymskim katolikiem narodowości polskiej. Wię- cej nie mam panom nic do powiedzenia". Jego ostatnie słowo brzmiało: "Dla człowieka stojącego jakja nad grobem byłoby śmiesznym i patolo- gicznym zjawiskiem odwoływać cośkolwiek ze swego życia". Oto postawa godna Rzymianina. A nawet Szturm de Sztrem załamał się i coś za dużo odpowiadał. Dzięgielewski, który był obwiniony, bo u niego znaleźli jakoby 60 tysięcy dolarów - na zapytanie prokuratora: "To oskarżony pił za londyńskie pieniądze?" odparł nie tracąc rezonu: 332 "Za rządowe pieniądze. Tak samo jak i pan prokurator, jeśli zdarzy mu się wypić, to pije za rządowe pieniądze". Żałuję, że nie chodziłam na ten proces. To bowiem jest historia Pol- ski. "Łagodność" wyroków zdaje się podejrzana. Obawiam się, czy ci ludzie wyjdą żywi z więzienia. (Pużak w nim umarł, Szturm de Sztrem wyszedł. Przyp. w 1956.) W tej chwili we wszystkich miastach polskich odbywa się po kilka procesów politycznych, co jest nie mogącą nikogo w błąd wprowadzić cechą tylko i jedynie ustrojów despotycznych i terrorystycznych. Dziś w "Życiu Warszawy" są cztery procesy: Pużaka, aktorów, którzy grali w niemieckim filmie propagandowym, bandy lubelskiej jakiegoś "Za- pory" i "administratorów-sabotażystów z majątków państwowych". W tych czterech procesach już ogłoszone wyroki zawierają: 8 wyroków śmierci i 19 lat więzienia, w sumie oskarżonych dwudziestu kilku. W procesie aktorów, co grali w filmie "Heimkehr" (jedynym uspra- wiedliwionym procesie, bo trzeba istotnie być cynikiem o miedzianym czole, albo ostatnią kanalią, żeby po upadku ojczyzny bezcześcić ją za pieniądze na usługach najeźdźcy) - wyświetlają ów film. Otóż z treści filmu dokładnie przytoczonej przez wczorajsze "Życie Warszawy" każ- 333 Proces Kazimierza Pużaka i Tadeusza Szturm de Sztrema dy uważny i czujny moralnie człowiek dostrzeże z łatwością, że stosu- nek dzisiejszego rządu do Polski dwudziestolecia niczym prawie nie różni się od stosunku niemieckiego okupanta do tejże Polski przedwo- jennej. Gdyby w tym filmie Niemców zamienić tylko dajmy na to na komunistów, czy Żydów, to ten film mógłby doskonale być wyświetla- ny przez Wydział Propagandy KC PPR; zaś aktorzy grający nikczemne- go sanacyjnego burmistrza, ohydnego granatowego policjanta itp. za- miast na ławie oskarżonych zasiedliby na ławie aktywu partyjnego z piersiami zdobnymi w ordery. Bo taka jest moralność publiczna dzi- siejszych czasów. [. . .] 1 L ' a m e s 1 a v e... (fr.) - Dusza słowiańska - polski przykład najlepiej tego dowo- dzi - pozostawiona sama sobie wykazuje pewne tendencje do anarchu. 2 L a m a t i e r e s 1 a v e... (fr.) - Materia słowiańska... była amorficżna. 3 A v o u o n s d ' a i I 1 e u r s... (fr.) - Przyznajmy zresztą, iż przy całym jej cynizmie jedynie caryca spośród trzech rozbiorców mogła powołać się na możliwe do przyjęcia usprawiedliwienie: część Polski, którą zagarnęła, znajdowała się (linia Curzona nam to przypomni) na terytorium etnicznie rosyjskim. ' C ' e s t u n p e u fo rt (fr.) - to trochę za wiele. 5 W dniach 5-15 XI przed Rejonowym Sądem Wojskowym odbył się proces przeciw działaczom WiN, oskarżonym o usiłowanie "zmienienia przemocą demokratycznego ustroju państwa polskiego". K. Pużak i T. Szturm de Sztrem otrzymali wyrok 10 lat wię- zienia, J. Dzięgielewski i W. Krawczyk - 9 lat, po amnestii zmniejszone do połowy. L. Cohn i P. Misiorowski, którzy mieli odsiadywać po 5 lat, zostali zwolnieni. 22 XI 1948. Poniedziałek Dzisiaj byłyśmy z Anną w kinie na włoskim filmie "Dzieci ulicy". Film bardzo dobry i tragiczny. Widzi się tam inne Włochy niż te znane potocznie. Włochy bez cudownego klimatu i krajobrazu, katedr i zabyt- ków. Akcja odbywa się przeważnie w sądzie i więzieniu dla nieletnich przestępców. Cierpienie człowieka jest dziś u nas tak zakamuflowane, że gdy się je pokazuje, jest w tym jakieś oczyszczające wzruszenie. Film jest antyfaszystowski. Męczy tym, że wśród dorosłych nie ma ani jednego dodatniego typu - prócz jednego z wychowawców, który jest blady i niedołężny. W czasie tej bytności w kinie ("Palladium" na Złotej) zastanowiły mnie trzy rzeczy. 1) W kronice tygodniowej pokazano, jak Czechosłowacja świętuje trzydziestolecie swej niepodległości. A więc Czechosłowacji wolno święcić trzydziestolecie niepodległości, a nam, nieszczęsnym, nie. 334 Dzień 11 listopada został ręką przemocy wymazany z dziejów Polski. W ten sposób jesteśmy karani nie tyle za rząd sanacyjny, ile za wojnę 1920 roku. W Polsce dziś karze się nie za przestępstwa przeciw Polsce, tylko za przestępstwa przeciw Rosji. 2) Po kronice pokazano krótkometrażowy film "Opactwo cystersów w Oliwie". Doskonały film krajoznawczy, b. dobrze zrobiony. Z do- brym tekstem objaśnień spikera pokazano wszystkie zabytki kościoła, rzeźby, nagrobki, portrety opatów, królów polskich etc. Ładnym i nie- zwykłym dziś przejawem tolerancji jest pokazanie w taki sposób właś- nie starego opactwa katolickiego. Oczywiście zrobiono to nie z kultu dla zabytków kościelnych, ale dlatego, że wszystkie szczegóły tego zabytku są świadectwem odwiecznej polskości tych ziem. Ciekawe, że tej zacie- ranej od tylu wieków polskości trzeba zawsze i wszędzie szukać po ko- ściołach i na cmentarzach. Oto wielkość kościoła. Mimo wszystko po- trafił we wszystkich warunkach i stosunkach zachować i obronić tyle autonomii wewnętrznej, że stał się relikwiarzem polskości tam i wtedy, skąd i kiedy ją całkiem wyganiano. 3) Kiedy podali na początku reklamy (propagandowe raczej niż hand- lowe, teraz już od dawna i to skasowano. Przyp. z 1956 r.), zastanowiła mnie ich brzydota. Dziś kiedy byle ogłoszenie czy plakat komponowane są przez artystów - w reklamach filmowych ostał się i panuje niepo- dzielnie najgorszy smak, szablon i po prostu zupełna tandeta. [. . . ] A już w ostatnich latach przed wojną reklamy kinowe były bardzo ładne, do- brze komponowane graficznie i często b. piękne w barwach... 23 XI 1948. Wtorek Dziś przy śniadaniu rozmawialiśmy znowu o tym, że Czechom wol- no święcić trzydziestą rocznicę niepodległości, a nam nie wolno. Wczo- rajsźą refleksję, że to kara za rok 1920 - dopełniliśmy uwagą, że nato- miast Czesi nagradzani są w ten sposób za to, że w tymże 1920 roku w czasie naszej wojny z Rosją nie przepuścili przez swoje terytorium francuskich transportów z bronią dla nas. Potem w ogóle - o różnicy między czeską polityką a naszą. Że Czesi potrafią wysuwać polityków stosownych na daną sytuację i których naród słucha wiedząc, że w danej chwili każdy inny rząd byłby skazany na klęskę i pociągnąłby naród w klęskę. Krótko mówiąc Czesi są narodem o wiele mniej bohaterskim od nas, ale o wiele bardziej wyrobionym politycznie. W sytuacji geogra- ficznej wszystkich narodów położonych mniej albo więcej między Niem- 335 cami a Rosją leży konieczność umiejętności kompromisów raczej niż bezkompromisowych szamotań się bohaterskich. Koło południa (11 godz.) poszłyśmy z Anną na pocztę, żeby wysłać list polecony. Przez pierwsze dwa lata po wojnie o tej godzinie był za- wsze na głównej poczcie taki tłok, że trzeba było dhigo czekać w kolej- ce. Jeśli się miało rzeczy do załatwienia w paru okienkach, traciło się godzinę czasu albo więcej. Poczta lotnicza z zagranicą była tak wielka, że zrobiono dla niej aż cztery okienka z czterema urzędniczkami. Obec- nie w całej hali pocztowej było w tej najgorętszej porze nie wiem czy ze 30 osób. [. . .] List, jako dokument czasów, sztuka epistolarna w ogóle, niebawem zniknie całkiem. A przecież znaczna część literatury od czasów staro- żytnych - to były listy. Ileż świat stracił z powodu że przez lata wojny i okupacji ustała wła- ściwie prawie zupełnie korespondencja osobista. A teraz systemy poli- cyjne i despotyczne wyniszczają to już do reszty! Bo nawet gdy się nie ma nic niecenzuralnego do napisania - któż zdolnv jest pisać swobodnie i z natchnieniem, gdy paraliżuje go myśl, że obleśne łapy i oczy płatne- go szpiega obmacują jego list, ryją się w jego słowach, jak świnie w tru- flach. Z poczty poszłyśmy z Anną do PIW-u, gdzie ona załatwiła z Mitzne- rem sprawę wydania książkowego "Uliczki Klasztornej", a ja czekając rozmawiałam z Mauersbergereml. Mówiliśmy o Słowniku Geograficz- nym, który PIW podejmuje na nowo w skróconym dwutomowym wyda- niu. I o tym że nie można w nim umieścić miejscowości z ziem wschod- nich. "No - mówię - można przecie naukowo podać informacje o zie- miach utraconych. Dawny słownik był przecie wydawany w czasach carskich, a zawierał miejscowości z całej historycznej Polski". A on śmiejąc się: "Albo zrobić dwa tomy ziem odzyskanych. Ziemie odzy- skane przez Polskę i ziemie odzyskane przez Rosję Sowiecką". Doda- łam jeszcze, że w XIX wieku za czasów zaboru rosyjskiego ziemie wschodnie były ze szczególną pieczołowitością opisywane nie tylko w Słowniku Geogr., ale i w czasopismach ilustrowanych. Tak samo zre- sztą, jak i ziemie zachodnie, teraz dopiero - i to problematycznie - od- zyskane. "Tak - powiedział Mauersberger - ale wtedy był w ogóle inny stosunek do tych rzeczy. Wtedy nawet w carskiej Rosji uznawano mo- żliwości i potrzebę bezinteresownej wiedzy. Rozumiano, że człowiek po prostu chce wiedzieć. Dziś to nie jest uznawane". "Nie tylko nie jest u- znawane - przytaknęłam - ale jest uważane za przestępczą chytrość ukrywającą zdrożne cele polityczne. Bezstronność, bezinteresowność, jak wiele innych cnót człowieka, a zwłaszcza człowieka intelektu - są dzisiaj cechami ściganymi i konfiskowanymi". i A d a m M a u e r s b e r g e r (1910-1988), literat, muzeolog. Ukończył studia historyczne na UW. Przed wojną stał się inspirującym przyjacielem wielu twórców (A. i T. Brezowie, S. Dygat, Światopełk Karpiński, F. Topolski, a zwł. W. Gombro- wicz). W 1953 wraz z K. I. Gałczyńskim napisał groteskę dramaturgiczną Noc mistrza Andrzeja. W 1.1947-49 zastępca red. nacz. PIW. Od 1955 związany z Muzeum Literatu- ry im. A. Mickiewicza, w 1. 1957-69 dyrektor; autor wielu ekspozycji (Mickiewicza, Dantego, Prusa, Kraszewskiego, Korczaka), którymi nadał Muzeum nowy styl wysta- wienniczy. 30 XI I 948. Wtorek Dziś w nocy minęła rocznica wybuchu powstania listopadowego. W Polsce niepodległej tego wieczora grano w teatrach "Warszawiankę" i "Noc listopadową" Wyspiańskiego. Dziś świętowanie tej rocznicy jest zakazane. O grozie i sile przewrotu i panowania rosyjskiego świadczy fakt, że dawniej ludzie by tę zakazaną rocznicę potajemnie świętowali. Dziś nie pamiętają nawet. Nie chcą pamiętać. A masy powołane do ży- cia politycznego - nie wiedzą. Wszystko dzieje się wedle jedynego pro- roczego wiersza, jaki wydało dwudziestolecie - "Herostratesa" Lecho- nia - kończącego się słowami: "Czy wszystko zburzę, czy Polskę obu- dzę #", Nie należałoby żyć ani chwili, gdyby się nie wierzyło, że "Polskę obudzę" mimo wszystko. Dziś przeczytałam w starych tomikach Biblio- teki Dzieł Wyborowych powieść wydaną pod kryptonimami xy i yx (chyba Klemens Junosza Szaniawski) pt. "Pamiętnik ex-dziedzica z do- piskami ex-pachciarza"z. To, co było - było straszne. Trudno się dziwić, że jeszcze straszniejszymi sposobami się to wykorzenia. Szkoda tylko, że zbyt często bardzo głupimi. Nie pamiętam, czy notowałam, że w dniu Il listopada (w rocznicę niepodległości) byłam na nabożeństwie i wyprowadzeniu (przewiezio- nych spod Skierniewic) zwłok Rodziewiczówny3. Należy podkreślić ja- ko pewnego rodzaju przyzwoitość wobec tradycji literackiej, że nabo- żeństwo urządzał Zarząd Główny ZLP i że pochowano ją w Alei Zasłu- żonych na Powązkach. Ale w kościele było najwyżej trzysta osób, a na 336 # =2 - Dzienniki, t t 337 Powązkach przypuszczam jeszcze mniej. Oto znaczenie literatury! Prze- cież obok Sienkiewicza to była po dziś dzień najpoczytniejsza polska pi- sarka! Kupiłam w kiosku "Le Monde Illustre". Wystarczy przeczytać ja- kąśkolwiek nie-komunistyczną gazetę, aby zobaczyć, jak ten Zachód, przedstawiany u nas z pianą na ustach -1) nie chce wujny; 2) demokra- tyzuje się czyniąc wiele, by za pomocą głęboko w rdzeń kapitalistyczne- go ustroju sięgających reform zneutralizować niejako jad żądła rosyj- skiego. Tutaj wybór Trumana' przedstawia się jako tryumf najczarniej- szej reakcji, a jego samego, jako cynicznego geszefciarza i kretyna. Tymczasem okazuje się, że Truman zwyciężył dzięki b. dalekiemu pój- ściu na lewo. Że poczynił wielkie obietnice tak robotnikom jak Murzy- nom i że za cenę zrzeczenia się głosów w Stanach Południowych (reakcyjnych) zyskał głosy świata pracy i świata kolorowych. O ile bliski i daleki Zachód zrozumie to, czego nie rozumiała Polska dwu- dziestolecia - że należy wprowadzić daleko idące reformy utrącają- ce wpływ agentów Moskwy, to może Rosja nie zawładnie jednak świa- tem. Z tegoż numeru dowiedziałam się, że reżym Kuomintangowski (Czang Kaj-szek) nie jest wcale tak dobrze widziany przez Zachód, owszem, # uważany jest za system niemal hitlerowski. Że nie potrafiono Czang Kaj-szeka użyć do rzeczywistego zdemokratyzowania Chin, to jest naj- ' większą porażką Anglosasów, większą niż ostatnie zwycięstwa armii lu- dowej - tym zresztą właśnie błędem chińskiej polityki Anglosasów uwarunkowane. Po niedalekiej zapewne kapitulacji Czang Kaj-szeka Chiny będą większym liczebnie od Rosji, największym państwem # komunistycznym na świecie5. [. . . ) " Le bilan d'histoire" Grousseta jest jednak książką bardzo poruszają- cą mimo swe błędy. Choć rzecz jest antykomunistyczna - siła, znacze- nie, potęga i wszystkie pozytywne strony Rosji są przedstawione z wiel- , kim obiektywizmem. Czytając to uprzytomniłam sobie do jakiego sto- pnia rozrost imperialistyczny Rosji Sowieckiej podobny jest do historii rozrostu imperialistycznej Japonii. Mimo inne szyldy ideowe, oparty jest na dwu tych samych zasadach: na zupełnym skasowaniu znaczenia jednostki na rzecz zdeifikowanej zbiorowości oraz na taniej robociźnie i nieludzkim wyzysku człowieka na rzecz państwa. Bardzo trafne jest ukazanie specjalnie wschodniej i wspólnej z narodami Azji zdolności rosyjskiej do tworzenia fanatycznych religii ateistycznych. Taką religią ateistycznąjest przecież buddyzm i jego odmiany chińsko-japońskie; ta- kąjest podniesiony do godności religii marksizm po rosyjsku. Nie dziwię się, że książka Grousseta wydawana jest w setkach tysię- ; cy egzemplarzy. Może jej treść uprzytomni wreszcie Europie, że jest tylko maleńkim półwyspem Eurazji, nad którym zawisa straszliwy rekin b rosyjski, gotowy wszystko połknąć. Żydzi odgrywają rolę kucharzy przyrządzających z nas wszystkich potrawę dla paszczy wieloryba (w której i sami zginą). Polska jest w tym wszystkim nic nie znaczącym pyłkiem, niestety! Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych przyniosły mi "do wia- # domości" "wskazówki Ministerstwa Oświaty celem uwzględnienia przy przygotowywaniu nowych prac, względnie przy przerabianiu dawnych". # Dokument ten nosi datę: XI 48. I numer: L.Dz. P1.13833/48 [...) W pier- 338 339 Maria Rodziewiczówna,1944, jedno z ostatnich zdjęć wszym kawałku znajduje się taki ustęp: "Marksizm-leninizm jako zwy- cięska ideologia przodującej narodowej klasy robotniczej, jako drogo- wskaz postępu dla całej ludzkości, jako jedyna prawdziwie naukowa teoria poznania, wyjaśniania i przekształcania świata - winien być filo- zoficzną, poznawczą, wychowawczą i metodologiczną podstawą prac programowych. (...) Musi ulec całkowitej bezkompromisowej zmianie dotychczasowy z gruntu fałszywy, pokutujący i w naszych pracach pro- gramowych, stosunek do tzw. kultury zachodniej, jakoby przodującej, i do tzw. kultury wschodniej, jakoby uboższej i zacofanej. ZSRR, kraj zwycięskiego socjalizmu, przoduje dziś i na tym polu, nauka i sztuka ra- dziecka, ogromne doświadczenie walki o oświatę i kulturę socjalisty- czną - oto źródła, z których należy odważnie i jak najwydatniej czerpać. Kapitalistyczna kultura zaś przedstawia przykład postępującego upadku i gnicia, stacza się na poziom barbarzyństwa i zabobonu". [...] Marksizm chce być uniwersalnym wytrychem otwierającym wszy- stkie drzwi i rozwiązującym wszystkie zagadnienia ludzkości. Takim samym wytrychem chce być katolicyzm. I,ecz aby mu uwierzono, mu- siał uciec się do dogmatu Boga i siły nadprzymdzonej. Człowiek bo- wiem nie może uwierzyć w nieomylność ludzkiego rozumu. Taka wiara byłaby zahamowaniem wszelkiego postępu, wszelkich poszukiwań, wszelkiej wolności, a więc i wartości życia na ziemi. Marksizm w rosyj- skim wydaniu dąży właśnie satanicznie do tej śmierci ducha i umysłu ludzkiego. Teoria o gniciu i upadku kultury zachodniej, a wyższości nad nią kul- tury wschodniej rosyjskiej jest świetnym przykładem przeszczepienia na drzewo komunistyczne starej tradycji Rosji carskiej. To mówił już apo- logeta cara i prawosławia, Dostojewski. W zdaniu tym komuniści rosyj- scy nie różnią się niczym od antykomunistycznej emigracji rosyjskiej, zarówno reakcyjnej, jak liberalnej. Nasz zmarły przyjaciel, mason i libe- rał, Dymitr Fiłosofow wygłosił kiedyś na zebraniu klubu "Domik w Ko- łomnie" (w którym byliśmy parę razy na jego zaproszenie) wielki od- czyt o tym, że przesądem jest uważać kulturę zachodnią za coś wyższe- go od wschodniej, rosyjskiej. Że ta wschodnia kultura poprzez Bizan- cjum czerpała z tych samych źródeł starożytnej Grecji i Rzymu, co Za- chód itp. Przemówienie to różniło się bardzo niewiele od mowy Eren- burga na Kongresie Wrocławskim [...). A mimo to - nie trzeba tracić ducha, ani o Polsce rozpaczać. Trzeba zrozumieć i uznać, że mimo wszystko niewola obecna ma pewne cechy odróżniające ją od innych systemów niewoli i okupacji. I że wiele rze- # czy przez agencje rosyjskie przeprowadzonych wyjdzie w ostatecznym rachunku Polsce na dobre. Trzeba przypomnieć sobie, że w dziedzinie kultury duchowej zarówno Grecja jak Włochy tworzyły w niewoli wiel- # kie rzeczy. I nie trzeba mówić, że wtedy w niewoli wolność była wię- ksza niż teraz. To nieprawda. Inne były tylko czynniki niewolę aplikują- ce albo ją cierpiące. Wiek XIX był zupełnym wyjątkiem pod względem ogromnego rozluźnienia i niejako dobrowolności więzi społecznej. W innych wiekach tworzono nieprzemijające wartości pod olbrzymim ciśnieniem. I my musimy się nauczyć tworzyć je pod ciśnieniem. # Z wiersza J. Lechonia Herostrates: "Czy wszystko w pył rozkruszę, czy... Polskę obudzę". 2 Powieść tę (1904) napisał nie Klemens Junosza, lecz K a z i m i e r z L a s k o w s k i (1861-1913), pseud. E1., xy, yx i in., dziennikarz, poeta i autor wielu powieści z życia , ziemiańskiego, który zresztą razem z Klemensem Junoszą napisał sztukę teatralną pt. Wy.ścig dystansowy. 3 M a r i a R o d z i e w i c z ó w n a ( 1863-1944), pisarka. Od 1881 przebywała stale w rodzinnym majątku Hruszowa na Polesiu. Ogłosiła wiele powieści i opowiadań, głównie z życia dworu szlacheckiego i wsi białoruskiej, które cieszą się ogromną po- czytnością. Główne utwory: Dewajtis, 1883, Straszny dziadunio, 1887, Szary proch, 1889, Kwiat lotosu,1889, Anima vilis,1893, Wrzos,1903, Joan VIII,1906, Atma,1911, Lato leśnych ludzi,1920, Cniazdo Białozora,1931. 4 H a r r y T r u m a n (1884-1972), jeden z przywódców Partii Demokratycznej w USA, powtórnie wybrany prezydentem. Druga jego kadencja (1949-53) zaznaczyła się wzrostem forsowanej przez oba supermocarstwa zimnej wojny, przechodzącej w konfrontację, a w stosunkach wewnątrzamerykańskich maccartyzmem: tak od nazwi- ska prawicowego senatora zwano dyskryminację nie tylko wobec komunistów, ale w ogóle podejrzanych o skłonności liberalne. 5 Zgodnie z tym przewidywaniem, po rozbiciu wojsk Kuomintangu,1 X 1949 Mao Tse-tung w Pekinie proklamował Chińską Republikę Ludową, uznaną wkrótce przez większość państw. W niedługim czasie całe Chiny kontynentalne (poza Tybetem) oczy- szczono z wojsk Czang Kaj-szeka, które wraz ze zwolennikami schroniły się na Tajwan, gdzie przy poparciu amerykańskim powstało odrębne państwo. 5 XII 1948. Niedziela Pogody tegoroczne przypominają mi bardzo rok 1943. Z wyjątkiem jednego śniegu prawie nie ma opadów, a mnóstwo mgły bardzo gęstej. I od czasu do czasu cudownie piękny jakby lozański i włoski dzień. Któregoś dnia przy takiej pogodzie wyszłam o czwartej do dentystki. Ubogi krajobraz przed naszą bramą na Polnej wyglądał jak najdoskonal- sze chińskie malowidło. Różowe niebo przechodziło w seledyn i nad 340 341 nim - ciemny już nocny lazur. Młode drzewka nieruchomo tkwiły w ci- szy i czystości tych barw. Młody księżyc świecił się między nimi w ró- żowym nieboskłonie jak paznokieć anioła. Wczoraj znów przed połud- niem stałam długo na naszym podwórzu i przypatrywałam się w za- chwycie cieniom akacjowych gałęzi na białym szczycie tego domu z Ja- worzyńskiej, który do nas przytyka. I samym akacjom wrysowanym w tło z gęstej ultramaryny, tak spokojnym w bezwietrznej ciszy. Tak nic nie wiedzącym, że kiedyś wilga na nich gwizdała wśród huku pocisków, że trupy pod nimi leżały. . . Bardzo intensywnie teraz myślę, ale nic nie mogę pisać. To poczucie, że nie mogę do ludzi mówić, jak bym chciała, paraliżuje nawet możność pisania "dla potomności" czy "do szuflady". I czy będzie jeszcze istnia- ła jakaś polska potomność? 6 XII 1948. Poniedziałek Ranek dziś jednocześnie słoneczny, a niebieski i mglisty, co przypo- mina Południe. W zeszłym tygodniu byłam na dwu wystawach, na jed- nej chcący, na drugiej niechcący. Pierwsza to półmiski Pabla Picassa ofiarowane Muzeum Narodowemu i wystawa sztuki francuskiej. Nieste- ty, nie zastałam już grafiki belgijskiej, którą najbardziej chciałam zoba- czyć. Talerze Picassa zostały tu w Muzeum tak efektownie rozmiesz- czone i oświetlone, że robią nieskończenie lepsze wrażenie, niż kiedy je widziałam we Wrocławiu. Kolorystycznie są bez zarzutu, a w blasku re- flektorów bardzo grają. Malarze francuscy są świadectwem jaka roz- maitość stylów malarskich współistnieje ze sobą w naszej epoce (podo- bnie jest zresztą w innych dziedzinach życia aż do mody włącznie). Można tam oglądać obrazy realistyczne w potocznym znaczeniu tego słowa, impresjonistyczne, i wszelkiego rodzaju eksperymentalne techni- ki współczesne. Ale czy to będą surrealistyczne ptaki, czy kubistyczne owoce itp. we wszystkich widać tę świetną tradycję malarską i w rysun- ku, i w kolorze - no, i tę wysoką cywilizację "rzeczową" w gatunku farb i płócien. Byłam ze Stachem. Na drugą wystawę poszłam na skutek zaproszenia przez Czajkę, czyli Belę Hertz, alias Gelbardową, alias Helę Bertz z "Pożegnania jesieni" Witkiewicza. Przyszła błagać, abyśmy byli na wystawie "samorodnych talentów" tym razem górniczych. Ona właśnie tych górników przywioz- ła i tę wystawę urządziła. Pokazała nam przemówienie, jakie ma wygło- 342 343 # sić i do którego władze partyjne kazały dopisać czy własnoręcznie dopi- sały początek i zakończenie o "klasowym" charakterze tej twórczości. Klękała i całowała nas po rękach, żebyśmy poszli. St. nie mógł, bo czuje się niezdrów, ale ja pojechałam. Wcale ciekawe są produkcje tych ama- torów. Bohaterem wystawy jest starszawy górnik Ociepkal. Jego oleje są grube i gładko robione, pedantycznie wykończone i lśniąco werni- ksowane. Tematy tej "klasowej" twórczości są wyłącznie religijne i le- gendowe. Maluje trochę tak jak prekursor Bruegla i Fra Angelica- ! zwłaszcza krajobrazowe partie są zupełnie średniowieczne, także śred- niowieczną jest wyobraźnia widząca potwory, diabłów, fantastyczne , zwierzęta, chimery itp. Na wystawie spotkałam dziennikarza Tadeusza Teofil Ociepka - Autoportret Sarneckiego2, który zwrócił mi uwagę na wnętrza Ociepki, które znowu są jakby osiemnastowieczne, pałacowe, z oknami do ziemi, parkami za oknem, ze stylowymi meblami etc. - Jasne - powiedział - że on widział takie wnętrza i takie obrazy. Wychował się na niemieckiej kulturze, zwiedzał muzea. Ale tego nie mogę przecież napisać. - Dlaczego? - zapytałam. - Trzeba wszystko próbować pisać. W jakiejś chwili przyszedł na tę wystawę Tuwim. Słyszałam, jak ktoś przedstawiał go Ociepce: "Najznakomitszy poeta polski, Tuwim". Nasz pan Julian zaś krzyczał: "Tuwim. Po prostu. Krótko. Tuwim". Niby że te słowo nie potrzebuje żadnych innych objaśnień. Górnik spojrzał po- ważnie i powiedział z namysłem: "A - to - ja wiem. Czytałem o panu. To pan z Ameryki do nas przyjechał". i T e o f i 1 O c i e p k a (1891-1978), malarz samouk; pracował w kopalni jako ma- szynista wyciągowy. Malował od 1927, czerpał tematykę z życia górników oraz z baśni śląskich, legend ludowych, Starego i Nowego Testamentu, litetatury okultystycznej, łą- cząc świat realny z fantastyką. Jego obrazy o jaskrawym kolorycie i lśniącej gładkiej po- wierzchni objawiają koligacje tak z surrealizmem, jak z malarstwem odpustowym i oleodrukami. 2 T a d e u s z S a r n e c k i, dziennikarz. Podczas okupacji czynny w akcji ochrony Żydów, po powstaniu wywieziony wraz z żoną do Niemiec. Po wojnie redaktor prasy polonijnej w Belgii, a później kierownik działu kulturalnego "Kuriera Codziennego", prowadził rubrykę "Fakty i myśli", pisywał recenzje teatralne; następnie prowadził do- my kultury, m.in. pracował w Pałacu Młodzieży. 7 XII 1948. Wtorek Kupiłam sobie przed kilku dniami nowy numer "Le Monde Illustre". Jaka to przyjemność czytać, że ludzie gdzieś żyją normalnie, interesują się czymś więcej niż polityką. I,ondyn przez kilka dni zapomniawszy o groźnych sprawach międzynarodowych żył narodzinami dziecka na- stępczyni tronu. Tłumy wyczekiwały na deszczu i we mgle pod pałacem Buckingham. Urodził się syn - przyszły król - lub może przyszły czło- nek związku zawodowego, wyzyskiwany do siódmego potu przodownik pracy, karmiący się w stołówce. Na sesji ONZ młody człowiek imie- niem Garry Davies wyrwał się na trybunę i wygłosił płomienne przemó- wienie, żeby zakończyć wszystkie spory i utworzyć jedno mocarstwo uniwersalne. Straż porządkowa ściągnęła go z trybuny. Oczywiście nic złego mu się nie stało, ale cały świat poza naszymi regionami posępno- ! ści bawi się tym wybrykiem indywidualizmu, któremu sprzykrzyła się Grand-Guignolowska inscenizacja koszmarów. Ten "występ" przypo- mina mi opowiadanie St. o tym, jak jego Jurek, gdy go chrzczono jako już trzyletnie dziecko, krzyknął nagle znudzony do modlącego się księ- dza: "Dosyć, dosyć tego bełkotania". I jeszcze ciekawostka. Z jakim to hukiem głosi się sławę Chaczatu- rianów i innych muzyków sowieckich. Lecz świat nie chce o nich wie- i dzieć. Na świecie sławę muzyki rosyjskiej szerzy emigrant (rodem z Uściługa) Strawiński', którego Mszę i Balet "Orfeusz" grają dziś na obu półkulach sławiąc jako dzieła równe Beethovenowi. Ale i tu Rosja nas bije. Jej emigracja, znajdująca się w o tyle gorszym położeniu niż nasza, że przeciwstawia się potężnemu mocarstwu, którego wszyscy się boją - miała Mereżkowskiego, miała laureata Nobla, Bunina, ma Stra- wińskego, ma sławne w świecie balety i teatry. A kogo wydała nasza ! emigracja? Czym podniosła sławę i wielkość Polski? Tylko śmiercią kilku tysięcy lotników i żołnierzy, co dziś nie ma żadnej wagi. Jestem straszliwie zmartwiona naszą nędzą duchową, umysłową, twórczą. Czytam dalej Grousseta. W drugiej części dzieła rozpatruje dzieje Europy jako ciągły odpór inwazji azjatyckiej. Pierwsza była perską, od- parł ją Aleksander sięgnąwszy aż do Indii. Potem odparcie Hunów- krucjaty i królestwo Armenii, ostatnie "przedmurze chrześcijaństwa" (o naszej tego rodzaju roli ani słowa) wobec Islamu. Mimo to Azja po- suwa się w Europę coraz dalej, aż w XVI wieku jej ekspansja w wyda- niu muzułmańsko-tureckim sięgnie Wiednia. W tym rozumieniu historii także posuwanie się na zachód Słowian (czytaj - Rosji), które wedle Grousseta może sięgnąć Elby - należy pewno rozumieć jako najście Azji na Europę. A kto wie, czy tym razem nie sięgnie ono Londynu. Nowym najściem za lat sto będzie inwazja chińska, która mi się śni od dzieciństwa (moje opowiadanie "Chińczyk" , z "Uśmiechu dzieciństwa"). Myślę jednak, że mój pesymizm obecny płynie głównie z braku zdro- wia i z braku podniet płynących z dowodów uznania pracy pisarskiej. Ale przecież miałam tyle uznania za Polski przedwojennej, a wtedy się także męczyłam. Bo właściwie w tamtej rzeczywistości zawierały się już wszystkie złe elementy obecnej - tylko w zawiązkowej i łagodniej- szej formie. I wszystko to samo wtedy mnie bolało, co boli teraz. # I g o r F. S t r a w i ń s k i (1882-1971), wybitny kompozytor pochodzenia rosyj- skiego, pianista, dyrygent. Dzięki ojcu - śpiewakowi Cesarskiej Opery w Petersburgu- 344 345 od dzieciństwa wszedł w świat muzyki. Pierwsze znane kompoz#cje napisał do Baletów Rosyjskich Diagilewa, następnie Ognistego ptaka, Pietruszkę i Swięto wiosny. Od 1910 przebywał w Szwajcaru; przez cały okres międzywojenny działał we Francji. Odstępuje wówczas od baletowo-orkiestrowego "fauvizmu" ku neoklasycyzmowi, tworzy serie muzycznych stylizacji i persyflaży. Do nich należy napisany już w USA, dokąd prze- niósł się w 1945, Orfeusz (1948) i przeznaczona dla Mediolanu Msza (1951). Ok.1952 nieoczekiwanie zainteresował się techniką serialną i wszedł w awangardowy okres swej twórczości. Niezależnie od tych kierunków cały jego dorobek odznacza się wspólnymi oryginalnymi cechami, m.in. własną metrorytmiką, politonalnością, przeciwstawieniem się tradycji neoromantycznej. 8 XII 1948. Środa Warszawa przygotowuje się forsownie do tego kongresu zjednocze- niowego. Ponieważ ma się odbywać w Politechnice, więc na gwałt szta- firują jej front na biało, ale tylko front, boków już nie tykają. Wygląda to jak biały gors koszuli włożony na nie umyte ciało: Wojsko przywieźli pewnego dnia i wysypali z ciężarówki jak grochowiny. Zaczęli rąbać bruki na wszystkich rogach placu przed Politechn #ką i drążyć w świet- nych jezdniach przedwojennych głębokie dziury, w których posadzono masztowe słupy. Najwięcej żal mi było tej cudnej bazaltowej kostki wo- łyńskiej, którą brukowana jest Polna i część placu koło Politechniki. Na naszym narożniku żołnierze tak sobie nie mogli dać rady z tą wspaniałą nawierzchnią, że aż maszynę sprowadzili do jej rozbicia. Ta kostka wy- trzymała całą wojnę, oblężenie, powstanie. Dwa miesiące w 1944 Niem- cy w nią bili, a kule odbijały się jak piłki od bazaltu, ledwie tu i ówdzie żłobiąc nieznaczne dołki. Traktor zrównał brzegi Pola Mokotowskiego, na którym wkopano także rząd olbrzymich słupów. Jest ich koło nas chyba ponad sto. Po kil- kadziesiąt ustawiono też na placu Zbawiciela i placu Unii Lubelskiej. Warszawa ochrzciła je już po swojemu, jako "szubienice". A mrużąc oko dodaje: "na faszystów". Studenci Politechniki rwą włosy z głowy, że ten remont zrobiony partacko, za kilka tygodni to będzie wszystko odlatywać. Coraz częściej mówią ludzie o takiej samej nietrwałości i tandecie w ogóle przy odbudowie Warszawy. Późno już wieczorem odwiedzili nas Wojtek Dziewulski' z żoną. On pracuje już w Warszawie, ale mieszka na razie w hotelu z dwoma współlokatorami, więc ona jeszcze w Łodzi i tylko się zjeżdżają. Opo- wiadał mi o znajomym, który prowadzi przedsiębiorstwo budowlane ja- ko "inicjatywa prywatna". Na zamówienie rządu podjął się budowy # gmachu Rady Państwa (a raczej przebudowy dawnego GISZ-u), którą # miał skończyć do 15 stycznia. Teraz kazali mu wykończyć na IS grud- # nia z tym, że jeśli się coś okaże niedobrze, tynk odpadnie lub tp. to on pójdzie za sabotaż do więzienia. Oto są warunki, w jakich się dziś pra- cuje. Gmach ten jest urządzany luksusowo i niesłychanie kosztownie. Same marmury i ozdoby metalowe projektowane przez Grunwalda, a wykonane przez firmę Łapiński mają kosztować sto milionów. To na to, a nie na izby robotnicze my płacimy takie wysokie podatki. Przecież # przez te cztery lata powinno się budować mieszkania dla ludzi, a nie rzucać takie miliony w błoto pychy i prestiżu biurokratycznego państwa. # I żeby to jeszcze jakiegoś rzeczywistego państwa, ale takiego fantomu, który gdy Rosja gwizdnie, to sam siebie posłusznie zlikwiduje. # W oj c i e c h D z i e w u 1 s k i, syn Leona i Estelli, krewny Dąbrowskiej. 9 XII 1948. Czwartek Wzięłam znów do czytania "Twórczość" i zdumiałam się wielkim zdumieniem do jakiego stopnia wszystko się naciąga do wymaganej przez rząd linii myślenia. Przeczytałam więc artykuł Stefana Jarociń- I skiego (kto to taki?)', będący peanem na część holenderskiego filozofa kultury Johana Huizingi, który przeprowadził krytykę schyłku naszej kultury i nie widzi innego sposobu ratunku na jej schorzenia, jak posta- wienie sobie celu metafizycznego. "Kultura, jeśli ma istnieć, musi mieć cel metafizyczny, tylko bowiem na metafizycznej koncepcji życia może się ukształtować absolutne pojęcie prawdy". (To samo i ja wciąż mó- wię, że kto chce operować absolutną prawdą czy słusznością, musi przyjąć nadprzyrodzoność. Wszelka laicka i materialistyczna koncepcja bytu może być tylko sceptyczna.) Autor kończy artykuł taką niemal # apoteozą Huizingi: "Awangardowym siłom epoki, które budują nową moralność, potrzebne są (takie jak Huizinga) słupy ogniste starych norm, gdy wszystkie wartości chwieją się i zapadają w nicość. Artykuł jest jednak przetkany "wtyczkami" obowiązującej linii myślenia w ro- dzaju zadań: "Jeśli do końca życia będzie on (Huizinga) wykazywać za- dziwiający brak zrozumienia dla myśli marksistowskiej, to jedynie dla- , tego, że w młodości dał się uwieść pięknoduchom liberalnym". "... Nie można pojąć jego (Huizingi) niechęci do marksizmu. Jego sentymental- ny humanitaryzm trąci myszką" itp. Zdania sprzeczne i z całą filozofią 347 346 Huizingi, w której odrzucenie marksizmu jest świadome i w pełni prze- myślane, i z zachwyconą postawą autora artykułu. Prócz tych niekonsekwencji rzeczywistych albo pozornych, bo wyni- kłych z narzucenia sobie obowiązujących formułek, autor popełnia błąd, gdy Huizingi "Homo ludens" tłumaczy przez "człowieka gry". Według mnie to znaczy: "człowiek bawiący się" albo "typ zabawowy". Z same- go tekstu Huizingi widać jasno, że idzie tu o zabawę raczej niż o grę=, w językach zachodnich nie ma tego rozróżnienia (jeu-jeu; Spiel-Spiel; angielskie play-sport byłoby takim rozróżnieniem). Polscy filozofowie zajmowali się tym rozróżnieniem. Abramowski stworzył całą koncepcję roli zabawy w tworzeniu kultury. Podobnie o typie człowieka zabawo- wego pisał Znaniecki. Ja w czasie wojny naszkicowałam parę sylwetek ludzi zabawowych z mojej rodziny i przyjaciół. Obecnie typ zabawowy zanika, ale nie zanika, przeciwnie, panoszy się gracz, człowiek gry. Pan Jerzy napisał kiedyś, że kultura artystyczna zaczęła się w chwili, gdy pierwotny myśliwiec, pasterz czy rybak - złożył swoje narzędzia pracy i bezczynnie popatrzył przed siebie, bawiąc się widokiem świata. i S t e f a n J a r o c i ń s k i (1912-1980), muzykolog, kry :yk muzyczny. Ukończył UW. Uczestnik kampanii wrześniowej, jeniec oflagu w Murnau; po wyzwoleniu przeby- wał we Francji, skąd wrócił w 1947. Długoletni pracownik Instytutu Sztuki PAN. Wy- dał m.in.: Wolfgang Amadeusz Mozart, 1957, Orfeusz na rozdrożu. Sylwetki muzyków XX w., Debussy - impresjonizm i symbolizm, 1966, Witold Lutostawski. Materiały do monografii, 1967. Ideologie romantyczne, 1958, 5 esejów o związkach muzyki z prze- mianami kultury, 1979. Wspomniany przez Dąbrowską szkic pt. Życće i dzieło Johana Huizingi ukazał się w "Twórczości" 1948, z.1 I. z Centralnemu pojęciu studium Huizingi - holenderskie "spel", łacińskie "ludus" w polszczyźnie odpowiada i "zabawa", i "gra". Toteż tłumacze polscy używają ich oby- dwu w uogólniających przypadkach wybierając jednak "zabawę". Por. Johan Huizinga - Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury, przeł. (z niemieckiego) M. Kurecka i W. Wirpsza,1967. 10 XII 1948. Piątek Pierwszy pochmurny dzień po kilku słonecznych. Myślę, że zaczną się śnieżyce. Wczoraj przyszedł Juliusz Gomulickil z korektą "kawał- ków" do Księgi Pamiątkowej Staffa. Stacha "Śmierć agawy" została całkowicie skreślona, co było oczywiście do przewidzenia, ale St. bar- dzo się zmartwił i speszył, aż mi go było żal. Da do tej księgi inny roz- dział z "Pamiętników" - prawdopodobnie "O psach". Ale za to Gomuli- cki naopowiadał nam przepysznych rzeczy. Jest to, jak widać, bardzo zdolny i cenny badacz, umiejący wynajdywać prawdziwie rarytne skar- by zapomianego, jakich w tej samej dziedzinie nie udało się wygrzebać nawet Korbutowi ani Miriamowi. Opowiedział nam historię całkiem dziś nie znanej pisarki Sadowskiej i jej romansu z Norwidem. Poszedł mianowicie kiedyś do Korbuta, który go pyta: "Wiesz pan, mam tę Sadowską i kilka jej powieści, ale nic o niej nie wiem. Nawet nie wiem, gdzie się urodziła, ani kiedy umarła. A może ona jeszcze ży- je? Ostatecznie, jeśli w 1876 miała, powiedzmy, lat 20, to mogłaby jesz- i cze żyć, mieć dziewięćdziesiąt parę. Czy pan by czego o niej nie znalazł w papierach ojca?" # Gomulicki tak się dzielnie zabrał do rzeczy, że wynalazł i dane o ży- ciu Sadowskiej i całą jej prawie korespondencję z Norwidem. Niestety, ten bezcenny materiał spalił mu się razem z domem na Skorupki, w któ- ry aż cztery bomby uderzyły. Co więcej, spaliły się nawet wszystkie od- pisy tych listów porozrzucane w różnych bibliotekach warszawskich. Mimo to Gomulicki zamierza ogłosić studium o tym. ' J u 1 i u s z W i k t o r G o m u l i c k i (ur.1909), historyk literatury, filolog, edytor, eseista. Studiował na Wydziale Prawa UW, na Wydziale Dyplomatyczno-Konsularnym ANP, podczas okupacji psychologię i socjologię na tajnym UW. Debiutował w 1935 na łamach "Przeglądu Współczesnego" jako eseista. W 1. 1935-39 członek redakcji ency- klopedii Ultima Thule. Podczas okupacji działacz podziemia kulturalnego, oficer AK, # uczestnik powstania warszawskiego, po czym jeniec oflagów. Po wyzwoleniu pehiił w 1947 funkcję dyrektora biura ZG ZZLP, w 1. 1949-53 redaktor naczelny "Nowych Książek". Wydał m.in.: O starej i nowej Warszawie, 1952, Zygzakiem. Szkice-wspo- mnienia-przekłady,1981. Wśród licznych prac edytorskich m.in. wydania T. K. Węgier- skiego, S. Trembeckiego, A. Naruszewicza, W. Gomulickiego, W. Rolicz-Liedera, J. Tuwima oraz Pisma wszystkie C. K. Norwida, t. I-VIII,1971; ponadto antologie: Ksig- ga wierszy pol.skich XIX w. (wespól z J. Tuwimem),1954, Iskry z popiołów, zapomnćane opowćadaniapolskie XIXw.,1959-60, Cztery wiekipoezji o Warszawie,1969. = M a r i a z Brzezinów S a d o w s k a, ps. Zbigniew, autorka Oksany,1869, Niecnoty, 1871, i wielu in. O jej romansie z Norwidem w Paryżu por. Mała kronika życia i twór- czości C. Norwida, rok 1876 w: Dzćeła zebrane,1966, t. I, oprac. J. W. Gomulicki. 16 XII 1948. Czwartek O wpół do szóstej rano przyjechała nieoczekiwanie Anna. Zerwałam się na jej dzwonek z twardego snu, ale nim znalazłam pantofle, otworzył jej Żukrowski. Usłyszałam charakterystyczne dla niej, zdumione: " Nie?!" i równie charakterystyczny natychmiast wybuch śmiechu. Po- szliśmy więc tego dnia we troje z Anną do kina "Palladium". 348 349 Film "Słońce wschodzi" ma za temat włoską partyzantkę przeciw Niemcom pod koniec wojny. Tendencja jest socjalna, a nawet socjali- styczna. Ale jak to jest zrobione! Ile kultury, prawdziwej moralności i dobrego smaku! Każdy szczegół jest świetny. Kazia mówiła mi, że jest tam niezwykle piękna scena śmierci księdza - nie dowierzałam, by można było coś jeszcze z tego motywu - w ogóle motywu śmierci- wzruszającego wyciągnąć. Ajednak dokonano tego i sama się do płaczu wzruszyłam. Młodziutki ksiądz - prawdziwy sługa Boży w służbie czło- wieka - przewija się w akcji filmu drugorzędnie, ubocznie. To prowadzi pogrzeb, to młodzi partyzanci poklepują go po ramieniu i twarzy, to wi- dać go, jak chowa skrzynkę z bronią. A wreszcie - jak w egzekucji pub- licznej prowadzą go na śmierć. To nie jest realistyczne, żadna publiczna egzekucja tak się nie odbywała, ale to jest prawdziwe w jakimś innym wymiarze, w innych kategoriach. Ksiądz i jeszcze młody chłopak idą pod strażą gestapowców, niby żłobiąc wąską ścieżkę w rozstępującym się tłumie. Widać, że się modli, porusza ustami. Po chwili słychać, że mówi: "Mater dolorosa" - ktoś z tłumu odpowiada: "Ora pro nobis". Coraz wyraźniej słychać odmawianą przez księdza cichym spokojnym głosem litanię, coraz więcej ludzi z tłumu odpowiada, aż wreszcie po- tężny chór jak groźba towarzyszy monotonnym wezwaniom księdza. Otóż niesamowite jest wrażenie tej modlitwy, śród której pada salwa zbrodnicza. Wróciliśmy do domu taksówką i po obiedzie (byliśmy na pierwszym popohidniowym seansie) położyłam Annę trochę spać. Wieczorem Zu- krowski odjechał. l9 XI11948. Niedziela Oto dziewięć niezwykle ciekawych dni, w które nie pisałam. Ponie- waż Warszawa była (bo nie byłoby ścisłe mówić "żyła") pod znakiem kongresu zjednoczenia PPR i PPS' (prawdą byłoby: kongres unicestwie- nia PPS), więc choć byłoby wiele innych rzeczy do zanotowania, mów- my, co się o tym zapamiętało. Dekoracja miasta była w bardzo złym, ordynarnym guście. Gdy się tyle już wydaje pieniędzy, można było się pokusić o trochę piękna i do- brego smaku. Tysiące słupów w niebotycznych, z gruba tylko ociosa- nych i prostacko na skos u góry obciętych, wyglądało koszmarnie. I nie było nadto w żadnej proporcji do mnóstwa wiotkich szmatek, którymi je obwieszono. Czerwone strzępki majtają się na wietrze. Ludzie mówią, że Warszawa na kongres "osłupiała, a potem się zaczerwieniła". W dzień otwarcia Kongresu (był mroźny) mówiono, że "przed Politech- niką ślizgawka, bo jest mróz, a dwie partie się zlały". Trzecia anegdotka mówi, że dla uczczenia kongresu wydano trzy albumy poświęcone trzem "bohaterom narodowym" pod tytułami 1) Od agenta do prezyden- ta, 2) Od gazowej maski do marszałkowskiej laski, 3) Jak z frajera robi się premiera. Humor rozładowuje napięcie, ale, niestety, nie zażegna się nim tragicznych procesów historii. O 5 po południu 14 grudnia otrzymałam całkiem nieoczekiwanie za- proszenie na Kongres. Po pewnym wahaniu i namyśle postanowiłam pójść. St., który znów leży chory, powiedział - i aż mną to wstrząsnęło, bo mówił prawie ze łkaniem w głosie: "Trzeba, żeby ktoś tam poszedł i przeżył, i zobaczył tragedię ginącego narodu. Przecież to jest nowy sejm grodzieński". Nie wiem dlaczego, poczułam wtedy w całej sobie jakby gorący protest i odpowiedziałam dosyć ostro: - "Otóż ja nie uwa- żam narodu za ginący i nie uważam, aby to była tragedia narodu ginące- go. Gdybym tak myślała, to bym nie poszła. To bym w ogóle nigdzie już nie poszła, tylko skończyłabym z życiem". Nie mówiliśmy więcej o tym, a ja usiłowałam jeszcze myśleć: "To się odbywa jedna z wielkich przemian, które niosą w sobie rzeczy złe pomieszane z dobrymi - i któ- rych bilans nie może jeszcze ani być zrobiony, ani osądzony, jako ujem- ny albo dodatni. Przemian, które nie dogadzają raczej naszym gustom niż naszym poglądom, co znaczy dużo, gdyż gusty nie są rzeczą błahą- w praktyce życia są właściwie źródłem moralności, bodźcem i hamul- cem etycznym". Nazajutrz rano wyszłam. Przed tą ohydną palisadą obwieszoną płat- kami cienkiej lichej materu stało ze sto aut najpiękniejszych, zagrani- cznych - że piękniejsze nie mogłyby stać na zajeździe dawnych hra- biów i książąt. I na tych słupach, i na latarniach wszędzie głośniki, zało- żono ich w naszej okolicy chyba z kilkadziesiąt. Przy wejściu do Polite- chniki młodzież płci obojga w zgniłozielonych bluzkach i koszulach z przeraźliwie czerwonymi krawatami (Zetempe) sprawdzała zaprosze- nia i legitymacje. I jak kontrolerki w kinie przeprowadzała gości do przeznaczonych dla nich miejsc. Wbrew oczekiwaniu goście mieli miej- sca w hali na dole (a nie na jednej z czterech piętrowych galerii), tak że mnie żółtowłosa krępa panna zaprowadziła do pierwszego rzędu, ale ja- koś własnym przemysłem udało mi się wkręcić głębiej w jakiś czwarty czy piąty rząd. Po drodze spotkałam najpierw Lorentza z bardzo zatro- 350 351 skanym wyrazem twarzy, potem dr. Stanisława Kelles-Krauza (szkolny kolega Mariana), obecnie posła w Kopenhadze. Zamieniliśmy z nim pa- rę zdawkowych słów. Zapytałam o zdrowie jego żony (sławnej kiedyś prezeski Rady Miejskiej "czerwonego" Radomia) i córek. Jedna jest z nimi w Kopenhadze. Jakkolwiek zawsze całe życie lewicowi (PPS) i potem antysanacyjni - ci ludzie mają z komunizmem rosyjskim tylko to wspólnego, że mu służą. Trzecią osobą, z którą się witałam, był Bo- rejsza. Powiedziałam mu od razu: "W wielkim napisie na placu przed Politechniką jest błąd składni. Po polsku nie mówi się: Na czele z klasą robotniczą naprzód ku socjalizmowi", tylko: Z klasą robotniczą na czele naprzód ku socjalizmowi". "Słusznie" - odpowiedział i zaproponował mi zdjęcie futra. Kiedy odmówiłam, usiłował zdjąć mi je z ramion. "Cóż to za terror?" - powiedziałam całkiem niechcący. O co, mam wrażenie, że się obraził. Siedziałam koło Wyrzykowskiego. Po drugiej stronie - jakaś starsza siwa pani, z której milczącego i na nic nie reagującego zachowania się, domyślałam się, co czuje. Za Wyrzykiem siedział Borejsza (delegat, ale nie było go w prezydium zjazdu). Przed sobą miałam St. R. Dobrowol- skiego (zwanego potocznie Dobrowolszczak), Tuwima i jego żonę, Pu- tramenta, który bardzo zbrzydł i postarzał. Potem rozpoznałam, że go- ście zagraniczni byli rozmieszczeni na galeriach pierwszego piętra, na- wet i Rosja tam siedziała. Kiedy wchodzili na salę dygnitarze, cała sala wstała z rykiem: niech żyje! i z hucznymi oklaskami. Witano w ten spo- sób kolejno: Żymierskiego, Cyrankiewicza, Minca, Bermana, Spychal- skiego, Zambrowskiego [...]. Bierut wszedł nie jak inni głównym wej- ściem i środkiem sali, ale ukazał się od razu na trybunie przyjęty tzw. żywiołową manifestacją, która trwała kilka minut i zakończyła się gro- madnym śpiewem "Międzynarodówki", odtąd już rozlegającej się co chwila i przy byle okazji. Bierut witał kongres długim przemówieniem, co chwila przerywanym oklaskami i okrzykami. I nie wiem, czy sprawa owacji była nie dość dobrze zorganizowana, czy sala tak spontanicznie niesforna, ale nie tylko kwitowano różne ustępy mowy oklaskami, lecz z głębi sali inicjowano okrzyki, przerywając Bierutowi w pół słowa. Naj- większym entuzjazmem odznaczały się krzyki na cześć Rosji i Stalina, tak że ani na chwilę nie można było stracić uczucia, że się jest już w głębi Rosji. Były nawet wrzaski skandujące: "Sta-lin! Sta-lin!" A po- tem: "Bie-rut! Bie-rut!" etc. Po Bierucie witał Zjazd Żymierski od armii. Jego przemówienie było troszeczkę mniej rosyjskie niż Bieruta. Ośmielił się wspomnieć o tysiąc- leciu naszej historii. Powitania kongresu "zlania" trwały długo, gdyż każdy składał przy tym swoje credo polityczne, pilnując, aby nie brakło w nim żadnego sło- wa obowiązującej liturgu. Zdumiona byłam ilością "partii", które witały kongres. Okazało się, że jest jeszcze nawet jakieś PSL, że istnieje Stron- nictwo Pracy, że trwa jeszcze skupiające "inicjatywę prywatną" Stron- nictwo Demokratyczne, w którego imieniu witał Kongres W. Barciko- wski. Sądząc z dygnitarstw, które mu natychmiast po "wyzwoleniu" ofiarowano - miałam go za komunistę. I sądzę, że jest nim i że w SD gra rolę "wtyczki". Taką rolę grał swego czasu w różnych stronnictwach z ramienia piłsudczyków - Medard Downarowicz. Po powitaniach zaproponowano skład prezydium w liczbie chyba z siedemdziesięciu osób. Była to najdłużej trwająca propozycja, jaką kiedykolwiek komukolwiek uczyniono. Odczytywanie proponowanych kandydatów trwało chyba z godzinę, gdyż każde nazwisko oklaskiwano. 352 23 - Dzienniki, t 1 353 Kongres Zjednoczeniowy PPR-PPS w auli Politechniki Warszawskiej W końcu nawet nie bardzo było słychać te nazwiska, sala mechanicznie reagowała na każde sutymi oklaskami. Wśród kandydatów do prezy- dium nie było: Borejszy, Szwalbego, Osóbki-Morawskiego. PPS w ogó- le słabo była reprezentowana. Natomiast, owszem, figurował w prezy- dium Gomułka. Prezydium składało się z wielkiego ołtarza, podwyższonego, gdzie siedzieli: Bierut, Cyrankiewicz, Berman, Zawadzki, Zambrowski, Spy- chalski, Rapacki - a z drugiej strony Bieruta: Minc, Radkiewicz i jesz- cze jakiś mi nie znany. W dwu niższych kondygnacjach - plebs prezy- dialny, widać tam było górników (jeden dla okrasy siedział przy głów- nym stole), robotników, chłopki, nawet w łowickich wełniakach. Pisarze siedzący przede mną zachowywali się manifestacyjnie aż do histerii. Dobrowolskiz inicjował okrzyki na cześć Stalina i Rosji, pier- wszy wstawał, klaskał, ostatni siadał, zdawało się, że tylko patrzeć, a też się zleje z ogromnego wzruszenia. Tuwim, który wyglądał jak stary li- chwiarz z obrazu nie pamiętam już którego mistrza, również krzyczał i klaskał i wstawał, a prócz tego co chwila wyrzucał w prawo i w lewo zaciśniętą pięść (najohydniejsze pozdrowienie, jakie ludzkość kiedykol- wiek spłodziła) pozdrawiając to Greków (skandowano Mar-kosz! Mar- -kosz!), to Hiszpanów. Jest wstydem dla pisarza używać tego "salutu", tego gestu nie tylko nienawiści, ale i brutalności. Teraz zaczęły się powitania zagraniczne, oczywiście od przedstawi- ciela partu bolszewików - Ponomarenki3. Kiedy wchodził na trybunę, znowu tzw. żywiołowa manifestacja - wszyscy wstali z nieopisanym gwałtem, krzykiem, klaskaniem. Skorzystałam z tego gwałću i za Wy- rzykowskim, który spieszył na okolicznościową audycję radiową, prze- pchałam się do wyjścia. W progach sali stanęliśmy jeszcze na chwilę i przypatrywałam się Ponomarence na trybunie. Wygląda na Żyda i mó- wi z wybitnie żydowskim akcentem po rosyjsku. Wychodząc bocznymi drzwiami, zbłądziliśmy i zamiast do głównego wyjścia, zaszliśmy do... bufetu zastawionego kanapkami, winem i piwem. Automatycznie zjedli- śmy parę kanapek i wypili po dwie szklaneczki czerwonego wina dal- matyńskiego. Obshzgujące nas panny mówiły do nas przez: "towarzy- szu" i "towarzyszko". Ale kiedy zaczęły robić rachunki, słyszałam jak mówiły do siebie: "Ten pan płaci cztery kanapki, a ta pani - dwie". W przedsionku Wyrzyk został przy kiosku z gazetami, a ja wyszłam ze spotkanym tam Kurylukiem. Odprowadził mnie do bramy domu. Po- wiedział, że "czynniki" były niezadowolone ze skandowania okrzyków, gdyż to było właśnie zabronione jako zwyczaj:...faszystowski. A mnie się zdaje, że im to nazbyt przypomina ten dzień, gdy nieprzejrzane tłu- my skandowały: "Mi-ko-łaj-czyk!" - a mały tłum przekrzykiwał to skandując: "Wie-sław! Wie-sław!" A tu teraz już nie tylko Mikołajczyk zdrajca, ale i Wiesław w niełasce. A propos Wiesława-Gomułki - sie- dział w prezydium na samym końcu bocznego skrzydła między chłopa- mi i robotnikami. Pokazano mi go, twarz ma zupełnie popielatą i wyglą- da na człowieka chorego. Zresztą Bierut i Cyrankiewicz też wyglądają na chorych, mają bardzo podpuchnięte oczy, a Cyrankiewicz ma twarz 354 355 Delegacja pisarzy na Kongresie. Od lewej : Aleksander Wat, Stanisław Ryszard Dobrowolski, Jarosław Iwasz- kiewicz, Julian Tuwim obłąkanego i słodziutki uśmiech tego, co w "Idiocie" Dostojewskiego siedzi nad zamordowaną i "umiliajetsia". 1 Kongres Zjednoczeniowy PPR-PPS (Warszawa, 15-21 XII 1948) powołał Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, na której czele stanął B. Bierut; ustalił wytyczne doty- czące planu sześcioletniego; był zarazem kolejną fazą rozprawy z tzw. prawicowo- -nacjonalistycznym odchyleniem. Na Kongresie wybrano Gomułkę do KC, lecz wkrótce usunięto go z rządu i władz partyjnych i aresztowano. z S t a n i s ł a w R y s z a r d D o b r o w o 1 s k i (1907-1985), poeta, prozaik, działacz społeczny. Studiował polonistykę i prawo na UW. Debiutował w 1926 na łamach "Ro- botnika" jako poeta. Inicjator i współzałożyciel grupy poetyckiej "Kwadryga", w 1937 redagował miesięcznik "Nowa Kwadryga". W okresie okupacji działacz podziemia kul- turalnego; oficer AK, uczestnik powstania warszawskiego, jeniec oflagu. Po wyzwole- niu w Ludowym Wojsku Polskim, redaktor "Polski Zbrojnej". W 1.1947-48 zastępca re- daktora naczelnego "Nowin Literackich". W 1948 dyrektor Departamentu Teatru MKiS. W 1.1949-68 prezes ZAIKS. Wydał m.in. poezje: Pożegnanie Termopil,1929, Autopor- tret, 1932, Powrót na Powiśle, 1935, Janosik z Tarchowej, 1937, Nasza rzecz, 1953, Dom i inne wiersze, 1964, Lirycznie i nielirycznie, 1974; utwory prozatorskie i wspo- mnienia: Notatnik warszawski,1950, Jakub Jasihski, młodzian piękny i posępny,1951, Warszawska karmaniola, 1955, Głupia sprawa, 1969, Na Powiślu i na Woli, 1974; ponadto prace edytorskie i tłumaczenia z poezji radzieckiej. 3 P a n t e 1 e j m o n K. P o n o m a r e n k o (1902-1984), inżynier, pracował w trans- porcie, następnie w armii. Do partu należał od 1925. W l. 1938-47 I sekretarz KC WKP(b) Białorusi,1944-48 premier BSRR. Przyjeżdżając na zjazd był świeżo powoła- nym sekretarzem KC WKP(b), nie był jeszcze członkiem Prezydium. W 1.1955-57 am- basador w PRL. 26 XII 1948. Niedziela. Drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia Ciągnę dalej zapóźnioną opowieść [...]. Kongres (na który już więcej nie poszłam) trwał cały tydzień. Setki głośników rozwieszone nad mia- stem rzadko się odzywały, ale gdy zaczynały huczeć, dudnienie szło nad Warszawą pełne grozy, przypominające tubę szaleńca ze Słonimskiego " Dwu końców świata". Frania zapytała mnie przed kongresem: "Proszę pani, o czem oni tam będą radzić? Czy oni uradzą, żeby Ruscy sobie stąd poszli?" Biegała po mieście przypatrując się, słuchając głośników, wreszcie przyszła z kon- kluzją: "Oni tam nic dobrego nie uradzili. Na swój własny tyłek bat so- bie ukręcił, ten co się tam z nimi zgodził". Oto vox populi. Ktoś powiedział: "Zabili Narutowicza, no, więc mają Stałina". Pomy- ślałam, że w samej rzeczy to przypomina bajkę Ezopa-Mickiewicza o królu żab. Piłsudski był dla reakcji polskiej za lewicowy, nazywali go 356 bandytą i pomawiali o konszachty z bolszewikami, a więc mają agenta bolszewickiego, Bieruta, na czele rzekomego państwa. Ciągnęli Polskę tak daleko w prawo, aż sznur się urwał i runęła w przepaść lewego eks- tremu. Musi teraz tak rosnąć i tak się budować, by ponad krawędzie przepaści wynieść się aż ku niebu. Sięgnąć twórczymi wartościami tam, dokąd nigdy nie sięgała. Wierzę, że wszystko, co się teraz dzieje, nawet najgorsze, wyjdzie w końcu Polsce na dobre. 27X111948. Poniedzialek Notuję dalej, co zapamiętałam z ubiegłych tygodni. Największą sen- sacją owego kongresu było przemówienia Gomułki. Podobno zarzucił prowodyrom jednoczących się partii kosmopolityzm i nihilizm narodo- wy. Tyle podały gazety. Potem cały dzień odpowiadano mu i potępiano go. Bierut nazwał jego przemówienie "jedynym przykrym zgrzytem kongresu" (gdy był to może jedyny czysty ton śród szatańskiego zgrzy- tu). Kliszko', najobrzydliwszy z "kajających się", powiedział: "Piękne wyniki tego kongresu osiągnęliśmy bez towarzysza Wiesława i przeciw niemu". Podobno sala przyjęła przemówienie Gomułki huraganami oklasków, aż musiano ją mitygować i aż zamilkła pod skamieniałym wyglądem zmartwiałych dygnitarzy przy stole prezydialnym. Ale ja w ten entuzjazm tej sali dla Gomułki nie wierzę. Widziałam ryki en- tuzjazmu, z jakim oklaskiwała jego przeciwników. Zresztą - co to by- ła za sala. Pan Bóg to raczy wiedzieć! Dzisiaj wszyscy są tacy zamasko- wani ! Warszawa od razu ochrzciła Gomułkę Rejtanem. Aż dziwno,jak to wnet poszło po mieście, a za tym słowa: Nowa Targowica. Stalin, jak Katarzyna II, gwarantem niepodległości Polski! A jednak - są różni- ce! Na czas kongresu wydano znaczki pocztowe z Marksem, Engelsem, Leninem i Stalinem. Dotąd jednak ani jednego listu z takim znaczkiem nie otrzymałam. Natomiast sama będąc na poczcie słyszałam jak jakiś pan odmówił kupienia takich znaczków. Urzędniczka tłumaczyła mu: "Co my mamy zrobić? Na czas kongresu musimy wydawać takie znacz- ki". Ja wysyłałam akurat list do Szwajcarii do pana Jerzego. Nie miałam okularów i nie mogłam rozpoznać, jaki mi znaczek nakleili, ale zdaje się, że właśnie taki. To nic nie szkodzi. Tego cenzura nie może skonfi- skować, a to mówi więcej niż najbardziej niecenzuralny list. Bo można 357 dawać znaczki państwowe z ludźmi, których uważamy za wielkich; ale nie można na znaczkach państwowych drukować szefa innego państwa, jakim de facto jest Stalin. Tego samego dnia wracając z miasta wstąpiłam do sklepu monopolo- wego po ćwiartkę wódki. Stała tam jakaś babina w chustce, z którą skle- powy rozmawiał... po rosyjsku. Kiedy wyszła, zwrócił się do jakiegoś młodego w czapce studenckiej z objaśnieniem: "To białogwardzistka. Emigrantka. Jeszcze z dawnych..." W czasie pobytu Anny odwiedzili nas Kornaccy. Chodziłyśmy też z Anną na wystawę Dunikowskiego2 i oglądałyśmy ją ze spotkanym tam przypadkowo Flukowskim3. Dunikowski był i jest znakomitym rzez'biarzem. ale oczywiście nigdy nie był komunistą ani nawet socjalistą; podobno zbiory swoich rzeźb ofiarował państwu, gdyż nie miał gdzie ich trzy- mać, a za to ma dostać willę. Jest trochę cynikiem, a najwięcej typem i człowieka, i artysty renesansowego. Nie tyle i nie najbardziej z powo- du skali talentu, ile z powodu braku skrupułów, niemoralnego i bujnego życia etc. Jest to awanturnik, [...] rozpustnik (acz bardzo szpetnej gęby i postury), poszukiwacz mecenasów i przygód. Przypuszczam, że gdyby całe jego życie było dostatecznie znane, byłoby ono z punktu widzenia komunistycznego purytanizmu jednym wielkim skandalem. Flukowski, pełen namaszczonego pietyzmu dureń [...], odsłonił zaledwie rąbek tej biografii. M.in. dwoma głównymi mecenasami Dunikowskiego w jego młodych latach byli: biskup śląski Lisiecki4 i sławny fryzjer paryski pol- skiego pochodzenia, Antoine. Ów biskup Lisiecki był też typem rene- sansowego eklezjasty, rujnował się n'a katedrę katowicką, do której m.in. zamawiał rzeźby u Dunikowskiego. A że był to też amator uciech dobrego stołu i dobrej piwnicy, porobił w związku z tym wielkie nad- użycia pieniężne i w końcu umarł. Aczkolwiek legenda mówi, że żyje, tylko został zamknięty w klasztorze, a jako biskupa Lisieckiego pocho- wano kogo innego. Otóż "klasowy" i "komunistyczny" Dunikowski rzeźbił nie tylko sa- mego biskupa (wyborny portret), nie tylko różnych świętych do kato- wickiej katedry, ale i różnych innych świętych dla Jezuitów w Krakowie (czterej ewangeliści) etc. - i to są może najlepsze jego rzeźby. Trudno było choć części tego ogromnego dorobku katolickiego nie pokazać, ale... umieszczono go w takiej bocznej galeryjce czy korytarzu, dokąd przeciętny zwiedzający sam nigdy nie trafi. Nas tam zaprowadził Fluko- wski. Później dowiedziałam się, że to sam Dunikowski umieścił w tak trudnym do znalezienia miejscu te świątobliwe rzeźby. Oto co się nazy- wa chcieć i umieć wykorzystywać koniunkturę. Na wystawie jest też impresjonistyczny portret Henryka Szczygliń- skiego z r.1898. To mi przypomina, że Wyka w "Twórczości" tak napi- sał o tej rzeźbie: "Niedbały i smutny jest ten artysta fin-de-siecle'u. W jakimś przyszłym wydaniu ##Próchna#, Berenta, zaopatrzonym w ma- teriały pochodzące z epoki, portret ten zajmie pierwsze miejsce wśród dowodów, jak to wyglądał Borowski, Turkuł i inni improduktywi arty- styczni Berenta. Podany być winien bezimiennie. Bo któż z nas wie po latach pięćdziesięciu, kim był Henryk Szczygliński?"5 Ponieważ Szczygliński był w 1916 roku moim kochankiem i wiem, kim był, a jest w istocie i niesłusznie zapomniany, myślę, że trzeba choć tu zostawić o nim wspomnienie. Zwłaszcza że w przytoczonym urywku tak uderza nietrafność i niewiedza Wyki. Szczygliński, taki jakim go znałam, nie był ani smutny, ani niedbały, choć może za młodu stylizo- wał się na ponurego przybyszewszczyka. Nie był też artystą fin-de- -siecle'u, bo większość jego prac powstała w pierwszej ćwierci tego wieku. Trudno go też nazwać improduktywem artystycznym, gdyż był aż nadto płodny, zwłaszcza w okresie pierwszej wojny światowej ryso- wał i malował dużo i bardzo dobrze. Był uczniem Stanisławskiego i był przez mistrza ceniony. Zalatywał trochę jego manierą, ale jego pejzaże (zwłaszcza krakowskie i lubelskie) nie ustępują w niczym najlepszym 358 359 Xawery Dunikowski z rzeźbą bp. A. M. Lisieckiego rzeczom ówczesnej szkoły krakowskiej. Miał sobie tylko właściwe błę- kity, zielenie i granaty. Jego przedwiośnia miejskie i wiejskie, jego wil- gocie powietrza, mokre blaski pąków kasztanowych, jego pierwsze wio- senne trawy nie mają sobie równych. Tak samo jego krakowskie noce i przedświty, podpatrzone, jak mi sam opowiadał, "gdy się wracało po Popiersie Lenina dłuta Xawerego Dunikowskiego,1949 nocnej schadzce albo hulance". Był rozrzutnikiem i równie prędko sprzedawał swoje obrazy, jak je malował. Uprawiał wyłącznie pejzaż, ludzie mu się nie udawali. Lekceważył sobie zupełnie oficjalne sukcesy i nie starał się o nie; toteż nic z niego nie ma w muzeach, a wszystko gdzieś się rozproszyło po prywatnych nabywcach. Pamiętam jednak w dwudziestoleciu dwie jego zbiorowe wystawy, jedną w Zachęcie, dru- gą w IPS-ie. Pochodził z żydowskiej rodziny łódzkiej Stieglitzów, pochodzenie swoje starannie zatajał, co mu przychodziło tym łatwiej, że w wyglądzie Henryk Szczygliński. Rzeźba Xawerego Dunikowskiego nie miał nic semickiego. Portret Dunikowskiego przedstawia pełnego wdzięku młodzika w roboczej malarskiej bluzie, ale nie daje pojęcia o urodzie Szczyglińskiego. Gdy go poznałam, miał lat czterdzieści, a wyglądał na 25. Był bardzo piękny, trochę podobny do Wieniawy- 360 361 -Długoszowskiego. Był jeszcze kawalerem, ożenił się w 1917 ze swoją miłością z lat szkolnych i koleżanką szkolną ("zawsze za mnie odrabiała zadania matematyczne") - po latach spotkaną swoją pierwszą narzeczo- ną, która z nim zerwała, gdyż już wtedy ją zdradzał. Może zresztą po- etyzował tą opowieścią (gdy go kiedyś w Warszawie przypadkiem spot- kałam) trywialny fakt, że się ożenił z wielką fortuną. Owa narzeczona dzieciństwa była ze znanej rodziny bogaczy żydowskich Spokornych, podobno była skrzypaczką. Spokorni mieli m.in. ogromny dom secesyj- ny na rogu Alei Ujazdowskich i Szopena i tam Szczyglińscy mieszkali. Ich ślub odbył się w kościele św. Krzyża, dawał go ksiądz kan. Skimbo- rowicz, co było opisane w "kronice towarzyskiej" ówczesnego tygodni- ka "Świat". Mieli, jak słyszałam, syna Macieja. Czasu pierwszej wojny światowej Szczygliński był kapralem ułanów w drugiej Brygadzie I,e- gionów, miał opinię uczciwego, dobrego żołnierza. W książce Rostwo- rowskiego "Szablą i piórem"6 jest o nim kilka wzmianek ukazujących go w bardzo korzystnym świetle, jako dobrego i mężnego towarzysza broni. Szczygliński był elegantem - opowiadał mi kiedyś, jaką nieuf- ność żywił do niego z tego powodu Stanisłav,ski. "Ale wkrótce przeko- nał się - mówił o tym Szczygl. - że można nosić cylinder i rękawiczki, a być dobrym malarzem". Przed pierwszą wojną światową głośny był w Krakowie romans Henryka Szczyglińskiego z aktorką Arkawinówną#. Umarł czy zginął w Warszawie w czasie powstania i został prowizory- cznie pochowany na skwerku między Piękną, Kruczą i Mokotowską. Któregoś dnia we wrześniu 1944 przechodząc tamtędy z Anną, zoba- czyłam właśnie świeży grób z napisem na krzyżyku: śp. Henryk Szczy- gliński, artysta malarz. Daty śmierci nie zapamiętałam. Po wojnie widy- wałam tę mogiłkę starannie utrzymaną i ozdobioną nasturcjami. W tym roku dopiero ekshumowano Szczyglińskiego i pochowano na Powąz- kach#, o czym Wyka mógłby też wiedzieć, bo gazety o tym doniosły. # Z e n o n K I i s z k o (1908-1990), polityk. Od 1925 członek KZMP, od 1931 KPP. W okupowanej Warszawie wspótorganizator PPR i KRN, kierownik Centralnej Techniki. W związku z oskarżeniem o prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie w 1948 usunięty z KC. Po powrocie do władzy w 1956 członek KC, w 1.1957-70 członek Biura Politycznego i sekretarz KC (m.in. od spraw ideologii i kultury), przewodniczący klubu pos. PZPR i wicemarszałek sejmu. Pełnomocnik Biura Politycznego w trakcie zajść na Wybrzeżu w 1970. Z Dąbrowską starł się bezpośrednio w związku z listem 34. z X a w e r y D u n i k o w s k i (1875-1964), rzeźbiarz, malarz. Studia malarskie od- był w Warszawie i krakowskiej SSP. W 1. 1904-09 był profesorem rzeźby w SSP w Warszawie. W czasie I wojny światowej w Paryżu. W 1923 objął katedrę rzeźby w ASP w Krakowie. Przez 5 lat więziony przez Niemców w Oświęcimiu. Po wyzwole- niu wznowił pracę twórczą i pedagogiczną, kolejno w Krakowie, Warszawie i Wrocła- wiu. Ogromny, różnorodny i oryginalny jego dorobek zawiera rzeźby symboliczne, fi- guralne, portrety, pomniki. Najsławniejsze dzieła: Tchnienie, Fatum, 1901, Kobiety brzemienne, 1906, Grobowiec Bolesława Śmiałego, Autoportret, 1916-17, Głowy wa- welskie,1925-29, Pomnik czynu Powstarczego na górze św. Anny,1949-52. Omawiany tu Portre< H. Szczyglińskiego należy do jego pierwszych prac (1897). Pod koniec życia więcej zainteresowań poświęcił malarstwu. Cały swój dorobek artystyczny ofiarował państwu. # S t e f a n F 1 u k o w s k i (1902-1972), literat, tłumacz. Ukończył Wydział Prawa UW. Debiutował w 1927 na łamach prasy jako poeta. Należał do grupy poetyckiej "Kwadryga". Uczestnik kampanii 1939, jeniec oflagów, działacz kulturalny w Wolden- bergu. Po wyzwoleniu kierownik literacki Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie. Wy- dał m.in. poezje: Słońce w kieracie,1929, Napomknięte cieniem,1961, Po stycznej sło:- ca, 1971; sztuki teatralne: Horyzont Afrodyty, 1947; oraz uprawiał prozę. Tłumaczył z francuskiego i rosyjskiego. W 1. 1948-49 był komisarzem ruchomych wystaw dzieł X. Dunikowskiego, któremu poświęcił poemat (1948). % A r k a d i u s z M a r i a n L i s i e c k i (1880-1930), biskup katowicki, patrolog, re- daktor. Pochodził z Poznania. Po otrzymaniu święceń kapłańskich w 1904 wikariusz w Ostrowie Wlkp., gdzie organizuje oddział Towarzystwa Czytelni Ludowych;1907-30 członek zarządu głównego TCzL w Poznaniu. W 1910 zostaje kanonikiem kapituły ko- legiackiej św. Marii Magdaleny, sekretarzem generalnym Związku Katolickich Towa- rzystw Robotników Polskich i redaktorem "Robotnika". Od 1905 członek Ligi Narodo- wej; z jej ramienia w listopadzie 1918 brał udział w konferencjach z Piłsudskim i Da- szyńskim w sprawie tworzenia rządu. Równocześnie pracuje naukowo nad historią Ko- ścioła, zostaje profesorem w Seminarium Duchownym w Gnieźnie i kanonikiem kapitu- ły gnieźnieńskiej. W 1926 powołany na biskupstwo katowickie. Dla dieeezji tworzy Seminarium Du- chowne w Krakowie, aby alumni uczęszczali na UJ; doktor h.c. uniwersytetu krako- wskiego. Zmarł nagłą śmiercią podczas wizytacji w Cieszynie. 5 K. Wyka - W lesie rzeźb, "Twórczość" 1948, z.11. h Stanisław Rostworowski, podporucznik Legionów Polskich - SzablĄ i piórem, Kra- ków 1916, nakładem Centralnego Biura Wydawnictw NKN. # H e 1 e n a A r k a w i n (1878 lub 83-1943), aktorka, reżyser. Debiutowała w 1900 we Lwowie, w 1902-11 w Teatrze Miejskim w Krakowie (Violetta w Kordianie, Rache- la w Weselu, Pani Rollison w Dziadach, Kordelia w Królu Learze), później w Warsza- wie (Szimena w Cydzie), Łodzi, Poznaniu, Wilnie, Petersburgu, Bydgoszezy. Grała też w filmie Pokój nr 17. Zamordowana przez hitlerowców. s H e n r y k S z c z y g 1 i ń s k i (1881-1944), malarz; syn Franciszka i Marii z Mo- szyńskich. Uczęszczał do łódzkiej szkoły rysunkowej Witolda Wołczackiego, następnie studiował malarstwo w Monachium, Paryżu i Krakowie, m.in. w uniwersytecie pejzażo- wym Jana Stanisławskiego. Odgrywał czynną rolę w krakowskim życiu artystycznym szczytowego okresu Młodej Polski. Następnie w ł,odzi zorganizował Koło Artystyczno- -Literackie. Walczył w Legionach Polskich w II Szwadronie Ułanów i jako ochotnik w wojnie roku 1920. Od 1918 w Warszawie. Brał udział w organizacji życia artystycz- nego w odrodzonej Polsce, m.in. jako prezes Warszawskiego Towarzystwa Artystyczne- go. Wystawiał wielokrotnie swe malarstwo w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Wied- 362 363 niu, Londynie. W 1932 Zachęta przyznała mu dyplom honorowy, a na Salonie Jesien- nym 1933 zdobył I nagrodę m. Warszawy. Poległ podczas powstania warszawskiego. W sprawie pochodzenia H. Szczyglińskiego pisząca uległa zapewne propagandzie endeckiej. Po zbiorowym liście otwartym do gen. Hallera protestującym przeciw zabój- stwu prez. Narutowicza prasa endecka wystąpiła z rewelacjami na temat żydowskiego pochodzenia malarza pisząc o nim jako "Stieglitzu - czynnym ułanie syjońskim" (por. art. St. Pieńkowskiego w antysemickich "Dwóch Groszach", z 6 i 9 I 1923). Żona Szczyglińskiego też nie pochodziła z rodziny Spokornych (za Maurycego Spo- kornego wyszła za mąż jej starsza siostra). Ekshumacja odbyła się nie w 1948, jak pisze Dąbrowska, lecz 24 IX 1946. 28 XII 1948. Wtorek W czasie pobytu Anny byłam z Nią na przedstawieniu kabaretu "Sy- rena". niedawno przeniesionego z Łodzi'. Nie przypuszczałam, że w obecnych warunkach da się jeszcze tyle humoru i dowcipu wykrzesać choćby z samego języka urzędowego. Rudzki jest bardzo dobrym kon- feransjerem, mężnie borykającym się na ostatnich już, być może, szań- cach satyry, w tej epoce błazeństwa namaszczonego. Potem rozmawiałyśmy z Anną o porażkach Zachodu w stosunkach z Rosją. Pierwszą porażką było, że Anglia nie wyciągnęła konsekwencji z pobicia Rosji przez Japonię i z rewolucji rosyjskiej 1904-OS roku. Wówczas był czas na pochwycenie przez Zachód inicjatywy wielkich reform społecznych. Drugą porażką była wojna interwencyjna z Rosją bolszewicką. Zachód stracił wtedy po raz drugi wielką szansę wyjęcia miecza z rąk szalonego przez dokonanie własnej rewolucji społeczno- -gospodarczej na drodze reform. Trzecią porażką był rok 1942. Wtedy kiedy Hitler był na Kaukazie i pod Moskwą, należało rzucić wszystkie siły na Niemcy i wyzwolić Rosję, a nie czekać aż Rosja wyzwoli Euro- pę, a potem dąsać się idiotycznie na konsekwencje tego faktu. Czwartą porażką Zachodu są Chiny 1948 roku. Jeśli Truman nie zrobi wielkiego przewrotu socjalno-gospodarczego i nie wytrąci tym sposobem potężnej broni propagandowej z rąk Rosji - to nic nie poradzą bomby atomowe, Grecje, Jugosławie czy Indonezje. Rozmowa z Wandą Dąbrowską o przodownictwie pracy. Hasło to jest szczególnie antydemokratyczne i antykulturalne. Jest w nim karyka- tura kultu wodzostwa. Przodownicy pracy są znienawidzeni przez masy pracujące, tworzą kastę uprzywilejowanych lizusów i pieszczochów rzą- du, a cała akcja obniża niesłychanie jakość produktów. Wprawdzie pod- żeganie do pracy leniwych Polaków jest konieczne, ale należałoby za- grzewać do współzawodnictwa całe zespoły fabryczne i to do współza- wodnictwa nie oddzielającego ilości od jakości. Nie wolno mówić: naj- pierw ilość, potem jakość! To jest contradictio in adiecto`, gdyż ilość złej jakości jest to to samo, co zero. W Święta słuchałam nabożeństwa z Wrocławia. Bardzo piękne chó- ry. Podobały mi się w kazaniu słowa: "Głos duszy strwożonej", "grzmot Boga", "Chrystusa nie zdradzimy" i cytat z Biblu: "Jeśli Pan domu nie zbuduje, próżno pracują, którzy go budują". Gina Lombroso ma chyba rację. Gdyby ostała się wszędzie religia katolicka, świat nie poszedłby w kierunku cywilizacji mechanicznej. To protestantyzm i judaizm skierowały ludzkość na tory nadmiernej aktyw- ności ziemskiej. I T. Zieliński ma rację. Katolicyzm wchłonął w siebie 364 ' ' 365 TaMlica przodowników pracy całą mądrość cywilizacji starożytnej, która umiała cenić cnotę abstynen- cji. Protestantyzm to nawrót do judaizmu, i to do judaizmu Starego Te- stamentu z jego gorączkową fantasmagorią ambicji i aktywności czło- wieka. Pan Jezus był na pewno więcej Grekiem i Rzymianinem, niż ci ostatni sobie wyobrażali. Katolicyzm i prawosławie były religiami este- tycznymi i wytwarzałyby postawę estetyczną, kontemplacyjną z orienta- cją na doskonałość raczej niż na potęgę. Bałwochwalstwo w stosunku do ludzkości jest najgorszym egoi- zmem. Ludzkość nie może czcić siebie. Jest w tym narcyzmie monstru- alnym coś dla niej samej obrażającego. Ludzkość nie wytrzymuje utraty wiary w Boga. Filmowym happy-endem i szczęściem przyszłych #oko- leń na próżno stara się zastąpić urok wiary w życie pozagrobowe. Zadna teza ludzkiego umysłu nie może się podawać (jak marksizm-leninizm) za jedynie prawdziwą, jedynie ostateczną i jedynie wszystkie zjawiska bytu wyjaśniającą teorię naukową. Tym samym bowiem kompromituje samą siebie, wszelką naukę i wszelki postęp, jakiemu rzekomo ma słu- żyć. Toteż wielką mądrością religii jest, że jedynie ;prawdziwy, jedyny ostateczny i jedynie wszystko wyjaśniający dogmat przeniosła w sfery nadprzyrodzone, niesprawdzalne. Tym samytn umożliwiła postęp i wol- ność, które marksizm paraliżuje. Poza tym również życiowo jest bardzo niebezpiecznie ogłaszać coś sprawdzalnego za prawdę jedyną. Od wszelkich bowiem tego rodzaju "absolutów" wymaga się doskonałości i daleko trudniej przebacza mu się błędy. Ostrożność i sceptycyzm wieku XIX, w którym żadna idea nie chcia- ła się widzieć absolutną i narzucać się policyjnie ludziom - umożliwiły właśnie powstanie marksizmu. Marks był możliwy tylko w epoce wiel- kiego liberalizmu. W żadnej innej nie dano by mu tak swobodnie pisać i tworzyć. Wielki rozkwit liberalizmu i indywidualizmu w wieku XIX nie był wcale wynikiem "gnicia" warstwy mieszczańskiej, lecz wnioskiem z re- wolucji francuskiej. Przed nią wszystkie klasy przodujące, uprzywilejo- wane i rządzące były tak samo antyliberalne i antyindywidualistyczne jak dzisiaj socjalizm i komunizm. I tak widząc rzeczy, można mieć pew- ną nadzieję na to, że w reperkusjach naszej rzeczywistości zaświta blask renesansu. Po wyjeździe Anny byłam w Muzeum Narodowym na Wystawie Książki Francuskiej. Chciałam się zobaczyć z Lorentzem, ale go nie by- ło, już był wyjechał na Święta. Zaczepił mnie natomiast jakiś młody człowiek z jaskrawymi oczyma i przedstawił mi się: "Jestem taki sobie, skromny rzeźbiarz, nazywam się Karny"3. "Jakże skromny" - ucieszy- łam mu się. - "Toż pan jest znakomity rzeźbiarz i nieraz pana rzeźbami się zachwycałam". Tu zaczęliśmy sobie oboje mówić komplimenty, w końcu okazało się, że chce mnie rzeźbić. Bardzo byłam dumna i ucie- szona, bo mnie nigdy jeszcze taka propozycja nie spotkała. (Karny do dziś dnia powtarza mi to przy każdym przypadkowym spotkaniu, ale nigdy tego zamiaru nie wykonał. Niedawno ktoś mi powiedział, jaki jest mankament Karnego jako rzeźbiarza. Nie umie zrobić całej postaci. Jest tylko rzeźbiarzem głów; ale te są u niego przepyszne. Dopisek z roku 1956). W czwartek przed Wilią byli Linkowie i przynieśli nam jak co coku małą choineczkę na stół. Ona jest już zupełnie pod urokiem Borejszy. On opowiadał mi o kongresie satyryków' (o którym też nie puszczono sprawozdania w prasie). Po referacie Borejszy, który dowodził, że saty- ra jest potrzebna i że "my się satyry nie boimy" - Szpalski (czy któryś tam) przytoczył szereg tematów zapytując, czy one mogą być przedmio- tem humoru i satyry. Na to Borejsza zawołał z patosem i żałośnie: "Czyż pan Szpalski nic już innego w naszej działalności nie zobaczył?" I gadaj tu z takimi ludźmi. A propos humoru słyszałam taki wierszyk: Wlazł kotek na płotek i ścierpł Bo płotek to młotek A księżyc to sierp. Na Wilii byli u nas Samotyhowie5. Spędziliśmy ją cichutko i po sta- roświecku. Po dobrej wieczerzy z winem dalmatyńskim słuchaliśmy Sztompki grającego Chopina i potem - kolędy, które jednak radio po ca- łym dniu wygłupiania się dało o 8.20 wieczór w wykonaniu chóru im. ks. Gieburtowskiego z Poznania. Czuję się pod psem i fizycznie, i duchowo - czego wynikiem jest zu- pełna prawie niemożność pracy. Oto ledwie doganiam w notatkach dzień dzisiejszy. Oby się już dalej tak nie zaniedbać, bo cała wartość- notować ciągle i na świeżo. 1 Zdaje się ponownie Wgląd w rząd. z C o n t r a d i c t i o i n a d i e c t o (łac.) - połączenie pojęć, które nawzajem się wyklu- czają. 3 A 1 fo n s Ka rn y (1901-1989), rzeźbiarz. Po studiach w warszawskiej ASP podró- żował do Francji, Niemiec i Belgu. Przed wojną należał do spółdzielni rzeźbiacskiej 366 367 "Forma", do Bloku ZAP, po wojnie do grupy "Powiśle". Rzeźbił akty i kompozycje, specjalizował się w rzeźbie portretowej. Główne prace: Hanka, 1932; portrety: M. Ko- tarbińskiego, 1933, S. Noakowskiego, 1935, S. Godlewskiego, 1935, Madzi Kuny, 1941, L. Solskiego,1944, J. Parandowskiego,1955. 4 8 XI odbył się w Warszawie Ogólnopolski Kongres Satyryków; Borejsza w zagaja- jącym referacie wysunął postulat pozytywnej satyry. 5 Aniela z d. Miłkowska (1876-1965) i Erazm(1886-1963) Samotyhowie- przyjaciele z czasów młodości, ze studiów w Belgii; obydwoje przyrodnicy, ona - kry- tyk artystyczny, on - nauczyciel gimnazjalny, mason. 29 XII 1948. Środa O dwunastej na wczorajszą zachętę Parandowskiego poszłam na Śniadeckich 10, gdzie (w lokalu użyczonym przez ZAIKS) co środę rzeko- mo zbiera się zarząd Pen-Clubu na luźne pogawędki. Tym razem przy- szedł tylko Jaś - oraz dwie stare damy: Zuzanna Rabskal i Czekańska- -Heymanowaz. Obydwie pytlowały jak najęte, a Jaś celebrował. Ten po- koik i te środy to dla niego odwet za jego obecną "ńieważność". Tam, w tym maleńkim pokoiku jest wielkim prezesem międzynarodowej in- stytucji, fundującym swym gościom czy współkolegom z zarządu czar- ną kawę, obskakiwanym przez woźnego i woźną, otwierającym zagrani- czną korespondencję, mogącym się popisać listem Oulda3 czy Csokora4. To bardzo żałosne i zabawne. Straciłam tam niepotrzebnie cenny czas, chyba że zaliczać na "ma" tę obserwację Jasia celebrującego in partibus infidelium5. Najsilniejszym wrażeniem ostatnich dni w radiu był po raz pierwszy przeze mnie słyszany głos Turskiej-Bandrowskiejb. To aż wstyd, że po raz pierwszy ją dopiero słyszałam. Pójdę na pierwszy koncert, na któ- rym będzie śpiewała. Co za głos - mocny, piekielnie silny, a razem ła- godny, aksamitny. I co za szkoła! Nic pozamuzycznego. Żadnych tre- molandów, żadnych achów i ochów. Cudo, którego nie znałam! # Z u z a n n a R a b s k a ( 1888-1960), autorka wielu popularnych powiastek dla dzie- ci, młodzieży i dorosłych oraz tłumaczeń; od 1925 do 1939 prowadziła kronikę literaeką w "Kurierze Warszawskim". Po wojnie założyła prywatną wypożyczalnię książek (wspomnienia Moje życie z książką,1959). 2 R ó ż a C z e k a ń s k a - H e y m a n o w a ( 1887-1968), tłumaczka, literatka; w młodo- ści w redakcji "Ponowy". 3 H e r m a n O u 1 d, sekretarz generalny Pen-Clubu. 4 F r a n z T h e o d o r C s o k o r ( 1885-1969), austriacki pisarz, zwłaszcza dramaturg (m.in. Europuische Trilogie,1952). W 1938-46 przebywał na emigracji, również w Pol- sce; stąd sympatie do Polski i różne polonica w twórczości; przełożył też Nie-boską ko- medię. SIn partibus infidelium (fr.)-wkrajuniewiernych 6 E w a B a n d r o w s k a - T u r s k a (1899-1975), śpiewaczka (sopran). Od 1918 wy- stępowała w teatrach operowych Warszawy, Lwowa, Poznania oraz za granicą (Europa, Ameryka). Bogaty repertuar operowy, także pieśniarski. Od 1946 nauczała w krako- wskiej PWST. 31 XII 1948. Piątek Ostatni dzień roku. Rano poszłam do Kodejszkówl, a potem z ich dziećmi i zaproszonymi gośćmi do kaplicy w "Romie", gdzie odbyły się chrzciny dwu ich młodszych synków. Ja podawałam z Ryszardem Or- dyńskim2 (ożenionym w Ameryce z koleżanką Kodejszkowej) starszego Witolda3, Elżunia Barszczewska z jakimś nie znanym mi panem - nie- mowlę, Macieja4. Wituś szedł sam ze mną za rękę do kościoła. Przed wyjściem częstowano nas winem i tortami. Wieczorem tegoż dnia odby- ła się kolacja z potrójnej racji: chrzcin, imienin pana domu i sylwestra. W czasie chrzcin ksiądz miał bardzo brudną komżę. W czasie kolacji to- warzystwo zabawiało się piosenkami (bardzo źle śpiewanymi i trywial- nymi) i deklamacjami w stylu Wiecha (który jest wieszczem tej sfery). Nic nie brakło w tym bigosie atrakcyji. Od partyzanckiej pieśni: "Roz- szumiały się wierzby płaczące"... do... rosyjskich piosenek, których śpiewanie w polskim domu przy obecnych warunkach wydaje mi się tym, co St. nazywa "brak smaku w gębie". [...) Wracałam o drugiej w nocy taksówką z Ordyńskim. Miasto było ci- che i ciemne w tę noc sylwestrową, jak głęboka prowincja. Polska mie- rzchnie, zacicha. Żal mi było, że zostawiłam w domu Małyniczównę, która mówiła nam Mickiewicza. Tego nie można bez płaczu słuchać, ta- kie to znów aktualne. Jak oni ten dynamit uczuć polskich pomieszczą w swojej leninowsko-stalinowskiej żelaznej skrzyneczce. Właściwie naszą ojczyzną jest pewna forma życia i obyczajowości, która nam odpowiada. Gdy ta ginie - nic nie może nas pocieszyć. Gdy żyje - sprawy granic czy niepodległości - nawet niepomyślnie ułożone - dają się znieść bez utraty nadziei. Otóż ta forma, ten kształt obyczajo- wości, osobowości narodu jest obecnie gwałcony i poniewierany. I to jest najgorsze do zniesienia. To obrzydza nawet zbawcze reformy. 1 Zaprzyjaźnione od czasów przedwojennych małżeństwo lekarskie: E u g e n i u s z K o d e j s z k o ( 1908-1967), intemista, H e 1 e n a K o d e j s z k o ( I 906-1995), stomatolog. #4 - Dzienniki, t 1 369 1949 2 R y s z a r d O r d y ń s k i (1878-1953), reżyser teatralny i flmowy; asystent M. Reinhardta, był reżyserem w Deutsches Theater i prowadził tam Szkołę Drama- tyczną, pracował jako scenarzysta i reżyser w Hollywood i w Metropolitan Opera House w N. Jorku. Od 1923 związany z Teatrem Polskim w Warszawie. W 1937 przeniósł się do Paryża, w 1940 do USA. Powróciwszy do kraju w 1947, pracował wraz z L. Schillerem w ł,odzi i Teatrze Polskim w Warszawie. Wydał Z mojej włó- częgi,1939,1956. 3 W i t o 1 d K o d e j s z k o (ur.1946), inżynier elektronik; autor wielu prac i thima- czeń z tej dziedziny, pracownik naukowy Instytutu Półprzewodników w Warszawie. Od 1981 mieszka w Sydney, Australia. % M a c i e j K o d e j s z k o (ur.1948), magister rehabilitacji ruchowej. , 2 I 1949. Niedziela Zamiast znieczulać się stopniowo na wszystkie bóle duchowe, cierpię coraz mocniej i z osobistych, i z nieosobistych powodów. Dziś rano przybrało to wręcz postać jakiegoś ataku, który trwał kilka godzin. Psy- # chicznie ogarnęła mnie czarna jak noc i przerażona melancholia, fizycz- nie zaatakowane było wszystko. Głowa szumiała, łzy ciekły z oczu, ciekł nos, bolały wszystkie wewnątrz organy i wszystkie członki. Nie mogłam iść ze St. na spacer, choć pogoda była jak marzenie; a on tak się zgryzł moim stanem, że pewno mu się pogorszy. Wreszcie zapadłam w kamienny sen i nie słyszałam nawet, jak podano i zjedzono obiad. Nigdy chyba jeszcze tak smutno i z takim tragicznym samopoczuciem nie witałam Nowego Roku, jak tym razem. Kiedy się obudziłam, popro- siłam Franię, żeby zobaczyła, czy nie ma poczty w skrzynce. Były listy od Heli, Mortkowiczowej i Anny. List Anny zdziwił mnie i zasmucił. Może pojadę do Heli na parę dni. Straszną też chęć mam jechać do Krakowa i Zakopanego. Może by mnie to uzdrowiło, ocaliło... Reszta dnia upłynęła pod znakiem wariatów. Przyszedł W [...). Mia- łam zamiar nie wyjść do niego, ale potem szkoda mi się zrobiło Stacha, że się będzie z nim męczył; zresztą pomyślałam, że ta wizyta jest w sam raz na mój stan zdziczenia i rozpaczy. Tak się też okazało. [...] Wieczorem zgłosił się nieosobiście inny, nieznany mi wariat. Już gdy się położyłam, przyniesiono mi olbrzymią opieczętowaną pakę książek. ' Myślałam, że to "Czytelnik" mi coś przysyła. Tymczasem to pacjent mojej obecnej dentystki, p. Kucharskiej, który mnie raz tam u niej wi- dział i podobno poznał, przysłał mi ni mniej ni więcej tylko sześć wspa- niale oprawnych i w kartonowe pudełka popakowanych kompletów " Nocy i dni", każdy komplet jeszcze prócz tego w celofanie. Wszystkie zadedykowane: Morstinowi, Szyfmanowi, Szaniawskiemu, Barszcze- wskiej, Januszewskiej (też aktorce) i... pani Marii Kucharskiej. Z ol- brzymim listem do mnie proszącym o dopisanie moich "aforyzmów". Treść listu wskazuje na człowieka wobec którego W. jest szczytem zdrowego umysłu. Tak więc Nowy Rok zaczęłam pod znakiem obłędu. 370 371 Witek Kodejszko, chrzestny syn Maru Dą- browskiej, ok.1956 3 I 1949. Poniedziałek Byliśmy na premierze sztuki Morstina "Zakon Krzyżowy"1. Sztuka jest raczej słaba, ale mogłaby stanowić jakieś przecie widowisko z hi- storii Polski dla mas, gdyby nie skreślenia cenzury, które ją całkiem wy- paczyły. O tych skreśleniach krążą różne fantastyczne pogłoski. M.in. była w niej podobno scena hołdu Witolda przed Jagiełłą, której nie pu- szczono, bo, oczywiście, nie wypada, żeby Polsce ktoś składał hołd. Cenzura nie ograniczyła się do skreśleń. Zgodnie ze zwyczajami na- szych nieprzyzwoitych czasów pozmieniano też tekst. Jedna z tych zmian jest szczególnie drastyczna. W scenie końcowej, kiedy Witold wzywa na wielką wyprawę przeciw Krzyżakom, wszyscy obecni pano- wie polscy i bojarowie litewscy wznoszą miecze ze starym, powszech- nie znanym średniowiecznym okrzykiem krucjat i w ogóle zawołaniem rycerskim przed bitwą "Bóg tak chce! Bóg tak chce!" (Dieu le veut!). Cenzura (bezpośrednio czy pośrednio przez wpływ na autora) zmieniła to na okrzyk: "Lud tak chce! Lud tak chce!" Działając w antyreligijnym afekcie cenzorzy nie spostrzegli, że sprzeniewierzyli się marksizmowi, i swojej ulubionej walce klas. Bo jakże jest możliwe, żeby książęta i pa- nowie XIV wieku szli na wojnę z woli ludu i z zawołaniem: "Lud tak chce ! " Ponieważ byliśmy na premierze prasowej, pełnej literatów, profeso- rów, dziennikarzy, wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z nonsensu tego przekręcenia i dramatyczna scena końcowa spotkała się z homeryc- kim śmiechem widowni. Jeszcze w szatni ludzie taczali się ze śmiechu. W czasie przedstawienia był jeszcze jeden interesujący incydent. W jednej z odsłon była dekoracja przedstawiająca portal katedry z wize- runkiem Matki Boskiej. Otóż wraz z podniesieniem kurtyny widownia, a zwłaszcza balkon zaczęły frenetycznie oklaskiwać... wizerunek Matki Boskiej. Z toku akcji okazało się, że to katedra krzyżacka. Biedni Pola- cy! Gdy im pokasowano jasełka, chcą widzieć Matkę Boską gdziekol- wiek i jakkolwiek. # Ludwik Hieronim Morstin - Zakon Krzyżowy, insc. i reż. Janusz Warnecki, scen Wacław Borowski, muz. Zygmunt Mycielski, Teatr Polski. Warszawa. 6 I 1949. Czwartek Mam kłopot i ciężki orzech do zgryzienia. Zaraz po Świętach była u mnie panienka z Filmu Polskiego, która mnie zaprosiła w imieniu Bo- rejszy i tegoż Filmu na obejrzenie filmu "Ulica Graniczna"'. Potem do- wiedziałam się ubocznie, że to jest film przedstawiający tragedię getta. Podobno dostał w Wenecji nagrodę, ale boją się go puścić w Polsce, gdyż strona polska została pokazana tak, że już parę razy to przerabiają, jeszcze boją się puścić. Po mnie, jak po papierku lakmusowym, chcą po- znać, jak zareaguje społeczeństwo. Bardzo byłam perplexe`, a po namy- śle podałam w liście termin 3 stycznia. Przysłano po mnie auto i zawie- ziono na Puławską. Otoczenie wśród którego oglądałam ten film stano- wili sami Żydzi: Ford3 (antypatyczna fizjonomia), Teoplitz4, jakaś pani Hofmanowa# z panem czy młodzieńcem (mąż?), który jedyny wyglądał nie na Żyda, i... Radkiewiczowa, żona ministra bezpieczeństwa, Żydów- I ka, podobno lekarka", bardzo niesympatyczna. i Film jest grany przez świetnych aktorów: Leszczyński, Ćwiklińska, Godik, Fijewski, Broniewska (córka Zarębińskiej?)' i jakiś chłopiec 372 373 Fotos z filmu Ulica Graniczna w doskonale granej roli małego Żydka, Dawidka. Podobno to polskie dziecko, nazywa się Złotnickis, ale typ absolutnie żydowski, nawet w gestach. Cała tragedia żydowska pokazana jest świetnie i robi wstrzą- sające wrażenie, bo robiąc ją, żydowscy marksiści zapomnieli o marksi- zmie i robili to ze zwyczajnie ludzką miłością. Cała strona polska jest rażąco wypaczona, gdyż robiona jest z niechęcią, zaledwie powściąga- ną. Wprawdzie porobili koncesje na rzecz Polski, ale nie ustrzegli się fa- talnych błędów, które sprawiają, że ten film, zwłaszcza jako przedsię- wzięcie państwowe, jest skandalem, stanowi zamaskowaną propagandę antypolską. Jak teraz z tego wybrnąć? Najchętniej napisałabym pra- wdziwe, szczere moje uwagi i przeczytała je tym ludziom stanąwszy na ich punkcie widzenia i wykazawszy im, że film mija się z ich własnym założeniem, którym jest m.in. zwalczanie antysemityzmu, i że osiągnie cel przeciwny - rozjątrzy antysemityzm. Ale to są ludzie, do których nic nie przenika, oni nic nie chcą zrozumieć i niczego się nauczyć. W każ- dym razie napiszę sobie te uwagi, a potem zobaczymy, jak to się da zu- żytkować. Najgorzej, że w czasie tego seansu dowiedziałem się, że Bo- rejsza miał ciężki wypadek samochodowy i nie mógł przybyć. A tylko jeszcze może z nim jednym dałoby się o tym porozmawiać. O jego wy- padku zakomunikowano mi szeptem na ucho i z prośbą o dyskrecję. Dyskrecję tę zachowałam, ale dziś już cała Warszawa mówi o tym, że doznał pęknięcia podstawy czaszki, wylewu krwi do mózgu, że przez pierwsze dnie był umierający, teraz jakoby jest lepiej, ale do dziś nie od- zyskał pełnej przytomności. Po seansie trochę rozmowy, całkiem zdawkowej. M.in. zwróciłam uwagę na to, że mały Dawidek przekradający się z getta i przychodzący do polskiego przyjaciela w straszliwej panice nie jest typowy dla ów- czesnych stosunków. W okresie, kiedy dzieci żydowskie przekradały się z getta, było ich pełno na ulicach Warszawy, a do wyjątków należało za- grożenie wydaniem ich w ręce niemieckie. Na Polnej stale kilkoro dzie- ci żydowskich żebrało śpiewając piosenki - przychodziły śmiało do na- szych drzwi i były karmione. W naszej kamienicy był Piotr Karniol, dziesięcioletni chłopak, uchował się aż do 1944 roku (potem go chowali w klasztorze), bawił się jawnie na podwórzu... Tu owa pani Hofmanowa przerwała mi: "To był wyjątkowy dom". - "Nie, proszę pani, tak było w wielu domach". - "To dlaczego tak mało dzieci żydowskich ocalało?" Na takie dictum oniemiałam wewnętrznie, bo był w tym implicite za- rzut: "Polacy są antysemitami, gdyż nie uratowali wszystkich dzieci ży- dowskich". To, że Polacy nie zdołali uratować wszystkich dzieci pol- skich, nie ma żadnego znaczenia. Dopiero po chwili odpowiedziałam: "Ratowała głównie inteligencja, # a ta nie stanowi większości narodu". Mogłam jeszcze dodać, że tym, który pierwszy zwrócił w naszym podwórzu uwagę na to, że Piotruś Karniol "to Żydziak"y, był szofer, człowiek prosty. Dlatego Ciepliko- wski, polski chłopiec ratujący w tym filmie dzieci żydowskie, jest nie- prawdziwy, bo tacy chłopcy właśnie dzieci żydowskich nie ratowali. ! Ratowała inteligencja, duchowieństwo katolickie, klasztory. Ale nie zdołałam tego wszystkiego powiedzieć - zapomniałam po prostu języka # w gębie i czegoś strach mnie zdjął między tymi Żydami. Jednak napiszę to. Po obejrzeniu tego filmu mój stan nerwowy znacznie się pogorszył. Mam wrażenie, że dostałam znowu wysokiego ciśnienia. 1 Ulica Graniczna,1948, scen. L. Starski, A. Ford, H. Fethke, reż. A. Ford. z P e r p 1 e x e (fr.) - zakłopotana 3 A 1 e k s a n d e r F o r d (1908-1980), reżyser filmowy. W dwudziestoleciu i pod- czas wojny zajmował się dokumentem; w 1943 w ZSRR współzałożyciel Czołówki Fil- mowej WP. Po 1945 organizator polskiego przemysłu filmowego, dyrektor wytwórni "Film Polski". Twórca filmów m.in. Ulica Graniczna, 1948, Mfodość Szopena,1952, Ósmy dzieh tygodnia, 1957, Krzyżacy, 1960, Pierwszy dzieri wolności, 1964. W 1969 emigrował do USA. 4 Prawdopodobnie Jerzy Toeplitz, znany historyk filmu. 5 Z o f i a H o f m a n o w a z d. Łuczek, wydawca i redaktorka, żona Pawła Hofma- na, ówczesnego kierownika Wydziału Kultury KC. 6 R u t a R a d k i e w i c z, dyrektorka wytwórni; nie była lekarką. #Maria Broniewska-Pijanowska (ur. 1931), córka M. Zarębińskiej i Władysława Broniewskiego, aktorka teatralna i filmowa. s Jurek Złotnicki 9 P i o t r K a r n i o 1 (1931-1991), adwokat, syn znanego adwokata Maurycego. Podczas oblężenia Warszawy w 1939 r. jako jedyny z rodziny ocalał ze zbombardowa- nego domu przy ul. Królewskiej. Przygarnęła go wówczas (pod nazwiskiem Górecki) ciotka, prof. dr Eleonora Reicher (późniejsza dyrektorka Instytutu Reumatologii), miesz- kająca na Polnej 40; udało się im tam przetrwać stosunkowo długo. Piaski.12 I 1949. Środa 7 stycznia wieczorem o 21.10 wyjechałam do Poznania, stamtąd do Grodziska Wielkopolskiego i do leżącego tuż przy miasteczku majątku Banku Rolnego - Piaski, którym administruje mój szwagier Hepke. Na stacji w Grodzisku czekał na mnie straszliwie obdrapany wolant w dość 374 375 spaśne konie. Był mały mróz, wszystko pokryte szronem, drzewa sa- dzią. Po drodze mijały mnie eleganckie auta. Kiedy wjechałam w ol- brzymie murowane podwórze (zupełnie takie samo, jak było w Płonnem i w Morsku), zobaczyłam gromadę chłopów z pałami w rękach. Spotka- ne auta również w to podwórze wjeżdżały. Nikt nie wyszedł na moje spotkanie. Dopiero kiedy już zeszłam z obszarpanego wehikułu wybieg- ła dziewczyna, jak się potem dowiedziałam, imieniem Władzia, i wzięła moją walizkę. Hela czekała u szczytu schodów (bo mieszkają na górze) wychudła i postarzała, ze zmienionym nie do poznania głosem, z prze- rażonymi oczyma, pomarszczona, umalowana, z ufarbowanymi na ru- doczarny kolor włosami w nieładzie. Dziwnie od tej zmienionej twarzy odbijały - białe i piękne czoło i jeszcze bielsze, ale sztuczne zęby - cały garnitur. Serce mi się ścisnęło na jej widok. W mieszkaniu zimno jak w psiarni, chociaż piece pałają. Okna nie opatrzone, mieszkanie zaniedbane, pokój sypialny (wielki i słoneczny o trzech oknach), gdzie wszyscy troje (z Danusią) sypiają, jest czymś przerażającym w sensie nieporządku, brudu, nieładu. A dom, choć brzydki, można by sobie urządzić jak raj, bo jest skanalizowany, zele- ktryfikowany, ma łazienkę i w ogóle wszelkie wygody. Choć stoi jak wysoka kamienica (na dole biura majątku, na górze mieszkania), w ni- skim ogrodzie bez starych drzew, ale ma z okien bardzo rozległy i pięk- ny widok na szerokie pola. Ale biedna Hela - zły stan jej nerwów jest już stanem klinicznym - jest tak wyniszczona i psychicznie, i fizycznie, że wygląda to, jakby nie miała żyć już długo. Po powitaniach dowiedziałam si.ę, że w majątku jest tego dnia polo- wanie. Chłopi z pałkami - to nagonka (to nie zmieniło się od czasów pańszczyźnianych - chłopi naganiają zwierzynę, panowie strzelają). Zjechali wszyscy okoliczni dygnitarze z Grodziska, powiatu (Nowy To- myśl) i Poznania. A więc: dyrektor poznańskiego Oddziału Banku Rol- nego, dyrektorzy głównych przemysłów państwowych, jakiś generał Gniatczyński, komendant Milicji, jakiś komendant UB etc. Zwrócił mo- ją uwagę bardzo piękny stary pan z przystrzyżonym wąsem, chudy, tro- chę podobny do Mościckiego, w bardzo stylowym stroju myśliwskim. Pytam: kto to? Okazuje się - dyrektor jednego z państwowych koncer- nów przemysłowych... Potworowski. Po polowaniu nagonka dostała wódki, kiełbasy, po kawale chleba i poszła do domu. Komitet folwarczny dostał obiad w osobnej stancji, panowie obiadowali w świetlicy. Zabito na ten cel świnię. Zajęcy padło p " 205, z cze o 150 odstawiono do S ółdzielni "Jedność Łowiecka, 376 30 wziął Bank - po jednym każdy z dwunastu myśliwych, trzy dostał mój szwagier za zorganizowanie polowania. Specjalnie przywieziona kucharka gotowała im. Hela jadła ze mną i z Danusią i w ogóle nie wy- szła do tych gości. Chłopów brało udział w nagonce z młodzieżą 120, zgonionych z dwu folwarków. Zresztą nie tak ściśle "zgonionych", gdyż dostali swoją normalną dniówkę i mówią: "Nam tam wszystko jedno, czy tu robić czy tam". Osobiście jednakowo mało zainteresowani są w wynikach czegokolwiek, przy czym jako kółka w maszynie się kręcą. Mówią też: "Co się zmieniło? Przódzi my robili na dziedzica, tera na rząd czy na Bank. Dla nas się nic nie zmieniło. Jeszcze my woleli robić na dziedzica". Ludzie nie lubią anonimatu. Młodzież szkolna sama ze szkoły wyrywała, żeby tylko brać udział w nagonce, za co nazajutrz w szkole była chryja, bo nikt nie wiedział, kto za wzięcie dzieci odpowiada, czy wójt, czy administracja majątku, czy kierownictwo szkoły. Tak minął pierwszy dzień, w który wieczorem jeszcze się ciekawych rzeczy dowiedziałam. Ponieważ majątek ma przejść z własności Banku na własność Państwowych Nieruchomości Ziemskich, więc zapewne w obawie, aby ktoś go przez ten czas (do lipca) nie rozkradał, wstawili Stachom do domu Ormowca, niejakiego Jurgę, który chodzi ciągle za Helą i mówi do niej: "Ja muszę zrobić donos na pani męża, bo ja się muszę ratować, że ja coś robię". Albo: "Na przedstawieniu w Grodzisku było za mało ludzi w świetlicy. Na kogo ja mam o to zrobić donos? Na księdza Turzyńskiego nie mogę, bo mu dużo zawdzięczam z czasów okupacji, więc zrobię donos na pani męża". Albo: "Pani mąż wstecznik. Ja go wsadzę, a szkoda mi człowieka, bo już niemłody, nie wytrzyma" itp. Można sobie wyobrazić, do jakiego obłędu doprowadza to moją już i tak zhisteryzowaną siostrę. Jako komentarz trzeba tu dodać dwie rze- czy. 1) Mój szwagier już od lat około dwudziestu jest administratorem majątków Banku Rolnego. Od razu na pierwszym majątku, który objął, wykazał się jako najlepszy administrator majątków państwowych. Jedy- nie majątki przez niego administrowane (a dostawał je zawsze w stanie kompletnej dewastacji) zaczynały po pół roku dawać czysty dochód, a po roku doprowadzane były do kwitnącego stanu. Szwagier mój, chło- pak dosyć ograniczony, jest jednak człowiekiem nieposzlakowanie ucz- ciwym, zamiłowanym gospodarzem, a co najciekawsze, człowiekiem stworzonym na urzędnika w ustroju uspołecznionym. We własnym fol- warku, a potem na dzierżawach źle pracował, wszystko tracił, nawet hu- 377 lał. Znalazłszy się w zorganizowanym zespole, odpowiedzialny przed kontrolującą władzą, wciągnięty w system, okazał się ambitnym i świet- nym pracownikiem oraz doskonałym służbistą. Nie mając żadnego światopoglądu własnego, bez trudności przystosowuje się do poglądów urzędowych, realizuje politykę nakazaną bez większych przeżyć we- wnętrznych, dbały tylko o to, by gospodarstwo szło, i bezpieczny w po- czuciu jakiejś do czegoś przynależności. Dla mnie jest to rzadki okaz człowieka, co bez żadnych ideałów społecznych - na swoim gospodaro- wał źle, a na publicznym dobrze. Ale dziś i on zaczyna być zdeprymo- wany wiszącymi nad każdym pracownikiem nieludzkimi szykanami i represjami. Choć właśnie dziś powinni go pokazywać na filmie jako wypadek szczególnie propagandowy. On sam, oczywiście, nie zdaje so- bie sprawy z tego osobliwego waloru. Byłoby pikantnym paradoksem, gdyby np. teraz raptem wytoczono mu proces o sabotaż (do czego nie potrzeba być winnym) lub coś w tym rodzaju. A to jest możliwe, gdyż w swej naiwnej gorliwości (a może i z durnego strachu) już dwa lata temu wstąpił do PPS, a teraz po Kon- gresie znalazł się w PZPR. Jest "aktywistą", tj. obowiązanym do jedna- nia członków etc. Taki człowiek odpowiada nie tylko za krowy, ale i za dusze otaczającej go ludności. Zbyt mała frekwencja na oficjalnych mityngach czy uroczystościach może mu już być poczytana za opie- szałość, a nawet sabotaż. A tymczasem robotnicy majątku (około 60 ludzi) nie chcą przychodzić do folwarcznej świetlicy, cóż mówić o chło- pach. 2) Ormowiec Jurga, a raczej rozmowy z jego powodu, dały mi po- znać ciekawą stronę tej formacji. Rozreklamowana początkowo jako "ochotnicza rezerwa milicji" zamieniła się ona już dziś w regularne "podwojsko" ubiackie. Jej członkowie pełnią służbę płatną, umunduro- wani i skoszarowani, względnie odkomenderowywani do służby donosi- cielskiej, podobnie jak ów Jurga. Jest to formacja szczególnie złośliwa i niebezpieczna, ponieważ rekrutowani z miejscowej ludności i działając w swych rodzinnych wioskach Ormowcy znają świetnie stosunki, a uczestnicząc w interesach, namiętnościach i porachunkach osobistych, bywają szczególnie jadowici i groźni. (Dopisek w 1956 r. Ciekawa jestem, co teraz w dalszym ciągu dzieje się z owymi Ormowcami, o których nic się już nie słyszy. Czyżby ta or- ganizacja cichaczem została rozwiązana?l) # ORMO działało bez przerwy od 1946 do listopada 1989. # Warszawa.16 I 1949. Niedziela W piątek byłam w "Czytelniku", zapytałam Szymańską, dlaczego nie otrzymaliśmy czterech wydanych już tomów Mickiewicza, chociaż wy- pełniliśmy deklarację i wpłacili należność. "Nikt jeszcze nie dostał- odpowiedziała. - Ach, proszę pani, mamy z tym kłopoty. Kłopoty z przypisami. Trzeba na nowo wszystko robić. Bo to, wie pani, robili ludzie, którzy od trzydziestu lat tym się zajmują, zanadto już zrutynizo- wani, te przypisy są zdawkowe, szablonowe". "Rozumiem" - rzekłam na to. Sprawa jest jasna. Przypisy nie zostały spreparowane według recepty i marksizmu-leninizmu i teoru walki klasowej. Nie mogąc zmienić tek- stów Mickiewicza, wypacza się je za pomocą odpowiednio spreparowa- nych przypisów. A może i teksty wydały się podejrzane. Przecież to bije w oczy - w serce - że cały Mickiewicz jest niecenzuralny. # Chciało by się w tym dzisiejszym ustroju zobaczyć coś dobrego, jak najwięcej dobrego. Mam tyle dobrych chęci. Ale ustrój oparty na tak przebranej mierze kłamstwa, na tylu niesprawiedliwościach społecz- nych, na tylu dyskryminacjach klasowych, pochodzeniowych, a teraz już i wyznaniowych, na takim dogmatyzmie, nie może się ostać, musi runąć doprowadziwszy przed tym do nierówności i nienawiści społecz- nych, o jakich prywatnemu industrializmowi kapitalistycznemu nawet # się nie śniło. Ostatnio dowiedziałam się, że siedemdziesięciu pisarzy katolickich zostało przez "Czytelnika" skreślonych z uczestnictwa odczytowego w akcji: "Autorzy wśród czytelników". M.in. - Zawieyski' i Wiktor=. Byłam bardzo speszona, gdy mi o tym powiedziano, proponując jedno- cześnie mnie szereg odczytów. Bo myślałam, że jednak wobec takiej dyskryminacji obowiązuje jakaś solidarność koleżeńska i zawodowa. Ale Stach twierdzi, że ci pisarze nie postępowali znów tak, żebym się specjalnie ich losem rozczulała. Większość zdeklarowała się jako pro- rządowcy i robili co mogli, aby za takich uchodzić. "Niech się więc przekonają - powiada - że niełatwo jest wchodzić rządowi do d... bez mydła". Ale o Wiktorze i Zawieyskim tego powiedzieć nie można, a Morcinek i Żukr. nie zostali skreśleni z listy odczytowców. I to jest dla mnie bardziej przekonywające. Skoro pisarze katoliccy nie protestu- ją i jeszcze lezą w odczyty (bardzo maleńko płatne), to cóż ja mam być plus catholique que le pape. Dziś była u nas Gęsiunia (Orynżyna)3. Ta świetna znawczyni sztuki ludowej i ludowych przemysłów, mogąca być organizatorką tych rzeczy 378 379 na wielką skalę, żyje teraz z... porad gospodarskich w "Expressie". Tak w epoce deklamowania o wielkich szansach dla talentów marnuje się ta- lenty i zdolności. Ja np. jestem przez ten system perfidnie zamaskowa- nej niewoli słowa zmarnowana najzupełniej. A nie mam już czasu przed sobą, żeby się kiedyś "odgryźć". Oto są właśnie czasy, w których "na- wet Odwaga załamuje ręce"4. i J e r z y Z a w i e y s k i (1902-1969), pisarz i działacz społeczny. Ukończył szkołę dramatyczną w Krakowie; aktor zespołu "Reduta". Debiutował adaptacją sceniczną Chłopów Reymonta i współdziałał z J. Cierniakiem w rozwoju teatru ludowego. W I.1929-32 instruktor teatralny wśród wychodźstwa polskiego we Francji. Po powro- cie występował w teatrze "Ateneum" oraz współpracował z Instytutem Teatrów Ludo- wych. Wykładał na kursach wakacyjnych dla nauczycieli. W okresie okupacji czynny w podziemiu kulturalnym. Po wojnie działacz katolicki, członek redakcji "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku"; w 1957-68 poseł na sejm i członek Rady Państwa. Główne utwory prozatorskie: Gdziejesteś, przyjacielu?, 1932, Droga do domu, 1946, Romans z ojczyzną,1963, Wawrzyny i cyprysy,1966, Konrad nie chce zejść ze sceny,196fi, Ko- rzenie,1969; dramatyczne: Powrót Przełęckiego,1937, Mąż doskonały,1945, Masław, 1945, Rozdroże miłości,1946, Ocalenie Jakuba,1947, Miłość Anny,1949, Wysoka ścia- na, 1956, Maski Maru Dominik:,1957; i wiele nie publikowanych; eseistyczne: W alei bezpożytecznych rozmyślah, 1965, Droga katechumena, 1971; ponadto pozostawił dziennik, którego fragmenty wydano, Kartki z dziennika 1955-1969,1983. Z Dąbrowską łączyła go bliska i serdeczna znajomość, okresami bardzo żywa. 2 J a n W i k t o r (1890-1967), powieściopisarz, publicysta. Studiował na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Lwowskiego. Debiutowałjako publicysta w 1912 na łamach "Sprawy Robotniczej", a jako prozaik w 1919 opowieściami Oporni. W okresie przed- wojennym związany z ruchem chłopskim. Podczas okupacji pracownik "Społem". Po wyzwoleniu poseł do KRN i sejmu. Wydał m.in.: Burek,1925, Wćerzby nad Sekwaną, 1933, Orka na ugorze,1935, Papież i buntownik,1953, Wyznanie heretyka,1955, Pie- niny i Ziemia Sądecka,1956. 3 J a n i n a O r y n g z d. Jankowska (1893-1986), zwana w dzienniku Janką lub Gę- siunią; siostra pisarza futurysty, Jerzego Jankowskiego. Studiowała we Francji i Szwaj- caru. Przed wojną pracowała w "Ładzie"; po wojnie zajmowała się sztuką ludową w MKiS, później pracowała w "Cepelii". Wydała Przemysł ludowy w Polsce, 1937, O sztukę ludową,1963, Piękno użyteczne,1965. W "Expressie Wieczomym" prowadzi- ła rubrykę porad gospodarskich i rubrykę mody. 4 Cytat z Epilogu do Pana Tadeusza. 19 I 1949. Środa Opisując pobyt u Heli zapomniałam jeszcze o jednym szczególe. Py- tałam Stacha Hepkego, jak się ma obecnie służba folwarczna. Warunki są mniej więcej jak przedwojenne, obowiązuje zbiorowa umowa pracy, której wykonanie jest kontrolowane przez komitet folwarczny. Każdy 380 ordynariusz obowiązany jest mieć "zaciężnika", czyli tak jak dawniej utrzymuje się pozostałość pańszczyźniana, sławna "posyłka". - "A mie- szkania?" - pytam. - "Z mieszkaniami - odpowiada mi Hepke - jest najgorzej, bo przez czas wojny dosyć się podniszczyły; zrobiło się małe remonty, ale stan czworaków nie jest dobry. Siedemnaście mieszkań nie ma podłóg, tylko klepiska. Dwa razy zwracaliśmy się do Ministerstwa Rolnictwa o kredyty na podłogi i oba razy odpowiedzieli nam odmow- nie. Że teraz na to nie czas, dopiero za dwa lata będzie czas". "Mój Bo- że - pomyślałam. - A w nowo wybudowanym gmachu Rady Państwa (po dawnym GISZ-u) same ozdoby marmurowe i metalowe kosztują podobno 100 milionów". Toteż ludzie nie odczuwają dobroczynnych skutków "łagodnej rewolucji"... 20 I 1949. Czwartek Śniło mi wczoraj, że z matką moją widzianą tak dokładnie jak na ja- wie pojechałam do Wrocławia. Był styczeń, ale bardzo ciepło, a ogród Anny w oczach rozwijał się i kwitnął. Usiłowałam przekonać Mamusię, że to naprawdę wszystko tak kwitnie w styczniu, choć sama się temu bardzo dziwiłam. Widziałam jakieś masy nie znanych kwiatów, olbrzy- mie krzewy pachnących jaśminów. Za domem Anny krzątał się jakiś ro- botnik zachlapany wapnem i pokazywał nam basen, którego brzegi ob- sadzone były grządką wspaniale rozrośniętych ogórków. Same ogórki, niesamowicie wielkie i kolorowe, pławiły się w wodzie basenu, a na brzegu kwitły ich kwiaty ogromne różowego i liliowego koloru. Ale strach i rozpacz mnie ogarniały, gdyż okazało się, że nigdzie nie ma An- ny. Wyjechała dokądś, a tymczasem zewsząd zaczęli napływać goście, których ja jakoby miałam przyjmować. Zupełnie traciłam głowę, a w miarę jak pojawiali się goście, kwiaty zaczynały znikać. Mamusia wyglądała tak jak na swojej ostatniej fotografii, była jakby swoją ogro- mną fotografią. 22 I 1949. Sobota Prokurator Sawickil (nazwisko przybrane) obiecał mi z własnej ini- cjatywy, że we czwartek o jedenastej pojedzie ze mną do Urzędu Skar- bowego i pomoże mi wybrnąć z tych "nakazów" i "orzecze# karnych", którymi mnie ostatnio uczęstowali. Czekałam, ale do pierwszej Sawicki 381 się nie zjawił. Dopiero koło drugiej przyjechałjego szofer (a mój czytel- nik), żeby zaraz z nim jechać, bo pan prokurator jest już w Urzędzie Skarb. na Niepodległości. Nie mógł wcześniej, bo towarzyszył jakimś Czechom (jak się potem dowiedziałam z gazety - czeski minister spra- wiedliwości). Pojechałam i u naczelnika urzędu rozegrała się scena jak w filmie. Nic nie rozumiałam, co ci dwaj prawnicy ze sobą mówili, a wszystko, co ja wtrącałam, brzmiało jak słowa naiwnego głuptaka w stylu Charlie Chaplina. Po 10 minutach okazało się ni mniej, ni wię- cej, tylko że nie ja jestem Urzędowi winna 19 tysięcy, ale że ja mam w Urzędzie nadpłatę 19 tysięcy za 1947 rok i prócz tego jeszcze coś mi mają zwrócić za 1946. Co się też zgadza z moimi obliczeniami, ale już sama sobie nie dowierzałam, że aż tak mogą bałaganić. A ta kara za brak zeznania podatkowego, to się okazało, że prócz zeznań comiesięcz- nych, trzeba na specjalnym formularzu dać zeznanie za cały rok, czego nie wiedziałam - więc mi owe 1000 zł kary strącą z tych nadpłat. Wy- szłam stamtąd zupełnie oszołomiona i jak urzeczona. Ile nerwów i czasu straciłam na wyjaśnianie tego, co Sawicki wyjaśnił w parę minut. Ale w urzędzie nikt mnie nawet za te pomyłki nie przeprosił. Zapomniałam też dodać moją obserwację dotyczącą tyle teraz rekla- mowanej "radiofonizacji wsi". Będąc u Heli stwierdziłam, że nie mają oni aparatu radiowego, tylko przytwierdzony do ściany głośnik wydają- cy ohydne skrzeczące dźwięki, od których uszy więdną. "Tu na wsiach - objaśniła mnie Hela - wszyscy mają tylko takie głośniki". - "Jak to- mówię - a w gazetach ciągle piszą i pokazują, jak to coraz nowe wsie zostały zradiofonizowane. Fotografują chaty ze wspaniałymi aparatami, ze zgromadzoną przy nich rodziną chłopską"... Na to Hela: - "Może tam gdzie w jakiej większej świetlicy albo w jakim urzędowym lokalu są takie aparaty, ale na ogół to wszędzie po miasteczkach są radiowęzły i dołączone do nich takie głośniki. Kołchoźnikami je nazywają". - "To znaczy, że możecie słuchać tylko tego, co nadaje Warszawa, ewentual- nie tylko tego, co nada radiowęzeł?" - "Tylko tego. Ale czasem jak już za dużo jest o Rosji i tych gadań rządowych, to ci z radiowęzła tak pusz- czą, że się nic nie rozumie. Zresztą i tak chłopi, [i] to wszyscy zaraz za- mykają głośnik". Oczywiście, że aparatów jest jeszcze za mało i są za drogie. Ale te ra- diowęzły wciskają propagandę wszędzie i czynią z radia bardzo natar- czywe narzędzie propagandowe. Dość powiedzieć, że w mojej kamieni- cy w przedszkolu założono taki głośnik, psując kafle podłogi w klat- 382 ce schodowej, żeby założyć przewód. Już trzyletnie dzieci mają być ru- syfikowane i komunizowane, ale przede wszystkim rusyfikowane, boć przecie ten "komunizm" dziwnego autoramentu, to tylko płaszczyk rusyfi- kacji. Najcięższym kłopotem moich ostatnich dni była sprawa napisania o owym żydowskim filmie "Ulica Graniczna". Uważam niektóre szcze- góły tego filmu za wielki skandal moralny i polityczny. Przez te szcze- góły jest to film antypolski, a jest wypadkiem chyba bez precedensu, że- by instytucja państwowa szerzyła propagandę przeciwko narodowi, któ- rym dane państwo rządzi. Ten film ukazuje najoczywiściej, że jesteśmy rządzeni nie tylko przez obcych, ale przez zdecydowanych wrogów na- rodu polskiego. Otóż namęczywszy się wiele usiłowałam to wszystko napisać. Wychodząc z tego założenia, że jeśli mnie zaprosili, to nie na to, żeby wysłuchać komplimentów, których się ode mnie spodziewać nie mogli, ale jednak - żeby usłyszeć prawdę. Akurat kiedy byłam w trakcie tej pracy, przyszli w różnych godzi- nach tego samego dnia: Kornaccy, Bronkowie, Wanda Dąbr. Przeczyta- łam im tę moją opinię. Wszyscy zakrzyczeli mnie w niebywały sposób; że to niemożliwe, co ja robię, że oni tego w żaden sposób nie zrozumie- ją, że oni nie są w stanie nic z zewnątrz przyjąć, że takie rzeczy mogła- bym napisać co najwyżej, gdybym była członkiem partii, że to niebez- pieczne, że Bermanowa [?]z już opowiada, że ja uznałam ten film za szkalowanie narodu polskiego itp. Strasznie zdenerwowałam się i prze- straszyłam, a najwięcej zdręczyło mnie poczucie mojej bezsilności. Całą noc nie spałam, a nazajutrz do południa leżałam w łóżku na przemian śpiąc i płacząc. Potem Wacek dał mi taką radę. "Filmu nie należy tra- ktować jako polski, lecz jako żydowski i napisać spokojnie jako o ta- kim". W wyniku tych wszystkich "rad" napisałam pół strony pochwał (bo film jest istotnie dobrze zrobiony) i dwie stronice zastrzeżeń. Jak w każ- dej rzeczy pisanej z takimi termediami - pochwały wyszły przesadnie, a zastrzeżenia zbladły. Poszłam z tym dziś do "Czytelnika" i zażądałam widzenia się z jego obecnym prezesem, Jerzym Pańskim3. I oto co nastąpiło ku mojemu nowemu oszołomieniu. Tego Pańskiego widziałam po raz pierwszy. Ogromny mężczyzna, szpetny i z wywiniętą dolną wargą, trochę jak ka- rykatura Żyda, ale o przyjemnym wyrazie twarzy, o inteligentnych, spo- kojnych i jakby uczciwych oczach. Wcale nie taki "ohydnie żydowski", 383 jak mi go opisywano; nie pozbawiony tej pewnej aimabilite i tego polo- ru, jaki mają tylko Żydzi z Warszawy i ze Lwowa. Znacznie też lepiej wychowany i grzeczniejszy od Borejszy. Ku mojemu osłupieniu zaczął sam pierwszy mówić o tym filmie stwierdzając ni mniej, ni więcej tylko że "film jest antypolski", "pełny zgrzytów" i według jego zdania nie powinien być w ogóle wyświetlany. Mówił po prostu moimi argumentami w ich pierwotnej ostrej formie. Prawie nic nie mówiłam. Słuchałam coraz bardziej przygnębiona, żału- jąc że mu już dałam do ręki rękopis, zrozpaczona, że jeśli go wydrukują, to gotowi wydrukować tylko część chwalącą, a wtedy ja moim uczci- wym nazwiskiem podsygnuję ich nikczemność. W taką mnie pułapkę złapali. A dopomogli do tego... przyjaciele. Bo nasłuchawszy się tylu rad doszłam w istocie do przekonania, że oni nic nie wiedzą, że są na- prawdę na wszystko poza rozkazami Rosji i własnym fanatyzmem głusi i ślepi - że więc trzeba im bardzo oględnie oczy otwierać. Tymczasem oni wszystko wiedzą równie dobrze jak ja. Wiedzą, że zrobili rzecz złą i chcą świadomie to zło rozpowszechniać. Nie wiem, jak z tego wybrnąć. Zatruło mi to całą przyjemną myśl o wyjeździe do Anny. [...] # Jerzy Sawicki (191#1967), prawnik, w 1.1936#1 adwokat we Lwowie. W 1.1944-53 prokurator, brał udział w pracach delegacji polskiej na proces norymberski, oskarżał w wielu procesach przeciw zbrodniarzom hitlerowskim; od 1948 profesor prawa karne- go wpierw na uniwersytecie w Łodzi, później w Warszawie. Autor wielu prac z zakresu prawa; publicysta, popularyzator prawa (pseud. Lex), wydał kilka zbiorów felietonów, m.in. Sędziowie są omylni,1963. = Chyba Radkiewiczowa # J e r z y P a ń s k i (1900-1979), działacz społeczny, publicysta, tłumacz. Studiował na Wydziale Filozoficznym UW. Debiutował w 1926 na łamach "Gazety Literackiej" jako krytyk. W 1.1921-24 i 1932-36 pracownik Głównego Urzędu Statystycznego. Le- ktor i tłumaez wydawnictwa "Rój"; współpracownik "Wiadomości Literackich" i "Prze- glądu Socjalistycznego". Podczas wojny w ZSRR pracował w redakcjach "Nowych Widnokręgów" i "Wolnej Polski". Po powrocie do kraju w 1.1946-48 dyrektor Polskie- go Radia, 1948-50 prezes Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik" 1951-53 dyrektor Centralnego Zarządu Teatrów, 1956-62 dyrektor programowy TV. Wydał m.in.: Sprawa Dreyfusa, 1934, Telewizja i muzy, 1964; liczne tłumaczenia z francuskiego i rosyjskiego. Wrocław. 28 I 1949. Piątek Koszmar z filmem "Ulica Graniczna" miał nieoczekiwanie lekkie rozwiązanie. Postanowiłam pójść drugi raz do Pańskiego i poprosić, że- by zważywszy na to, cośmy ze sobą mówili, nie zużytkował moich uwag w druku. [...) Dobrze się stało, że rękopis dostałam z powrotem do mych rąk, ale niepotrzebnie się gryzłam, bo wywnioskowałam z paru słów Pańskiego, że i tak nie byliby go drukowali. Część krytyczna za- nadto wynosiła (genialną istotnie) kreację Godika w roli starego Żyda- -ortodoksy, umierającego w ekstazie religijnej - czego chwalenie jest dzisiaj (walka z religią) niepożądane. Kiedy wtrąciłam mimochodem, że zgodnie z jego opinią, i moim także zdaniem, film nie powinien być wy- świetlany, Pański rzekł od niechcenia: "Może zrobimy jakiś zamknięty pokaz próbny np. dla robotników". Chciałabym widzieć robotników oglądających ten film. Na tym na razie casus "Ulica Graniczna", jak myślę, dla mnie się wyczerpał. Zobaczymy, jakie będą dalsze reperku- sje. (Uwaga z roku 1956: Do żadnej dyskusji publicznej nad tym filmem nigdy nie doszło. Natomiast wszystkie krytyczne uwagi, a więc i moje, zostały uwzględnione i antypolskie elementy akcji zostały wycięte lub zmienione. Nie było to jednak ustępstwem na rzecz opinii społeczeń- stwa, lecz korekturą na rzecz własnej polityki rządu. Film w pierwotnej wersji ukazuje Polskę jako antysemicką, a antysemityzm deprecjonuje Polskę nie tylko w oczach Żydów całego świata, lecz w ogóle w oczach świata - od socjalistów do konserwatystów włącznie.) Zaraz po przyjeździe (tego samego dnia) odwiedził mnie Karabanik z "Czytelnika" prosząc o odczyty w Jeleniej Górze i Lidnicy [?]. Po krótkim oporze zgodziłam się, tak ze względów "dyplomatycznych", jakże trudno było mi odmówić temu naprawdę niezwykle poczciwemu człowiekowi. 18 II 1949. Piątek Oto znów prawie trzy tygodnie bez notatek, gdy gęsto być od nich powinno każdego dnia. W niedzielę szóstego rano wyjechałyśmy z Anną do Jeleniej Góry, a stamtąd sankami do "Paulinum", domu wypoczynkowego historyków sztuki. Byłyśmy tam sześć dni i całkiem oczarowane tym pobytem. Pierwsze trzy dni miałyśmy cudownie piękną pogodę, cichą, słoneczną, nieduży śnieg, nieduży mróz. Cisza bywała tak niezmierna, że chwila- 384 #,5 - Dzienniki, i, 385 mi, zwłaszcza przed zachodem, świat wyglądał jak zastygłe w naddo- skonałości chińskie malowidło. Jakieśmy idiotki, że przez sześć lat tylu różnych udręk nie zafundowałyśmy sobie nigdy dotąd takich przyje- mnościowych wyjazdów. Odprężenie nerwowe takie, że ja po prostu pa- rowałam jak gnój wyniesiony na mroźne słońce. Wielką przyjemnością były ptaki, mnóstwo ptaków, bardzo kolorowych, co nieczęste w na- szym klimacie. Każdy z mieszkańców "Paulinum" zaprowadza swoją "stołówkę" dla ptaków. Na nasze okno przychodziły: kowaliki, rodzaj małych dzięciołów o różowej piersi, trzy rodzaje sikorek zielono-niebie- sko-żółtych; lub dwa rodzaje, a trzeci jakiś nie znany mi ptasi gatunek, tam nazywano go pełzaczem. Prócz tego w lesie parkowym widywało się dzięcioły paru odmian, w tym i olbrzymie czerwone czy z przewagą czerwieni, jemiołuszki i sójki pokazywały się stadami. Wysoko w po- wietrzu widywałam czasami jakieś drapieżce o jasnym spodzie skrzy- deł. Za to ani śladu gawronów, kawek, wron. Czy nie jest czymś wiele mówiącym, że te najbrzydsze z ptaków w brzydkim się też pojawiają otoczeniu? Piękne przyciąga piękno, brzydkie - brzydotę. Czwartego dnia miałyśmy odwilż i pluchę, ale ten dzień spędziłam na dwu występach autorskich w Jeleniej Górze. Jeden w południe - w lice- um [...]. Sala była natłoczona. Spędzono około tysiąca młodzieży z paru szkół. Najmłodszy narybek zaległ schodki estrady jak w wiejskim ko- ściele, chłopcy z jednej strony, dziewczęta - z drugiej. Słuchali dobrze, zachowywali się cicho. Czytałam kawałek z "Uśmiechu dzieciństwa" pt. "Książki" i napisane we Wrocławiu opowiadanko "Jesionka" (z opo- wiadań Frani - mam zamiar zrobić z tego cykl "Przypowieści Francisz- ki")'. Jak zawsze w takich wypadkach witała mnie para młodzieży kwiatami i króciutką oracją, a raczej dwie pary - z dwoma bukietami (kalie, bez, fiołki alpejskie). Nie zdobywam się nigdy na inną odpowiedź jak na uściskanie oratorów. Dyrektor Tazbir we wstępnym przemówieniu wspomniał o mojej "znanej postawie i ponoszeniu wynikłych z niej konsekwencji, o czym nie będę tu mówił". Ale jakież ja ponoszę konsekwencje? Włos mi nie spada z głowy, tyle że nie piszę prawie, nie mogąc pisać, jak bym chciała. " Wróciłam na obiad do "Paulinum, a na szóstą zawieziono mnie znów autem do miasta na publiczny wieczór autorski w Domu Kultury. Salę (brzydką, biedną i zimną) wypełniło też chyba około tysiąca osób, mnóstwo stało. Prosiłam przez Karabanika, by mający tu mnie "witać" dyrektor nie mówił już o "mojej postawie", bo na sali są przecież nie- 386 wątpliwie szpicle z UB. W oczekiwaniu na rozpoczęcie sama zwróciłam się do niego: "Mam do pana dyrektora prośbę"... "Wiem" - przerwał mi i mrugnęliśmy z uśmiechem do siebie. Jakoż we wstępie przedstawił mnie jako "demokratyczną pisarkę, wywodzącą się z tradycji Worcel- lów etc." Najzabawniejsze, że obie wersje były prawdziwe, a żadna nie oddawała w pełni tego, czym się czuję. Tym razem pojechała ze mną Anna. Czytałam to samo co rano, słu- chali gorzej, tak że musiałam raz uspokajać kaszlącą i kichającą salę, a nawet Anna się w to dzielnie wdała. Ale potem trochę rozmowy z publicznością przekonało mnie, że mimo niesforności sala była życzli- wa i żywo reagująca. Tak samo para młodzieży, kwiaty i krótka oracja (tym razem goździki) zakończona uściśnieniami. Podpisałam tego dnia kilkaset autografów, w tym sto na stu sprzedanych przez Karabanika eg- zemplarzach moich książek. [...) 387 W "Paulinum" - w sezonie letnim: w rogu Barbara Tyszkiewiczowa, trzeci z lewej prof. Władysław Tatarkiewicz Szóstego dnia była zamieć (mokra), drzewa uginały się od śniegu- klasyczny obraz zimy. Bałam się, że nie wyjedziemy i nie dojedziemy do Wrocławia z powodu zasp. O tym, żebyśmy szły piechotą (z legen- darnym pensjonatowym Leonem, który nosi rzeczy do pociągu), nie by- ło mowy. Na szczęście jeden z gości, młody człowiek nazwiskiem, zda- je się, Smoleński, miał być "i tak" w mieście i ofiarował się sprowadzić nam sanki. Sprowadził, ale sankarz o oczach (takie miałam wrażenie) opryszka zażądał...1500 zł za półtora kilometra, tj. tyle, co bilet III kl. z Wrocławia do Warszawy! I trzeba było dać, gdyż musiałyśmy się wy- dostać na kolej, mając bilety już poprzedniego dnia kupione. Po drodze wypytałam tego bezczelnego młodzieńca, kim jest, bo byłam ciekawa, kto zacz jest takim zdziercą. (Normalnie najdroższy sprowadzony san- karz bierze na tym dystansie 500 do 700 zł.) Młody człowiek jest doroż- karzem nr 16, nazywa się Kazimierz Dzida i jest... adwentystą. Oto chrześcijanin rachunkowy. Pensjonat w "Paulinum" prowadzi pani Tyszkiewiczowa#, żona czy eks-żona eks-właściciela antykwariatu "Miniatury" na Mazowiec- kiej, osoba bardzo przyjemnych manier (trochę podobna do Dembiń- skiej, ale znacznie sympatyczniejsza). Męża po powstaniu wywieźli do Niemiec - stamtąd pojechał do Anglii i nie wraca. Pani Barbara Tyszk. ma dwoje interesujących dzieci - Beatę i Krzysztofa (9 i 6 lat). O tym jak dzisiejsza epoka paczy i wykoszlawia osobowość ludzką już od dziecka świadczy opowiadanie matki o małej Beacie z czasów okupacji. Dziecko pyta: "Mamusiu, a o której była przed wojną godzina policyj- na?" Matka: "Przed wojną nie było godziny policyjnej". Dziecko nie wierzy: "Jak to mamusiu - przecież musiała być godzina policyjna. O której?" - "Ależ moje dziecko, o żadnej. Przed wojną można było chodzić całą noc". - "Mamusiu, co też ty mówisz. Musiała być godzina policyjna. Bo przecież po co ludzie mają chodzić całą noc?" Jest to pen- dant do słów Piotrusia Parandowskiego, który po przeprowadzce rodzi- ców do ich odremontowanego mieszkania na Filtrowej, zapytał: "Ma- musiu, a jak ten dom zburzą, to my znów powrócimy do Lublina?" O, czasy! Parą jakąś dynamiczną i dramatyczną było małżeństwo Hryniewiec- kich#. Syn znanego botanika i dyrektora Ogrodu Botanicznego w War- szawie - architekt. Żona również architekt. Dziwna para. Oboje bardzo ładni (ona mimo białych sportowych spodni w typie trochę Bacciarelo- wska) - i zdawałoby się - szczęśliwi. Ale aż bije od nich jakimś tłumio- 388 nym czy zatajonym dramatem. Ona mimo opalenia na zimowym pod- górskim słońcu (brązowe oczy o niemal lepkiej słodyczy rodzynek) i zdrowego wyglądu jest podobno ciężko chora i to widać. Niekiedy w jej dowcipnej, wesołej twarzy przebiega taki popłoch, jakby była bli- ska obłędu. Niektóre jej spojrzenia na męża błyskały jakimś tragicznym pytaniem czy niecierpliwością. On zachowywał się raczej flegmatycz- nie, b. inteligentny, ale w towarzyskim manifestowaniu stosunku do żo- ny nie wolny od wulgarności. Tak np., gdy w związku z moją chrypką 389 Barbara Tyszkiewiczowa z dziećmi - Beatą i Krzyszto- fem pani Hryniewiecka oświadczyła, że to zna, bo sama miała przez trzy lata taką chrypkę, że mówiła tylko szeptem, on powiedział: "Były to jedyne lata, kiedy miałem zupełny spokój". W odpowiedzi ta piękna pani po- kręciła leciutko głową i dosłownie wionęła przez stół półszeptem: "Nie znałam go jeszcze wtedy". W czasie naszego pobytu w Paulinum Hryniewieccy obchodzili rocz- nicę ślubu (dwunastą). Tego wieczora nie zeszli na kolację, tylko urzą- dzili przyjęcie w swoim pokoju i zaprosili na nie panią Tyszkiewiczo- wą. Hryniewieccy wyjeżdżali tego samego dnia i tym samym pociągiem, co my. AIe mimo zadymki poszli piechotą. W pół drogi jadąc sankami usłyszeliśmy najpierw głos, a potem ujrzały wynurzającą się z zamieci postać w brązowym futerku i kapturku. To pani Hryniewiecka prosiła, żeby ją podwieźć. Mąż z Leonem i rzeczami pobiegli naprzód, żeby ku- pić bilety. Ona miała na kolanach tylko zawiniętą w papier gałązkę kwiatu czy parę gałązek. Uśmiechnęłam się: "Aja moje kwiaty z odczy- p j " tów zostawiłam w ens onacie. - "Tak - odpowiedziała. - Ale to or- chidee. Dostałam je w rocznicę ślubu od męża". W pociągu nie on nią, ale ona nim się opiekowała i ustąpiła mu le- psze miejsce w fotelu przy oknie, żeby mógł czytać, bo tam gdzie sie- dział przedtem nie było lampy. # Przypowieści Franciszki nie powstały - notowała je Dąbrowska skrupulatnie w dzienniku i na osobnych kartkach; jedyną opracowaną przypowieść pt. Jesionka opublikowała w "Zeszytach Wrocławskich" 1948, z. 4, przedruk w: Gwiazda zaranna, 1956. = B a r b a r a T y s z k i e w i c z o w a z d. Rechowiczówna (1911-1992), żona Krzy- sztofa. Ukończyła rolnictwo na UJ. W l. 1947-49 prowadziła "Paulinum" - Dom Pracy Twórczej historyków sztuki, podległy Muzeum Narodowemu. Dwoje dzieci: Beata Maria Helena (ur. 1938), przyszła znana aktorka, i Krzysztof Jan Benedykt (ur.1942), obecnie operator filmowy. # Jerzy Hryniewiecki (1908-1988), architekt. Studiował na politechnice w War- szawie i za granicą. Początkowo zajmował się grafiką reklamową. Od 1936 pracował pod kierunkiem R. Świerczyńskiego. Profesor politechniki w Warszawie i poseł na sejm (od 1957). Twórczość jego obejmuje wystawiennictwo, projekty urbanistyczne i archi- tektoniczne; najważniejsze prace: Stadion Dziesięciolecia (1955, wespół z M. I,eyka- mem i Cz. Rajewskim) i Supersam (1962, z M. Krasińskim) w Warszawie, hala widowi- skowo-sportowa w Katowicach. A 1 i n a H r y n i e w i e c k a z d. Stanisławska, żona Jerzego, inżynier architekt. 390 Warszawa. 20 II 1949. Niedziela Po powrocie do Warszawy od razu jednego z pierwszych dni odwie- dziła mnie Karola Zagórskal. Mimo że stara, jest jeszcze piękna. Dziw- ne, że te dwie siostry, jedna tak interesująca i urocza, druga - piękna- nie wyszły za mąż. Ach, jak mi brak dziś Anielusi! Wczoraj słyszałam w radiu czytany ze "Zwierciadła morza" ustęp "Wtajemniczenie". Na- wet nie powiedziano, że to przekład Anieli Zagórskiej. Karola przyszła pierwszy raz zapowiedzieć dłuższą wizytę (śpieszyła się do dentystki). W czasie rozmowy powiedziała mi, że jest ciężko chora na serce. "Nikomu tego nie mówię, ale pani powiem w tajemnicy na ucho: mam anginę pectoris". Potem sama zaprosiła się na jutro (tj. na wtorek) na obiad. Ponieważ oznajmiła, że taka chora na serce, zrobiłam obiad bez alkoholu. [...] Karola jest o wiele mniej inteligentna od Anielusi, za to monstrualnie wygadana. Dziesięć Strugowych by jej nie przegadało. Przy tym nie po- trafi nie tylko zamilknąć, ale i wyjść w końcu. Siedziała prawie do szó- stej. Byłam po niej zmłócona jak snopek na klepisku. W dodatku repre- zentuje ona ten gatunek "reakcyjności", wobec której przez samą prze- korę czuję się czerwieńsza od Kremla. (Myśl. Reżymy zwycięskie zawsze kogoś krzywdzą i zawsze stosują metody, które zwalczali zanim doszli do władzy. Toteż jedyną dla nich okolicznością łagodzącą, jest, jeśli są choć o tyle liberalne czy toleran- cyjne, że pozwalają krzewić się "w ich łonie" koncepcjom politycznym które je w końcu zreformują lub zwalą. Jeśli prześladują je nie w takim stopniu, aby je uśmiercić. Nie mówiąc już o prawdziwym liberalizmie XIX wieku, który pozwolił w swoim łonie rozwinąć się marksizmowi, co go miał obalić. Minimum takiej tolerancji przejawiał nawet nasz re- żym sanacyjny. Ta tolerancja wyhodowała dzisiejszych Minców, Ber- manów, Borejszów etc. Niechby spróbowali przeżyć jako przeciwnicy w reżymie takimjak stalinowski!) W piątek poszłam na piątą do radia (Ujazdowskie 21) na czarną kawę radia z literatami. Wystawiono mnóstwo kanapek i ciasteczek, których nikt nie jadł, zła czarna kawa, nie wiem jaka herbata, cierpkawe białe wino i jałowa dyskusja. Przy sposobności tego zebrania zobaczyłam po raz pierwszy Gałczyńskiegoz, a nawet musiałam podać mu rękę. A ra- czej uczyniłam to w zupełnej nieświadomości, gdyż dopiero, kiedy po- dając rękę przedstawił mi się, usłyszałam szepnięte nazwisko "et j'ai reconnu le gibier"3. Bardzo mi się ten człowiek nie spodobał, zrobił nie- mal odrażające wrażenie. I nie przypuszczałam, że to już taki starzec. 391 Mocno siwiejąca nieporządna czupryna rozwichrzona a la Mickiewicz, a pod tym gęba zmięta jak stary kapciuch po zżutej prymce. Jedyna rzecz, dla której warto było pójść, to oświadczenie jakiegoś młodego Stefczyka# (dyrektora programowego, który był podpisany na zaprosze- niach), że "najlepszym pisarzem radiowym jest po dziś dzień... Sze- kspir" (Gałczyński krzyknął w tym miejscu: "I Platon!"). Dla ilustracji tego twierdzenia ów Stefczyk przeczytał radiofoniczny skrót pierwszej sceny "Hamleta". Słuchałam jak olśniona. Tak, zdawałoby się, znam "Hamleta"! A nigdy nie zastanowiłam się, jak potężnie działa (dosłow- nie - działa) ten dialog. Radiofonizacja "Hamleta" obywa się bez pomo- cy efektów akustycznych, bez narratora etc. Sam dialog wyraża wszy- stko - to, co się dzieje lub dziać będzie, to czym są i co robią w danej chwili mówiący ze sobą ludzie. [...] Niebawem po moim powrocie z Wrocławia przyjechała Iwa. Na sku- tek bliźniaczego podobieństwa do siostry przyjechała w jej służbowej 392 sprawie za jej legitymacją. W Ministerstwie Komunikacji, mimo że Hanka wiele już razy tam w sprawach shzżbowych była, nikt nie poznał, że to nie Hanka, tylko Iwa. W ten sposób Iwa spędziła w tym roku za Hankę urlop w Karpaczu czy Szklarskiej Porębie, za nią też była na wy- stawie we Wrocławiu. Ciekawe, bo ja np. nigdy jeszcze tych dwu sióstr nie pomyliłam. Iwa opowiadała o odczycie Żukrowskiego w Olsztynie. Ktoś z sali zapytał go, czy jest pisarzem katolickim. Żukr. odpowiedział na to, że było tylko czterech pisarzy katolickich. I wymienił czterech ewangeli- stów. Odpowiedź tyleż dyplomatyczna, co nieścisła. Ewangeliści nie byli "jeszcze" pisarzami katolickimi i nie są tylko katolickimi, z drugiej strony trudno pominąć takich katolickich pisarzy jak ojcowie Kościoła, św. Tomasz z Akwinu, św. Teresa, Tomasz a Kempis, Ignacy I,oyola etc. Biedny Wojtek w srogich musi być opałach. Pisarze katoliccy coraz większej podlegają dyskryminacji, nadchodzi dla nich czas "męczeń- stwa". Któryż z nich tę próbę podejmie i wytrzyma? Co prawda nie ma właściwie między nimi wielkich talentów. Jeszcze za bytności Iwy zjawił się sam Żukrowski i nawet ją przelot- nie (bo właśnie wychodziła, kiedy przyszedł) poznał, a nawet się nią, jak wywnioskowałam ze spojrzenia, zachwycił. Wpadł na chwilę w przejeździe do Łodzi, gdzie, jak oznajmił, ma nakręcać film "Kalosze szczęścia" podhzg bajki Andersena. Niestety, od G. Herlinga-Grudziń- skiego5, z którym koresponduje, przyniósł wiadomość, że biedna Wan- deczka Hoffmanowa# jest umierająca, nastąpiły nowe przerzuty raka. Strasznie się tym zmartwiłam. Żeby nie ten nieszczęsny Marek, byłaby dziś przynajmniej z nami, z tymi, co ją mniej dla siebie kochali. ' K a r o 1 a Z a g ó r s k a, siostra Anieli. 2Konstanty Ildefons Gałczyński(1905-1953),poetaitłumacz.Studiowałfi- lologię angielską na UW. Debiutował w 1923 na łamach prasy jako poeta; współpraco- wał z "Cyrulikiem Warszawskim". W 1.1928-30 należał do grupy poetyckiej "Kwadry- ga". Następnie referent kulturalny poselstwa polskiego w Berlinie. Po powrocie stamtąd w 1933 zamieszkał w Wilnie, od 1936 w Aninie koło Warszawy. Współpracownik "Prosto z mostu". Uczestnik kampanii 1939 i jeniec stalagu Altengrabow. Po wojnie mieszkał kolejno w Krakowie, Szczecinie, Warszawie; współpracownik "Przekroju". Główne utwory: Porfirion Osiełek, czyk Klub Świętokradców,1929, Koniec świata (po- emat), 1930, Utwory poetyckie, 1937, Wiersze, 1946, Zaczarowana dorożka, 1948, Ślubne obrączki,1949, Niobe (poemat),1951, Wit Stwosz (poemat),1952, Wiersze liry- czne,1952; oraz obfita twórczość dla dzieci i przekłady, zwłaszcza z Szekspira. j E t j ' a i r e c o n n u 1 e g i b i e r (fr.) - i rozpoznałam zwierzynę. 4 J a n S t e f c z y k, ps. Władysław Kopaliński (ur.1907), eseista, felietonista, edy- 393 Aleksander Maliszewski i Konstanty Ildefons Gałczyński w leśniczówce Pranie,1951 " W a n d a H o ffm a n o w a z d. Czerwieńska (1900-1949), żona dyrektora drukarni państwowej we Lwowie. Po rozejściu się z mężem przeniosła się do Warszawy, gdzie podczas okupacji stała się bliską znajomą Dąbrowskiej. Zaraz po wojnie wyjechała do Londynu. Jan Stefczyk, ok.1950 tor, autor wielu rozmaitych słowników. Studiował anglistykę na UW. Podczas okupacji nauczyciel języków obcych. W 1.1945-49 dyrektor programowy Polskiego Radia.1949-54 redaktor naczelny, następnie prezes Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik". Debiutował w 1946 w radiu jako autor słuchowisk. Od 1954 współpracownik "Życia Warszawy", gdzie m.in. prowadził stały felieton. W 1.1958-60 korespondent PAP w N. Jorku. Wy- dał m.in. zbiory felietonów: Bałagan na Marsie, 1957, Warszawska niedziela, 1965, W Warszawie i Warszawce, 1968, Western w autobusie, 1974; oraz Słownik wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych, 1967, Księgę cytatów z polskiej literatury pięknej (wespół z P. Hertzem),1975, Słownik mitów i tradycji kultury,1985; ponadto wiele prac edytorskich. 5 G u s t a w H e r 1 i n g - G r u d z i ń s k i (ur. 1919), prozaik, eseista. Studiował polo- nistykę na UW, równocześnie pracując w tygodniku "Orka na ugorze". Po kampanii wrześniowej współorganizator tajnej Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej. Ratu- jąc się ucieczką przed gestapo, złapany został pod Grodnem i uwięziony w łagrze pod Archangielskiem; zwolniony w 1942 wstąpił do armii Andersa, z którą przeszedł na Środkowy Wschód; walczył pod Monte Cassino. W 1. 1945-47 był kierownikiem lite- rackim "Orła Białego". Współzałożyciel i stały publicysta miesięcznika "Kultura" w Pa- ryżu. Od 1955 mieszka w Neapolu. Główne publikacje: Żywi i umarli. Szkice literackie, 1945, Inny świat. Zapiski sowieckie, 1953, Skrzydła ottarza, 1960, Drugie przyjścće, 1963, Upiory rewolucji,1969, Dziennikpisany nocą,1973,1979,1983,1993. 394 23 II 1949. Środa W poniedziałek zgodnie z daną jej obietnicą poszłam z Franią na pol- ski film humorystyczny "Skarb"1. St. chwalił go, myślałam, że posiada on jakieś lepsze walory artystyczne. Tymczasem to jest zwykła agitka według najbanalniejszych rosyjskich wzorców, a w dodatku robiona przez aktorów, co grali za okupacji - Niewiarowicza i Dymszę (zresztą jak zawsze doskonałego w swej roli). Jest parę dobrych miejsc, ale nie brak i przykrego elementu wyśmiewania się z pokonanych. Więc w za- gęszczonym (prywatnie przez spekulantkę mieszkaniową) mieszkaniu w ruinach pokazano eks-ziemianina i eks-radcę MSZ-etu jako wredne typy. Jak inaczej pokazywał upadłych hrabiów i panów choćby Gorkij w "Na dnie" albo Czechow w "Wiśniowym sadzie". W dodatku te "eksy" słuchają radia angielskiego. Jest to zupełne odwracanie rzeczywiście ist- niejącej sytuacji. Powszechnie wiadomo, że eks-radcowie, eks-ziemia- nie, a nawet hrabiowie służą na ogół obecnemu rządowi, zajmują nawet wybitne stanowiska, nasłuchują skinienia dzisiejszych władców. Nato- miast chłopi, robotnicy i rzemieślnicy, o ile tylko mają radio, słuchają namiętnie polskich audycji radia angielskiego. Robiłam dobrą mine i wmawiałam we Franię, że to świetny film. Godziła się ze mną troche jakby przez grzeczność. Mam zresztą wrażenie, że nie nadążała za tek- stem pokazywanych perypetii. Wczoraj byliśmy na inauguracyjnym koncercie Roku Chopinowskie- go, na który dostaliśmy zaproszenie na pysznym papierze i w olbrzy- mim formacie. Ekier= i Drzewiecki grali koncerty, pierwszy e-moll, dru- gi f-moll. Obaj źle, twardo, bez uroku - orkiestra też jakoś krzykliwie brzmi w tej sali. Akustyka "Romy" nie nadaje się na koncerty filharmo- nijne. Odcienie, w których jest wszystko, nie wychodzą. Dzisiaj słuchaliśmy przez radio recitalu chopinowskiego w wykona- niu Sztompki#. Nie wszystko gra jednakowo dobrze, ale Poloneza fis- -moll zagrał porywająco. Coraz więcej dochodzę do przekonania, że tu jest jeden z najpiękniejszych utworów Chopina. I "sercu polskiemu tak miły"4, że aż łzy kapią. Jak wielkiej pociechy pozbawiony jest, zwłasz- 395 cza dzisiaj, ten kto nie jest osłuchany w muzyce Chopina i w niej rozmi- łowany. Na dworze cały dzień wicher, a teraz deszcz. # Skarb, komedia, reż. Leonard Buczkowski,1949. # J a n E k i e r (ur.1913), pianista, pedagog i kompozytor; uczeń Z. Drzewieckiego. Profesor PWSM w Warszawie. W 1939 zdobył VIII nagrodę na II Międzynarodowym Konkursie im. F. Chopina w Warszawie. Redaktor naczelny Wydania Narodowego dzieł Chopina. j H e n r y k S z t o m p k a (1901-1964), pianista. Po studiach u J. Turczyńskiego w konserwatorium w Warszawie został uczniem I. Paderewskiego w Morges. Zdobył nagrodę za najlepsze wykonanie mazurków na I Konkursie Chopinowskim w 1927. Po- święcił się głównie chopinistyce. 4 Cytat z Pana Tadeusza. 25 II 1949. Piątek Wczoraj rano poszłam do Ministerstwa Odbudowy (dziwnym trafem - dawne gimnazjum królowej Jadwigi), żeby pani Marii Nowowiejskiej oddać 5600 zł. Jest to stary weksel Jadzi, przez panią Pasławską i panią Nowowiejską żyrowany, a który teraz każą płacić. Podobno ktoś "oca- lił" i przywiózł aż z Kanady cały portfel weksli KKO - ku utrapieniu najbiedniejszych przecie ludzi. Weksle - zamiast arrasów. A te weksle to były pożyczki udzielane przez KKO inteligencji na przeżycie czasów okupacji. Prawowity rząd mógł był tylko niedopłacone ich resztki umo- rzyć zyskując sobie uznanie i wdzięczność tysięcy pracujących ludzi. Obecny rząd wolał ściągnąć weksle wraz z procentami i karami za zwłokę (nawet za okres nieistnienia Warszawy) zyskując przekleństwa i złorzeczenia. Polityka nie tylko zła, lecz fenomenalnie ghipia. Wracam do p. Nowowiejskiej. Otóż miała ona czterech pięknych sy- nów. Trzech zginęło w czasie okupacji i powstania. Czwarty wyszedł z powstania inwalidą bez ręki (pianista!). Teraz tego ostatniego syna aresztowano jako akowca. Tego bez ręki, co nie mogąc uprawiać muzy- ki musiał się przerzucić na inny rodzaj studiów i był jedyną pociechą tej matki-Niobe. Taka jest polska "opowieść o prawdziwym człowieku" pa- rafrazując tytuł okrzyczanej rosyjskiej powieścil. Od pani Nowowiejskiej dowiedziałam się też paru szczegółów o ro- dzinie Pasławskich. A zatem. Pani Oleńka tak spieszyła w lipcu 1944 z owego letniska w Sulejowie do Warszawy, że nie mogąc się dostać na pociąg, wynajęła jakieś auto, byle zdążyć na wybuch powstania. I na śmierć. Karuś zginął od razu pierwszego sierpnia w ataku na fort Moko- towski, pani Oleńka do ostatniej chwili nie wiedziała o jego śmierci. Pracowała w kuchni powstańczej na Krasińskiego. Tam rozszarpał ją pocisk z "krowy"`. Koleżanki, co pracowały z nią razem na Kazimierzo- wskiej w kuchni powstańczej, zebrały jej szczątki i pochowały w tru- mience małej. Po "wyzwoleniu" siostra pani Pasławskiej ekshumowała oboje i pochowała na Powązkach Wojskowych w Kwaterze Powstań- ców. Pasławski przysłał kogoś z zagranicy po Madzię. Obecnie... ożenił się gdzieś we Francji. Madzia pisuje do ciotki. Podobno źle się z nim czuj e. Po południu byliśmy w Pen-Clubie na zebraniu literackim, na którym Słonimski czytał swe stare i nowe wiersze. W nowych usprawiedliwia się ze swojego "outsiderstwa", że nie ma go właściwie ni tu ni tam. Z tych wierszy najbardziej podobał mi się "Celnik" ze zdaniem: "dla każdej władzy - obcokrajowiec". Ale nie wiem, czy z tego dałoby się wykroić coś na miarę Conradowskich konfliktów sumienia. Najlepsze były świeże wiersze satyryczne nigdzie nie drukowane i wątpię czy u nas będą drukowane, bo dziś to już niecenzuralne. Ale shzchacze przy- jęli je z żywiołowym entuzjazmem. Potem dawano jak zawsze czarną kawę, ale nie byłam długo, spieszyłam do domu, bo w radiu dawali "Carmen" (w wykonaniu mediolańskiej "La Scali" - płyty). To dla mnie zawsze i poprzez wszystko - najbardziej rześka, musująca, żywiołowo namiętna i razem romantyczna muzyka, jaką kiedykolwiek stworzył w tym rodzaju geniusz muzyczny i miłosny. Bóg na to tylko dzieło udzielił natchnienia, we wszystkich innych raczej przeciętnemu, Bizeto- wi. Jakichże pociech pozbawiony jest ten, kto nie jest na zabój rozko- chany w muzyce! Dziś rano list od Anny. O wpół do jedenastej przyszedł naznaczony na tę godzinę Wolpe, który listem zamówił się w związku z nowymi trudnościami, jakie się wyłoniły przy sprawie mojego wyboru z "Pa- miętników" chłopskich. Okazuje się, że po wszystkich skreśleniach Mi- nisterstwa Oświaty - teraz Urząd Kontroli Prasy, czyli cenzura właści- wa, żąda mnóstwa nowych skreśleń we wszystkich tekstach. "Proszę pa- na - powiedziałam - sprawa jest w ogóle nieaktualna wobec dyskrymi- nacji, jakiej ulegli chłopi, uznani ostatnio za warstwę wyzyskiwaczy. Jak panu wiadomo, poszłam bardzo daleko w kompromisie co do skre- śleń dawniejszych. Dalej już iść nie mogę, choćby ze względu na to, że to są prace cudze. Część, może większość tych autorów żyje. Cóżbyśmy im powiedzieli, gdyby zapytali: ##Co zrobiliście z naszymi tekstami?" 396 397 Po co mamy się denerwować i męczyć rzeczą, która wypaczy komplet- nie sens pierwszego mojego opracowania, a nie nada mu sensu nowego. Odłóżmy sprawę ad calendas graecas. Może przyjdzie czas, że ten mate- riał da się wydać, np. w jakimś cyklu samorodnej twórczości". Ów zaś Wolpe odpowiedział: "Bardzo się cieszę, że pani jest tego zdania. Ja też myślę, że dalsze kreślenie tekstów jest niecelowe. I nie byłaby to też praca łatwa. A może w istocie, jak stosunki się dostatecznie ustabilizują, będzie można to kiedyś wydać". [...] Tak tedy zlikwidowała się sprawa, której za darmo poświęciłam kilka miesięcy rzetelnej, z wielką miłością dokonanej pracy. Właściwie po- winnam zażądać odszkodowania, ale zbyt wielką mam odrazę do tych ludzi, aby z tym nawet do nich się zwracać. (Uwaga z 1956 r.: Potem wydali już poza mną inny "wybór" z "Pamiętników", tendencyjny, demagogiczny, sfałszowany3.) i Mowa o Opowieści oprawdziwym człowieku (1946) Borysa Polewoja. 2 Prawdopodobnie miało być: na Krasickiego; wedle innych świadectw - Aleksandra Pasławska zginęła na Malczewskiego. 3 Zapewne chodzi o wybór Pamiętników chłopów w wydaniu "Książki i Wiedzy", 1954,1955. 26 II 1949. Sobota Po ńkończeniu "Złotej strzały" Conrada, która była moim najwię- kszym przeżyciem artystycznym ostatnich lat, czytałam z największym wstrząśnieniem ducha "Dzieje jednego żywota" Ludwika Hirszfelda. To wielkie dzieło i nic dziwnego, że w dzisiejszych plugawych czasach za- deptywane'. # Chyba przez brak wznowień; później parokrotnie wznawiane 27I11949. Niedziela Dzisiaj przez okno obserwowałam rzecz jakby z powiastki dla dzieci. Wróbel gonił ulatujące z wiatrem białe piórko. I po najkomiczniejszych ewolucjach powietrznych schwytałje. Dziś o dziesiątej nadawali z Warszawy drugiej fragment pamiętni- ków Ludwika Krzywickiego. Jego dzieciństwo w Płocku. Z tego frag- mentu dowiedziałam się, że w Płocku jest (a raczej była - pewno ją wie- 398 lekroć przemianowywano) ulica Królewiecka, niewątpliwie istniejąca od wieków. Jakiż namacalny dowód, z jakim krajem najżywotniejszymi interesami dróg handlowych związany był Królewiec. To miasto, zagar- nięte bez żadnych podstaw ani historycznych ani etnograficznych, ani gospodarczych przez Sowiety (jedyne państwo, co po tej wojnie obłowi- ło się terytorialnie), jest jak słyszałam od kogoś, kto tam był, miastem dziś podobno jak wymarłym. A niegdyś tak żywy centr handlu i kul- tury. Po południu zasnęłam i śniło mi się, że spotkałam Nałkowską, jakby w bramie domu, gdzie mieszkała, ale to było na Polnej. Na środku tej bramy była w cemencie podłogi krata - w jednym miejscu wyrwana tak, że tworzyła się dziura, w którą łatwo wpaść. Ostrzegłam o tym Nałko- wską i prosiłam ją, żeby nie szła przez tę bramę, z czego ona żartowała. "Tak - powiedziałam i wprost słyszę te słowa - teraz we dnie to widać, ale niech no kto wraca w nocy, niech no spieszy się do domu". Na to Nałkowska wyszła, a ja z nią razem. Ledwie uszłyśmy parę kroków, na- potkałyśmy karkołomny pagórek z gruzów. Ominęłam go i dziwiłam się, że Nałkowska, co w bramie śmiała się ze mnie, że mogłaby nie do- 399 Prof. Ludwik Hirszfeld strzec jakiejś przeszkody, tutaj zdaje się jej nie widzieć i prosto na nią włazi. Nagle zobaczyłam olbrzymie okno zawieszone jakby wystawą makat dekoracyjnych, spoza których wyjrzał młody człowiek, jakby do- brze mi znajomy, a jednak nie wiem kto. Jednocześnie zauważyłam, że Polna przeobraziła się w wielką szeroką arterię obcego miasta, na której klęczą w milczeniu nieprzeliczone tłumy. "Pani idzie pozować do por- tretu?" - pytam Nałkowską, ale ona już nie odpowiada, wchodzi dokądś po schodkach. "Tak się spieszy do tego malarza" - myślę i nagle znaj- duję się niby w moim pokoju wyglądającym tak, jak po powstaniu i sza- brze. Wszystko porozwalane, porozrzucane. Z jakiejś otwartej szuflady zaczynam wyciągać paski od koszul - wtem znajduję jeden, drugi, trzeci naszyjnik z grubych kolorowych paciorków. Rozpoznaję, że to są na- szyjniki Jadzi (Jadzia nigdy nie nosiła naszyjników). Tulę je do ust, ca- łuję z szaloną radością, bo nagle uprzytomnia mi się, że jak tylko Jadzia dostanie z powrotem te swoje naszyjniki, to zaraz będzie znów żyła. 3 III 1949. Czwartek We wtorek idąc przez miasto piechotą od Nowego Światu do domu, wstępując po drodze do Krąkowskiej, a więc szłam wielu ulicami - mi- nęłam przeszło dziesięć sklepów z mięsem. Były to spółdzielnie, sklepy państwowe i prywatne. We wszystkich bez wyjątku leżały i w oknach wystawowych (do pół wysokości okna), i w samych sklepach na pół- kach olbrzymie połcie słoniny. W żadnym z tych sklepów nie było do- słownie ani jednego człowieka, który by tę słoninę kupował. Wstępowa- łam do czterech takich sklepów i pytałam sterczących bezczynnie za la- dą sprzedawców. "Proszę pana (pani), czy szczęśliwi posiadacze bonów mają tak dużo tłuszczu, że nie kupują tej słoniny? Dlaczego w takim ra- zie my, zwykli nieuprzywilejowani ludzie, którzy nie mamy w domu tłuszczu, nie możemy jej kupić?" W jednym sklepie odpowiedziano mi: " p "Nie wiem. W drugim: "Ciemna masa musi czekać, aż anowie racz kupić". W trzecim nie odpowiedziano mi nic, przypuszczając zapewne, że to jakieś prowokatorskie pytanie. W czwartym subiekt, czy właściciel powiedział: "My nic nie wiemy i nie rozumiemy. Słoniny sprzedawać nie wolno, tylko na bony. Ci z bonami nie zgłaszają się, na darmo tylko sterczymy i nic nie robimy, tylko marzniemy". W dwu z tych sklepów, do których weszłam stało w każdym po jednej kobiecie, przyszły zareje- strować bony na marzec. Ale i one nie kupowały tej słoniny. 400 Frania opowiadała mi na temat tejże samej słoniny, że słyszała na własne uszy, jak kierownik sklepu mówił do jakiegoś "z tej komisji kon- trolnej": "Co mamy robić z tą słoniną? Przecież nam się zaśmierdza i pleśnieje". Dziś Frania w żartobliwej rozmowie, kiedy St. mówił jej, że świetnie wygląda i że ją wyda za mąż, powiedziała: "w poście mnie pan nie wy- da". I dodała: "Jak to mówią: w poście i w adwencie - same zięcie. Tyl- ko w karnawale - nie ma wcale". Rozpętała się istna nawałnica weksli z czasów okupacji. Jest w tym niesamowita ironia losu, że roztrzaskało się w gruzy miasto, zginęły set- ki tysięcy ludzi, a ocalały weksle! Ocalały i żyją tłustym życiem bezdu- sznych rekinów. Człowiek musi głodować lub zabijać się pracą dla wy- robienia swoich przekroczeń normy. Weksel nie pracuje i nie przekra- cza żadnej normy. Weksel tyje i obrasta w procenty. W tej chwili mam do zapłacenia około 20 tysięcy za weksle moje i St. Mojego zostało w Banku Spółek Zarobkowych trzy czy cztery ty- siące (z karami i procentami). St. był żyrantem 5 tysięcy zł pożyczonych przez adwokata Redlicha (przyjaciela, który znalazł się w ciężkim kło- pocie, gdy go, jako sympatyka PPS, sanacja chciała zgnoić), który zgi- nął z całą rodziną od bomby w czasie oblężenia Warszawy. Płacić się będzie za poległych dłużników, za poległych albo zbiegłych żyrantów. Za ludzi, co dzięki tym pożyczkom zdołali przebiedować okupację. Tak wygląda sprawiedliwość ustroju, który ma czelność nazywać się socjali- stycznym i ludzkim. Każdy pozór jest dobry, który pozwala obywatelo- wi odebrać ich zarobki, choćby najuczciwsze, najrzetelniejszą, najużyte- czniejszą pracą zdobyte'. # Zarówno niedawna wizyta u M. Nowowiejskiej, jak i obecna "nawałnica" nasunęły pisarce pomysł do opowiadania Weksel, napisanego 14-15 października 1949. Zapewne ze względu na drażliwość sprawy zwrotu okupacyjnych długów nie było wówczas pub- likowane (z maszynopisu przedrukowała je dopiero E. Korzeniewska w tomie Opowia- dania, 1967). Natomiast zmodyfikowaną część tego opowiadania mówiącą o losie A. Pasławskiej jako osobny utwór pt. Pani Zosia ogłosiła w "Iskrach" (dodatku do "Trybuny Mazowieckiej" 1955, nr 46), przedruk w: Gwiazda zaranna,1956. 5 III 1949. Sobota Ledwo przyszłam do domu i siadłam do pracy, przyszedł prof. Tade- usz Makowiecki z Torunia'. Kiedyś przed 16 laty spędziłam z nim i jego #fi - Dzicnniki, t. I matką trzy tygodnie w Konstancinie w profesorskim domu wypoczyn- kowymz. Był wówczas bardzo chłopięcy, jakiś i psychicznie, i fizycznie anemiczny, i bardzo "mamusin synek". Teraz wszedł duży, silnej budo- wy pan, bardzo przyjemnej powierzchowności, z wielkimi niebieskimi oczyma, siwawy, po prostu piękny. Gdyby mi się nie przypomniał, nig- dy bym go nie poznała. Przyniósł mi swoje i Konrada Górskiego studia nad Norwidem, wydane w Toruniu, oraz książkę dla młodzieży swojego brata, Witolda Makowieckiego3, który dwa lata temu popełnił samobój- stwo podciąwszy sobie żyły. Makowiecki mówił o niesłychanym skandalu z wydaniem Mickiewi- cza. Płoszewski, który to redagował, jest zupełnie załamany, do granic myśli o samobójstwie. Przypisy, objaśnienia, wstęp etc. są teraz tego ro- dzaju, że np. słowo "ostrów" jest objaśnione: "słowo zapożyczone z ję- zyka białoruskiego". Ponieważ niepodobna przypuszczać, żeby ten, kto dawał to objaśnienie, nie wiedział nic o zachodniej staropolskości sło- " ( P wa "ostrów Ostrów Wielko olski, Ostrów Tumski we Wrocławiu, Ostrów na Kujawach), więc dalej działa tu świadomie zła wola, świado- me szataństwo na zgubę samego już języka wymierzone, a przynajmniej na wypaczenie jego historii. Dalej dowiedziałam się, że w Sejmie był atak na Lorentza, który miał być dla niego śmiertelny. Podobno jednak Lorentz obronił się do tego stopnia, że zmusił stawiającego zarzuty do przeproszenia go, a zgłoszo- na przez niego dymisja nie została przyjęta. Stawiano mu m.in. zarzut, że trwoni pieniądze na odbudowę pałaców i kościołów. Jak gdyby ist- niały inne zabytki, a on właśnie zabytki obowiązany jest odnawiać. i T a d e u s z M a k o w i e c k i (1900-1952), historyk literatury i sztuki. Po gimna- zjum w 1918 zgłosił się jako ochotnik do wojska. Studiował polonistykę na UW, gdzie też się doktoryzował i habilitował. Pracował w Bibliotece UW, której został wicedyre- ktorem; po powstaniu warszawskim organizował ewakuację i ochronę zbiorów. Od 1946 profesor na uniwersytecie w Toruniu. Główne prace: Poeta-malarz. Studium o S. Wyspiari.skim, 1936, studia w zbiorze O Norwidzie..., 1948, Muzyka w twórczości Wyspiańskiego,1955. 2 Tam Dąbrowska skryła się w początku 1934 r., by kończyć Noce i dnie. Miejsce to wyjednał pisarce prof. Ujejski. 3 Zapewne drugą część cyklu powieściowego Przygody Meliklesa Greka pt. Diosos, 1950. 402 9 III 1949. Środa W niedzielnym koncercie Chopinowskim ("Żywe wydanie dzieł Chopina") szczególnie podobało mi się rzadko grywane i rzadko przeze , mnie słuchiwane Scherzo cis-moll. Dotąd najlepiej lubiłam b-moll (po- mrukujące), ale teraz to cis-moll postawię chyba koło niego. Dziś mieli- śmy aż trzy koncerty Chopina. W południe szkolny z Krakowa (z objaś- nieniami kochanego wilnianina Rutkowskiego), w którym po raz pier- wszy od 10 lat usłyszałam moją ukochaną etiudę a-moll z opusu 25-go. O wpół do siódmej recital Ekiera z "Romy" - z "Barkarolą" dosyć rzad- ko grywaną. Wieczorem zwykła środowa audycja o 9.15 z płyt w wyko- naniu Rubinsteina. Ta "ulewa" Chopina jest naprawdę jak deszcz "sre- brzysty", zmywający błoto moskiewszczyzny, od której człowiek się już dusi. Jest jeszcze w tych koncertach jedna rozczulająca rzecz. W tym roku jednocześnie przypada setna rocznica Słowackiego. Nie jest świętowa- na, nie wolno, bo Słowacki nie był nigdy moskalofilem. Otóż radio przemyca Słowackiego w ten sposób, że przerwy w koncertach wypeł- nia wierszami Słowackiego. Niestety, boją się wierszy najpiękniejszych - czytają liryki, ale tylko najbłahsze. Nadto czytają fatalnie. "W Szwaj- ' carii" recytowane przez Mileckiego jest po prostu nie do shrchania. Ale tak zmarnieliśmy już w swych pragnieniach, że uważa się to już za ja- kieś zwycięstwo, iż udaje się choć tak przemycić największego polskie- go poetę. Dzisiaj byłam załatwić sprawę weksla w Banku Spółek Zarobko- wych. Jakiś pan Waryń przyjął mnie tak uprzejmie i tak przepraszał, że mnie zupełnie rozbroił. Także i procent do zapłacenia zmniejszył mi do połowy. Tak jestem teraz nie przyzwyczajona do względów i uprzejmo- ści, że i tym człowiek się cieszy. Na dworze wciąż mróz i pogoda, ale w południe leją się ze wszy- stkich dachów potoki wiosny. 131111949. Niedziela Moja nowa lampa, zmontowana na lichtarzu srebrnym kupionym w Jeleniej Górze, taka jest ładna, że mnie to aż cieszy. Za to firanki # mniej się udały, ale ujdą. Wczoraj zostały założone. Wieczorem byli u nas na kolacji Lorentzowie. On opowiadał o dra- macie, który przeżył (a o czym już słyszałam). Już od dłuższego czasu 403 partia zamierza go utrącić. Jakieś pół roku temu lub może nieco dawniej Sokorski usiłował wywrzeć na niego nacisk, aby wstąpił do partii. Po- stawił mu ultimatum: albo wstąpi do partu, albo pójdzie won ze wszy- stkich urzędów. Posunął się nawet do tego, że wyraził życzenie, aby Lo- rentz "przyprowadził do partii gremialnie wszystkich swoich profeso- rów i współpracowników" (w pochodzie ze sztandarem?). Lorentz od- powiedział, że co do kolegów, to za nich nie odpowiada i tego rodzaju propozycję trzeba im zrobić bezpośrednio. Co do siebie, kategorycznie oznajmia, że do partii nie wstąpi ze względów zasadniczych. Następnie zażądał audiencji u Bieruta, którą zaraz nazajutrz otrzymał. Bierut stanął całkowicie po jego stronie (ciekawa jestem, kiedy go zdradzi) i oświad- czył, że tylko człowiek o bardzo ciasnych i tępych pojęciach mógł od niego żądać wstąpienia do partii. Stosunek Sokorskiego do Lorentza natychmiast zupełnie się zmienił i sprawa na jakiś czas przycichła. Partia jednak w dalszym ciągu czyha- 404 ła, żeby go zgubić. Na przełomie roku skorzystali dla tego celu ze spra- wozdania Najwyższej Izby Kontroli. Siedziała ona u Lorentza przeszło trzy tygodnie. Lecz najbardziej nawet zażarte psy partyjne nie zdołały wywęszyć nadużyć. Postanowili więc uderzyć od strony politycznej. , Niejaki Leski [?], Żyd, zaatakował Lorentza na odnośnej komisji sejmo- wej w sposób brutalny i bezwzględny o to, że... odbudowuje kościoły i że kupuje obrazy i rzeźby od byłych ziemian oraz przemysłowców, przez co pieniądze państwowe przechodzą do rąk niepożądanych, a na- wet wrogich. Lorentz, którego sami (jeszcze nie całkiem skretynieli i ze- świnieni) członkowie partu uprzedzili o owym ataku Leskiego, wygłosił swoją mowę obrończą, która była rzeczywistym zwycięstwem w duchu maksymy "ecrasez la canaille"'. Przede wszystkim sam zaatakował tak- tykę napastnika. Według przepisów obowiązujących w sejmie - oskar- żanie publiczne danego urzędnika może nastąpić, jeśli zarzuty postawi Najwyższa Izba Kontroli, a na te zarzuty nastąpi odpowiedź wyjaśniają- ca, potwierdzająca, względnie kwestionująca odnośnego resortu mini- sterialnego. Otóż żaden z tych faktów nie miał miejsca i już ta część mowy Lorentza wywołała konsternację u słuchaczy. Wszyscy przyznali, że Leski nie miał formalnie prawa atakować. W merytorycznej części ' swojej obrony, a razem obrony całego polskiego muzealnictwa, Lorentz stwierdził, że został postawiony na straży tego wszystkiego, co stanowi polski dorobek kulturalny przeszłości. W tej dziedzinie stosuje kryteria jedynie artystyczne i historyczne. Zachowuje przy tym zupełną bez- stronność i jest mu wszystko jedno, czy budynek stanowiący pozycję zabytkową jest kościołem lub karczmą. Nie jest jego winą, że znaczny procent artystycznych i historycznych zabytków to kościoły i pałace. Co do zarzutu kupowania rzeźb i obrazów od byłych ziemian, to nie jest mu nic wiadome o tym, aby w Polsce Ludowej istniało, zostało uchwalone, lub miało zostać uchwalone jakieś prawo sankcjonujące niemiecką gra- bież prywatnego mienia. Zagrabione prywatne dzieła sztuki wróciły do właścicieli i mogą być od nich odkupywane. Prawnie przeszło na włas- ność państwa tylko to, co przeszło z reformą rolną. Mowa ta wywarła podobno wielkie wrażenie i nawet ośmieszyła Le- skiego w oczach komisji. Mimo to nazajutrz Lorentz podał się do dymi- sji ze wszystkich swoich urzędów. Wynikła wielka konsternacja, Dybo- wski wezwał Lorentza i dymisji nie przyjął. Lorentz jej nie cofnął i oświadczył: "Czekam na wyznaczenie następcy". Na zapytanie, w ja- kich warunkach cofnąłby dymisję, Lorentz odpowiedział: "Jeśli Prezes 405 Prof. Stanisław Lorentz, ok.1950 Najwyższej Izby Kontroli i przewodniczący Komisji sejmowej przepro- szą mnie oficjalnie". "To jest niemożliwe". "A więc czekam na wyzna- czenie następcy". [...] Druga część odpowiedzi Lorentza, dotycząca owego kupowania dzieł sztuki od b. ziemian i b. przemysłowców jest jednak słuszna tylko i je- dynie z punktu widzenia jakichś normalnych stosunków prawnych. A nie da się obronić z punktu widzenia nienawiści klasowej i "zaostrzo- nej walki klasowej", która nami rządzi. Faktem jest bowiem zupełnie pozaprawnym, ale całkiem rzeczywistym, że obecne państwo polskie usankcjonowało niemiecką grabież mienia prywatnego. Co więcej, sa- mo grabież mienia prywatnego w najszerszym zakresie do przedstawi- cieli warstw dyskryminowanych zastosowało. O tym kto był, a kto nie był rabowany, decydowało jedynie i wyłącznie miejsce, w którym przy- padkowo znajdowała się prywatna i osobista własność człowieka przy- należnego do warstw potępionych. Nie zrabowano (na ogół) mieszkań byłych przemysłowców (o ile nie była [sic!] już spalona lub zrabowa- na), ponieważ te rzeczy nie znajdowały się przeważnie na terenie fa- bryk. Natomiast dwory, znajdujące się pośrodku obiektów upaństwo- wionych, zabrane zostały ze wszystkimi znajdującymi się w nich dzieła- mi sztuki, meblami i innymi przedmiotami codziennego użytku. Ziemia- nom pozwolono zabrać tylko rzeczy najosobistsze, tyle co się zmieściło na bryczkę albo na wózek, a i to niekiedy (Czekanowski) kontrolowano, czy nie wzięli za dużo. Co nie ma nic wspólnego z żadnym socjalizmem ani uspołecznieniem, gdyż uspołecznieniu miały i mogą podlec jedynie warsztaty i narzędzia produkcji. Wedle mnie, nawet dwory czy pałace (jak Nieborów) o charakterze całkowicie muzealnym, powinny były co do znajdujących się w nich przedmiotów prywatnej własności [być] oszacowane i odkupione. Nie zgadzam się z twierdzeniem (taktycznym zresztą) Lorentza, że dzieła sztuki, co przeszły na rząd razem z reformą rolną, przeszły prawnie. Sądzę, że skonfiskowanie ich było bezprawiem. Toteż jeśli ktoś wywiózł coś z tych rzeczy ukradkiem, to uchylił się nie od prawa, lecz od bezprawia. Obawiam się, że biedny Lorentz prędzej czy później padnie na tym " szańcu". A liczyć na wspaniałomyślność agenta Moskwy, jakim jest Bierut, który koniec końców będzie musiał być absolutnie posłuszny swoim rosyjskim mocodawcom, jest tym samym, co liczyć na ratunek od wody w czasie powodzi. Drugim ciekawym momentem było opowiadanie Lorentza w związku z aresztowaniem prof. Walickiegoz i drugiego, jakiegoś Sienkiewicza3. Lorentz z obowiązku koleżeństwa w czasie przyjęcia w ambasadzie Czechosłowackiej zwrócił się do obecnego tam Radkiewicza z prośbą, by zechciał kazać sobie zreferować sprawę tych dwu ludzi, gdyż według jego najgłębszego przekonania żaden z nich nie był czynny obecnie w sensie jakiejkolwiek akcji nielegalnej. (Aresztowani są podobno w związku z jakąś akcją A - inaczej zwaną Antyk, prowadzoną za oku- pacji przez tzw. dwójkę przeciw Sowietom.) Radkiewicz, który z Lo- rentzem "przyjaźnie" rozmawiał o odnawianiu obrazów Matejki, usły- szawszy, że chce on interweniować, natychmiast zesztywniał i oficjalnie spytał: - "Proszę?" Kiedy Lorentz wyłuszczył mu, że mogło iść najwy- żej o jakieś przygodne spotkanie dawnych znajomych, Radk. odpowie- dział: - "Są dwie prawdy. Dla pana istnieje prawda subiektywna, pra- wda intencji. Dla nas - prawda obiektywna, prawda faktów. Dla pana istnieje przypadkowe spotkanie dawnego znajomego, może przenoco- wanie go bez żadnej złej intencji politycznej. Dla nas fakty: tu widział się z ##dawnym znajomym,# w kawiarni; tu pozwolił mu przenoco- wać. Tam zgodził się na przechowanie u siebie teczki, szkatułki z papie- rami... To wszystko razem stanowi obiektywnie działalność antypaństwo- wą". Jednak zapisał sobie podane nazwiska i jedyne, co Lorentzowi obie- cał, to że każe sobie tę sprawę jeszcze raz zreferować. Ładnie świadczy o Borejszy, że kiedy w związku z atakami na Lo- rentza rozeszła się wiadomość, że został aresztowany, Borejsza dał znać żonie, że tak jak jest chory, ze szpitala pojedzie do Bieruta i uzyska natychmiastowe jego zwolnienie. Najmilsze i zabawne było opowiadanie Lorentzów o ich młodszej córce, Alince4. Ta trzynastoletnia osoba większość otrzymywanych od rodziców pieniędzy zużywa na kupno i oprawę książek. Ma już bibliote- kę złożoną z 200 tomów najlepszej literatury polskiej zaczynając od Kraszewskiego, kończąc na Żeromskim i moich książkach. Ponieważ nadto kocha bardzo zwierzęta, więc zapisała się do Tow. Przyjaciół Zwierząt (czy Opieki nad Zwierzętami). Gdy zgłosiła się osobiście z wypełnioną deklaracją, poproszono ją, aby "Mamusia sama przyszła". - "Kiedy to ja chcę się zapisać - nie Mamusia". - "Hm, a ileż pani ma lat?" - "Trzynaście". - "A któż będzie płacił składki?" - "Ja będę płacić - odpowiada Alinka. - Będę płacić sto złotych miesięcznie, czwartą część moich dochodów." - "Jak to - dochodów?" - "No, bo ja dostaję od Tatusia sto złotych na tydzień". Osoby z Towarzystwa pogadały ze sobą i mówią: "To my jeszcze nigdy nie mieliśmy takiego członka, co 406 407 by płacił czwartą część swoich dochodów jako składkę. To my chyba na honorowego członka panią poprosimy". Odroczono sprawę decyzji, a po dłuższych naradach zawiadomiono Alinkę, że w drodze wyjątku została przyjęta na rzeczywistego członka Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Kiedy się ponownie zgłosiła, proszono ją tylko, żeby nie za często uciekała się do wzywania milicji dla interwencji w wypadkach niewłaściwego obchodzenia się ze zwie- rzętami. I teraz Alinka chodzi z dorosłymi na zebrania Towarzystwa i ma dorosłych znajomych, którzy jej się kłaniają na ulicy. I jeszcze jedno opowiadanie o tej osobliwej, jak na dzisiejsze czasy, dziewczynce. Na tzw. egzaminie społecznym, któremu podlegają nawet dzieci, zapytano ją, kim jest jej ojciec. "Urzędnikiem państwowym". "A gdzie jest tatuś teraz?" - "We Wrocławiu". "A co tatuś robi we #" # " Wrocławiu "Jest na Kongresie Intelektualistów. - "A co to za Kon- gres Intelektualistów, co tam robią?" - "Radzą nad pokojem". - "A dla- czego to intelektualiści radzą nad pokojem, a nie generałowie?" - "Bo są mądrzejsi". - "To twój tatuś jest taki mądry?" - "Ja tego nie mówię, ale ludzie tak mówią". # E c r a s e z 1 a c a n a i 11 e (fr.) - rozdeptać kanalię. z M i c h a ł W a 1 i c k i (1904-1966), historyk sztuki. Przed wojną wykładał w ASP; przed i po wojnie do 1949 kustosz Galeru Malarstwa Obcego w Muzeum Narodowym w Warszawie. Podczas okupacji uczestniczył w tajnym nauczaniu, w pracach nad zabez- pieczeniem zabytków i w ruchu oporu. Opublikował m.in.: Dzieje sztuki polskiej (z J. Starzyńskim),1934, Malarstwo polskie XV wieku, 1938, Malarstwo europejskie w zbiorach polskich (z J. Białostockim), 1955, Malarstwo polskie. Gotyk, renesans, wczesny manieryzm,1961. # J e r z y S i e n k i e w i c z (1897-1980), historyk sztuki. Do 1949 kustosz Muzeum Narodowego. Podczas okupacji wykładał na tajnym UW i brał udział w ratowaniu za- bytków. Od 1957 profesor w Instytucie Sztuki PAN. Organizator wielu wystaw, autor monografii Piotr Michałowski,1959. % A 1 i n a L o r e n t z, później Kowalczykowa (ur. 1936), historyk literatury. Ukoń- czyła polonistykę na UW; profesor UŁ, pracownik IBL, wydała m.in.: Programy ć spory literackie w dwudziestoleciu, 1978, antologię romantyczną Ciemne drogi.szaleńsnva, 1979, Piłsudski i tradycja,1991,Juliusz Słowackć,1994. Gromadzi autografy literackie. 17111 I 949. Czwartek W poniedziałek o wpół do siódmej rano przyjechała Anna. Przywioz- ła mi parę kopert z moich listów. Stwierdziłyśmy dowodnie, że wszy- stkie moje listy są otwierane i czytane przez cenzurę. Odklejają w tym celu nie górną, ale dwa boki dolnej części zamknięcia koperty. Tamtędy wyciągają list (podobno istnieje do tego specjalny przyrząd, na który list się nawija). Koperty są potem aż sztywne od kleju i całe tym klejem cenzorskim pomazane. Nie umieją też widać dość umiejętnie listów z powrotem wkładać, bo listy przychodzą tak pogniecione, że je trzeba... prasować. Jeszcze pewniejszym dowodem otwierania listów jest fakt, że w jednym z moich odesłałam Annie list Wandeczki Hoffmanowej, która umiera na raka w Londynie. Był to zapewne jej ostatni w życiu list. Przysłała go Annie wraz z paczką herbaty, a Anna mnie go przesłała do przeczytania. Zwróciłam go Annie ze względu na jego serdeczny i oso- bisty charakter. Ale żałuję, bo cenzor, czy go zatrzymał, czy też po pro- stu zapomniał z powrotem włożyć, dość, że list Wandeczki zaginął- w kopercie był tylko list mój ze słowami: "list od Wandeczki załą- czam". [...) Ileż to gwałtu podniesiono by w naszych urzędówkach, gdyby się np. okazało, że w Ameryce czy Anglii otwierają prywatne listy. Jakby to wszystkie nasze pióra i piórka zgrzytały o "państwach policyjnych". Bo przecież w istocie najlepszym sprawdzianem panowania systemu policyjnego jest podsłuch telefoniczny i tajne podczytywanie listów. Lecz taki system panuje właśnie w państwach "demokracji ludowej ze Związkiem Radzieckim na czele". W państwach, w których dla tym większego omamienia i niepoznaki nie istnieje oficjalnie słowo "poli- cja". We wtorek rano wykupiłam weksel Stacha. I odetchnęłam, dosta- wszy go do rąk. Bo St. żyrował go razem z... Rykuńciem. Ciekawa je- stem, czy ten podpis coś mówił panom z Banku? St. natychmiast spalił ten niebezpieczny weksel, a ja trochę żałowałam, że go spalił. Sprawa ta uprzytomniła mi jasno, że w ustroju rzekomo demokraty- cznym, a który staje się coraz bardziej synonimem ucisku i niesprawied- liwości społecznej, tak samo jak w ustroju kapitalistycznym, gdy czło- wiek ma sprawę z bankiem, rację ma zawsze pieniądz. Sprawa z tymi wekslami jest jednym ze skandali dzisiejszej rzeczywistości. Kary za zwłokę płacimy nawet za cały okres od sierpnia 1944 do wiosny 1945, tj. za czas, gdy Warszawa nie istniała, a warszawiacy byli nędzarzami; jakiż ludzki ustrój nie zwolniłby z kar i procentów przynajmniej tego okresu ! Ale to już chyba ostatni z tych wszystkich weksli, które na mnie spadły i za które zapłaciłam w paszczę molocha 22 tysiące zł (w tym tylko 5 tysięcy za weksel mój własny). 408 409 Mam ciężki orzech do zgryzienia z Franią i jej dziką namiętnością do ogonków, czyli kolejek "za mięsem". Chociaż zdaję sobie sprawę, że brak mięsa na rynku świadczy o pogarszaniu się warunków gospodar- czych, dla mnie osobiście sprawa ta nie przedstawia żadnej wagi. Uwa- żam, że ostatnimi laty jedliśmy za dużo mięsa - też głównie dlatego, że Frania nie daje się nagiąć do delikatniejszej, zdrowszej i bardziej odpo- wiadającej naszym gustom, i naszemu trybowi życia - sztuki kuchar- skiej. Przed wojną, gdy było wszystkiego pod dostatkiem, jadaliśmy mięso tylko trzy razy na tydzień, a i teraz na rynku jest dość produktów, którymi się można zdrowo, smacznie wykarmić. Nadto nie mogę abso- lutnie znieść nerwowo, aby ktoś stał za mnie i dla nas w ogonkach, zwłaszcza gdy nie istnieje po temu żadna konieczna potrzeba. Ale tego wszystkiego w żaden sposób niepodobna Frani wytłumaczyć. W każdy czwartek (pierwszy "mięsny" dzień tygodnia) nie śpi całą noc z emocji i o wpół do szóstej cichaczem wymyka się do ogonka jak do kochanka. Zazwyczaj wraca potem rozczarowana, że "dostała same ochłapy", ale nic na świecie nie może jej od uprawiania tego "sportu" powstrzymać. Wyżywa się w tym jej pasja do uczestniczenia w widowisku, do rajco- wania i pobijania "rekordów". Po powrocie opowiada i odgrywa sceny odbywające się w ogonku i w sklepie. Kiedy jej dziś znowu zrobiłam wymówkę o jej pójście wbrew mym zakazom do ogonka, wykrzyknęła: " Ja nie mogę żyć bez ogonka. Ja muszę! Ja muszę! Będę chodzić i już!" Co robić z podobnym rodzajem obłędu? Dziś [...] pierwszy "historyczny" koncert, stanowiący wzruszające odtworzenie koncertu, jaki 17 marca 1830 roku miał Chopin w Warsza- wie w Teatrze Narodowym. Program: uwertura Elsnera' do opery "Le- szek Biały", fantazja na tematy polskie (z orkiestrą), Koncert f-moll. Fantazję ślicznie odegrał Kędra2, obok Smendzianki# najlepszy dziś cho- pinista. Koncert, daleko już gorzej, grał Żurawlew4. Zdaje się, że Anna słuchała z pewną przyjemnością, lub ją przez elegancję udawała. 1 J ó z e f K s a w e r y E 1 s n e r (1769-1854), kompozytor i pedagog. Studiował muzykę we Wrocławiu. Wpierw kapelmistrz teatru we Lwowie, następnie (1799-1824) w Teatrze Narodowym w Warszawie. Organizator szkolnictwa muzycznego, m.in. utworzył konserwatorium i Szkołę Główną Muzyki, gdzie uczniem jego był Chopin. Za- łożył sztycharnię nut. Twórczość Elsnera wywarła duży wpływ na muzykę polską doby romantyzmu. Wspomniany Leszek Biały, czyli Czarownica z Łysej Góry (1809) był jed- nym z 38 jego dzieł scenicznych. = W ł a d y s ł a w K ę d r a (1918-1968), pianista i pedagog; uczeń A. Dobkiewicza i M. Tagliaferro; laureat międzynarodowych konkursów: w Genewie (1946) i Chopino- wskiego w Warszawie (1949). Od 1957 profesor akademii muzycznej w Wiedniu; od 1963 w łódzkiej PWSM. # R e g i n a S m e n d z i a n k a (ur.1924), pianistka i pedagog; uczennica H. Sztompki i Z. Drzewieckiego; laureatka IV Konkursu Chopinowskiego w Warszawie (1949). Koncertowała w Europie, Azji i Ameryce. Wybitna interpretatorka muzyki polskiej (wprowadziła na estrady wiele utworów polskich doby przedchopinowskiej) oraz muzy- ki współczesnej. % J e r z y Ż u r a w 1 e w (1887-1980), pianista; uczeń A. Michałowskiego; profesor konserwatorium, następnie PWSM w Warszawie; inicjator Międzynarodowych Konkur- sów Pianistycznych im. F. Chopina w Warszawie. 20 III 1949. Niedziela Siadaliśmy akurat do kolacji. Anna pokazywała lalkę, Murzynka na- giego, którą kupiła dla Tulty. [...) Frania, która także oglądała Murzyn- ka, rzekła nagle: "Tam gdzie myśmy mieszkali, na Kruczej, był też taki. Ja nie wiem, czy to Murzyn, czy jaki, ale też był czarniutki na twarzy i nos taki miał płaski. I zębami i oczami tak błyskał. Ale on był katolik. I żonę miał Polkę. Tom go widywała w kościele. To tak było, że gdy stanie, to zaraz dzieci go obstąpią i na niego patrzą. To gdzie on się ruszy, to te dzieci za nim i tak na niego patrzą. I ludzie też patrzyli, a on się modlił. A w powstanie to on się bił. - Jak to - się bił? - No bił się. Wstąpił do AK i bił się jak wszyscy - mówi Frania. - A co się z nim stało? Czy zginął? Czy ocalał? - Tego to ja nie wiem. Ale wiem, że się bił z Niemcami. Że był w AK, to wiem". Taka była przypowieść Frani o warszawskim powstańcu Murzynie. Od czasu, kiedy zaczęto w gazetach propagować Kongres Pokoju w Paryżu (przy czym Borejsza objawił się jako sekretarz generalny pol- skiego komitetu na ten kongres), wymiecione zostały bez śladu wszy- stkie terminy dotyczące walki klasowej. Nie ma śladu ani "zaostrzenia walki klasowej", ani "wroga klasowego", ani "obcego klasowo elemen- tu" itp. Tylko pokój a pokój. Wczoraj Frania powiedziała, że na Rakowieckiej prymas będzie od- prawiał mszę w niedzielę. Wobec tego spytałam: "A o której Frania wyjdzie jutro rano do kościoła?" Szło mi o to, żeby przystosować ranek do jej wyprawy na Rakowiecką. Frania odpowiada: "Nie wyjdę rano. Później dopiero pójdę do kościoła" (Frania nie jest nabożna). Dziś (nie- 410 411 dziela) przy śniadaniu, kiedy paliła w piecach, zaczyna znów coś o Ra- kowieckiej i o nabożeństwie prymasa. "Wszystkie z naszego domu poszły" - mówi. "No, dobrze, więc dlaczegóż Frania nie poszła?'# "W trzech piecach palę - śniadanie podać, a czy to ja mogę iść?" - "Jak Maria Dąbrowska. Rys. Anna Linke to, przecież specjalnie pytałam, kiedy Frania chce iść do kościoła? Zad- na godzina nie jest przeszkodą. Frania może wyjść, kiedy chce, iść do- kąd chce. Śniadanie my możemy podać sobie sami, piece mogą pocze- kać". Widzę, jak w niej walczą ze sobą: chęć zobaczenia prymasa i tego 412 widowiska (nabożeństwa są dla niej nade wszystko widowiskiem), leni- stwo i chęć pokazania, że jest poświęcającą się ofiarą. Że niby jako słu- żąca nie ma swobody, musi się trzymać godzin etc. Na próżno otwieram przed nią wszystkie te drzwi. Jeśli mówię, że sama dopilnuję pieców, podam śniadanie, zmyję etc. (co zresztą zawsze robię, jak wychodzi), Frania popada w żałość, pretensję i obrazę, że oto zgłaszam możliwość obycia się bez niej. Klasyczny przykład człowieka, dla którego "la porte ouverte est un obstacle infranchissable". Poszła jednak w końcu na to nabożeństwo z prymasem. Pojechała czternastką i wróciła o wpół do jedenastej. "Cóż, widziała Frania pry- masa?" - "Widziałam. Ładny. Ale co tam ludzi było, co ludzi! To taki tłok w tym kościele, to tak się człowiek tylko bujał, naprzód i w tył. Przy ołtarzu tom go też w tym tłoku nie widziała. Tylko takie radia były na kościele, to wszędzie było słychać, jak odprawia. Dopiero jak szedł od ołtarza, tom go widziała. To te kobiety z takiemi sztandarami tak się do niego darły przez ten tłok! ##Puśćcie - wołają - puśćcie! Niech nam te chorągwie pobłogosławi!#, To potem ledwo mnie z tego tłoku wybu- jało, i wyszłam. Tam ludzie gadali, żeby jeszcze czekać, jak będzie od- jeżdżał. A drudzy mówili, że nic nie wiadomo, bo jeszcze samochód nie przyszedł, bo może tu będzie jadł śniadanie. Ale ja już nie doczeka- łam". Oto czym żyją masy, których zaufaniem tak pysznił się na kongresie "zjednoczeniowym" pan minister Minc. 22 III 1949. Wtorek Wczoraj o 11.30 wieczorem wyjechała Anna. Na kolacji była jak zwykle we wtorki Wanda i był Boguś, który Annę odwiózł na dworzec. W przeddzień jej wyjazdu rozegrała się scena. Wyglądała (nasz dozor- ca) dowiedziawszy się o pobycie Anny przyniósł jej całą szynkę, pocho- dzącą od jakiegoś leśniczego spod Wyszkowa, i dwa kilo (co prawda bardzo cienkiej) słoniny. Ponieważ zależy mi na tym, żeby Frania nie stała w kolejkach, a wiem, że Wyglądała prawie zawsze ma jakieś mię- so na zbyciu (którego dostarczaniu Frania sama przeszkadza, odburku- jąc: "nie potrzeba"), więc choć specjalnie mi na mięsie nie zależy, a je- szcze mniej na tym, by je kupować ze źródeł nielegalnych (choć rząd sam skazuje pisarzy na czarny rynek odmawiając im wszelkich możli- wości zaopatrywania jako "świat pracy"), podniosłam wrzask, że o nas 413 nie pamięta. Miałam niezręczność zrobić to przy Annie, która nazajutrz zepsuła sobie szynkę, wykrajawszy z niej kawał mięsa dla nas. Więc znów się o to rozgniewałam i błagałam Annę, by wzięła to mięso z po- wrotem, gdyż nie będziemy go jedli. Na to Frania, powierzchownie niby to solidaryzując się ze mną, ale w istocie rzeczy kontenta, że ma kawał "darowanego" mięsa: "Niech się już pani nie gniewa. Na jedzenie nie można się gniewać. Ja tyz tak. Jak byłam mała, to się o co rozezłoscę, to zaraz: ##Nie byde jeść!" A matka wzięła rózgi, zbiła mnie i mówi: - ##Na mnie się mozes gniewać, na siostrę mozes się gniewać. A na jedzenie nie mozna się gniewać. Bo to grzech." - ##Na co ta rózga?#, - A na kota! A to nie kot dostał, tylko ja dostałam". - "Jak to - pytam - na jedzenie grzech się gniewać, a na człowieka nie grzech?" - "A tak! Bo człowiek zasłuży raz po raz, zeby się gniewać. A jedzenie to rzec niewinna. I jak jedzenia zbraknie, to i życia zbraknie. A jak człowieka zbraknie, to się najda drudzy". Oto nowa przypowieść Frani o jedzeniu. W dzisiejszym dziesiątym koncercie z cyklu "Żywe wydanie dzieł Chopina" Wojtowicz grał 24 preludia i wszystkie 12 etiud z opusu 25. Muzyka Chopina jest bardziej wymowna niż czyjakolwiek inna. Każdy ton jest niemal słowem, niemal odzywa się mową jakiegoś tajemniczego jezvka. Żadna muzyka nie jest tak bliska mowie człowieka. 30 III 1949. Środa W ubiegłą niedzielę mieliśmy wizytę (pierwszą) Jasińskich' z dawne- gu "Społem". On, świetny teoretyk i praktyk handlu spółdzielczego, był przed wojną dyrektorem handlowym "Społem". Jemu m.in. zawdzięcza- ła Polska bardzo korzystne umowy handlowe ze spółdzielczością an- gielską. Dziś zajmuje mało wybitne stanowisko w rolniczym dziale obe- cnej spółdzielczości upaństwowionej. Poznałam go nieco lepiej w czasie okupacji, jemu to głównie zawdzięczałam, że nie marzłam w tych la- tach, gdyż przysyłał mi co roku węgiel i drzewo po cenach urzędowych. Jego żona jest cioteczną siostrą Karola Haubolda, męża bratanicy Ma- riana, Oleny Dąbr., który zginął w czasie powstania. Oboje Jasińscy po- chodzą ze sfer robotniczych. Ona jest bardzo miła. W 1943 na Kursie Spółdzielczym w Bukowinie mieszkałam z nią w jednym pokoju i do- brze pamiętam jej wesołą sympatyczność z tego czasu. Nadzwyczaj cie- kawe było to, co opowiadali o przygodach swych dzieci z czasu powsta- nia. Oboje brali udział w powstaniu. Syn, Michał, miał wtedy 15 lat, córka, Hanka -17. Byli w akcji w Śródmieściu, ale syn kilkakrotnie ka- nałami przedostawał się do rodziców na Mokotów. W jednym z tych przejść znalazł się w tłoku ludzi ogarniętych paniką, mdlejących i kona- jących na skutek wyziewów trujących. Byliby wszyscy tam pomarli, gdyby ten mały chłopiec z niesłychaną przytomnością umysłu nie krzyknął, że jest przewodnikiem i wszystkich wyprowadzi#. Poddali mu się posłusznie i wyprowadził ich. Po kapitulacji oboje znaleźli się w obozach jeńców, każde w innym. Córka znalazła się aż pod Holandią i wyzwolona została przez dywizję polską gen. Maczka. Trudno opo- wiedzieć, co to był za entuzjazm obopólny - wojska polskiego nad tymi dziewczętami-powstańcami - ich - nad tym w taki właśnie sposób wy- śnionym wyzwoleniem. Było więc gdzieś na świecie takie miejsce, gdzie wyzwolenie dokonało się tak, jak na to czekała cała Polska. Zły paradoks naszej historii chciał, że odbyło się to, niestety, na ziemi nie- mieckiej. Potem Hanka była we Francji, stamtąd dostała się do Brukseli, gdzie przez rok była na uniwersytecie. Po roku wróciła i teraz studiuje stomatologię w Łodzi. W Łodzi, ponieważ Warszawa nie chciała jej za- liczyć studiów belgijskich, a Łódź zaliczyła. Syn wrócił wcześniej i jest tu na Politechnice. Tego samego wieczora byliśmy na kolacji u Lorentzów. Zadziwiają- ca jest ta ich 13-letnia Alinka, dowcipna intelektualistka (troszkę preten- sjonalna), o sposobie myślenia z natury już "dialektycznym". A cały ten dom wzruszający przez wielką miłość wzajemną, jaka tam panuje. Cie- y ", P- kawe są ich "wieczor rodzinne w które Lorentz zasiada do forte ia niu, a reszta rodziny (bo przychodzi wtedy i starsza córka już zamężna- studenckie małżeństwo) śpiewa wszystkie pieśni polskie od najdawniej- szych aż po ostatnie powstańcze. W ten sposób L. spełnia to, co mi po- wiedział, kiedy się z nim widziałam pierwszy raz po wojnie: "Jedyne, co jest w naszej mocy, to póki żyjemy, wdrażać naszym dzieciom pol- skość i polską tradycję. Jeśli tego zaniedbamy, to po naszej śmierci nic już ich nie uratuje od rusyfikacji". W niedzielę skończyłam artykuł o literaturze dla "Problemów" (na zamówienie redakcji). Artykuł bardzo już "przystosowany" i w bardzo słabym stopniu odpowiadający istocie tego, co myślę i wiem. W poniedziałek poszliśmy na zaproszenie Filmu Polskiego na film amerykański (czy angielski?) "Dr Jekyll and Mr Hyde". To nowa wersja starego filmu podług powieści angielskiej, nie pamiętam czyjej, bodaj czy nie Stevensona?# Film ten, jak nam zakomunikowano, nie pójdzie 414 415 na ekrany publiczne. Dziwne dlaczego, bo nadawałby się bardzo do "marksistowskiej" krytyki schyłkowych przejawów literatury XIX wie- ku. Nie będąc otrzaskaną z mówionym językiem angielskim rozumia- łam teksty mówione tylko piąte przez dziesiąte. Ale film jest tak wspa- niale zrobiony, że "chwytało" się całą treść doskonale. Treścią jest roz- dwojenie jaźni, które dzięki wynalezionym przez siebie substancjom uczony dr Jekyll uzyskuje na samym sobie. Zakochany w pięknej naiw- nej dziewczynie z wytwornego arystokratycznego (wedle scenerii) do- mu z wielkim trudem zwalcza opór jej ojca i dobija się narzeczeństwa. Ale jednocześnie nocna przygoda (wyrwanie z rąk opryszka czy alfonsa ulicznej dziewczyny) zaznajamia go z dzieckiem ulicy, zalotną i "demo- niczną" dziewczyną z baru, którą odprowadza do domu, opatruje jej no- gę, odrzuca jej natrętną ofertę i żegna się z "rozkochaną od pierwszego wejrzenia". Lecz wspomnienie ulicznej dziewczyny kusi do tego sto- pnia, że pewnej nocy dr Jekyll wypija ową rozszczepiającą jaźń substan- cję i odtąd zaczyna się jego podwójne życie. We dnie jest idealnym na- rzeczonym, w nocy sadystą, rozpustnikiem etc. Odpowiednio zmienia się i jego fizjonomia. W końcu morduje obie kobiety i zostaje w stanie zezwierzęcenia zabity przez ścigającą go policję. Po śmierci twarz jego odzyskuje spokojną szlachetną piękność. Zadziwiający jest fotomontaż jego wizji apokaliptycznych, kiedy traci przytomność po pierwszym wypiciu mikstury. Przejmujące jest, kiedy udręczona ekstrawagancjami mr Hyde'a jego kochanka-niewolnica odnajduje adres dr. Jekylla, który ją kiedyś w nocy ratował od złej przygody, i błaga go na klęczkach, aby, mimo że nią wzgardził, uratował ją od "bestu" Hyde'a, przed którym drży ze wstrętu i przerażenia. Jekyll obiecuje jej, że zrobi tak, aby już nigdy więcej nie zobaczyła Hyde'a. Ale w ataku wściekłej zazdrości przeobraża się tejże nocy w odrażającego Hyde'a i morduje kochankę z zazdrości o... samego siebie. Film jest lichszą odmianą "Portretu Doriana Greya" i dziś wydaje się istotnie produktem rozkładowego grzebania się w chorobliwościach ży- cia erotycznego i osobistego, bez dostatecznie ważnego powodu. Ale jednak zawiera głęboką prawdę o tkwiących w człowieku złych możli- wościach. Ostatnia wojna uczyniła to właśnie, co mikstura dr. Jekylla. Z ludzi całkiem przyzwoitych w życiu pokojowym wyzwoliła bestie. Z tego względu film, pokazywany publicznie mógłby wywołać całkiem płodną dyskusję. Ale dzisiejsze "czynniki" boją się wszelkiej płodnej dyskusji, co jest jeszcze jednym świadectwem przemocy i despotyzmu władających naszym czasem. Boć dyskusja jest właśnie istotą wolności i demokracji. Opisałam to wszystko tak szczegółowo dla nieoczekiwanej pointe'y, jaką zakończyła (dla nas dwojga) ten seans pani Morozowicz-Szczepko- wska4. Spotkaliśmy ją czekając na tramwaj i razem z nią pojechaliśmy na ten film. Razem z nią też wracaliśmy taksówką. Otóż powszechnie wiadomo, że pani Szczepkowska miała całe życie kłopoty z mężem, wiecznie wymykającym się na jakieś romanse i przy którym nie mogła nigdy żadnej służącej utrzymać. Jadąc z nami westchnęła: "Ach, mój Boże, cóż to za ludzie ci Anglicy! Taki Anglik musi aż wymyślić jakąś diabelską miksturę, żeby iść na noc do dziewuchy. Nasz Polak nawet wódki nie potrzebuje się napić, żeby to zrobić',. 1 J ó z e f J a s i ń s k i ( 1895-1963), dyrektor "Społem" i publicysta. Portret jego żony znaleźć można w Miało się ku świtanću w Przygodach... 2 Opowieści te wykorzystała Dąbrowska tworząc postać Michasia w końcowej części powstańczej Przygód człowieka myślącego pt. Dokonało się. 3 Robert Louis Stevenson - The Strange Case ofDr Jekyll and Mr Hyde,1886. 4 M a r i a M o r o z o w i c z - S z c z e p k o w s k a ( 1885- I 968), dramatopisarka, cór- ka aktora. W 1902 rozpoczęłajako aktorka. Po wyjściu za mąż w 1913 za rzeźbiarza Ja- na Szczepkowskiego porzuciła karierę sceniczną. Debiutowała w tymże roku sztuką Ka- botyni w Poznaniu. Bardziej znane to Sprawa Moniki, 1932, Wrzesień 1939,1939-45, Ojczyzna,1947. 31 III 1949. Czwartek We wtorek byliśmy w świetlicy Pen-Clubu na zebraniu literackim poświęconym sprawie przekładów. Miały być referaty Krzywickiej i Karskiego, ale Karski rozchorował się i nie przyszedł. Na jego miejsce wystąpił ku mojemu osłupieniu St. z krótkim referatem zawierającym zjadliwą, ale słuszną krytykę przekładów Czechowa. Było to dla mnie najzupełniejszą niespodzianką, słyszałam, że coś pisał na maszynie, ale nie myślałam, że przygotowuje napaść na złych tłumaczy. Miałam więc okropną tremę i wstydziłam się, jak zawsze, gdy przemawia ktoś z bli- skich - a jeszcze tak niespodziewanie. St. był tak pewny siebie, że za- siadł na katedrze i jeszcze strofował: "Proszę ciszej" - gdy w sali roz- mawiano. Później okazało się, że ten występ bardzo się wszystkim podo- bał, wywołał też ożywioną wymianę zdań. W związku z tym zebraniem zrobiłam małą intrygę. Wiedząc, że 416 #7 - Dzienniki, i, 417 Krzywicka oburza się na wszystkie strony zarzucając Korzeniewskie- mu, iż dając "Szkołę żon" zrobił dwa tysiące poprawek w przekładzie Boya, uprzedziłam go o tym i zapytałam, czy nie chciałby wziąć udziału w dyskusji, o ile Krzywicka go w tej kwestii zaczepi. Powiedział, że bardzo chętnie, więc dałam mu zaproszenie. Zapytałam przy sposobno- ści o te poprawki. Wyjaśnił, że tłumaczenie Boya zawiera daleko idące nieścisłości, ale kiedy zapytał panią Boyową, czy może zaznaczyć, że wprowadził zmiany, pani Boyowa stanowczo się nie zgodziła. Więc rzecz była wystawiona bez tej informacji. Jednak Krzywicka, czy że za- uważyła obecność Korzeniewskiego (ciągle łypała ku niemu oczkiem), czy z innych powodów - nie podniosła tej kwestu. 10 IV 1949. Niedziela W środę byliśmy na akademii Towarzystwa Naukowego ku czci Sło- wackiego. Kolumnowa sala uniwersytetu była przepełniona (chyba ponad tysiąc osób). Kleiner mówił przeszło godzinę banały - to mistrz banału i wirtuoz w rodzaju tych, co bez partytury prowadzą orkiestrę. Na pamięć mógłby przez 24 godziny mówić wodniste zdania, a że umie chyba całego Słowackiego na pamięć, więc i cytować może, jakby się z niego sypało. Ani w tym konstrukcji, ani choćby jednej żywej myśli. Ale że ja chcę zawsze za wszelka cenę znaleźć we wszystkim coś pozy- tywnego, znalazłam i w tej nudnej mowie dwie rzeczy do rzeczy. Zwrot, że Słowacki chciał najdrobniejszy przedmiot świata "ocalić od bez- wartościowości", wydaje mi się bardzo trafny, a także sąd, że: "postacie Mickiewicza po prostu żyją, postacie Krasińskiego nade wszystko my- ślą, a postacie Słowackiego starają się istnienie swoje uwydatnić i za- akcentować, ujawnić się w sposób jak najbardziej intensywny, emfaty- czny". To było ładnie powiedziane i w sposób dosyć odkrywczy. Sądzę jednak, że nie dla tych zwrotów, ale właśnie dla banalnej reszty, publi- czność oklaskiwała Kleinera owacyjnie. On zaś kłaniał się wielokrotnie, kiwając samą głową jakby ją ktoś pociągał za sznurek. Czynił to z miną absolutnego triumfatora i władcy dusz. Martyka' (po usunięciu Szyfma- na - do czego się pono przyczynił - został dyrektorem Teatru Polskie- go) niezgorzej mówił: "Testament". Małyniczówna, pięknie ubrana na staroświecką damę z lat siedemdziesiątych, bardzo dobrze mówiła " Uspokojenie". Ale oboje trochę za cicho, lub też zła akustyka sali takie wywoływała wrażenie. W piątek byliśmy (za zaproszeniem) na niesamowitym, ale dużo da- jącym do myślenia przedstawieniu moskiewskiego Teatru Dramatycz- nego - "Wielkie dnie" (obrona Stalingradu). Był to reportaż teatralny, połączenie kina, radia, gazety i teatru. Widowisko złożone z 9 obrazów, w których pokazano kilka scen z walk w Stalingradzie od strony rosyj- skiej i niemieckiej, kilka scen w gabinecie Stalina na Kremlu i scenę z Rooseveltem w Ameryce. Wszystkie postacie historyczne wystudio- wane do najdrobniejszych naturalistycznych szczegółów, jak z gabinetu figur woskowych. W sumie pokazano całą dobę pracy Stalina (i o to tyl- ko chodziło), aż do momentu, kiedy nad ranem zasypia ze zmęczenia na fotelu (oczywiście z książką w ręku, oczywiście słuchając koncertu D-dur Czajkowskiego) i śpi... kilkanaście minut. Jest to bardzo zuchwałe ryzyko liturgiczne, kazać publiczności patrzeć na te nieme sceny, gdy władca największego imperium układa na biurku ołówki, przyrządza so- bie fajkę, chodzi i myśli etc. Tylko demoniczność postaci i świetna gra aktora sprawiają, że to jest nie tylko do wytrzymania, ale w jakiś nie- zdrowy sposób zajmujące. Naturalizm jest aż żenujący, ma się wraże- nie, że się kogoś podgląda. Tylko w przedstawieniu Churchilla na roz- mowie ze Stalinem nie ustrzeżono się partyjnej stronności. Churchill jest zagrany jako karykatura - i całkiem pod kątem dzisiejszej chwili. Zatuszowano w tej sztuce zupełnie, że jeśli nie zrobiono w 1942 drugie- go frontu, to za to rzucono na Rosję olbrzymie posiłki w sensie wyekwi- powania w żywność i sprzęt wojenny. Czarna niewdzięczność za ten do- niosły fakt aż bije w oczy. Naturalizm sztuki jest jednocześnie idealistyczny. Rosja - zwłaszcza wyższe sfery - generałów, dygnitarzy oczyszczono starannie ze wszel- kich cech ujemnych, a nawet po prostu ludzkich. M.in. - Roosevelt pije whisky, Niemcy piją wódkę szklankami, rosyjscy generałowie nie do- tknęli nawet koniaku, który im przyniósł ordynans na polowej kwaterze. Gdy - nieskazitelni abstynenci - wychodzą z narady wojennej, koniak wypija, oczywiście, ordynans. Tu nasuwa się taka oto uwaga. W swojej mowie we Wrocławiu Bierut2 powiedział, że dawna literatura pokazy- wała ludzi prostych zawsze tylko w rolach komicznych, dziś to się zmieniło i prosty człowiek pracy zajmuje w literaturze należne mu, god- ne stanowisko. Otóż w tym reprezentacyjnym widowisku, jakoby socja- listycznym, występuje tylko dwoje ludzi prostych: ów ordynans wypija- jący koniak i kucharka obozowa, jakaś czuwaszka, źle mówiąca po ro- syjsku. Obie role są wybitnie śmieszne. Poza tym "lud", tak jak niewol- ników w "Księciu Niezłomnym", widać tylko thimnie schylony nad 418 419 czarną robotą kopania rowów obronnych, raz na chwilę ukazują się żoł- nierze. W "Księciu Niezłomnym" ten lud przynajmniej się skarży na swój los - tu milczy. Całe widowisko grają panowie tego ludu - genera- łowie, ministrowie, dyktator. Gdyby podstawić pod nich osoby z car- skich czasów, rzecz mogłaby być grana za carów bez najmniejszej zmiany tekstu. Szczególnie charakterystyczna jest scena końcowa, święcąca tryumf zwycięskiej kontrofensywy. Odbywa się to w gabinecie Stalina. On wy- stępuje tym razem nie w szarej kurtce (a la Piłsudski), ale w marszałko- wskim mundurze - trzej wodzowie (gen. piechoty, gen. artyleru, gen. lotnictwa) - w paradnych mundurach. Lokaj w białej kurtce wnosi wi- no, piją za zdrowie wielkiego narodu rosyjskiego i wielkiego Związku Sowieckiego. Sala tym razem empirowa, za całe umeblowanie - biało- złocisty jedwabny fotel nasuwający nieuchronnie myśl o... tronie. Na ścianie z dwu stron "tronu" wielkie portrety Kutuzowa i... Suworowa. I na to patrzy Warszawa, i jakaś przecie Warszawa shiżalczo i niewolni- czo oklaskuje scenę z portretem Suworowa, kata Pragi, zdobywcy War- szawy, pogromcy Kościuszki! I ten teatr w gościnie "przyjacielskiej" nie zawahał się przed potwornym nietaktem, przed nieprzyzwoitością pokazania tu tej dekoracji... Tak upadliśmy, że nikt już z możliwością obrażenia nas się nie liczy. Siedzieliśmy ze St. w pierwszym rzędzie. Ciekawam, czy UB zanoto- wało, żeśmy nie klaskali. Trzeba dodać, że gra aktorów wszystkich bez wyjątku była w tym genre znakomita. Ze sztuką w dotychczasowym ro- zumieniu nie miało to widowisko nic wspólnego, ale interesujące i po- uczające. # S t e f a n W a c ł a w M a r t y k a (1909-1951), aktor, dyrektor teatrów. Debiuto- wał jako aktor w 1932 w Teatrach Miejskich w Wilnie, następnie grał w Częstochowie, Katowicach i znów w Wilnie w Teatrze Polskim. W czasie wojny prowadził konspira- cyjnie z M. Szpakiewiczem studio dramatyczne. Na przełomie 1944/45 był dyrektorem Teatru Polskiego w Wilnie. Od 1945 był wicedyrektorem, a następnie po usunięciu A. Szyfmana - dyrektorem Teatru Polskiego w Warszawie. Ważniejsze role przedwo- jenne: Jankowski w Dziadach, Jasiek w Weselu, Reżyser w Wyzwoleniu, Kleant w Świę- toszku. Po wojnie na scenie nie występował, tylko w Polskim Radiu, znany zwłaszcza jako lektor "Fali 49". Zginął w wyniku zamachu politycznego. z Słynna mowa wygłoszona 16 XI 1947 na otwarciu radiostacji we Wrocławiu, będą- ca pierwszą zapowiedzią kursu na socrealizm. IS IV 1949. Wielki Piątek W poniedziałek Wielkiego Tygodnia przyjechała Anna. Zaimpro- wizowała ten przyjazd w stylu Jej najlepszych fantazji. W niedzielę o siódmej wróciła z odczytu OKZZ w jakiejś fabryce. Zrobiło jej się smutno. O dziewiątej zapakowała się i zawiadomiła dom, że wyjeżdża do Warszawy. O jedenastej pojechała na dworzec i... dostała od kondu- ktora nawet sleeping. Dzisiaj słyszałam w radio pogadankę o Insurekcji Kościuszkowskiej. Nie było ani słowa o tym, że to była walka o niepodległość ojczyzny z Rosją. W tej "łżywej" interpretacji to była walka chłopów i mieszczan z magnaterią, walka "sił postępu z siłami polskiej reakcji"! I już. Tyle szatańskiej pychy, tyle łgarstwa wierutnego musi chyba ponieść karę, nie może chyba zwyciężyć! A jednak - ma to szanse zwycięstwa! Będzie to pierwsze w dziejach świata zupełne zwycięstwo zła, kłam- stwa, nienawiści, nad wszelkimi szansami dobra, prawdy, miłości... Anna wyjechała wczoraj wieczorem. Odwiozłam ją na pociąg, ale nie mogłam wejść z nią na peron, gdyż wpuszczano tylko za specjalnymi kuponami świątecznymi. Ładnie zrobiła, że przyjechała ulegając pory- wowi serca. Ale dom i Tulcia pochłaniają ją coraz bardziej. Nie ma co ukrywać - wszystko coraz bardziej nas rozdziela i wszelkie wspólne projekty odchodzą coraz bardziej we mgłę... Słyszałam charakterystyczną anegdotkę opowiadaną przez Jana Kotta (członka partii i jednego z filarów umysłowych ustroju). Na jakimś jego odczycie w Żaganiu czy innym miasteczku w dyskusji ktoś ze shzchaczy zapytał, co się dzieje z poetą Łobodowskim. "Przypadkiem wiem - od- powiedział Kott. - Jest w Hiszpanii Frankistowskiej i przez radio wy- głasza paszkwile na Polskę demokratyczną". Na to w sali odezwały się dwa głosy pytając: "O której godzinie?" Nela miała operację, wypuszczano jej ropę z kolana, jakaś komplika- cja po róży. Wczoraj był Erazm, ale pomimo tej choroby Neli był w świetnej formie i w tak olśniewającym humorze, w jakim go nigdy nie widziałam. Anna zażartowała: "Po prostu rozkwitł chłopak, jak tyl- ko został sam bez żony". Czyżby indywidualność Neli w istocie go tak przez całe życie gasiła? Jakże nieznane nam są złe strony naszego szczęścia. Jakże nie powinniśmy się dać opanować szczęściu. Wiedział to tylko Conrad i dał temu wyraz w noweli "Powrót". Oto dzisiejszy Wielki Piątek. 420 421 17 IV 1949. Niedziela Wielkanocna Od wczoraj ustaliła się znowu śliczna pogoda. Dzisiaj dzień był po prostu bez chmurki. Ja jednak nie wychodziłam i tylko przez okno po- dziwiałam cudność przestworzy. St. wychodził na spacer po południu. Widział pąki błyszczące na kasztanach w słońcu. Rano miałam dziś jakąś cudowną myśl, którą zgubiłam. Gdy mi się zdarzy zgubić taką jakąś cenną myśl, szukam jej rozpaczliwie, jak zgu- bionego przedmiotu. Ale przedmiot zawsze prawie odnajduję - myśli zgubionej - nigdy. Gdyby mieć przy sobie taki jakiś aparacik, co reje- struje myśli, których nie zdążymy zapisać! Ileż ich przepada. Człowiek jest jak cmentarz przepadłych myśli. Odwaliłam dziś zaległą korespondencję i jeszcze wciąż nie mogę za- brać się do Pepysa. Marzę o pisaniu swojego - a czuję się tak nieznośnie skrępowana at- mosferą pouczeń i ograniczeń. W tym "obozie postępu", który jest po- stępem w zacieśnianiu, spłycaniu, mrożeniu myśli. Myśl to już tylko myślątko. lB IVl949. Poniedziałek Wielkanocny Nie rozumiem, czego ludzie mogą spodziewać się po trzeciej wojnie. Bogactwa? Przecież każda wojna przynosi nędzę. Lepszych granic? Przecież po tamtej wojnie nie z Rosją, słabą i rozbitą, ale z Zachodem i tylko z Zachodem użeraliśmy się o granice i na wchodzie, i na zacho- dzie. Przecież to Anglicy są autorami "linii Curzona", na którą Ros#a do dziś się powołuje. Przecież to Zachód targował się z nami o Sląsk, Gdańsk, Pomorze, nieomal o Poznań. I przecież to w pokoju ryskim z Rosją otrzymaliśmy te stosunkowo dobre granice na wschodzie. W ra- zie zwycięstwa Zachodu Polska wyjdzie mniejsza od Czech, malutka jak Monaco. Niewiele większa od Księstwa Warszawskiego czy Króle- stwa Kongresowego. W najlepszym razie Prusy Wschodnie nam zosta- ną. Możliwe, że od Rosji grozi nam zagłada narodowości. I,ecz jeśli się temu nie damy, możemy przyjść jeszcze do jakiegoś znaczenia, jak Jó- zef biblijny sprzedany do niewoli. W razie ponownego renesansu Nie- miec popartych przez Anglosasów, nic nas lepszego nie czeka. Mamy do wyboru, niestety, tylko pomiędzy dwoma złami. Chyba, że zaistnieje coś trzeciego, czego jeszcze przewidzieć nie mogę. I 9 IV 1949. Wtorek poświąteczny Wczoraj do drugiej w nocy siedziałam nad przedmową do Pepysa, którą skończyłam'. Dziś mimo to wcześnie wstałam i pierwszy raz od długiego czasu miałam apetyt na śniadanie. Od razu też zrobiłam nowy, świąteczny wynalazek smakowy. Na świąteczny placek Frani roboty po- smarowany masłem, dałam ser tylżycki. Doprawdy coś cudownego! St. opowiadał mi przy śniadaniu swój sen dzisiejszy. Śniło mu się, że dostał kartkę od pani Felicji Morawskiej (swojej stryjecznej siostry z Krakowa), na której był taki tekst, zawarty w czterech punktach: I) Nie rozgłaszaj, że się przeistaczamy. 2) Gdy się przeistoczymy, możesz rozgłosić. 3) Najważniejsze, żebyśmy byli razem. 4) Kupiłam małą po- siadłość na Podgórzu i zakładam pensjonat. Ty będziesz pierwszym go- ściem w tym pensjonacie. Frania dziś znowu okazała swój upór i nieugiętą wolę uchodzenia za ofiarę. - "Franiu - mówię. - Trzeba schować placek do lodówki, bo już się zesechł, a jak jeszcze poleży, to tak zeschnie, że nie będzie można go ukrajać. Rozkruszy się". Frania na to: "Przecież leży w brytfance". Ja:- "Brytfanka nie chroni przed wyschnięciem. Brytfanka nie ma znacze- nia". Frania: - "Przecież leży w brytfance". Od trzech lat przy każdym pieczeniu ciasta powtarza się ta samiutka rozmowa. Nie żeby Frania miała umysł całkiem skostniały, ale na skutek całkowitej pogardy dla mojego "autorytetu", dla mojej wiedzy o czymkolwiek. Jest to jeszcze zastarzałe uczucie pańszczyźniane. Przez złość za wyzysk i krzywdę po- gardza się "panem" właśnie za to wszystko, co w nim lepsze czy mędr- sze. Ale Frania jest u mnie osobą nie wyzyskiwaną, lecz uprzywilejowa- ną. Mimo to nie jest w stanie powstrzymać się od grania roli ofiary. (...) W żaden sposób nie mogę jej wytłumaczyć, że nie ma żadnych "pań- stwa", że jest między nami po prostu wymiana usług. Tak samo, ile razy powiem: "Franiu, może dziś Frani zrobić kąpiel?" - godzi się w końcu, ale najpierw zaznacza: - "Mogłabym się wykąpać po pani. U pani Naru- szewicz (jej dawna chlebodawczyni) zawsze się kąpałam w tej wodzie po pani". - "No, to u mnie tego nie wolno" - mówię surowo i po chwili udawanego burmuszenia się osiągam, że włazi w czystą wodę. ' W ciągu pracy nad spolszczeniem dziennika Pepysa Dąbrowska parokrotnie się na jego temat wypowiadała: m.in. w 1947 na zebraniu Warszawskiego Towarzystwa Na- ukowego (od 1946 była jego członkiem rzeczywistym) wygłosiła referat pt. Pamiętnik angielski z wieku XVII (Sprawozdanie z posiedzeń TNW, Wydz. I,1948); w "Zeszytach Wrocławskich" 1948, z. 7 zamieściła artykuł Dziennik Samueta Pepysa. Przedmowa do wydania książkowego (1952, przedruk w: Myśli o sprawach i ludziach, 1956) była 422 423 właśnie nieco zmienioną (i ograniczoną) wersją tego ostatniego tekstu. Również drugie poszerzone wydanie dziennika (1954) opatrzyła dodatkową przedmową. Ponadto o pro- blemach thxmaczenia tego dziennika pisała w artykule Parę myślć o pracy przekładowej ("Twórczość" 1954, z. 9, przedruk w: tomie zbiorowym O sztuce tłumaczenia, 1955, oraz w: Myśli o sprawach...,1956). 5 V I 949. Czwartek Oto już przeszły trzy tygodnie, jak nic nie notowałam, a teraz już i niewiele z tego odtworzę. Więc tylko, co pamiętam, to streszczam. Od poniedziałku 2 maja siedziałam co dnia do 2 w nocy, by wreszcie dla Kurylukal przysposobić do druku część przynajmniej "Dziennika Pepysa". Przerobiłam i skończyłam przedmowę i zrobiłam dwa pier- wsze lata. We wtorek zaniosłam mu rękopis, a wczoraj zawarłam z nim umowę. Nie wiem, jak robić dalej, gdyż dla skończenia tego zmuszona będę odłożyć własną książkę#, co mnie bardzo smuci. Potrzebowałabym na tego Pepysa dwa miesiące czasu po 10 do 12 godzin na dobę, ale nie wiem, czy będę mogła przez tyle czasu bez przerwy tak intensywnie pracować. Ze zdrowiem czuję się znów gorzej. W okresie tego pisania dostawaliśmy mnóstwo zaproszeń. Ponieważ coś wybrać muszę i na coś odpowiedzieć - więc wybrałam podwieczo- rek u Cyrankiewicza - "pożegnalny" dla wyjeżdżających tego dnia wie- czorem aktorów tego tak bardzo złego teatru rosyjskiego. Kiedyśmy wysiadali z taksówki, jednocześnie z nami wysiadła Elżu- nia Barszczewska. Po drodze przez dziedziniec do pałacu Rady Mini- strów zgadało się o tym teatrze. Wyrażała wniebowzięte zachwyty.- "Chyba - rzekłam - udajecie wszyscy, że wam się to tak podobało. Przecież każdy nieuprzedzony człowiek musi przyznać, że to niedobry teatr, a tak złego i ordynarnego przedstawienia, zarówno co do gry akto- rów, jak co do prostactwa i nudy samej sztuki, jak ta ##Wiosna w Mosk- wie", to dawno nie widziałam". Elżunia się stropiła i powiedziała: "Tak, ale ten entuzjazm do sztuki, oni mają taki entuzjazm. U nas tego nie ma". - "Entuzjazm dla sztuki w teatrze, to dobra gra - odpowiedziałam. - Inne formy entuzjazmu nie wchodzą tu w ogóle w rachubę". Dziwiłam się, że ta Elżunia, która na scenie jest właśnie najdoskonal- szym wyrazem w świetnej grze pokazanego entuzjazmu dla sztuki, mó- wi takie banały. Weszliśmy do hallu. Poza tym, że byłam tam kiedyś na początku tamtej niepodległości na jakimś zebraniu jakiegoś komitetu przy Radzie Ministrów (bodaj że jeszcze wtedy, kiedy prowadziłam referat "Robot- nicy rolni" w Ministerstwie Rolnictwa) - mogę powiedzieć, że byłam tym razem jakby po raz pierwszy i w tym gmachu, i zwłaszcza na "pod- wieczorku" premiera. Cyrankiewicz też (którego nie lubię za płaszcze- nie się nad miarę i za wzięcie na siebie roli grabarza partii, która go wy- chowała) był pierwszym w ogóle premierem, jakiego rękę w mym życiu uścisnęłam. Stał bowiem w progu jednego z pokojów i witał gości ra- zem z żoną, Andryczówną. Andryczówna wygląda daleko ładniej w cy- wilu niż na scenie. Ale wracam do hallu. Od Stacha odebrał laskę i kapelusz bardzo stary o siwych wąsiskach woźny, pilnujący wieszaka "ministerialnego", i któ- ry Stacha sam gestem do siebie zaprosił. Na pewno pamiętał wszystkie 424 425 Karol Kuryluk gabinety, które przez ten hall przedefilowały, a Stacha wziął za coś w rodzaju eks-prezydenta, sądząc po aparycji. [...] Znalazłam się w towarzystwie Małyniczówny i Teresy Roszkowskiej i zostaliśmy przez te panie zapoznani z aktorem Chanowem, którego za- uważyłam była w jednej z ról sztuki "Wiosna w Moskwie". W bardzo niewdzięcznej nudnej roli wykazywał przynajmniej większe opanowa- nie ruchów, odrobinę dyskrecji i kultury - wszystko brakujące innym. Jest to już starszy człowiek, siwawy na skroniach, wysoki i przystojny. Trudno mi wydać o nim sąd, ale warto podkreślić pewne charakterysty- czne momenty owego spotkania. Chanow był najpierw oszołomiony, że widzi przed sobą aż trzy "zna- komite" kobiety (każda bowiem z nas, trochę dla kawału, ot tak, reko- mendowała dwie inne jako "wielkie" i niezrównane w swym rodzaju i tym podobne głupstwa) - "Tyle znakomitych kobiet - mówił - toż wy nas prześcigacie". Snadź w Rosji nawet ludziom o siwiejących skro- niach zdołano wmówić, że wszędzie poza Sowietami los kobiet jest upośledzony, a "wielkie kariery" dla nich niedostępne. Wdawszy się w rozmowę ze Stachem o Czechowie, Turgieniewie itd. ów Chanow wy- kazywał świetną znajomość tych autorów, a niektóre powiedzenia świadczyły o jego niezłej kulturze estetycznej w ogóle. Zdarzyło mu się w tej rozmowie powiedzieć (z okazji "Wiśniowego sadu"): "Tak - rze- czy ginące i przemijające mają zawsze jakieś rozrzewniające piękno". Ciekawe, że z rozmowy o tych autorach nie skręcił bynajmniej i nie zdradzał w tym kierunku żadnej ochoty - na literaturę sowiecką. [...] Najciekawsze, że ni słowem nie zapytał o nasze wrażenia z ich teatru. Kiedy ja go spytałam, kogo grał w "Wielkich dniach" - machnął ręką i odpowiedział: "Ach, jednego tam generała. Takiego, na którego deski się sypią". O innym aktorze tej trupy opowiadano mi, że gdy ktoś z na- szych aktorów wychwalał to przedstawienie, miał on spuściwszy oczy odpowiedzieć: "No cóż... Wielkie wydarzenie, na które teatr winien był zareagować. No, więc zareagowaliśmy" ("Nu, my i atwietili"). Kiedy chcieliśmy się wymknąć i zaczęliśmy się żegnać z owym Cha- nowem, nie chciał nas puścić i prawie ze wzruszeniem błagał, żebyśmy jeszcze zostali, mówiąc: "Spotkałem wreszcie ciekawych ludzi i już chcecie odchodzić". Dziwne to wszystko. W przeddzień 1 Maja był straszny upał. Nad wieczorem rozszalała się burza z piorunami. Z Komendy Milicji naprzeciw moich okien (wi- docznej z ulicy 6 Sierpnia) wichura zerwała momentalnie olbrzymi ' czerwony sztandar. Mniejszy i skromniejszy sztandarek o polskich bar- wach oparł się wichurom. Mimo woli śmieliśmy się z tego "polityczne- go" żartu pogody. Miałam zaproszenie na trybunę i byłabym poszła zobaczyć, gdyby nie to, że miałam na poniedziałek skończyć rękopis Pepysa i że było straszliwie zimno. A przewidywałam, że raz się w olbrzymie tłumy do- stawszy, niełatwo będzie wyjść. Natomiast Frania zapowiadała przez I trzy dni naprzód, że musi "iść wszystko zobaczyć". Dałam jej zaprosze- ! nia i pięćset zł na przyjemności, kazałam w przeddzień zrobić ryby I, w galarecie i powiedziałam jej, że jest wolna na cały dzień, obiad poda- my sobie sami. ; Wróciła jednak już o pierwszej zziębnięta i nie w humorze. "Nie mo- głam się nigdzie docisnąć - powiedziała. - Nigdzie nie puszczali. Prze- siedziałam trzy godziny w kościele. Dwie msze się przy mnie odprawiły i jeszcze się wyspałam. Ale w kościele było pusto jak nigdy". Okazało się, że nie zrobiła użytku z moich zaproszeń. Tak więc po raz pierwszy "w konkurencji" komuniści pokonali na- bożność. Co prawda strach grał tu największą rolę - boć wszyscy w swoich grupach pracowniczych musieli podpisać listę obecności i każdy drżał o swoją skórę. Jeździłam wczoraj na Powązki, gdzie wydałam mnóstwo pieniędzy na wiosenne urządzenie grobów Mariana, Pawełka Stemp., Mamusi i Jadzi. Rozmawiałam dłużej z moją kochaną Golikową. Pytałam ją o je- dynego syna, jaki jej pozostał (dwu zginęło w Oświęcimiu i w powsta- niu). Oto jego historia. Był parę lat, aż do upadku Niemiec w Oświęci- miu. Po powrocie jako akowiec został aresztowany, skazany na kilka lat więzienia. Siedział we Wronkach i został zwolniony z amnestii. Teraz chodzi do szkoły Nauk Politycznych (co za fenomen, skoro zdołał wśród tego wszystkiego zrobić jakąś maturę). - "Zapisał się do partii- mówi Golikowa. - Musiał. Inaczej nic by nigdzie nie dostał. Bo miał napisane w papierach, że wypuszczony z amnestii. A teraz stawał do wojska i dostał książeczkę wojskową, i przez to, że jest w partii, to już mu nie napisali, że był w więzieniu. Tom już odetchnęła, bo już to jakoś zgubił; już mu to nie będzie szkodzić". (Szczęście jeszcze - pomyślałam -jeśli nie wstąpił do UB, ale czyżby?) Partia odgrywa tedy rolę spowiedzi, pokuty, żalu za grzechy, rozgrze- szenia albo pchnięcia w ogień piekielny. - "Nie ożenił się?" - zapytałam. - "Nie. Już ma 27 lat, ale się jakoś 426 427 Grób rodziny Dąbrowskich na Powązkach. Fot. M. So- kołowski nie żeni." - "A piękny chłopak" - mówię, gdyż widywałam go na cmentarzu, gdzie zazwyczaj pomaga matce. - "Tak - powiada Goliko- wa - wysoki. Ale łysy. Wyłysiał biedak w tych Wronkach". Którejś nocy w tęsknocie za dawnością wzięłam "Przedwiośnie" Że- romskiego. I jednym tchem, nie odrywając się prawie, przeczytałam. Pomyśleć, że za tę książkę okrzyknięto Żeromskiego bolszewikiem i za- stanawiano się, czy nie należy odebrać mu orderów. To samo nieporo- zumienie, co z moim "Rozdrożem". Żeromski nie szczędzi Polski, ale są w tej książce stronice o istocie komunizmu i o Żydach wręcz prorocze, wspaniałe, jedyne w swoim rodzaju. Ta książka była rzeczywiście ostrzeżeniem uczciwego lewicowego Polaka przed bolszewizmem jako elementem niedemokratycznym i destrukcyjnym. Lecz w tej przedwo- 428 jennej głupocie nie słuchano żadnych ostrzeżeń. Chciałoby się wprost przepisywać całe stronice. A pomnik wystawiony polskiej kobiecie, tej jakiejś tam "pani Jadwidze Dąbrowskiej z Siedlec"3 - przecież to jest pomnik istoty w gruncie rzeczy wspaniałej, jednej z tych "sza- rych" bohaterek, dzięki którym Polska godnie przetrwała okupację nie- miecką. A dzisiejsza nasza emigracja! Nigdy nie zrozumiem głupiej zdrożno- ści tych ludzi. Zajmują się wydawaniem samych siebie - różnych Kun- cewiczowych i Wańkowiczów, a nic a nic nie zrobili dla rozpowszech- nienia ani historu, ani literatury polskiej. Na pewno nikt z nich nawet nie zajrzał do "Przedwiośnia". Zadowolili się sanacyjną opinią, że to jest książka "bolszewicka". A przecież to istny pomnik wiedzy i artysty- cznej, i obywatelskiej o Polsce i o Rosji. "Przedwiośnie" powinno było właśnie w obecnych latach być tłumaczone na wszystkie języki świata. i K a r o l K u r y 1 u k (1910-1967), działacz kulturalny. W II Rzeczpospolitej związany z rewolucyjnym ruchem robotniczym; 1933-39 redaktor "Sygnałów"; 1936 organizator zjazdu pracowników kultury we Lwowie. Podczas wojny wpierw redaktor w "Nowych Widnokręgach", później wydawał tajne pisma GL i AL. W Polsce Ludowej 1945-47 redaktor tygodnika "Odrodzenie", 1947-49 kierownik literacki Polskiego Ra- dia, 1949-51 dyrektor PIW, 1951-56 prezes CUW, 1956-58 minister kultury i sztuki, 1959-64 ambasador w Austrii, od 1964 dyrektor PWN. 2 W latach 1948-49 Dąbrowska intensywnie pisała opowiadania okupacyjne, traktu- jąc je jako fragmenty zamierzonej od dawna, a wciąż mglistej powieści, która do- piero dużo później, w roku 1962 skonkretyzowała się w postaci Przygód człowćeka myślące- go. # Matka Cezarego Baryki (ze wstępnej części Przedwiośnia), która - po wydaniu przez Cezarego oszczędności ojca rewolucjonistom - dzielnie utrzymywała dom pod- czas rewolucji w Baku i z litości przygamęła wyrzuconą z włości księżnę rosyjską z dziećmi, co przypłaciła robotami publicznymi i śmiercią. 9 V1949. Poniedziałek W piątek pojechaliśmy na zaproszenie do "Palladium" na premierę filmu "Za wami pójdą inni"'. Film jest mniej nieprzyzwoicie antypolski jak poprzednie - cokolwiek uważniejszy w szafowaniu nietaktami; ma trochę niezłych zdjęć, ale poza tym - bardzo zły. Udźwiękowienie fatal- ne, że po prostu z największą przykrością słuchało się tych głosów - na- wet synchronizacja była pod psem, ludzie gadali z zamkniętymi ustami. W ilustracji muzycznej uderzał brak jakichkolwiek polskich melodii. Dwie orkiestry uliczne, które nimi za okupacji rozbrzmiewały, grają ja- 429 kieś "kosmopolityczne" kawałki. Treść polityczna, oczywiście, naciąga- na do potrzeb propagandy. [...] Wracaliśmy taksówką, którą złapaliśmy przed samym kinem. Szofer zapytał, czy byliśmy na tym nowym filmie i jaki on jest, czy nam się podobał. Odpowiedzieliśmy ostrożnie, nie wiedząc z kim mamy do czy- nienia. - "Tak - rzecze szofer, nie bardzo nas słuchając - oni pokazują Gwardię Ludową i mówią o PPR. A przecie gdzie, kiedy była ta PPR. To dopiero na sam koniec wojny. I co oni tam zrobili! Żeby tak pokazać zamach na Kutscherę! Ja byłem w AK. Myśmy walczyli od początku i żeby tak pokazać, co AK zrobiła, to by i na tysiącu kartach i na więcej nie spisał". Vox populi, któremu rzekomo ustrój służy. Wczoraj od 11 rano do wieczora goście, i kwiaty, i dary dla Stacha, jako w Jego imieniny. Oprócz tego przyjechała moja Władzia. Położy- łam się spać nieludzko zmęczona. Około dwunastej byłam w myśl ży- czenia Związku w Alejach na "kiermaszu" książek. Lecz żadnych sto- isk, które mi wskazano w liście, że mam przy nich "zająć miejsce" dla podpisywania kupowanych egzemplarzy, nie mogłam znaleźć. Na stoi- skach nie było ani numerów, ani nawet napisów, jakiego wydawcy to jest stolik. Wreszcie dostałam się do "Czytelnika". Powiedziano mi, że "już jeden" egzemplarz "Nocy i dni" sprzedano. Ponieważ było strasz- nie zimno i jakoś bardzo żenowało mnie czekać, aż ktoś się zgłosi po moją książkę (tym bardziej że wśród licznych zapytań o książki nikt nie pytał o moje), więc poprosiłam o pozwolenie podpisania kilku egzem- plarzy, na co się zgodzono. Podpisałam więc "na wyrost" pięć egzem- plarzy "Ludzi stamtąd" i dwa "Nocy i dni". Potem wróciłam do domu. Nie widziałam nikogo z pisarzy prócz Szelburg-Zarembiny, która cho- dziła zmarznięta i psioczyła na złą organizację. A dziś w gazecie prze- czytałam, że był i Rusinek, i Brzechwa etc. I że największym powodze- niem cieszył się Jan Parandowski, który miał swój własny kiosk, i nie można było się tam docisnąć. To jeszcze prywatny kiosk Gebethnera. 1 Za wami pójdą inni, 1949, scen. Antoni Bohdziewicz i Ariadna Demkowska, reż A. Bohdziewicz. I 7 V 1949. Wtorek W poniedziałek ubiegłego tygodnia poszliśmy na sztukę "Wrogowie" Gorkiegol, dostawszy bilety od Małyniczówny i żeby ją zobaczyć. A oprócz jej gry, która jest bardzo elegancka, podziwiałam znów ge- niusz sceniczny Elżuni Barszcz. To bezbarwne w życiu stworzenie mio- tało się po scenie jak płomień najautentyczniejszej pasji. A chociaż wszyscy dobrze grali, a bez niej zdawaliby się świetnie grającymi, przy niej wszyscy zdawali się półmartwi przy jedynej żywej - mdłymi świe- czkami przy blasku gwiazdy. [...) Wczoraj poszłyśmy z Anną na zaproszenie St. na Puławską na po- kaz filmu francuskiego, powojennego, b. nudnego, o treści erotyczno- -detektywistycznej. Patrząc na ten film z przerażeniem widziałyśmy upadek przodownictwa kulturalnego Francji. Ja zresztą widzę jeszcze co innego. Upadek filmu jako sztuki w ogóle. Film już się przeżył i po- za sensacyjnością tricków technicznych może mieć znaczenie tylko do- kumentarne i oświatowe. W tej dziedzinie widzę, owszem, dla filmu olbrzymie jeszcze możliwości rozwojowe, ale tylko w tej. Film fabu- larny (nawet najlepszy) jest już bardzo trudny do strawienia i wywołuje nudności. 430 431 Kiermasz książki w Alejach Ujazdowskich Ale wychodząc mówiłyśmy o jeszcze jednej rzeczy. Odczucie błaho- ści psychologicznych filmów zachodnich i złe wrażenie, jakie z nich wynosimy, świadczą najmocniej o przeobrażeniach, jakie nie tylko w świecie zewnętrznym, ale i w nas dokonały się w sposób niepostrze- żony, ale niewątpliwy. Gdyby pozwolono nam swobodnie mówić pra- wdę - pewne istotne wartości dokonanego w Polsce przewrotu zostały- by ocalone i przyjęte przez społeczeństwo. Bezprzykładna tępa głupota i niewolnicza służalczość naszych "czynników miarodajnych" (a raczej " miarobiorczych" - bo miary biorą z Moskwy) sprawią, że te wartości zostaną zaprzepaszczone w ciemnościach kłamstwa, oszustwa i zbrodni. # Maksym M. Gorki - Wrogowie, przeł. Andrzej Stawar, reż. Karol Borowski, scen. Zofia Węgierkowa, premiera 26 II 1949, Teatr Polski. 24 V 1949. Wtorek Zaraz po przyjeździe do Piasków pogoda zepsuła się ostatecznie- wicher, deszcz, grad, na przemian burze - i jak w dramacie szekspiro- wskim - ukazanie się wiedźmy wśród zgiełku żywiołów "skłóconych waśnią"'. Przypomniały mi się imieniny Heli sprzed lat 45 z górą, gdyż ta Julka, obecnie Iwańska, wtedy Kaczmarkówna z innymi służącymi umaiły łóżeczko Heli girlandami ze świerczyny i kwiatów jabłoni. Oka- zało się, że girlanda kwiatów strojąca łóżeczko ślicznej dzieweczki- maiła łóżko przyszłej wiedźmy i jędzy nad jędzami. [...] Jej nienawiść do czyjegokolwiek na jakikolwiek najbanalniejszy temat zdania jest tak fanatyczna, że można by na tym patologicznym wypadku studiować społeczne zjawisko nietolerancji przeradzającej się w fanatyzm i ortodo- ksję. Jest to ortodoksja własnej jaźni. Ciekawy i smutny wypadek tragi- zmu bez przedmiotu tragedii. Hela z furią inkwizytora zwalcza "po- gląd", że buty Bata są dobre (jak zwalczałaby pogląd, że są złe, zwalcza bowiem każdą myśl nie przez nią wyrażoną), że kozie mleko czuć, że po cesarskim cięciu można mieć dziecko, że na dworze jest brzydka po- goda, że Jadzia była ładna - przytaczam tylko tematy całkiem przypad- kowych rozmów naszych. Zdawałoby się, że to tylko komiczne, tym- czasem stosowane masowo do wszystkich osób otoczenia - i to przez kogoś, kto nie jest pozbawiony zalet i kogo się w jakiś sposób kocha- staje się to torturą. [...] Przemiany, jakie zaszły w życiu towarzyskim i obyczajowym wsi, są daleko idące i - rzecz zabawna - ludzie nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Przy kolacji imieninowej 5#i np. Szronowie i Woźniakowie- dwa małżeństwa z administracji niei,jatku. Szron jest zastępcą Stacha. Woźniak - księgowym majątku. Oli#ij synowie miejscowych robotni- ków rolnych. Prócz tego jest wdowa po lekarzu z Grodziska, emigrancie jeszcze spod rewolucji rosyjskiej z Kijowszczyzny, jakimś ewangelicz- nym człowieku, który leczył darmo biedotę i kupował chorym lekar- stwa, umarł zostawiwszy żonę w nędzy prawie. Całe to towarzystwo jest ze sobą zgrane, bawi się z sobą świetnie, mówi tylko o miejscowych sprawach osobistych, ich obchodzących. Palca tam między nich wetknąć niepodobna. Jest to świat bardziej drob- nomieszczański i bardziej w sobie zamknięty niż świat Bovarych. Świat źle wychowany, obskurancki i poczciwy, bo i Hela jest w gruncie rze- czy poczciwa. Swiat o złym guście (ohydne koszyki imieninowe z kwia- tami ubrane bibułką), tyleż niedostępny żadnej nowej idei, co zdolny zgrabnie do każdej się przystosować i pod każdą się podszyć dla ważnej (bez żartów) sprawy przeżycia. Do stołu zaproszono też ogrodniczka; syn nocnego stróża, bardzo zdolny, skończył gimnazjum ogrodnicze, całkiem nie umiejący obracać się towarzysko ani nawet gęby do kogo otworzyć. Ale w szklarni mająt- ku dokonywa ciekawych eksperymentów i pewno jest najwartościowszą osobą w tym towarzystwie. Hela na chwilę tej kolacji zachowuje się zupełnie inaczej niż dotąd wobec mnie. Sypie rubasznymi, niewyszukanymi dowcipami, bynaj- mniej z niczyim zdaniem nie polemizuje - nie zachowuje zresztą ele- mentarnej zasady towarzyskiej, która każe gospodyni domu raczej sie- bie zatuszowywać i umiejętnie wysuwać na plan pierwszy gości. Ona gości zmiata niejako z powierzchni świata i sama przez cały czas mówi jak najęta. W domu zastałam wszystko dobrze, choć St. wciąż jeszcze leży. Du- żo dobrej muzyki w radiu, tylko że mój aparat coraz gorszy. W ramach Festiwalu Muzyki Ludowej chór z Wrocławia najpiękniejszy ze wszy- stkich, jakie dotąd słyszałam. Prócz tego była sonata skrzypcowa Beetho- vena "wiosenna" (niegdyś ulubiona pani Wichuny), a potem z Katowic koncert symfoniczny, w którym VIII Symfonia Beethovena, "Rapsodia Litewska" Karłowicza, jedyny naprawdę piękny utwór (poza pieśniami), jaki napisał. A od dziś i po tym wykonaniu będę go zaliczała do moich utworów najulubieńszych. Jedyną wadą tego utworu zdaje się być nie- dostatecznie skondensowana konstrukcja, rzecz się nieco rozpływa i w paru miejscach może się równie dobrze skończyć, jak trwać dalej. Ale 432 433 pełna cudnie zużytkowanej melodii chłopskiej, pełna poezji, nabrzmie- wająca żałością aż do pękania serca - troszkę przypomina mi Bolero Ravela. i Parafraza wersu z Ody do młodości. 28 V 1949. Sobota Słyszałam dobry dowcip. Jaka jest polska witamina? Witamina UB. Na dzień dzisiejszy miałam aż pięć zaproszeń: na konferencję w sprawie Festiwalu Muzyki Ludowej; na zebranie dwu sekcji ZAIKS-u; na Akademię bułgarską i na zakończenie Festiwalu Muzyki Ludowej. Poszłam tylko na ową ranną konferecję i na ZAIKS. Na Festiwal posła- łam Bogusia i Hankę Suchecką. Konferencja była zwykłą piłą partyjną. Przemówienie Sokorskiego- zdechłe od pierwszego słowa. Zła budowa zdań odzwierciedlała źle to- czące się, zakalcowate myśli - komunały powtarzające za panią Mosk- wą pacierz. Usłyszałam w tym przemówieniu trzy nowe cudackie sło- wa: "biedniacki", "średniacki" i "buntarskie pieśni". Wyszłam (by zdą- żyć na ZAIKS) w pierwszej części przemówienia Billiga, dyrektora ra- dia (jew), który zainicjował ów festiwal. Z tego, co usłyszałam, orientu- ję się, o co im idzie. Chcą wmówić w siebie i w innych, że niszcząc chłopa, nie zniszczą źródeł sztuki ludowej. Ma ona - z woli rządu - da- lej się rozwijać i być "świadomie konstruowaną twórczością ludową" odzwierciedlającą przemiany dokonywające się itd., itd. A przecież nie potrzeba marksizmu ani bolszewizmu. Cywilizacja mechaniczna sama i w każdym ustroju zabija sztukę ludową. Wieczorem próbowałam słuchać transmisji zakończenia Festiwalu przez radio. Ale reporter radiowy cały czas bez przestanku mówił prze- krzykując muzykę i słowa, jak na meczu piłkarskim. To, i bezustanne oklaski tak przeszkadzały, że musiałam zamknąć radio - i do Pepysa. St. czuje się dziś nieco lepiej. 2 VI 1949. Czwartek Żałuję, że już nie mam sił zdawania sprawy z mojej lektury. J. Hui- zingi i Greniera "Essai sur 1'esprit d'orthodoxie" natchnęły mnie myślą, żeby przygotować "dla potomności" coś w rodzaju wypisów z literatury 434 przeciwko despotyzmom. Biblioteka pana Jerzegol dostarcza mi wiele pociechy, zwłaszcza że tak jest dobrana, jakby umyślnie przygotowywał ją dla mnie na te czasy. Cały ten tydzień przygotowywałam 1663 rok "Dziennika Pepysa". Dziś o pierwszej w nocy wreszcie to skończyłam. Ale co dzień siedziałam do 2, a nawet 3 w nocy. Przeważnie kładłam się, kiedy już było jasno. Przez dwa dni była Hanka Suchecka, od której dowiedzieliśmy się, że tak niepokojące St. milczenie pana Huberta oznacza nic innego jak jakiś nieszczęśliwy i zawikłany romans z sekretarką PGR-u, która go podob- no bardzo za nos wodzi i nabiera (w interpretacji Hanki). St. nie uznaje w ogóle takich "zawrotów głowy" i takich przyczyn utraty przytomno- ści. A ja - owszem. I myślę, że wszystko jest nie tak, jak mówi Hanka Suchecka. Zapomniałam zanotować uwagę, że na owej konferencji w sprawie Festiwalu Muzyki Ludowej Sokorski zapomniał mówiąc o naszych per- spektywach rozwoju sztuki ludowej, że te jego nadzieje są absolutnie sprzeczne z dialektyką marksistowską. Wedle niej bowiem sztuka ludo- wa, jak wszystkie inne rzeczy, jest funkcją danych i określonych warun- ków społeczno-gospodarczych. Z chwilą zupełnego przewrotu tych wa- runków i "umiastowienia" cywilizacji - automatycznie znikną życiowe źródła sztuki ludowej i wszelkiego folkloru. Może ona być dalej hodo- wana jak żubry w rezerwacie białowieskim - lecz tworzona samorzutnie nie będzie. Może być dalej zużytkowywana wtórnie przez rzemiosło czy przemysł artystyczny, to tak. Ale marksiści (nasi) są takimi półanalfabetami duchowymi, że w ogóle nie #%vidzą paradoksalnych niekonsekwencji swojego myślenia. Oprócz wspomnianej wyżej głównymi niekonsekwencjami są:1) komi- czne złączenie idei postępu z tezą ostateczności doktryny marksisto- wskiej, niejako zakończającej dzieje myśli, 2) głoszenie jednocześnie: tezy, że byt określa myśl i tezy o prymacie myśli, o potrzebie zbudowa- nia socjalizmu za pomocą entuzjazmu, który ma zbudować ów byt. Od jakiegoś czasu słyszymy dużo anegdotek, które jednak zaraz za- pominam. Ostatnia, jaką pamiętam, dość zresztą ponura i raczej nie- chlubna dla Polski, jest o prezydentach Rzeczypospolitej. Pierwszy (Na- rutowicz) zabity jak pies; drugi (Wojciechowski) wypędzony jak pies; trzeci (Mościcki) uciekł jak pies; czwarty (Bierut) służy jak pies. Jak wielka jest władza ciała! Dziś młody medyk (zięć pani Łaszo- wskiej), który Stachowi robi zastrzyki, powiedział, że podziwia, jak w tym wieku ma piękną i dobrą tkankę ciała, i że robi zastrzyki o dwa- 435 dzieścia lat młodszym, którzy mają ciało o wiele gorsze i starsze. Stacha jakby kto na sto koni wsadził! A ma osiemdziesiąty rok życia! i Dzieje własnej biblioteki Jerzy Stempowski opisał w jednym ze swych klasycz- nych esejów pt. Księgozbiór przemytników (1948; przedruk w: Od Berdyczowa du Rzymu). Wiele przyczynków do nich zawierają Dzienniki Dąbrowskiej, poczynając od czasów okupacji, kiedy to St. Stempowski z Dąbrowską tym księgozbiorem się zaopie- kowali. #`##'###, /:#r J #. # ## #` `# o #J #-# #' # ` ## ##1 4 #. '#wor#0l.## l #'t - '#"r p# #-#.n # ##, ", #F# #,# ; J# ", #,##`: "###Q # #, #,., ~, , _ ...##i ."# #;: ~##r.#. ## J # f'## 4 ~~## r###-, :,. r ůů#. ##,. #.,.#, #-tY#'# ##~#l#/#, . ' I##.##### #ir#'Y V 0`ĆM #, , #.5# `i#l # '## a = #.#-r'.; .. .t/. , , ##,"#, #r# #.# #~r', /ł ,~. _ _ #^% #r Ja #, ! Jy#.u ## l #t## ### ,. ##",. rr.: # j #~ # "# # ,1 ' #, ' ů# r # ` 'r ' `/L K # # # !# ' Rękopis dziennika, kartka z 1949 r 4 VI 1949. Sobota Wczoraj rano zaniosłam Kurylukowi czwarty (1663) rok "Dziennika Pepysa". Kiedy wróciłam, myślałam o osobliwym zjawisku, że sprzecz- ne ze sobą przyczyny mogą wywoływać te same skutki. Za czasów Pe- pysa (nie tylko w Anglii zresztą, ale i w Polsce, i wszędzie) na skutek # małego stopnia etatyzacji, życie musiało iść dwoma torami. Państwo nie wynagradzało należycie swoich pracowników, ponieważ było biedne; więc każdy z nich "aprowidował się" na własną rękę dorabiając sobie drugą pensję - stąd frymarczenie urzędami, stąd rośnięcie fortun groma- ! dzonych przez ręce wyższych, a nawet niższych urzędników państwa. Dziś totalizm państwowy i etatyzm absolutny wywołują zupełnie te sa- me skutki, tylko na o wiele niższym poziomie, a za to obejmujące nie- skończenie szersze rzesze narodu. Państwo jest bogate i ma w swoich rękach jakieś (jak u nas) 85% całego dochodu narodowego. Mimo to nie jest w stanie odpowiednio wyposażyć swych milionowych pracowni- ; ków. I każdy z nich, tak jak za czasów Pepysa, musi sam "starać się o swoje życie". Stąd nadal - łapówki, napiwki, polskie "porękawiczne" w różnych postaciach, stąd uboczne zajęcia, aby wyżyć, a wreszcie ma- sowa kradzież własności publicznej, która doszła u nas do rozmiarów znanych chyba tylko w carskiej Rosji, a prawdopodobnie i w dzisiejszej Rosji komunistycznej. Tylko że gdy za czasów Pepysa robiono na tej drodze fortuny, dzisiaj osiąga się zaledwie to, że się żyje i nie umiera z głodu. Niestety, nie mogłam tego wszystkiego wypowiedzieć w przed- mowie do Pepysa, która w tym miejscu jest sfałszowana. (Kiedyś w wy- ' daniu "dla potomnych" ten komentarz powinien być w odsyłaczu doda- ny. Przyp. z roku 1956.) O dwunastej na zaproszenie Bohdana Korzeniewskiego poszłam na próbę generalną sztuki jakiegoś mało znanego klasyka rosyjskiego Su- chowo-Kobylina', którego Korzeniewski sam "wykopał", przetłumaczył i zreżyserował. Sztuka - "Śmierć Tariełkina"` jest istotnie zastanawiająca, nieco inna niż Gogol, Ostrowski i Czechow. Jest jadowitą satyrą na policję, więc b. aktualna. M.in. tak jak dzisiaj aresztują tam świadków sądowych. Ży- czenie wypowiadane przez kierującego jakimś idiotycznym śledztwem policjanta, żeby tak całą Rosję można było poddać śledztwu - też dopie- ro dzisiaj się spełniło w skali nawet dla ówczesnych marzycieli nieocze- kiwanej. Przypuszczam, że gdyby autor nie był Rosjaninem, cenzura nigdy by tej sztuki nie puściła. W roli tytułowej występuje Woszczerowicz, najlepszy dziś niewątpli- wie charakterystyczny aktor wszystkich teatrów polskich. Niestety, nie dobyłam do końca, bo próba zaczęła się z godzinnym opóźnieniem, jako że peruki Woszczerowicza nie były gotowe i sam po nie pojechał. A i tak nie były gotowe i grał w perukach prowizorycznych. Sztuka zalatuje trochę Dostojewskim w ponurości obrazu człowieka. 436 437 Duszna atmosfera ohydy, tak właściwa sztuce rosyjskiej, czyni z tej sa- tyry rzecz trudną do oddychania. W czasie antraktu przysiadł się do mnie Dobrowolski (który jest zdaje się kierownikiem literackim tego teatru "Rozmaitości", Marszałkowska 8, lokal dawnego kina) i opowiadał mi o owym Kobylinie, który żył 1817-1903 - bogaty, wszechstronnie wy- kształcony ziemianin. W czasie jakiegoś pobytu w Paryżu zakochał się we Francuzce, którą przywiózł do Rosji. Tu po sześciu latach znalezio- no jej trupa bestialsko zamordowanego. W związku ze śledztwem are- sztowany i pociągany był również sam Suchowo-Kobylin. Jego satyryczna nienawiść do policji ma być zemstą, za to, co wtedy wycierpiał. Dobr. mówi z przekąsem, jakby chciał tym motywem osobi- stej zemsty osłabić straszny obraz Rosji pokazany przez Kobylina (któ- rego nadto zdaje się uważać za mordercę). Zemsta osobista jako bodziec twórczości, to rzecz dla mnie nie do pojęcia, a jednak bywa często mo- tywem powstawania utworów literackich. Ja jednak myślę, że - nie u- znany za winnego - Kobylin nie miał się za co mścić, raczej wdzięczny mógł być okoliczności, co mu pozwoliła napatrzeć się nikczemności i ghipocie policji, cechy, których żadna satyra zresztą nigdy nie jest w stanie wyleczyć. Przedwczoraj wieczorem miałam tak ostre zaburzenia wzroku, że prawie nie mogłam czytać. Ale tak się zaciekłam, że mimo wszystko czytałam ściskając oczy, zakrywając je ręką od światła etc. Tak przyzwyczaiłam się teraz pracować w nocy i chodzić spać nad ranem, że choć na tydzień zrobiłam sobie przerwę i chcąc się wyspać kładłam się przed dziesiątą, ani jednej nocy nie zasnęłam przed trzecią. # Aleksandr W. Suchowo-Kobylin (1817-1903), dramaturg rosyjski uwikłany w proces o rzekome zabójstwo, po 7 latach uniewinniony; spożytkował te wy- darzenia w swej twórczości. Pozostawił trylogię złożoną z komedii satyryczno-obycza- jowych: Swad'ba Krieczinskogo,1856, Dieło,1860, i Śmiert' Tariełkina,1868, wydane razem w 1869 pt. Kartinyproszedszego (Obrazyprzeszłości). z A. W. Suchowo-Kobylin - Śmierć Tarielkina, reż. B. Korzeniewski, scen. Zeno- biusz Strzelecki, Teatr "Rozmaitości", sez.1949/50. 6 VI 1949. Poniedziałek. Zielone Świątki Zrobiło się zimno i brzydko. Wczoraj przyjechała z Łodzi i była u mnie mała Helenka Chirjakowa. Dziwna dziewczyna. Znam ją od dziecka i od tego czasu aż dotąd, ile razy z nią rozmawiam, mam wrażenie, że 438 jakaś ciężka chmura nawisła nad nami czy wisi między nami. Ale przez pamięć matkil chciałabym jej dopomóc. Ma 22 lata, jest ładna (tzw. sło- wiańska uroda), tylko nogi ma brzydkie, co duży feler. Pracuje w jakimś przemyśle w Łodzi, skończyła teraz kurs księgowości. Chce się prze- nieść do Warszawy nie mogąc się opędzić zalotom szefa. Gdy spytałam: "A może on się chce z panią ożenić?" - odpowiedziała: "Ale gdzie tam - żonaty, dzieciaty, nawet wnuczaty i ma ze 60 lat". Ch. marzy o te- atrze. Obiecałam, że jak uda jej się przenieść do Warszawy, pomówię o niej z p. Małynicz. W czasie wizyty Helenki przyszedł malarz Kraśnik (stary, b. dobry akwarelista, tylko durny jak but), który tak się nią za- chwycił, że chce ją malować. Trudno opowiedzieć, jak zmieniła się ta dziewczyna, gdy to oświadczył. Poczerwieniała, twarz dosyć martwa nabrała życia, ale razem czegoś ptasiego. I ta milcząca istota zaczęła z nieoczekiwaną śmiałością nalegać, by ją malował. Dałam jej dwa ty- siące zł na przyjemności pobytu w Warszawie, by poszła do teatru. Opowiadanie autentyczne z tramwaju, rzecz, którą sama widziałam i słyszałam. Chłopiec uderza czołem w szybę. Mamusia mówi: - "An- drzej, nie uderzaj w szybę, bo stłuczesz". Chłopiec dalej robi swoje.- "Andrzej, bo dostaniesz w skórę". Mały dalej tryka czołem w szybę. Wreszcie wdaje się w to ojciec znad gazety: - "Andrzej, dlaczego nie słuchasz mamusi?" Dziecię na to: - "A ty słuchasz mamusi? Ile razy mamusia mówi, żebyś nie robił siusiu w zlew, a ty zawsze robisz". Tramwaj ryknął śmiechem, a zawstydzeni rodzice z rozkosznym syn- kiem wyskoczyli na najbliższym przystanku. I E u g e n i a W e b e r C h i r j a k o w (zm. 1939), emigrantka rosyjska, publicystka, literatka i thimaczka. Wraz z mężem, wydawcą Tołstoja, z Dalekiego Wschodu przez Paryż trafili do Warszawy. Pracowała w emigracyjnych pismach rosyjskich, pisywała nowele, tłumaczyła polską prozę kobiecą, m.in. Dąbrowskiej; o Nocach i dniach napisa- ła pod pseudonimem Puganow szkic ("Za swobodu" 1932, nr 1), który pisarka wysoko ceniła. Odwdzięczyła się jej pięknym portretem w "Uzupełnieniach" do przedwojenne- go dziennika. 9 VI 1949. Czwartek Wczoraj słuchaliśmy koncertu Chopinowskiego z "Romy" (jedyny dobry odbiór). Ekier grał trzy polonezy: A-dur, es-moll i As-dur. Pier- wszy raz oceniłam bardzo lirycznego es-molla jako równej dla mnie wartości i emocjonalnej, i muzycznej z fis-mollem. Zupełnie też świeżo 439 i jakby na nowo słuchałam As-dura - tak ogranego - a jednak odnala- złam w nim całe morze jakby na nowo danego mi piękna. Wcale np. nie miałam już w żywej pamięci części lirycznej - piano granej - jakby pie- szczotliwe przebieranie palcami dźwięku w myślach niespokojnych, ża- łośnych. W Chopinie jest tyle pytającego, że właściwie to jest jakby ol- brzymie tonalne pytanie: co, czemu, dlaczego? Nigdy dosyć nie słucha się Chopina. Słyszałam anegdotkę żydowską, a w każdym razie z żydowska opo- wiedzianą. Jakiś podchodzi do milicjanta i mówi, że w takiej a takiej pu- stej uliczce, dajmy na to na Mokotowie, został napadnięty i obrabowany przez żołnierza angielskiego. - "Jak to - pytają potem w komisariacie- skąd pan wiesz, że to był żołnierz angielski?" - "Bo był w mundurze i mówił po angielsku". Komendant policji: - "Mówił po angielsku? A co on mówił?" Poszkodowany: - "On wołał: dawaj czasy!" Komisarz policji: - "Toż to nie był żołnierz angielski, tylko żołnierz radziecki!" Poszkodowany: - "Ja tego nie powiedziałem. To pan komisarz to po- wiedział". W czasie kiedy wchodziłam do bramy naszego domu, jakaś mamusia wołała za swoim ulatującym synkiem: - "Nie chodź daleko nigdzie!" Jednocześnie szedł przez podwórze jegomość w niebieskim fartuchu, zapewne ktoś z pracowników spółdzielni "Sowa". Usłyszał okrzyk owej mamusi i powiedział do siebie, czy w przestrzeń: "Nie chodź daleko nigdzie - co za styl!" Zawołałam za nim: - "Owszem, to jest styl. Styl mowy potocznej!" Ale już mi nie odpowiedział, gdyż śpiesząc zniknął w sieni. Ta moja wymiana zdań o stylu z człowiekiem w niebieskim fartuchu przekonała mnie bardziej o tym, że u nas rodzi się coś w rodzaju kultury literackiej, niż tony propagandy o jej rozkwicie. 19 VI 1949. Niedziela Myślę teraz często nad tematem: "Wpływ stylu epoki na metaforę". W Polsce wszystkie porównania i przenośnie, zarówno literackie, jak mowy potocznej, brane były z rolnictwa, myślistwa, trochę z żeglugi. Przy takich tematach jak np. poruszane na owej konferencji mówiło się o "polu pracy kulturalnej", o "niwie literatury", o "plonie czy pokłosiu jakiejś działalności", o "ugorach" czy "odłogach kulturalnych", o "żni- wie jakichś trudów" etc. I Bo w życiu Polski dominowało rolnictwo. Dziś niby to panuje nad nami przemysłowa praca robotnika, lecz po- równania i przenośnie czerpiemy dla języka potocznego prawie wyłącz- nie z wojny, dla języka artystycznego - także trochę ze sportu (choć po- eci starają się sztucznie stwarzać ową przemysłową metaforyczność). Mówi się więc: "ofensywa kulturalna", "na odcinku pracy oświato- wej", "baza pracy oświatowej", "front oświatowy", "praca kulturalna w terenie", "na pozycjach ideowych takich a takich", "z tej pozycji ata- # kujemy zagadnienie", "wystartować z taką a taką działalnością" etc., etc. To są wszystko terminy, które zresztą zaczęły wchodzić w życie już po pierwszej wojnie światowej. W ten sposób oto mowa demaskuje, że nie praca, lecz wojna, gra, polityka panują dziś nad życiem. Na wczorajszym zebraniu wśród mnóstwa tego rodzaju określeń i usłyszałam jednak i metafory z dziedziny mechaniki: Jeden z referentów powiedział: "sprawa ta będzie wkrótce na tyle dotarta, że można będzie" itd. Do tej samej dziedziny należy przenośnia: "motor działania". Czy te nowe metafory wyprą prastare rolniczo-leśne? I te militarne? Czy też pozostaną jedne i drugie wtopione tu i ówdzie w nowy język? Przed moim oknem na majdanie, co był jeszcze pięć lat temu ogro- dem, rozlega się bez ustanku taki potworny ryk i wrzask bawiących się i dzieci, że to mi zupełnie rozstraja nerwy. A przecież dzieci nie muszą się chyba bawić w aż tak zwierzęco hałaśliwy sposób. Lecz któż ma je tego nauczyć? Dom rodzinny, wypierany z życia dzieci przez państwo- zapracowany i skłopotany - zrzeka się resztek możliwości swego wpły- wu. Szkoła uczy dzieci o obowiązkach wobec państwa, wobec Rosji etc., ale nie mówi mu nic o zwykłych obowiązkach wobec drugiego człowieka. O tym po prostu, że trzeba się tak zachowywać, by nie być udręką dla ludzi. Bez tej podstawy nie ma człowieka społecznego, jest tylko wytresowane na odświętne okoliczności - zwierzę stadowe. Lecz despotom upitym potęgą władzy, o to tylko chodzi. I dawniej - w różnych okresach bardziej albo mniej - postawy nie- rządowe były źle widziane. Ale nie były mordowane albo spotwarzane. Miały szansę próbować szczęścia. Dzisiejsza forma despotyzmu odbiera wszelkim postawom nie-rządowym wszelką szansę. Tym sposobem za- bija wszelki rozwój i postęp, nawet ten, który jest potrzebny dla budowy socjalizmu. 440 441 23 VI 1949. Czwartek I część plebanii zajmuje UB. Jak na przyjazd biskupa do Kozienic nie po- We wtorek poszłam na "czarną kawę" do Wł. Kowalskiego (eks-for- # zwolono wystąpić ani orkiestrze, ani konnej banderii chłopskiej, jak to nala, powieściopisarza i marszałka sejmu). Zaproszenie opiewało wy- jest tradycyjnie w zwyczaju. Chłopcy mimo to wyjechali konno i witali raźnie, że na "czarną kawę", ale kiedy błądząc długo po bardzo złej biskupa o kilka kilometrów za miastem, gdzie ów, sam - pobłogosławi- architektonicznie plątaninie wnętrz, schodów i korytarzy tych zabudo- wszy - kazał im się natychmiast rozjechać. A kiedy biskup wjeżdżał do wań sejmowych - dotarłam wreszcie do wskazanego mi niedużego sto- miasta, UB legitymowało go. W tym samym czasie z niezwykłą pompą sunkowo pokoju - ujrzałam stoły uginające się od ciężkiego żarcia: ma- i uroczystością urządzono oficjalnie ekshumację i pogrzeb pomordowa- jonezy, sałaty, szynki, polędwice wieprzowe i wołowe, a wokoło cały nych przez Niemców Żydów i orkiestra strażacka wtedy grała. - "To parnas ludowy chciwie zajadający. Szok był tym większy, że my pisarze # potem - opowiada Frania - oni zrobili zabawę i muzyka strażacka miała (ja w każdym razie) mięsa od dłuższego czasu prawie że nie jadamy. grać, ale nikt nie chciał na to iść i ludzie mówili: - ##Jakeście biskupowi Zjadłam może piątą część tego, co mi podawano, a i tak to było więcej, nie grali, a Żydom toście grali, to poślijcie sobie teraz po Żydów, niech niż zjadłam kiedykolwiek w ciągu całego dnia. W dodatku stały duże wam Żydzi tańcują##". kielichy, w które nalewano złotawy płyn. Byłam pewna, że to wino, któ- AIe z drugiej strony Frania opowiadała mi też taką rzecz, że u jej sio- re acz nieodpowiednie do zimnych "przekąsek", chętnie wzięłam w usta stry praczki ("sławna to prac zka na całe Kozienice") nie mogła w czasie - aliści była to wóda! Przy tak obfitym jedzeniu - oczywiście - nie było ; urlopu się zatrzymać, bo ta siostra przyjęła na kwaterę kilka dziewcząt mowy o żadnych rozmowach literackich - to tylko jeszcze jedna próba, ze wsi, które w Kozienicach chodzą do szkół. - "I bursę - opowiadała- czy przez żołądek nie trafi się do wciąż nie dość skruszałych serc i su- taką tam wielką zrobili dla tych dzieci ze wsi, co się uczą, a oprócz tego mień pisarzy. tyle ich jeszcze mieszka u ludzi. I tak te dzieci byle jak śpią, chleb Siedziałam przy Kruczkowskim' i pani marszałkowej Kowalskiej - z mlekiem tylko jedzą, a uczą się i uczą". To mi przypomina jakiś wiek tęgiej zamaszystej jejmości, dość wrzaskliwie mownej i gęsto nalewają- XV, XVI w Krakowie i tamtą szansę uczenia się, i napływ biednych ża- cej, a też wychylającej wódkę. Zamieniłam parę słów ze Staffem, który ków do szkół za czasów Kazimierza Wielkiego, Jagiełły czy Zygmunto- wygląda tak czerstwo, zdrowo i nawet pięknie, jak nigdy nie wyglądał. # wskich. Z daleka oglądałam bardzo zastanawiającą i niepospolitą fizjonomię Ja- I wówczas wolność nauki ograniczona była kanonami scholastyki, strunaz. jak dziś marksizmem, a jednak przywiodła do Renesansu. Może to i Wyszłam z tego przyjęcia z niemiłym i niesmacznym uczuciem, że dziś hoduje się jakieś nowe Odrodzenie. Ale jakże jeszcze do niego da- nawet milcząc wyghipiałam się w niesłychanie mi obcym towarzystwie. leko. Coraz bardziej przyzwyczajamy się nosić "drugą twarz", ale to nie prze- Na dworze ciągle północny lodowaty wiatr, o którym mówią: "to Ro- staje męczyć. sja na nas tak dmucha"; zimno straszliwe, tak że dwa razy musieliśmy W poniedziałek byliśmy na publicznej premierze filmu "Ulica Grani- palić w piecu. czna" (wbrew zapowiedzi Sterna, że nie będzie publicznie wystawiony, tego samego dnia, w którym p. Micińska nam to powtarzała, St. dostał 1 L e o n K r u c z k o w s k i (1900-1962) pisarz, publicysta, działacz społeczno- zaproszenie). Zrobiono retusze i zobaczyłam, jak nawet nieznaczny re- -polityczny. Ukończył studia chemiczne, od 1930 pracował w przemyśle i szkolnictwie zawodowym. Debiutował w 1919 wierszami w czasopiśmie "Maski". Prowadził działal- tusz może zmienić nastrój, a nawet cały charakter utworu. ność kulturalno-oświatową w organizacjach lewicy społecznej; współpracował m.in. Teraz to jest b. dobry, miejscami wstrząsający film żydowski. Nie z "Gazetą Literacką", "Wiadomościami Literackimi", "Po prostu" i "Sygnałami". Ucze- polski, ale nie obrażający już żadnych uczuć polskiego narodu, jak pier- stnik kampanii wrześniowej, jeniec oflagów, organizator jenieckiego teatru. Po powro- wszawersja. cie do kraju został członkiem KRN i wiceministrem kultury i sztuki (do 1948). Frania po powrocie z urlopu (wróciła we wtorek o 10 wieczór) opo- W 1.1949-56 prezes ZLP. Poseł na sejm, członek KC PZPR, działacz polskiego i świa- towego ruchu pokoju. Główne prace: Młoty na światem (wiersze),1928; powieści i opo- wiadała, jak ksiądz w Kozienicach bał się (czy też mu nie pozwolono) wiadania: Kordian i cham,1932, Pawiepióra,1935, Sidła,1937, Szkice zpiekła uczci- ustawić ołtarza na procesję Bożego Ciała przed plebanią, ponieważ wych i inne opowćadania, 1963; dramaty: Przygoda z Vaterlandem, 1938, Niemcy, 442 443 23 VI1949. Czwartek We wtorek poszłam na "czarną kawę" do Wł. Kowalskiego (eks-for- nala, powieściopisarza i marszałka sejmu). Zaproszenie opiewało wy- raźnie, że na "czarną kawę", ale kiedy błądząc długo po bardzo złej architektonicznie plątaninie wnętrz, schodów i korytarzy tych zabudo- wań sejmowych - dotarłam wreszcie do wskazanego mi niedużego sto- sunkowo pokoju - ujrzałam stoły uginające się od ciężkiego żarcia: ma- jonezy, sałaty, szynki, polędwice wieprzowe i wołowe, a wokoło cały parnas ludowy chciwie zajadający. Szok był tym większy, że my pisarze (ja w każdym razie) mięsa od dłuższego czasu prawie że nie jadamy. Zjadłam może piątą część tego, co mi podawano, a i tak to było więcej, niż zjadłam kiedykolwiek w ciągu całego dnia. W dodatku stały duże kielichy, w które nalewano złotawy płyn. Byłam pewna, że to wino, któ- re acz nieodpowiednie do zimnych "przekąsek", chętnie wzięłam w usta - aliści była to wóda! Przy tak obfitym jedzeniu - oczywiście - nie było mowy o żadnych rozmowach literackich - to tylko jeszcze jedna próba, czy przez żołądek nie trafi się do wciąż nie dość skruszałych serc i su- mień pisarzy. Siedziałam przy Kruczkowskim' i pani marszałkowej Kowalskiej- tęgiej zamaszystej jejmości, dość wrzaskliwie mownej i gęsto nalewają- cej, a też wychylającej wódkę. Zamieniłam parę słów ze Staffem, który wygląda tak czerstwo, zdrowo i nawet pięknie, jak nigdy nie wyglądał. Z daleka oglądałam bardzo zastanawiającą i niepospolitą fizjonomię Ja- strunaz. Wyszłam z tego przyjęcia z niemiłym i niesmacznym uczuciem, że nawet milcząc wygłupiałam się w niesłychanie mi obcym towarzystwie. Coraz bardziej przyzwyczajamy się nosić "drugą twarz", ale to nie prze- staje męczyć. W poniedziałek byliśmy na publicznej premierze filmu "Ulica Grani- czna" (wbrew zapowiedzi Sterna, że nie będzie publicznie wystawiony, tego samego dnia, w którym p. Micińska nam to powtarzała, St. dostał zaproszenie). Zrobiono retusze i zobaczyłam, jak nawet nieznaczny re- tusz może zmienić nastrój, a nawet cały charakter utworu. Teraz to jest b. dobry, miejscami wstrząsający film żydowski. Nie polski, ale nie obrażający już żadnych uczuć polskiego narodu, jak pier- wsza wersja. Frania po powrocie z urlopu (wróciła we wtorek o 10 wieczór) opo- wiadała, jak ksiądz w Kozienicach bał się (czy też mu nie pozwolono) ustawić ołtarza na procesję Bożego Ciała przed plebanią, ponieważ 442 część plebanii zajmuje UB. Jak na przyjazd biskupa do Kozienic nie po- zwolono wystąpić ani orkiestrze, ani konnej banderii chłopskiej, jak to jest tradycyjnie w zwyczaju. Chłopcy mimo to wyjechali konno i witali biskupa o kilka kilometrów za miastem, gdzie ów, sam - pobłogosławi- wszy - kazał im się natychmiast rozjechać. A kiedy biskup wjeżdżał do miasta, UB legitymowało go. W tym samym czasie z niezwykłą pompą i uroczystością urządzono oficjalnie ekshumację i pogrzeb pomordowa- nych przez Niemców Żydów i orkiestra strażacka wtedy grała. - "To potem - opowiada Frania - oni zrobili zabawę i muzyka strażacka miała grać, ale nikt nie chciał na to iść i ludzie mówili: - ##Jakeście biskupowi nie grali, a Żydom toście grali, to poślijcie sobie teraz po Żydów, niech wam Żydzi tańcują"". Ale z drugiej strony Frania opowiadała mi też taką rzecz, że u jej sio- stry praczki ("sławna to praczka na całe Kozienice") nie mogła w czasie urlopu się zatrzymać, bo ta siostra przyjęła na kwaterę kilka dziewcząt ze wsi, które w Kozienicach chodzą do szkół. - "I bursę - opowiadała- taką tam wielką zrobili dla tych dzieci ze wsi, co się uczą, a oprócz tego tyle ich jeszcze mieszka u ludzi. I tak te dzieci byle jak śpią, chleb z mlekiem tylko jedzą, a uczą się i uczą". To mi przypomina jakiś wiek XV, XVI w Krakowie i tamtą szansę uczenia się, i napływ biednych ża- ków do szkół za czasów Kazimierza Wielkiego, Jagiełły czy Zygmunto- wskich. I wówczas wolność nauki ograniczona była kanonami scholastyki, jak dziś marksizmem, a jednak przywiodła do Renesansu. Może to i dziś hoduje się jakieś nowe Odrodzenie. Ale jakże jeszcze do niego da- leko. Na dworze ciągle północny lodowaty wiatr, o którym mówią: "to Ro- " y y sja na nas tak dmucha ; zimno straszliwe, tak że dwa raz musieliśm palić w piecu. 1 L e o n K r u c z k o w s k i (1900-1962), pisarz, publicysta, działacz społeczno- -polityczny. Ukończył studia chemiczne, od 1930 pracował w przemyśle i szkolnictwie zawodowym. Debiutował w 1919 wierszami w czasopiśmie "Maski". Prowadził działal- ność kulturalno-oświatową w organizacjach lewicy społecznej; współpracował m.in. z "Gazetą Literacką", "Wiadomościami Literackimi", "Po prostu" i "Sygnałami". Ucze- stnik kampanii wrześniowej, jeniec oflagów, organizator jenieckiego teatru. Po powro- cie do kraju został członkiem KRN i wiceministrem kultury i sztuki (do 1948). W 1.1949-56 prezes ZLP. Poseł na sejm, członek KC PZPR, działacz polskiego i świa- towego ruchu pokoju. Główne prace: Młoty na światem (wiersze),1928; powieści i opo- wiadania: Kordian i cham,1932, Pawiepióra,1935, Sidła,1937, Szkice zpiekła uczci- wych i inne opowiadania, 1963; dramaty: Przygoda z Vaterlandem, 1938, Niemcy, 443 1949, Juliusz i Ethel,1954, Pierwszy dzieh wolności,1960, Śmierć gubernatora,1961; publicystyka: Wklimaciedyktatury,1938, Wśródswoich i obcych,1954. z M i e c z y s ł a w J a s t r u n (1903-1983), pisarz, tłumacz. Studiował polonistykę, germanistykę i filozofię na UJ, uzyskując stopień doktora. Debiutował w 1924 na ła- mach prasy jako poeta. Pracował jako nauczyciel szkół średnich. Podczas wojny we Lwowie, od 1941 w Warszawie; działacz podziemia kulturalnego, brał udział w tajnym nauczaniu. Po wyzwoleniu w 1. 1945-49 zastępca redaktora naczelnego i kierownik działu poetyckiego "Kuźnicy". Wydał m.in. poezje: Spotkanie w czasie,1929, Inna mlo- dość, 1933, Dzieje nieostygłe, 1935, Strumieri i milczenie, 1937, Godzina strzeżona, 1944, Rzecz ludzka,1946, Sezon w Alpach,1948, Poemat o mowiepolskiej,1952, Poe- zja i prawda,1955, Corącypopiół,1956, W biały dzier,1967, Inna wersja,1982; utwo- ry prozą: Mickiewicz,1949, Spotkanie z Salomeą,1951, Poeta i dworzanin. Rzecz o Ja- nie Kochanowskim, 1954, Piękna choroba, 1961; eseje: Mit śródziemnomorski, 1962, Wolność wyboru,1969. Z Dąbrowską odbył podróż do NRD w 1955 (por. Dzienniki i wspomnienia,1955); w ostatnim dziesięcioleciu życia pisarki stosunki między nimi znacznie się zacieśniły. Autor pośmiertnego wiersza Pamięci Dąbrowskiej,1965. Wrocław.1 VII 1949. Piątek Od poniedziałku rano jestem u Anny we Wrocławiu, gdzie tym ra- zem czuję się nie tylko w domu, ale po raz pierwszy i w mieście bar- dziej u siebie niż kiedykolwiek. Gdyby była zupełna pewność, że to przy nas zostanie choć na czas mego życia, przenieślibyśmy się tu cał- kiem z Warszawy. Pogoda jest fatalna, ale to mi nic nie szkodzi, bo i tak cały prawie dzień jestem przy pracy nad nieszczęsnym Pepysem, więc deszcz odej- muje mi tylko pokusy próżnowania. Wszystkie rzeczy inofensywne opi- suję w listach do St., który właśnie z powodu złej pogody zostałjeszcze na razie w domu, i myślę około połowy lipca po niego pojechać. Dziś rano wyszłam tylko na pocztę karłowicką z listem do Niego, w którym przesłałam bardzo miłą fotografię Tulty. Niebo było tak cięż- ko zachmurzone, że nawet zieleń wydawała się szara. Lecz ciepło było mimo wiatru - lipcowe. Pamiętam szczególnie mocno takie właśnie lip- cowe dnie z czasów dzieciństwa. Szarość lipcowej słoty łączy mi się z zapachem i kolorem dojrzałych malin. Amarantowe maliny w tle głę- bokiej ciepłej szarości. Dziś rano Anna zebrała na wielki liść rabarbanz poziomki, maliny i truskawki. Podziwialiśmy zespół tych trzech czerwieni: poziomki mia- ły intensywną barwę królewskiej purpury, maliny - polskiego ciemnego amarantu, truskawki - modnej szminki o ceglastym odcieniu. Proces Doboszyńskiego' stał się największą sensacją dnia. Wyreżyse- rowano go bowiem w ten sposób, że z jednej strony oskarża się o udział w wywiadzie niemieckim wielką liczbę dygnitarzy przedwojennych, z drugiej - zaczepia się o nazwiska mnóstwa ludzi, dziś legalnie (i lojal- nie) w kraju mieszkających i pracujących. M.in. ks. Piwowarczyka, i Turowiczaj z "Tygodnika Powsz.", dwu O'Brien de Lacy'ch, z których jeden mąż czynnej dziś (acz kiepskiej) pisarki i tłumaczki, prawosław- nej Rosjanki z pochodzenia, a Polki z wyboru, Natalii Druckiej. Głów- nie idzie, zdaje się, o skompromitowanie katolików. Ale szatańsko prze- biegli reżyserzy tego procesu nie przewidzieli jego efektów w opinii publicznej. Czytając, że cały kontrwywiad Polski przedwojennej (sław- na "dwójka") przeżarty był przez wywiad niemiecki, któremu rzekomo mieli służyć tacy ludzie jak Pełczyński4 (mąż Wandy Filipkowskiej, re- daktorki "Kobiety współczesnej", co prawda czynnej w tamtą wojnę w wywiadzie wojskowym I Brygady), Kasprzycki5, etc. czytelnik tych rewelacji myśli nieuchronnie: - "Jak w takim razie potężny musiał być w Polsce wywiad rosyjski, zważywszy, że bolszewicy są o wiele mędrsi i chytrzejsi od Niemców". I każdy myśli, że wszystkie dziś wysoko po- stawione osobistości były pewno czynne w tym wywiadzie. Rzecz za- 444 445 Proces Adama Doboszyńskiego stanawiająca, że i tym razem nie wypłynęło nazwisko znienawidzonego Ulrycha, ministra komunikacji, którego po wybuchu tej wojny cała opi- nia publiczna mieniła szpiegiem. I który znikł tak doszczętnie, że także i na emigracji ani razu postać jego nie wynurzyła się z cienia. Jestem skłonna przypuszczać, że on właśnie mógł być szpiegiem rosyjskim, lub obustronnym. Była to postać antypatyczna i pamiętam w przededniu wybuchu wojny, kiedy byłam na kuracji w Ciechocinku i mieszkałam dzięki dr. Przemysławowi Rudzkiemu w tzw. Dworku prezydenta, jak zdumiewało mnie i gorszyło zachowanie się zajmującego reprezenta- cyjny apartament tego "dworku" ministra komunikacji, Ulrycha, który jeszcze 26 sierpnia siedział tam uparcie wczasując i urządzając po no- cach partie brydża (które mnie spać nie dawały), jakby się chciał docze- kać zaprzyjaźnionych wówczas z Rosją Niemców. W procesie występu- je również dość intensywnie sprawa tzw. Międzymorza - emigracyjnej organizacji "narodów uciśnionych przez Rosję"; o której istnieniu do- wiedziałam się parę lat temu od... Czesława Bobrowskiegob, wówczas jeszcze dyrektora CUP-u, do którego chodziłam w prywatnej sprawie Bogusia i jego kłopotów z wyjednaniem samochodów dla PZUW-u. Bo- browski charakteryzował wówczas "Międzymorze" jako "czysty misty- cyzm", a mówił o tym w związku z "opętanym tą mistyką" jego ex-sze- fem i ex-przyjacielem, Juliuszem Poniatowskim. Wielka i nieskazitelna czystość moralna Poniatowskiego mówi niezbicie o tym, że nie mogła to być organizacja szpiegowska. Choć w tych znieprawionych czasach każdy może niechcący zaplątać się w przeżerające cały świat afery szpiegowskie. # W dniach 8-11 VI 1949 przed rejonowym Sądem Wojskowym w Warszawie odbył się proces A d a m a D o b o s z y ń s k i e g o (1904-1949), oskarżonego o współpracę z hitlerowskimi Niemcami i wywiadem amerykańskim oraz o działalność antypaństwo- wą. Przed wojną działacz Stronnictwa Narodowego, później Obozu Wielkiej Polski za- słynął w czerwcu 1936 próbą zbrojnego opanowania Myślenic. Podczas wojny przeby- wał w Londynie, gdzie przeciwstawiał się polityce gen. Sikorskiego. Wówczas nielegal- nie powrócił do kraju, gdzie w maju 1949 r. został aresztowany pod zarzutem tworzenia nowej konspiracji. Skazany na karę śmierci, prez. Bierut nie skorzystał z prawa łaski. = Ks. J a n P i w o w a r c z y k (1889-1959). Pochodził z okolic Wadowic. Studia teologiczne na UJ zakończył stopniem doktora. W 1911 otrzymał święcenia kapłańskie na Wawelu. Katecheta w gimnazjach krakowskich. W 1. 1922-39 pracował w redakcji "Głosu Narodu", w Chrześcijańskich Związkach Zawodowych, w Czytelni Księży, w Społecznej Radzie Prymasowskiej. W l.1928-33 na Wydziale Teologii wykładał ka- tolicką naukę społeczną, odwołany przez Ministerstwo WRiOP z powodu opozycyjno- ści. Podczas okupacji prowadził Seminarium Duchowne w Krakowie i tajne studium teologii; 1941-42 więziony na Montelupich. Wszedł do Kapituły Metropolitalnej, uzy- skał godność prałata scholastyka. W 1. 1945-51 redaktor naczelny "Tygodnika Po- wszechnego".1947-52 wykłada na UJ katolicką etykę społeczną. W 1949 otrzymuje na- grodę episkopatu za publicystykę. Oskarżony o antypaństwową działalność na procesie Doboszyńskiego zmuszony do opuszczenia Krakowa, przebywa w Zebrzydowicach. W 1956 zostaje wiceoficjałem Sądu Biskupiego. # J e r z y T u r o w i c z (ur.1912), redaktor, publicysta. Ukończył studia filozofi- czne na UJ. Przed wojną redaktor naczelny dziennika "Głos Narodu", po wojnie od 1945 (początkowo wespół z ks. Piwowarczykiem) do dziś (z przerwą 1953-56, kiedy ustanowiono komisaryczny zespół) redaktor naczelny "Tygodnika Powszechnego". Działa na wielu polach: Klub Inteligencji Katolickiej, apostolstwo świeckich, Prymaso- wska Rada Społeczna. A także w ostatnich latach w Unii Demokratycznej. Wydał m.in. Chrześcijanin w dzisiejszym świecie,1964. 4 T a d e u s z W a 1 e n t y P e ł c z y ń s k i, ps. Grzegorz (1892-1985), generał. W czasie I wojny światowej w Legionach Polskich, później w WP. W czasie okupacji 446 447 Po pogromie w Myślenicach - spalony towar żydo- wskiego handlarza wpierw dowódca Okręgu Lubelskiego ZWZ, 1941-44 szef sztabu KG ZWZ-AK, a od 1943 jednocześnie zastępca komendanta głównego AK. Po wojnie na emigracji. 5 Tadeusz Zbigniew Kasprzycki (1891-1978), w końcowych latach II Rzeczypospolitej minister spraw wojskowych. # C z e s ł a w B o b r o w s k i (ur. 1904), ekonomista. Ukończył studia na UW i w Ecole des Sciences Politiques w Paryżu; od 1959 prof. zw. UW. Przed wojną dyre- ktor Departamentu Ekonomicznego Min. Roln. i Reform Roln. oraz redaktor dwutyg. "Gospodarka Narodowa". Podczas wojny w Arntii Polskiej we Francji i w ruchu oporu. W 1945 wstąpił do PPS, a od 1947 był członkiem jej Rady Naczelnej. W 1.1945-48 pre- zes Centralnego Urzędu Planowania i zastępca przewodniczącego Komitetu Ekonomicz- nego Rady Ministrów. 1957-63 pełnił tę samą funkcję w Radzie Ekonomicmej, 1969-71 przewodniczył Radzie Ekspertów przy Prezesie Rady Ministrów. W 1. 1981-84 prócz Rady Ekspertów przewodniczył Konsultacyjnej Radzie Gospodarczej. Przez wiele lat wykładał na UW oraz na uniwersytetach w Paryżu, Algierii, Syrii i we Włoszech; otrzy- mał doktorat h. c. na Sorbonie. Pracował również jako ekspert i doradca ONZ w wielu krajach. Wieloletni przewodniczący PTE. Autor m.in. U źródełplanowania socjalistycz- nego,1956, Planowanie gospodarcze,1981. 31 VII 1949. Niedziela Oto minął miesiąc, a ja nic nie zapisałam, choć co dzień dzieją się rzeczy wstrząsające, zdolne wytrącić z równowagi i doprowadzić do spalenizny wewnętrznej najzimniejszego człowieka. Jestem wciąż we Wrocławiu i pracuję po 10 godzin na dobę nad nieszczęsnym "Dzienni- kiem Pepysa", który chcę skończyć przed wrześniem.10 lipca, w przer- wie między 1665 a 1666 rokiem "Dziennika", z gotową częścią rękopi- su pojechałam do Warszawy, by przywieźć St., który w międzyczasie zachorował znów na mały zapad serca. Przypuszczam, że było to skut- kiem neurastenii przedwyjezdnej, jako że miał jechać sam (a przynaj- mniej chciał) i najwidoczniej bał się tego. Bo natychmiast, jak tylko przyjechałam, poczuł się dobrze, podróż (w największym z dotychcza- sowych komforcie, bo sypialnym drugą klasą!) zniósł świetnie - i teraz, jak dotąd, mimo złej na ogół pogody trzyma się bardzo dobrze. W Warszawie dowiedziałam się o rzekomym czy prawdziwym cu- dzie w katedrze lubelskiej. Obraz Matki Boskiej miał jakoby zapłakać. Cała Warszawa huczała od tego cudu. W Lubelskiem pono stanęły żni- wa, zdezorganizował się ruch pociągów, tłumy waliły do lubelskiej ka- tedry. Rząd zupełnie skonsternowany nie wiedział zrazu, co z tym po- cząć'. W końcu zdecydowano, że to jest forma opozycji przeciwrządo- wej, tedy wkroczyło UB. W tej chwiIi podobno katedra lubelska jest zam- knięta, sześciu księży aresztowanych - a cała prasa rządowa grzmi przeciw cudowi. Jednocześnie rozeszła się wiadomość o zamierzonej przez papieża ekskomunice wszystkich katolików-komunistów lub współpracujących z rządem komunistycznym. Od papieża, niestety, nic dobrego nigdy spodziewać się nie możemy. Watykan był zawsze prze- ciw Polsce. Rzecz pogarsza fakt, że jednocześnie ogłoszony został list niemal miłosny papieża do Niemców2. Okrutnie powiększa to zamiesza- nie na świecie. Ale czy komu z tych panów, co nami rządzą, przyszło do głowy, jak nieszczęśliwy musi czuć się naród, który rzuca się na wiarę w cuda? Przecież tylko od tej strony należało rozpatrzyć zjawisko cudu lubelskiego. A papież? To samo. Gdyby był politykiem daleko patrzącym, to już w czasie wojny powinien był przewidzieć, że przyjdzie do konieczności rzucenia klątwy na katolików komunizujących. I wobec tego, powinien był już wtedy rzucić klątwę na Niemców-katolików współpracujących z hitleryzmem, i doktrynalnie, i w praktyce antychrześcijańskim, mor- dującym miliony niewinnych ludzi i znęcającym się nad nimi. To była- by teraz konsekwencja. Szczytem cynizmu jest jednak oświadczenie naszego rządu, że będzie bronił prawa katolików-komunistów do... korzystania z poshzg religij- nych. Czy w ogóle możliwe jest być katolikiem-komunistą? Czy nie jest obłudą mówić o tolerancji religijnej, gdy w gruncie rzeczy religię się wyszydza, księży się aresztuje imputując im (tak jak świeckim - szpie- gostwo) rozwiązłość, deprawowanie nieletnich itp. Gotowa się rozpętać wojna religijna, w której, niestety, obie strony zagubią wszelką busolę moralną, obie bowiem nie mają racji. Rację ma prosty zwykły człowiek, zdychający z tęsknoty za wolnością. Dziś słyszałam dwa opowiadania w związku z tymi tematami. Oto w kopalni "Silesia" zwołano wielki wiec robotników dla wypowiedze- nia się przeciw "cudowi lubelskiemu". Prowadzący zapytał: "Kto jest za rezolucją?" Odpowiedziało głuche milczenie, mówiące: "Nikt!" Potem pytanie: "Kto jest przeciw rezolucji?" Oczywiście, znowu głuche mil- czenie. Podły strach spętał już przecie wszystkie dusze (nie wyłączając mojej). Wobec tego przewodniczący ogłosił: "Rezolucja została uchwa- lona". Potem wstał robotnik, jakoby partyjny komunista i powiedział: "Nie wierzę w cuda. Byłem w Dachau, cierpiałem prześladowanie, wi- działem jak męczono ludzi. Żadna Matka Boska nie wystąpiła wtedy z cudem, co by nas uratował. Ale oto w tej chwili byłem świadkiem cu- du. Było głosowanie. Za rezolucją nie głosował nikt, a rezolucja została 448 24 - Dzienniki, t, 449 uchwalona". Podobno nazajutrz aresztowano tego śmiałka. Ale do ta- kich opowiadań zawsze po drodze coś przyrasta. Zbyt piękne, aby były całkowicie prawdziwe. Drugie opowiadanie. Do Rybnika przyjechał prymas Wyszyński. Zje- chało się dwa tysiące chłopów, którzy sukmanami wymościli mu drogę. Jest w tym coś z prawiecznej historii Polski. 1 Zamieszanie związane z cudem w katedrze lubelskiej trwało przez czas dłuższy. Już 14 VII PAP donosił: "Od szeregu dni zbierały się pod kościołem katedralnym w Lublinie dość liczne tłumy osób ściągniętych najrozmaitszymi fantastycznymi pogło- skami o rzekomych cudach..." W ękstazie religijnej miała zginąć 1 osoba, a 19 doznać ciężkich obrażeń. Różne zgromadzenia i instytucje (m.in. ZLP) potępiały reakcyjną pro- 450 wokację. Kościelny projekt, aby zamknąć katedrę na kilka dni, został przez wojewo- dę oddalony. Zorganizowano natomiast wielki wiec w Lublinie, na którym wicemin. J. Izydorczyk uznał cud za "dywersyjne działanie reakcyjnego kleru", zwłaszcza wobec zbliżających się żniw. = Mowa o liście pasterskim Piusa XII (E. Pacellego) do biskupów niemieckich z 1 marca 1948 (opublikowany później). Pius XII ubolewał w nim nad nędzą w powojen- nych Niemczech i nad cierpieniami "uchodźców ze wschodu, którzy przymusowo i bez odszkodowań wysiedleni zostali ze swojej ojczyzny", co oceniał jako "bezprzykładne w historii Europy postępowanie". Na tle powściągliwych wypowiedzi Piusa XII zarów- no z czasów wojny, jak po wojnie o prześladowaniach innych narodów, list przyjęty zo- stał jako kolejny objaw proniemieckich sympatu papieża, a u nas dodatkowo jako akt nieprzychylny wobec polskich ziem odzyskanych. 2 VIII I 949. Wtorek Rano była pogoda i cudowne obłoczki, jakie w dzieciństwie nazywa- liśmy "kwaśnym mlekiem". Zazwyczaj zwiastują pogodę. Ale kiedy rozeszły się po niebie i znikły za horyzontem, okazało się, że pod nimi były obrzydliwe pierzaki zamazujące błękit - znowu więc będzie deszcz. Rano po śniadaniu jak co dzień do ogrodu i pod złotą renklodę, która tak powoli dojrzewa, że ledwie kilkanaście śliwek znajdziemy co rano. Gdy w innych latach dawno już były o tej porze zjedzone i "za- kompotowane" na zimę. Wczoraj zebrało się część morel, których jest na drzewie tak dużo, że aż zdrobniały. Dzień minął bez deszczu - rzecz rzadka. Poczta przyniosła nam książkę Hanki Olczakowej o Korczaku. Na ra- zie zajrzałam tylko, ale zdaje się być pięknie i sprawiedliwie napisana. I z niezależnością postawy, godną podziwu. Mówiłyśmy z Anną o bezeceństwie wszelkich "ostatnich słów", "konsekwencji myślenia" etc. W rezultacie znaczy to zawsze zdolność i gotowość do zbrodni. Istota rzeczy jest w odcieniach, jak mówi Con- " rad w "Złotej strzale. 3 V Il11949. Środa Dziś był najciemniejszy ranek, jaki w ogóle kiedykolwiek w ciągu życia pamiętam, żeby się zdarzył w środku lata. Zwały chmur, absolutna cisza i od czasu do czasu krótka ulewa. Z powodu numeru "Życia" mó- wiłyśmy z Anną o kilku powstaniach, które się odbyły w sierpniu 1944, a z których każde dla każdego było czym innym. (Mówię o tym 451 Prymas kardynał Stefan Wyszyński podczas wiejskiej procesji i w "Nocach i dniach": - "jakby nie jedna, lecz kilka wojen zbliżało się na świat".) Anna w związku z tym powiedziała: "Bo ważne jest tylko to, co się czuje osobiście. Tak samo jak ginęło od bomby 200 ślepych od przejścia kanałami powstańców, tak samo ginęło gdzieś stu Niemców. Albo - co dla polityki jest atutem w grze - dla matek żałobą i rozpaczą - dla innych argumentem propagandy etc. - Dlatego - dodała - istnieje tylko prawda artystyczna epicka bez wniosku. Dlatego przetrwał Ho- mer". Wracając do politycznej oceny powstania przez naszych obecnych opiniodawców - to zapominają oni, przemilczają, albo nie wiedzą, że żadne antyrosyjskie machinacje Pełczyńskich i Borów-Komorowskich nie udałyby się (w sensie wywołania tak ofiarnej walki niszczącej w swym skutku stolicę), gdyby nie stała za nimi cała ludność Warsza- wy. A raczej gdyby nie wiedząc nic o polityce góry, cała ludność nie była wówczas antysowiecka, nastawiona na hasło: raczej umrzeć i po- grzebać się w ruinach niż po jednej niewoli oddać Warszawę w drugą. Tylko to zrozumiawszy można nie zwariować myśląc o powstaniu. Taka postawa i tylko ona tłumaczy w ogóle trwanie powstania, i tłu- maczy skąd się brał jego tragiczny patos. Bez zrozumienia tego powsta- nie jest tylko płaską awanturą wariatów, za co też chce je podać Mosk- wa i jej służkowie. Polityka kliki może pchnąć oszukanych przez nią do jednodniowej makabry ofiarnej. Może pchnąć ujęte w żelazny terror ry- goru wojennego miliony na kilkuletnie zmaganie się z wrogiem. Lecz nie jest, nie byłaby w stanie wywołać dwumiesięcznego bezprzykładne- go męstwa całej ludności miasta, broniącej się w swych domach, ataku- jącej swoimi dziećmi i młodzieżą. Gdyby jakikolwiek sztab dla włas- nych klikowych celów był w stanie jakieś miasto do tego doprowadzić, byłoby to miasto obłąkanych - a więc miasto niewarte istnienia, stolica narodu niewartego istnienia. 6 IX 1949. Wtorek Ostatnie dwa tygodnie sierpnia pracowałam po 10 godzin na dobę i 29 sierpnia o 1 w nocy skończyłam "Dziennik Pepysa". Natychmiast wysłałam rękopis i otrzymałam od Kuryluka depeszę z podziękowa- niem. Przyjechały do Anny - pani Bogdańska i dr Stasia Bruniewska - sławna wśród tamtejszych górali doktorka ze Starego Sącza, a teraz z Rytra'. Warto było poznać tę niezwykle malowniczą osobę i posłuchać jej rabelaisowsko-zagłobicznych opowiadań o góralach i góralkach. Ża- łuję, że nie notowałam jej dowcipów. # Zo fi a z Teodorowiczów B o g d a ń s k a (1903-1976) należała do kręgu przyja- ciół A. i J. Kowalskich we Lwowie i tam przed wojną poznała się z Dąbrowską. Po po- wstaniu warszawskim w domu Z. Bogdańskiej i jej kuzynki, dr S t a n i s ł a w y B r u- n i e w s k i e j, w Rytrze mieszkali Kowalscy. Przyjaźnie A. Kowalskiej przenosiły się niekiedy także na M. Dąbrowską. 23 IX 1949. Piątek Po wyjeździe pań Bogdańskiej i Bruniewskiej, z którymi trzy dni mi- nęły w atmosferze humoru młodzieńczo-studenckiego jakby sprzed tam- tej wojny (ale Anna nie była przez ten czas w dobrym humorze), poje- chałyśmy z Anną na trzy dni do Krakowa. Pogoda była śliczna, Kraków - czarowny. Mieszkałyśmy u p. Janiny Mortkowiczowej. Obie te panie przyjmowały nas z niesłychaną serdecznością i robiły wszystko, co mo- 452 453 Kurtyna Henryka Siemiradzkiego w Teatrze im. Słowackiego gły, żeby uprzyjemnić nam czas. Byłyśmy dwa razy w teatrze (ja w ogóle pierwszy raz byłam w teatrach krakowskich). Jednego dnia w małej sali Starego Teatru na Rittnera "Głupim Jakubie"', drugiego- g " , w Teatrze Słowackie o na "Ożenku Gogola`. Rittner grany był bardzo źle, bez wyczucia stylu Rittnerowskiego. U Rittnera najbardziej nawet ważkie, drastyczne kwestie mogą być wy- grane tylko w półtonach. W reżyseru krakowskiej strywializowano i zbrutalizowano Rittnera grając go z wrzaskiem i ordynarnie. Jakub "odstawiał" jakiegoś uciemiężonego rządcę, kandydata na peperowca nie zaś "ghzpiego Jakuba", czystego prostaczka. Za to "Ożenek" był grany świetnie zarówno przez Kurnakowiczaj, jak i przez cały zespół, a zwłaszcza wybornie grała "narzeczona" rozleniwiałą idiotkę, córkę kupiecką. Komedia ta, której nie znałam, jest moim zdaniem wariacją klasycznie rosyjskiego tematu Obłomowa. Leń i śpioch na nic się nie mogący z monstrualnego lenistwa zdecydować, już jak się w końcu zde- cyduje, to na krwawą przewlekłą rewolucję. I z niej także już nie będzie mu się chciało wyleźć. Szczególne wrażenie zrobił na mnie sam Teatr Słowackiego. Zbudo- wany w charakterystycznym przedsecesyjnym stylu XIX wieku - cztery piętra widowni, mnóstwo stiuków i ozdób, mnóstwo starej purpury- kurtyna z malowidłem Siemiradzkiego4. Przed 25 laty patrzyłabym na to jak na niebywałe brzydactwo. Dziś ten rodzaj wnętrza teatralnego na- brał już patyny, stał się stylowy, niemal piękny. Bije z niego atmosfera " obrazów Renoira, Degasa, atmosfera "Lalki Prusa i "A la recherche du temps perdu" Prousta. Obrósł w asocjacje, które są głównym składni- kiem naszych kryteriów piękna. Również ciekawa była dla mnie wystawa teatralna w Muzeum Prze- mysłu i Rzemiosła. To retrospektywna wystawa historii teatrów krako- wskich. Za jednym razem nie można jednak było wszystkiego dobrze obejrzeć. Wzruszały mnie pamiątki po Modrzejewskiej5, jak wzrusza mnie wszystko dotyczące ludzi, co swą wielkością zdołali przerosnąć granice naszej biednej ojczyzny. Jej portrety, fotografie, listy, jej kostiumy, trze- wiki, rękawiczki... Z rzeźb przedstawiających aktorów zwróciły moją uwagę dwie nie- duże rzeźby Szczepkowskiegoe - Sulima i Solska w całych postaciach. Te rzeźby w stylu młodopolskim czy secesyjnym, czy neoromantycz- nym, dla celów rzeźby monumentalnej tak nieprzydatnym (okropny Chopin Szymanowskiego i jego powązkowskie nagrobki) - są w swo- im rodzaju doskonałe. Ten styl rozwichrzony i raczej malarski niż rzeźbiarski znalazł w takich "kameralnych" rzeźbach smaczne i trafne zastosowanie. Szczepkowski potem zmienił styl, i w tym nowym stylu parę rzeczy dobrze mu się udało (kapliczka na wystawę paryską, po- mnik Bogusławskiego), bo to jest bardzo dobry i bardzo nie doceniony rzeźbiarz. Szczepkowski przed wojrtą zaczął projekt mauzoleum dla Pił- sudskiego. Dla tego celu wybudował w swoim ogrodzie w Milanówku wielką szopę-pracownię, w której teraz jego zięć... Adam Mickiewicz, 454 455 Rzeźba Jana Szczepkowskiego Nadprzepaścią wyrabia... naczynia kuchenne aluminiowe, znane na rynku pod nazwa "Albatros". Wracam do wystawy teatralnej w Krakowie. Widziałam tam makiety dekoracji do różnych sztuk i projekty kostiumów. Otóż najbardziej ko- Pomnik Wojciecha Bogusławskiego dłuta Ja- na Szczepkowskiego szmarnie brzydką wydała mi się dekoracja Wyspiańskiego do nie pa- miętam już jakiej sztuki. Tak samo brzydki jest jego projekt kurtyny, od której wolę już kicz Siemiradzkiego. Aż dziwne, jak ten olśniewający malarz pastelowych portretów i pejzaży był złego gustu dekoratorem- choć jako dekorator najsilniej się wyżywał i miał, zdaje się, w tym kie- runku największe ambicje. Widziałyśmy też w Krakowie restaurację ołtarza Wita Stwosza (pra- cownia na Wawelu) - widowisko przejmujące i niebywałe, rzecz nie do zobaczenia już drugi raz w życiu, zarówno same rzeźby, jak praca nad nimi. Pierwszy raz widziałam pracę złotnika. Potem byłyśmy jeszcze w Muzeum Czartoryskich, gdzie pokazano nam odzyskaną sławną "Damę z łasiczką" Leonarda, a raczej przypisy- 456 457 Restauracja ołtarza Wita Stwosza waną Leonardowi. Ci profesorowie od sztuki nie mają żadnej wątpliwo- ści, że to Leonardo. Nie znam się, więc tylko po cichu powątpiewam. Nie ma zdaje się żadnego portretu Leonarda bez tła krajobrazowego (lub może jeden). A tu, choć krakowscy znawcy twierdzą, że obecne tło czarne jest później domalowane, ale mówią, że prześwietlenie obrazu nie wykazuje, aby było na nim pierwotnie jakieś tło krajobrazowe. Anna była wesoła, ale nie czuła się dobrze w Krakowie, męczyły ją wspomnienia pobytu z mężem przed dwoma laty, gdy tam właśnie w klinice uniwersyteckiej zakomunikowano jej jego wyrok śmierci- "złośliwa skleroza nerek". Trochę przyjemnej włóczęgi po uliczkach- kościół Wszystkich Świętych, Św. Anna, barwy jesieni, kramy w Su- kiennicach (częściowo już upaństwowione). Wtedy także był wrze- sień... # Tadeusz Rittner - Głupi Jakub, reż. Wodzisław Ziembiński, scen. Andrzej Prona- szko, premiera 28 VI 1949, Teatr Stary, Mała scena. z Nikołaj W. Gogol - Ożenek, przeł. A. Grzymała-Siedlecki, ceż. Bronisław Dąbro- wski, scen. i kostiumy Andrzej Stopka, premiera 9 VII 1949, Teatr im. J. Słowackiego. # J a n K u r n a k o w i c z (1901-1968), aktor. Szkołę aktorską ukończył w Lenin- gradzie. Od 1923 występował w Wilnie, od 1924 w Warszawie, m.in. w Teatrze im. W. Bogusławskiego, Teatrze Narodowym i Teatrze Polskim. Po wojnie grał w Olszty- nie, Wrocławiu, Krakowie; od 1951 należał do zespołu Teatru Narodowego w Warsza- wie. Ważniejsze role: Horodniczy w Rewizorze, Famusow w Mądremu biada, Cześnik w Zemście, Major w Fantazym, Książę Konstanty w Kordianie. % H e n r y k S i e m i r a d z k i (1843-1902), malarz. Ukończył studia przyrodnicze w Charkowie i akademię w Petersburgu, po czym studiował w Monachium. W 1872 osiadł w Rzymie; członek wielu europejskich akademii. W malarstwie łączył akademi- cki klasycyzm z naturalizmem. Tematykę czerpał głównie z antyku, rzadziej tworzył ob- razy historyczne, religijne, pejzaże. Wymalował kurtyny dla teatrów w Krakowie (1896) i we Lwowie (1900). 5 H e 1 e n a M o d r z e j e w s k a (1840-1909), słynna aktorka. Po debiucie amator- skim w Bochni (1861), tułaczce i sukcesach w prowincjonalnych trupach Galicji, zaan- gażowana została do Warszawy jako pierwsza aktorka zespołu Teatrów Rządowych. W 1876 emigruje do Kalifornu i pospiesznie opanowawszy język odnosi niebywały su- kces aktorski. Odbywa 25 tournees po Ameryce Pohidniowej. Odnosi również triumf w Londynie. Gościnnie występuje też w kraju. W sumie 260 ról, w tym 35 po angielsku. Najwybitniejsze kreacje: Ofelia w Flamlecie, Rozalinda w Jak wam sćę podoba Julia w Romeo i Julu, Lady Makbet w Makbecie, tytułowe role w Marić Stuart, Damie Kame- liowej, Adrćannie Lecouvreur, Norze, Aniela w Ślubach paniehskich, Idalia w Fanta- zym, Amelia w Mazepie, Maria w Warszawiance. b J a n S z c z e p k o w s k i (1878-1964), rzeźbiarz. Studiował w Szkole Przemy- słu Drzewnego w Zakopanem, w ASP w Krakowie i w Paryżu. Od 1922 profesor, a na- stępnie dyrektor Miejskiej Szkoły Sztuk Zdobniczych i Malarstwa w Warszawie. Prze- szedł od rzeźby realistycznej przez symboliczno-secesyjną do własnego stylu kubizują- co-ludowego. Autor pomników W. Bogusławskiego i S. Moniuszki przed Teatrem Wielkim w Warszawie, kaplicy drewnianej Boże Narodzenie w Bourges we Francji, rzeźb architektonicznych (fryz na gmachu sejmu, płaskorzeźby na dawnym gmachu BGK w Warszawie) i portretów; projektował też ceramikę. Warszawa. 26 IX 1949. Poniedziałek Byłyśmy z Anną na przedstawieniu sztuki Giraudoux "Amfitrion 38"' (powinno być "38-my Amfitrion") w teatrze "Rozmaitości" w re- żyserii Korzeniewskiego i z Jackiem Woszczerowiczem, którego grę za- wsze z rozkoszą widzę. Jest to czysty teatr myśli, intelektualne dowcip- 458 459 Stanisław Stempowski z Martą Michalską przy odgruzo- wywaniu Warszawy Tereny dawnego getta kowanie na tematy poważne. Dowcipkowanie bardzo trafne, bardzo na- wet aktualne, ale to rodzaj sztuki, w którym za bardzo nie gustuję. Irena Górska= (świetna Żabusia i wyborna kuzynka w "Lekkomyślnej sio- strze") zrazu trochę raziła w roli Alkmeny, ale potem rozegrała się i by- ła bardzo dobra. Wróciliśmy we środę rano, a zaraz we wtorek poszłam z ZAIKS-em na wrześniowe powszechne odgruzowywanie stolicy. Byli i członkowie, i pracownicy ZAIKS-u, ale przyszli chyba głównie pracownicy, bo niko- go nie znałam prócz pani Pomirowskiej, która pilnowała naszych rze- czy, pani Orzechowskiej, sekretarki Związku, i Zawieyskiego, z którym razem wybieraliśmy z gruzu cegły. Potem już tylko układałam i sama własnoręcznie z podawanych mi cegieł ułożyłam stos, w którym, jak potem obliczyłam, było około 500 cegieł. Uderzyła mnie niesamowitość widoku. Byliśmy na terenie dawnego getta, koło nowej Marszałko- wskiej, ale w jakim to było miejscu dawnej Warszawy, to nie mogłam rozpoznać. Pod niebem bardzo błękitnym - góry miału i gruzu o płowej barwie pustyni poprzetykane tu i ówdzie rdzawą cegłą - zapstrzyły się nagle ruchliwie kolorowymi bluzkami, koszulami, spódnicami. Za usy- piska gruzu pomału zachodziło słońce, wkrótce nad krawędzią grzbietu tych Gór Martwych widać już było tylko zielono-złoty blask opustosza- łego powietrza. Na dole z przeciwległej strony był przed nami krajobraz rozwalonego, nie znanego mi i nierozpoznawalnego w swej kalekiej po- staci miasta - przeszyty świetną nowoczesną arterią Nowej Marszałko- wskiej, po której między zielenią trawników wysadzanych strzyżonymi brzostami (takimi jak były na Akademickiej we Lwowie) - śmigały je- szcze purpurowe od słońca, z zapalonymi oknami tramwaje. Z gruzów i usypisk po drugiej stronie tej w pustce założonej ulicy spływały całe kolumny różnego rodzaju młodzieży wracającej z odgruzowywania. Szli w ordynku, tupali, krzyczeli, śpiewali. Ludzka wytresowana miazga - masa. Nie wiem, dlaczego malarze nie umieją tego wszystkiego nama- lować. Po obiedzie chciałam się przespać, bo nie spałam do trzeciej. Ledwie trochę zadrzemałam, przyszedł pan Matuszewski (zięć Łaszewskiej, są- siad z góry) do St. z ostatnim zastrzykiem Sympatolu. Około szóstej przyszedł Erazm z listem od Marysi Gryziewiczowej, do nich z Londy- nu pisany, ale cały z wiadomościami o Wandeczce, dla mnie przezna- czonymi. Mój list w marcu czy kwietniu na ręce pani Marysi posłany, niestety, nie doszedł. W liście pani Marysi są szczegóły dotyczące spra- wy z Markiem [...], niesłychanie żałośne. Muszę sobie przepisać ten list. Po odejściu Erazma długo myślałam o tym, i nie mogłam nic robić. Nie mogę nie potępić jego porzucenia Wandeczki z inną kobietą, gdy nie- szczęsna była już tak śmiertelnie chora. Niecierpliwość jest często źródłem krzywdy, a nawet zbrodniczego postępowania. Na tak niewiele czasu nie starczyło mu bodaj dżentelmeństwa. Podobno na prośby ja- kiejś znajomej, napisał do konającej już Wandeczki (i upewniwszy się, że kona), że do niej wraca. Akt miłosierdzia, ale nie jego, tylko tej, co do niego się o to zwróciła. 1 Przedstawienie grane w sezonie 1949/50, scen. A. Pronaszko, muz. W. Lutosła- wski. z I r e n a G ó r s k a - D a m i ę c k a (ur.1916), aktorka i reżyserka. Debiutowała jako aktorka w 1935 w Wilnie w teatrach miejskich. Grała przed wojną we Lwowie i War- szawie, a po wojnie w Łodzi, Gdańsku, Koszalinie, Białymstoku i w Warszawie (w te- atrach: "Rozmaitości", Współczesnym, "Komedii" i Dramatycznym). Ważniejsze role: Reginy w Upiorach Ibsena, tytułowe role w Żabusi i M-me Sans Gene, Alkmeny w Am- fitrionie 38, Blanche w Tramwaju zwanym pożądaniem Williamsa, Makryny w Śniegu Przybyszewskiego. Ponadto reżyserowała, przeważnie w teatrach prowincjonalnych. 460 461 27 IX 1949. Wtorek Dzień, jak wszystkie od tygodnia, cudownie piękny. Ranki są niewy- słowione. Wystarczy widzieć ten kawałek nieba za moim oknem, aby oszaleć z zachwytu, gdy płowieje, brązowieje, różowieje, złocieje, by wreszcie zagrzmieć niemal iście potężnym błękitem, nad którym od tygodnia już blisko nie ukazała się ani jedna chmurka. Ale w nocy nie spałam do drugiej. Czytałam "Cichy Don" w ogro- mnym, dwuszpaltowym wydaniu "Czytelnika", w jakim mają teraz wyjść "Noce i dnie". Rzeczywiście dziwne, że to dzieło jest repre- zentacyjną epiką sowiecką. To jest właściwie epopea kozacka, po- żegnanie z wolną kozacką Ukrainą. Ale trzeba się przemóc, by to czytać, tyle w tym krwi, dziczyzny, tak to czuć surowym mięsem, zbrodnią, ciemnotą i potwornością bytu. Tytuł "Cichy Don" brzmi jak gorzka ironia. "Krwawy Don" byłoby o wiele za słabe. St. powiada że bolszewicy to puścili, żeby zohydzić kozaczyznę. Jakże kon- tenta byłaby z takiego dzieła najwsteczniejsza szlachta polska XVII wieku. Nad wieczorem przyrządziliśmy trochę pokój St. na jutrzejszy kosz- mar ze zdunem. Wieczorem list do Anny i rozstawiam maszynę, aby przystąpić do zredagowania na nowo przedmowy do Pepysa. Jestem smutna. Nie widzę możliwości napisania nic z tego, co bym pragnęła. Prawdopodobnie na skutek zupełnej niemocy twórczej. 1 X 1949. Sobota W czwartek poszłam do dr. Sieramskiego z naszą Franią. Dopiero wreszcie od Sieramskiego dowiedziałam się, jakie dwie operacje ona przeszła. [...) Obie operacje były świetnie zrobione, skoro Frania dożyła zdrowa (względnie) do 62 lat i ma szanse jeszcze dłuższy czas pożyć. Niestety, obecnie jest chora na serce, którego stan jest bardzo niedobry. Ale przepisane lekarstwa i zastrzyki mogą to jeszcze poprawić. Frania jest kontenta z doktora i zachwycona lekarstwami. Wzięłam ją do niego nie na tanią wizytę szpitalną (w Szpitalu Ewangelickim), ale na prywat- ną za 1500 zł. Gdyż tylko za tę cenę spodziewam się, że Frania będzie przestrzegała przepisów lekarza. Jakoż w istocie przed pójściem na tę "drogą" wizytę zapytała poufnie Stachna: "Czy mam powiedzieć dokto- rowi wszystko?" St. odrzekł: - "Wszystko, jak na spowiedzi". Wobec tego wyznała mu tę tajemnicę drugiej operacji żołądkowo-kiszkowej, którą przede mną zataiła. Którą zatajała i przed innymi lekarzami. Lecz wobec kosztów wizyty "sumienie ją ruszyło". Mam więc troje chorych na serce w najbliższym otoczeniu, nie mó- wiąc o Tym, co mi na serce umarł. To przesada ze strony losu, lecz je- stem jakoś dobrej myśli. (...] Uwaga o Rosji. Gdy w koniecznej dla życia potrzebie znalezienia po- zytywnych stron obecnej rzeczywistości szuka się usprawiedliwienia dla Rosji - zawsze w końcu osacza nas okropna myśl. Terror, Komitety i policje bezpieczeństwa, przepełnione więzienia, tajny nadzór, szpiego- stwo, tortury i straszne jak zła legenda o smoku obozy pracy, tylko bra- kiem krematoriów różniące się od Oświęcimów i Buchenwaldów - to wszystko po 30 latach zwycięskiego ustroju socjalistycznego? Walka z kontrrewolucją po 30 latach od rewolucji? Walka 20 milionów ściga- nych przestępców z najlepszym na świecie ustrojem? Ludzie nie są aż tak źli i głupi, żeby mieli występować masowo przeciw ustrojowi, który ich uszczęśliwia, który jest naprawdę dobry. Tylko w ustrojach despoty- cznych, antyludzkich, ziejących nienawiścią i fanatyzmem możliwe jest istnienie tak wielu "wrogów" i tak strasznych instytucji dla fabrykowa- nia przestępców. 2 X I 949. Niedziela Wczoraj nieład w mieszkaniu doszedł do apogeum. Zdun z kolei w moim pokoju kończył piec, chłopak wynosił resztę gruzu, potem obaj reperowali piec w kuchni. Wobec tego poszliśmy ze St. na obiad do " Centrali Rybnej" na Nowym Świecie (między placem Trzech Krzyży i A1. Jeroz.) i tam zjedliśmy w "probierni rybnej" ja - leszcza, St. - san- dacza. Ale ze St. nie ma żadnej przyjemności znaleźć się w restauracji. Szuka najtańszych potraw (choć ja płacę), chce jeść obiad "popularny" za 80 zł, że niby taki biedny. Stamtąd taksówką na Saską Kępę do Sawickich, by odebrać owe le- karstwa od pana Jerzego dla Ojca (glukozę szwajc.). Zastaliśmy tylko panią - on był jeszcze w biurze. [...] Stamtąd (znów na "oszczędnościo- we" życzenie St.) wróciliśmy autobusem (choć postój taksówek jest tuż parę kroków od domu Sawickich) do placu Unu w nieprawdopodobnym tłoku, choć to było dopiero koło trzeciej, ale sobota. Stamtąd Polną pie- szo do domu. Po drzemce rozpoczęliśmy przenosiny rzeczy do pokoju St., gdzie Frania umyła już tymczasem podłogę. 462 463 Ale zaszli nas znów państwo Sarneccy. Przynieśli tort z jabłkami, jej roboty. Opowiadali bardzo zabawnie i soczyście swoje przygody po wy- wiezieniu do Niemiec. Byli razem, nad północnym Renem naprzeciw Holandii przy budowie okopów; wycierpieli nie draśnięci mnóstwo na- lotów bombowych i ostrzeliwań z broni pokładowej. Potem byli u chło- pa we wsi, która (jak wszystko w okolicy) spłonęła cała od "dywano- wych" nalotów - oprócz domu, gdzie mieszkali i gdzie całe piekło fron- tu (mówią, że Starówka w porównaniu z tym to nic) przebyli w sianie na stryszku, dziurawionym bez ustanku przez odłamki albo kule. Ponieważ mówili wszystkim, że tam, gdzie oni są, nic się stać nie może, chłop wi- dząc, że się to na jego zagrodzie sprawdziło, patrzył na nich, jak na tych, co mu przynieśli szczęście, i nazywał ich "Glucksv#gel"'. Jako charakterystyczne dla mentalności Niemca opowiadali, że cały czas do chwili wejścia Anglików (czy Amerykanów) pracowali przy gospodar- stwie i mieszkali na owym stryszku, choć na górze był ładny pusty po- koik, jakoby dla kogoś tam zarezerwowany. Natychmiast, kiedy front ucichł i Amerykanie weszli do wsi, Niemiec wyjął z rąk Sarneckiego nóż, którym ów zbierał się właśnie obierać kartofle, i rzekł: "Nie, teraz ja będę pracował". Od razu też z "ty" przeszedł na tytułowanie "Herr Oberlehrer"` i od razu dał im na mieszkanie ów pokoik dotąd wykrętnie odmawiany. Stamtąd wyjechali niebawem do Brukseli i tam urodził się im syn. Dziś cofnęliśmy zegarki o godzinę. Proceder owego cofania i posu- wania zegarków łączy mi się zawsze z pojęciem jakiejś okupacji, bo pierwsi wprowadzili to Niemcy za pierwszej wojny światowej. Martwi mnie mój upadek sił. Chciałabym jeszcze raz "zakwitnąć", jak osobliwość tej jesieni - truskawki, które nie tylko zakwitły, ale i owocują po raz drugi. Pierwszy raz w życiu widziałam w końcu wrześ- nia w owocarni łubianki z truskawkami. i G l u c k s v ó g e l (niem.) - szczęściarze = H e r r O b e r l e h r e r (niem.) - w ten sposób tytułuje się w szkole starszego czy szczególnie poważanego nauczyciela. 5 X I 949. Środa Zgodnie z zapowiedzią Frani, że jeśli w poniedziałek byli goście, to będą cały tydzień, przychodzili dziś: dwa razy Tadzio Matuszewski, Ju- rek, Boguś, Czekan (który zresztą przychodzi co dzień). Na dworze zimno i pogoda. O dwunastej namówiona przez Jasia po- szłam do Pen-Clubu. Zastałam Jasia i Truchanowskiego. Po chwili przy- szedł Kruczkowski - od razu powiało mrozem obcości. Kruczk. ma w sobie coś odpychającego - taka zimna, wodnista, nieludzka twarz. I pyszny - czuć, że należy do "władzy". Jego nowa sztuka "Niemcy" idzie od razu w pięciu teatrach, a jej szósta premiera po niemiecku w Berlinie. Spytałam go, jak to Niemcy znoszą. - "No, Niemcy demo- kratyczne, antyfaszyści znoszą - odpowiedział. - Ale będzie wrzawa. Są tam rzeczy dla Niemców przykre". Ten tępy dureń wyobraża sobie że jacykolwiek Niemcy lubią, żeby Polacy o nich źle pisali. Potem przyszedł Rusinek i już dalej mówili między sobą o rachun- kach za pobyt na Kongresie Pen-Clubu. Z niektórych znacząco uśmie- chniętych napomknień Rusinka wywnioskowałam, że Pen-Club jest w niełasce, że tzw. czynniki noszą się z myślą zamknięcia go jako insty- tucji niepotrzebnej, że "Wat przegrał sprawę" - prawdopodobnie, jak się domyślam, sprawę odrzucenia wniosku niemieckiego o przyjęcie na po- wrót do Pen-Clubu i poddania go rozważeniu przez specjalną komisję. Obrzydliwy był sposób, w jaki Kruczkowski mówił o Wacie (Wat został jeszcze we Włoszech, gdzie zwiedza muzea i kościoły): "Wat przegrał sprawę i tak sobie lekko został we Włoszech. To nie może się podobać i przypuszczam, że utrudni mu dalsze wyjazdy za granicę". Czułam się między nimi tak obco, jakbym siedziała między nieprzyjaznymi cudzo- ziemcami. Zaszła jeszcze następująca wymiana zdań między Kruczk. i Parand. Parandowski: - "Wyobrażam sobie, ile pan ma spraw po po- wrocie. Teatr..." Kruczkowski: - "Tak, teatr i w ogóle! Wpadłem w taki wir spraw. Nie można pisać. Mam świetny materiał do reportażu, ale już blisko miesiąc jak wróciłem i dopiero wczoraj pierwszy raz siadłem tro- chę pisać". Ledwo się powstrzymałam, żeby nie zapytać: - "Czy dla Polski takjest konieczne, aby pan pisał?" Dzisiejszej nocy, zasnąwszy dopiero koło trzeciej nad ranem, miałam sen-koszmar, tak potworny, że nawet moja umiejętność posługiwania się słowem nie potrafi go słowami wyrazić. 7X 1949. Piątek. Matki Boskiej Różaricowej Wczoraj wieczorem dostałam temperatury (37.5) i dreszczów. Zlę- kłam się, żeby nie było jak w 1943, kiedy rano w dzień moich imienin wyszłam z Anną zdrowa, a wróciłam do domu z 39 stopniami gorączki. 464 3#1- Dzienniki, i I 465 Ale wzięłam chininę z luminalem, potniałam w nocy i wstałam zdrowa. Tak że o dziesiątej wyszliśmy ze St. pokupić jeszcze to i owo. Byliśmy w halach i od ich strony prywatnej, i od rządowej'. Tym razem nowe rządowe hale (nazwano je Bazarem Ludowym, żeby już w nazwie pach- niało wschodem) podobały mi się mniej niż poprzednio. Czyste (jesz- cze) i higieniczne, ale sztywne i nudne jak papier urzędowy. Wdaliśmy się w rozmowę z jedną ze sprzedawczyń. "Już chyba biedniejszych od nas nie ma" - rzekła. - "Dlaczego?" - pytam. - "10 tysięcy na miesiąc!" - " A pani miała pewno własny kram dawniej?" Uśmiechnęła się żałoś- " nie. - "Tak, ale nie tu, na Sewerynowie. Za to na prywatnym targu od Noakowskiego - ruch, wesołość, życie. Wróciwszy zastaliśmy Helenę i Jerzego (Kornackich), którym się bardzo ucieszyłam. Nie przyszli z powodu imienin, o których nie wie- dzieli, ale to była najprzyjemniejsza wizyta dnia.[...] Cała Warszawa bawi się dowcipem polegającym na dodawaniu do wszystkiego słów: "ze Związkiem Radzieckim na czele". Np. pyta ktoś: "Która godzina?" Odpowiada mu się: "Dziesiąta ze Związkiem Ra- dzieckim na czele" itp. Anna przysłała depeszę. i W bitwie o handel upaństwowiony paść miał również prywatny targ na Polnej 8 X 1949. Sobota Wczoraj dostałam nakaz płatniczy z Urzędu Skarbowego. Domiar za rok 1948. Mam dopłacić około 20 tysięcy podatku i 34 tysięcy na przy- musowy fundusz oszczędnościowy. (Ta cała przymusowa oszczędność przepadła, nikomu nie wydali żadnych książeczek ani pieniędzy wpła- conych nie zwrócili. Przypisek z 1956 r.) Poszłam z tym dziś rano do Urzędu (teraz na Noakowskiego 4), ale był taki tłok, że wróciłam nie dostawszy się do "I referatu". Czekając w kolejce spotkałam dwie przy- godne znajome - właścicielkę małej papeterii z Polnej 38 (Matusze- wską) i p. Decową, żonę szewca, dawniej spod 46 na Polnej, teraz mają warsztat na Mokotowskiej. Z opowiadań ich i innych osób czekających dowiedziałam się, że kontrolerzy skarbowi co kilka miesięcy przepro- wadzają rewizję w mieszkaniach płatników z prywatnej inicjatywy. Rozrzucają nawet łóżka, zaglądają we wszystkie kąty. Słyszałam dwa dobre dowcipy z "ogonków" do mięsa. (Autentyczne, podsłuchane na ulicy.) Jeden: "Dzisiaj mięso dla Polaków, a jutro dla Volksrusów". A drugi: robotnik przechodząc ulicą widzi ogonek. Przy- staje wykrzykując: - "Co!? Ogonek? U nas? A może to jest już w Ame- ryce?" 9 X 1949. Niedziela Lekarstwa Sieramskiego skutkują. Śpię coraz lepiej, chociaż sny mam zawsze niespokojne i smutne. Nie spałam zresztą dziś od wpół do piątej do szóstej i w tym czasie przeczytałam ostatni numer "Twórczo- ści". Cały poświęcony jest wynikom planowego rozpowszechniania kul- turyl. Wstęp Wyki operuje samymi najbardziej wyświechtanymi gaze- ciarskimi frazesami. Cały numer pisany przez korespondentów z róż- nych okolic kraju. Sporo ciekawych informacji (m.in. że Wanda Siema- szkowa umarła w roku 1947 jako kierowniczka Teatru w Rzeszowie. Niczym nie uczczono śmierci wielkiej artystki, pewno nie przebaczono jej kapitalnej roli Matki w "Ponad śnieg" Zeromskiego)2, jeszcze więcej blagi, frazesu, pozoru, zafałszowań. Pocieszny jest zachwyt Wyki, że w jakiejś wsi Dolnego Śląska, gdy przyjechał do niej teatr z Jeleniej Gó- ry, wywołało to taki entuzjazm u mieszkańców, że prosili, aby teatr przyjeżdżał do nich z każdą premierą. Przeczytałam to z radością i apro- batą. Aliści, gdy doszłam do sprawozdania (Kozikowskiego) z tego przedstawienia, okazało się, że było to przedstawienie... "Jadzi-wdo- wy". Sprawozdaniom korespondentów to i owo można zarzucić, ale wszystkie są pisane zacnie i z dobrą intencją. Jedno tylko sprawozdanie, właśnie Kozikowskiego, jest obrzydliwe. Ten obłąkany człowiek pisze po prostu donosy i domaga się od Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk (cenzury) większej gorliwości "w tępieniu niepożądanych przejawów"3 etc. 1 Ostatni numer krakowskiej "Twórczości" pod redakcją Wyki (1949, z. 9) zawierał przegląd geograficzny kultury, obejmujący Warszawę, Kraków, Łódź Poznań, Górny Sląsk, Pomorze, Wybrzeże, Szczecin, Dolny Śląsk, Lublin, Kielce, Olsztyn, Rzeszów i opatrzony był szkicem Wyki Geografia i plan. z W a n d a S i e m a s z k o w a z d. Sierpińska (1867-1947), aktorka, uczennica J. Kotarbińskiego; debiutowała w Krakowie 1887, występowała na wszystkich wię- kszych scenach polskich; na początku dwudziestolecia międzywojennego kierowała te- atrem w Bydgoszczy i zespołem w Chicago, po II wojnie - w Rzeszowie. 3 Poprzednia kronika Kozikowskiego w "Twórczości" z życia kulturalnego Dolnego Śląska spotkała się z wielu oficjalnymi atakami - stąd może gorliwy ton. 466 467 1 I X 1949. Wtorek Lubię, jak przedsiębrane przez nas małe konkretne rzeczy realizują się, zmieniają miejsce - ze stojących przed nami przechodzą do rzeczy będących już za nami, dokonanych, przezwyciężonych. To mnie napeł- nia otuchą co do mojej twórczości, że i ona w końcu przestanie być wciąż przede mną. Tymi myślami natchnął mnie zdun Komorski, który przyszedł dziś rano z młodym (i wesołym) pomocnikiem. Do czwartej po południu rozebrali piec do podłogi. O czwartej pomocnik odszedł, gdyż jest... strażnikiem w banku i miał dyżur. Zdun został i do siódmej wymurował już piec do wysokości drzwiczek. Piec muruje się od zew- nątrz, a nie od wewnątrz, jak myślałam. Najpierw stawia się "pancerz" z kafli wypełnionych cegłą i gruzem i zalepionych gliną, potem stawia się kanały z cegieł klejonych i zamazanych gliną. Każdy rzemieślnik, jak lekarz, ma swój system, który uważa za najlepszy. Ten zdun nie u- znaje małych remontów, jest zwolennikiem radykalnego przestawiania całych pieców. Gdy wszystko idzie tak pomyślnie, postanowiłam jednak jutro jechać do Anny. 12 X 1949. Środa Rano wyszłam do miasta w zamiarze pójścia tylko do fryzjera i do banku. Ale dziś nieoczekiwanie dla siebie samej byłam jeszcze u Kury- luka i w "Czytelniku". U Kuryluka podpisałam umowę o "Znaki życia" y " w "Cz telniku, również nieoczekiwanie dla siebie samej, w rozmowie z Dembińską i Szymańską podniosłam sprawę, że wobec projektowane- go popularnego wydania "Nocy i dni" chcę honorarium z tego wydania przeznaczyć na kupno, względnie odbudowę domu z ogrodem dla sie- bie. Pomyślałam, że nonsensem jest mieć u nich tyle pieniędzy, których nie będę w stanie przejeść nawet przy najintensywniejszej pomocy dla tych wszystkich, komu pomagam - a nic nigdy nie zrobić z tego dla sie- bie. Zwłaszcza wobec możliwości jakichś nowych na świecie katastrof byłoby dobrze mieć jakieś nieco bardziej na uboczu znajdujące się schronienie domowe. Dembińska zaraz przy mnie zatelefonowała do Tołwińskiego. Stanęło na tym, że "Czytelnik" wyśle kogoś dla zrobienia rejestru will z ogrodami do odbudowy czy remontu, na Bielanach i dal- szym Mokotowie, a ja złożę odpowiednie podanie do Zarządu Miejskie- go. Wyszłam z tej rozmowy trochę oszołomiona, ale w poczuciu, że to mam prawo i powinnam zrobić. Skrupułów nie mam żadnych - pienią- dze, które zarabiam, zarobiłam swoją twórczością przedwojenną, dorob- kiem całego życia, nie wysługując się żadnym reżymom ni władzy. Wrocław. IS X 1949. Sobota. (Jadzi imieniny) Wczoraj całe popohzdnie i dziś wieczór siedziałam nad opowiada- niem "Weksel", które leżało w brulionie od pół roku. Opracowałam je i przepisałam. Niestety, nie mam żadnej nadziei na wydrukowanie tego. Mimo to jestem zadowolona i opowiadanie jest dobre. Po południu cho- dziłyśmy z Anną do ogrodnika, ale z powodu Jadwigi wykupiono cięte kwiaty i nie znalazłyśmy żadnych. Wieczorem, i wczoraj, i dzisiaj słuchałyśmy finałowych audycji Kon- kursu Chopinowskiego. Wczoraj Polak Żmudziński' i pianistka sowie- cka Bella Dawidowicz= grali koncert f-moll. Żmudziński mi się podobał. #i Bella Dawidowicz - bardzo nie. Grała sucho, nudnie, ledwo że popra- wnie. Dzisiaj Mierżanow3 grał e-molla ze świetną techniką, ale naduży- wał pedału i "anielski" motyw w pierwszej części nie wyszedł. Brazy- 468 469 Konkurs Szopenowski, 1949. Od lewej: Halina Czerny-Stefańska, Bella Dawidowicz. Barbara Hesse-Bukowska lianka imieniem Carmen o nazwisku, którego nie zapamiętałam4, grała prześlicznie f-molla. Miała świetliste, dźwięczne, a miękkie uderzenie, wydobywała ton precyzyjnie, a z całą tą resztą, która go opromienia. Ale w "kolankach" ronda potknęła się w jednym miejscu, zawadziła o klawisz, co wyraźnie usłyszałam, choć to trwało ułamek sekundy. # T a d e u s z Ż m u d z i ń s k i (ur. 1924), pianista: uczeń m.in. W. Giesekinga; zdo- bywca 12 miejsca w odbywającym się wówczas IV Konkursie. 2 B e 11 a D a w i d o w i c z (ur. 1928), radziecka pianistka; uczennica K. Igumno- wa, J. Fliera i H. Neuhausa; laureatka (ex aequo z H. Czerny-Stefańską) I nagrody wspomnianego Konkursu. 3 W i k t o r M i e r ż a n o w, pianista radziecki; w Konkursie uplasował się na 10 miejscu. ^ C a r m e n A d n e t V i t i s zdobyła jedno z wyróżnień. 20 X 1949. Czwartek Przepadło wiele myśli, które miałam przez te cztery dni zanotować. Już je zapomniałam. Chińska armia komunistyczna zajęła Kanton. Zachód patrzy na to bezsilnie, jak patrzył na ogłoszenie Niemieckiej Republiki Demokraty- cznej w zonie sowieckiej, jak będzie patrzył na zajęcie przez bolszewi- ków Jugosławii. Zachód przegrał już pierwszy etap toczącej się właśnie wojny z Rosją. Nic nie wskazuje na to, by miał wygrać następne. Za- chód właściwie już zrezygnował z tworzenia nowej Europy, zajęty własnymi kłopotami przegranej wojny. Bo właściwie Zachód przegrał tę wojnę, a w każdym razie - przegrał pokój. Tak samo było zresztą z pier- wszą wojną światową. Mimo innych pozorów obie te wojny wygrała Rosja, częściowo - Niemcy. Rosję zgubi pycha i kłamstwo, ale pchnię- cie, które dała światu, ostatecznie okaże się zbawcze. W angielskim "Leaderze" czytałam artykuł o odradzaniu się w Niem- czech zachodnich prasy hitlerowskiej. Powstaje setki pism, które nawet dawnych tytułów hitlerowskich nie zmieniły. Wypływają osobistości, które były filarami reżymu hitlerowskiego. Jawnie zaczyna się głosić hasła rewizji granic z Polską. Artykuł oburza się na to wszystko, jest druzgoczącą krytyką angielskich metod okupacyjnych. Co to za rozkosz czytać taką krytykę, jakie zdrowe powietrze tchnie od takiej wolności krytykowania własnego rządu! Ciekawe są w "Leaderze" listy od czy- telników. Przynajmniej 50%, jeśli nie więcej tych wypowiedzi szarego człowieka angielskiego mówi o woli pokoju, nienawiści wojny, wstręcie do bomby atomowej, o sympatiach dla Rosji etc. Naród, którego prasa ogłasza takie listy sprzeczne z polityką rządu - żyje w prawdzie, a więc musi zwyciężyć. U nas drukuje się listy do redakcji tylko apoteozujące "linię oficjalną", co fałszuje obraz rzeczywistej opinii publicznej. Byłam pierwszy raz we Wrocławiu w teatrze. Ocalał wielki XIX- -wieczny teatr z czterema piętrami widowni, ale straszliwie brudny jest i ponury. Nic z tego wdzięku, który ma np. budowany w tym samym stylu Teatr im. Słowackiego w Krakowie, co zdołał nabrać wdzięku i okryć się tzw. patyną. Ten nigdy wdzięku nie nabierze. Niemiecki brak smaku, ale b. wygodne fotele. Przedstawienie "Zemsty" było interesują- ce, ale z wielu zastrzeżeniami. Najwięcej budził ich komentarz. Jakiś aktor Demkowski wygłosił przed kurtyną "wstęp" do przedstawienia, podobno pióra Jana Kotta. Było to jakby odczynianie uroku i odżegny- wanie się od diabła. Żeby czasem publiczność nie wzięła na serio re- akcyjnego Fredry. Dla tego celu Kott posłużył się głupimi środkami, a innymi posłużyć się nie mógł chcąc pozostać w zgodzie z obecnym spłyconym i spaczonym pojęciem marksizmu. Wstęp ów (bardzo zre- sztą dobrze na pamięć recytowany) zaczął się od byka historycznego. Gdy mowa była o reakcyjności Fredry, padło zdanie: "Nie był on nawet czerwonym hrabią, tak jak Dembiński z Wiosny Ludów". Może to aktor 470 471 Mao Tse-tung przyjmuje defiladę w Pekinie się przejęzyczył i z Edwarda Dembowskiego zrobił Dembińskiegu. Ale taki błąd jest zupełnie możliwy u Kotta, któremu często zdarzają się po- dobnego rodzaju gafy. I Dembowski, syn kasztelana Leona Dembo- wskiego, nie był hrabią, chociaż należał do arystokracji. Dalsza część wstępu była mniej więcej taka. Szlachetczyzna została już pokonana, nie jest więc już wrogiem poważnym. Ale śmiać się z niej trzeba, by ją śmiechem ostatecznie zapędzić do grobu. Bo Marks powiedział, że naj- pierw zwalcza się wroga wstępnym bojem, a gdy już leży, dobija się go śmiechem. Otóż pomijając już moralną stronę takiego stawiania sprawy, to jest wierutne kłamstwo. Śmiech, który budzą postacie literackie, jest dla nich wodą życia, gwarantuje im, że nigdy nie umrą. Rzecz należało postawić w zupełnie innej płaszczyźnie. Artysta za- czyna się w ogóle tam, gdzie sam nawet myśląc, że służy swojej klasie, przeskakuje interesy i cechy klasy, stwarza postacie typowe, ogólnolu- dzkie. Ani Milczek, ani Raptusiewicz, ani Papkin nie są wyłączną włas- nością świata szlacheckiego. Przebiegłych zimnych drani w rodzaju Milczka można spotkać we wszystkich warstwach społecznych, tak sa- mo sangwinicznych tyranów domowych i awanturników w rodzaju Raptusiewicza. Papkin-miles gloriosusl zdarza się wśród prostych żoł- nierzy. Fredro brał ich ze świata, który jedynie znał, ten, kto zna lepiej świat mieszczański, chłopski czy robotniczy, umiałby znaleźć podobne typy i w tych środowiskach. Tak samo gołosłowne i niemądre jest twier- dzenie wstępu, że w tej sztuce "nie znajdziecie ani jednego przyzwoite- go człowieka oprócz Klary". Nie są odrażającymi moralnie ani murarze ani stary głupi Dyndalski, ani Wacław, mimo że Kott przygważdża go jako przestępcę za to, że. . . udawał księcia wobec Podstoliny - durne głupstwo młodości, jak Wacław sam to nazywa, chwyt instynktów dla zdobycia próżnej, ale powabnej idiotki. (Przyp. z 1956 r.: Uwagi doty- czące samego przedstawienia opuszczam, ponieważ drukowałam je osobno w tzw. "Listach z Wrocławia" w "Kurierze Codziennym" pt. "List o teatrze"=.) 1 M i 1 e s g 1 o r i o s u s (łac.) - żołnierz samochwał, tytuł komedu Plauta. # Pomyłka: uwagi o Zemście w Teatrze Wielkim we Wrocławiu (reż. H. Szletyński, scen. Wł. Daszewski, premiera 29 IX 1949) pt. O teatrze ukazały się w "Warszawie" 1950, nr 1. Cykl Listy z Wrocławia drukowała Dąbrowska w różnych pismach. 472 25 X 1949. Wtorek W piątek i sobotę siedziałam kamieniem nad opowiadaniem i skoń- czyłam je w sobotę o 11 wieczorem. Tytuł "Trufle" zmieniłam na "Głu- pia historia". Zdaje mi się, że teraz opowiadanie jest dobre. Ale na prze- pisywaniu jeszcze raz zbyt pokreślonych kartek zeszło mi sporo czasu i dziś dopiero - nie bez emocji - wysłałam opowiadanie do "Twórczo- ści". Już tymi dwoma opowiadaniami tak się zmęczyłam, że nie czuję się dobrze. Mam złe tętno z arytmią i ciężką szumiącą głowę. Nie czuję się jakoś lepiej po kuracji Sieramskiego. Przeczytałam Brezy "Niebo i ziemia". Nie ma tam ani nieba, ani zie- mi, natomiast dużo galimatiasu seksualnego, dużo scen z wypróżnia- niem się i rzyganiem w wychodku (Joyce?). Ostatecznie wychodek to nie Święta Rodzina czy ucieczka do Egiptu, aby to można było wiele ra- zy brać za temat. Z wyjątkiem kilku miejsc, migocących inteligencją i szlifem wyszukanego talentu, wszystko tam śmierdzi, nie tylko ludzie, a nawet przedmioty. Celine'a "Podróż w głąb nocy"# posiada przynaj- mniej jakąś oczyszczającą siłę pasji, gniewu, nienawiści, pogardy. A to jest jakieś impotentnie babrzące się w plugastwie. i Tytuł polskiego przekładu: Podróż do kresu nocy 28 X 1949. Piątek We środę przed południem, ponieważ Wawa musiała iść z zębami do rentgena, wzięłyśmy Tultę i pojechałyśmy z nią do Ogrodu Zoologicz- nego, w którym byłam raz kiedyś za młodu z Bogusiem, jeszcze wtedy uczniakiem. (Przyp. z roku 1956: Opis tej bytności w zoo wrocławskim opuszczam, ponieważ zużytkowałam to już w druku w opowiadaniu z tomu "Gwiazda zaranna"'.) Wczoraj, tj. we czwartek, rano wydobyłam farby (olejne, które już le- żą tutaj od zeszłego lata), umyłam wodą z mydłem portret Anny, a po- tem naprawiłam go, zamalowując miejsca na brzegu, z których farba poodpadała. Bardzo mi się dobrze udało, tak że nawet domyślić się nie można, gdzie farba była odkruszona. A przy sposobności namalowałam z okna mały pejzaż jesienny, który mi się mniej udał. Gdybym miała czas i cierpliwość, może by coś wyszło było z tego mojego hobby, któ- rego wyniki zalegają szafy, a nawet ich nikomu poza najbliższymi poka- zać bym nie śmiała=. O siódmej byłyśmy w teatrze na "Cyruliku Sewilskim"#. Zawsze bar- 473 dzo lubię tę włosko-hiszpańską operę komiczną, ale chociaż Figaro (aktor Wolak) był bardzo dobry (trochę nadużywał efektów szczególne- go uśmiechu przy zaciśniętych bardzo pięknych dużych zębach) i śpie- wał jak na naszych śpiewaków dobrze, na ogół lepiej mi się podobało warszawskie przedstawienie, które widziałam kilka lat temu ze St. A1- maviva (aktor... Szeptycki) miał ładny trochę mdły tenor, ale na mój gust za wysoki, niemal kobiecy, nadużywał też tremolanda, którego na- wet w mikroskopijnej dawce nie znoszę. Najgorzej wypadła Rozyna, która ma do wykonania kilka arii koloraturowych. Koloraturę mogą śpiewać bezkarnie tylko wielkie mistrzynie tej sztuki. Tylko wielka maestria sprawia, że głos niesie lekko i bez wysiłku wariacje melodii ni- by głos ptaka i wydobywa cały wdzięk czysto muzyczny z tego rodzaju śpiewania. Wczorajsza Rozyna śpiewała z wysiłkiem i z widoczną tre- mą, co do reszty psuło efekt. Na najwyższych nutach przynajmniej dwa razy zawiodła z kretesem. Co prawda nie trafiłyśmy na Wisławę Ćwi- klińską, która podobno jest bardzo dobrą młodą śpiewaczką i aktorką, lecz na aktorkę dublującą. Teraz jest moda, że prawie wszystkie role są nie tylko dublowane, ale triplowane! Wskutek tego nie wiadomo właściwie, jak osądzać dane przedstawienie, gdyż za każdym pójściem można trafić na całkiem inną obsadę. Oprócz tego przy starszych sztukach klasycznych nadużywa się stylu szarży farsowej. Oczywiście w celu zasugerowania widzom kom- promitującej śmieszności starego świata. Tłumom istotnie najwięcej podoba się farsowe wygłupianie, ale nie wyprowadzają one stąd ani po- żądanych, ani w ogóle żadnych wniosków. A w takim ujęciu ginie cały wdzięk starych rzeczy, w których nadto, jak w "Cyruliku", same posta- cie i sytuacje zawierają wystarczającą porcję humoru i satyry. Bardzo dobry był Don Basilio, w którego postaci aktorzy na szczęście nie odstę- pują od tradycyjnego stylu. Miał też dobry bas4. I Poranek w ogrodzie zoologicznym; pierwodruk jako część większej całości pt. Listy z Wrocławia. O dziecku. O zoologu, "Kurier Codzienny" 1949, nr 354. 2 Zbiór rysunków, akwarel, obrazów olejnych Dąbrowskiej po jej śmierci znalazł się w archiwum pisarki w Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza; częściowo eksponowane w Muzeum M. Dąbrowskiej, mieszczącym się w jej dawnym mieszkaniu na Polnej 40. 3 Pierre Augustin de Beaumarchais - Cyrulik Sewilski, przeł. T. Boy-Żeleński, auten- tyczne teksty muzyczne wg układu L. Schillera, insc. i reż. Jerzy Walden, scen. Jadwiga Przeradzka, premiera 27 IX 1947, Teatr Wielki we Wrocławiu. ' Don Basilia grał Marian Godlewski, Rozynę - Anna Jakowska. 29 X 1949. Sobota Anna wróciła wczoraj około dziesiątej z wiadomością (której się tro- chę spodziewałam), że... nie zastała Mikulskich. [...) Poszła wobec tego do Instytutu Śląskiego, gdzie pracowała nad swoimi "przechadzkami po Wrocławiu", a że obok mieszkają Żukrowscy, wstąpiła do nich i piękny talerz kryształowy, który kupiła dla Mikulskiego, zostawiła jako dar dla ich córeczki Kasi. Byli bardzo zdziwieni i zażenowani tym niespodzia- nym darem i chyba domyślili się, skąd to poszło. Ale i oni nie warci ani wizyty Anny, ani daru. Bo też latali do niej ciągle, nie mogli się bez niej obejść, a teraz ani ich poświecić. Anna jest tutaj zupełnie samotna, na- wet Kulczyńska nigdy nie zajrzy. A jeszcze rok temu było u Anny tak gwarno. Jedna Bieńkowska pozostała jej wierna, ale ona mieszka teraz w Warszawie. A że już i jej mąż się przeniósł i wszystko tu zlikwidowa- li, więc pewno nawet przyjeżdzać nie będą do Wrocławia. Dziś do południa skończyłam korektę "Znaków życia". Na wszelki wypadek dałam parę zdań przedmowy na miejsce starej, która nie pój- dzie. Potem z tym na pocztę. Resztę dnia czytałam. Dziś w nocy było 3 st. mrozu. Rano cały ogród biały od szronu. Kie- dy wyszłyśmy do ogrodu, róże, nasturcje, chryzantemy były twarde jak zrobione ze szkła. Kiedy słońce zagrzało, wyszło na jaw, że rycinusy zmarzły i obaliły się. Kwiaty białych chryzantem przyczerniały po brze- gach, ale poza tym ostały się. Róże "odmiękły" i dalej ładnie kwitną, jak mówi Anna: "nie zauważyły mrozu". Ani tego, że przed kilku godzina- mi były jak róże szklane. 30 X 1949. Niedziela Przeczytałam dziś w ciągu nocy znaczną część książki Ewy Male- czyńskiej: "Społeczeństwo polskie pierwszej połowy XV wieku wobec zagadnień zachodnich"'. Ta stara, szpetna, o jędzowatym wyglądzie ba- bina, którą widuję tu z okna, jak się krząta po swym ogrodzie (naprze- ciw Anny) w nędznym jak u żebraczki przyodziewku, jest wręcz olśnie- wającym, prawie genialnym umysłem historycznym. Od razu od pier- wszych stron książki byłam porwana śmiałością myśli, nowością konce- pcji, twórczym rozmachem. Rozpatruje w tej książce zagadnienie Ja- giełły, Jadwigi, Witolda i roli innych czynników społecznych w związ- ku z ich polityką. Zupełnie nowe spojrzenie na Jadwigę i Jagiełłę. To re- wizjonizm historyczny już z punktu widzenia marksistowskiego (Male- 474 475 czyńska przed niespełna rokiem wstąpiła do partii, chociaż przedtem icli dom uchodził za bardzo reakcyjny i wrogi ustrojowi), ale jakże to dale- kie od pełnego nienawiści do Polski oficjalnego rewizjonizmu w stylu Iłowajskiego [...]. Maleczyńska śmiało wskazuje na inne niż wschod- nie, a całkiem zapoznane zasługi Jagiełły. Na jego politykę właśnie za- chodnią i w ogóle na "zachodniość" tej wschodniej postaci. W jej ujęciu Jagiełło, ten niepiśmienny, barbarzyński, dziki Litwin, usiłował stwo- rzyć z Polski nowożytne państwo, oparte o interes dynastii i silną wła- dzę królewską spożytkowującą dla swych celów rodzący się nacjona- lizm mas, a niszczącą resztki feudalizmu i średniowiecznego uniwersali- zmu, który w praktyce był podporządkowywaniem dziejów Europy Niem- com (jak każdy uniwersalizm jest podporządkowywaniem osobowości bezosobowemu). Jadwiga natomiast jest w ujęciu Maleczyńskiej przed- stawicielką kończącego się świata średniowiecznego, broniącą uniwer- salizmu i w praktyce krzyżującą wielkie zamysły Jagiełły przeciwsta- wienia się naporowi niemczyzny uosobionej nie tylko w Krzyżakach, lecz i w polityce Zygmunta Luksemburczyka, szwagra przecie i przyja- ciela Jadwigi. Ujmująca u Maleczyńskiej jest jej sprawiedliwość godna wielkiej uczonej. Bo oto jak pisze o Jadwidze: "Tak po części dzięki Jad- widze raz jeszcze odradzało się w Krakowie średniowiecze, odradzało się w sposób zgubny dla przyszłego rozwoju państwowości polskiej, bo nie tylko hamować miało unowożytnienie państwa, ale i otworzyć wrota dla obcych wrogich wpływów luksemburskich. Nie obciąża to jednak królowej żadną winą w znaczeniu moralnym, rzecz leżała poza sferą jej zdolności przewidywania, poza kierunkiem jej myśli. Odwrotnie - za- sięg trwałości jej wpływu kościelnego, oceniany sine ira et studio, jest miernikiem siły i wielkości jej indywidualności leżącej jednak w innej płaszczyźnie niż sylwetka Jadwigi przekazana przez Długosza". Równie ciekawe jest zobrazowanie postawy możnowładztwa polskie- go, które w znacznej swej części (acz nie całe) stało za Jadwigą i Lu- ksemburczykiem, a Jagielle rzucało kłody pod nogi. Mnie te poglądy bardzo odpowiadają. Zawsze bolało mnie pokrzyw- dzenie Jagiełły przez dziejopisów, m.in. przez czarującego bajarza Szaj- nochę; zawsze wydawało mi się przesadą i niesłusznością takie przez Szajnochę wyolbrzymienie postaci Witolda. Zawsze też dziwiło mnie takie niedocenianie zachodniej polityki Jagiełły (mimo Grunwaldu) i Ja- giellonów i przypisywanie właściwej polityki zachodniej tylko Piastom (dziś bardziej jeszcze ten błąd się uwydatnia). Podkreślenie "zachodnio- ści" mocarstwa Jagiełłowego jest wydobywaniem pozytywnych cech vv L,#nx #L###7 ~ Władysław Jagiełło, miedzioryt okresu, który "po Iłowajskomu"= usiłuje się dziś przedstawić jako nega- tywny. Nadto - ciekawe, że umiejącym chwycić "zachodni wiatr w ża- gle" i stać się wyrazem najbardziej żywotnych nowych prądów Zachodu okazał się właśnie człowiek Wschodu, niepiśmienny Litwin. Kto wie, czy czegoś podobnego nie będzie można kiedyś powiedzieć o socjali- zmie zrodzonym na Zachodzie, a realizowanym bez cofania się przed najprzykrzejszymi konsekwencjami - przez Wschód. # E w a M a 1 e c z y ń s k a (1900-1972), żona Karola, historyk. Od 19#0 profesor uni wersytetu we Wrocławiu. Obok rozważanego studium (1947) do głównych jej prac należ# Rurh hu.sycki w Czechach i w Pol.sce,1959. Prof. E. i K. Maleczyńscy mieszkali w najbliż- szym sąsiedztwie A. Kowalskiej na Karłowicach. 476 477 IA##LL## z D m i t r i j I. I ł o w a j s k i (1832-1920), historyk rosyjski, autor osławionych pod- ręczników, gdzie m.in. w sprawie polskiej usprawiedliwiał Rosję i jako główną przyczy- nę upadku Rzeczypospolitej wysuwał charakter narodowy Polaków, zwłaszcza skłonno- ści do anarchii. 31 X 1949. Poniedziałek Poszłyśmy do sklepu spożywczego, przed którego oknem "coś wisia- ło". Chciałyśmy kupić kurę na jutrzejsze święto. Aliści to był bażant. Kupiłyśmy więc bażanta za 700 zł zamiast kury. Potem do sklepu z far- bami, gdzie kiedyś kupowałam olej lniany (o makowym już dawno nie ma mowy) do malowania. Lecz nie było lnianego, był terpentynowy. Znów więc nie było tego, czego się szuka. Kupiłam terpentynowy. Stamtąd do Lacha po pisma i gazety i po drogeriach zaczęłyśmy szukać pasty do zębów Salviadont, która okazała się jedynie dobrą spośród wszystkich ostatnio przez nas kupowanych. Okazało się, że także jej nie ma. "Już nie będzie więcej fabrykowana" - jak nas powiadomiono w jednej drogeru. Na koniec, zmęczone i obciążone kupionymi spra- wunkami poszłyśmy na obiad do prywatnej restauracji "Pod Rybką" na św. Mikołaja. I tu spotkała nas miła niespodzianka. Gdy niedawno w świeżo upaństwowionym "Monopolu" podano nam zamiast dwu por- cji kaczki dwie porcje kości, za które zapłaciłam 1100 zł, tu wypiłyśmy dwie wódki, zjadłyśmy znakomitego śledzia w oliwie i świetnie przy- rządzoną sarnią pieczeń plus dwie duże (co prawda nieświetne) czarne kawy za 830 zł. Pieczeń sarnia kosztowała 175 zł porcja. W dzisiejszym "Życiu Warszawy" jest artykuł Ilji Erenburga pt. " Rośnij, wspaniała Warszawo"', w którym jest m.in. dobre zdanie: "Są to ludzie, którzy kochają własne złoto i cudzą krew". Ale ważniejszy jest następujący wyjątek: "Niedawno odpowiadałem na napaść czaso- pisma ##Europe-Amerique", które dowodziło, że Polacy ##ukradli Bres- lau#,". Oto teraz leży przede mną odpowiedź na moją odpowiedź. Ci pa- nowie nie dają za wygraną. Piszą: "Byliśmy w Breslau i nie znaleźliśmy tam absolutnie żadnych polskich zabytków. Breslau, kwitnące miasto hanzeatyckie, należał kolejno do Czech, Austrii, Prus, ale nigdy nie był polskim miastem". To kłamstwo pokrywa się z tym, co niedawno prze- czytałam w którymś z tygodników angielskich ("Sphere" czy "Illustra- ted London News") w artykule (jedynym spotkanym na przestrzeni kil- ku lat w niekomunistycznej prasie Zachodu) życzliwym dla Polski obe- cnej, "której - jak piszą - bekony, jaja i masło spożywamy". Otóż w tym nawet życzliwym artykule przeczytałam: "Breslau był miastem niemieckim, ale dziś Polacy stworzyli tam nowe życie i mocno się w nim o s adzili". A więc nawet kupione pióro nie jest w stanie uwierzyć i wykrztusić, że Wrocław był za Piastów przez kilka wieków polski. W tymże numerze "Życia Warszawy" jest drugi artykuł z powodu "dziesięciolecia przyłączenia Zach. Białorusi i Zach. Ukrainy do Ukra- ińskiej i Białoruskiej republik radzieckich". Autor, który nie śmiał się podpisać nazwiskiem, tylko kryptonimem "Kal", przytacza "Pięć fak- tów" (tytuł artykułu)2 wyjaśniających "jak właściwie przedstawia się sprawa tych ziem i ich przynależności do Polski". Jako drugi z tych "fak- tów" wymienia, że: "ziemie te nie przypadły Polsce z woli ich ludności, przeciwnie - zostały zajęte wbrew jej woli w ciągu długotrwałej zabor- czej wojny. Rok prawie trwały walki w tzw. wówczas Galicji Wschod- niej. Również chłopi Wołynia i Białorusi, którym Rewolucja Październikowa przyniosła wolność i ziemię, przyjęli wkraczające woj- ska Piłsudskiego jako najeźdźców i czynnie współdziałali z Armią Czer- woną". To drugie kłamstwo chce wmówić biednemu narodowi polskiemu, że Polska nigdy nic nie miała z tymi ziemiami do czynienia, tylko wiedzio- na niczym nie usprawiedliwionym instynktem zaborczym w sposób zgoła obłąkany rzuciła się na te ziemie, by Wilno - miasto Mickiewicza, Krzemieniec - miasto Słowackiego, Lwów - miasto mnóstwa najwię- kszych Polaków na przestrzeni pięciu wieków - oderwać od... państwa sowieckiego! Zupełne przemilczenie i zatajenie, że te ziemie wiekami należały do Polski, że Polsce odebrał je carat i nie dla dobra ludności białoruskiej czy ukraińskiej, lecz dla jej wynarodowienia, co pod rząda- mi Polski nigdy jej nie groziło. Poza nikczemnym służalstwem artykuł ten nosi piętno fatalnie złego chwytu propagandowego. Propaganda posługująca się kłamstwem "tak wielkim, że aż wydaje się prawdą", była specjalnością Hitlera. Posługi- wanie się kłamstwem dowodzi zawsze jakiejś zatajonej słabości, która się w końcu obnaży. Jeżeli oderwanie tych ziem od Polski jest słusznym wyrokiem historu, nie potrzebuje się ono bać prawdy. W fakcie przyna- leżności ziem wschodnich do Polski można znaleźć złe i dobre strony, tak dla nich, jak dla Polski. Można stwierdzić, że władanie tymi ziemia- mi stało się przyczyną zgubnej potęgi możnowładztwa, przyczyną osła- 478 479 bienia i upadku państwa polskiego. Trudniej już dowieść, że stało się zgubne dla ich ludności. Bo gdyby tymi ziemiami władała Moskwa car- ska przez wieki, pewnie nie byłoby na nich Ukraińców ani Białorusi- nów. Ale ostatecznie można by się pokusić na próbę dowodzenia, że le- piej, aby nimi władała była Moskwa już od XV stulecia (Moskwa, ten wielki złodziej wspaniałych dziejów Ukrainy), chociaż to byłoby zada- nie dość karkołomne. Ale zatajać tę prawdę wieków? W czyim to może być interesie? Na pewno nie w interesie przyjaźni polsko-radzieckiej. W interesie tej przyjaźni może być tylko omawianie tych spraw sine ira et studio#. # Ilja Erenburg - Rośnij, wspaniała Warszawo, "Życie Warszawy" 1949, nr 299. = Pięćfaktów, jak wyżej. ' S i n e i r a e t s t u d i o (łac.) - bez gniewu ni zapału (bezstronnie; Tacyt) 1 XI 1949. Wtorek. Wszystkich Świętych Dziś słyszałam, jak Tulta powiedziała do Wawy: "Zobacz, która go- dzina? Bo ja zobaczyłam, ale nie wiem". A wczoraj do Anny: "Lalka już zmądrzała, bo pyta się mnie, kiedy będzie Mikołaj?" Jej rozmyślania językoznawcze: "Ewa mówi ##u was", a to znaczy ##u nas", jak Ewa mó- wi ##u was,#". To słowo, gdyż ma to za jedno słowo, snadź długo ją fas- cynowało i jakiś czas powtarzała jak urzeczona: "uwas" "uwas" - aż wreszcie rozwiązała sobie zagadkę. Dzisiaj dzień pochmurny, na termometrze rano zero. Przed połud- niem malowałam owoce; Annie się to podoba, mnie - nie. Ale czuję, że nabieram pewnego rozmachu. 2 XI 1949. Środa. Dzień Zaduszny Wyszedłszy z Wawą na spacer do ogrodu, Tulta zobaczyła księżyc zbliżający się do pełni: - "Patrz, Wawa, jaki księżyc gruby. Już stary". Był to wniosek wyprowadzony z dawniejszej rozmowy, w której Wawa pokazując jej nowik objaśniła, że taki cienki księżyc to jest młody księ- życ. A poprzedniego dnia, kiedy Tulta nie chciała spać po południu, a Wawa robiła jej wyrzuty: "Żebyś mnie choć trochę lubiła, to byś spa- ła" - Tulta na to: "Ja ciebie bardzo lubię i właśnie dlatego nie mogę spać". Jeszcze przed zabawami z Tultą był u Anny sekretarz "Zeszytó## Wrocławskich" z korektami. Okazało się, że cenzura skreśliła całą rek- torską mowę inauguracyjną Kulczyńskiego. A oto jak się przedstawi#i jego casus. Kulczyński, pionier pionierów, gdyż przybył do Wrocławia razem z wkraczającymi wojskami sowieckimi, żeby niemal własnymi rekoma odbudowywać uniwersytet, był dotychczas bezwarunkowym re- żymowcem. Tak trwało, póki ortodoksja komunistyczna, a raczej rosyj- ska nie dotoczyła się do jego specjalności - botaniki. Kiedy zaczęto mu 480 3, #",###;#;.#, 481 Prof. Stanisław Kulczyński zawracać głowę Miczurinem i Łysenką' - stanął dęba i zakwestionował teorię tych dwu "mędrców Syjonu". Co więcej - wygłosił na tegoroczne otwarcie uniwersytetu mowę o płynności teorii naukowych, o tym, że każda teoria naukowa w końcu się całkowicie albo częściowo przeżywa i staje się tylko stopniem do następnej, która może z niej czerpać lub się na niej opierać, lecz może ją i całkiem odrzucić. I że to jest właśnie po- stęp w nauce. Mowa wywołała konsternację wśród marksistów i skre- ślono jej druk w "Zeszytach", a ktoś z czynników oficjalnych miał po- wiedzieć: "Cóż, niech się Kulczyński topi". Ciekawe, że dziś chcąc bronić postępu, trzeba nieuchronnie walczyć z marksizmem, który odwrotnie, jak z ową Galateą - żywe rzeczy zmie- nia w kamienie, czyli w zaprzeczenie wszclkiej możliwości postępu. Ten, kto jak staliniści twierdzi, że posiadł prawdę absolutną, tym sa- mym nie służy żadnej prawdzie i wyrzekł się postępu, zabił postęp. W tym poczuciu znalezienia rozwiązań absolutnych bolszewicy od ka- tolików różnią się tym, że katolicy postawili objawienie prawdy absolut- nej na początku istnienia świata, co jest bezpieczniejsze ze względu na odległość tej sytuacji. Drugą ciekawą wiadomością przyniesioną przez owego sekretarza było, że w artykule jakiegoś młodego marksisty z Małopolski cenzor skreślił trzy zdania o Szeli. Gdy Anna dziwiła się, dlaczego nie wolno pisać o Szeli, powiedziałam półżartem: "kułak". Nie wiem, czy dobrze odgadłam, ale to byłoby niezmiernie zabawne, gdyby komuniści położy- li kres szpetnemu kultowi krwawego Szeli. 1 I w a n W. M i c z u r i n (1855-1935), hodowca sadownik i T r o f i m D. Ł y- senko (1848-1976), agrobiolog. W owym okresie ich metody i teorie Łysenki uważa- no w ZSRR za obowiązujące. Później negatywnie oceniono wpływ Łysenki na rozwój radzieckiej biologii. Warszawa. 5 XI 1949. Sobota We środę po tych zabawach z Tulcią Wawa o dziesiątej przyprowa- dziła taksówkę i pojechałyśmy na dworzec. Smutno mi było wyjeżdżać z Wrocławia, gdyż przywiązałam się do domu Anny, jak do najbardziej swojego. I tylko tam dobrze mi się pracuje. W dzień wyjazdu z Wrocławia poszłyśmy z Anną do Domu Towaro- wego. Kupiłam Annie kołdrę i niebieską z "jedwabnego" rypsu kołder- kę dla Tulty, podpinkę na kupioną kołdrę i jasiek dla Anny. Wszystko razem kosztowało 12 tysięcy, więc bardzo niedrogo. Annie, która jest teraz w poważnych tarapatach finansowych, zostawiłam 40 tysięcy. W tym domu towarowym panna zacytowała Fredry: "Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba"1. Dziś była Julka Iwańska - zjadła z nami obiad. Ponieważ mówiła, że chce kupić paltko dla swej trzyletniej ciotecznej wnuczki, dałam jej na ten cel 2 tysiące. Pogoda ciągle nieopisana. Ani jednej chmurki na niebie. 1 Przysłowiowy zwrot z Zemsty. 6 XI 1949. Niedziela Od wczoraj oczy moje razi w okrutny sposób długi prostokąt brutal- nie czerwonych świateł - iluminacja gmachu milicji (dawna klinika Dy- dyńskiego, za okupacji Kreisamt niemiecki, dziś policja - oto anderse- nowska bajka o losach gmachu) z powodu rocznicy rewolucji bolsze- wickiej. Dzisiaj widać było ich salę oświetloną z olbrzymimi portretami Stalina. Rosja wciska się wszędzie, nawet w moje okno. Radio jest już tak wyłącznie rosyjskie, że przemyślam o skreśleniu się z listy abonen- tów. Do południa malowałam, ale mi nie szło. I malować umiem już tylko na Lindego. Po południu okropnie dokuczało mi serce - życie mi brzyd- nie w tej moskiewskiej Polsce. Wieczorem byłam u Erazmów. Słyszałam [...] opowiadania z życia Warszawy. Jedno o Laskach. Przebywa tam muzyk Friedman, podobno zdolny kompozytor, dziś nie grywany. Prowadzi chór niewidomych. Zjechała komisja rządowa (gdyż chcą Laski zabrać zakonnicom) i wysłuchawszy chóru zgłosiła preten- sję, że nie śpiewają Międzynarodówki. Friedman nauczył więc ślepców pierwszej strofy Międzynarodówki; drugiej nie chciał, bo tam jest coś przeciw Bogu. Na to jakiś ślepy dryblas wstał i zapytał, czemu nie uczą ich tej drugiej strofy? Friedman odpowiedział, że i większość śpiewają- cych, i on sam są ludźmi religijnymi. Wówczas tenże ślepy drągal oświadczył, że w takim razie będzie musiał donieść o tym do kurato- rium. Tak oto znieprawienie dosięga nawet kalek. 482 483 7 XI 1949. Poniedziałek Całą noc moje okno jarzyło się wielu setkami czerwonych żarówek iluminujących gmach policji i trzy na jego ścianie portrety - Lenina, Bieruta i Stalina. Rano tzw. lotem błyskawicy rozeszła się po mieście wiadomość podana zresztą już o siódmej w rannej prasie i w radiu, o mianowaniu sowieckiego generała Rokossowskiego ministrem obrony "narodowej" i naczelnym wodzem armii "polskiej"'. Wyszedłszy na miasto widziałam, jak ulica jest skonsternowana. przyciszona. Z urywków rozmów po drodze można się było domyśleć. ie wszyscy tylko o tym mówią, a raczej szepczą. Wpadło mi w uszy, jak na postoju taksówek kierowca mówił do kolegi: "Słyszałeś? Mamy mar- szałka!" Bo Rokos. mianowany został "marszałkiem Polski". Po połud- niu mała uboga krawcowa, która do mnie przyszła, pyta z wielkimi oczyma: "Co to się dzieje, proszę pani? Co to się z nami dzieje? Prze- cież to ruski, ten co go naznaczyli gdzieś tam". I opowiedziała mi jesz- cze, jak dzieci w naszej kamienicy śpiewają już w domu rosyjskie pio- senki. A gdy babcia jednemu z nich nie dała śpiewać po rusku, dziecko odpowiedziało: "Nam pani każe w domu śpiewać po rusku, a jak babcia nie pozwoli, to ja się poskarżę pani". Car Mikołaj II powinien wstać z grobu i dekorować wszystkich dzisiejszych władców Polski orderem "za obrusienje Polszy"z. Bo on był w tej materii szczeniak w porówna- niu z bolszewikami. # K o n s t a n t y R o k o s s o w s k i (1896-1968), marszałek ZSRR, marszałek Pol- ski. Urodzony w Warszawie w rodzinie maszynisty kolejowego Ksawerego Wojciecha żonatego z Rosjanką, Antonią Owsiannikow, nauczycielką. W 1910 rozpoczął pracę w fabryce. Po przeniesieniu się do Grójca i wybuchu wojny ochotniczo wstąpił do sta- cjonującej tam rosyjskiej dywizji kawalerii. Po zwycięstwie rewolucji odmówił wstąpie- nia do Korpusu Polskiego; współtworzył oddział Czerwonej Gwardii. W walce z woj- skiem Kołczaka ciężko ranny. W 1919 wstąpił do RKP(b). Pozostał w służbie czynnej na Dalekim Wschodzie. Przeniesiony jako generał major do Pskowa, w sierpniu 1937 aresztowany z racji pochodzenia, oskarżony o współpracę z wywiadem japońskim i pol- skim i zesłany do łagru. W marcu 1940 powrócił do służby na dawne stanowisko. Jako dowódca armii i frontu odegrał wybitną rolę w walkach na Szosie Wołokołamskiej i pod Stalingradem. Powierzano mu newralgiczne operacje na drodze do Berlina. W 1944 mianowano go marszałkiem ZSRR. 24 VI 1945 dowodził defiladą zwycięstwa. Na pod- stawie porozumienia między Stalinem a Bierutem skierowany do shzżby w WP. 6 XI 1949 mianowany marszałkiem Polski, ministrem obrony narodowej. Na listopadowym plenum po usunięciu Gomułki i towarzyszy dokooptowany do KC, a w 1950 wybrany do Biura Politycznego. Przybyło z nim do Polski znaczne grono specjalistów i dorad- ców sowieckich. Pod jego dowództwem ponad dwukrotnie rozbudowano WP i zmodec- nizowano. W październiku 1956 przed zebraniem się plenum zaczęły się ruchy jedno- stek WP i wojsk sowieckich, które w związku z ewolucją sytuacji wstrzymano. Na tym- że plenum nie wybrano go do BP. 8 XI 1956 złożył rezygnację ze stanowiska ministra i wyjechał. W ZSRR główny inspektor armii i zastępca ministra obrony, a wkrótce do- wódca Zakaukaskiego Okręgu Wojskowego. Miał żonę (Rosjankę) i córkę Adę. W Warszawie mieszkała stale młodsza siostra, Helena Rokossowska. = Z a o b r u s i e n j e P o 1 s z y (ros.) - za rusyfikację Polski 8 XI 1949. Wtorek Rano byłam w PIW-ie, a potem w "Czytelniku". Czekałam na Szymańską u Dembińskiej, która była jakaś okropna, wyglądała jak po przepitej no- cy, zielona, milcząca, z podpuchniętymi oczyma. Powiedziała, że ma 484 485 Konstanty Rokossowski jako macszałek ZSRR wściekłą migrenę. A po chwili: "Jakież są refleksy wczorajszej sensa- cji?" Zdębiałam, bo nigdy nikt z nich żadnych spraw poza ściśle wy- dawniczymi ze mną nie porusza. "No - bąknęłam - myślę, że wielu lu- dzi nie spało tej nocy". I tak jakoś głupio wydało mi się, że i ona tak źle wygląda, bo się martwi. A ona rzecze: "Jakież to wielkie szczęście mieć wodzem takiego bohatera, takiego zwycięzcę, taką sławę". Ledwo się powstrzymałam od słów, co we mnie grzmiały. "Ta sława tym jest w Polsce sławna, że wespół z von dem Bachem (obaj Polacy z pocho- dzenia) zdecydowała o zniszczeniu Warszawy". Ale milczałam jak tchórz, a ona bredziła coś, że "to Stalin go odkrył, wydobył jako małego nieznanego kapitana"... Potem dowiedziałam się, że Stalin wydobył owego Rokossowskiego z więzienia za opracowanie jakiegoś planu strategicznego obrony Mosk- wy czy Stalingradu. Może był kryminalnym przestępcą, bo polityczne- mu chyba by tak nie ufali, by mu oddawać władzę nad całą "polską pro- wincją". Choć Bierut i inni ministrowie też siedzieli w "komunistycz- nych" więzieniach. 9 XI 1949. Środa Całe rano w domu nad listem do Wyki, który zachwyca się moim opowiadaniem, ale przewiduje skreślenia cenzury i prosi o instrukcje, co w takim razie robić. Czy wycofać opowiadanie, czy iść na targi. W pier- wszej redakcji odpisałam bardzo ostro, że są granice, przy których ele- mentarna przyzwoitość każe powiedzieć: non possuml. Ale potem zmie- niłam redakcję. Z Wyką trzeba uważać. Poprosiłam więc, żeby bronił integralności tekstu we wszelki dostępny mu sposób, żeby zakomu- nikował mi o ewentualnych skreśleniach, że wtedy powezmę decyzję, zastrzegając, że w takim wypadku może nią być tylko - wycofanie ręko- pisu. Po południu na pocztę z listami do Wyki i do Maison Calman-Levy w Paryżu, która (to] firma zwróciła się o opcję na "Noce i dnie". Potem do Bogusia z powodu jego i Jurka urodzin. Boguś skończył lat 53, Jurek 17. Dowiedziałam się dziś, że partyjni dostali instrukcję, aby wybady- wać, jakie są nastroje w związku z nominacją Rokossowskiego. Że wo- bec tego, jak w wielkiej zmowie nieszczęśliwych wszyscy milczą i nikt pary z gęby o Rokossowskim nie puszcza. Choć i nikt nie żałuje, oczy- wiście, Zymierskiego, o którym sklecono dowcip, że rola się skończyła, został Żymierski (ma przydomek Rola-Żymierski). Ciekawe, że wo- dzem armii w Polsce został znowu Konstanty, tylko nie wielki książę, ale książę - renegatów. Patrząc zimno i trzeźwo, to posunięcie zdaje się zwiastować wojnę i jest trochę analogiczne do mianowania Montgomery'ego wodzem na- czelnym wspólnego sztabu armii zachodnichz. Tylko że tam tak właśnie o tym piszą, jasno i szczerze. Tu zaś każą to uważać za wielkie szczę- ście, o które sam "naród" pod postacią Bieruta błagał Stalina. Dowiedziałam się też, że w wojsku masy poborowych dzielone są na dwie kategorie: pewnych, którzy dostają broń i są szkoleni, i niepew- nych, którzy bez broni idą od razu do kopalni3. Jestem tak przygnębiona, że chyba umrę z tych zmartwień na serce. Na co ci przyszło, Polsko, na co ci przyszło? 1 N o n p o s s u m (łac.) - nie mogę. # Mowa o nominacji w 1948 r. brytyjskiego feldmarszałka B. L. Montgomery'ego na przewodniczącego Komitetu Naczelnych Dowódców Unii Zachodniej. 3 Te dowolne i bezprawne praktyki uregulował z czasem uzupełniający ustawę o za- stępczej służbie wojskowej ściśle tajny rozkaz z lutego 1951, który obok ochotników nakazywał kierować do batalionów w kopalniach "przeciwników Polski Ludowej, kuła- ków, wrogów klasowych, rodziny winnych politycznie i będących za granicą". 10 XI 1949. Czwartek Zrobiłam sobie plan dnia i postanowiłam go się ściśle trzymać. Już pierwszy dzień tego trybu życia bardzo dobrze mi zrobił. Okazuje się, że taka rzecz może równie dobrze trzymać człowieka w ryzach, jak dog- mat czy inna z zewnątrz dyscyplina. Trzeba mieć charakter, żeby coś je- szcze przed śmiercią zrobić. Erazm przyniósł smutną wiadomość, że umarła pani Peszyńska', na- gle na ulicy na Pradze, czy w tramwaju, wracając od doktora, który ją leczył. Miesiąc temu była u nas, wyglądała różowo i ładnie i mówiła, że się zdrowsza czuje na serce. Mimo siwych włosów miała dość młodą twarz. Była to wartościowa, miła osoba. Przed wojną prowadziła w Bib- liotece Publicznej dział sztuki, miała w gmachu Biblioteki także miesz- kanie. Poznałam ją w czasie powstania, kiedy przez dwa tygodnie gości- liśmy w Bibliotece na Koszykowej. Ludzie denerwowali się na nią, że w takich chwilach upominała się o podlewanie kwietników na dziedziń- cach Biblioteki. Była bardzo mężna i miała jakąś wielkopańską nieza- leżność od wszystkiego, co się działo dookoła. Chodziła bez ustanku po wszystkich piętrach sprawdzając, czy gdzie co nie uszkodzone, znosząc 486 487 łam wnioski z zestawionych przez nią faktów. Otóż tak zachwalany przez nią geniusz Jagiełły polegał nie tylko na chęci stworzenia "nowo- żytnego" dynastyczno-narodowego państwa, lecz na stworzeniu go dla Litwy i przeciw Polsce. W gruncie rzeczy starał się on przyłączyć Pol- skę do Litwy i dążąc do tego celu kawałkami "rozbierał" Polskę przez małżeństwa z Litwinami i Litwinkami, wydzierając spod władzy panów małopolskich to Kujawy, to Ruś Czerwoną, to Pomorze Szczecińskie, to nawet Śląsk, gdzie też ks. Janusza Oświęcimskiego ożenił ze swoją krewną. Przez nadania panom polskim (Spytkowi z Melsztyna) ziem w Rusi starał się ich oderwać od polskiej racji stanu i wiązał ich z Li- twą. Nawet i jego polityka zachodnia była polityką litewską, nie polska. W tym świetle potępiana przez autorkę polityka "antyjagiełłowa" panów książki etc. Kiedy raz na p#icldaszu kula karabinowa przeszła tuż koło jej twarzy, nawet nie drgnęła i rzekła tylko: "S'il vous plait"=. Po wojnie mieszkała podobno w najfatalniejszych warunkaćh i wysoko. Nie byłam u niej i nie byłam ani razu w ciągu tych pięciu lat w Bibliotece. St. wi- dywał się z nią i przynosił mi od niej odnóżki roślin, gdyż była namiętną hodowczynią roślin pokojowych. Od niej mam winobluszcz (w dwu ga- tunkach), którego hodowlę (moje wspaniałe egzemplarze zmarzły i ze- schły w straszliwą zimę popowstańczą) dzięki niej mogłam wznowić. Bardzo mi jej żal, że nie doczekała lepszych czasów (jak i my zresztą nie doczekamy), przykro mi, że kiedy przyszła ostatnim razem, byłam zajęta i nie tak serdecznie ją przyjęłam, jak bym chciała i jak byłam po- winna. Muszę jeszcze skorygować wrażenie z książki Maleczyńskiej. Po drugim uważnym przeczytaniu, kiedy robiłam z niej notatki, wyciągnę- E #l ## # #x I #. L #,. Królowa Jadwiga, miedzioryt 488 489 małopolskich i eo ipso Jadwigi nabiera całkiem innego znaczenia. Dąży- li do inkorporacji Litwy czy Rusi, aby przeciwstawić się inkorporacji Polski przez Litwę. W tym świetle nawet ich odwlekanie wojny z Zako- nem wygląda inaczej, niż to chce widzieć Maleczyńska. Nic dziwnego, że z niepokojem patrzyli na możliwość odbicia ziem polskich Zakonowi przez Jagiełłę, odbiłby je bowiem dla Litwy, nie dla Polski. Front anty- niemiecki był konieczny, ale nie za cenę utraty Polski. Wielkie impe- rium zachodniosłowiańskie skierowane przeciw Niemcom było piękną ideą, ale niedorzecznością jest chcieć, jak Maleczyńska, żeby Polska zrezygnowała była z roli ośrodka takiego państwa (czego chciał Jagieł- ło) na rzecz Litwy. I w tym świetle zrozumiałe jest dlaczego Jadwiga w czasie nieobe- cności Jagiełły sama osobiście przyłączyła do Polski Grody Czerwień- skie; była siostrzenicą Kazimierza Wielkiego i rzeczniczką polskiej, nie litewskiej racji stanu. W gruncie rzeczy książka Maleczyńskiej jest anty- polska, jak musi być książka każdego partyjnego komunisty. Wszyscy oni są spadkobiercami Iłowajskiego, unicestwiającymi dzieje Polski. 1 J a n i n a P e s z y ń s k a (1887-1949), bibliotekarka. Uczęszczała na wykłady Towarzystwa Kursów Naukowych i do Szkoły Malarstwa M. Kotarbińskiego w War- szawie. W l. 1907-08 zaczęła bezpłatnie pracować w Bibliotece Publicznej; stałą pracę otrzymała w 1921. W 1923 zorganizowała i udostępniła dział sztuki. W 1. 1929-34 współpracowała z "Biuletynem BP m.st. Warszawy". Pracowała do 1944. Podczas po- wstania warszawskiego i po nim należała do grupy osób zabezpieczających zbiory. W 1945 po rewindykacji przystąpiła do organizowania działu sztuki udostępniając zbio- ry w 1947. Stała się prototypem jednej z postaci w części powstańczej Przygód człowie- ka myślącego. 2 S ' i 1 v o u s p 1 a i t (fr.) - proszę uprzejmie. 13 XI 1949. Niedziela Zapomniałam napisać, że wczoraj niespodzianie dostałam list podpi- sany przez Janinę Broniewską (pierwszą żonę poety) i załączoną przy nim... legitymację członka Klubu Literatów PZPR'. List zawiadamia po prostu, że mi przesyła ową legitymację, donosząc ile wynosi wpisowe, składka etc. Oto dzisiejsze obyczaje. Normalnie, by zostać członkiem czegoś trzeba najpierw wyrazić chęć, potem starać się o to, a już co naj- mniej wiedzieć o istnieniu danego zrzeszenia! W pierwszej chwili chciałam napisać, że zaszło nieporozumienie, że nie będąc członkiem partii nie mogę należeć do klubu jej literatów, o którego istnieniu nawet nie wiem. Ale po chwili rozwagi postanowiłam po prostu zignorować ten kawał, który w ich pojęciu jest nie nieprzyzwoitością, lecz zaszczy- tem, jaki mi chcieli wyświadczyć. Ale listów do tych ludzi pisać raczej nie należy. Dziś rano po kąpieli i uporządkowaniu pokoju zabrałam się do malo- wania, któremu postanowiłam poświęcać niedzielne przedpołudnia. Fra- nia wyjechała na Żoliborz. Do St. (który miewa się lepiej) przyszedł Gucio Iwański. W trakcie malowania wybiegłam na chwilę do łazienki, żeby sphzkać pędzle i o dziwo, ja, która zawsze tego tak pedantycznie pilnuję, zostawiłam palący się gaz, zakręciwszy wodę. Palił się chyba z dziesięć minut, kiedy weszłam znów do łazienki i spostrzegłam to ku mojemu nieopisanemu przerażeniu. Na domiar złego zamiast zgasiwszy gaz czekać aż zebrana w rurach para sama ostygnie, odkręciłam kran. Buchnęły z hukiem piorunu kłęby pary pomieszanej z sadzą, a po chwili woda zaczęła ciec wszystkimi porami piecyka - rozlutował się doku- mentnie. Bardzo się wylękłam, ale natychmiast pobiegłam do Kowal- skiego na Mokotowską. Zastałam go w łóżku, obiecał, że jutro przyj- dzie. Po powrocie podałam obiad, a pozmywawszy pisałam do późna wie- czór na maszynie. Jak za okupacji przepisuję mój stary dziennik sprzed wojny. W roku 1944 przerwałam na początku roku 1936. Ten rok więc dalej przepisuję2. ' Klub mieścił się przy ul. Pankiewicza i działał bodaj do czasu, gdy literaci otrzyma- li kamieniczkę Johna. 2 Pracę tę, z czasem obejmującą i dzienniki powojenne, prowadziła Dąbrowska z różną intensywnością do końca życia. W ten sposób dużą ich część, lecz nie wszystko, i nie wszystko po kolei (nie przepisała np. dzienników z lat 1940-47, przeoczyła pewne zeszyty itp.) odcyfrowała z rękopisów i przepisała nieco je porządkując i gdzieniegdzie poprawiając stylistycznie. IS XI 1949. Wtorek Dziś o 7 rano radio podało, że odbyło się zebranie politbiura partii, na którym wykluczono z partii Gomułkę, Kliszkę, Spychalskiego i, zdaje się, paru innych. Sądząc z postawionych zarzutów (powtarzano mi tyl- ko, bo sama z wyjątkiem muzyki - i to rzadko - radia nie otwieram) " kumania się ze szpiegami i agentami imperialistów", ludzie ci zostali chyba aresztowani i należy się spodziewać nowego "sądu" w rodzaju Rajka'. Stalinisko nie uspokoi się, póki nie wytrzebi ze świata wszy- 490 491 stkich komunistów zasługujących jakoś na to miano. Niektórzy mówią, że tych trzech wyrzucono nie z partii, tylko z KC. Dziś list od Anny, listy od Wyki i Przybosia, który przysłał mi 250 pastylek bellergalu. Wieczorem przyszła p. Małynicz i przyniosła nam bilety na "Męża i żonę" Fredry. Bardzo denerwuje mnie ta korespon- dencja z Wyką w sprawie domniemanej możliwości skreśleń w moim opowiadaniu. # L a s z 1 o R aj k (1909-1949), polityk. Od 1948 minister spraw zagranicznych Węgier, aresztowany w czerwcu 1949, oskarżony został o szpiegostwo i zdradę, osądzo- ny - wraz z A. Szalayem i T. SzÓnyim - i w październiku 1949 stracony; zrehabilitowa- ny w 1955. = Mowa tu nie o postanowieniach Biura Politycznego, lecz III Plenum KC PZPR (11-13 XI 1949), na którym B. Bierut wygłosił referat pt. Zadaniapartu w walce o czuj- ność rewolucyjną. W. Gomułkę, Z. Kliszkę i M. Spychalskiego usunięto wówczas z KC i pozbawiono prawa udziału w jakichkolwiek władzach - aresztowania nastąpiły później. 16 XI 1949. Środa Wieczorem z Bogusiem na "Mężu i żonie" w Kameralnym'. Zachwy- cające przedstawienie, jak wszystko, co reżyseruje Korzeniewski. Krecz- mar w roli Wacława zabłysnął jak jeszcze w żadnej innej. Równie dobra jest Elwira-Romanówna, a przepyszna jest i Joasia, którą gra żona Kre- czmara, także imieniem Joanna` i jakby stworzona do tej roli. I sama sztuka doskonała. Można się z niej uczyć mistrzostwa sceniczności. Dziwna rzecz. Przepisując teraz mój dziennik z 1936 roku widzę, że nie znosiłam w owym czasie ani Moliera, ani Fredry. Dopiero teraz doro- słam do zachwycania się nimi. "Szkoła żon" i "Mąż i żona" - obie w re- żyserii Korzeniewskiego - były to dla mnie najpiękniejsze przedstawie- nia, jakie widziałam w ciągu tych pięciu lat. Polszczyzna Fredry, jego realizm wprost upajają mnie. A Korzeniewski jest wielkim reżyserem. # Aleksander Fredro - Mąż i żona, reż. B. Korzeniewski, scen. Z. Strzelecki, premie- ra 25 X 1949, Teatr Polski, scena Kameralna. # Nie Joanna, lecz Justyna Karpińska-Kreczmarowa (ur.1918), aktor- ka. Debiutowała w 1940 we Lwowie. W l.1944-46 występowała w Teatrze Wojska Pol- skiego w Lublinie i Łodzi, a następnie do 1980 w Teatrze Polskim w Warszawie. Waż- niejsze role: Basi w Krakowiakach i góralach, Justysi w Mężu i żonie, role tytułowe w Beatrix Cenci Słowackiego, w Obronie Ksantypy Morstina, w Ciotuni Fredry, Gruszeń- ki w Braciach Karamazow, Kalmitowej w Chłopcach Grochowiaka. 17 XI 1949. Czwartek Byliśmy dziś ze St. u doktora Sieramskiego. Nie znalazł, aby u St. było jakieś obiektywne pogorszenie. Kazał odrzucić mleko, którego St. ostatnio nadużywał pijąc je na drugie śniadanie i na kolację. Co do mnie uznał mnie za tak dobrze wyglądającą, że nie chciał mnie badać ani brać ode mnie honorarium. Ale uparłam się, że chcę wiedzieć konkretnie, jak poprawa wygląda. Wygląda znakomicie. Ważę 55 kilo, ciśnienie 155 - od czterech lat nie miałam takiego. Żadnych złogów artretycznych- obejrzał moje nogi i orzekł: "Parnell mógłby panią wziąć do baletu". Usłyszeć coś takiego w moim wieku, choćby od lekarza, to dodaje hu- 492 493 Bohdan Korzeniewski, ok.1957 moru. Bardzo jestem z tego wszystkiego zadowolona. Pozostanę jednak przy dwu posiłkach na dzień, a pieczywo pozwolił mi jeść w niedzielę. Reszta dnia w domu. Przepisuję dziennik mój za rok 1936 dziwiąc się, jak bardzo nie cier- piałam ówczesnego stanu rzeczy, który dziś wydaje mi się mniej złym od obecnego. Chciałabym o tym porozmawiać z kilkorgiem dobrych przyjaciół. List do Anny. 18 XI 1949. Piątek Wieczorem przyszła depesza od Anny: "Mieszkanie załatwione po- myślnie". Szalenie się z tego ucieszyłam, to pierwsza dobra wiadomość od bardzo dawna, ale dotąd nie mam listu o szczegółach dotyczących tej wiadomości. Trochę mi żal, że Anna wzięła tego jakiegoś studenta na lokatora, może by się i bez tego obeszło. Gdy tylko jest jedna obca oso- ba w domu, nie jest się już u siebie. Ale podobno to bardzo miły i war- tościowy chłopak, więc może warto było mu pomócl. 1 Tym lokatorem był Czesław Hernas, podówczas student polonistyki i sekretarz re- dakcji "Zeszytów Wrocławskich" (patrz przypis w tomie II). 20X11949. Niedziela Cały dzień w domu. Na dworze mgła, bardzo cicho i ciepło. Sypiam teraz przy otwartym oknie. I rano i po południu przepisuję dziennik. O wpół do jedenastej kończę rok 1936. Toż to by była gratka dla reży- mu, gdybym go teraz ogłosiła. W przerwach słucham radia, bo nareszcie było dziś dużo muzyki. [...) Śniła mi się dziś Stasia Blumenfeldowal z jakąś okrutną jaskrawo- ścią. Usłyszałam wyraźnie dzwonek i jej głos w przedpokoju. Tak jakby St. jej otworzył. Weszła do mego pokoju o wiele wyższa, niż była, a jednak ubrana w moją domową suknię, tę z "cynjowego" szlafroka która dziwnym sposobem na nią pasowała. Witała mnie uściskiem ja- kimś na wskroś duchowym, jakby nie dotykając. Ale choć to było na Polnej, a jednocześnie, jak gdyby nie w Warszawie, lecz w jakimś ob- cym mieście, budowanym z samych tarasów. I ona nie mogła zostać, bo jakoby z mężem dostali na krótko urlop skądś z daleka, jakby z tamtego świata i chcieli zobaczyć Warszawę. Męża Stasi widziałam gdzieś w od- dali, w lśniącym białym kołnierzyku i był to niby Ineczek, ale i nie Ine- czek, i wcale do niego niepodobny. I tu się zbudziłam. # S t a n i s ł a w a z d. Adolfówna, primo voto Bałabanowa, secundo voto B I u- m e n f e 1 d o w a; żona znanego przemysłowca i zarazem intelektualisty Iwowskiego Izydora Blumenfelda. Pracowała w "Sygnałach", następnie we "Lwowie Literackim", który dzięki swym koneksjom podtrzymywała finansowo. W początkach wojny połą- czyła ją z Dąbrowską wielka przyjaźń. Scigana i aresztowana przez gestapo zginęła w 1942 r. Stała się prototypem Marii Ersztynowej z Przygód człowćeka myślącego. 494 495 Stanisława Blumenfeldowa ZI XI 1949. Poniedziałek Rano w domu piszę. Po południu przyszła Monika Żeromska' pora- dzić się, co ma robić. Borejsza zwrócił się do jej matki i do niej, aby na- pisały o Żeromskim do "Odrodzenia". Że niby był prekursorem dzisiej- szych czasów i że "trzeba zaktywizować Żeromskiego, bo różni gów- niarze (jak się wyraził) postponują go i odsądzają od wszelkiej warto- ści". Borejsza chce zrobić numer poświęcony Żeromskiemu, do którego ma zaprosić Tuwima, Staffa i... Kasprowiczową. Nic jej nie mogłam po- radzić. Jeśli nie chce w tym wziąć udziału, to dwa proste ludzkie argu- menty stoją za tą decyzją.1) Żadna z nich nigdy nie napisała ani słowa do druku i tego nie potrafią. 2) Rodzina najbliższa nie ma danych, by pi- sać o swych wielkich ludziach, widzi ich raczej en pantoufles2, a o tego, rodzaju wypowiedź chyba tutaj nie idzie. Poza tym powiedziałam, że in- tencja Borejszy może być rzeczywiście taka, jak to im przedstawił, żeby poszły na to zebranie i zobaczyły, jak to się zapowiada, a w ostateczno- ści niech Monika zaproponuje, że zilustruje ten numer. # M o n i k a Ż e r o m s k a (ur.1913), córka pisarza z drugiego małżeństwa; malar- ka. W dotychczasowych trzech tomach (1993, 1994, 1995) doprowadziła swe Wspo- mnienia do roku 1960. 2 E n p a n t o u f 1 e s (fr.) - w domowych pantoflach 24 XI 1949. Czwartek Porządkując stare papiery w szufladzie natrafiłam na luźną kartkę z taką oto notatką, pochodzącą jeszcze z czasu pierwszej wojny świato- wej : "Czy więcej jest warte umieć znosić wszystko (prosty lud), czy nie móc znieść jakichś warunków życia. Wszystko zależy od przyczyn, któ- re nam każą wszystko znosić lub nie móc czegoś znieść". List od Anny popołudniową pocztą. 27X11949. Niedziela W nocy nie śpię do czwartej - histeryzuję na temat Polski. Niemcy walili obuchem w łeb, lecz o ile obuch nie trafił, człowiek żył, choć pod ziemią, wolny i piękny. Rosja działa jak żrący kwas prżetrawiający du- szę narodu i zmieniający jej organiczny skład w amalgamat nie do po- znania i w dodatku cuchnący. Ale w moich notatkach sprzed wojny też tak strasznie rozpaczam nad losem Polski. Może i teraz przesadzam. Muszę naprawdę zdobyć się na więcej spokoju w ocenie sytuacji. 29 XI 1949. Wtorek Rano koło dziesiątej przybyła Anna. Na jej przyjęcie kupiliśmy kacz- kę, kompot "wekowy" z brzoskwiń (o którym Frania mówi: "to luksus, za to by przecież można mieć kurczaka"), wysprzątaliśmy mieszkanie, wyfroterowali podłogi. Wstałam o siódmej, uporządkowałam moje biur- ko i kwiaty. Anna przyjechała w doskonałej formie, świetnym humorze, taka, jakiej nie widziałam jej chyba od 1943 roku. Prawie jednocześnie z jej przyjazdem przybyło auto PIW-u (już drugi raz tak się zdarza) z li- stem od Kuryluka, wyrażającym zgodę na moją propozycję usunięcia w ogóle przedmowy ze "Znaków życia" (wobec zakwestionowania kil- ku ustępów z dawnej przedmowy z 1937, w której zmian żadnych doko- nać już nie chcę i nie mogę)1. Ogromnie się ucieszyłam z tego ich dla mnie ustępstwa, zwłaszcza że uprzejmy ton listu Kuryluka świadczy, że zależy im na pozytywnym załatwieniu mojej prośby. ' Wydanie PIW-owskie Znaków życia z 1949 i dalsze ukazały się bez przedmowy; przedwojenną przedmowę przedrukowała Dąbrowska w PR, t. II. 1 XII 1949. Czwartek Ledwo wyszedłszy, zdybałyśmy taksówkę (deszcz padał), z której właśnie ktoś wysiadał. Nią więc na Kawęczyńską. [...] Kornaccy byli bardzo nam radzi, mili, serdeczni i zwariowani jak zawsze. Najpierw za- stałyśmy tylko ją. On był w Szpitalu Przemienienia Pańskiego u ich wy- chowanka Alego, u którego okazało się ropne próchnienie kości w uchu wewnętrznym. I,ekarz powiedział, że sprawa jest przegrana, że trzeba robić trepanację czaszki bez widoków jednak na zatrzymanie tego pro- cesu. Próbująjeszcze leczenia streptomycyną', którą Kornacki dostał od ministra Sztachelskiegoz. Koło piątej Korn. wrócił ze szpitala z wiado- mością, że doktor przez Alego prosił o zatelefonowanie o szóstej, i to koniecznie. Domysły, jak będzie wyglądała zła wiadomość. Dopiero po przyjściu Korn. dozorczyni, która im gotuje, przyniosła ich obiad. Por- cje kury w jakimś sosie z kaszą czy kartoflami, gargantuicznie olbrzy- mie, ale wszyściutko zjedli; potem częstowali nas herbatą, winem, likie- rem i konfiturami. Przez ten cały czas czarny kot Ludwik i jego matka 496 32 - Dzienniki, t 1 497 oraz żona, właśnie od niego kotna, Liana, pląsały po meblach i po stole ku głośnemu zachwytowi gospodarzy. Wśród rozmów zdających się chaotycznymi, ale przyjemnymi rozmowami przyjaciół pojawiło się kil- ka tematów stwierdzających naszą z nimi obcość, wynikającą z ich bra- ku wyczucia pewnych ran polskich czy z ich naiwności i dezorientacji politycznej. Np. kiedy rozmowa zeszła na Osóbkę-Morawskiego, Bog. powiedziała: "Cóż, jest teraz dyrektorem uzdrowisk. Dyrektorem od źródeł". "To bardzo dobrze - mówię - mogli przecie dużo gorzej z nim postąpić". Ona zaś na to: "Tak, ale jakie to upokorzenie". Dla niej więc być rosyjskim premierem w Polsce nie było upokorzeniem. A być dyre- ktorem od zacnych źródeł, to rzecz - po utracie "wyż. wzmiankowego" premierostwa - upokarzająca. Potem zaczęli się zachwycać, że Helena Bobińska3 pisze na zamówienie książkę o dzieciństwie Stalina, Bogusz. długo rozwodziła się nad tym, jaka to będzie miła i śliczna książka. (Przyp. z 1956. Tytuł: "Soso". Po "rewelacjach" Chruszczowa, powstał dowcip, że Bobińska pisze dwa dalsze tomy pt. "Komu Soso zrobił ku- ku". "Soso be!") Słuchałyśmy cierpliwie, wreszcie Anna przerwała bru- talnie: "Mnie nie interesuje ktoś, kto w Polsce pisze dziś książkę o Stali- nie. Interesowałabym się kimś, kto by pisał książkę o Kochanowskim na przykład". "No, tak, z tego punktu widzenia, oczywiście" - bąknęła Bo- gusz. trochę speszona. Lecz wnet zaczęła wychwalać córkę Bobińskiej, Celinę, znaną z ujmowania historii Polski ściśle w duchu osławione#o Iłowajskiego. Chwaliła ją za książkę "O prostym człowieku ZSRR". Ze przysłała jej to z dedykacją, w której prosi o "krytyczne uwagi", i że nie może się do tej Bobińskiej dodzwonić, żeby jej te krytyczne uwagi zakomunikować. Dziwne to, chcieć komunikować krytyczne uwagi or- todoksom rosyjskości! A Kornaccy chcą tym wszystkim dowieść, że nie mają żadnych kompleksów, że są tacy po prostu ludzcy etc. Tak sobie to tłumaczę. By przerwać te rozmowy, przypomniałam Kornackiemu o telefonie do doktora. Poszedł do drugiego pokoju, telefonował i wrócił z nieocze- kiwaną wiadomością, że ów Ali jest... zdrów i może być wypisany ze szpitala. Okazało się, że streptomycyna przyniosła zgoła cudowne skut- ki w sprawie uznanej przez lekarzy za beznadziejną. Istotnie dziwna to była rzecz dowiedzieć się w czasie tej samej wizyty, że ktoś jest śmier- telnie chory i że ten ktoś absolutnie wyzdrowiał. On był wyraźnie ucie- szony, ona wyraźnie zdziwiona. Dziwienie się jest jej stanem przyro- dzonym. On jest bardziej uczuciowy, ona bardziej intelektualna i chłod- na, choć oboje w jednakowym stopniu wiecznie rozdygotani. Wróciłyśmy do domu około dziewiątej, mimo ich serdeczności, nie nadto oczarowane wizytą, zwłaszcza Anna. i S t r e p t o m y c y n a (gr.-łac.) - odkryta w 1944 przez S. A. Waksmana i współpra- cowników, wówczas w Polsce stanowiła nowość; nazwa zbiorowa dla kilku antybioty- ków. 2 J e r z y S z t a c h e 1 s k i (7 911-1976), lekarz, działacz polityczny. Podczas stu- diów medycznych na uniwersytecie w Wilnie związany z "grupą Dembińskiego", are- sztowany i w procesie uniewinniony. W l.1934-40 asystent zakładu naukowo-badaw- czego chorób nowotworowych. W 1939-41 kierował Wydziałem Zdrowia w Wilnie. Później w ZSRR w Republice Tatarskiej; w 1942 wstąpił do Armii Radzieckiej, nastę- pnie w I Polskiej Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki dowódca batalionu sanitarnego, brał udział w bitwie pod Lenino. W 1944 wojewoda białostocki, następnie minister aprowizacji. Dwukrotnie w 1. 1951-56 i 1961-68 minister zdrowia. Działacz Towarzy- stwa Krzewienia Kultury Świeckiej; był w 1.1956-61 pełnomocnikiem Rządu do spraw stosunków z Kościołem. 3 H e 1 e n a B o b i ń s k a (1887-1968), siostra J. Bruna, żona Stanisława Feliksa, członka Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego w Białymstoku, przedstawiciela KPP w Komitecie Wykonawczym Międzynarodówki (oskarżony i stracony w 1937, zrehabi- litowany w 1956). W 1.1920-45 działała w środowisku polskim w ZSRR (m.in. w reda- 498 Helena Boguszewska i Jerzy Kornacki przy odkopywaniu rękopisów,1945 kcji "Kultury Mas"). Napisała wiele utworów dla młodzieży, m.in. Soso,1953. Ponadto Pamiętniki tamtych lat,1963. 2 XII I 949. Piątek Do "Czytelnika", gdzie w księgarni załatwiałam wysłanie dwu ksią- żek dla pani Poklewskiejl dla Domu Starców w Nyńkowie, gdzie jest pani Stemp. (a z listów tej pani Pokl. można wnosić, że to jest oaza do- broci, miłości bliźniego i starych polskich obyczajów). Zapomniałam w lecie napisać, że tego roku Hubert Stemp. ożenił się z młodszą od sie- bie o 30 lat panienką, a mając tylko jeden pokój umieścił matkę, pogrą- żoną w demencji starczej, w domu starców, gdzie dzięki kierowniczce Koziełł-Poklewskiej znalazła znacznie odpowiedniejsze warunki i le- pszą opiekę, niż miała w tym PGR-ze. Ale problem to i rozwiązanie tra- giczne. Lecz jakie było inne? Na próżno łamię sobie nad tym głowę. Anna opowiedziała mi, że Parandzia kiedyś mówiła, że gdyby nie St., to ja bym nigdy nie została pisarką, że piszę z jego natchnienia. Trochę speszyła się, gdy Anna zauważyła, że przecież "Ludzie stamtąd" ukazali się, zanim poznałam p. Stanisława. Wtedy dodała: "Właściwie Dąbro- wska pisze tak jak Nałkowska, tylko lepiej". Anna na to: "Przeciwnie, Dąbrowska pisze absolutnie inaczej niż Nałkowska" itd. Ponieważ Paran- dowska, jak wiem, nie cierpi Nałkowskiej, więc w tym jej "twierdzeniu" była chęć obniżenia mojej twórczości. Ona, biedaczka, ciągle drży, czy ktoś nie pisze czasem lepiej od "Jasia", którego uważa za największego pisarza świata. lEmilia Stella Poklewska-Koziełł (1893-1970),właścicielkaziemska z Wileńszczyzny, rozwiedziona, żona Józefa. Po wojnie przez ponad 20 lat prowadziła tzw. domy opieki, m.in. w Rudzie Tylżyckiej i Białoczowie. 3 XII 1949. Sobota O piątej taksówką na Elektoralną do państwa Bieńkowskich. Cała Elektoralna na nowo odbudowana, zdumiała mnie ilość wielkich blo- ków mieszkalnych. Ale mieszkania tak malutkie jak dla lalek, bardzo tandetnie wykonane. Na schodach drzwi wszystkich mieszkań prześwie- cają pęknięciami lub spaczeniami nie dość wysuszonego drzewa. Cieka- we opowiadanie p. Danusi' o kozie zwyciężającej wszystkie plany urba- nistyczne. Robotnicy chcą mieć domki z ogródkami, a nie mieszkania w wielkich blokach. A plan socjalistyczny nie lubi domków z ogródka- mi i kozą czy krową, bo mając to ludzie nie będą chodzili na zebrania. Wychodzimy o ósmej, deszcz, ciemno. Bogato oświetlona tylko no- wa Marszałkowska, która przecina teraz plac Bankowy. Dochodzimy do niego, ale nigdzie nie ma taksówek; czekamy długo na tramwaj i wresz- cie osiemnastką dojeżdżamy do Placu Zbawiciela. Zastałyśmy w domu p. Małyniczównę i Bohdana Korzeniewskiego. Żałowałam, żeśmy tak późno przyszły i tyle z ich towarzystwa straci- łam. Ciekawe rzeczy mówił Korzeniewski. "Kordian" nie będzie grany z powodu. . . ks. Konstantego. Zbyt narzucające się analogie. ' D a n u t a B i e ń k o w s k a z d. Strzeszewska (1920-1992), tłumaczka, działaczka społeczna. Podczas wojny znalazła się w Bukareszcie, gdzie ukończyła studia medyczne 500 501 Danuta Bieńkowska ze stopniem doktora. Po powrocie do kraju we Wrocławiu obok pracy lekarskiej działała w RTPD. Debiutowała w 1946 na łamach prasy jako prozaik. W 1. 1949-51 pracowała w Zakładzie Osiedli Robotniczych w Warszawie jako konsultantka do spraw shiżby zdrowia i opieki nad dzieckiem. Później zajęła się zawodowo twórczością literacką nie zarzucając działalności społecznej. Wydała m.in. powieści i zbiory opowiadań: Dach nad głową, 1953, Liczy się każdy dzień,1962, Szczęście własne i cudze, 1963, Lekarz starej Warszawy (powieść o Chałubińskim),1964, Żywot szczęśkwy Sebastćana Klono- wica, 1965, Żywot bliźniego twego,1965, Jedno małe kłamstwo,1966, Kawaler Róża- nego Krzyża (powieść o R. Rembielińskim),1966, Opowieści zparagrafem,1969, Gdy- byś mnie kochał, 1972, Ślubne kobierce, 1974, Wesprzyj się na mnie, 1980; ponadto utwory dla dzieci i młodzieży, prace popularno-naukowe i tłumaczenia z rumuńskiego. Bliższą znajomość z Dąbrowską zawarła we Wrocławiu dzięki A. Kowalskiej. 4 XII 1949. Niedziela Barbara po wodzie i z huraganem, który o piątej przybrał charakter niemal kataklizmu. Trzy fale nawałnicy były tak silne, że poprzez łomot wichru słychać było trzask spadających tynków i kominów, brzęk szyb, które wiatr jak podmuch pocisku wydmuchiwał nawet z zamkniętych okien. Podobny huragan pamiętam w Warszawie zaledwie kilka razy. Helenka Jonkajtysówna przy kolacji opowiadała b. ciekawe rzeczy o wyrzucaniu studentów z domów akademickich. Wyrzuca się młodzież z ostatnich lat studiów, nade wszystko niepartyjną i o niewłaściwym po- chodzeniu społecznym (pochodzenia docieka się teraz z nie mniejszą zażartością niż za niemieckiej okupacji, inny tylko jest klucz), aby zro- bić miejsce dla młodzieży z kursów "dwuzerowych" (przygotowujących do uniwersytetu absolwentów szkół powszechnych (nazwano już je "klozetowymi';) i zerowych', mającej pochodzenie biedno-chłopskie i robotnicze. Sród tej młodzieży są też na pewno elementy ambitne i cenne, ale do akcji wyrzucania starych studentów używane są elemen- ty najgorsze - służalcze, chamskie, po prostu chuligańskie. Dochodzi do takich scen, że takie "dwuzerówki" w domu akademickim przy Polnej 50 (gdzie Helenka mieszka) wchodzą w nocy do pokojów zajętych przez stare studentki, ściągają z nich kołdry i wyrzucająje z łóżek. Osobna znów jest historia studentów, którzy nie dostali przydziału w domach akademickich i po prostu nie mają gdzie mieszkać. Taki stu- dent nazywa się "walet", gdyż przyjmowany bywa do łóżka kolegi "na waleta", Otóż tych waletów ścigają specjalne komisje dyscyplinarne i policja. # Terminologia myląca. Od 1945 dla młodzieży opóźnionej wskutek wojny jako po- moc w zdobyciu matury władze utworzyły na wyższych uczelniach rok wstępny, zwany zerowym. Od 1946 z inicjatywy organizacji młodzieżowych powstały ponadto Kursy Przygotowawcze do wyższych studiów dla młodzieży robotniczej i chłopskiej bardziej zaniedbanej w nauce, często z ukończoną jedynie szkołą podstawową; te kursy zwie się tutaj "dwuzerowymi". O założeniach i pierwszych efektach Kursów Przygotowawczych por. N. Assorodobraj, Kursy Przygotowawcze a zagadnćenie spotecznej selekcji młodzie- ży akademickiej, "Przegląd Socjologiczny" 1947, t. IX. 8 XII 1949. Czwartek Dzień słonecznawy, bardzo ciepły. Cały dzień nad przepisywaniem dziennika z 1938. W południe przyszedł Kiełpiński, przyjaciel Szcza- wieja, z wiadomością, że pismo "Warszawa", o którego istnieniu niemal zapomniałam, zamienia się w miesięcznik. Ponieważ jako dwutygodnik ukazywało się rzadziej niż co miesiąc, teraz pewno będzie się pojawiać co kwartał albo rzadziej. Prosił, abym pozwoliła im przedrukować "Ge- niusza sierocego". Powiedziałam, że to nie przejdzie, ale w końcu dałam mu znalezioną przez St. jakąś korektę przedwojenną. Ten Kiełpiński po- wtórzył to samo, co wczoraj mówił Boguś, że odmłodniałam o dziesięć lat. 9 XII 1949. Piątek Dziś dwie pomyślne rzeczy. Dwa listy od Anny (które przyniósł Ta- dzio Matuszewski odebrawszy je wprost od listonosza) i ekspres od Wyki z korektą opowiadania "Głupia historia". Takie wyprawiał brewe- rie, a cenzura nie skreśliła ani jednego słowa. Ale rzecz pójdzie dopiero w numerze styczniowym. IS XII 1949. Czwartek Po powrocie do domu zastałam Kiełpińskiego, który znów mnie mor- duje o coś dla "Warszawy", i Truchanowskiego z takiemiż prośbami do świątecznego numeru "Kur. Codz." Przeszkodzili mi trochę w słuchaniu koncertu skrzypcowego Beethovena. Kiełpiński poszedł, a Truch. wy- słuchał z nami koncertu, a potem przeczytał nam opis burzy śnieżnej, którą daje w tymże świątecznym numerze. Czytał z takim przejęciem, jakby to był opis najdonioślejszego wydarzenia i ludzkości, i ziemi. Po- chwaliłam go, by nie robić przykrości temu poczciwemu i naiwnemu 502 503 człowiekowi. Zresztą jest to może istotnie najlepsza rzecz, jaką napisał, choć nie przemawia do mnie taka personifikacja przyrody. To są już bardzo przebrzmiałe smaki literackie, a nade wszystko - talentu nie do- stawa. Po jego wyjściu pisałam do dziesiątej refleksje na temat pobytu jesiennego we Wrocławiu, zaczezpnięte z tego tu dziennika - dla owego "Kuriera Codziennego", którego nikt nie czyta. 16 XII 1949. Piątek Od Lorentza, który jest krewnym mojej dawnej przełożonej Semade- niowej, dowiedziałam się szczegółów o jej śmierci, które mnie trochę pocieszyły. Nie umarła ona, jak od kogoś słyszałam, w Gdańsku w przytułku, lecz w Gdańsku w szpitalu, będąc pod bardzo dobrą opieką zarówno lekarzy, jak swej synowej i wnuka, z którymi po wojnie tam osiadła. Nie wiem tylko jeszcze, jak wyszła z Warszawy i gdzie była po powstaniu, w którym straciła jedynego syna, Tadeusza, pamiętnego mi jeszcze z lat dziewczęcych. Urodził się, kiedy kończyłam drugą klasę na pensji p. Semadeniowej. Któż mógł wtedy wyśnić, wyobrazić sobie, że zginie w powstaniu przeciw Niemcom... w Warszawie. 19 XII 1949. Poniedziałek Po południu - na pocztę z listem do Anny (od której przyszły dziś dwa), a stamtąd tą samą taksówką na posiedzenie Towarzystwa Nauko- wego. Te odczytowe posiedzenia odbywają się co dwa tygodnie, ale ja byłam na nich wszystkiego dwa razy (w tym raz jako prelegentka) od czasu, jak mi wyświadczyli zaszczyt wybierając mnie jednomyślnie na członka, więc trzeba znów raz pójść. Wnętrze pałacu Staszica nie jest jeszcze wykończone. Osób w sporej sali z kolumnami było ze 25. Na wstępie pani Szmydtowa oznajmiła o śmierci Karola Zawodzińskiegol. Umarł w Toruniu, podobno na zapalenie płuc z gruźliczym zapaleniem opon mózgowych. Bardzo nie lubiłam tego człowieka, a teraz mi przy- kro, że umarł tak przeze mnie nie polubiony. Potem Julian Krzyżanowski i jego młoda (trzecia) żona, z domu Świ- dwińska (córka Sarnówny, którą znałam w Brukseli, podkochiwała się wtedy w Marianie) wygłosili referaty. Ona pod tytułem: "Sprawiedliwy krytyk Słowackiego" - dała dosyć szkolną apologię Krasińskiego (choć nie był ani sprawiedliwy, ani krytyk). On mówił o elementach baśnio- wych w poezji Słowackiego. Była słabiutka i mdła dosyć dyskusja. Ten wieczór powinien był być cudownym odetchnieniem, bo nie było w nim ani słowa o Związku Radzieckim z przodu i z tyłu, o Stalinie etc. A jed- nak było w nim coś martwego i jakby sparciałego. Jakby wartości pol- skie w duszach ludzkich istotnie wygasały, lub doznały jakiegoś szoku onieśmielenia. Wyszłam z paniami Rothertowąz i Kulczycką-Saloni3. Bardzo chciało mi się pić i szukałam gdzieś wody sodowej. Te panie za- prowadziły mnie na Ordynacką do kawiarni "Mazovia", gdzie nigdy nie byłam i o której istnieniu nie wiedziałam. Jak odwiecznie, w warsza- wskich kawiarniach spotyka się znajomych. M.in. zobaczyłam od lat nie spotykanego (a poznanego w 1940 roku we Lwowie) Andrzeja Krucz- kowskiego'. Niebawem przyszli tam Krzyżanowski z żoną i jej matką, która była na odczycie i rozpłakała się przy powitaniu ze mną. Była czarno ubrana, ale córka nie nosi żałoby po ojcu. Od wczoraj gmach policji naprzeciw mego okna (na 6 Sierpnia) ude- korowany jest - już na 21 - olbrzymiej wielkości czerwoną gwiazdą z portretem Stalina pośrodku. Na tym jeszcze jakiś suto iluminowany napis - po bokach dwa globy ziemskie z młotem i sierpem. Coraz już częściej znikają polskie orły, coraz częściej widzi się tylko godła Sowie- tów. Miasto, kiedy wracałam, wyglądało jak widmo Lwowa z 1939-40 roku. 1 K a r o I Z a w o d z i ń s k i (1890-1949), wojskowy, krytyk i teoretyk litera- tury. Uczył się po części w Warszawie, po części w Rosji. Studiował literaturę romańską w Petersburgu. Legionista;1918-32 służył w wojsku, które opuścił w stopniu rotmistrza. 1933-34 wykładał literatury słowiańskie w Brukseli. Po wojnie profesor Uniwersytetu im. M. Kopernika w Toruniu. W 1921 rozpoczął działalność krytyczną zajmując się literaturą polską i rosyjską oraz wersyfikacją. Związał się z grupą "Skamandra". Autor m.in. studium Maria Dą- browska. Historyczno-literackieznaczeniejej twórczości,1933, Zarysu wersyjikacjipol- skiej, 1936, Stulecia trójcy powieściopisarzy, 1947; pośmiertnie wydano: Studia z wer- syfikacjipolskiej,1954, wybór szkiców Opowieścipowieści,1963. Toczył z Dąbrowską spór o język jej dramatów historycznych. # Z o fi a R o t h e r t o w a (1905-1959), dr filozofii polskiej, historyk sztuki. Była ku- stoszem Muzeum Narodowego, później Muzeum im. Mickiewicza; pracowała też nie- etatowo w IBL. # J a n i n a K u 1 c z y c k a - S a I o n i (ur.1912), historyk literatury, wykładowczy- ni, a od 1960 profesor UW. Napisała szkice m.in. o Prusie, Spasowiczu, Wyspiańskim, Żeromskim i prace komparatystyczne, m.in. o wpływie Zoli, oraz Życie literackie War- szawy w l.1864-92,1970. 4 A n d r z e j K r u c z k o w s k i (ur. 1912), ekonomista. Należał do zespołu założy- cielskiego lwowskich "Sygnałór5", następnie redaktor i wydawca "Lwowa Literackie- go". W 1.1945-48 pracował w "Rzeczypospolitej", od 1950 w Ministerstwie Handlu Za- 504 505 granicznego. Wydał reportaże Listy spod równika,1957. Gdy zmuszeni z pierwszą żo- ną, Marią Wrześniewską, do ucieczki ze Lwowa znaleźli się podczas okupacji w War- szawie, Dąbrowska ich odwiedziła. 21 XII 1949. Czwartek Dzień półsłoneczny, ciepły, łagodny. Miasto zajęte kupowaniem ryb, mięsa, choinek. Coraz to ktoś niesie choinkę - choinki widać na wszy- stkich prawie balkonach kamienic. Sądzę, że mało kto myśli dziś o Sta- linie. Ale na Polnej minęły mnie dwie młode panny, z których jedna mówiła: "Na pewno będzie temat o Stalinie. Ja już go sobie dzisiaj napi- szę". Po obiedzie śpię. O piątej przynieśli zaproszenie na jutro na za- kończenie Festiwalu Sztuk Sowieckich w Teatrze Polskim i na przyjęcie późno wieczorem w "Polonii". Wieczorem siedzę długo nad dziennikiem, St. położył się już o ós- mej. Przeglądałam wczoraj moje dzienniki z czasów okupacji. Niestety, tak zaszyfrowane, że wielu rzeczy sama nie rozumieml. Ale ciekawe, że właściwie żadne kataklizmy historu nie zmieniają mego trybu życia. To aż straszne ! # Niektóre z nich Dąbrowska rozszyfrowała na marginesach 22 XII 1949. Czwartek Świąteczne sprawunki. Po południu o piątej poszłam na owo zakoń- czenie polskiego festiwalu rosyjskich sztuk do Teatru Polskiego. Wie- czór był wilgotny i mglisty. Przed Politechniką nie było taksówek. Cze- kałam długo, aż zmarzłam, a przede mną jeszcze był i czekał jakiś jego- mość. Wreszcie nadjechała duża taksówka. Jegomość wsiadł, nie mo- głam oponować, bo był pierwszy. Nagle szofer uchylił drzwiczek: "A pani w którą stronę?" "Do Teatru Polskiego". - "To w jedną stronę, niech pani pozwoli". Pasażer nie oponował, więc wsiadłam. Ow jego- mość wysiadł przy Brackiej, zapłacił 100 zł. Ja zapłaciłam cały kurs od Polnej,180 zł, ale jeszcze podziękowałam szoferowi za uprzejmość. W teatrze było pustawo. Siedziałam w pierwszym rzędzie zupełnie prawie pustym. Na widowni ani jednej znajomej twarzy. Snadź co zna- czniejsze osobistości bawiły z gośćmi radzieckimi gdzieś w salonach te- atru. Najpierw zagrano "Jeszcze Polska", potem hymn sowiecki. Po raz pierwszy dowiedziałam się, że Międzynarodówka nie jest hymnem pań- stwowym. To hymn partu. Dyrygował Zdzisław Górzyński, który kie- dyś w 1940 roku przechodził z nami granicę sowiecko-niemiecką, umy- kał wtedy od bolszewików bodaj pod okupację niemiecką, z której jakoś mimo pochodzenia ocalał. Potem grali Chaczaturiana "Kantatę o Stali- nie". Chaczaturian jest bardzo dobrym muzykiem. I ta kantata, jeśli po- minąć temat sławiący opresora Polaków, jest piękna, budzi artystyczną zadumę. W motywie melodyjnym przypomina trochę naszą pieśń uni- wersytetów ludowych: "Błogosławiony chleb ziemi czarnej" (dziś zaka- zaną). Kiedy kurtyna zapadła i znowu się podniosła, ukazało się na sce- nie, niby za ladą sklepową w festonach czerwieni - jury konkursu. Uj- rzałam znajome facjaty Sokorskiego, Dybowskiego, Iwaszkiewicza, Ku- ryluka, Wyrzykowskiego, Kreczmara, Brydzińskiego etc. Wszyscy wy- glądali w jaskrawym świetle teatralnym a bez teatralnego maquillage'u jak upiorne widmowe zmory. Niektórzy mieli wymęczone gęby jakby schwytanych na gorącym uczynku przestępców. Iwaszkiewicz miał na twarzy i rękach jakieś plastry. Zagaił Dybowski, czytając z kartki ofi- cjalne przemówienie-trociny. Krucz. jako przewodniczący jury odczytał sprawozdanie. Niezliczona ilość nagród i wyróżnień: za grę zespołu, za reżyserię, za scenografię, dla personelu technicznego i za poszczególne kreacje aktorskie. Jak na okoliczności, sąd okazał się względnie spra- wiedliwy. Pierwsze nagrody (po półtora miliona zł) przypadły sztukom klasycznym. Zarówno kantata o Stalinie, jak wszystkie przemówienia przyjmowa- ne były burzą, po prostu szałem oklasków, czego nie rozumiałam i cze- mu się dziwiłam. Ale do sprawozdania Kruczkowskiego włącznie wszy- stko było jeszcze względnie umiarkowane. Dopiero Krasnowiecki prze- kroczył wszelką miarę. Przemawiając w imieniu nagrodzonych (sam dał świetną kreację Jegora Bułyczowa) po prostu leżał plackiem u stóp Sta- lina i Rosji. Mam wrażenie, choć może ich przeceniam, że nawet człon- kowie jury byli zażenowani. Zakończył swoją mowę takimi mniej wię- cej słowami: "Nie jesteśmy tego jeszcze dziś godni, ale obyśmy stanęli kiedyś na takiej wyżynie, abyśmy zdołali kreować na scenach polskich genialną postać największego człowieka ludzkości i naszej epoki, Józefa Stalina". I na to również odpowiedział wręcz huragan oklasków! ! Potem wystawiano sztukę Sofronowa "Moskiewski charakter". Zwy- kła agitka partyjna na temat współzawodnictwa dwu fabryk. Sławiąc, obnaża bezsilność i nieudolność systemu. Skoro po 30 latach "wszcze- piania moralności socjalistycznej" mogą być tacy dyrektorzy fabryk, jak główny bohater sztuki, no to system nic nie wart. W jakiejś scenie, gdy 506 507 robotnica, członek "Wierchownego Sowietu" usiłując wpłynąć na lenia- dyrektora, żeby nie porzucał żony, która jest chlubą fabryki, wskazuje na jej portret śród bohomazów przedstawiających przodowników pracy, słyszę, jak za mną ktoś z widzów mówi: "Też morda!" Po którejś odsłonie wyszłam do szatni, żeby wziąć futro, bo w teatrze było bardzo zimno. Szatniarka mówi: "Ja mogę pani dać futro, ale bile- ter nie wpuści pani w palcie na widownię". Zdziwiona, zwracam się do biletera, który powiada: "Taki przepis". I dodaje: "Mało gości w teatrze, to i zimno". - "Jak tak - mówię - to pójdę do domu". Kiedy się ubrałam i skierowałam ku wyjściu, zauważyłam, że wszystkimi schodami scho- dzą, a też i z parteru wychodzą ludzie pojedynczo, po dwoje, po troje... 23 XII 1949. Piątek Dzień z tzw. urwaniem głowy. Rano do miasta. Po powrocie zastaję korektę moich "Listów" wrocławskich. Potem przychodzi "myjca" okien. Udało mi się sprowadzić takiego specjalistę, który żyje z mycia okien (głównie wystawowych). Za tysiąc zł umył wszystkie okna i "oberlufty". Miał śmieszną drabinę zwężającą się ku górze, tak że u szczytu dwa jej boki prawie się schodzą. Był przyjemny, z inteligen- tnym uśmiechem. "Tak - mówił - teraz jesteśmy szczęśliwi, mamy wszystkiego w bród. Nie to, co przed wojną, kiedy nas ci faszyści mę- czyli, wszystkiego nam brakowało, mięsa nie mogliśmy kupić, chleba nie mieliśmy, ubrać się w co nie mieliśmy. Tacy byliśmy nieszczęśli- wi". Był to człowiek ironiczny. Widać było, że jest z tego swojego do- wcipu zadowolony i że często rad go powtarza. Ledwo skończyło się mycie okien, jeszcze nie uporządkowałam po- koju, kiedy przyszedł Jędrek Dziewulski. Jest w Łodzi dyrektorem Zrze- szenia Prywatnych Przemysłów Chemicznych, ale powiada, że za pół roku cały ten przemysł się skończy i on będzie musiał szukać innej pra- cy. Robię mu czarną kawę. Kiedy odszedł, skąpałam w wannie kwiaty i uporządkowałam okno. Ledwośmy siedli do obiadu, wpadli Linkowie z tradycyjną, jak co roku, ubraną choineczką na stół. Siedli do wydoby- tej na ich cześć wódki ze śledziem, gdy nagle przyjechał pan Hubert z żonąl. Byliśmy już po obiedzie, więc trzeba było dla nich zaimprowi- zować jajecznicę etc. Potem do wieczora z tymi gośćmi. A na dobitek St. położył się i wie- czorem dostał temperatury, 37,9o. # Z u z a n n a S t e m p o w s k a z d. Kopeć, pracownica PGR, żona Huberta. Po śmierci męża zaopiekował się nią i drugim synem (pierwszy zmarł), również Hubertem, kuzyn Jarema Stempowski; wyemigrowała do Argentyny, gdzie za niego wyszła za mąż. 24 XII 1949. Sobota Przychodzi z życzeniami listonosz, wychylam z nim kieliszek wódki. Wywnętrza się przed nami w prawdziwie przyjacielskim zaufaniu. Nie- zadowoleni są wszyscy prości ludzie! Żona Huberta okazała się nadspodziewanie miła, prosta, serdeczna, znacznie mniej obca niż Hanka i Iwa. Zdaje się, że od razu bardzo się spodobała Stachowi, gdyż zaraz zabrała się do studiowania rodzinnych fotografii. Bardzo jest przejęta rodziną męża i wygląda na bardzo zako- chaną w panu Hubercie, lub może po prostu małżeństwo ją bawi. Mimo swego demokratycznego pochodzenia (choć nazwisko Kopeć może być dobrym zdeklasowanym nazwiskiem) zachowuje się z wielką swobodą, ma przyrodzone "dobre wychowanie", krótko mówiąc - robi doskonałe wrażenie. Jest dyskretna i delikatnie łagodna, bardzo szczupła i zgrabna, w pidżamie wygląda jak pazik; ma miły, miękki głos i chętnie śpiewa. Posiada ten sam rodzaj dziecinno-kobiecej gracji, co Dzitka, a dziwnym zbiegiem przypadku śpiewem i głosem też Dzitkę przypomina. Gdy za- śpiewała "La Paloma" - zdawało mi się, że słyszę Dzitkę, i smutno mi było, że Anny nie ma z nami. Ta mała jest jeszcze prawie dzieckiem, nie ma skończonych 20 lat, jest młodsza od Eli. Pan Hubert jest od niej o 34 lata starszy. To się musi skończyć jakąś biedą, zbyt olbrzymia różnica wieku. Na razie zdają się szczęśliwi, a przynajmniej zadowoleni. Myślę, że legenda rodu Stempowskich (pan Hubert świetnie wspomina i opo- wiada) dużo tu podziałała na dziewuszkę z maluśkiego miasteczka Koń- skie. Kim jest naprawdę owa Zuzia - nie wiemy. Piszę tylko o tym, ja- kie robi wrażenie. 26 XII 1949. Poniedziałek Rano w radiu śliczne kolędy. Zuzia już zdrowa. St. nie ma już tempe- ratury, więc jesteśmy w dobrych humorach. Wczoraj "kąpaliśmy" pana Huberta, w Wilię kąpała się Zuzia. Dla nich to rarytas, na wsi tego nie mają, żeby się tak łatwo wykąpać. Zuzia 508 509 jest urzędniczką w tym samym majątku państwowym, co p. Hubert. Za- rabia 15 tysięcy, a on 8 tysięcy plus ordynaria. Ale mogą chować inwen- tarz, ile chcą, i mam wrażenie, że jakoś dają sobie radę. Piszemy wspól- ną kartę do pana Jerzego. Słyszałam dobry dowcip, że "mieliśmy w 1949 Rok Szopenowski i Szok Rokossowski". W dnie galówek z powodu urodzin Stalina zapali- ły się (czy też ktoś je podpalił) dekoracje wiernopoddańcze na Polonii. Od razu zebrały się tłumy, które z najwyższą radością i humorem obser- wowały ten pożar. W tłumie rozlegały się okrzyki: "Patrzcie-no, patrz- cie, jak mu się palą te wąsy!" "A teraz brwi! A jeszcze młot i sierp! O, jak palą się te ich znaki!" - itp. Kiedy już się wszystko spaliło, przy- była Straż Ogniowa na spóźniony ratunek. Oto święta biednej Polski, oto jej żałośne uciechy. A Rosja wali na świat i świat na jakiś czas po- siędzie. Dałam Frani na święta 4 tysiące zł, Wyglądałom tysiąc, Maniusiowi, chłopcu od dozorcy - 500, Bogusiowi -15 tysięcy, naszym studentkom J.10 tysięcy, Annie posłałam 50 tysięcy, razem - 80 tysięcy. 29 XII 1949. Czwartek Kaszel Stachna się wzmaga. Rano wychodzę na chwilę do miasta. Po południu przyszedł Otto Axer, który ma robić rysunki do popularnego wydania "Nocy i dni"'. Pokazałam mu stare fotografie z owego czasu, z których porobił sobie szkice. Zdaje się być inteligentny i pełen dobrej " woli, ale o "Nocach i dniach to nic nie wie, nie rozumie. Należy do mężczyzn, co mówią pisarzowi: "Moja żona uwielbia pańskie utwory". Był Boguś i zjadł ze mną kolację. # O t t o A x e r (1906-1983), malarz, scenograf, ilustrował IX albumowe wydanie Nocy i dni,1950. 30 XII 1949. Piątek St. znów dziś po południu miał temperaturę, kaszle coraz bardziej. Nie wiem zupełnie, co robić. Wysyłam do Anny ekspres, że nie przyja- dę zaraz po Nowym Roku. Po powrocie z poczty zastaję od niej list z opisem Wilii na Lindego i z nadzieją, że wkrótce przyjadę. Jestem nie- pocieszona. Ciepło i taka szaruga, że wychodziłam dziś w pelerynie od deszczu. Mam w sobie wielką dyspozycję do radości i dobrego humoru mimo wszystko, ale choroba St. okrutnie mnie deprymuje. I rób tu, czło- wieku, jakieś projekty. 31 XII 1949. Sylwestra O szóstej zaczęli się schodzić goście dawniej zaproszeni i których nie miałam możności odwołać. Najpierw rodzice Ani Linke, potem Bronko- wie, wreszcie Boguś z Elą. Ela była jaskrawo umalowana, wyglądała efektownie lecz ordynarnie. Kolacja była o tyle wesoła, o ile dopomagał do tego alkohol. Było niezłe wino, Bronkowie przynieśli wiśniówkę do- mowej roboty, która była tak słaba, że dolaliśmy do niej trochę spirytu- su, od czego zrobiła się wyborna. Wypiliśmy jej po dwa lub trzy kielisz- ki, resztę niepostrzeżenie dla nas wysączył Boguś, który się też kom- pletnie upił. Myślałam, że ma najsłabszą z nas wszystkich głowę, tym- czasem on po prostu najwięcej wypił. Ale upił się na przyjemnie i na wesoło. Nigdy jeszcze nie widziałam go tak rezolutnym, wymownym i dowcipnym. Ani tak zalotnym, dość powiedzieć, że zalecał się na potę- gę do Ani Linke. Z powodu niedobrego stanu St., który nie pozwolił na- 510 511 Bogumił Szumski wet przyjść do siebie z toastem noworocznym, skończyliśmy zabawę o wpół do jedenastej. Po alkoholu zaraz usnęłam i tak mocno, że po raz pierwszy od wielu lat nie słyszałam o północy zwykłej noworocznej strzelaniny. Przespałam Nowy Rok. F'# ;#T #nl i# # #: #7 #: . L #1 : #; Spis ilustracji S. Maria Dąbrowska. Rys. Anna Linke (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 41 Ofensywa styczniowa (PAP) s. 43 Stanisław Stempowski. Rys. Maria Dąbrowska, Dąbrowa Zduńska,1945 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 45 Wśród uczniów szkoły w Dąbrowie Zduńskiej,jesień 1944 (jw.) s. 47 Polna 40, widok powojenny. Fot. S. Kowalew (ze zbiorów M. Gawryś) s. 48 W redakcji "Rzeczypospolitej" (ze zbiorów J. W. Borejszy) s. 51 Siostry Danuta i Hanna Sucheckie (ze zbiorów rodzinnych) s. 55 Anna i Jerzy Kowalscy, zdjęcie z lat okupacji (ze zbiorów M. Gawryś) s. 59 Irena i Stanisław Lorentzowie z córką Aliną, lato 1945 (ze zbiorów S. Lorentza) s. 61 Hiroszima, 6 VIII 1945 (CAF) s. 63 Stanisław Mikołajczyk zaraz po powrocie do kraju (jw.) s. 65 Irena Zarzycka (z książki T. Krzemień Znajomi nieznajomi) 33 - Dzienniki, i.1 513 s. 67 Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej (CAF) s. 70 Kazimierz Wyka (ze zbiorów IBL) s. 71 Stanisław i Bogumił. Bolesław Śmiały, miedzioryt z XVI wieku (Arnold Mylius Princi- pum et Regum Polonorum Imagines ad vivum expressae, Kolonia 1594, ze zbiorów Ga- binetu Rycin Biblioteki UW) s. 72 Stanisław i Bogumił. Tryptyk z Pławna (XVI w.): rozsiekanie zwłok św. Stanisława (Pracownia Fotograficzna Muzeum Narodowego) s. 76 Jerzy Szamski, ok.1945 (ze zbiorów J. Szumskiego) s. 79 Grób rodziny Szumskich na Powązkach. Fot. M. Sokołowski s. 81 Jan Nepomucen Miller (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 83 Leśny oddział AK (CAF) s. 87 Rys. L. Buczkowski. Rys. A. Uniechowski (z antologii Mariana Ruth-Buczkowskiego Warszawski dowcip w walce,1939-1945,1946) s. 89 Czesław Miłosz (ze zbiorów Muzeum Literatury) s. 91 Jadwiga Szumska,1912 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 96 Jerzy Stempowski, zdjęcie z czasu wojny (ze zbiorów Z. Małynicz) s.101 Anna i Bronisław Linkowie (ze zbiorów Muzeum Literatury) s.103 Orzeł na wieżyczce kościoła św. Krzyża we Wrocławiu (CAF) s.108 Wojciech Żukrowski,1948 (jw.) s.109 Bronisław Linke - Powrót z cyklu Kamienie krzyczą (Dział Grafiki Muzeum Narodo- wego) s.115 Ksawery Pruszyński. Fot. J. B. Dorys (ze zbiorów Biblioteki Domu Literatury) s.120 Manifestacja przedwyborcza, styczeń 1947 (CAF) s.123 Fotos z filmu Zakazanepiosenki (jw.) s.125 Tadeusz Czapczyński(ze zbiorówrodzinnych) s.132 Jerzy Kowalski (z publikacji Pamięci J. Kowalskiego) s.133 Bolesław Krzywousty, miedzioryt z XVI w. (Arnold Mylius Principum et Regum Polo- norum Imagines ad vivum expressae, Kolonia 1594, ze zbiorów Gabinetu Rycin Biblio- teki UW) s.135 Dom Anny i Jerzego Kowalskich we Wrocławiu, Lindego 10 (ze zbiorów M. Gawryś) s.136 Widok z okna pokoju Anny Kowalskiej,1947. Mal. Maria Dąbrowska (ze zbiorów Mu- zeum Literatury) s.139 Tadeusz Szturm de Sztrem (ze zbiorów A. Leinwanda) s.142 Julian Przyboś (CAF) s.147 Henryk Kołodziejski (ze zbiorów Biblioteki Narodowej) s.153 Jerzy Putrament, ok.1947 (CAF) 514 515 s.155 Wręczenie nagrody "Odrodzenia" Jarosławowi Iwaszkiewiczowi (jw.) s.157 Jerzy Giedroyc, zdjęcie z początku lat 50. (z książki Kultura i jej krąg) s.162 Samuel Pepys, portret pędzla Johna Halesa,1666 (z Dziennika Samuela Pepysa) s.166 Karolina Beylin. Fot. A. Szypowski (ze zbiorów Biblioteki Domu Literatury) s.174 Tula Kowalska (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s.179 Pogrzeb Jerzego Kowalskiego, Wrocław, styczeń 1948 (ze zbiorów M. Gawryś) s.182 Klasztor benedyktynów w Sierpcu (z Katalogu zabytków sztuki w Polsce) s.190 (bez podpisu) Obyczaje zapustne (CAF) s.192 Stefan Żółkiewski (ze zbiorów rodzinnych) s.196 Bronisław W. Linke - Autoportret, 24 XII 1939 (ze zbiorów A. Linke) s.198 Jerzy Borejsza (ze zbiorów J. W. Borejszy) s. 202 Przed domem Niemyskich w Podkowie Leśnej, 1943 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 205 Proces tzw. 9 terrorystów, luty 1948 (CAF) s. 208 Anna Kowalska,1948. Fot. J. B. Dorys (ze zbiorów M. Gawryś) s. 211 Maria Dąbrowska. Fot. J. B. Dorys (ze zbiorów J. Szumskiego) s. 214 Wincenty Pstrowski (CAF) s.Z18 Włodzimierz Sokorski (jw.) s. 219 Jerzy Dąbrowski (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 226 Helena Jonkajtys (ze zbiorów H. Jonkajtys-Jakubowskiej) s. 234 Początek pamiętniczka Ludomiry Szumskiej z adnotacją córki (Archiwum M. Dąbro- wskiej w Muzeum Literatury) s. 235 Dr Zofia Garlicka, zdjęcie z lat 30. Fot. J. Nagabczyński (ze zbiorów S. Jankowskiego) s. 239 Stanisław Stempowski,16 VI 1948 (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 241 W Bitwie o Anglię (CAF) s. 245 Spotkanie pionierskiej grupy kulturalno-naukowej w drugą rocznicę przyjazdu do Wrocławia,10 V 1947 (jw.) s. 250 Czesława Korzeniowska (ze zbiorów Muzeum Literatury) s. 252 Jubileusz 35-lecia Teatru Polskiego i 40-lecia pracy Arnolda Szyfmana (CAF) s. 257 Prof. Stefan Bryła (ze zbiorów Biblioteki PAN) s. 259 Stanisław Szumski, Władysława Szumska, zdjęcia z czasu okupacji (ze zbiorów rodzin- nych) s. 261 Wręczenie nagrody "Odrodzenia" Jerzemu Andrzejewskiemu (CAF) s. 263 Ludomir Józef Szumski (ze zbiorów rodzinnych) 516 517 s. 272 Kongres Intelektualistów we Wrocławiu (ze zbiorów B. Wita) s. 279 Szkice z okna. Rys. Maria Dąbrowska (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 283 Julia Iwańska (jw.) s. 285 Pałac w Oborach, dom pracy literatów (ze zbiorów Biblioteki Domu Literatury) s. 287 bez podpisu (z Fizjologii smaku A. Brillat-Savarina) s. 297 Wały Chrobrego w Szczecinie (CAF) s. 298 Maria Andrzejewska (w środku) z dziećmi - Marcinem i Agnieszką (ze zbiorów rodzin- nych) s. 300 Maria i Jerzy Andrzejewscy (jw.) s. 301 Leonard Borkowicz (karykatura z miesięcznika "Morze i ziemia" 1982, nr 2) s.311 PanJowialski z Ludwikiem Solskim w roli tytułowej (CAF) s. 321 Willa Wandy i Wacława Dąbrowskich w Zalesiu. Rys. Maria Dąbrowska (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 322 Kwatery poległych na Powązkach (CAF) s. 326 "Miejsce uświęcone. . ." (jw.) s. 333 Proces Kazimierza Pużaka i Tadeusza Szturm de Sztrema (PAP) s. 338 Maria Rodziewiczówna,1944, jedno z ostatnich zdjęć (CAF) s. 3# i Teofil Ociepka - Autoportret (jw.) s. 352 Kongres Zjednoczeniowy PPR-PPS w auli Politechniki Warszawskiej (jw.) s. 355 Delegacja pisarzy na Kongresie (jw.) s. 358 Xawery Dunikowski z rzeźbą bp. A. M. Lisieckiego (Archiwum Dokumentacji Mecha- nicznej) s. 360 Popiersie Lenina dhita Xawerego Dunikowskiego,1949 (z muzeum w Królikarni) s. 361 Henryk Szczygliński. Rzeźba Xawerego Dunikowskiego (z katalogu Muzeum Narodo- wego) s. 365 Tablica przodowników pracy (PAP) s. 370 Witek Kodejszko, chrzestny syn Maru Dąbrowskiej, ok.1956 (ze zbiorów rodzinnych) s. 373 Fotos z filmu Ulica Graniczna (CAF) s. 387 W "Paulinum" - w sezonie letnim (ze zbiorów Beaty Tyszkiewicz) s. 389 , Barbara Tyszkiewiczowa z dziećmi - Beatą i Krzysztofem (jw.) s. 392 Aleksander Maliszewski i Konstanty Ildefons Gałczyński w leśniczówce Pranie, 1951 (ze zbiorów IBL) s. 394 Jan Stefczyk, ok.1950 (ze zbiorów J. Stefczyka) s. 399 Prof. Ludwik Hirszfeld (ze zbiorów J. Tuszkiewiczowej) 518 519 s. 404 Prof. Stanisław Lorentz, ok.1950 (ze zbiorów rodzinnych) s. 412 Maria Dąbrowska. Rys. Anna Linke (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 424 Karol Kuryluk (ze zbiorów M. Kuryluk) s. 428 Grób rodziny Dąbrowskich na Powązkach. Fot. M. Sokołowski s. 430 Kiermasz książki w Alejach Ujazdowskich (CAF) s. 436 Rękopis dziennika, kartka z 1949 r. (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 445 Proces Adama Doboszyńskiego (PAP) s. 447 Po pogromie w Myślenicach. Reprodukcja z IKC nr 176 z 26 VI 1936 r. (PAP/CAF) s. 450 Prymas kardynał Stefan Wyszyński podczas wiejskiej procesji (jw.) s. 453 Kurtyna Henryka Siemiradzkiego w Teatrze im. Słowackiego (jw.) s. 454 Rzeźba Jana Szczepkowskiego Nad przepaścią (ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie) s. 456 Pomnik Wojciecha Bogusławskiego dłuta Jana Szczepkowskiego (Archiwum Doku- mentacji Mechanicznej) s. 457 Restauracja ołtarza Wita Stwosza (jw.) s. 459 Stanisław Stempowski z Martą Michalską przy odgruzowywaniu Warszawy (ze zbio- rów Muzeum Literatury) s. 46ll Tereny dawnego getta (CAF) s. 469 Konkurs Szopenowski,1949 (jw.) s. 471 Mao Tse-tung przyjmuje defiladę w Pekinie (jw.) s. 477 Władysław Jagiełło, miedzioryt (Arnold Mylius Principum et Regum Polonorum Imagi- nes ad vivum expressae, Kolonia 1594, ze zbiorów Gabinetu Rycin Biblioteki UW) s. 481 Prof. Stanisław Kulczyński (CAF) s. 484 Konstanty Rokossowski jako marszałek ZSRR s. 488 Janina Peszyńska, zdjęcie przedwojenne (ze zbiorów Biblioteki Publicznej przy ul. Ko- szykowej w Warszawie) s. 489 Królowa Jadwiga, miedzioryt (Arnold Mylius Principum et Regum Polonorum Imagines ad vivum expressae, Kolonia 1594, ze zbiorów Gabinetu Rycin Biblioteki UW) s. 493 Bohdan Korzeniewski, ok.1957 (ze zbiorów B. Korzeniewskiego) s. 495 Stanisława Blumenfeldowa (Archiwum M. Dąbrowskiej w Muzeum Literatury) s. 498 Helena Boguszewska i Jerzy Kornacki przy odkopywaniu rękopisów,1945 (CAF) s. 501 Danuta Bieńkowska (ze zbiorów rodzinnych) s.510 Bogumił Szumski (ze zbiorów J. Szumskiego) Ilustracje przygotowali: Danuta Orlik Marian Sokołowski 520 Spis treści Przedmowa do Dziennikówpowojennych . . . 5 Wstęp do Dzienników 1914-1965 . . . 10 Rok 1945 . . . 41 Rok 1946 Rok 1947 . . .117 Rok 1948 . . .163 Rok 1949 . . .371 Spis ilustracji. . . . .513 Sprzedaż wysyłkową SW "Czytelnik" prowadzi Księgarnia Wysyłkowa "Faktor" 02-792 Warszawa 78, skrytka pocztowa 60 "Czytelruk". Warszawa 1996 Wydanie I w tyin wyl#oize Ark. wyd. 32,6; ark. druk. 32,75 Skład: "Teresa ' s.c. , Warszawa Druk i oprawa: ł,ódzkie Zakłady C;raficzne # Zain. wyd.139; druk. 68/12/96 Printed in Poland #* #t .## ł %#ł Spis treści Przedmowa do Dzienników powojennych. 5 Wstęp do Dzienników 1914-1965.10 Rok 1945 ů 41 Rok 1946. Rok 1947. ,117 Rok 1948. .163 Rok 1949. .371 Spis ilustracji. . . . . . 513 Spis treści Przedmowa do Dziennikówpowojennych. . 5 Wstęp do Dzienników 1914-1965. . 10 Rok 1945. .41 Rok 1946. .97 Rok 1947. .117 Rok 1948. .163 Rok 1949. .371 Spis ilustracji. . . . .513