Alfons Filar Opowieści Tatrzańskich kurierów Książkę tę dedykuję swoim synom, Wiesławowi i Jerzemu Od autora W książce, którą oddaję do rąk Czytelnika, chciałbym przedstawić cząstkę historii tatrzańskiego szlaku z lat okupacji hitlerowskiej, przypomnieć ludzi tego szlaku, zakopiańskich narciarzy i przewodników, którzy podjęli się trudnych i niebezpiecznych zadań kurierów. Dzięki nim została utworzona i funkcjonowała niemal regularnie sieć przerzutów osób cywilnych i wojskowych z Polski na Węgry i dalej, do formujących się armii polskich na Zachodzie. Ruch ten odbywał się zresztą i w drugą stronę, mianowicie przechodzili do kraju emisariusze, oficerowie, instruktorzy i inne osoby dla wzmocnienia walki podziemnej w Polsce. Kurierzy utrzymywali też łączność między ruchem oporu w Polsce a polskimi ośrodkami emigracyjnymi za granicą, przenosili rozmaite materiały konspiracyjne: prasę podziemną, ulotki, broń, materiały wybuchowe, pieniądze. Wielu z nich zginęło na polach bitewnych; wielu zostało aresztowanych przez gestapo i bestialsko zamordowanych lub wywiezionych do obozów koncentracyjnych, gdzie również czekała ich śmierć. Intencją moją jako autora tej pracy jest ocalić od zapomnienia to, co da się jeszcze w obecnej chwili odtworzyć, co pozostało w pamięci z tamtych lat walki z hitlerowskim najeźdźcą. Pragnę na podstawie ustnych relacji ludzi, którzy pełnili kurierską służbę, zapoznać Czytelnika z autentycznymi ich przeżyciami. Nie ma więc w tej książce fikcji literackiej, wszystkie osoby, fakty i zdarzenia są prawdziwe i możliwie najwierniej pokazane. W szkicu wstępnym, zatytułowanym "Droga przez Tatry", przedstawiam w najogólniejszym zarysie tatrzański szlak przerzutów przez granicę i jego wykorzystywanie przed wojną przez komunistyczną i niekomunistyczną opozycję antysanacyjną, a podczas wojny i okupacji - przez podziemny ruch oporu. Dalsze rozdziały zawierają opowieść o losach poszczególnych kurierów. Osobom, które udzieliły mi szczegółowych danych o sobie i swej pracy kurierskiej, oraz wszystkim, którzy w jakiejś mierze przyczynili się do utrwalenia pamięci o bohaterskich ludziach Podhala, składam serdeczne podziękowanie. Ich relacje są głównym tworzywem tej książki. Dane historyczne oraz dotyczące baz wywiadowczo-przerzutowych opracowałem na podstawie materiałów archiwalnych, korzystając ze zbiorów MSW i innych źródeł. Zakopane, wrzesień 1968 r. Droga przez Tatry Stara to droga. Korzystali z niej od wieków różni ludzie - zbiegli chłopi pańszczyźniani, banici; przez Wysokie Tatry chodzili zbójnicy. Korzystali właśnie z niej, bo była to droga ludzi silnych, bez trwogi. Oni tutaj, wśród skalistych turni, urwisk, czuli się bezpieczni. Nie były w stanie wytropić tylko im znanych ścieżek i przejść żadne straże, tu kończyły się wszelkie pościgi za zbiegami. Oczywiście droga przez Tatry dostępna była jedynie dla tych, którzy je znali, zżyli się z nimi, byli za pan brat z surową tatrzańską przyrodą. O nich to właśnie do dziś lud Skalnego Podhala śpiewa pieśni, baje legendy, oni daczekali się sławy bohaterów ludowych. Droga przez Tatry, chociaż minęły czasy Janosików, pozostała długo szlakiem walki. Na pewno złożyły się na to w jakimś stopniu warunki historyczne naszego kraju. Długa niewola i związane z tym prześladowania wszelkich ruchów wyzwoleńczych kierowały tu łączników utrzymujących więź między działaczami w kraju i za granicą, emisariuszy, którzy przez Tatry przedzierali się do innych krajów z różnymi zadaniami albo którzy tędy szli z emigracji do kraju. Należy tu wspomnieć, że m.in. dr Tytus Chałubiński, lekarz medycyny i działacz społeczny, jeden z pionierów taternictwa, który odkrył wartości klimatyczne i turystyczne Zakopanego, wracając z Węgier w roku 1849, gdzie brał udział w powstaniu Lajosa Kossutha, właśnie do Zakopanego dotarł szlakami przez Tatry. W miarę jak postępowały wydarzenia historyczne, na Podhale ściągali przeróżni ludzie, których drogi wiodły później przez doliny tatrzańskie, turnie i wierchy. Dzika przyroda tatrzańska stwarzała im warunki do nielegalnego przekraczania granicy. W języku potocznym nazywało się to przejściem przez "zieloną granicę" - chociaż tak naprawdę to nie była ona wcale zielona. Ta droga ze względu na góry okazywała się - jak Czytelnik przekona się później - właśnie najbezpieczniejsza do przekroczenia granicy. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości górskie szlaki graniczne pozostały nadal drogą przerzutu ludzi, którzy musieli ze względu na swe przekonania polityczne uchodzić z kraju. Tatrzańskimi szlakami przenoszono pocztę, której nie można było przesłać drogą legalną. Dokonywali tego kurierzy, ludzie z gór. 28 września 1933 r. Stanisław Krzeptowski z Zakopanego przeprowadza nielegalnie przez granicę polsko-słowacką w Tatrach Wincentego Witosa, trzykrotnego premiera Polski do przewrotu majowego w 1926 r., znanego działacza ludowego. Zmuszony był on emigrować do Czechosłowacji przed prześladowaniami przez reżim sanacyjny. Ciekawa jest historia tatrzańskich szlaków kurierskich z lat 1928-1938. Wówczas to Komunistyczna Partia Polski działała w podziemiu, systematyczną więc łączność z innymi partiami komunistycznymi utrzymywano przez kurierów, którzy przekraczali granicę nielegalnie w Tatrach, udając się do Słowacji, a stąd dalej - do Moskwy, Berlina, Pragi. Tą też drogą szli z Polski działacze komunistyczni, którzy udawali się za granicę na narady, zjazdy partyjne. Z Polski emigrowali tędy również do Czechosłowacji działacze lewicowi w obawie przed aresztowaniem, które często im groziło ze strony sanacji. Należy też przypomnieć, że nielegalnie przez Tatry przeszło wielu ochotników z Polski, którzy udawali się do Hiszpanii w 1936 r. na pomoc ludowi hiszpańskiemu walczącemu w obronie rewolucji. Wreszcie w latach międzywojennych przerzucano z Czechosłowacji nielegalnymi ścieżkami w Tatrach tzw. bibułę komunistyczną - materiały propagandowo-informacyjne dla Komunistycznej Partii Polski i dla Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. W działalności tej dużą rolę odegrali komuniści czechosłowaccy. Ich praca była o tyle łatwiejsza, że Komunistyczna Partia Czechosłowacji działała w tym czasie legalnie. W Zakopanem zorganizowano punkty kontaktowe zwane "przyjazdówkami". Dla przerzutów bibuły komunistycznej organizowano tzw. skrzynki przerzutowe. Na terenie Zakopanego były dwa takie punkty. Jeden mieścił się przy ulicy Nowotarskiej w willi "Świetlana". Punkt ten podlegał bezpośrednio Komitetowi Centralnemu KPP. Jedna z działaczek KPP - Zofia Miłoszewska - tak wspomina o tamtych dniach (Relacja przekazana ustnie autorowi): - Od 1928 r. przy ulicy Nowotarskiej w naszej willi o nazwie "Świetlana" towarzysze z Komitetu Centralnego KPP zorganizowali tzw. przyjazdówkę dla różnych działaczy KPP, którzy przybywali do nas z całego kraju z odpowiednim hasłem. Następnie przeprowadzano ich przez Tatry na teren Słowacji. Byli to towarzysze, którym groziło w Polsce aresztowanie, albo też działacze ze szczebli kierowniczych, którzy szli za granicę w różnych sprawach partyjnych. Nie wszystkich nazwiska znałam - ze względów konspiracyjnych było to bezpieczniejsze. Z tych, którzy przeszli przez nasz punkt, a znani mi byli z nazwisk, wymienię kilku: Tadeusz Żarski, jak pamiętam, kilka razy w roku szedł nielegalnie przez granicę w Tatrach, udając się do Czechosłowacji, a stąd do Moskwy na różne narady. Justyn Jaszuński w 1936 r. w drodze do Hiszpanii dotarł do naszego punktu i stąd przez kuriera został przeprowadzony szlakiem przerzutowym do Słowacji. Julian Leszczyński - "Leński", i Purman po ucieczce z więzienia nacyjnego zostali skierowani do nas, gdzie zorganizowaliśmy im przejście nielegalne granicy polsko-słowackiej. Szli przez Liliowe, Cichą Dolinę do Słowacji. Zofii Doroszowej, działaczce KPZU, po wyjściu z więzienia w latach trzydziestych groziło ponowne aresztowanie i musiała uciekać z kraju. Była moją przyjaciółką i po przybyciu do Zakopanego udała się wprost do mnie. Po kilku dniach sama przeprowadziłam ją przez Tatry na teren Słowacji, a stąd udała się do Pragi, by następnie już legalnie, przy pomocy komunistów czechosłowackich wyjechać do Moskwy. Niezależnie od przyjazdówek w willi naszej mieściła się skrzynka przerzutowa materiałów propagandowych z Czechosłowacji. Przez nasz punkt przechodziły przeważnie materiały przeznaczone dla KPZU. Przesyłki odpowiednio pakowane odbierali kurierzy w Popradzie w Słowacji, z punktu kontaktowego od kolejarzy. Z kurierów, którzy chodzili przez Tatry, znałam i zapamiętałam takie nazwiska: Jan Blicharski, Jan Still, Józef Świątkowski, Józef Kapeniak i Wojciech Szober. Jak sobie przypominam, przerzut bibuły komunistycznej trwał gdzieś do jesieni 1937 r. Muszę stwierdzić, że aktywnie w działalności, związanej z nielegalnymi przerzutami materiałów propagandowych i przeprowadzaniem ludzi szlakami tatrzańskimi, pomagał mi członek KPP, Tadeusz Oczykowski. Po tragicznej decyzji rozwiązania Komunistycznej Partii Polski cała nasza działalność została przerwana... Drugi punkt przerzutowy był umiejscowiony w Chłabówce, dzielnicy Zakopanego położonej przy drodze do Morskiego Oka. Chłabówka otoczona jest masywem leśnym, który ciągnie się aż do granicy polsko-słowackiej, a w niektórych miejscach nawet daleko w głąb Słowacji. Stąd też nieprzypadkowo zlokalizowano tutaj punkt przerzutowy dla ludzi oraz skrzynkę dla bibuły komunistycznej. Punkt ten podlegał Komitetowi Wojewódzkiemu KPP w Krakowie, a kierował nim członek KPP - Michał Marek, z zawodu kelner, pracujący w zakopiańskich restauracjach. Michała lubiano w gronie przyjaciół, był koleżeński, uczciwy, zawsze wesoły, a przy tym inteligentny i sprytny. Prowadził odpowiedzialną działalność, która przez reżim sanacyjny nie została ujawniona. W czasie okupacji został aresztowany przez gestapo i zginął w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Jednym ze współpracowników Michała był Jan Gąsienica, stolarz z zawodu, mieszkający również w Chłabówce. Gąsienica miał szczęście i przeżył lata okupacji niemieckiej. Obecnie mieszka nadał w Chłabówce. Za działalność w KPP został odznaczony przez Radę Państwa w 1965 r. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. O swojej pracy tak opowiada: - W 1931 r. poznałem Michała Marka, który przybył z Nowego Sącza i zamieszkał w Chłabówce. Wołaliśmy na niego "Miszka". Po bliższym wzajemnym poznaniu się często prowadziliśmy dyskusje na tematy polityczne. Nie krępował się mnie z wypowiedziami, ostro krytykował reżim sanacyjny, wskazywał na wyzysk klasy robotniczej. Po pewnym czasie zwierzył mi się, że jest członkiem KPP, i chyba musiałem mu przypaść do gustu, bo zaproponował również i mnie wstąpienie do KPP, na co się chętnie zgodziłem. Wiosną 1932 r. wtajemniczył mnie w odpowiedzialną pracę związaną z przerzutami bibuły komunistycznej z Czechosłowacji dla KPP i nielegalnym przeprowadzaniem działaczy komunistycznych z Polski do Czechosłowacji. Punkt przerzutowy w Słowacji znajdował się w Kieżmarku i członkowie Komunistycznej Partii Słowacji pomagali nam w tej działalności. W Kieżmarku były przygotowywane materiały propagandowe, kurierzy, jak np. Józef Marek (brat Michała), Paszko i Krajniak, zabierali je i dostarczali do skrytek przygotowywanych przeze mnie w lesie. Początkowo były to zwykłe skrzynki z desek, ukryte w ziemi, ale nie zdawały egzaminu, bo przy opadach deszczowych przesyłki przemakały. Wpadłem na pomysł i skrzynki zamieniłem na dębowe beczki, które oblewałem smołą. To okazało się lepsze. W lesie beczki były ukryte w odpowiednich miejscach w ziemi i odpowiednio zamaskowane. Kurierzy znali te miejsca i po przybyciu ukrywali w nich zazwyczaj wieczorem przyniesiony materiał, a następnie zgłaszali się do mnie jako turyści szukający noclegu. Mieli oni swoje wypróbowane drogi przez Tatry. Zimową porą przybywali wprost do mnie do domu, bowiem ze względu na ślady na śniegu nie można było składać materiałów w lesie. W tym wypadku w okresie zimy musieliśmy spotęgować ostrożność, by nie wpaść. Do mnie docierali łącznicy z odpowiednim hasłem i odbierali materiał. Przypominam sobie hasło, które było używane przez dłuższy czas. Brzmiało ono tak: "Czy możecie mi zrobić dwie pary nart?" A odzew brzmiał: "Tak, ale tylko jedną". Pewnego razu na tle wymiany haseł powstał nieprzyjemny incydent, który kosztował mnie trochę nerwów. Przybywający łącznik - jak się później okazało - przez zapomnienie przekręcił nieco hasło. Powiedział: "Czy możecie zrobić narty?" Ogarnęło mnie przerażenie. "Wsyp czy co?" - pomyślałem. Ale byłem opanowany jak nigdy, udałem, że nie wiem, o co mu chodzi, i odpowiedziałem, że jestem stolarzem, robię tylko meble, natomiast nart nie wykonuję. Człowiek ten jakoś dziwnie się zmieszał, przeszył mnie wzrokiem i po pewnym zastanowieniu powiedział: "Przepraszam" i wyszedł. Obserwowałem go przez chwilę i kiedy byłem pewny, że odszedł daleko, pobiegłem do Miszki i poinformowałem go o wszystkim. - Wspaniale to zrobiłeś - pochwalił mnie Michał. - Tylko ostrożność i ścisła konspiracja, rozwaga i opanowanie mogą być gwarancją bezpieczeństwa - zakończył z powagą. Po kilku dniach wieczorem, gdy się ściemniło, słyszę pukanie do drzwi i po chwili widzę w progu znajomego człowieka, który nie zdążywszy nawet powiedzieć: "Dobry wieczór", recytuje bezbłędnie: - Czy możecie mi zrobić dwie pary nart? - Tak, ale tylko jedną - odpowiadam szybko. Towarzysz, zadowolony, wita się ze mną serdecznie, przeprasza za omyłkę, jaką popełnił przed kilkoma dniami. - Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach - z uśmiechem przytacza stare przysłowie i dodaje: - W konspiracji nie może być pomyłek. Jeszcze tego wieczoru po przyniesieniu z ukrycia przesyłki zapakowaliśmy ją do walizki i łącznik niezwłocznie udał się w drogę powrotną. Dla zamaskowania naszej działalności wynajmowałem stale pokoje różnym turystom i letnikom przybywającym do Zakopanego na wypoczynek. Zdarzało się i tak, że w martwym sezonie, kiedy było trudniej o gości, wynajmowałem pokoje po bardzo niskiej cenie. Chodziło mi tylko o to, aby był stale ruch i aby zmylić sąsiadów czy w ogóle kogoś obserwującego dom. Było to rzeczywiście dobre ukrycie dla kurierów i łączników. Działalność nasza polegała nie tylko na przerzucie bibuły komunistycznej ze Słowacji do Polski, ale przeprowadzaliśmy również bardzo często i ludzi. Pamiętam niestety tylko nazwisko Ćwika Tadeusza, który przybył do mnie na punkt w 1936 r., kiedy udawał się do Hiszpanii. Następnego dnia o świcie wyruszył on z kurierem przez Tatry do Słowacji. Jak mi było wiadomo, szlaki kurierskie prowadziły przez Rysy, Dolinę Tomanową do Cichej Doliny albo w okolice Jurgowa i Podspadów. Działalność tę kontynuowaliśmy aż do 1938 r. Po rozwiązaniu Komunistycznej Partii Polski punkt nasz jeszcze jakiś czas po wkroczeniu hitlerowców do Czech służył do przerzucania Czechów i Słowaków do Polski. Wędrówki komunistów polskich przełęczami tatrzańskimi nielegalnie przez granicę oczywiście nie zawsze się udawały, zdarzało się, że wpadali w ręce żandarmerii czechosłowackiej. W archiwum Komunistycznej Partii Słowacji w Bratysławie znajduje się na ten temat ciekawa relacja Heleny Bitner, czołowej aktywistki tej partii z okresu międzywojennego i działaczki organizacji pomocy dla więźniów politycznych. Relacja nosi tytuł: "Droga graniczna przez Rysy", której obszerne wyjątki przytaczam: "W czerwcu 1938 r. podczas posiedzenia zarządu miejskiego w Kieżmarku przyniesiono mi karteczkę, na której napisane było SOS, a pod tym słowa: Pomóżcie, grozi mi śmierć. Wezwanie pochodziło od pewnego polskiego towarzysza, aresztowanego przez żandarmów czechosłowackich w czasie nielegalnego przejścia przez granicę i doprowadzonego do więzienia w Kieżmarku. Jako przewodnicząca "Solidarności" - organizacji pomocy dla więźniów politycznych - udałam się z wizytą do tego towarzysza. Podeszłam pod więzienie i zawołałam: "Halo, czy jest tam towarzysz z Polski?" W jednym z zakratowanych okien ukazał się szczupły, krótko ostrzyżony mężczyzna w ubraniu więziennym. "Tutaj jestem!" - zawołał. Podeszłam bliżej i oświadczyłam mu: - Jestem z "Solidarności", wiesz, z "Czerwonej Pomocy". Powiedz, skąd się tu wziąłeś? - Dobrze, bardzo dobrze! - zawołał uradowany. - Z powodu mojej działalności politycznej odsiedziałem w Polsce siedem lat i uciekłem z więzienia. Jeżeli zostanę wydany w ich ręce (władzom sanacyjnym w Polsce, przyp. A.F.), to marny mój los. Czy możecie mi pomóc?..." Więzień ten po ucieczce z Berezy Kartuskiej przedostał się na Podhale i drogą przez Tatry chciał dotrzeć do Kieżmarku, został jednak schwytany na terenie Słowacji; dzięki pomocy autorki przytoczonej relacji wydostał się z więzienia. Jesienią 1938 r. rozegrały się dramatyczne wydarzenia za naszą południową granicą. Po konferencji w Monachium Hitler zagarnia część terytorium Czech, reszta dostaje się pod okupację niemiecką wiosną 1939 r. Powstaje również separatystyczne państwo słowackie o faszystowskim charakterze. Na jego czele staje jako premier, a później prezydent, ksiądz Józef Tiso. Komunistyczna Partia Czechosłowacji zmuszona jest zejść do podziemia. Lewicowi działacze otrzymują wówczas polecenie emigrowania do Polski. Była to - rzecz jasna - emigracja nielegalna. Do Polski szli oni między innymi szlakiem tatrzańskim, docierali do Zakopanego, a stąd do Krakowa, gdzie tworzył się Legion Czechosłowacki. Jednym z przybywających do nas patriotów czechosłowackich był gen. Ludvik Svoboda, późniejszy bohater wojny wyzwoleńczej i prezydent Czechosłowacji. Helena Bitner na ten temat w swojej relacji pisze: "Droga graniczna przez Tatry prowadziła nie tylko w jednym kierunku - z Polski do Czechosłowacji, ale także w kierunku przeciwnym. Kiedy przy pomocy Hitlera w Słowacji przyszli do władzy faszyści, emigrować musiało na rozkaz partii wielu dobrych towarzyszy. Ich droga prowadziła przez szczyty Tatr do Zakopanego, Krakowa, a później do Moskwy i Londynu. Nasz nielegalny aparat Komunistycznej Partii Czechosłowacji w Kieżmarku przeprowadził przez góry do Zakopanego 36 towarzyszy. Pamiętam, że tą drogą przeszli m.in. towarzysze: Bolv, Balnik, Stefan. W Zakopanem pracował towarzysz Michał Marek jako kelner. Wielu naszym towarzyszom udzielił on pomocy, często nawiązywał kontakty z tymi, co już dotarli do Krakowa. Jego brat, Józef, sam wielu towarzyszy przeprowadził przez Tatry". Wydarzenia następowały po sobie szybko. Nadszedł i dla Polaków tragiczny w skutkach rok 1939. O świcie 1 września kolumny wojsk hitlerowskich zaatakowały nasz kraj z południa, północy i zachodu. Pierwszego dnia wojny o godzinie czternastej hitlerowcy byli już w Zakopanem. Pancerne dywizje wojsk niemieckich mimo bohaterskiego oporu żołnierza polskiego parły ku wschodnim rubieżom Polski. W atmosferze chaosu i postępującej dezorganizacji szereg naszych jednostek wojskowych wycofywało się wzdłuż Karpat, w kierunku południowo-wschodnim. Razem z wojskiem ściągnęły na południe Polski ewakuowane urzędy państwowe i ludność cywilna. Już 14 września 1939 r. na granicy polsko-węgierskiej zaczęły grupować się znaczne ilości wojska, urzędnicy państwowi i cywilni uchodźcy. Rozpoczęły się pertraktacje z władzami węgierskimi w sprawie przekroczenia granicy. 17 września nadeszła z Budapesztu decyzja o otwarciu granicy. Od samego rana następnego dnia ruszył strumień ludzi - żołnierzy i cywilów, na samochodach, furmankach i pieszo drogą przez Przełęcz Tatarską. Dla wielu z nich było to pożegnanie z Polską na zawsze, innych czekała pięcioletnia tułaczka. W tej tragicznej sytuacji Węgrzy pozostali wierni tradycyjnej przyjaźni polsko-węgierskiej. O życzliwym stosunku do Polski świadczy i to, że latem 1939 r. Węgry stanowczo odmówiły zgody na przepuszczenie wojsk niemieckich szykujących się do zaatakowania naszego kraju. Budapeszt nawet poinformował drogą poufną Warszawę, że hitlerowcy zabiegają o zgodę na przepuszczenie przez terytorium węgierskie armii niemieckiej, jednakże zapewniono, iż zgody takiej Węgry nie udzielą, a w wypadku użycia przez Niemców siły w celu wymuszenia takiej zgody - przeciwstawią się zbrojnie. Po raz drugi Niemcy wysunęły identyczne żądania pod adresem Węgier bezpośrednio po rozpoczęciu działań wojennych przeciwko Polsce. W odpowiedzi ówczesny węgierski minister spraw zagranicznych Csaky przekazał Niemcom odpowiedź, że udzielenie zezwolenia na przemarsz wojsk niemieckich przez terytorium węgierskie byłoby sprzeczne z honorem narodu węgierskiego. Nic więc dziwnego, że wśród krajów, które przyjęły po klęsce wrześniowej uchodźców polskich, znalazły się i Węgry. Polacy mogli tam liczyć nie tylko na zwykłe współczucie, ale również na życzliwą pomoc zarówno społeczeństwa, jak i władz. Zorganizowana ewakuacja polskich uchodźców wojskowych i cywilnych trwała do dnia 28 września 1939 r., to jest do chwili zamknięcia granicy Polski przez niemieckie wojska okupacyjne. Do tego czasu granicę przekroczyło ponad 40 tys. obywateli polskich. Większość z nich zatrzymała się na Węgrzech tylko na krótki czas, potrzebny do załatwienia spraw związanych z wyjazdem do Francji, gdzie organizowały się polskie jednostki wojskowe. Osoby, które pozostały na Węgrzech, zostały umieszczone w specjalnie przygotowanych obozach. Zgrupowanych tam żołnierzy polskich władze węgierskie traktowały bardzo liberalnie. Zgodnie z normami prawa międzynarodowego wojskowych oddzielono od cywilów i ulokowano w opróżnionych koszarach, w okolicy miasta Miszkolc. Uchodźcy cywilni mogli osiedlać się na terenie całych Węgier. Władze węgierskie udzielały im zezwolenia nawet na osiedlenie się w samym Budapeszcie. Polacy, którzy przybyli na Węgry we wrześniu 1939 r., zastali tam dobrze zorganizowane i posiadające znaczne wpływy związki i organizacje charytatywno-kulturalne tzw. starej emigracji polskiej. W okresie międzywojennym mieszkało na Węgrzech około 14 tysięcy obywateli polskich oraz kilka tysięcy Polaków, którzy przyjęli obywatelstwo węgierskie. Zrzeszali się oni w następujących organizacjach i stowarzyszeniach: Stowarzyszenie Bratniej Pomocy Polakom na Węgrzech, Polski Związek Siła, Towarzystwo pod Opieką św. Józefa, Przyjaźń, Jutrzenka, Schronisko Polskie, Stowarzyszenie Budowy Domu Ubogich, Stowarzyszenie Polaków Mieszkających na Węgrzech, Polska Drużyna Harcerska, Instytut Polski w Budapeszcie. Ponadto w okresie międzywojennym istniały na Węgrzech wspólne węgiersko-polskie organizacje i stowarzyszenia o charakterze polityczno-kulturalnym, takie jak: Związek Stowarzyszeń Węgiersko-Polskich, Stowarzyszenie Węgiersko-Polskie, Węgiersko-Polskie Stowarzyszenie Akademickie, Harcerskie Koło Węgiersko-Polskie, Izba Handlowa Węgiersko-Polska. Nie koniec na tym. Przed pierwszą wojną światową i przez cały okres międzywojenny aż do września 1939 r. działały na Węgrzech przyjazne Polsce stowarzyszenia społeczne i kulturalne, grupujące wyłącznie obywateli węgierskich. Spośród nich wymienić należy Węgierski Związek Legionistów, Towarzystwo im. Adama Mickiewicza, Węgierski Związek Narodowy (sekcja polska), Stowarzyszenie Zagraniczne (sekcja polska), Związek Węgrów - Przyjaciół Polaków. Wyżej podany wykaz stowarzyszeń i organizacji polskich oraz propolskich na Węgrzech daje obraz siły organizacyjnej życia polskiego w tym kraju. Wielu działaczy wymienionych organizacji miało powiązania z wpływowymi osobami w rządzie węgierskim, a poprzez nie dotarcie nawet do regenta Węgier, Horthyego. Ludzie ci uczynili bardzo wiele, aby ta ogromna fala uchodźców z okupowanej Polski mogła szybko zaaklimatyzować się na Węgrzech, a później przystąpić do pracy konspiracyjnej, wymierzonej przeciwko okupantowi hitlerowskiemu. Najpilniejszą sprawą dla polskiej konspiracji na Węgrzech staje się nawiązanie i utrzymanie łączności między emigracyjnym rządem generała Sikorskiego, rezydującym we Francji, a powstałymi w kraju organizacjami konspiracyjnymi, głównie z podziemną organizacją o nazwie Służba Zwycięstwu Polski, utworzoną przez generała Tokarzewskiego w końcu września 1939 r. w broniącej się Warszawie, przekształconą później w Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), a następnie w Armię Krajową (AK). Wobec nieprzerwanego funkcjonowania polskiego przedstawicielstwa dyplomatycznego w Budapeszcie sprawa łączności Paryż-Budapeszt nie przedstawiała specjalnych trudności (do chwili upadku Francji - czerwiec 1940 r.). Łączność ta była utrzymywana nadal przez polskich kurierów dyplomatycznych, chociaż wykorzystywano również węgierskich kurierów dyplomatycznych. Zasadniczą trudność sprawiało jedynie rozbudowanie i utrzymanie łączności na trasie Budapeszt - Warszawa - Budapeszt. Tym właśnie miały się zająć powstające na Węgrzech polskie konspiracyjne ośrodki wywiadowczo-przerzutowe oraz tworzone w okupowanej Polsce punkty kontaktowe dla kurierów. W tej sytuacji niepoślednia rola przypadła samym kurierom. Oni to przecież wykonywali zadania najtrudniejsze i najbardziej niebezpieczne. Oni śmiało realizowali wprost nieprawdopodobne plany. Przerzucali przez granicę ludzi, materiały o charakterze wywiadowczym, broń, środki płatnicze. Tkwili w samym centrum konspiracji, a jednocześnie przemierzali bez względu na najprzeróżniejsze przeszkody szlaki prowadzące przez dwa graniczne kordony (granica polsko-słowacka i węgiersko-słowacka). Dzisiaj śmiało można powiedzieć, że bez ich udziału, ich wkładu wszelka działalność konspiracyjna na tym odcinku nie miałaby najmniejszych szans powodzenia. W stosunkowo krótkim czasie zorganizowano bazy wywiadowczo-przerzutowe, wśród nich: Ekspozyturę "W," (Węgry) podległą Oddziałowi II, Wojskową Bazę Wywiadowczo-Łącznikową o kolejnych kryptonimach: "Romek", "Liszt", "Pestka", i Wywiadowczo-Polityczną Bazę Łącznikową, działającą pod kryptonimem "W" (Węgry). 1. Ekspozytura "W" była wywiadowczo-polityczną bazą łącznikową, zbierającą informacje o armii niemieckiej i sytuacji politycznej na terenie Węgier oraz Krajów sąsiednich: Rumunii, Jugosławii, Czechosłowacji, Austrii, Niemiec. Informacje typu wywiadowczego były przekazywane początkowo do Paryża, a po upadku Francji - do Londynu, gdzie został przeniesiony emigracyjny rząd polski. W pierwszym przygotowawczym okresie zadania Ekspozytury "W" (poza pracą wywiadowczą i kontrwywiadowczą, mieszczącą się w ramach ogólnych prac Oddziału II) najogólniej biorąc sprowadzały się do utrzymania za pośrednictwem kurierów kontaktu z rządem emigracyjnym i krajem, organizowania ruchu oporu i dywersji w kraju, przerzucania przez granicę żołnierzy i oficerów dla tworzącej się armii polskiej we Francji. Przy końcu 1939 r. Ekspozytura "W" przystąpiła do realizowania nowych zadań i tworzenia własnych dróg przerzutowych do okupowanej Polski. Tutaj właśnie najważniejszą rolę mieli odegrać kurierzy. Kurierzy przeprowadzali z kraju przez granicę ludzi zagrożonych aresztowaniami hitlerowskimi, dostarczali ich na terytorium Węgier, skąd tych, którzy byli zdolni do pełnienia służby wojskowej, przerzucano dalej, przez Jugosławię, Włochy do Francji, aby tam zasilali oddziały wojska polskiego. Po upadku Francji mężczyzn zdolnych do służby wojskowej kierowano na Bliski Wschód. Do Polski kurierzy przeprowadzali emisariuszy, którzy organizowali ruch oporu i zasilali jego szeregi. Ekspozytura "W" działała w zasadzie do chwili wyzwolenia Węgier przez Armię Radziecką, z tym, że w różnych okresach ulegała reorganizacji tak pod względem struktury, jak i personalnym. Podlegała ona początkowo ZWZ, a później - po powstaniu Armii Krajowej - jej dowództwu w Polsce. 2. Już w grudniu 1939 r. rozpoczęła ożywioną działalność Wojskowa Baza Wywiadowczo-Łącznikowa pod kryptonimem "Romek", podlegająca Komendzie Głównej ZWZ, znajdującej się początkowo w Paryżu, a później w Londynie. Po klęsce Francji i przeniesieniu się rządu emigracyjnego do Londynu niektóre kompetencje tej bazy komendant główny ZWZ przekazał komendantowi krajowemu. Baza całkowicie została podporządkowana dowódcy AK w kraju latem 1943 r., gdyż kierowanie pracą tej bazy z Londynu natrafiało na ciągłe przeszkody. Zadaniem bazy "Romek" było organizowanie i utrzymywanie łączności między krajem a władzami emigracyjnymi, przekazywanie poczty, przerzut ludzi, pośredniczenie w przesyłce pieniędzy, między innymi na cele organizacyjne walki podziemnej w kraju, przerzucanie broni i materiałów wybuchowych. Ta ostatnia forma działalności trwała zresztą bardzo krótko, bo tylko przez okres lata 1940 roku. Okazało się bowiem, że przerzut broni przez granicę - ze zrozumiałych powodów niewielki - nastręczał poważne trudności, a zarazem stanowił wielkie niebezpieczeństwo zwłaszcza dla kurierów. Z bazy przesyłano pocztę zazwyczaj ukrytą w drobnych przedmiotach codziennego użytku. Starano się o to, aby jej objętość zmniejszyć do minimum. Dlatego też część korespondencji fotografowano. Do ukrycia takich przesyłek służyły cygarniczki, papierośnice, puderniczki, książki, ołówki, artykuły żywnościowe, wreszcie osobisty ubiór kuriera. Przerzucając ludzi lub pocztę posługiwano się zawsze hasłami składającymi się przeważnie z trzech członów. Na przykład w punkcie kontaktowym w Zakopanem (willa "Stokrotka") przy ulicy Chałubińskiego używano hasła zawierającego trzy litery "K". Zasadnicze hasło brzmiało: "Przynoszę pozdrowienia od Krysi", odzew: "Czy z Krakowa?" Potem kurier mówił: "Tak, od Kostrzewy". Był to kontrodzew. Trzeba dodać, że kurier idący pierwszy raz na punkt kontaktowy posiadał dokładny rysopis osoby, z którą miał się spotkać. Baza "Romek" dysponowała specjalną komórką produkującą fałszywe dokumenty. Wykonywano tam kennkarty, zaświadczenia pracy, najprzeróżniejsze legitymacje, metryki urodzenia itp. Kurier udający się w drogę posiadał doskonale spreparowane dokumenty osobiste, obowiązujące w Słowacji, jak i w Generalnej Guberni. Dysponował także odpowiednimi walutami. Baza "Romek" zachowała swój pierwotny skład osobowy i strukturę organizacyjną do końca 1942 r. Wobec aresztowań niektórych pracowników bazy, dokonanych przez węgierską tajną policję polityczną na skutek nacisku gestapo na władze węgierskie, wynikła konieczność reorganizacji bazy i zmiany jej kryptonimów. Nowy kryptonim brzmiał: "Liszt". Pod tym kryptonimem baza działała do rozpoczęcia okupacji Węgier przez wojska niemieckie (19 marca 1944 r.). Po wkroczeniu hitlerowców na Węgry nastąpiły masowe aresztowania Polaków. Aresztowań dokonywało gestapo. Ponownie uległa dezorganizacji praca bazy. Polacy uczestniczący w działalności antyhitlerowskiej musieli chwilowo głęboko się zakonspirować. Od lipca 1944 r. jednak baza ta podejmuje znów swoją działalność, tym razem pod kryptonimem "Pestka", i kontynuuje ją aż do chwili wyzwolenia Węgier przez Armię Radziecką. Działalność ta ze względu na terror gestapowski była bardziej niebezpieczna, a tym samym ograniczona. W tym czasie baza poniosła też znaczne ofiary w ludziach. 3. W połowie czerwca 1940 r. niezależnie od działających już Wojskowej Bazy Wywiadowczo-Łącznikowej i Ekspozytury "W", założona została trzecia placówka konspiracyjna - cywilna Wywiadowczo-Polityczna Baza Łącznikowa "W" (Węgry). Podlegała ona konspiracyjnej władzy cywilnej, mianowicie ekspozyturze rządu emigracyjnego działającej w Budapeszcie. Zadaniem Bazy Łącznikowej "W" było utrzymanie łączności pomiędzy centralą, czyli rządem emigracyjnym w Londynie, a Delegaturą rządu w kraju. Pierwszym kierownikiem tej bazy był Edmund Fietowicz. Wywiadowczo-Polityczna Baza Łącznikowa "W" zajmowała się również przerzutami z Węgier do kraju i z powrotem ludzi oraz poczty konspiracyjnej. W tej działalności korzystała z własnych szlaków kurierskich i własnych kurierów. Z biegiem czasu wyodrębnione zostały nawet dwie oddzielne trasy - jedna dla przerzutu ludzi, druga wyłącznie dla poczty. Zimą 1941 r. jedną z nich podzielono na 5 odcinków, a każdy odcinek obsługiwała jedna osoba. Przerzut tą metodą był organizacyjnie sprawny i gwarantował maksimum bezpieczeństwa. Kurierami Baz Łącznikowej "W" byli m.in. Jan Sądecki Jan Łożański, ps. "Orzeł, Kazimierz Świerczek, Antoni Jabłoński, Ladislav Stofko (obywatel słowacki) i od lipca 1940 r. Józef Krzeptowski - Góral z Zakopanego. Baza ta działała na podobnych zasadach, jak wcześniej wymienione, z tym tylko, że jej działalność całkowicie mieściła się w zasięgu walki cywilnej. Wszystkie wyżej opisane ośrodki wywiadowczo-przerzutowe, tworzące się i działające na Węgrzech, potrzebowały odpowiednich ludzi, którzy zdolni byliby podjąć się niebezpiecznej działalności kurierskiej. Musieli to być ludzie młodzi, nawykli do trudów, uczciwi i sprytni, a przede wszystkim gorący patrioci, gotowi w razie potrzeby poświęcić życie. Ochotnicy zgłaszający się do tej pracy poddawani byli selekcji. Kierowano się surowymi kryteriami: kandydat musiał legitymować się szybkim refleksem, umiejętnościami organizacyjnymi, inteligencją, dobrym stanem zdrowia. Pewnego razu np. zdarzyło się, że spośród przybyłych do Budapesztu jedenastu młodych ludzi - sportowców z Zakopanego - do służby kurierskiej wybrano tylko czterech. Kandydaci na kurierów byli dokładnie sprawdzani pod każdym względem - badano ich personalia, prowadzono z nimi długie rozmowy. Każdy kurier składał przysięgę na wierność ojczyźnie i otrzymywał pseudonim. Poszukujący kandydatów do trudnej i niebezpiecznej służby kurierskiej emisariusze emigracyjni zwrócili uwagę w pierwszej kolejności na środowisko zakopiańskie. Któż bowiem, jeśli nie górale, sportowcy, przewodnicy tatrzańscy, mógł sprostać wymogom kurierskiej służby w warunkach konspiracji? Któż, jak nie oni, znał górskie szlaki, potrafił je forsować o każdej porze roku? Można było liczyć na ich gorący patriotyzm, bezgraniczne umiłowanie ojczyzny. Wielu z nich nawet nie czekało na wezwanie do walki: już w pierwszych dniach okupacji samorzutnie przystąpili do organizowania ruchu oporu. Przystąpili do walki z okupantem na pewno nie najlepiej do tego przygotowani, ale z olbrzymim zapałem, z wiarą w słuszność sprawy. Rezultaty tych pierwszych, młodzieńczych zrywów nie były najlepsze. Wielu konspiratorów swój patriotyczny zryw przypłaciło życiem, a w najlepszym wypadku uwięzieniem w obozie koncentracyjnym. Nic więc dziwnego, że gdy ukazano im możliwość walki z okupantem w lepszych, bardziej zorganizowanych formach, z dumą przystępowali do służby kurierskiej. Byli przekonani, że właśnie na tym odcinku mogą być najbardziej użyteczni. Najczęściej nie pytali o nic, nie mieli pojęcia o politycznym zaangażowaniu swoich dowódców i kierowników. Wystarczyło im, że walczą dla Polski, że ich trud, poświęcenie obracają się przeciwko znienawidzonemu okupantowi. Uważali się za żołnierzy polskich, mścicieli krzywd, jakich doznawał naród polski od hitlerowców. Wielu z nich walczyło w kampanii wrześniowej 1939 r. i nie złożyło broni. Szli do Budapesztu i tam wstępowali do służby kurierskiej albo też byli kierowani do regularnej armii polskiej na Zachodzie. Prawdą jest, że ich młodzieńczy zapał, ich niedoświadczenie wykorzystywane były nie zawsze w interesie narodowym, a często nawet wbrew ideom, dla których z pełnym przekonaniem narażali życie. Ale oni, prości żołnierze na jednym z najbardziej niebezpiecznych posterunków, nie mogli o tym wiedzieć. Nie umniejsza to ich bohaterstwa, patriotyzmu. Ludzie kurierskiego szlaku z tamtych lat w pełni zasłużyli sobie na wielki szacunek i podziw za męstwo, często brawurę, za nieugiętość w walce, wielką miłość do ojczyzny. A była to trudna walka. W Zakopanem zbiegały się kurierskie szlaki od granicy słowackiej. Stąd najłatwiej było dostać się do zakonspirowanych przejść granicznych. Najłatwiej dlatego, że gdzie indziej przejścia były niedostępniejsze albo wręcz niemożliwe do pokonania. Tatry - to w ogóle szlak najeżony przeszkodami. Ludzie, którzy chcieli z niego korzystać - w tym wypadku kurierzy - musieli je znać doskonale, być przygotowani na wszelkie niespodzianki, jakich góry nie szczędzą. Każdy kurier zdawał sobie sprawę, że tam, na szlaku, zasłabnięcie, załamanie psychiczne bądź fizyczne, strata orientacji - to najczęściej śmierć. Obok tych niebezpieczeństw, których nie szczędzi surowa tatrzańska przyroda, na kurierów czyhały niemieckie patrole, przeważnie ze specjalnie wyszkolonymi w tropieniu ludzi psami. Patrole te przemierzały góry wzdłuż linii granicznej. Natknięcie się na patrol najczęściej oznaczało koniec walki kuriera. Miał on bowiem w tej walce bardzo nikłe szanse. Ileż było takich dramatycznych spotkań?... Iluż dzielnych ludzi oddało życie na szlaku, ilu po nieludzkich torturach rozstrzelano? Helena Marusarzówna - jedna z najpiękniejszych postaci w historii polskiego sportu - ujęta została podczas przekraczania granicy węgiersko-słowackiej idąc z zadaniem do kraju. Faszyści słowaccy przekazali ją gestapo w Polsce. Przez kilka miesięcy znęcano się nad nią w różnych więzieniach i w końcu rozstrzelano w lesie koło Tarnowa. Feliks Klaper wpadł w ręce gestapo na trasie Zakopane-Budapeszt. Wielomiesięczne śledztwo i tortury nie załamały dzielnego kuriera. Wykorzystał nieuwagę oprawców i podczas śledztwa rzucił się do okna i wyskoczył. Nie udało się jednak, kule dosięgnęły go podczas pościgu. Bronisław Przybylski ujęty został na szlaku kurierskim w Tatrach. Zawleczono go do więzienia gestapowskiego w Zakopanem i kilka miesięcy torturowano, nie wydał jednak nikogo. Odesłany do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, tam poniósł śmierć. Dwóch braci-kurierów, Władysława i Kazimierza Świerczyków, długo poszukiwało gestapo. Zginęli w walce podczas obławy hitlerowskiej w Kunowie koło Nowego Sącza. Andrzej Krzysiak, aresztowany na terenie Słowacji podczas wykonywania zadania kurierskiego, przekazany został gestapo w Polsce. Po śledztwie wysłano go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu i tam rozstrzelano. Franciszek Frączysty, jeden z łączników kurierskich, aresztowany został przez gestapo w listopadzie 1941 r., po śledztwie wysłany do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu i tam zginął. Tadeusz Ciastoń w czasie przechodzenia granicy w miejscowości Kosarzyska koło Piwnicznej postrzelony został przez Grenzschutz w 1944 r., następnie aresztowany i przekazany gestapo w Nowym Sączu, gdzie po trzech dniach śledztwa wywleczono go na cmentarz żydowski i zamordowano strzałem w tył głowy. Konstanty Klemens Gucwa, ps. "Góral", organizator przerzutów kurierskich na terenie Nowego Sącza, zastrzelony został przez słowacką straż graniczną w czasie przejścia granicy w okolicach Koszyc zimą 1941 r. Jan Szyszka, ps. "Piekarski", w czasie wykonywania zadań kurierskich zginął w rejonie Przełęczy Dukielskiej w 1942 r. Zygmunt Stobiecki, organizator przeprowadzania ludzi na Węgry, poszukiwany przez gestapo i ujęty w Krakowie, przywieziony został do Oświęcimia i tu rozstrzelany. Niebawem gestapo aresztowało w Nowym Sączu jego matkę i dwie siostry i w więzieniu sądeckim je rozstrzelało. Wilhelm Zyzda, ps. "Żętyca", aktywnie pomagał kurierom w przerzutach, u niego w domu był punkt kontaktowy kurierów. Gestapo aresztowało go w 1944 r. i rozstrzelało w Nowym Sączu. Antoni Marek ujęty został w czasie przechodzenia granicy i po torturach w więzieniu gestapo wysłany do Oświęcimia, gdzie zginął. Jerzy Pracki pochodził z Warszawy, był kurierem i w czasie przechodzenia granicy został zastrzelony w okolicy Piwnicznej latem 1942 r. Urszula Fedak prowadziła punkt przerzutowy w willi "Dafne" przy ul. Jagiellońskiej 10 w Zakopanem. Aktywnie współpracowała z kurierami już od jesieni 1939 r. Została aresztowana przez gestapo w styczniu 1941 r. i po kilkumiesięcznym śledztwie rozstrzelana w fortach krzesławickich koło Krakowa. Józef Łuszczek-Gąsienica, organizator przeprowadzania nielegalnie ludzi przez granicę w Tatrach jeszcze jesienią 1939 r., został ujęty przez gestapo i rozstrzelany w Dolinie Chochołowskiej. Józef Berestko, członek ruchu oporu, aresztowany za pomoc w przerzutach kurierskich w 1941 r., po śledztwie wysłany był do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu i tam rozstrzelany. Julian Hoły, członek ruchu oporu od grudnia 1939 r. i kurier na trasie Zakopane-Budapeszt, aresztowany przez gestapo w 1940 r., wysłany do Oświęcimia, tam ginie. Piotr Kolesar za współudział w przerzutach kurierskich aresztowany został przez gestapo w 1940 r. i zamordowany podczas śledztwa w siedzibie gestapo w Zakopanem. Józef Gąsienica-Daniel był aresztowany przez gestapo i rozstrzelany w Zakopanem. Długa jest lista tych, którzy polegli na kurierskim szlaku. Trudno dzisiaj nawet ustalić wszystkie nazwiska poległych. Czas zatarł wiele wspomnień, starł wiele śladów z kurierskich dróg. Wielu kurierów zginęło tak, jak ginie na polu walki Żołnierz Nieznany. Jak Stanisław Marusarz wyrywał się śmierci Stanisław Marusarz - urodz. w 1913 r. w Zakopanem. Wcześnie zaczyna trenować narciarstwo: konkurencje alpejskie i skoki. W lutym 1927 r. debuutuje na skoczni pod Krokwią w Zakopanem, uzyskując dobre wyniki. W 1931 r. zdobywa po raz pierwszy mistrzostwo Polski w biegu zjazdowym, w następnych latach powtarza kilkakrotnie ten sukces, reprezentuje barwy Polski pięciokrotnie na olimpiadach, trzykrotnie na mistrzostwach świata i na mistrzostwach w 1938 r. w Lahti (Finlandia) zdobywa tytuł wicemistrza świata. Do 1939 r. prowadzi schronisko Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego na Hali Pysznej. Po napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę wstępuje do ruchu oporu na Podhalu. W styczniu 1940 r. przedostaje się do Węgier i rozpoczyna służbę kurierską na szlaku Budapeszt-Zakopane. Po upadku III Rzeszy powraca z Węgier do kraju. Nie porzuca sportu narciarskiego, jest czynnym, zawodnikiem do 1957 r. Od 1961 r. pracuje jako kierownik skoczni narciarskiej na Krokwi i jest aktywnym działaczem sportowym. Za udział w walkach z hitlerowskim okupantem został odznaczony dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Medalem Zwycięstwa i Wolności. Za osiągnięcia w pracy zawodowej i społecznej w 1963 r. otrzymał Złoty Krzyż Zasługi. Pierwszy poranek pamiętnego września 1939 r. zastał mnie na Hali Pysznej, gdzie zarządzałem schroniskiem. No, to zwijamy kram - pomyślałem - nic tu po nas. Sezon turystyczny skończony. Zaczęła się większa zabawa... Spakowałem plecak i nie zwlekając pośpieszyłem w stronę Nowego Targu z zamiarem odnalezienia jednostki wojskowej, do której mógłbym wstąpić. Do Nowego Targu nie zdołałem jednak dotrzeć, droga była już odcięta linią frontu. Zawróciłem więc pośpiesznie do Zakopanego, zabrałem z domu trochę żywności i wyruszyłem w góry. Tylko one mogły zapewnić bezpieczne schronienie. Ukrywałem się około dwóch tygodni. Takich jak ja było zresztą więcej. Chowali się wszyscy przed wszystkimi - zdezorientowani i zupełnie zagubieni w domysłach. Każdy miał na swoim koncie coś, za co Niemcy częstowali kulą. Sam przecież w roku 1938, tuż przed wejściem Niemców do Słowacji, przeprowadzałem dobrze znanymi mi ścieżkami oficerów przebranych w cywilne ubrania. Pracowali na tym terenie. Sztab Główny czynił pewne przygotowania. Słowacy tak słabo wówczas pilnowali granicy, że przerzuty ludzi nawet za dnia nie stanowiły większego problemu, a cóż dopiero nocą. Teraz te pierwsze wrześniowe, ciepłe noce spędzałem najczęściej pod gołym niebem. Czasami zaglądałem do domu dowiedzieć się, co się dzieje, lub posłuchać ukrytego na strychu radia. (Pięknego "Philipsa" własnoręcznie pozbawiłem eleganckiej obudowy, ponieważ inaczej nie mieścił się w specjalnie dla niego przygotowanej dziurze). W Zakopanem na razie - jak mnie informowano - było cicho. Zdarzały się już aresztowania, a nawet wypadki zastrzelenia ludzi, ale na ogół panował względny spokój. Dopiero po dwóch tygodniach siostra Bronisława przyniosła mi do schroniska wiadomość, że zaglądają do naszego domu niemieckie patrole. Niczego nie żądają, wygląda to na obwąchiwanie terenu. Należało więc zaostrzyć czujność. Do schroniska przychodził często mój kolega Jan Kula, który także ukrywał się przed hitlerowcami. Któregoś dnia naprawiałem akurat celownik swego "floberta", gdy nadszedł Janek. Postanowiliśmy broń wypróbować. Przez uchylone w kuchni okno oddałem parę strzałów do deski, która spełniała rolę tarczy. Wiatrówka działała dobrze. Zaraz schowałem ją na strychu. Ledwie wyszliśmy przed schronisko, gdy zza węgła wyskoczył z naganem w ręku jakiś mężczyzna. Na moment obaj struchleliśmy. Zaskoczenie było całkowite. Żaden z nas nie zdołałby nawet sięgnąć do kieszeni, gdyby niespodziewany gość okazał się wrogiem. Był to jednak na szczęście tylko dzierżawca schroniska na Hali Pisanej - Józef Berestko. Już po krótkiej rozmowie wtajemniczył nas w pracę konspiracyjną związaną z przerzutami ludzi nielegalnie przez granicę. O tego dnia rozpoczęła się poważna praca. W schronisku coraz częściej pojawiali się "cywile" ubrani na wpół po wojskowemu, z niewielkimi bagażami, nierzadko wyposażeni w krótką broń. Podawali hasło i po odpoczynku prowadziłem ich na stronę słowacką, a tu miałem już swoich ludzi - Słowaków, którzy pomagali uciekinierom w przedostaniu się aż do węgierskiej granicy. W tamtych czasach wszystkie drogi wiodły do Budapesztu, a stąd dalej, aż do Francji, gdzie formowano oddziały Wojska Polskiego. Ludzie, których przysyłał Berestko, byli na ogół pewni, ale tak naprawdę nie można było ręczyć za nikogo. Mógł się przecież zaplątać jakiś konfident niemiecki, a wówczas... Berestko zmieniał co jakiś czas hasło i na tym właściwie wyczerpywały się środki ostrożności. O prawdziwej konspiracji nikt jeszcze nie miał pojęcia. To przecież były dopiero początki organizowania ruchu oporu. Sytuacja na szlaku przerzutów ludzi z nadejściem zimy uległa znacznemu pogorszeniu. Na pewien okres nastąpiła nawet przerwa. Doniesiono mi, że w naszym domu jest teraz całkiem spokojnie i zapewne mi nic nie grozi. Zszedłem z gór, ale jednak byłem ostrożny i w mieście wolałem się nie pokazywać. Pewnego dnia w grudniu przed południem siedzę w mieszkaniu. Na dworze wiatr wygwizduje dzikie melodie. Wiugawica, że świata nie widać w biały dzień, a tu ktoś się dobija do drzwi. Otworzyłem je i zdziwiłem się widząc zupełnie obcą twarz. Zmierzyłem przybysza od stóp do głowy, zajrzałem w oczy usiłując odgadnąć, z czym przychodzi, i czekałem, co ma mi do powiedzenia. Obcy postawił sprawę jasno. Zamierzał wraz z dwoma towarzyszami ukrytymi za domem możliwie najszybciej przedostać się za granicę. Nie miałem żadnych podstaw, aby uwierzyć w szczere intencje przybysza, ale obcy nalegał, prosił, tłumaczył, że jest zagrożony aresztowaniem i musi uciekać. - Dobrze, pomogę wam - oświadczyłem. Przybysz ucieszył się. Poszedł na dwór i przyprowadził do mieszkania pozostałych dwóch. Do wyprawy należało się jednak przygotować. Przede wszystkim siostra poszła do miasta i zakupiła na drogę odpowiedni prowiant, który załadowałem do plecaka. Po obiedzie wsiedliśmy do sań i udaliśmy się do Staszka Karpiela, który mieszkał w Dolinie Kościeliskiej i mógł orientować się, czy grenzschutze zeszli z gór. Karpiel nie umiał jednak na to odpowiedzieć, nikogo nie widział. Zdecydowaliśmy się poczekać. Po paru godzinach, gdy zbliżała się szarówka, zabrawszy od Karpiela cztery pary nart, udaliśmy się w drogę. Brnęliśmy lasem przez zwały śniegu, dla bezpieczeństwa omijając drogę. Po paru godzinach byliśmy na hali Ornak. Wszyscy czterej po przebyciu tego niesamowicie ciężkiego odcinka ledwie trzymaliśmy się na nogach. Przemoczeni, zziębnięci, marzyliśmy tylko o odpoczynku. W schronisku osuszymy się, przełkniemy coś gorącego, to i zmęczenie przejdzie - pocieszałem współtowarzyszy. Niebawem znaleźliśmy się na Hali Pysznej. Kiedy podeszliśmy do schroniska, stanęliśmy jak wryci. Wszystkie okna jarzyły się światłem. Co za licho? Przecież zamknąłem schronisko na cztery spusty. O tej porze tyle świateł?... - Zostańcie w lesie - poleciłem swoim podopiecznym - a ja pójdę zobaczyć, co się tam dzieje. Gdybym długo nie wracał... - Tak, tak, rozumiemy - któryś z nich odpowiedział, zreflektowawszy się, co miałem na myśli. Powoli zbliżałem się do drzwi pełen sprzecznych uczuć. Ciekawość mieszała się z niepokojem. Kto tam może być? I w dodatku jeszcze ten gwar... Okna zasłonięte i nic nie można zobaczyć. Ostrożnie otworzyłem drzwi do kuchni i zobaczyłem siostry, Bronisławę i Helenę. Szykowały jakieś jedzenie. Na mój widok zrobiły niewyraźne miny. Na twarzach ich malowało się zażenowanie. Ciarki mi przeszły po plecach, ale ponieważ siostry nie dawały żadnych znaków, żebym uciekał, wszedłem do środka. Patrzę i oczom nie wierzę: w drugim pomieszczeniu pełno mężczyzn ubranych na wpół po wojskowemu. Siedzą sobie i najspokojniej w świecie rajcują, jakby byli na wycieczce. Ludzie ci po prostu nie orientują się w sytuacji - pomyślałem. W sumie naliczyłem trzydziestu czterech. Przyprowadziła ich Helena. Trzydziestu czterech plus tamtych trzech ukrytych w lesie - to przecież cały pluton. Nakarmieni i wypoczęci, o godzinie drugiej w nocy wyruszyliśmy w dalszą drogę. Od tej chwili pod rozkazami najstarszego stopniem wszyscy wykazywali godne podziwu zdyscyplinowanie. Prowadziłem ich na Przełęcz Pyszniańską, do Doliny Kamienistej i dalej do Podbańskiej. Stąd dotarliśmy szczęśliwie do wsi Vychodna; znajomy Słowak zakupił bilety kolejowe i nad nietypowymi pasażerami przejął patronat aż do granicy węgierskiej. Ślady po nas na przestrzeni trzech kilometrów likwidowały siostry, bo ze śniegiem to różnie bywa. Czasami przestaje padać akurat w najnieodpowiedniejszym momencie. Trzydziestu siedmiu oficerów WP w niedługim czasie dotarło poprzez Słowację, Węgry do Francji, skąd otrzymałem serdeczne pozdrowienia. Jak się niebawem okazało, wystarczyło to w zupełności zakopiańskim gestapowcom. Byłem "spalony" nie wiedząc jeszcze o tym. W styczniu 1940 r. dotarłem do Budapesztu i tu już formalnie przystąpiłem do służby kurierskiej. Otrzymałem pseudonim "Przestalski". Pewnego dnia zlecono mi wyjazd do kraju i załatwienie szeregu spraw. Z kilkoma innymi kurierami wyjechaliśmy z Budapesztu pociągiem do Koszyc. Tu na punkcie kontaktowym otrzymaliśmy przewodnika, który w ciemną noc przeprowadził nas przez granicę węgiersko-słowacką. W umówionym miejscu na terenie Słowacji czekała taksówka. Przewodnik wracał do Koszyc, a my jechaliśmy do Popradu. Tu rozeszliśmy się w różne strony. Ja udałem się w kierunku Wysokich Tatr. Pokonując olbrzymie zaspy śniegu przedostałem się do Popradzkiego Plesa. Następnie udałem się w kierunku Szczyrbskiego Plesa (pleso znaczy jezioro). Po paru godzinach dotarłem już do jeziora. Była późna godzina popołudniowa. Zaczęło się ściemniać. Zależało mi na tym, aby jak najszybciej dobrnąć do Trzech Studni i tu u znajomego Słowaka w schronisku mogłem odpocząć. Obszedłem wokoło jezioro poniżej zabudowań, zachowując pewną ostrożność, gdyż wiedziałem, że w pobliżu jest placówka żandarmerii słowackiej. Ponieważ nie miałem innych, lepszych możliwości, zdecydowałem się na ryzykowne przejście poprzez tunel. - Ruki hore! - usłyszałem w momencie, kiedy wydawało mi się, że najgorsze już poza mną. Pięciu żandarmów otoczyło mnie ze wszystkich stron. Byłem jak w studni. O jakiejkolwiek próbie ucieczki nie mogło być mowy. W kilkanaście minut później komendant placówki, położonej - jak się okazało - o jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca zatrzymania, już mnie przesłuchiwał. Początkowo byłem zaskoczony i zarazem uradowany. Komendanta poznałem natychmiast, był również zawodnikiem - narciarzem. Pomyślałem sobie, że porozmawia ze mną i zaraz mnie zwolni. W chwilę jednak po względnie uprzejmym powitaniu przekonałem się, że niestety nadzieja ta jest płonna. Kompletne rozczarowanie przerodziło się w twarde postanowienie: nie dać zdrajcy powodów do najmniejszej choćby satysfakcji. W czasie przesłuchania, które właściwie było zwykłą rozmową, ponieważ mówiłem, co mi się podobało, dowiedziałem się, że moim nazwiskiem ktoś tu się niedawno posłużył. Komendanta wtedy nie było na miejscu i żołnierze tamtego puścili. Jak się później dowiedziałem, to Julek Hoły został tu także ujęty, ale przedstawił się jako Marusarz i został zwolniony. W toku rozmowy pytam butnego Słowaka, co zamierza ze mną zrobić. - Przenocujesz obok, w sąsiednim pokoju... Pod dobrą opieką - bez namysłu odpowiedział ironicznym tonem komendant - a jutro rano samochodem, żebyś się nie zmęczył, pojedziemy do kolejki elektrycznej. Ta nas zawiezie aż do Popradu. Tak będzie i nawet nie masz mnie o co prosić. Powiem ci tylko jeszcze - kontynuował, powodowany więcej chyba głupotą i zarozumialstwem niż złą wolą - że dostanę za ciebie od Hitlera Żelazny Krzyż. - Chyba na cmentarzu - odrzekłem, nie przypuszczając wówczas, jak bliski byłem prawdy (Po wojnie Marusarz dowiedział się, że Słowak, który był wówczas komendantem placówki, został zastrzelony przez słowackich partyzantów za nadgorliwą służbę u faszystów). Złośliwość moją puścił mimo uszu i pozostał w kancelarii, by delektować się, być może, myślą o zaszczytach, które go spotkają tak tanim kosztem. Mnie kazał przejść do sąsiedniego pokoju. Jeść ani pić nie dostałem, chyba po to, żebym trochę osłabł. Nawet największego optymistę wprowadziłaby w przygnębiający nastrój sytuacja, w jakiej się znalazłem: pilnowało mnie trzech żołnierzy, tamten drań siedział tuż za drzwiami, znajdowałem się na pierwszym piętrze - nie było wesoło... Jeden z żołnierzy podczas moich smętnych deliberacji wyjął z łóżka materac i kazał mi ułożyć się na nim do snu. Spojrzałem w okno, ale szeregowiec, jakby odgadując moje myśli, wskazał mi najbardziej odległy kąt pod piecem. A więc ta szansa odpada... Udawałem śpiącego. Ale przecież jest łazienka... Trzeba jednak zaczekać do rana, żeby nie budzić podejrzeń - zdecydowałem. Tymczasem kątem oka obserwowałem wartownika, który czytał książkę, odpędzając w ten sposób senność. Mnie nie udało się zdrzemnąć ani na chwilę. Intensywnie myślałem, co robić, żeby wydostać się z tej przeklętej pułapki. Coraz wyraźniej zdawałem sobie sprawę z groźnego niebezpieczeństwa, jeśli zostanę przekazany gestapo w Polsce. "Nie, to niemożliwe - kołatała mi bez przerwy myśl. - Muszę uciec". Zacząłem snuć różne plany ucieczki. "Przecież nie mogę w tak głupi sposób skończyć". Wiedziałem doskonale, co zrobią Niemcy, gdy dostaną mnie w łapy... Skoro tylko zaczęło świtać, wartownik zbudził dwóch pozostałych żołnierzy. Podniosłem się i ja ze swego legowiska i ziewając możliwie najgłośniej, poszedłem do łazienki. - Nie zamykać drzwi! - zarządził wartownik, po raz drugi odgadując moje zamiary. "A bodajbyś pękł!" - zakląłem w myśli. Nie spuszczał ze mnie oka ani na chwilę. Pozostawało tylko tamto okno z niewielkimi kratami ram. Gdybym przecież skoczył szczupakiem i dokładnie trafił w środek jednej z szyb, to akurat bym się przecisnął na wolność... Podszedłem do szafy, na której ustawione były hełmy. Sięgnąłem po jeden z nich. - Czy można przymierzyć? - zapytałem, zakładając równocześnie na głowę hełm. - Przecież wasze polskie są takie same - odparł Słowak i natychmiast stając w oknie dodał: - Sakra, wy chcecie uciekać! W tym momencie wszedł komendant. - Polaczek chce uciekać - zameldował żołnierz, po czym wyjął z kabury pistolet i położył na stole. Jeszcze jedna szansa odpada - wściekłem się na swoją bezsilność, ale mimo to ciągnęło mnie do okna jak magnesem. Za tą cienką szybą była przecież wolność. Wystarczy jeden sprężysty skok... Tylko jak to zrobić, kiedy przy oknie stoi wartownik - dręczyła mnie myśl. Zza uchylonych drzwi kancelarii dobiegł głos komendanta. Zrozumiałem, że dzwonił po samochód. Uświadomiłem sobie nagle: przecież wczoraj mówił, że do kolejki pojedziemy samochodem, a dalej do Popradu kolejką. Żołnierz odszedł od okna, usiadł przy stole i zaczął bawić się pistoletem. Ja tymczasem wziąłem spod pieca koc, którym byłem przykryty w nocy, złożyłem go we czworo i umieściłem na krawędzi łóżka. - Nechajte, sami to udelami! - zaprotestowali jednocześnie dwaj żołnierze doprowadzając do porządku swoje wyrka. - Nie lubię zostawiać bałaganu - odezwałem się i zaraz podniosłem z podłogi materac. Przechodząc obok stołu, z całych sił zdzieliłem tym materacem po głowie wartownika, zrobiłem jeszcze dwa - trzy kroki i jak wyrzucony sprężyną skoczyłem w okno. Z wyciągniętymi do przodu ramionami trafiłem idealnie w środek szyby. Odpryskami szkła przeciąłem głowę i poraniłem ramiona, z czego oczywiście w tym momencie nie zdawałem sobie sprawy. Poczułem natomiast silne uderzenie po nogach w chwili, gdy główny ciężar ciała znajdował się za oknem. To jeden z żołnierzy usiłował mnie chwycić w locie. Spóźnił się jednak o ułamek sekundy. Zyskał tylko tyle, że oprócz wspomnianych drobnych obrażeń na głowie i ramionach przypłaciłem brawurę głęboką ciętą raną na nodze. Sterty desek, na które spadłem jak kot na cztery łapy, w żadnym wypadku nie można porównać do siatki amortyzującej, niemniej jednak złagodziły nieco upadek z niebagatelnej wysokości. Skoczyłem natychmiast pod ścianę, by zniknąć z pola ewentualnego ostrzału. "Nim wybiegnie wartownik - myślałem błyskawicznie - muszę przelecieć przez dziedziniec, szosę, tor kolejowy i wydostać się do pobliskiego lasu ciągnącego się w kierunku Trzech Studni". Pędząc w dół drogą dostrzegłem na ganku jednego z domów narty. Tuż za ogrodzeniem jakaś kobieta odmiatała śnieg. Zauważyła mnie dosyć wcześnie i pospiesznie zamknęła furtkę. "Szkoda - pomyślałem - narty bardzo by ułatwiły ucieczkę". Zanim załoga ruszyła w pościg, dopadłem już lasu. Przezornie wybierałem teraz teren ostry, przemykałem pomiędzy drzewami, trawersowałem zbocza, schodziłem stromymi żlebami, pokonywałem trasę niedostępną dla świetnego nawet narciarza. Prowizorycznie zabandażowałem zranioną nogę i parłem bez wytchnienia - byle wyżej w góry, byle dalej oderwać się od pogoni. Wiedziałem, że prześladowcy zrobią wszystko, co tylko w ich mocy, aby mnie ująć. Kiedy po paru godzinach tej morderczej wspinaczki doszedłem do wniosku, że zyskałem już znaczną przewagę nad pościgiem, postanowiłem zejść na dolne partie i płaskim terenem dotrzeć do wsi Vychodna. Przez rozległą polanę pokrytą bardzo grubą powłoką śnieżną ledwie brnąłem do widocznego w oddali szałasu. Byłem bardzo wyczerpany, coraz bardziej dokuczała mi noga oraz rany na głowie. Marzyłem o odpoczynku i przełknięciu jakiejś strawy. Nadzieja na znalezienie chociażby na chwilę schronienia w szałasie dodawała mi sił. Kiedy już przebyłem niemal całą polanę, spostrzegłem nagle dwóch mężczyzn zdążających od lasu w moją stronę. Byli wprawdzie po cywilnemu, ale przeraziło mnie, że mogą to być przebrani ludzie z pogoni. Nie mając żadnych szans ucieczki, szedłem dalej, nie zdradzając objawów lęku czy zdenerwowania. O tym, że z wielką ulgą odetchnąłem, gdy się okazało, iż napotkani Słowacy nie są wrogami, nie trzeba nikogo przekonywać. Poinformowali mnie nawet, że niedaleko za szałasem jest wcale wygodna droga, którą można dojść do wsi Vazec. Ja jednak nie zamierzałem tam iść, o wioskę pytałem tylko dla wprowadzenia ich w błąd - na wypadek, gdyby trafiła na nich pogoń. Słowacy szli bowiem w kierunku Szczyrbskiego Plesa, skąd ja właśnie uciekałem. Po chwilowym odpoczynku w szałasie od razu wróciła część utraconych sił, poczułem się lepiej i ruszyłem w dalszą drogę. Idąc powoli, bacznie wypatrywałem miejsca, gdzie mógłbym zboczyć i zgubić po sobie wszelkie ślady. Trzymałem się kierunku na wschód. Wreszcie szczęśliwie dotarłem do Vychodnej, gdzie miałem swoją "melinę". Otrzymałem tu niezbędną pomoc: solidnie opatrzono mi rany, nakarmiono i po odpoczynku ruszyłem dalej - oczywiście na nartach, które dał mi Słowak. Dalsza trasa prowadziła przez Podbańską w kierunku Doliny Cichej, a stąd do Tomanowej i następnie przełęczą na Kondratową. Przesadą byłoby twierdzić, że droga od Vychodne do domu obfitowała już tylko w emocje typu turystycznego. Na nartach w dobrze znanym sobie terenie czułem się panem sytuacji, to fakt, ale wśród ścigających nie brakowało narciarzy z prawdziwego zdarzenia i - co nie było bez znaczenia - niezłych strzelców. Musiałem więc dobrze uważać, by nie wpaść w jakąś pułapkę. Kiedy znalazłem się mniej więcej w połowie Doliny Cichej, zauważyłem z daleka trzy sylwetki. Narciarze jechali wprost na mnie. Odskoczyłem czym prędzej w bok i ukryłem się w krzakach. Wydawało mi się, że nie zostałem zauważony. Czułem się tak zresztą zmęczony, że było mi wszystko jedno. Ukryty w krzakach siedzę i czekam, co mi los przyniesie. Ku mojemu zdziwieniu po chwili przede mną stają trzej koledzy z Zakopanego: Jan Bobowski, Władek Roj i Andrzej Etmajer. Nasza radość nie miała granic. - Skąd się tu wziąłeś? - pyta mnie Bobowski. Opowiedziałem im w skrócie moje ostatnie przejścia i radziłem, żeby nie szli na Słowację, bo na pewno stamtąd idzie za mną pogoń. Zmartwiło ich to trochę. - Nie możemy wracać się z drogi - odpowiedział Janek - idziemy z zadaniem na Węgry. Musimy tylko zmienić trasę. Po rozmowie życzyliśmy sobie szczęśliwej drogi i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Rozstałem się z kolegami w przeświadczeniu, że zarówno oni, jak i ja pchamy się przysłowiowemu wilkowi w paszczę. Zdawałem sobie sprawę, że idę do okupowanego kraju, gdzie szaleje terror gestapo. Muszę być ostrożny, gdyż nigdy nie wiadomo, gdzie czeka niebezpieczeństwo. Na Przełęcz Kondracką wychodziłem bardzo ostrożnie, ale nie dostrzegłszy niczego, co by mogło budzić podejrzenia, szybko zjechałem do Suchej Kondrackiej, a stąd do Kuźnic. Później przemknąłem nad korytem rzeki, przez most i udałem się drogą w kierunku na Bystre. Następnie drogą dojechałem do "Ruczaju" (nazwa pensjonatu przy ul. Zamoyskiego), stąd już wprost do domu przy Żywczańskiem. Było już dobrze ciemno. Ryzykowałem, rzecz jasna, bardzo wiele, ale z drugiej strony wydawało mi się, że jeśli nawet gestapo miejscowe już mnie poszukuje, to chyba nie podejrzewa aż o taką bezczelność, żebym w niewiele godzin po ucieczce z rąk ich słowackich kompanów składał wizytę w swoim domu. W Zakopanem udało mi się bardzo szybko wykonać polecenia, jakie otrzymałem odjeżdżając z Budapesztu. Pomogły mi w tym także siostry, Helena i Bronisława. Po dwóch dniach wyruszyłem w drogę powrotną - poprzez Dolinę Kościeliską, Halę Pyszną, Dolinę Cichą na Słowację i dalej na Węgry, gdzie po kilku dniach meldowałem swoim przełożonym z bazy przerzutowej o wykonaniu zadania. Po kilkunastu dniach znów udałem się na szlak kurierski do okupowanego kraju. Tym razem los był mniej łaskawy. Przysłowie: "do trzech razy sztuka" w żadnym wypadku nie miało u mnie zastosowania. Niedługo cieszyłem się wolnością po ostatniej ucieczce. Tym razem po przekroczeniu granicy węgiersko-słowackiej nad ranem niedaleko miejscowości Kysak w Słowacji natknąłem się na patrol graniczny i zostałem aresztowany. Od razu otoczono mnie wyjątkowo staranną "opieką" - z miejsca założono kajdanki na ręce, potraktowano jako niebezpiecznego przestępcę. Po dwugodzinnym pobycie w areszcie na placówce żandarmerii w Kysaku zostałem przewieziony do Preszowa, a stąd po dwutygodniowym areszcie do Muszyny i przekazany w ręce gestapo. Przesłuchania prowadzone były typowymi dla okupanta metodami i powtarzały się co najmniej kilkanaście razy. Kilkanaście razy opowiadać w identyczny sposób zmyślone historie to wcale nie jest takie łatwe, jakby się mogło wydawać - zważywszy zwłaszcza fakt, że przesłuchujący mieli zwyczaj zachęcać do prawdomówności argumentami mocniejszymi od słownych. Z Muszyny po kilkunastu dniach odesłano mnie do Nowego Sącza, a stąd zakutego w kajdany pod specjalną eskortą wywieziono samochodem. Początkowo nie wiedziałem, gdzie mnie wiozą, ale później zorientowałem się, że w kierunku Zakopanego. Przez całą drogę dręczyła mnie myśl, że jeśli im teraz nie ucieknę, to na miejscu najprawdopodobniej rozwalą albo zamęczą mnie w ich katowni. Ale jak tu było myśleć o ucieczce: na rękach kajdany, po obu stronach siedzą dwa uzbrojone zbiry, obok kierowcy trzeci. Niski sportowy samochód pędził z dużą szybkością. Pewnie chcieli jak najprędzej pozbyć się kłopotliwego pasażera, a może ponaglała ich obawa przed jakąś zasadzką na szosie, próbą odbicia. Mieli przecież już tyle materiałów obciążających, byłem dla nich zapewne atrakcyjnym więźniem. Po kilku godzinach wjeżdżaliśmy na ulice Zakopanego. Kierowca zwolnił z konieczności. Spróbowałem podnieść się z siedzenia, żeby być widoczny z daleka. - Setzen! - ryknął na cały głos gestapowiec i uderzył mnie pięścią z całej siły w bok, aż się zachwiałem. Usiadłem i tłumaczę, że ścierpły mi nogi, dlatego chciałem je wyprostować. Zależało mi oczywiście na tym, by mnie ktoś znajomy zobaczył i wiadomość o aresztowaniu rozeszła się po mieście. Mógł przecież ktoś nie zorientowany wpaść w pułapkę szukając ze mną kontaktów. Szybko mijaliśmy ulice, jedną po drugiej, i w końcu znaleźliśmy się na ulicy Chałubińskiego. Samochód zajechał pod osławioną willę "Palace", gdzie mieściła się siedziba gestapo. Uczniowie Himmlera przyjęli mnie w sposób właściwy "kulturtraegerom" czystej rasy. Równocześnie z ordynarnymi wyzwiskami już podczas wysiadania z samochodu rozpoczęło się bicie po twarzy i kopanie, po czym zostałem wrzucony do maleńkiej celi w podziemiach "Palace". Nie byłem sam. Wśród stłoczonych więźniów kilku miało porozbijane twarze i ogólne obrażenia na całym ciele. Wrócili z przesłuchania - poinformowano mnie. Tragiczny wygląd tych nieszczęśliwców sprawiał wstrząsające wrażenie. Storturowani, nie mogli siedzieć ani leżeć, ze zwisającymi bezwładnie rękami przypominali jakieś pojękujące kukły z krwawej maskarady. Z niepokojem oczekiwałem swojej kolei. Jeszcze tego samego wieczoru otwarły się drzwi naszej celi i padło moje nazwisko. Podniosłem się z kąta, gdzie siedziałem na cementowej posadzce. Wychodząc z celi ujrzałem na korytarzu gestapowca stojącego obok klucznika i oczekującego mnie. Zmierzył mnie od stóp do głowy swoim wilczym wzrokiem i krzyknął: - Marsz naprzód! Idąc po schodach wydawało mi się, że nogi uginają się w kolanach, wiedziałem, że każdy stopień nieubłaganie przybliża cierpienia, tortury i gorszą od wszystkiego niepewność: co też ci zwyrodnialcy tym razem wymyślą... - Donnerwetter! - warknął za plecami żołdak w pewnej chwili, nie wiadomo, z przyzwyczajenia, obowiązku czy może po prostu dlatego, że na sekundę zatrzymałem się na załomie klatki schodowej, nie wiedząc, dokąd mam iść dalej. - Iść prosto! - rozkazał, gdy się zorientował, że nie wiem, w jakim kierunku mam iść korytarzem pierwszego piętra. Kiedy zostałem wepchnięty do pokoju, spostrzegłem przy oknie rosłego gestapowca. W momencie gdy drzwi się za mną zamknęły, gwałtownie się odwrócił mierząc z pistoletu. Chciał mnie przestraszyć. Chwilę badał moją reakcję, po czym jakby nagle rozpoznał najmilszego gościa - przywołał na bandycką gębę uprzejmy jego zdaniem uśmiech i zaczął grać rolę dżentelmena. Lichy aktor... Wystudiowanym gestem wskazał krzesło: - Nehmen Sie Platz - i rozpływał się w fałszywym uśmiechu, siadając jednocześnie za biurkiem. Z na wpół otwartej szuflady, gdzie umieścił pistolet, wyjął pudełko papierosów: - Rauchen Sie, bitte - podawał ognia. "Uwaga, nokaut!" - przemknęła mi błyskawicznie myśl. Trzeba bowiem wiedzieć, że rolę dżentelmena spod znaku swastyki grał znany niegdyś bokser niemiecki wagi ciężkiej, Paul Nanen. Odczuwałem kompletny zamęt. Nie mieściło mi się wprost w głowie, jak ludzie ze świata sportowego lub chociażby tylko stykający się z nim mogli zejść na takie dno upodlenia. Eks-bokser, udając w dalszym ciągu człowieka kulturalnego, pozwolił mi parę razy zaciągnąć się, po czym słodkim tonem z pozornym zażenowaniem rozpoczął swoje gestapowskie expose: - Herr Marusarz - mówił powoli, wplatając możliwie najwięcej znanych mu polskich słów - ja pana bardzo przepraszam, że znalazł się pan w takiej nieprzyjemnej sytuacji, ale sam pan sobie trochę zawinił. Mogę tylko panu dać słowo, że to się szybko skończy. Wszystko zależy od pana. Jeszcze dziś może być pan wolny. Muszę jednak otrzymać pewne informacje na temat organizacji... i pańskich kolegów. - Ja nic... - Tak, tak, rozumiem pana - gestapowiec nie pozwolił mi skończyć zdania. - Pan sądzi, że to nie fair tak zaraz zdradzić kolegów. Ale to przecież żadna zdrada, bo my i tak wszystko wiemy. Tu chodzi głównie o pana. Jeśli się pan do wszystkiego przyzna, będziemy mieli podstawę uważać pana za lojalnego względem Wielkiej Rzeszy i zaraz pan będzie wolny. Słuchałem tych wywodów z rosnącym niepokojem. Wiedziałem, jak ze mną postąpi za chwilę eks-bokser. Znałem ten ich gestapowski rytuał - podobnie w Muszynie i Nowym Sączu próbowano do mnie przemawiać. Nie mogłem liczyć na żaden szczęśliwy przypadek, wiedziałem, że nic mnie nie zdoła wyrwać z rąk oprawców. Przyznanie się do czegokolwiek w mojej sytuacji było równoznaczne z wydaniem na siebie wyroku śmierci, zaprzeczenie wszystkiemu - w najlepszym wypadku kosztowało tortury. Każda chwila zwłoki była więc czystym zyskiem. Przezornie udawałem, że dokładnie nie rozumiem zadawanych pytań. Niemiec rzeczywiście bardzo słabo mówił po polsku. Zmuszony był w końcu wezwać tłumacza. Do pokoju wszedł stary znajomy - nie tylko mój zresztą, ale wszystkich zakopiańczyków - miejscowy kowal Mazurkiewicz. Zdrajca ten w chwili wkroczenia Niemców do Zakopanego odsłonił właściwe oblicze, poszedł na służbę do gestapo i wszystko wskazywało, że w nowej roli czuje się znakomicie. Jak prawdziwy neofita, dokładał starań, by dorównać swoim pracodawcom. Obaj gestapowcy - stanowiący wyjątkowo korzystne połączenie walorów w ich zawodzie - zaczęli usilnie mnie namawiać do wydania członków organizacji. Powtarzałem uparcie, że nie słyszałem o żadnej organizacji. Z Węgier uciekałem do kraju, bo tam wysyłają Polaków na Zachód do Wojska Polskiego itd., itd. Gestapowcy jednak w tę naiwną bajeczkę nie wierzyli, mieli już szereg obciążających dowodów. Całe szczęście, że udało mi się zniszczyć pocztę po zatrzymaniu mnie w Słowacji. Nie znaleziono przy mnie podczas rewizji niedużych rozmiarów koperty. Przebywając w areszcie w Kysaku, podarłem papier na drobne kawałki i połknąłem. Gdyby znaleziono to przy mnie, nie byłoby tłumaczenia, że uciekałem z Węgier do kraju tylko w obawie przed służbą wojskową. Po tej chwilowej perswazji eks-bokser, zmieniając ponownie swoją taktykę, oświadczył, że jeśli nie pomaga jego dobre słowo, to on ma inne, skuteczniejsze sposoby na wydobycie prawdy. Zaraz też zapienił się, plunął stekiem brukowych wyzwisk i jakby ośmielony tym przystąpił do rękoczynów. Dzielnie sekundował mu kowal. Bili pięściami, gumowymi pałkami, kanciastymi kawałkami drewna, kopali, gdzie popadło, a kiedy się już zmęczyli, przerwali tortury. Eks-bokser podszedł do telefonu i wykręcił jakiś numer. Gdy mówił do słuchawki, zrozumiałem, że wzywa podwładnych, by przyszli po mnie. Po chwili weszło do pokoju dwóch szeregowych gestapowców i rozkazali iść przed sobą. Byłem cały zbroczony krwią, idąc czułem każdy krok, każde stąpnięcie, jak gdyby mi ktoś wbijał gwóźdź w mózg. Tak mnie strasznie bolała głowa. Ledwo zszedłem do piwnicy, otwarto drzwi do tej samej celi, skąd mnie wyprowadzono, i wepchnięto do środka. Niewiele się teraz różniłem od tych, z którymi nieco wcześniej "rozmawiał" ten siepacz wagi ciężkiej. Leżałem na posadzce i jęczałem z bólu. Opiekowali się teraz mną ci współtowarzysze niedoli, którzy jeszcze nie byli na przesłuchaniu, albo ci, co byli dawno i przyszli już do jakiej takiej formy. Po kilku dniach, gdy się poczułem lepiej, ponownie mnie wezwano; wszystko powtórzyło się od początku - z wyjątkiem oczywiście sceny z fałszywym dżentelmenem. Doszło natomiast wieszanie na drzwiach za przeguby skrępowanych do tyłu rąk. Nie można było wówczas nawet instynktownie osłaniać przed ciosami twarzy i brzucha. Gdy traciłem przytomność, polewali mnie wodą, gdy odzyskiwałem, powtarzano te same tortury. To było straszne... Wspomnienie tego, chociaż po latach, mrozi krew w żyłach. Na takie przesłuchania-tortury wywlekali mnie hitlerowcy co najmniej dziesięć razy w ciągu dwóch tygodni. Mimo ciągłych pogróżek, że wycisną potrzebne im dane, mimo nieludzkich tortur - milczałem albo powtarzałem, że o niczym nie wiem. Nie przyznałem się do żadnej działalności, nie wydałem nikogo. Ci, którzy nie wytrzymali tortur i zdradzili przynależność do konspiracji, przeszli jeszcze większe tortury, nim zostali rozstrzelani lub zakatowani na śmierć. Miejsce ich w lochach "Palace" zajmowali nowi więźniowie. Do siedziby gestapo przychodziło też szereg osób meldować się. Byli to mieszkańcy Zakopanego pozostający pod stałym nadzorem okupanta. Ludzie ci żyli w ciągłym strachu przed ponownym aresztowaniem. Pewnego dnia przez okienko łazienki, w której jadłem śniadanie, zauważyłem starszą moją siostrę, Bronisławę. Wyszła z budynku i zdążała ku bramie. Wprost zdębiałem. Co ona tu jeszcze robi, dlaczego nie ulotniła się z Zakopanego... Należy przecież do konspiracji. Każdej chwili grozi jej ponowne aresztowanie. Zamęczą, jak wielu innych - miałem konkretne podstawy do takich obaw. Korzystała na razie z wolności tylko dlatego, że tak było wygodniej hitlerowcom. Jak by tu jej dać znak, żeby uciekała? W pewnym momencie siostra intuicyjnie obejrzała się. Uczyniłem wymowny gest ręką. Zauważył to gestapowiec, przyskoczył jak wściekły i zdzielił mnie potężnie po głowie. - Co to ma znaczyć?! - wrzeszczał. - Nic - odpowiedziałem i zapytałem wprost: - A co by pan zrobił na moim miejscu, gdyby zobaczył swoją siostrę? Na razie zostawił mnie w spokoju, ale już w dwa dni później otrzymałem za swoje. Dopiero wówczas bowiem gestapowcy zrozumieli, co oznaczał tamten gest. Bronisława zniknęła bez śladu. Uchroniło ją to przed losem, jaki spotkał młodszą siostrę, Helenę, w 1941 roku... Kiedy gestapowcy z "Palace" zorientowali się, że niczego więcej nie wycisną ze mnie, zostałem odesłany do Krakowa i osadzony w więzieniu przy ulicy Montelupich. Na Montelupich traktowany byłem początkowo względnie łagodnie, ale cela, w której siedziałem, nigdy nie miała spokoju. Przychodzili tu często różni gestapowcy i oglądali mnie jak małpę w klatce. O tym, że nie sprawiało mi to radości, nie potrzebuję nikogo zapewniać. Po takich wizytach byłem zwykle zabierany na przesłuchania, podczas których otrzymywałem nie tylko pogróżki, ale też i... ponętne propozycje. Hitlerowcy usilnie namawiali mnie do współpracy. Obietnic przy tym co niemiara. - Będziesz - powiadali - trenerem, pojedziesz do Garmisch-Partenkirchen uczyć skakać naszych zawodników, a później, kiedy rozpocznie się wojna z komunistami, zajmiesz się szkoleniem naszych żołnierzy, którzy pójdą na front walczyć o Wielkie Niemcy. - Pomyślę - odpowiadałem. - Zastanowię się nad tym - usiłowałem nie utwierdzać ich w przekonaniu, że nigdy podobnej propozycji nie byłbym w stanie przyjąć, jak każdy szanujący się Polak. Powiedziałem sobie jednak, iż muszę przetrwać to wszystko, muszę uciec, by żyć. Grałem więc na zwłokę, a jednocześnie namawiałem swoich zakopiańskich kolegów - Stefana Schabenbecka i Julka Hołego - którzy siedzieli ze mną w jednej celi, do zorganizowania wspólnej ucieczki. Między innymi z tego względu często zgłaszałem się do pracy. Wyjeżdżaliśmy nieraz poza obręb więzienia. Sytuacja więc wydawała mi się idealna, by się rozstać z prześladowcami. Wspomniani koledzy mieli jednak nadzieję, że zostaniemy zwolnieni lub w najgorszym wypadku wysłani do Niemiec na roboty. Otrzymali bowiem od rodzin grypsy, z których wynikało, że sprawa ich jest już u samego gubernatora Franka i, popierana przez wpływowych przedstawicieli Kościoła, ma wszelkie szanse powodzenia. Nie wierzyłem w to absolutnie i stale myślałem tylko o ucieczce, innego bowiem sposobu wydostania się z więzienia nie widziałem. Każdy dzień zwłoki pogarszał nasze szanse: mimo zgłaszania się do pracy traciliśmy powoli kondycję i odporność psychiczną, a tymczasem zbliżał się nieuchronnie dzień wyroku. Sam jednak nie mogłem uciekać. Niemcy z pewnością wzięliby odwet na moich kolegach. Za taką zaś cenę nie chciałem ratować siebie. Trzeba było czekać... Sytuacja moja wyjaśniła się dosyć szybko. Po jednym z kolejnych przesłuchań połączonych z namową do współpracy hitlerowcy doszli do słusznego skądinąd wniosku, że moja gra na zwłokę ich po prostu kołuje, i odtąd zaczęli mnie traktować jak kandydata na "rozwałkę". Dlatego też przeniesiony zostałem do celi śmierci. Współtowarzysze niedoli, wśród których się znalazłem, przyjmowali swój los w różny sposób. Znaczną część stanowili ludzie całkowicie psychicznie załamani, zrezygnowani, nie nadający się do jakiegokolwiek działania. Szereg osób było niezdolnych do wysiłku na skutek wyczerpania fizycznego bądź podeszłego wieku. Najstarszy - pamiętam - liczył sobie przeszło siedemdziesiąt lat. Inny sprawiał straszne wrażenie, ponieważ ponad pół roku przebywał w jakichś średniowiecznych kajdanach; zakute ręce i nogi miał połączone krótkim łańcuchem obciążonym kilkunastokilogramową kulą żelazną. Kiedy przed egzekucją zdjęto mu kajdany, pozostał już tak zgięty w pałąk. Najmłodszym więźniem w mojej celi był czternastoletni chłopiec spod Babiej Góry. Do więzienia trafił za to, że wskazał komuś przejście w kierunku słowackiej granicy. Zatrzymani przez Niemców, wydali malca. Teraz razem ze wszystkimi oczekiwał egzekucji. Z wyjątkową cierpliwością znosił wszelkie cierpienia. Zwykłą żyletką operowano mu silnie ropiejącą w okolicy kostki nogę. Ze zdumieniem patrzyłem, jak dzieciak ten siwiał. Mały bohater podobnie jak i my wszyscy dokładnie wiedział, co go czeka za dzień, dwa, może za godzinę... Najbardziej interesującą grupę więźniów stanowili ci, którzy mimo że przeszli przez mordęgę przesłuchań, mieli trochę sił fizycznych i nieprzepartą wolę działania, walki o życie. Z tymi można było jeszcze planować ucieczkę. Wszystkich więźniów, niezależnie od wspomnianych wyżej różnic, łączyło wyjątkowe wyrobienie społeczne, wielka solidarność. Ratowali się nawzajem, jak mogli - gdy któryś był chory, wycieńczony głodem, wszyscy starali się mu pomóc, dzieliliśmy się po prostu skromnymi porcjami żywności. Na duże uznanie w tamtych ciężkich dniach zasłużył sobie między innymi mgr Pachnia, którego dobrze pamiętam. Był on zatrudniony przy dostarczaniu do cel żywności, którą przynosił od sióstr z pobliskiego klasztoru. Przez jego ręce przeszło sporo grypsów od więźniów oraz adresowanych do nich. Skład socjalny moi współtowarzysze niedoli reprezentowali bardzo różnorodny - od najbiedniejszych, prostych ludzi do ludzi wykształconych i bardzo dobrze sytuowanych. Był tam między innymi dyrektor banku krakowskiego, paru prawników, szereg osób po maturze, kilku oficerów Wojska Polskiego i in. Spośród oficerów poznałem bliżej Olka Bugajskiego. Wielu ukrywało się pod pseudonimami konspiracyjnymi i nazwiska ich prawdziwe nie zostały nigdy rozszyfrowane przez gestapowców. Któregoś dnia administracja więzienna potrzebowała elektryka do naprawy dzwonków. W charakterze specjalisty zgłosił się zaraz Bugajski. Po pewnym czasie oznajmił, że bez pomocnika nie zdoła uruchomić tych urządzeń alarmowych, i zaproponował mnie, na co wyrażono zgodę. We dwójkę gorliwie zabraliśmy się do dzieła, powyciągaliśmy wszystkie przewody z kanałów i stwierdziliśmy konieczność ich wymiany na nowe. Wymagało to oczywiście dłuższego czasu. Dzwonki tymczasem były nieczynne. Czekano na dostarczenie potrzebnego materiału. Nas na razie zabrano do naprawy światła na rogu ogrodzenia. Wyszliśmy nawet na ulicę. Mimo że nas pilnowało dwóch esesmanów, można było próbować ucieczki. Nie wykorzystaliśmy jednak tej szansy. Bugajski jeszcze nadal wierzył, że nas wypuszczą na interwencję i za okupem. Otrzymywał przecież świeże grypsy, w których donoszono mu, iż wszystko jest na dobrej drodze. Nadzieja skutecznie łamała decyzję ucieczki. Pewnego dnia przed południem nagle zostaliśmy zabrani z pracy do celi... Do wielkiej sali spędzili gestapowcy 134 osoby. Między nimi byłem i ja. Za stołem przykrytym hitlerowską flagą siedziało kilku "sędziów" w galowych mundurach. Ze wszystkich rogów sali, od strony drzwi i okien spoglądały spod głębokich hełmów pełne nienawiści oczy ponurych żołdaków. Każdy z nich był gotów odpowiedzieć na najmniejszy chociażby gest rozpaczy ze strony tej stłoczonej rzeszy nieszczęśliwców. Ale więźniowie zastygli w bezruchu, oniemiali ze zgrozy. Silniejsi podtrzymywali towarzyszy, którym nogi odmówiły posłuszeństwa. Byli tam starcy i dzieci, mężczyźni w sile wieku i kilka kobiet. Szare, wynędzniałe twarze, szeroko otwarte oczy - galeria żywych trupów. Za długim stołem rozpierał się areopag znaczony swastyką - symbolem bezprawia i barbarzyństwa. Główny sędzia - gestapowiec Gruze - sprawiał wyjątkowo odpychające wrażenie, wyróżniał się znakiem szczególnym: nie miał połowy jednego i drugiego ucha. On to odczytał długę listę, zniekształcając niektóre nazwiska. Tekst wyroku był krótki: - Poniesiecie karę - powtarzał tłumacz - za zbrodnie popełnione przeciwko Niemcom. Będziecie rozstrzelani... Stali wszyscy w milczeniu, spokojni. Twarze mieli blade. Trudno odgadnąć, co każdy z więźniów wówczas myślał, kogo miał przed oczyma... Może najbliższą rodzinę? Może kolegów z konspiracji?... Nie, to być nie może - nurtowała mnie wówczas jedna myśl. Trzeba uciekać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Absolutnie nie ma już na co liczyć. Wszystkie szanse zostały świadomie odrzucone, to prawda, ale ani przez chwilę nie pomyślałem, że muszę zginąć. Nie, ja muszę żyć. Przecież wszystkich jednocześnie nie wymordują. To niemożliwe - taka myśl bez przerwy kołatała mi w głowie. Trzeba tylko, żeby wszyscy naraz, nawet tam, na dziedzińcu... Z wielkiej sali przeprowadzeni zostaliśmy pod bardzo silną eskortą na pierwsze piętro do dwóch cel. Było niesłychanie ciasno. Przepchnąłem się natychmiast do okna i obejrzałem je dokładnie. Wkrótce jednak wraz z kolegą Bugajskim i kilkoma innymi więźniami przeniesiono nas do trzeciej, pustej celi. Nie gasło tu światło, jasno oświetlony był też dziedziniec. Co pół godziny w celach śmierci przeprowadzano kontrolę. Wartownik często cichaczem zaglądał przez "judasza" i jeśli dostrzegł najmniejszy chociażby ruch budzący podejrzenie, wpadał do środka jak furiat, krzyczał i bił, kogo popadło. Na posadzce leżało tu trochę przegniłej, startej na sieczkę słomy. Roiło się od robactwa. Potworny odór zatykał wprost oddech. Więźniom nie pozwalano korzystać z jakichkolwiek urządzeń sanitarnych. W kącie stały na 46 ludzi jedynie trzy kible przepełnione brudami. Było to po prostu straszne, nieludzkie. Leżeliśmy pokotem, mijały godziny udręki, ale w celi panowała dyscyplina i solidarność. Mieliśmy wybranego spośród nas komendanta. Na krótko przed datą rozstrzelania przyszło do celi dwóch gestapowców. Pytali, kto chce jechać do roboty. Zgłosiłem się i ja w nadziei, że trafi się szansa ucieczki. Kaci nasi mogli jednak w ten sposób zabawić się również w wyszukiwanie ochotników własnej śmierci. Załadowali nas na ciężarowy samochód, z tyłu usiadło kilku uzbrojonych Niemców i pojechaliśmy w kierunku Krzesławic. Przed nami i za nami jechały samochody pełne gestapowców w hełmach. W Krzesławicach kazano nam zejść z samochodu. Znajdowaliśmy się w miejscu dawnych fortów. Wysoki mur podziurawiony był gęsto od pocisków, obficie zbryzgany krwią i odłamkami kości. Była to ściana krwawych łez... Byliśmy przekonani, że za chwilę popłynie tu i nasza krew. Cały teren był gęsto obstawiony, żadnej szansy ucieczki, zatem koniec pragnień, oczekiwań, nadziei... Dlaczego jednak nie każą już się ustawić twarzami do muru? No tak, musimy najpierw wykopać dla siebie grób. Rozdano nam łopaty i rozkazano iść nieco dalej. Gestapowiec w błyszczących butach ze sztywnymi cholewami nakreślił patykiem kilka prostokątów na wygrzanej lipcowym słońcem ziemi i zaraz przystąpiliśmy do pracy. Przez cały czas ani na chwilę nie opuszczała mnie myśl o ucieczce. Rozglądałem się ukradkiem, ale dookoła widziałem pełno Niemców. Liczba obszernych dołów wskazywała na to, że nie tylko grabarze w nich się mają pomieścić. Gdy ukończyliśmy kopanie kilku dołów, rozkazano nam wsiąść na tę ciężarówkę, która stała opodal. To znaczy, że jeszcze nas nie rozstrzelają. Ale dokąd powiozą?... Czyżbyśmy jeszcze w innym miejscu mieli kopać doły? Nie, samochody skręciły na szosę i popędziły w kierunku Krakowa. "A może to los podsunął tę ostatnią szansę?" - pomyślałem. Młodzi żandarmi siedzą wprawdzie na odległość ramienia, broń mają gotową do strzału, ale przecież wystarczy podbić ją, pchnąć silnie ławkę i skoczyć na wyrzuconych za burtę Niemców. Nie było jak porozumieć się z pozostałymi. Samochody szybko pędziły szosą. Szanse ucieczki były nikłe. Niebawem znaleźliśmy się znów w tej samej celi więziennej. Opowiedzieliśmy współtowarzyszom, gdzie byliśmy i co robiliśmy. Teraz wszyscy już nie mieli żadnych wątpliwości, że niedługo, najdalej w następnym dniu, będzie koniec. Nazajutrz bardzo wczesnym rankiem, jeszcze przed nastaniem dnia, słyszeliśmy podjeżdżające samochody i ruch na korytarzu. Zabrano więźniów z pierwszej celi. Po odjeździe ciężarówek gestapowcy zeszli z posterunku wewnątrz i na zewnątrz budynku. Trupie główki przestały się kręcić szczególnie wokół dwóch sąsiednich cel. Pozostała tylko normalna straż więzienna. Natychmiast zaczęliśmy przygotowywać plan ucieczki. Wyciągnęliśmy ze stołu metalowe nogi, okręciliśmy je szmatami i po zamoczeniu przystąpiliśmy do pracy. Za wszelką cenę trzeba było rozchylić kraty tak, by mógł się przez nie przecisnąć człowiek. Okno nasze na szczęście znajdowało się niezbyt wysoko, nie miało zabezpieczenia w postaci kosza drucianego; szyby były pomalowane na zielono, kraty też - nie były więc widoczne z zewnątrz na tle szyb. Jeden z więźniów stale czatował przy drzwiach i gdy wartownik się zbliżał, zaraz nas ostrzegał. Wówczas błyskawicznie powracało wszystko na dawne miejsce. Na oknie zawiesiliśmy jakieś łachy. Kraty były niesłychanie mocne; ręce mdlały od wysiłku, zmienialiśmy się stale przy pracy, a one nie ustępowały. Wieczorem powróciło gestapo. Baliśmy się, że mogą coś wywęszyć. Na szczęście niczego nie zauważyli, chociaż mieli ku temu okazję. Nie mogli bowiem odmówić sobie dodatkawej satysfakcji obdarowując nas pokrwawioną i podziurawioną odzieżą nieszczęśliwców z pierwszej celi. Kazali nam się przebrać. Szatańska ta wspaniałomyślność pozwoliła im zaoszczędzić trochę naszych co lepszych ubrań, a przy okazji pognębić nas ostatecznie. Cel swój niewątpliwie osiągnęli, ale zadufani w wypróbowanych metodach ani przypuszczali, że ktokolwiek z nas potrafi jeszcze w tej sytuacji chociażby marzyć o ocaleniu. W nocy jednak trzeba było pracować jeszcze ostrożniej, strażnicy z zewnątrz mieli bowiem zwyczaj siać seriami po oknach, gdy tylko dostrzegli cokolwiek podejrzanego. Z obawą oczekiwaliśmy świtu. Nie sposób było odgadnąć, którą z pozostałych już tylko dwóch cel śmierci najpierw upatrzą. Na wszelki wypadek przygotowywałem współwięźniów, ażeby w momencie, gdy będziemy na dziedzińcu, jak największą grupą rzucili się do ucieczki. Może komuś się uda. Dziedziniec był wprawdzie bardzo pilnie strzeżony, ale i tak przecież nie mieliśmy nic do stracenia. Zaczęło świtać. Usłyszeliśmy warkot samochodowych silników, a w chwilę później krzątaninę obok sąsiedniej celi. Odjechała następna porcja na rozstrzelanie. Teraz gestapo wróci już tylko po nas... Kraty w końcu ustąpiły; przez rozchylone pręty będzie można jakoś się przecisnąć. Wcześniej ustaliliśmy kolejność uciekających. Pierwszy miał iść Bugajski (oficer, wyszkolony, najbardziej może zdolny do walki), po nim ja (miałem przy sobie szereg testamentów i listów do rodzin). Tymczasem przez uchylone okno obserwowałem dziedziniec, obliczałem, jak często przechodzą wartownicy. Na placu pozostało ich tylko trzech, reszta weszła do tzw. wachsztuby. Rozważałem szanse: czy zdołam przeskoczyć dziedziniec, czy nie zawisnę na drutach? Ale ostatecznie cóż lepszego może mnie spotkać, gdy zostanę w celi? W najlepszym wypadku przedłużę swój życiorys o kilka godzin i wzbogacę go dodatkowymi cierpieniami. Uwagę miałem napiętą do granic możliwości. Za oknem świeciło już jasne słońce. Pogodny krakowski poranek, godzina była może piąta, drugi dzień lipca. Ptaki donośnie śpiewały i rozpoczął się ruch uliczny. Ach! jak pragnęło się żyć, kiedy śmierć była tak blisko... Obserwując przez szczelinę uchylonego okna zauważyłem, że jeden z wartowników przystanął za załomem muru i zapalił papierosa, a po chwili drugi podszedł do niego i po rozejrzeniu się na prawo i lewo uczynił to samo. Obaj skryli się całkiem za murem. Wtedy wypowiedziałem tylko jedno słowo: "Uciekamy!" Pierwszy wyskoczył Bugajski, drugi powinienem ja. Ale niestety. Przy oknie powstało zamieszanie. Okazało się, że wszyscy chcą żyć. Do ucieczki rzucili się głównie ci, którzy przedtem dobrowolnie z niej rezygnowali. Dojście do okna momentalnie zostało zablokowane. Nikt na nikogo teraz nie zważał. Nie przypuszczałem nawet, że wypowiedziane przeze mnie słowo: "Uciekamy!" wywrze taki skutek. Ponieważ wszyscy parli górą, nisko nad posadzką powstała niewielka przestrzeń. Skorzystałem z niej natychmiast, ale kiedy wyprostowałem się tuż przy kracie, okno było zablokowane, między kratami utknął czwarty z rzędu uciekinier. Trzeba go było ciągnąć z powrotem. On jednak zaczął się bronić rozpaczliwym krzykiem. Przerażeni współwięźniowie odskoczyli w głąb celi. Niemcy lada moment mogli zacząć strzelać. Przy zatkanym oknie nagle zostałem sam. W pewnym momencie zauważyłem, że nieszczęśnik blokujący przejście w obu kieszeniach spodni ma schowane swoje buty i dlatego nie może przedostać się na zewnątrz. Usunąłem przeszkodę błyskawicznie i przepchnąłem go jakoś przez kratę. Pech chciał, że w zdenerwowaniu nie zauważył on liny sporządzonej ze szmat, a kurczowo uchwycił się ramy okna, która z hukiem razem z niefortunnym uciekinierem runęła na dziedziniec więzienia... Nie zważając już na nic również przecisnąłem się przez kratę. Na korzystanie z liny nie było czasu. Teraz decydującą rolę odgrywały już sekundy. Szczęśliwie spadłem na obie nogi, amortyzując wstrząs lekkim przygięciem w kolanach. Jednym susem dopadłem furtki, noga na klamkę, przerzut i chwyciłem za druty kolczaste. Nie zdołałem jednak podciągnąć się do ich wysokości; pękły pod ciężarem, ale nie wypuściłem ich z rąk. One to pomogły mi wydostać się na ogrodzenie, którego grzbietem doszedłem do wygiętego pręta, skąd przeskoczyłem na wyższy, około 5-metrowy mur zewnętrzny, zabezpieczony od góry również drutem kolczastym. Oba mury dzieliła mniej więcej 3-metrowa przestrzeń. Gdyby mi się nie udało jej pokonać, znalazłbym się w istnej pułapce. Działać należało błyskawicznie. Z wysokiego muru skoczyłem na ulicę Montelupich, upadłem na kolana ale szybko poderwałem się i co sił w nogach popędziłem w kierunku Kleparza. W napięciu nerwowym nie odczuwałem żadnego bólu ani nie słyszałem, czy ktoś goni za mną, czy już może strzelają. Musiało to wszystko odbyć się w błyskawicznym tempie. Dogoniłem Olka Bugajskiego i razem biegliśmy na plac targowy na Kleparzu. Zamierzaliśmy tu skryć się w tłumie przekupniów, wśród stoisk pełnych warzyw. Ludzie na nasz widok zareagowali jednak w sposób nieoczekiwany: w panicznym popłochu rzucili się do ucieczki przewracając stragany i kosze. Wyły już syreny alarmowe i słychać było strzelaninę. Teraz w chwili wytchnienia spojrzałem na ręce; całe miałem zbroczone krwią, piersi również miałem poszarpane drutem kolczastym. W napięciu nerwowym nie czułem nawet bólu. Nie było już na co czekać - tym bardziej że ludzie bali się nas i uciekali w popłochu. Pobiegliśmy więc dalej i kiedy znaleźliśmy się w alei Słowackiego, Bugajski naraz osłabł. - Nie mogę dalej biec - dyszał resztkami sił. Serce odmówiło mu posłuszeństwa. Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, była nader kłopotliwa. Po pierwsze, ja nie znałem na tyle Krakowa, aby z łatwością wydostać się poza miasto, a po wtóre, nie mogłem przecież zostawić na ulicy osłabłego kolegi. Wciagnąłem go więc do jednej z najbliższych bram. Olek wskazał mi właściwy kierunek ucieczki i tu rozstaliśmy się. Pozostanie we dwójkę w tym niezbyt pewnym ukryciu byłoby dowodem zwykłej nierozwagi. Zresztą Olek ponaglał mnie, bym uciekał. - Jestem krakowianinem i dam sobie radę - tłumaczył mi. Pobiegłem na prawo we wskazanym kierunku i niebawem trafiłem na Łobzów. Jednym susem przeskoczyłem jakiś dosyć wysoki parkan z desek i omal nie wpadłem do basenu kąpielowego. W wielkim pośpiechu wydostałem się poza ogrodzenie, trafiając bezpośrednio na obszerny dziedziniec domu oficerskiego, zajętego akurat przez zmotoryzowaną kolumnę wojsk niemieckich. Zreflektowałem się w porę i nie zauważony przez nikogo natychmiast wycofałem się na teren basenu. Przez szparę w deskach obserwowałem idących ulicą kilku hitlerowców. Przysiadłem cicho w rogu parkanu i przeczekałem, aż przeszli dalej. Nie mogłem się opędzić od niewesołych refleksji: siedziałem jak w klatce, a gestapowcy na pewno już ochłonęli po pierwszym szoku, opanowali sytuację i ruszyli z dobrze wyszkolonymi psami w ślad za uciekinierami. Bugajskiego już nawet nie może znaleźli... Rozglądałem się wokoło, nie było nikogo. Przeskoczyłem parkan i dostrzegłem w pobliżu malutką rzeczułkę, postanowiłem więc dalej uciekać jej korytem. Była to bowiem jedyna szansa zgubienia śladów. Teraz czułem piekący ból rąk i innych części ciała. Obmyłem zakrzepłą krew, która znów zaczęła mi się sączyć ze świeżych ran. Ale to wszystko było niczym, przecież mogłem już nie żyć. Obawa przed pościgiem dodawała mi sił. Pobiegłem dnem rzeki do podkrakowskiej wsi Bronowice, a stąd do Lasu Wolskiego; tędy można było wydostać się nad Wisłę. Po wyjściu z lasu nagle zauważyłem na łące u stóp kopca Kościuszki wielu niemieckich żołnierzy. Leżeli przyczajeni za małymi pagórkami darniny. Feldgrau mundury niemal zupełnie ginęły na tle zielonej przestrzeni. Wydawało mi się, że jeszcze mnie nie zauważyli, ale przecież wycofanie się w tej sytuacji do lasu byłoby co najmniej niebezpiecznym przedsięwzięciem, zwłaszcza że z prawej strony stało trzech oficerów. Kątem oka zauważyłem leżącą obok pokaźnych rozmiarów bukową szczapę. Zachowując pozory zupełnego spokoju, bez pośpiechu zarzuciłem sobie kłodę drzewa na ramię i wolnym krokiem poszedłem w kierunku najbliższych zabudowań. Przedefilowałem tak przez środek łączki. Kiedy byłem blisko oficerów, zrozumiałem, że jeden z nich wyraża ochotę zatrzymania mnie, dwaj pozostali odwiedli go jednak od tego zamiaru. - Daj spokój - perswadował któryś z nich. Po raz pierwszy chyba język potomków Goethego wydał mi się naprawdę piękny. Co odczuwałem w ciągu tych paru minut, zanim doszedłem do zagrody otoczonej wiklinowym płotem, tego nie da się opisać. Stoicki spokój zachowałem do końca i to może mnie uratowało. Zaraz za ogrodzeniem zrzuciłem kłodę na ziemię, obszedłem dom i dopiero gdy zniknąłem z pola widzenia Niemców, poczułem skrzydła u ramion. Chyłkiem przemykałem nad brzegiem wiślanym porośniętym gęstą wikliną. W pewnym momencie zauważyłem dwie wędki nad gładką taflą wody. Zbliżyłem się do nich i stwierdziłem z niemałym zdumieniem, że są zaopatrzone w małe dzwoneczki. Dziwny ten bądź co bądź sprzęt wywołał we mnie nieoczekiwane reminiscencje. Przypomniało mi się, że nie tak dawno przecież miałem do czynienia z dzwonkami... Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że w ten sposób może łowić ryby tylko Niemiec. Trwałem więc w bezruchu, nie wiedząc, co dalej ze sobą zrobić. Spojrzałem w bok i zauważyłem, że kilkanaście metrów dalej przy trzeciej wędce siedzi rybak. Wahanie moje trwało chwilę. Osobnik ten nie widział mnie, był zajęty swoją pasją łowienia ryb. Obserwowałem go. W pewnej chwili zniecierpliwiony wędkarz rzucił jakieś "psiakrew" w kierunku niedoszłej ofiary łakomstwa. To chyba nie Niemiec - zacząłem się utwierdzać w przekonaniu. Podszedłem więc do rybaka i zapytałem, jak można się przedostać na drugą stronę. - Do mostu Dębnickiego niedaleko - odpowiedział nie odrywając wzroku od spławika. - Ale ja tam iść nie mogę. Wędkarz odwrócił głowę, zmierzył mnie badawczym wzrokiem i bez słowa, zgarnąwszy cały swój sprzęt, zaczął się szybko oddalać. Miałem wrażenie, że po paru krokach zacznie biec. On jednak na moment przystanął i ściszonym głosem poinformował: - Po drugiej stronie w łódce jest rybak, wołaj pan, może przewiezie. Nie wdając się w dalszą rozmowę rybak oddalił się i po chwili zniknął w wiklinie. Gwizdnąłem raz i drugi. Z dna łodzi uniosła się, zmierzwiona czupryna... W kilkanaście minut później byłem już na drugim brzegu Wisły. Przewoźnik mój o nic nie pytał, tylko kazał iść za sobą w przyzwoitej odległości, tak żeby możliwie najmniej zwracać na siebie uwagę. W ten sposób doszedłem do jego chaty. Tu otrzymałem garnczek czarnej, zbożowej kawy i pół bochenka razowego chleba, którego smaku nie zapomnę chyba nigdy. Był to pierwszy po tylu miesiącach mój posiłek na wolności. Po zaspokojeniu głodu i krótkim odpoczynku wyruszyłem w dalszą drogę. Za wszelką cenę chciałem najszybciej dostać się do domu. Musiałem jednak, rzecz jasna, omijać drogi. Szedłem - raczej przemykałem na przełaj, i to głównie nocą. Dniem przesiadywałem w zbożach, spałem. Pożywienie ludzie mi dawali chętnie; gdzie tylko wszedłem ostrożnie do domu, wywoływałem zdziwienie, ale nikt nie odmówił jedzenia, wpychano mi je nawet w kieszenie na drogę. Po kilku dniach tej wędrówki okrężną drogą, polami od strony Kościeliska, wieczorem zbliżyłem się pod dom. Długo krążyłem koło zabudowań, nasłuchiwałem pod oknem, czy przypadkiem nie ma jakiejś zasadzki. Było cicho, spokojnie. Wszyscy domownicy spali głębokim snem. W końcu zdecydowałem się wejść przez otwór w dachu do kuchni. Panowała tu zupełna cisza. Chwilę stałem z bijącym sercem, nieruchomo, delektowałem się świadomością, że jestem w domu, po raz pierwszy od tak dawna w swoim rodzinnym domu... Zatopiony w tej ciszy, usłyszałem czyjś oddech. - Kto tam?! - słyszę głośne wołanie ojca. - To ja, Staszek. Ojciec, nie mówiąc nic więcej, zerwał się z łóżka i podszedł do mnie, zaczął mnie dotykać rękami, a gdy stwierdził, że to nie sen, przytulił mnie do piersi pytając, skąd się wziąłem. - Zaraz wam opowiem wszystko. Zasłońcie okno i zapalcie lampę. Po chwili zabłysła żółtym płomykiem lampa. Ojciec stał przy mnie i drżały mu lekko ręce, gdy dotykał nimi moich poranionych dłoni. Zaraz też weszła do kuchni matka. - Wypuścili cię, synku? - zawołała tłumiąc łzy radości. - Sam się wypuściłem, uciekłem z więzienia w Krakowie. W tym momencie matka zemdlała.. Ojciec poszedł do swego brata, aby się zorientować, czy będzie mógł ukryć mnie u siebie. Po chwili powrócił razem ze stryjem. Tymczasem matka dała mi już jeść. Zaraz wyszliśmy z naszego domu do stryja. Ojciec odprowadził nas. Przy pożegnaniu prosiłem go, by się jakoś dowiedział, czy któryś z kolegów kurierów nie będzie wkrótce w Zakopanem. Na strychu u stryja wygodnie spałem do rana. Przyniesiono mi tu także śniadanie. Była piękna, słoneczna niedziela. Przez okienko w dachu widziałem ludzi odpoczywających w ogrodzie. Czułem się jednak bardzo niepewnie. Nie mogłem się przecież nikomu pokazać. Po południu przyszła matka i przyniosła mi wiadomość, że w Zakopanem są akurat łącznicy. Zatrzymali się w "Telimenie". Wiadomością tą ucieszyłem się bardzo. Chciałem jak najszybciej uciekać na Węgry, ale sam tego uczynić nie miałem sił i nerwy nie wytrzymywały. Jeszcze tego samego wieczoru udałem się z bratem na punkt kontaktowy w "Telimenie". Spotkałem tu kurierów: Janka Bobowskiego i Władka Roja, którzy powrócili z Budapesztu i oczekiwali na łącznika z Krakowa. Nazajutrz obserwując podwórze zza odchylonej lekko firanki, która zasłaniała okienko, dostrzegłem coś, czego się najmniej spodziewałem. Przed domem stała grupka Niemców zabawiająca się strzelaniem z łuku, a wśród nich... komendant więzienia na Montelupich. Łatwo go było poznać z daleka, odznaczał się bowiem charakterystyczną sylwetką: bardzo szczupły, wysoki, a na niezwykle długiej szyi sterczała malutka głowa. W fizjonomii tej było coś z płaza. Tym widokiem byłem bardzo zdenerwowany. Chciałem jak najszybciej wyruszyć do Budapesztu. Uczucie prawdziwej ulgi nadeszło jednak dopiero wówczas, gdy wieczorem po przybyciu łącznika z Krakowa mogliśmy udać się w drogę. Noc była niezbyt ciemna. Pomaszerowaliśmy w stronę Giewontu i dalej znanymi już szlakami kurierskimi. Szliśmy wówczas we czterech: Jan Bobowski, Władysław Roj, mój brat Janek i ja. Wiele przygód, które mroziły krew w żyłach, mieliśmy po drodze. Już nad ranem, będąc niedaleko Małego Giewontu, zauważyliśmy patrol niemiecki. Ukryliśmy się za gałęziami i nie zauważyli nas. W Dolinie Cichej natknęliśmy się na uzbrojoną straż leśną słowacką, ale jakoś wyszliśmy cało, zresztą dzięki temu tylko, że posiadaliśmy przy sobie broń. Kiedy dotarliśmy już po kilku dniach na teren Węgier, Janek Bobowski z moim bratem poszli w Rożniawie do znajomego Słowaka, a ja z Władkiem Rojem czekaliśmy ukryci w krzakach. I tu znów zostałem aresztowany, tym razem przez węgierską straż graniczną. Pomyślałem, że już mam strasznego pecha. Trzymano nas kilka dni w areszcie. Całe szczęście, że interweniował w naszej sprawie zamieszkały na Węgrzech od okresu przedwojennego Polak nazwiskiem Karpiński i na skutek tego po kilku dniach zostaliśmy zwolnieni. Wreszcie po siedemnastu dniach, wymęczeni do ostatnich granic, dotarliśmy do Budapesztu. Na Węgrzech bezczynnie nie mogłem długo wytrzymać na jednym miejscu. Musiałem niekiedy wymykać sie spod obserwacji niebezpiecznych ludzi, których nie brak było wśród swoich, przecież jak wiadomo, niemiecki wywiad także gruntownie penetrował te tereny. Zmieniałem nazwiska i wielokrotnie miejsca zamieszkania. Ciągnęło mnie też stale w rodzinne strony; chciałem wiedzieć, co się dzieje w kraju, a ponieważ na wieści czekało więcej osób, powróciłem na niebezpieczne ścieżki kurierskie. Z tego okresu utkwiło mi w pamięci szereg obrazów bądź całych epizodów. A oto niektóre z nich: Pewnego razu jesienią wyjechałem z Budapesztu do Rożniawy, a stąd, jak zwykle, dobrze znaną trasą przez granicę węgiersko-słowacką do Polomy i Dobsiny. Dalej w Tatry podwiózł mnie samochodem znajomy Słowak. Od Szczyrbskiego Plesa do Zakopanego należało pokonać drogę pieszo. W górach zastała mnie noc. Byłem zmęczony i postanowiłem odpocząć. Urządziłem z gałęzi szałas i położyłem się. Natychmiast zasnąłem. Była wprawdzie już późna jesień, ale nie odczuwało się jeszcze tak bardzo zimna, tym bardziej że szałas zlokalizowałem pod nawisem skalnym, w miejscu dobrze osłoniętym od wiatru i ewentualnego deszczu, jako że w górach nigdy nie wiadomo, kiedy zacznie padać. Nad ranem obudziło mnie dotkliwe zimno. Otworzyłem oczy i w pierwszej chwili wydawało mi się, że to sen. Cały otaczający mnie świat był pokryty grubą warstwą bielusieńkiego śniegu. W ciągu tych kilku godzin względnie ciepła, pogodna jesień przemieniła się w prawdziwą zimę. Znałem kapryśną pogodę w górach i nie byłem tym zaskoczony. Miałem w plecaku ciepłą odzież. Zjadłem śniadanie, napiłem się gorącej herbaty z termosu i ruszyłem w dalszą drogę. Tonąłem w śnieżnym puchu i ledwie dobrnąłem pod Kralową Halę. Z daleka usłyszałem szczekanie psa. Poszedłem w tamtym kierunku i po pewnym czasie spostrzegłem na skraju polany samotną chatę. Domek sprawiał wrażenie nie zamieszkanego od dawna. Mimo to bardzo ostrożnie obszedłem go dookoła, zajrzałem do przylegającej na zapleczu szopy i omal nie krzyknąłem z radości. W kącie wśród różnych rupieci stały narty. Był to sprzęt nadający się wprawdzie bardziej do uzupełnienia ekspozycji muzealnej niż do użytku, ale w mojej sytuacji nawet te wysłużone deski stanowiły coś, czego najbardziej w danej chwili potrzebowałem. Nie poszedłem już dalej szukać ludzi, a przypiąłem narty, oczywiście za pomocą różnych drutów, bo wiązania były niekompletne. Nogi okręciłem starymi workami i ruszyłem w stronę najbliższego wzniesienia. Całkiem wygodnie trawersowałem zbocze. Musiałem się spieszyć, by przed zapadnięciem zmroku dotrzeć w znane mi okolice. Gdy uszedłem kawałek, stwierdziłem z niepokojem, że absolutnie nie jestem w stanie określić stron świata, widoczność bowiem była nie najlepsza, a niebo zasnute chmurami, dokoła szaro-biało, nie widać żadnych szczytów. Rozglądałem się zupełnie zdezorientowany. "A może najrozsądniej byłoby zawrócić do opuszczonej chaty - nasuwała mi się taka myśl - i przeczekać tam do rana. Ale co będzie, gdy ktoś trafi na moje ślady?" - znów mnie to niepokoiło. W oddali słyszałem przecież ujadanie psa. Muszą tam być jacyś ludzie, może Niemcy... Stałem chwilę bezradny, gdy nagle spoza ciężkiej, szarej kotary wyjrzało słońce. Oblane promieniami szczyty przedstawiały niezrównanie piękny widok. Czarowne zjawisko trwało nie dłużej niż pół minuty, ale to wystarczyło, by ustalić kierunek trasy. Ostatni błysk słońca zmiótł z ośnieżonych gór resztki dnia. Dosyć stromym zboczem zjeżdżałem z maksymalną ostrożnością, widoczność bowiem malała z każdą chwilą. Zatrzymałem się dopiero na dnie szerokiego i głębokiego kotła. Obszedłem go w krąg szukając wyjścia i w pewnym momencie trafiłem na ślady nart. Może ktoś mnie ściga, pomyślałem z przerażeniem. Po pewnym czasie zorientowałem się jednak, że trafiłem do ślepej doliny i chodzę dookoła po własnych śladach. Wyszedłem więc na górę i oddaliłem się w kierunku, skąd dochodziło szczekanie psa. Kiedy zbliżałem się do obejścia przypominającego swym wyglądem typową gajówkę, ze zmęczenia ledwie powłóczyłem nogami. Obszedłem domek od tyłu i ostrożnie zajrzałem przez okno. W świetle naftowej lampki dostrzegłem jednego tylko człowieka. Niemłody już mężczyzna nie okazał lęku ani zdziwienia, gdy nagle w drzwiach swojej chaty ujrzał nieproszonego gościa. - Wejdźcie do środka - odezwał się po słowacku, gdy dostrzegł niepewność w moim zachowaniu. Dopiero teraz zamknąłem za sobą ostrożnie drzwi. - Dobry wieczór - powitałem gospodarza w jego języku. - Kto wy jesteście? - zapytał mnie. - Ja od granicy - odrzekłem. - A ja jestem tutejszym gajowym. Słowak, widząc, że jestem zmęczony, zajął się mną serdecznie. Przede wszystkim nakarmił mnie i dopiero po kolacji nawiązała się między nami przyjacielska rozmowa. Powiedziałem, że wracam do kraju. - Jedni do kraju, inni z kraju - zauważył gajowy, a po chwili dodał, iż był u niego niedawno "taki jeden" z Zakopanego, na imię mu było Feliks. Okazało się, że to Feliks Klaper szedł z Polski do Budapesztu, a z nim moja siostra, Helena. Gdy już Słowak nabrał do mnie całkowitego zaufania, opowiedział, że wielu Polaków idąc na Węgry wstępowało tu do niego. Nie znał ich nazwisk, ale z opisu wiedziałem, o kogo chodzi. Byli to moi koledzy z Zakopanego. Na drugi dzień rano rozstałem się ze Słowakiem jak z dobrym znajomym. Serdecznie podziękowałem za gościnność i wyruszyłem w drogę. Z Kralowej Hali cofnąłem się na Vychodną, a stąd skierowałem się do Doliny Cichej. Szerokim pasem przeszedł tędy potężny wiatr halny i położył pokotem cały szmat lasu. Widok był zaskakujący. To leśne pobojowisko sprawiało przygnębiające wrażenie. Przedarcie się przez zwały drzew kosztowało mnie niemało wysiłku i zabrało sporo czasu, nim dobrnąłem do Doliny Tomanowej. Zatrzymałem się tu w jednym z szałasów i rozpaliłem ogień, aby się ogrzać i posilić. Po posiłku postanowiłem zbadać okolicę, a przy okazji trochę pojeździć, ponieważ było jeszcze za wcześnie na przekroczenie granicy słowacko-polskiej. Kiedy powróciłem, zauważyłem, że do sąsiedniego szałasu z obydwu stron prowadzą ślady nart. "Kto to może być, tu, o tej potrze i tak wysoko w górach? - kłębiły mi się chaotyczne myśli. - Czyżby pościg za mną?" Przez szparę w ścianie dostrzegłem dwóch mężczyzn. Postanowiłem natychmiast ich zaatakować. Cichusieńko podszedłem do drzwi, gwałtownie je otworzyłem i krzyknąłem: - Hande hoch!... Nim zdołali podnieść ręce, zorientowałem się, że nie są to wrogowie, a wręcz przeciwnie - dobrzy przyjaciele, starzy przewodnicy z Zakopanego. - A bodaj cię, toś nam strachu napędził - odezwał się Stanisław Gąsienica z Lasa. - Głupie masz żarty, chłopie - zganił mnie dobrotliwie drugi mój imiennik - Byrcyn. Przywitali się ze mną serdecznie, rozpytywali o nowiny. Wyjaśniła się zaraz sprawa śladów prowadzących w górę od szałasu. Tajemniczy narciarze, doprowadzeni do tego miejsca przez przewodników, dalej szli sami na Węgry. Gąsienica i Byrcyn do Zakopanego mieli wracać następnego dnia - ze względu na wyjątkowo ciężkie warunki. Postanowiłem i ja pozostać z nimi. Po nocy przespanej w szałasie wyruszyliśmy w stronę Czerwonych Wierchów (na Małołączniak). W górnych partiach natrafiliśmy na ostre nawisy śniegu i oblodzenia. Przewodnicy szli na rakach, a ja za nimi, wyrąbywałem siekierą stopnie w lodzie i tak metr po metrze w niezwykłym napięciu zeszliśmy do przełęczy i dalej do Doliny Małej Łąki. Od tego miejsca role się zmieniły. Teraz ja dobrze mi znaną trasą prowadziłem kolegów przez Bacuch na Grzybowiec, skąd było już niedaleko do schroniska w Dolinie Strążyskiej. Tu należało szczególnie zaostrzyć czujność, gdyż na każdym kroku groziło niebezpieczeństwo nie mniejsze od nawisów. Tędy bowiem, ścieżką Pod Reglami, często chodziły niemieckie patrole. Kiedy doszliśmy do drogi, ja z Byrcynem ukryłem się w krzakach, a Gąsienica poszedł zbadać teren. W razie czego nie wpadniemy wszyscy trzej. Po chwili z daleka pokazał ręką, abyśmy szli i my. Szybko przebiegliśmy drogę i skryliśmy się w lesie Bogdańskiego. Tu po pożegnaniu rozstaliśmy się, każdy poszedł w swoją stronę. Ostrożnie między domami podchodziłem w kierunku zabudowań stryja. Najpierw wypróbowaną metodą obszedłem kilka razy wokoło dom, badałem intuicyjnie, czy nie ma kogoś niepowołanego w mieszkaniu, i po dłuższej chwili zapukałem w umówiony sposób do okna. Dwa dni przebywałem ukryty u stryja. Dla zachowania bezpieczeństwa wolałem nie iść do domu. Ojciec i matka wieczorem odwiedzili mnie tu. Po dwóch dniach udałem się normalnym szlakiem kurierskim na Węgry. Po pięciu dniach dotarłem szczęśliwie do Budapesztu. Była to ostatnia moja droga kurierska. Po ostatnich przejściach, aresztowaniach itp. stałem się nerwowy i nie nadawałem się do służby kurierskiej. Zamieszkałem w obozie uchodźców cywilnych. Nadszedł rok 1943. W obozach węgierskich zaczęło się robić Polakom coraz ciaśniej w sensie dosłownym i w przenośni. Pod presją hitlerowców zaostrzono rygory, ograniczono swobodę internowanych, wprowadzono twardą dyscyplinę. Rozpocząłem starania o przyjęcie do Węgierskiego Związku Narciarskiego. Dzięki przyjaciołom Węgrom dostałem się tam w końcu... ze swoim szesnastym z kolei okupacyjnym nazwiskiem i niebawem przystąpiłem do szkolenia zawodników, budowy tras narciarskich i skoczni. Pod koniec wojny mogłem się poszczycić pięknym obiektem w Borszafired. Przygotowane już było wszystko do otwarcia skoczni i rozpoczęcia międzynarodowych zawodów. Na uroczystość przybyło wielu zawodników i działaczy sportowych. Przyjechał między innymi pewien Norweg i dwóch Niemców, z którymi nie chciałem się zetknąć. Obawiałem się, że mnie rozpoznają. Nie były to obawy bezpodstawne. Kiedy otworzyłem konkurs rekordowym skokiem 88 metrów, Niemcy natychmiast domyślili się, kto to może być. Zniknąłem im jednak z oczu. Tamci podeszli do znajomego Węgra i oświadczyli, że za wszelką cenę muszą rozmawiać z rekordzistą. Nie pomogły żadne wykręty, zostali w końcu przyprowadzeni do mnie. Na wstępie zaznaczyli, że nie są hitlerowcami i że prawdziwi sportowcy - tacy jak oni - w ogóle zajmują się sportem, nie denuncjacjami. Zaufania rzeczywiście nie zawiedli. Przyjemnie się było z nimi spotkać już po wojnie na zawodach w Oberstdorfie i Oberhofie, gdzie brałem udział reprezentując barwy Polski Ludowej. Front zbliżał się szybko. Oddziały niemieckie i węgierskie wojska nilaszowskie zawczasu przygotowywały silną obronę, między innymi na linii Dunaju. Skutki działań wojennych miałem okazję odczuć po raz pierwszy w wieczór wigilijny. Kiedy wszyscy zasiedli do uroczystej kolacji, budynkiem targnęła silna detonacja, z sufitu posypał się tynk. Zbiegliśmy szybko do piwnic. Uchroniło to nas przed skutkami następnych wybuchów. Później było już względnie spokojnie, aż do chwili, kiedy węgierscy faszyści znaleźli mnie i chcieli natychmiast rozstrzelać. Okazało się bowiem, że z piętra budynku, w którym mieszkałem, ktoś strzelał do żołnierzy leżących w rowie. Żadnych wyjaśnień nie chcieli słuchać. Chwytając się ostatniej deski ratunku zażądałem, aby zaprowadzono mnie do dowódcy. Kiedy stanąłem przed obliczem porucznika, oniemiałem ze zdumienia. Oficerem, który miał zadecydować o moim losie, był mój uczeń narciarski. Poznał mnie oczywiście zaraz. - Jakie macie powody, aby stawiać mnie pod ścianę? - zapytałem bez wstępu. - Ktoś z waszego bloku strzelał do moich żołnierzy - odpowiedział porucznik. - Ja tego nie zrobiłem... Na szukanie jakichkolwiek innych argumentów nie było miejsca ani czasu. Po chwili już przekonałem się, że jeszcze raz wyrwałem się śmierci, że jeszcze raz los się do mnie uśmiechnął. Oficer wyznaczył czterech żołnierzy i kazał mnie odprowadzić do miejsca zamieszkania. Bez takiej silnej eskorty przypuszczalnie do domu bym nie wrócił. Przed odejściem porucznik uprzedził, że jest teraz niebezpiecznie i muszę uważać, bo gdy Niemcy mnie rozpoznają, to mogą aresztować. Aby przetrwać, musiałem schronić się do prawdziwej kryjówki. Schowkiem moim był podwójny sufit. Psychicznie źle znosiłem jakiekolwiek ograniczenie przestrzeni, uważałem to za złośliwy figiel, jaki mi los spłatał w przeddzień wyzwolenia. W parę miesięcy później wracałem do kraju - przygodnymi środkami lokomocji aż pod Tatry, a dalej na piechotę, starym, wypróbowanym szlakiem kurierskim. Przystawałem w miejscach, skąd rozpościerał się najpiękniejszy widok; obrazy i wydarzenia ciężkich lat niewoli, konspiracji, lat pełnych lęku i nieszczęść stawały mi przed oczyma. Wracałem do Zakopanego od jakże dawna po raz pierwszy bez obawy, że mogę wpaść w pułapkę zastawioną przez oprawców z "Palace". Głowa warta 50 tysięcy Józef Krzeptowski - urodz. 1904 r. w Krzeptówkach koło Zakopanego. Do 1939 r. pracował jako przewodnik Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Zakopanem oraz był ratownikiem Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Jeszcze w lipcu 1939 r. wstępuje do konspiracyjnej grupy sabotażowo-dywersyjnej, organizowanej przez Sztab Główny WP na terenie Podhala. Grupa ta miała działać na tyłach wroga na wypadek wojny. Po napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę już od listopada 1939 r. jest kurierem i przeprowadza przez Tatry z okupowanego kraju na Węgry Polaków kierujących się do armii polskiej na Zachodzie, a następnie utrzymuje łączność na trasie Budapeszt-Zakopane-Budapeszt. Po wkroczeniu wojsk hitlerowskich na Węgry (marzec 1944 r.) wraca na Podhale i ukrywa się aż do wyzwolenia. Już w lutym 1945 r. powraca do swego zawodu przewodnika PTTK. Jest także nadal ratownikiem GOPR. W roku 1958 rozpoczyna pracę jako instruktor narciarski i przewodnik wycieczek. Funkcję tę mimo podeszłego wieku spełniał przez wiele lat. Za udział w walkach z hitlerowskim okupantem dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych, na 2O-lecie PRL otrzymał Srebrny Krzyż Zusługi, a w 1966 r. Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. Zmarł w kwietniu 1971 r. Jesień. Listopad 1934 r. Na Krupówki polazłem w zasadzie bez celu - ot, tak, aby ludzi zobaczyć, wystawy sklepowe pooglądać. Właśnie gapiłem się na jakieś narty, gdy ktoś klepnął mnie w ramię. Obejrzałem się, był to Julian Rajtar - znany na Podhalu działacz ludowy. Miał cholernie zadowoloną minę, ale trwało to krótko. Po zdawkowych grzecznościach ściszył nagle głos, zaczął podejrzliwie rozglądać się wokoło, coś mówił o jakiejś wielkiej tajemnicy, o niebezpieczeństwie i o tym, że bardzo na mnie liczy. Nic z tego wszystkiego nie rozumiałem, a gdy na dodatek zapytał, czy znam Wincentego Witosa, pomyślałem, że z Rajtarem coś niedobrze, ale dla świętego spokoju zapewniłem go, iż Witosa znam, gdyż jako premier często przyjeżdżał do Zakopanego i nawet raz byłem z nim na wycieczce w górach. Moja cierpliwość nie była długo wystawiona na próbę, Rajtar od razu i bardzo rzeczowo wyłuszczył sprawę. Wincenty Witos, prześladowany przez reżim piłsudczykowski, musiał uciec z kraju i przebywa w Czechosłowacji. Stronnictwo Ludowe utrzymuje z nim stały kontakt przez specjalnych kurierów, o których jednak nie jest łatwo. Ponieważ byłem przewodnikiem tatrzańskim oraz członkiem Górskiego Pogotowia Ratunkowego i znałem góry jak własną kieszeń, Rajtar zaproponował mi funkcję kuriera. Oczywiście chodziło o nielegalne przekraczanie granicy. Pamiętam, wpił we mnie oczy, jakby chciał z mojej twarzy wcześniej wyczytać wiadomość o tym, czy wyrażę zgodę. Bawiła mnie ta sytuacja. W myślach już się zgodziłem, ale udawałem wahanie. Dla niego nielegalne przekroczenie granicy było wielką i niebezpieczną przygodą, dla mnie - tak mi się wtedy wydawało - spacerkiem, ot tak, jak teraz, po Krupówkach. Miałem przyjaciół w Słowacji, do których chodziłem przez "zieloną granicę" w odwiedziny dziesiątki razy. Znałem wszystkie dobre i bezpieczne przejścia. Rajtar moją decyzję przyjął z nie ukrywaną radością. Miałem jechać do Kieżmarku, i to zaraz następnego dnia. Przygotowania do podróży nie zajęły wiele czasu. Do plecaka załadowałem trochę jedzenia, ciepłej bielizny i drobiazgów. Umówiłem się też z dorożkarzem, który miał mnie odwieźć na Bukowinę. Zgodnie z umową stawiłem się przed podróżą u Rajtara w domu. Wręczył mi jakąś małą paczuszkę, podał nazwę restauracji, gdzie Witos będzie mnie oczekiwał, i umówione hasło, które miałem powiedzieć Witosowi, aby wiedział, że jestem łącznikiem z kraju. Na pożegnanie z prawdziwym wzruszeniem prosił, aby serdecznie pozdrowić wodza stronnictwa od wszystkich ludowców Podhala. Mimo dobrego nastroju wyszedłem od mego zleceniodawcy jakiś markotny. Oto ja, "świszczypała", lekkoduch i wieczny wesołek, nagle zdałem sobie z tego sprawę, że jednak wpakowałem się w poważną kabałę. Byłem jakiś dumny z siebie, ale równocześnie odczuwałem niepokój i emocję. Szedłem naprzeciw wielkiej przygodzie z niezbyt pewną miną. Z umówionym gazdą dojechałem do Bukowiny. Usłużnie proponował, że zaczeka na mnie, aż sprawy załatwię, i pojedziemy z powrotem do Zakopanego. Wytłumaczyłem mu chytrze, że zostaję na noc u znajomych, i aby zmylić go, udałem się w kierunku wsi. Zawiedziony, zaklął siarczyście i zawrócił w kierunku Zakopanego, ja zaś na powrót dotarłem do drogi i udałem się nią w kierunku Wierchu Porońca. Byłem sam ze swoimi myślami. Maszerowałem jak automat. Na Wierchu byłem za pół godziny. "Teraz pójdziesz w lewo, w las, uważaj, abyś nie zabłądził, to jedyny problem na tym szlaku - dyrygowałem w myślach sam sobą tak, jakbym stracił pewność siebie. - Co, u licha, się ze mną dzieje? Dlaczego jestem zdenerwowany?" - tłukły się w mojej głowie tego rodzaju pytania. Nietrudno było zgadnąć. Sprawcą podniecenia i tych sensacji była mała paczuszka, którą miałem w plecaku. To ona sprawiła, że po raz pierwszy intensywnie myślałem o straży granicznej. "Gdzie może teraz być? Mają psy? Na pewno strzelaliby, gdybym się nie zatrzymał". Te złe myśli odgoniłem od siebie jak natrętną muchę. Była piękna noc. Wkoło absolutna cisza, tylko drzewa szumiały. Od czasu do czasu z denerwującym szumem skrzydeł podrywały się do lotu spłoszone przeze mnie ptaki. Po paru godzinach marszu bezbłędnie wynurzyłem się z lasu naprzeciw wsi Ździar. A więc byłem już w Słowacji, co wyraźnie poprawiło mój humor. Jeszcze należało pokonać niewielką odległość między lasem a wsią. Na skraju wsi mieszkał mój dobry przyjaciel, z pochodzenia Polak, Marian Adamiak. Mimo głębokiej nocy postanowiłem go obudzić i zatrzymać się u niego do rana. Zerwany z głębokiego snu, był nawet w pierwszej chwili trochę wystraszony, a później śmiesznie zdziwiony moimi niezwykłymi odwiedzinami. Kiedy oprzytomniał ze snu, zapytał: - A cóż cię tu o tej porze przygnało? Nie wtajemniczałem go w sprawę, mimo że mogłem mu ufać. Wyjaśniłem tylko, że mam ważne rzeczy do załatwienia w Kieżmarku, i prosiłem o zachowanie moich odwiedzin w tajemnicy. Adamiak poczęstował mnie kolacją, wyciągnął też z szafy butelkę borowiczki, którą częstowaliśmy się gwarząc przy tym dość długo. Wreszcie zmęczenie wzięło górę i zaczął mnie łamać sen. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki, od razu głęboko zasnąłem. Rano zjadłem śniadanie, pożegnałem gościnnego gospodarza i już byłem na szlaku. Miałem szczęście. Nie uszedłem nawet 100 metrów, gdy zbliżył się do mnie jakiś samochód ciężarowy. Podniosłem rękę w górę, kierowca zatrzymał wóz. - Gdzie jedziecie? - zapytałem. - Do Kieżmarku - odpowiedział Słowak. - Czy możecie mnie zabrać? - Prosim was - życzliwie odpowiedział. Nie dłużej niż w półtorej godziny byliśmy już na miejscu. Serdecznie podziękowałem uprzejmemu kierowcy i wysiadłem. Napotkanego przechodnia zapytałem o restaurację prowadzoną przez Ladislava Kraiza, gdzie właśnie miałem spotkać Witosa. Okazało się, że byłem niedaleko swego celu podróży. Z zewnątrz niczym się nie wyróżniała - ot, zwyczajna małomiasteczkowa restauracja. Nie chciałem wchodzić do środka, gdyż do umówionego spotkania było jeszcze parę godzin. Wolałem nie plątać się po mieście, więc postanowiłem i tu odwiedzić kolegę. Otton przyjął mnie serdecznie, poczęstował obiadem, czas szybko zleciał. Pod koniec wizyty zacząłem się już niecierpliwić. Myślałem tylko o jednym, aby jak najszybciej wykonać zadanie, byłem podniecony i roztargniony. Gdy zbliżałem się do gospody, cały czas nurtowała mnie myśl, czy Witos już będzie, czy nic nie zakłóci naszego spotkania. Nie wiem sam, dlaczego, ale wchodząc do restauracji powiedziałem sobie: raz kozie śmierć. Siedział przy stoliku w małym bocznym pokoju z jakąś kobietą. Natychmiast poznałem go, przede wszystkim po sumiastym wąsie. Oto miałem przed sobą byłego premiera rządu polskiego, a teraz emigranta. Poczułem się trochę skrępowany, szurnąłem nogami jak sztubak, powiedziałem: "Dzień dobry", a później umówione hasło: "Witam was pięknie". Gdy Witos usłyszał hasło, jego twarz rozpromieniała. Przywitał mnie serdecznie i poprosił, abym usiadł obok niego. - Siadaj, przyjacielu, tu - pokazał ręką krzesło. - Mów, co słychać w Zakopanem. Jak czuje się Rajtar? - Wszystko na razie dobrze, jest zdrowy i przekazuje wam od siebie i wszystkich ludowców z Podhala serdeczne pozdrowienia. Widziałem z jego twarzy, że jest zadowolony, zwłaszcza gdy mu przekazałem paczuszkę. Schował ją do kieszeni. Z kolei wyciągnął z kieszeni zalakowaną kopertę i prosił o doręczenie jej Rajtarowi. To była niejako oficjalna część naszego spotkania. Później mój rozmówca poczęstował mnie obiadem. Dla siebie poprosił o jakąś jarską potrawę i wyjaśnił, że ostatnio zapada na żołądek. Cały czas towarzyszyła nam nieznajoma Słowaczka. Witos okazał się bardzo sympatyczny i bezpośredni, rozmowa więc toczyła się wartko. Po obiedzie nieznajoma poszła załatwić dla mnie taksówkę, która miała mnie odwieźć aż do granicy. Żegnałem Witosa jak dobrego znajomego. Dopiero w taksówce oprzytomniałem - doszło do mojej świadomości, że przecież choć nie głodny, zjadłem cały obiad, drugi już w tym dniu. Co to znaczą nerwy! Nagle zrobiło mi się wesoło i zanuciłem pieśń góralską. Spodobało się to kierowcy - Słowakowi. Nawiązaliśmy sympatyczną rozmowę, no i gdy przyszło się żegnać, byliśmy już przyjaciółmi. Wysadził mnie zgodnie z umową w Podspadach, skąd już pieszo udałem się w kierunku granicy. Poszedłem ścieżką leśną na Rynias. Po paru godzinach marszu znalazłem się na ojczystej ziemi w okolicy Wierchu Porońca, stąd na skróty zleciałem szybko do Jaszczurówki, a o 3 nad ranem byłem już w domu. Pozostały do załatwienia formalności. Przekazałem Rajtarowi przywiezioną pocztę, złożyłem szczegółowe sprawozdanie z całej eskapady i to był w zasadzie koniec. Aha, mój zleceniodawca jeszcze bardzo dziękował mi za dobre wykonanie zadania, gratulował. Pamiętam, że byłem dumny, dumny właśnie z tego nielegalnego przejścia, a przecież dziesiątki innych eskapad granicznych nie dały mi tej satysfakcji. W tym jednak coś było... Parę miesięcy później - w grudniu 1934 r., znów siedziałem w pokoju u Rajtara, który wyznaczał mi następne, lecz trudniejsze zadanie. Cała sprawa była dość skomplikowana. Miałem pod opieką dwie osoby: córkę Witosa, panią Julię, i nieznajomego mężczyznę, którego Rajtar nazywał Pawłowskim. Mężczyzna miał wykonać jakieś niezwykle ważne zadanie, a w żadnym wypadku nie mógł wpaść, gdyż był ponoć oficerem w służbie czynnej. Mieliśmy w trójkę wyjechać z Zakopanego samochodem, z tym, że pani Julia miała przepustkę i mogła tymże samochodem przekroczyć granicę oficjalnie w punkcie granicznym na Łysej Polanie, my dwaj zaś mieliśmy przejść granicę nielegalnie i połączyć się z panią Julią już na terytorium Słowacji. Droga powrotna była podobnie zaplanowana. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Na Wierchu Porońca nasza towarzyszka pojechała szosą, a my skierowaliśmy się w las w lewo. Miałem stracha. Denerwował mnie każdy krok mojego towarzysza. Wydawało mi się, że idzie cholernie głośno, że słychać nas co najmniej w promieniu 10 km. Ale to były tylko nerwy. Wtedy przekonałem się, że inaczej jest samemu, a jeszcze inaczej, gdy idzie się z kimś i gdy na dodatek człowiek za kogoś odpowiada. Byłem spocony jak mysz, gdy po trzech godzinach marszu dotarliśmy na szosę do Podspadów. Samochód, którym jechała pani Julia, stał już na drodze - był przecież szybszy od nas, piechurów. Nie wolno nam było ryzykować, toteż mieliśmy umówiony sygnał: my dwa razy zaświecimy latarką, a kierowca "mrugnie" dwa razy reflektorami. Co zrobimy, jeśli stojący na szosie samochód nie należy do naszego kierowcy - zastanawiamy się głośno. Błyskam dwa razy latarką - czekam. Sekundy płyną jak wieki. Wreszcie odpowiada. Za chwilę rozsiedliśmy się wygodnie w samochodzie i pomknęliśmy w kierunku Kieżmarku. Połowa mojej roboty zakończona. Z kierowcą udałem się do hotelu, a moi podopieczni poszli wykonać zadanie. Jakie? A bo ja wiem. Nikt mi nie mówił, nie byłem ciekaw. Na pewno widzieli się z Witosem. W drogę powrotną ruszyliśmy pod wieczór następnego dnia. Gdy się ściemniało, byliśmy w pobliżu Jaworzyny. Nasza towarzyszka odjechała na przejście graniczne, a my z Pawłowskim pieszo na przełaj. Umówiliśmy się, że będziemy czekać na siebie na Wierchu Porońca. Maszerowaliśmy trzy godziny, dobrze się szło, Pawłowski był świetnym kompanem. Wyszliśmy na drogę w umówionym miejscu i ogarnęło nas przerażenie. Nie było samochodu! "Co się stało? Jakaś wpadka? Nieszczęśliwy wypadek? Przecież powinni na nas czekać - samochodem ubywa szybciej drogi niż piechotą i w dodatku przez gęsty las". Byłem niespokojny. Ale oto światła reflektorów. Uskoczyliśmy do lasu, aby się ukryć. Auto nie zatrzymało się, a więc to nie oni. Za kilkanaście minut następne auto. "Zatrzyma się, nie zatrzyma?" Staje. Teraz czekamy na umówiony sygnał - błyski reflektorem. Są! Z samochodu wysiada kobieta - tak, tym razem to oni. Wyjaśniamy sprawę tego opóźnienia. Na naszą towarzyszkę czekała już straż graniczna. Gdy jechała w tamtą stronę, nie zorientowali się, że to córka Witosa, gdyż miała wystawione dokumenty na nazwisko męża - Masiowa. Pewnie byli wściekli, gdy się połapali, że wypuścili z kraju córkę Witosa. Pytali, czy widziała ojca. Rewidowali ją, przeszukiwali cały samochód, ale ponieważ nie znaleźli nic, co mogłoby ją "skompromitować", musieli więc ją w końcu wypuścić. Długo spałem po tej eskapadzie - setnie mnie zmęczyła. Zupełnie nieoczekiwanie dla mnie stałem się niemal zawodowym kurierem. Gdy w roku 1935 stopniały w górach śniegi, znowu ruszyłem na me "zielone" szlaki. Przeprowadzałem różnych nieznanych mężczyzn, którymi kontaktował mnie Rajtar - wiceprezes zakopiańskiego koła Stronnictwa Ludowego. Wyruszaliśmy zawsze wieczorem - to była reguła. Przez pewien czas korzystałem ze szlaku: Czerwone Wierchy - Tomanowa Liptowska - Cicha Dolina - Podbańska i Prybielina. Stamtąd ruszaliśmy do stacji kolejowej w Hradku, gdzie moi podopieczni wsiadali do pociągu, a ja samotnie wracałem do Zakopanego. Utarł się nawet taki zwyczaj, że prowadziłem Witosowskich emisariuszy tylko w jedną stronę, zaś drogę powrotną do kraju odbywali już z kurierami - Słowakami. Wszystko mi szło jak z płatka, ale starałem się nie wyzywać losu, od czasu do czasu zmieniałem trasy, zawsze zachowywałem maksymalną ostrożność. Od roku 1936 wytyczyłem sobie nowe kurierskie ścieżki: z Doliny Chochołowskiej przez Siwą Polanę i Halę Molkówkę. Tu przekraczałem granicę i po dwóch godzinach marszu byłem już we wsi słowackiej Piły Orawskie. W gospodzie wiejskiej u Słowaka Kulki miałem swój punkt kontaktowy. U niego zostawiałem pocztę przywiezioną z kraju i na drogę powrotną odbierałem przesyłki, które przenosiłem przez granicę i oddawałem Rajtarowi. Pewnego razu była "grubsza" poczta. Mój zleceniodawca prosił, abym dobrał sobie kompana, gdyż sam nie dam rady: "To dla mnie absolutna nowość" - myślałem, gdyż po raz pierwszy miałem iść w towarzystwie drugiego kuriera. Przemyśliwałem, kogo tu wtajemniczyć. Przerzuciłem w myślach kilku kolegów... - Mam! - krzyknąłem sam do siebie. Przypomniałem sobie najserdeczniejszego przyjaciela z Chochołowa, Andrzeja Frączystego. Zna góry jak ja - niczego się nie boi, chodzi po Tatrach jak kozica. Jemu mogłem śmiało zaufać. Było trochę emocji, bo w żaden sposób nie mogłem się domyślić, co będziemy transportować. Po przybyciu do gospody Kulki ten wręczył nam dwie duże paczki. Okazało się, że były tam drukowane przez Witosa w Czechosłowacji ulotki dla Stronnictwa Ludowego. Wszystko odbyło się sprawnie. Po przejściu granicy ukryliśmy plecaki w lesie. Przyjechałem po nie później furmanką, zamaskowałem sianem, przywiozłem do Zakopanego i oddałem Rajtarowi. - No, Józiu, jesteś dzielny - usłyszałem pochlebne słowa od prezesa. Imponowało mi to, czułem wewnętrzne zadowolenie. Ostatnie moje przejście kurierskie na zlecenie Stronnictwa Ludowego odbyło się jesienią 1938 r. Później Wincenty Witos wrócił do kraju i już nie trzeba było utrzymywać z nim tego rodzaju kontaktów. Zresztą wkrótce miały nastąpić wydarzenia, które przewróciły całą Europę do góry nogami. Wypadki dziejowe toczyły się błyskawicznie. Ofiarą zaborczych planów Hitlera padła najpierw Austria później Czechosłowacja. Nadchodziła tragedia także i naszego narodu. Szkoda, że tak mało zdawano sobie wówczas z tego sprawę - zwłaszcza w sferach rządzących. Kiedy groźba nieuniknionej wojny zawisła nad Polską, zaczęto w maju 1939 r. na pograniczu Polski i Słowacji organizować na wypadek wojny niemiecko-polskiej grupy dywersyjno-sabotażowe, do których zgłaszali się również słowaccy patrioci. Do mnie przyszedł w tej sprawie Andrzej Frączysty z Chochołowa wraz ze Słowakiem Stefanem Hurgotem. Zaczęli mnie agitować, wyjaśniać, że Polsce grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, że wojna już wisi na włosku, że patriotycznym obowiązkiem każdego Polaka... Byliby tak ględzili bez końca, gdybym im nie przerwał siarczystym przekleństwem. Też wybrali się, by mnie uczyć patriotyzmu! - Do kogo wy tak przemawiacie? Powiedzcie po prostu, co mam robić, bo ja od dawna już jestem gotowy na wszystko, przecie mam oczy i widzę, co się dzieje. Po takich moich wywodach krótko wyjaśnili, w czym rzecz. Złożyłem przysięgę, wstąpiłem do konspiracyjnej organizacji. Umówiliśmy się na najbliższe spotkanie. Znów emocja... Spotkania nocą w lesie... Oficerowie przebrani po cywilnemu uczą partyzantki, obchodzenia się z bronią, podtrzymują na duchu, że jesteśmy silni i dobrze uzbrojeni. - Niech tylko Hitler zacznie z nami wojnę... - powiadają. Gdzieś tam nawet zaczęliśmy magazynować broń. Wszystko szlag trafił w momencie, gdy tylko Niemcy zaatakowali Polskę. Potworny bałagan ogarnął cały kraj i dotarł również pod Tatry. Gdzieś jakby pod ziemię zapadli się oficerowie, którzy nas uczyli, zawiodły systemy kontaktów i porozumienia się. Wszystko prysnęło jak bańka mydlana - zostaliśmy sami, nie było organizacji sabotażowo-dywersyjnej. Czekaliśmy na rozkazy, których nie było... Pożoga wojny ogarnęła cały kraj - Niemcy brutalnie miażdżyli Polskę. Byłem przygnębiony, wściekły, bo bezsilny. W połowie października 1939 r. nieoczekiwanie przyszła do mnie do chałupy na Krzeptówkach moja zakopiańska znajoma - Radkiewiczowa. Zaskoczyła mnie jej wizyta, ale tego, co opowiadała, słuchałem z zapartym tchem. Od niej pierwszej dowiedziałem się, że "jeszcze Polska nie zginęła". Mówiła o utworzeniu przez generała Sikorskiego rządu emigracyjnego we Francji, a co najważniejsze, że tworzy się tam armia polska. Radkiewiczowa nie owijała sprawy w bawełnę, od razu powiedziała, o co chodzi. Tworząca się we Francji armia potrzebowała ludzi. Wielu chciało uciekać z kraju na Węgry, aby następnie próbować przedostania się do Sikorskiego. - Musimy im w tym pomagać - ciągnęła z wielką powagą pani Radkiewiczowa. - Na ciebie liczę, Józku, przede wszystkim. Dwóch twoich pierwszych "pasażerów" czeka już u mnie od paru dni na przeprowadzenie przez granicę. Któż może być lepszym przewodnikiem od ciebie? - zaczęła mi pochlebiać Radkiewiczowa. To brzmiało jak wyrok. "Będę znów kurierem" - pomyślałem. Tylko tym razem była to już piekielnie niebezpieczna zabawa. Wiedziałem o tym, ale prawdę powiedziawszy bardzo się ucieszyłem. To wreszcie ustawiało mnie jakoś w tej potwornej sytuacji, w jakiej znalazł się cały kraj. Nie było zbędnych słów. Zamiast formuły "zgoda", czy coś w tym guście, powiedziałem aby moi dwaj pierwsi "klienci" odpowiednio się ubrali - lekko, ale ciepło, to wszystko. Następnego dnia wieczorem przyszły, do mnie dwa dryblasy. "Andrzej", "Michał" - przedstawili się. Mieli gdzieś po 25 lat, budzili zaufanie, byli jacyś bardzo sympatyczni, ufni. Gdy wyznali, że są lotnikami i marzą o tym, aby prać hitlerowców, coś mnie ścisnęło za gardło. Aby nie było widać, że się rozklejam, powiedziałem możliwie najprościej: "Idziemy!" Była noc, wygwieżdżone niebo, na którego tle cudownie rysowały się szczyty Tatr. Skradaliśmy się jak koty. Około 4 nad ranem byliśmy w Dolinie Koprowej. Ranek zastał nas w Dolinie Cichej. Ponieważ było widno, nie chciałem ryzykować i postanowiłem, że schowamy się w krzakach, gdzie mieliśmy pozostać do zmroku. Zmęczenie i nerwowe napięcie spowodowały, że młodzi zapadli w głęboki sen - ja tylko drzemałem, obmyślałem plan dalszej wędrówki. Odpowiedzialność za tych dwóch młodych ludzi ciążyła mi strasznie - tak bardzo chciałem, aby prali hitlerowców. Wieczorem ruszyliśmy dalej. Tylko dwie godziny zabrała nam droga do Trzech Studni. Tu mój znajomy Słowak Kertes prowadził schronisko górskie. Parę razy korzystałem z jego pomocy, gdy działałem jako kurier dla Witosa. Przykazałem moim lotnikom, aby schowali się, ja zaś podszedłem pod schronisko, w którym paliło się światło. Najpierw dokładnie sprawdziłem, czy w środku nie ma kogoś z obcych. W ostatniej dopiero chwili wpadło mi do głowy, że przecież w schronisku mogli być Niemcy albo równie dla nas niebezpieczni żandarmi słowaccy. Nie stwierdziwszy niczego podejrzanego, zdecydowałem się na dyskretne pukanie do okna. Wyszedł Kertes i padliśmy sobie w objęcia. Potem przedstawiłem mu dzielnych lotników i wyłuszczyłem sprawę. Poczciwy Kertes od razu znalazł najlepsze rozwiązanie sytuacji. Napisał list do swego przyjaciela, który miał w Popradzie taksówkę, i właśnie tylko tą taksówką radził dojechać do granicy węgierskiej. Na kopercie widniał adres: Józef Lach - Poprad, poza tym mieliśmy dokładny opis domu i wskazówki, jak do niego dojść. To wystarczało. Rano byliśmy przy Szczyrbskim Plesie. Tu znowu musieliśmy przycupnąć pod krzakami jak zające aż do wieczora. Nie było rady - bezpieczeństwo przede wszystkim. Wieczorem, omijając wsie i osiedla, wiodłem swych podopiecznych dalej, do Popradu. Po 6 godzinach kluczenia mieliśmy bruk miasta pod stopami. Miasto niby duże, ale dziura - ciemno, choć oko wykol. Ciemności były nam zresztą bardzo na rękę. Korzystając z tego, że akurat trafiliśmy na jakiegoś samotnego przechodnia, zapytałem o ulicę, przy której mieszkał nasz kierowca. Oczywiście nie ryzykowałem rozmowy w języku polskim; znałem świetnie słowacki i tylko nim się posługiwałem. Po raz pierwszy sam sobie wyraziłem uznanie, że tak dobrze opanowałem ten język. Po wyjaśnieniach przechodnia nie było już trudno odnaleźć dom Józefa Lacha. Zapukałem do okna, w którym po chwili ukazała się twarz mężczyzny. Wydawało mi się, że nieznajomy jest zdenerwowany, co i mnie się natychmiast udzieliło. "Rany boskie, żebyśmy nie wpadli" - przemknęło mi przez głowę. Nie, wszystko było w porządku. Słowak otworzył drzwi i wpuścił nas do środka, później z uwagą studiował nasz list polecający. To czytanie trwało dla nas wieki - 3 pary oczu świdrowały poznanego przed chwilą Słowaka w niemym oczekiwaniu. Czy aby nie odmówi? Miał przecież prawo. Co go to w końcu obchodziło? Dlaczego akurat on ma ułatwiać przeprawę? Lach przyjaźnie pokiwał głową i odezwał się w ojczystym języku: - Dobrze, pomogę wam. Odpoczniecie, zjecie coś i jak się zacznie rozwidniać, pojedziemy. Zaraz zbudzę żonę, to wam przygotuje jedzenie. Poszedł do drugiego pokoju. Za chwilę weszła w szlafroku niewiasta, która przywitała się z nami serdecznie. Wszyscy trzej szarmancko, po dżentelmeńsku ucałowaliśmy gospodynię w rączkę, co wyraźnie bardzo jej się podobało. Po chwili jedliśmy jajecznicę z chlebem i piliśmy herbatę. Smakowało to nam jak najlepsze frykasy świata. Herbaty wypiliśmy kilka kubków - takie mieliśmy straszne pragnienie. Po wspaniałej kolacji poszliśmy spać. Wydawało się nam, że dopiero zasnęliśmy, gdy Lach już budził nas do drogi. Jechaliśmy z Popradu do Stracenej, a następnie przez Dobsinę do Polomy. To już było blisko do granicy węgierskiej. Lach wyjaśnił lotnikom, jak przebiega granica, i pokazał im na mapie, którą posiadali, którędy należy iść, aby było najbezpieczniej. Przyszła chwila rozstania, całowaliśmy się z dubeltówki, przebyta droga uczyniła z nas przyjaciół na zawsze. Ja wracałem wygodnie z Lachem samochodem, ale nie miałem spokoju. Przez cały czas byłem myślami przy moich chłopcach i dumałem, jak też dają sobie radę beze mnie. Trudno, musiałem wracać, takie było polecenie. Na wszelki wypadek jechaliśmy z Lachem inną drogą - przez Spiską Nową Wieś i Kieżmark. Podróż trwała parę godzin, było więc dosyć czasu na medytację i rozmowy. Przede wszystkim nieodwołalnie postanowiłem sobie, że nadal będę kurierem, a to pociągnęło za sobą następstwa. Oto oświadczyłem Lachowi, że chciałbym również w przyszłości korzystać z jego samochodu. Wyraził zgodę i omówiliśmy sprawę dokładnie. Stanęło na tym, że gdy otrzyma wiadomość od Kertesa, ma przyjechać na umówione miejsce w lesie koło Szczyrbskiego Plesa. Musi tylko uważać, gdyż ja każdorazowo ułożę na szosie gałęzie świerku. Jeśli stanie między tymi gałęziami i da dwukrotnie sygnał klaksonem, będzie to znak, że wszystko jest w porządku, i ja wówczas wyjdę z ukrycia. Gdybym przypadkiem nocą sam dotarł do Popradu, to będę pukał do jego okna dwukrotnie z dłuższą przerwą. Po uzgodnieniu tych konspiracyjnych znaków rozpoznawczych pożegnaliśmy się serdecznie. Lach odjechał do Popradu, a ja zaszyłem się w las. Idąc w kierunku Trzech Studni, do Kertesa, przemyślałem sobie wszystka raz jeszcze. Z mojego postanowienia, że będę kurierem, dokąd tylko starczy sił, no i szczęścia, zwierzyłem się przyjacielowi Słowakowi. Kertes zachował się wspaniale - powiedział, że zawsze mogę na niego liczyć, że będzie dumny, jeśli zdoła mi pomóc, gdyż w jego żyłach płynie trochę polskiej krwi. Skoro tak sprawę postawił, od razu ustaliliśmy specjalne znaki. Gdyby u niego w schronisku nocowali żandarmi lub mogło mi grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo, Kertes miał umieszczać pod umówionym drzewem w pobliżu schroniska pudełko po kremie Nivea. Jeśli nie znajdę pudełka, znaczy to, że mogę śmiało wchodzić do schroniska. Po tych ustaleniach zrobiło mi się raźniej na sercu. Nie marudziłem długo. Kertes chciał mnie częstować smakołykami, ale głodny nie byłem, chciało mi się tylko bardzo pić. To tak zawsze, gdy człowiek je tylko to, co ma w plecaku, no, a poza tym napociłem się też sporo. Nie mogłem jednak usiedzieć na miejscu, gnało mnie do Zakopanego, byłem podniecony. Maszerowałem prawie przez całą noc. Towarzyszyło mi szczęście, gdyż była piękna pogoda. Ranek zastał mnie w Dolinie Rozpadłej. Tu w pobliżu była granica, więc musiałem zachować podwójną ostrożność, tym bardziej że czasami patrolowali ją grenzschutze z psami. Postanowiłem poczekać do zmroku. Jak niedźwiedź zaszyłem się w gęste krzaki, gdzie był szałas sklecony z gałęzi. Zjadłem parę kanapek i myślałem, że uda mi się zasnąć, ale gdzie tam, nerwy były silniejsze od ogromnego zmęczenia. Drzemałem. W pewnej chwili widzę całą tyralierę Niemców, którzy z wymierzonymi we mnie karabinami otaczają kryjówkę. Zerwałem się na równe nogi, z zimnym potem na twarzy. Nie, nie - to tylko potworny sen. Popatrzyłem na zegarek, gdyż myślałem, że ten sen trwał co najmniej parę godzin, a tymczasem drzemałem tylko kilkanaście minut. Czas dłużył się potwornie, bałem się zasnąć, gdyż stale myślałem, że właśnie to sprowadzi na mnie jakieś nieszczęście. Niesłychanie zmordowany tym wątpliwym wypoczynkiem, jakoś dotrwałem do zmroku. Zrobiło mi się tylko straszliwie zimno, zęby latały mi tak, że ich szczękanie musiało być słychać na kilkanaście metrów. Aby się rozgrzać, ruszyłem dziarsko w drogę. Nad ranem byłem już prawie w domu. Pod Reglami dość długo stałem w lesie, aby się upewnić, czy gdzieś nie ma patrolu niemieckiego. Droga była na szczęście wolna. Na Krzeptówki dotarłem bez przeszkód. Tak zakończyła się moja pierwsza eskapada przewodnicka podczas okupacji hitlerowskiej. Później dowiedziałem się, że moi dwaj lotnicy dotarli do armii gen. Sikorskiego. Dalszych ich losów nie znam, lecz nie zapomnę Andrzeja i Michała do końca życia. Nie byłem długo "bezrobotny". Na początku listopada znów otrzymałem wiadomość od Radkiewiczowej, że czeka na mnie kilku mężczyzn, których trzeba przeprowadzić do granicy węgierskiej. Spotkaliśmy się w umówionym miejscu Pod Reglami. Przyjrzałem im się, by wiedzieć, czy będą dobrymi kompanami w tej trudnej i niebezpiecznej drodze. Jeden z mężczyzn liczył około pięćdziesiątki, dwaj byli młodzi. Czwarty stał w cieniu i jakoś w pierwszej chwili nie widziałem jego twarzy. - Rany boskie, co za spotkanie! - krzyknąłem, gdy rozpoznałem właśnie tego czwartego. Przecież to były pułkownik Giza - dowódca 3 Pułku Strzelców Podhalańskich z Bielska, gdzie odbywałem służbę wojskową. Pułkownik, gdy mnie zobaczył, także rozpromienił się i widać było wyraźnie, że przypominam mu kogoś znajomego. Jako żołnierza nie mógł mnie pamiętać, ale przecież później byliśmy kilka razy na wycieczce w górach, gdy przyjeżdżał do Zakopanego na urlop. Kiedy mu się przypomniałem, chwycił mnie w objęcia i uściskał serdecznie, jak najlepszego przyjaciela. Kilkakrotnie powtarzał przy tym: - Co za miłe spotkanie, co za spotkanie, kto by się mógł spodziewać, że się tu spotkamy i w takich okolicznościach... Kiedy myśmy to ostatnio byli na wycieczce? - zamyślony próbował sobie przypomnieć. - Chyba w lecie 1937 r., jak mi się zdaje - odpowiedziałem pułkownikowi. - Pamiętam, że pułkownik po górach chodził dobrze - ciągnąłem dalej. - Kto mógł przypuszczać wówczas, że dziś pójdziemy też, ale w innym celu. Nim wyruszyliśmy w drogę, poinstruowałem moich towarzyszy, jak mają się w drodze zachowywać i jak iść, aby się zbyt szybko nie zmęczyć. Ja oczywiście prowadziłem, oni szli za mną gęsiego. Warunki były bardzo trudne, gdyż padał deszcz ze śniegiem. Szło się fatalnie, było ślisko, a to wymagało dodatkowej uwagi i napięcia nerwowego, a także wysiłku fizycznego. Podczas marszu nie rozmawialiśmy ze sobą nie tylko ze względu na to, aby nie było nas słychać, ale również dlatego, że rozmowa podczas takiego marszu w górach dodatkowo męczy. Od czasu do czasu odpoczywaliśmy. Na jednym z postojów pułkownik Giza opowiedział mi, że jego 19-letni syn, podchorąży, zginął na froncie podczas kampanii wrześniowej. Gdy mówił o tym z kamiennym wyrazem twarzy, wiedziałem, że o niczym więcej nie marzy, tylko aby dostać się do armii Sikorskiego i pomścić śmierć syna w walce z hitlerowcami. Ściskało mnie to za serce, wczuwałem się w tragedię tego człowieka... Ile takich tragedii przeżyli nasi?... Następnego dnia wieczorem dotarliśmy do miejscowości Trzy Studnie w Słowacji. W pobliżu schroniska Kertesa przykazałem moim wojakom, aby się ukryli, ja zaś poszedłem pod umówione drzewo sprawdzić, czy nie znajdę tam pudełka po kremie Nivea. Pudełka nie było. Na wszelki wypadek obszedłem jednak jeszcze schronisko dwa razy, aby się upewnić, czy nie czeka mnie jakaś niemiła niespodzianka. Wszystko było jednak w porządku. W oknach świeciło się światło, Kertesowie nie spali. Za chwilę wszyscy siedzieliśmy przy stole i opowiadając swe wrażenia z pierwszej części przeprawy, pałaszowaliśmy z apetytem kolację, którą nas potraktowano. Nie przyszliśmy tu jednak na przyjęcie. Trzeba było ruszać w dalszą drogę. Kertes wyszedł razem z nami, lecz nasze drogi rozchodziły się. On poszedł do stacji kolejowej Vychodna, aby stamtąd pojechać do Popradu i zawiadomić Lacha, który miał po nas przyjechać swoją taksówką w umówione miejsce w okolice Szczyrbskiego Plesa. My szliśmy tam tak zwaną Zbójnicką Drogą. Rano byliśmy na miejscu. Zgodnie z umową ułamałem dwie duże gałęzie ze świerka i ułożyłem je w pewnej odległości na szosie. Sami przycupnęliśmy w krzakach na skraju lasu. Teraz nastąpiło nieznośne oczekiwanie. Aby je skrócić, postanowiliśmy się trochę przespać, z tym że na zmianę każdy czuwał. Mieliśmy ze sobą w plecakach koce, można więc było wygodnie na nich się rozłożyć, ale nikt z nas nie mógł zmrużyć oka. Nie mówiliśmy nic do siebie. Każdy był zajęty swoimi myślami. Oni zapewne denerwowali się, czy z tą taksówką wyjdzie wszystko, jak trzeba. Każdy na pewno zadawał sobie pytanie, czy aby ci Słowacy są pewni, ale żaden z nich nie ośmielił się o tym mówić głośno. Ja takich wątpliwości nie miałem, no, ale to co innego - byłem pewny moich przyjaciół. Warkot motoru był z dala ledwie słyszalny, ale dla nas, których zmysły były napięte do ostateczności, ten daleki szmer wydawał się głośny jak huk pioruna - poderwaliśmy się na równe nogi. Warkot coraz bliższy - tak, to tatra. Już ją widać, kolor się zgadza. Staje między dwiema gałęziami, dwa sygnały klaksonem. Tak, to Lach. Wyskoczyliśmy z krzaków i usadowiliśmy się wewnątrz wozu, który pomknął w kierunku Popradu. Około godziny czternastej dojechaliśmy szczęśliwie do Polomy. Tu rozchodziły się nasze drogi. Moi podopieczni musieli już samodzielnie przekraczać granicę słowacko-węgierską według udzielonych im przez nas wskazówek. Ja wróciłem z Lachem w Tatry. Podwiózł mnie do Szczyrby, a stąd jak zwykle trzeba było iść pieszo. Gdy dotarłem do schroniska Kertesa, ściemniało się już dobrze. Tym razem byłem tak wyczerpany, że postanowiłem przenocować. Przyjaciel ulokował mnie na strychu. Spałem tam jak zabity do południa następnego dnia. Zbudzono mnie dopiero wtedy, gdy obiad był na stole. Skoro się tylko ściemniło, wyruszyłem w dalszą drogę swoim utartym szlakiem przez Cichą Dolinę, Liptowską Tomanową, Czerwone Wierchy. Po dwóch nocach i jednym dniu samotnej wędrówki dotarłem szczęśliwie do Zakopanego. Tak dzięki pomocy przyjaciół Słowaków od października 1939 do stycznia 1940 r. przerzuciłem z kraju do węgierskiej granicy kilkadziesiąt osób. Wszystko mi szło jak z płatka, wszystko się udawało. Niestety, naokoło mnie gromadziły się ciemne chmury. W Zakopanem szalało gestapo, nastąpiły masowe aresztowania młodych ludzi, wielu z nich było wybitnymi sportowcami. Kilku moich znajomych gestapowcy rozstrzelali. To wszystko wpłynęło na mnie deprymująco, stale zwiększałem ostrożność, ale równocześnie zadawałem sobie pytanie, kiedy na mnie przyjdzie kolej, kiedy mną zainteresują się gestapowcy. Pamiętam, że gdy wyruszałem na kolejną swoją wyprawę w dniu 6 stycznia 1940 r., byłem niesłychanie podenerwowany. Stale wydawało mi się, że coś mi grozi. Na domiar złego przeprowadzałem naraz 15 osób. Był to prawdziwy tramwaj, niemal wyzwanie rzucone szalejącemu okupantowi. No, ale nie było rady. Moje bractwo liczyło od 20 do 50 lat. Były w tym dwie kobiety, paru oficerów, studentów, no i jacyś urzędnicy. W górach leżał wielki śnieg, trzeba więc było przekraczać granicę na nartach, a to całe moje bractwo nie tylko nie umiało jeździć, ale nawet chodzić na deskach. Cała więc nasza wyprawa rozpoczęła się od błyskawicznie skróconego kursu narciarskiego. Nie pamiętam ani z literatury, ani z opowiadań, aby historia światowego narciarstwa znała krótszy kurs narciarski. Mimo powagi chwili myślałem, że zdechnę ze śmiechu, jak to moje "wojsko" wyglądało pokracznie na deskach. Chyba tylko siła woli i strach przed śmiercią sprawiły, że jakimś cudem z całym tym towarzystwem przeprawiłem się przez góry. Także i tym razem Kertes pomagał mi w nawiązaniu kontaktu z Lachem. Przerzucenie całej grupy od Szczyrbskiego Plesa do granicy węgierskiej odbyło się na trzy raty. Na szczęście niedaleko granicy we wsi Poloma miałem punkt kontaktowy w gospodzie u Słowaka Antala. On właśnie przechował u siebie moich podopiecznych, którzy musieli czekać, aż nad granicą zbierze się cała piętnastka uciekinierów. Gdyby im przyszło czekać w lesie na kilkunastostopniowym mrozie, sprawa nie byłaby prosta. Cała ta moja wyprawa, którą zaliczam do najtrudniejszych, skończyła się jednak pomyślnie. Po dwudziestu dniach pobytu w drodze wróciłem cały i zdrów do Zakopanego. Po wyjściu z lasu i gór poczułem się znowu jak szczute zwierzę. W mieście szalał coraz większy terror. Co noc Niemcy dokonywali licznych aresztowań. Jakiś instynkt mówił mi, że nie wolno mi iść do domu na Krzeptówki. Klucząc, dotarłem więc do Kościeliska, gdzie postanowiłem zasięgnąć języka u mojego przyjaciela Józka Słowińskiego. - Józek, gestapo było u ciebie! - zawołał Słowiński, gdy mnie tylko ujrzał w progu. - Twoja żona zawiadomiła mnie o tym. Była zmartwiona i załamana. Tłumaczyła gestapowcom, że od jesieni nie ma cię w domu i że w ogóle nie wie, co się z tobą dzieje - wyrecytował prawie jednym tchem zdenerwowany Słowiński. Nie powinno to być dla mnie zaskoczeniem, spodziewałem się w końcu tego, ale wiadomość podziałała na mnie tak, jakbym dostał obuchem w głowę. Byłem "spalony", a to oznaczało, że zaczął się dla mnie nowy rozdział życia. Decyzję podjąłem natychmiast. Postanowiłem uciekać na Węgry. Przeprowadzałem już tam tyle ludzi, to i sam siebie przeprowadzę. Takie postawienie sprawy wróciło mi spokój i dobre samopoczucie, co objawiło się tym, że poczułem głód i senność. Wieczorem, już dobrze wypoczęty, udałem się do serdecznego przyjaciela, Andrzeja Frączystego - "Kusztyjona" w Chochołowie. Tam dowiedziałem się, że u niego, jak również i u naszego kolegi Andrzeja Podczerwińskiego byli jacyś dwaj faceci po cywilnemu, lecz na szczęście nie zastali ich w domu. Próbowali więc wmówić rodzinie, że są z Warszawy, że chcieliby iść na Węgry i właśnie w tych domach liczą na pomoc. Nie trzeba filozofa, aby zrozumieć, że to ordynarny podstęp gestapowskich szpicli. Toteż ci dwaj koledzy byli ostrożni, nie przebywali w domu i planowali ucieczkę na Węgry. Tak więc było już nas trzech bezdomnych. Nad naszymi głowami zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. Wieczorem przeszliśmy z Chochołowa piechotą przez Gubałówkę do Poronina, skąd znajomy gazda zawiózł nas furą na Bukowinę Tatrzańską. Tam również nie zagrzaliśmy miejsca, lecz udaliśmy się piechotą do wsi Brzegi, gdzie dał nam schronienie znajomy Góral, Franciszek Wnęk. Do granicy nie było już stąd daleko, można bało iść, lecz od Wnęka dowiedzieliśmy się, że w pobliskiej wsi ukrywa się były oficer Jan Daniec z Zakopanego oraz jakiś mieszkaniec Bukowiny Tatrzańskiej. Skryli się przed gestapo, które ich poszukiwało. Ponieważ Dańca znałem świetnie, poprosiłem Wnęka, aby zawiadomił ukrywających się o tym, że idziemy na Węgry i możemy ich zabrać ze sobą. Obaj jak na skrzydłach wnet dotarli do nas, gdyż mieli już dość beznadziejnego ukrywania się. Było szaro, gdy nasza piątka, skradając się jak koty, szła w stronę granicy. Ponieważ był to szlak, którym chodziłem jeszcze jako łącznik do Witosa, znałem teren znakomicie. Przypomniały mi się te czasy, przypomniały mi się również wszystkie inne wypadki przekraczania przeze mnie granicy, a jednak ten nowy wypad był inny niż poprzednie. Po raz pierwszy nie byłem przewodnikiem ani kurierem. Sam stałem się uchodźcą. Wywoływało to we mnie ogromne wzruszenie. Nie, nie bałem się, wręcz przeciwnie, byłem pewny, że wszystko będzie dobrze. Gnębiły mnie natomiast inne wątpliwości: czy wrócę jeszcze do kraju, czy zobaczę moje ukochane Tatry i najbliższych? Twarda rzeczywistość sprawiła, że stałem u progu wielkiej przygody, której zakończenia nikt nie mógł przewidzieć. Granicę przekroczyliśmy między Jurgowem i Podspadami. W kompanii góralskiej szło się fantastycznie. W późnych godzinach nocnych dotarliśmy do wsi Ździar, gdzie mój przyjaciel Adamiak udzielił nam schronienia. Ten również podkreślał wielką sympatię dla nas, Polaków, i zaznaczał przy tym z dumą, że jego dziadek był Polakiem. Chociaż my byliśmy pokonani i rozbici, a wszechwładnie - jak się wydawało - zapanowała moda na kult siły i brutalności, to jednak bardzo wielu Słowaków okazywało nam sympatię i przyznawało się nawet do pochodzenia polskiego. W tym jednak coś było - chyba to, że nie poddawaliśmy się, że zaprzysięgliśmy hitlerowskim Niemcom walkę na śmierć i życie. U Adamiaka odpoczęliśmy solidnie. Następnym zadaniem było przedostanie się do Kieżmarku. Szliśmy przeważnie polami i lasami, omijaliśmy wioski i osiedla, gdyż nie można było ryzykować napotkania patrolu wojskowego lub policyjnego. Na przedmieściach Kieżmarku, gdzie dotarliśmy o 6 rano, zatrzymaliśmy się również u mojego znajomego Słowaka, którego znałem jeszcze z okresu kurierstwa w Stronnictwie Ludowym. Gwarząc z nim o dalszych planach podróży na Węgry, doznałem genialnego olśnienia, gdyż przypomniałem sobie, że i tu mam znajomego taksówkarza, który przewoził mnie do granicy. Koledzy z entuzjazmem przyjęli myśl podróżowania cywilizowanym środkiem lokomocji - mieli już dość maszerowania, byli potwornie zmęczeni. Mój pomysł został uwieńczony powodzeniem. Nie minęła godzina, a już mknęliśmy taksówką w kierunku granicy węgierskiej przez Levoce, Spiskie Vlachy i Koszyckie Hamry. Wieczorem dotarliśmy w okolice Koszyc. Teraz trzeba było jeszcze przekroczyć granicę. Gdy wszystko szło dobrze i znajdowałem się już blisko celu, miałem dobry zwyczaj wzmacniać czujność. Tak było i tym razem. Przykazałem kolegom maksymalną ostrożność. Prowadził Andrzej Frączysty, który znał to przejście ze swoich poprzednich wędrówek. Oczywiście nasza droga wiodła lasem. Była ciężka, gdyż musieliśmy przedzierać się przez zwały śniegu, co zmuszało nas do częstych odpoczynków. Samą granicę przekroczyliśmy tak, że nawet nie wiedziałem, kiedy. Na dobre zatrzymaliśmy się dopiero u wrót Koszyc. Po dłuższej naradzie postanowiliśmy, że z uwagi na bardzo wczesną porę nie będziemy wchodzić do miasta, lecz uczynimy to później, gdy będzie większy ruch. To oczekiwanie na ożywienie Koszyc - wydawało się - trwa całe wieki. Byliśmy nieludzko zmęczeni, bolały nas cholernie nogi, chciało się spać. Przycupnęliśmy na plecakach i drzemaliśmy. Dopiero o godzinie 8 zdecydowaliśmy opuścić krzaki. Trzeba było przejść przez miasto i dostać się do dworca kolejowego. Mieliśmy iść gęsiego, w znacznych odległościach, ale takich, by każdy z nas mógł widzieć co najmniej jednego kolegę przed sobą. Nie znaliśmy drogi do dworca kolejowego, Frączysty tylko mniej więcej wiedział, w którym znajduje się kierunku, więc on prowadził. Oczywiście było postanowione, że będziemy sięgać po informacje u przechodniów tylko w ostateczności. W końcu idziemy. Ja jako drugi. Staram się nie stracić z oczu Frączystego. Nagle wszystka krew uderzyła mi do głowy, gdyż zobaczyłem, że nasz przewodnik stoi i rozmawia na chodniku z jakąś nieznajomą kobietą. "Romansów mu się w takiej chwili zachciało?" - pomyślałem. Nie wiedziałem, jaki ma w tym cel, by tak długo się rozgadywać. W każdym razie to nie o informację mu chodzi. Na wszelki wypadek przystanąłem przed jakąś wystawą i udawałem, że gapię się na nią, a tymczasem kątem oka obserwowałem Andrzeja. Koledzy, którzy szli za mną, również nagle nabrali zainteresowań handlowych, każdy utknął przed jakąś wystawą. W pewnym momencie zauważyłem, że Frączysty zaczyna do mnie kiwać ręką wymownym gestem. "Po cholerę była potrzebna ta cała konspiracja, skoro zbieramy się w centrum miasta?" - pomyślałem, ale sygnał podałem dalej. Za chwilę zostaliśmy przedstawieni nieznajomej, no i sprawa przybrała dla nas wprost idealny obrót. Okazało się, że nieznajoma - pani Karpińska - jest Polką, mieszka w Koszycach od lat i właśnie pomaga Polakom, którzy salwują się ucieczką z okupowanej ojczyzny na Węgry. Ba, w Koszycach ma kontakt z Czerwonym Krzyżem, specjalnie nastawionym na pomoc polskim uchodźcom. Pani Karpińska zaprosiła nas do siebie do domu. Tam poznaliśmy jej męża oraz niejakiego Skupienia. Gdy usłyszałem to nazwisko, tak przecie brzmiące po naszemu, po góralsku, typowo podhalańskie, powiedziałem nnieznajomemu, że chyba musi pochodzić z naszych stron. - Tak, macie rację, jestem z Podhala - potwierdził. - Jako oficer rezerwy brałem udział w kampanii wrześniowej i gdy walka stała się już beznadziejna, razem z całym oddziałem wojskowym dostałem się na Węgry. Skupień był chciwy wieści z kraju. Niestety, nie mogliśmy mu opowiedzieć nic wesołego... Przy obiedzie, którym nas poczęstowano, wywiązała się interesująca rozmowa. Okazało się między innymi, że Skupień pomagał wielu z tych rodaków, których ja przeprowadzałem przez granicę. Między innymi zapamiętał doskonale płk. Gizę, dowódcę 3 p.s.p. z Bielska. Na rozmowach, odpoczynku i znakomitych poczęstunkach zeszły nam w Koszycach dwa dni. Trzeciego dnia wieczorem Skupień wręczył nam list polecający do konsulatu polskiego w Budapeszcie, dał na drogę 50 pensów, odprowadził na dworzec kolejowy i wykupił bilety do stolicy Węgier. Świetny chłop był ten Skupień, znalazł się, jak należy. Dobrze się jechało. Rano byliśmy w Budapeszcie. Pierwsze kroki skierowaliśmy do konsulatu. Roiło się tam od Polaków. Wszyscy czekali cierpliwie w kolejce na załatwienie różnych spraw. Przeważnie chodziło o paszporty do Francji, gdzie formowały się polskie oddziały wojskowe. Część petentów uciekła z kraju, część - przeważnie wojskowi, uciekła z obozów internowanych na Węgrzech. Urzędnik, który przyjął od nas list polecający, powiedział, że zostaniemy przyjęci, lecz nie natychmiast, i zaproponował, abyśmy poszli obejrzeć miasto. Troskliwie zapytał, czy mamy pieniądze. Całą paczką poszliśmy oglądać Budapeszt. Byliśmy oszołomieni. Ja swego czasu marzyłem o tym, żeby zobaczyć to wspaniałe miasto, lecz nigdy nie przypuszczałem, że nastąpi to w takich okolicznościach. Orgie świateł, pootwierane lokale, piękne sklepy, elegancko ubrani ludzie - kraina jak z bajki. "Gdzie ja jestem?" - pomyślałem. Każda kobieta wydawała mi się przynajmniej tak piękna jak Greta Garbo. Nie mogłem uporządkować myśli ani wrażeń. Mój Boże, przecież to działało na mnie prawo kontrastu. Dopiero tam, na brukach Budapesztu, zdałem sobie sprawę z tego, jak marne życie prowadziłem przez wiele miesięcy. Przypominało ono raczej los zwierzęcia - stale tylko się ukrywałem lub przekradałem przez góry i lasy. Moje markotne rozmyślania przerwał okrzyk: - Jezus Maria! Józek! Co ciebie tu sprowadza, kochany chłopie? Anim się spostrzegł, jak znalazłem się w objęciach samego płk. Gizy. Pułkownik kazał sobie przedstawić kolegów i bez ceregieli zaprosił nas do lokalu. Przy świetnym winie przekazywaliśmy ostatnie wieści z kraju. Twarz poszarzała mu, gdy słuchał o wyczynach gestapowców w Polsce. Giza był w Budapeszcie zatrudniony w przedstawicielstwie wojsk polskich, mówił, że Węgrzy są życzliwie ustosunkowani do Polaków i na każdym kroku pomagają uciekinierom. Nim się rozstaliśmy, musiałem obiecać pułkownikowi, że jeszcze tego samego dnia odwiedzę go pod wskazanym adresem. W konsulacie wzywano nas do kancelarii pojedynczo. Znali tu moje nazwisko, wiedzieli nawet, że w 1939 r. wstąpiłem w Zakopanem do grupy sabotażowo-dywersyjnej. Musiałem dokładnie opowiedzieć, jak wyglądała nasza ostatnia droga, którędy wiodła itp. W końcu otrzymałem skierowanie do pensjonatu "Krakowitz" przy ulicy Lajosa Kossutha oraz polecenie stawienia się w konsulacie na drugi dzień o godzinie 9 rano. Koledzy też byli wypytywani, otrzymali skierowanie na kwaterę, lecz niestety do innego pensjonatu. Wyszliśmy z konsulatu razem. W programie była dalsza włóczęga po mieście. Później nasze drogi się rozeszły. Umówiliśmy się tylko na następny dzień. Ja wziąłem taksówkę, żeby nie błądzić, i udałem się do pułkownika Gizy, koledzy pomaszerowali na wyznaczoną im kwaterę. Pułkownik już czekał. Gawędziliśmy przy dobrym winie. Ja chciałem wreszcie załatwić coś dla siebie, gdyż bardzo mi ciążyła ta niejasna sytuacja, w jakiej się znalazłem. Poprosiłem więc Gizę, aby ułatwił mi przedostanie się do Francji, gdzie chciałem wstąpić do naszej armii. - Nie, Józek, ty do żadnego wojska nie pójdziesz. Mamy dla ciebie ważniejsze zadanie. Znasz doskonale Tatry i Słowację. Będziesz pełnił funkcję specjalnego kuriera na trasie Budapeszt-Podhale. Giza skandował, jakby się nauczył tego na pamięć. To brzmiało jak rozkaz, absolutny, i ostateczny, od którego nie było odwołania. Targały mną sprzeczne uczucia. Zobaczę ukochane Tatry, moich bliskich. Znowu zamienię się w dzikie zwierzę, tułające się po odludziach. Spotkał mnie wielki zaszczyt i wyróżnienie. Mogę wpaść, stracę głowę i wymordują moją rodzinę. Znam tę pracę doskonale jeszcze z okresu przedwojennego. Lepiej byłoby znaleźć się w wojsku i walczyć z Niemcami z bronią w ręku... Takie kłębiły się myśli w mojej głowie i byłbym chyba myślał bez końca, gdyby mnie z tej zadumy nie wyrwał głos mojego gospodarza. Powiedział, że do konsulatu pójdziemy razem. Następnego dnia stanąłem przed obliczem samego konsula. Widać płk Giza musiał mnie dobrze zarekomendować, gdyż dyplomata był dla mnie nad wyraz uprzejmy i serdeczny. Po dłuższej przyjemnej rozmowie, przy której obecny był pułkownik, konsul wręczył mi 100 pengów. - To na drobne wydatki, niech pan spokojnie wypoczywa. Jeśli pan uzna, że jest pan dostatecznie wypoczęty, proszę do nas zatelefonować - powiedział i równocześnie wręczył mi małą karteczkę, na której wypisany był numer telefonu. Wyszedłem na ulicę w fantastycznym humorze. Miałem kupę forsy, w pensjonacie osobny piękny pokój oraz otrzymane od naszej placówki bony na doskonałe wyżywienie w restauracji. "Kiedy będzie pan dostatecznie wypoczęty myślałem o tych słowach konsula. - Chyba nieprędko, kto by się spieszył, do czego?" Przede mną stało otworem piękne wielkie miasto z wszystkimi jego pokusami i atrakcjami. Byłem odurzony wolnością, tętniącym życiem, luksusem i nieróbstwem. W takiej sytuacji znalazłem się po raz pierwszy i bardzo mi ona odpowiadała - tak mi się wtedy wydawało. Po trzech dniach łażenia po mieście i zwiedzania go ni stąd, ni zowąd zaczął mnie ogarniać jakiś niepokój. Wszystko zaczęło się od tego, że napadły mnie myśli o kraju: "Co w Zakopanem? Jak żyje moja rodzina?" Tam przecież zostali moi najbliżsi: żona, trzyletnia córka, rodzice. Nic o nich nie wiedziałem. Później przyszły niecierpliwe myśli o tym, co będę robił, jakie wyznaczą mi zadanie. Gdy byłem już bliski rozklejenia się, na ulicy spotkałem moich przyjaciół: Andrzeja Frączystego i Andrzeja Podczerwińskiego. Okropnie się ucieszyłem. Skierowano ich do tego samego pensjonatu, co i mnie - "Krakowitz" przy ulicy Lajosa Kossutha 13. Im również zaproponowano służbę kurierską i wręczono karteczkę z numerem telefonu - identycznym, jaki ja otrzymałem. Mieli się zgłosić, gdy uznają, że są wypoczęci i gotowi do wypełnienia pierwszego zadania. Przez 10 dni używaliśmy życia, aż pewnego dnia mieliśmy już tego dość. W imieniu nas trzech zadzwoniłem pod tajemniczy numer. Po dwóch godzinach przyszedł do nas do pensjonatu wysoki brunet lat około 30. - No, jeśli panowie wypoczęli, to jutro pójdziecie do kraju - powiedział. Gdy usłyszeliśmy o kraju, ogarnęła nas szalona radość, której nie były w stanie zatruć myśli o niebezpieczeństwach, jakie nas czekały. Przygotowania do wyprawy zaczęliśmy natychmiast. Nieznajomy zaprowadził nas do miasta, gdzie kupiliśmy ciepłą bieliznę, buty, plecaki, spirytusowe maszynki turystyczne, no i całe mnóstwo żywności. Za wszystko płacił nieznajomy. Następnego dnia punktualnie o godzinie 12 przyszedł on znowu do nas do pensjonatu - tak jak się umówiliśmy. Wręczył nam 3 bilety kolejowe i zalakowaną kopertę, którą mieliśmy przekazać w placówce Polskiego Czerwonego Krzyża w Koszycach, dobrze nam już znanej z poprzedniej podróży. Nieznajomy żegnając się z nami stanowczo oświadczył, że musimy wyjechać z Budapesztu o godzinie 18. Wyjechaliśmy bez żalu, mimo że wiodło nam się tu naprawdę doskonale. Odjazd nastąpił z dworca Keleti. Zaraz po północy byliśmy w Koszycach. Tu przeczekaliśmy w poczekalni kolejowej i dopiero rano udaliśmy się na ulicę Pocztową 13, gdzie mieściła się placówka PCK. Przyjął nas dobry znajomy, Skupień. Ustaliliśmy, z nim, że w dalszą drogę ruszymy dopiero wieczorem, a więc poszliśmy do hotelu z mocnym postanowieniem przespania się. Diabła tam! Przewracałem się na łóżku jak cielak kręcony na rożnie, ale w końcu zasnąłem, to samo uczynili koledzy, Frączysty i Podczerwiński. Zbudziliśmy się akurat na obiad. Przy obiedzie Skupień zapoznał nas z dwoma mężczyznami, którzy również mieli iść z nami do kraju. Pierwszą czynnością, którą wykonaliśmy, było dopasowanie nart do butów. Mieli nart sporo w tej placówce PCK, gdyż zostawiali je tu przeważnie Górale, którzy uciekli z kraju. Zapewne żaden z nich nie myślał, że narty, które przyniosły im wolność, wrócą do kraju. Była zima, bez desek nie można było nawet marzyć o tym, aby przejść Tatry. Każdy z nas otrzymał sporą paczkę, w której, jak oświadczył nam Skupień, było 2 miliony przedwojennych złotych polskich. W życiu nie widziałem tyle forsy. Paczki załadowaliśmy do plecaków. Wkrótce pięciu "milionerów" ruszyło w drogę. Zaraz za miastem, na polach, przypięliśmy deski i skierowaliśmy się do lasu. Prowadzili dwaj nieznajomi, którzy byli również kurierami, szli już tą drogą wiele razy, tak że znali ją niemal na pamięć. Posuwaliśmy się powoli, lecz pewnie. Noc była jasna, świecił księżyc. Granicę węgiersko-słowacką przeszliśmy niepostrzeżenie, sam nie wiedziałem nawet, kiedy i gdzie to było. Po drodze odbyła się śmieszna ceremonia. Postanowiliśmy wszyscy mówić sobie ty, no i wreszcie dwaj nieznajomi wyjawili swoje imiona i nazwiska - Olek Wróblewski i Stanisław Grabowski. O godzinie drugiej po północy znaleźliśmy się we wsi słowackiej Bogdanówka, gdzie nasi przewodnicy mieli zaufanego Słowaka. Prowadził Olek. On też zapukał do okna umówionym znakiem. Słowak przyjął nas serdecznie. Natychmiast szczelnie zasłonił okna, następnie obudził żonę, która sporządziła nam jajecznicę z kilkunastu jaj. Smakowała wyśmienicie. Po dłuższym odpoczynku ruszyliśmy dalej z cennymi informacjami Słowaka, który powiedział nam dokładnie, gdzie najbezpieczniej przekraczać granicę. Były duże opady śniegu. Cały czas brnęliśmy na nartach. Szliśmy w kierunku Tatr przez Koszyckie Hamry, Margecany, Spiskie Vlachy, Spiską Nową Wieś. Maszerowaliśmy tylko nocą. Podczas dnia odpoczywaliśmy w przygodnych szałasach lub u znajomych i zaufanych Słowaków, których znałem jeszcze sprzed wojny. W piątym dniu morderczej wędrówki, nieludzko zmęczeni dotarliśmy do wioski Ozielec położonej w pobliżu Popradu. Przypomniałem sobie, że mieszka tu jeszcze od pierwszej wojny światowej mój znajomy, Polak, więc zaproponowałem, abyśmy spróbowali u niego wypocząć. Właśnie w tej wsi spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Znajomy już na sam nasz widok zaczął się trząść jak osika i kategorycznie odmówił schronienia. Żadne prośby i granie na uczuciach patriotycznych nie pomogły. Wprost zażądał, abyśmy natychmiast opuścili jego dom. Zamiast odpoczywać w ciepłej izbie - o czym marzyliśmy, zmęczeni do ostatnich granic poszliśmy w dalszą drogę. Po dwóch godzinach dotarliśmy do lasu. Na szczęście na polanie napotkaliśmy stary szałas. Ucieszyliśmy się, bo chronił nas przynajmniej od wiatru. Postanowiliśmy tu odpocząć. Przycupnięci w kącie drzemaliśmy, lecz jeden z nas na zmianę czuwał. Zawsze należało pamiętać o bezpieczeństwie. Nie mogliśmy się dać nakryć jak śpiące niedźwiedzie. Gdy trochę wypoczęliśmy, znów w drogę. Nad ranem dotarliśmy do Trzech Studni, gdzie gazdował mój przyjaciel Kertes. Byliśmy u kresu wytrzymałości. Z zimna porobiły się nam na wargach strupy - każdy z nas wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. "Czy przyjmie nas do siebie Kertes? Rany boskie, co zrobimy, jeśli i jego ogarnął strach. Przecież jego odmowa równałaby się wydaniu na nas wyroku śmierci, gdyż nikt z nas nie wytrzymałby dalszej drogi". Niewesołe myśli kłębiły mi się w głowie, ale nie pokazałem tego po sobie. Kolegów podtrzymywałem na duchu, jak mogłem. Do schroniska skradałem się z emocją, jakiej nie przeżywałem chyba nigdy w życiu. Kochany Kertes. On nie tylko nie odmówił, ale przyjął nas jak swoich najbliższych. Najpierw do syta nakarmił, a następnie opatuliwszy kożuchami ułożył do snu na strychu. To był w naszych warunkach królewski wypoczynek. Po kilkunastu godzinach siły wróciły już na tyle, że mogliśmy ruszyć dalej. Było ciężko, gdyż wszędzie leżały ogromne śniegi. Dosyć późno po południu dotarliśmy do Cichej Doliny, gdzie w opuszczonym szałasie pasterskim urządziliśmy biwak. Na maszynkach spirytusowych ugotowaliśmy herbaty i zjedliśmy obiad. Zmęczenie, ból powodowany spękanymi ustami odbierały nam apetyt, ale trzeba było jeść na siłę - bez pożywienia nie uszlibyśmy daleko. Odzyskawszy nieco sił ruszyliśmy w dalszą drogę. Trawersowaliśmy zbocza gór, bez nart nie było mowy o pokonaniu tego szlaku. Od Tomanowej cały czas trzeba już było się wspinać w górę, plecaki ciążyły i uwierały. Wreszcie dotarliśmy do Przełęczy Kondrackiej. Tu mieliśmy do wyboru dwie drogi. Jedną krótszą, ale bardzo niebezpieczną z uwagi na to, że mogliśmy wywołać lawiny śnieżne. Drugą znacznie dłuższą, ale bezpieczną. Mimo że w zasadzie było nam już wszystko jedno, jakiś chyba instynktowny głos rozsądku wziął górę i poszliśmy drogą bezpieczną. Oczywiście bezpieczeństwo i tej drogi było problematyczne, bo przy ogromnych opadach śniegu i tu o lawiny nie było trudno. Szliśmy przez Przełęcz Iwaniacką, później pod Tylkowe Kominy do Doliny Lejowej i przez Biały Potok. Co kilka godzin przystawaliśmy i gotowaliśmy herbatę. Poza tym trzeba było wzmocnić środki ostrożności, gdyż znaleźliśmy się w strefie granicznej. Po czterdziestu paru godzinach od momentu opuszczenia schroniska Kertesa dobrnęliśmy do naszej wsi Kościelisko. Pięknie się czasami czyta, jak to wzruszeni ludzie, którzy wracają do kraju, całują ziemię ojczystą. Ja sobie w Budapeszcie myślałem, że uczynię to samo - tak przecież bardzo tęskniłem. Nic z tych rzeczy. Nie potrafiłem o niczym innym myśleć, tylko o ciepłej izbie, żarciu i spaniu. Na romantyczne gesty nie było po prostu siły. W Kościelisku od razu skierowaliśmy się do naszego przyjaciela Józka Słowińskiego. Ten, gdy nas zobaczył, oniemiał z wrażenia. Patrzył na nas jak na nieboszczyków. Był zresztą zaspany i w pierwszej chwili zapewne nie bardzo wiedział, co się dzieje. Przecież zbudziliśmy go wśród głębokiej nocy. Wreszcie jednak przyszedł do siebie. W chałupie zawrzało. Wszyscy domownicy zlecieli się nam usługiwać. Mój Boże, cóż to była za rozkosz zasiąść w ciepłej izbie i wiedzieć, że w najbliższych dniach nie trzeba będzie nigdzie maszerować. Cała nasza wędrówka z Węgier do Zakopanego trwała 11 dni. Poszliśmy spać na słomę do małej izby na poddaszu - to była sama rozkosz. Następnego dnia Andrzej Frączysty zajął się dostarczeniem przeniesionych przez nas pieniędzy do punktu kontaktowego w Zakopanem, który mieścił się u inż. Czarniaka. Ja miałem inne zadanie. Udałem się do Staszka Szczepaniaka w Kościelisku, aby ten wyrobił dla Olka w miejscowej gminie dowód osobisty na nazwisko jakiegoś Górala z tej wsi. Przyjaciel załatwił sprawę, jak należy, toteż na drugi dzień Olek ubrany po góralsku mógł jechać pociągiem do Warszawy, gdzie miał dostarczyć przywiezioną z Budapesztu pocztę. Umówiliśmy się, że na jego powrót będziemy czekać u Słowińskiego. Wieść o naszym przybyciu rozeszła się w kręgu najbliższych przyjaciół. Przychodzili do Słowińskiego nas odwiedzać. Słuchaliśmy upiornych historii o bestialstwie hitlerowców, o licznych aresztowaniach, których ofiarą padli między innymi moi znajomi i koledzy: sześciu braci Kupców z Poronina, Władysław i Stanisław Stachowcowie z Białego Dunajca, Franciszek Motyka z Zakopanego, Jan Ogiński i wielu, wielu innych. Po kilku dniach dla ostrożności zmieniliśmy nasze schronienie. Przenieśliśmy się na przysiółek Roztoka w Kościelisku, do Szczepaniaków. Tu było jeszcze bezpieczniej, gdyż ich dom leżał prawie na skraju lasu, a co ważne, nie można było do niego dojechać samochodem. Na Olka czekaliśmy równy tydzień. Przyjechał razem z nieznajomym mężczyzną, którego przedstawił jako szwagra. On miał również iść na Węgry. Jędrek Frączysty przyprowadził także swego kolegę - Andrzeja Krzysiaka z Cichego, który ukrywał się przed gestapo i koniecznie pragnął przedostać się na Węgry. "No, to rodzina powiększa się i co drugiemu na imię Jędrek" - pomyślałem. Po załatwieniu wszystkich spraw ruszyliśmy pewnego wieczoru w drogę powrotną do Budapesztu: Frączysty, Podczerwiński, Krzysiak, Grabowski, Wróblewski ze szwagrem i ja. Było to chyba w połowie lutego 1940 r. Zima ówczesna była mroźna. Ludzie kurczyli się od chłodu, robili się jacyś mniejsi. Wieczorem słupek rtęci w termometrach spadł do 30 stopni poniżej zera. Niebo było pogodne, bezchmurne, a na jego firmamencie iskrzyły się miliony gwiazd. Szliśmy na nartach kilkanaście kroków jeden od drugiego. Siedmiu dryblasów to dość długi bądź co bądź korowód. Najważniejszą rzeczą było przejść polskie Tatry i przekroczyć granicę polsko-słowacką. Nad ranem dobrnęliśmy do Czerwonych Wierchów, skąd już szybko zjechaliśmy do Liptowskiej Tomanowej, a następnie po paru godzinach odpoczynku poszusowaliśmy w dół Doliną Cichą. Następnego dnia około godziny 11 dotarliśmy w okolice Szczyrbskiego Plesa, gdzie zaszyci w krzakach musieliśmy przeczekać do wieczora. Na szczęście dość wcześnie robiło się ciemno. Zmieniła się od kilkunastu godzin pogoda, zaczął padać puszysty śnieg. Do Popradu dotarliśmy przez pola około północy. Nie zawiodłem się i tym razem na moim wypróbowanym przyjacielu Lachu, u którego szukałem pomocy w tej naszej wędrówce. Nakarmił, przyjął serdecznie, poszukał przyjaciela z samochodem i razem z nim dwiema taksówkami odjechaliśmy w kierunku granicy węgierskiej koło wsi Poloma. Tu rozstaliśmy się z naszymi kierowcami. Oni ruszyli w drogę powrotną do Popradu, a my udaliśmy się lasem w kierunku granicy. Nasza droga wiodła przez straszliwe wertepy; jakim cudem nie połamaliśmy nart i nóg, tego nie wiem. W pewnym miejscu zgubiliśmy orientację i zaczęliśmy chodzić w koło. Parę razy wracaliśmy w to samo miejsce. Bardzo się zdenerwowałem, gdyż to błądzenie akurat wypadło w najgorszym miejscu - na granicy. Nie było na to żadnej innej rady, musieliśmy przeczekać, aż się rozwidni. Do miasteczka Rożniawy już po stronie węgierskiej dotarliśmy solidnie zmęczeni. Tu miałem adres od Lacha do jego znajomego taksówkarza Hliwiaka, który miał nas zawieżć do Koszyc. Przez miasteczko szliśmy po dwóch, w dość znacznej odległości od siebie. Hliwiaka nietrudno było znaleźć. Załadował nas jak śledzie do beczki w jedną taksówkę i po półtora godzinnej jeździe byliśmv w Koszycach przy ulicy Pocztowej 13, u Skupienia. Wieczornym pociągiem udaliśmy się do Budapesztu, na drugi dzień meldowaliśmy w konsulacie wykonanie zadania. Byliśmy z siebie zadowoleni. Najwięcej chyba cieszył się Krzysiak. Nawet nie przypuszczał biedak, jak tragiczną zginie śmiercią. Podobnie jak i nam, przypadła mu zaszczytna funkcja kuriera. Kursował więc między Węgrami i krajem razem z Rudkiem Samardakiem. Krzysiak wpadł w Preszowie w Słowacji latem 1942 r. Żandarmi oddali go w ręce zakopiańskiego gestapo. Po licznych przesłuchaniach, podczas których był torturowany, odesłano go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a następnie do Dachau, gdzie zginął męczeńską śmiercią. O tej tragedii opowiadał mi po wojnie jego współtowarzysz niedoli, który miał szczęście przeżyć to piekło. Przez kilkanaście dni wałkoniłem się w Budapeszcie. Czasami mi się bardzo nudziło, ale wtedy natychmiast przychodziły wspomnienia z poprzedniej drogi do kraju i z miejsca nudy mnie odchodziły. Taki urlop nie mógł trwać wiecznie. Któregoś dnia przyszedł z miasta Olek Wróblewski i zakomunikował, abym się przygotował, gdyż następnego dnia znowu wyruszamy do kraju. Tym razem odprawiano nas przy ulicy Donati 12. Tu mieściła się baza przerzutów wojskowych, którą kierował niejaki Jasiewicz. Otrzymaliśmy od niego parę paczek pieniędzy i pocztę dla kraju. Nie było między nami zbędnych słów - Jasiewicz wiedział, z kim okoliczność, gdyż dobrze nas znał z opowiadań. Pociągiem jechaliśmy aż do Rożniawy, gdzie odszukaliśmy naszego znajomego kierowcę z poprzedniej wyprawy - Hliwiaka. Ten odwiózł nas pod granicę słowacką i na dodatek dał adres swojego przyjaciela już po drugiej stronie granicy - również właściciela samochodu, który miał nas odtransportować dalej. Przez samą granicę węgiersko-słowacką przeszliśmy na nartach, które zostawiliśmy poprzednio na przechowaniu u Hliwiaka. Tym razem zwiększyliśmy czujność. Co kilkadziesiąt metrów przystawaliśmy nasłuchując. Droga była ciężka, bowiem śnieg czepiał się nart. Dyszeliśmy ze zmęczenia. Po przejściu granicy znaleźliśmy się na wprost wsi Poloma. To nie był jednak cel naszej podróży. Kolega Hliwiaka - Burger, mieszkał w Dobsinie. W okolice tego miasteczka dotarliśmy dopiero w godzinach popołudniowych. Ponieważ Olek Wróblewski dobrze znał język niemiecki, zdecydowaliśmy, że on pójdzie do miasta poszukać Burgera, a ja będę czekał na nich na skraju lasu w krzakach. Aby nie było jakichś niespodzianek, umówiliśmy się, że w pobliżu, gdzie będę siedział, na drodze zostanie położona gałąź świerkowa. Gdy będą jechać samochodem, muszą zatrzymać się przed gałęzią i dać sygnał klaksonem. To oznaczanie gałęzią umówionego miejsca stało się już moim stałym znakiem rozpoznawczym. Wydawało się, że to proste hasło, ale było ono niezawodne. Olek poszedł, ja zostałem w lesie ze swoimi myślami. Skupiały się one wokół tego nieznajomego Burgera - nazwisko mi się nie podobało. "A jeśli ten Burger stał się volksdeutschem, o czym mógł Hliwiak nie wiedzieć?" Nawiązywanie nowych kontaktów w tej naszej arcyniebezpiecznej pracy napawało mnie zawsze wątpliwościami i lękiem, ale z drugiej strony - te nowe kontakty i stała zmiana szlaków były konieczne. Siedząc w gęstwinie obserwowałem bacznie, co dzieje się na szosie przede mną. Był bardzo mały ruch. Od czasu do czasu przejeżdżała jakaś furmanka. W lesie tylko ptaki pokrzykiwały, co mnie trochę denerwowało. Nie wierzę nigdy w przesądy, ale słuchanie przeraźliwego krakania wron nie należy do przyjemności. Warkot motoru samochodowego usłyszałem już z daleka. Przyczaiłem się, zwarłem jakoś w sobie, czekałem. Wreszcie widzę auto, jedzie powoli i zatrzymuje się przed gałęzią. Jest i sygnał klaksonu. Wyskoczyłem z lasu i paroma susami dopadłem drzwiczek samochodu. Mój wzrok najpierw spoczął na twarzy kierowcy, później zobaczyłem roześmianą gębę Olka, który siedział szeroko rozparty na tylnym siedzeniu. Teraz trzeba było załatwić jeszcze jedną istotną sprawę. Należało zagrać w otwarte karty z kierowcą. - Słuchaj, Burger. Chyba wiesz, że my się w turystykę nie bawimy. Pod żadnym warunkiem nie wolno ci się nigdzie zatrzymać. Gdyby na drodze stał jakiś patrol i usiłował cię zatrzymać, to udawaj, że chcesz stawać, zwolnij, nagle dodaj gazu i w nogi - wyrecytowałem jednym tchem. Aby tym słowom dodać powagi, obydwaj z Olkiem wyciągnęliśmy pistolety. Burger jakoś dziwnie się uśmiechnął i tylko pokiwał głową na znak zgody. Długo nie mogłem zapomnieć tego uśmiechu Burgera. Później zrozumiałem, że oznaczał pobłażanie i przebaczenie. Burger był wielkim patriotą i zaprzysięgłym wrogiem Niemców, antyfaszystą. Musiało mu być przykro, że użyliśmy argumentów "pistoletowych", ale skąd wówczas mogliśmy wiedzieć, co w nim siedzi. Musieliśmy go potraktować nieufnie. Później Burger przewoził mnie i innych kurierów do końca wojny, to był wspaniały człowiek... Do Szczyrbskiego Plesa dotarliśmy bez żadnych przygód. Przed pożegnaniem umówiliśmy z naszym kierowcą dokładną datę i godzinę powrotu. Miał na nas czekać w tym samym miejscu: Czując już bliskość Polski, ruszyliśmy energicznie znanym szlakiem: Dolina Cicha - Liptowska Tomanowa, Czerwone Wierchy - Kościelisko. Postanowiliśmy, że drogę tę odbędziemy jednym ciągiem - bez nocowania. Jak na złość, w Tatrach była odwilż, śnieg mokry, pogoda pieska. Narty zapadały się głęboko. Po paru godzinach drogi byłem już solidnie wyczerpany. Patrzyłem na Olka i czułem, że i on ma dość, ale zacisnął zęby i szedł. Już ze zmęczenia zaczęły mi latać płatki przed oczyma, ale skoro Olek nie kapitulował, ja się też zawziąłem. Trafiła kosa na kamień. Dobrało się dwóch zawziętych. Efektem tej morderczej wędrówki było to, że do Słowińskiego w Kościelisku dotarliśmy następnego ranka skrajnie wyczerpani. W małym pokoiku na poddaszu spaliśmy przez dwie noce i dwa dni - budzono nas tylko na posiłki. Później Olek zabrał pocztę i pojechał do Warszawy. Był ubrany po góralsku, miał również dowód osobisty wyrobiony na lewo w gminie kościeliskiej. Jego nieobecność miała trwać 7 dni. Moim obowiązkiem było w tym czasie dostarczyć przyniesione przez nas pieniądze do punktu kontaktowego u inżyniera Czarniaka. Słowiński zawiadomił o mojej obecności żonę. Przybiegła biedaczka natychmiast. Bardzo bała się o mnie. Gestapo powtórnie wypytywało ją, co się ze mną dzieje. Łgała tak samo jak poprzednim razem, że jak poszedłem z domu jesienią 1939 r., tak przepadłem i ona nie wie, co się ze mną dzieje. Żona dostarczyła pieniądze inż. Czarniakowi. Ja nie chciałem wyłazić ze swej kryjówki. Za dużo ludzi mnie znało. Olek przyjechał punktualnie. Po drodze wielokrotnie kontrolowali mu dokumenty bahnschutze (straż kolejowa), widać uznali je za dobre, ale przecież Olek wiedział, jak jest naprawdę z jego dokumentami, więc to kontrolowanie musiało go wiele nerwów kosztować. Odbiło się to na nim, był kompletnie wykończony pod względem psychicznym - zupełnie się rozkleił. Po raz pierwszy w życiu przekonałem się, co nerwy mogą zrobić ze zdrowym i odważnym do szaleństwa mężczyzną. Zrozumiałe, że nie bał się wyłącznie o swoje życie, ale zdawał sobie sprawę ze skutków swojej ewentualnej wpadki dla całości sprawy. Tak, okropne było to brzemię odpowiedzialności. Ponieważ Olek w takim stanie nie nadawał się do niebezpiecznej drogi, musieliśmy czekać, aż wydobrzeje. Zresztą mieliśmy i tak trochę czasu do umówionego dnia z Burgerem. W końcu po dwunastu dniach pobytu w Kościelisku wyruszyliśmy w drogę. Zabraliśmy ze sobą narty. Tym razem w górach był mróz, toteż narty niosły znakomicie. Śmigaliśmy pomiędzy drzewami jak na slalomie. Świetnie to zrobiło Olkowi, który się odprężył nerwowo i całkowicie przyszedł do siebie. Następnego dnia rano dojechaliśmy do Doliny Cichej, już po słowackiej stronie Tatr, gdzie w szałasie upichciliśmy sobie śniadanie. Wieczorem dobrnęliśmy do Trzech Studni, do Kertesa. Ten jak zwykle przyjął nas gościnnie i ukrył na noc na poddaszu schroniska. Ponieważ w południowej stronie Tatr było już bardzo mało śniegu, zostawiliśmy narty u Kertesa. Pieszo teraz szliśmy do Szczyrbskiego Plesa. Jak zwykle, maszerowaliśmy najgorszymi drogami, gdzie było małe prawdopodobieństwo napotkania kogokolwiek. Właśnie znajdowaliśmy się na Zbójnickiej Grani, gdy nagle zobaczyliśmy daleko przed nami jakieś cztery ledwie rysujące się sylwetki ludzi. - Patrol czy ki diabeł? - powiedziałem na głos. Szybko usunęliśmy się w krzaki i czekamy, co będzie dalej. Sylwetki zbliżały się. Już było widać, że to jacyś cywile. Na wszelki wypadek sprawdziliśmy, czy nasze pistolety są nabite. Z wielkim napięciem oczekujemy na zbliżenie się nieznajomych. Nagle poznaję - przecież to moi koledzy kurierzy. Widzę jak na dłoni: Janek Bobowski, Władek Roj, Staszek Frączysty i Janek Marusarz. Szli z plecakami, jeden za drugim, gęsiego. Nie wiem, co strzeliło mi do głowy, aby ich postraszyć. Gdy byli już ode mnie w odległości około 20 m, wyskoczyłem błyskawicznie zza drzewa i krzyknąłem po niemiecku: "Hande hoch!" W chłopaków jakby piorun strzelił. Rozpierzchli się na wszystkie strony i sięgnęli za pazuchy. Janek już wyciągnął pistolet pierwszy i w tym momencie mnie rozpoznał. Ja w ułamku sekundy zrozumiałem, że byłem autorem potwornie durnego kawału, który mógł się dla mnie skończyć tragicznie. Nic więc dziwnego, że przyjaciel najpierw zbielałymi wargami powiedział: "Idioto", a dopiero później padliśmy sobie w objęcia. Spotkani koledzy spodziewali się nas gdzieś zobaczyć, gdyż do granicy odwoził ich Burger i powiedział im, że jest z nami umówiony. To była dla nas dobra wiadomość. Myśleliśmy właśnie o Burgerze, czy będzie słowny. Koledzy wypytywali nas, co słychać w Zakopanem. Wieści były złe. Gestapo przeprowadzało nocami masowe aresztowania. Dostali w swe łapy między innymi naszych wspólnych znajomych: Antka Sucheckiego, Stefana Przybylskiego i Jana Sucheckiego. Podczas dwóch tylko nocy aresztowano w Zakopanem około 60 mężczyzn i kilkanaście kobiet. Nie mieliśmy czasu na dłuższe pogawędki, więc trzeba było się rozstać. Punktualnie o godzinie pierwszej doszliśmy do miejsca w pobliżu Szczyrbskiego Plesa. Z daleka zauważyliśmy auto Burgera, ale zaniepokoiło nas, że coś przy nim majstrował. "Czyżby nawalił motor?" - pomyślałem. Nic podobnego. Nasz znajomy wiedział jednak, co to konspiracja. Nie chciał czekać na nas bezczynnie, mogło to zwrócić czyjąś uwagę. Wolał być ostrożny. Motor chodził bez pudła, dojechaliśmy bez przeszkód niedaleko Polomy. Na pożegnanie powiedziałem Burgerowi, że chyba za parę dni znowu się zobaczymy. Ponieważ było jeszcze za wcześnie, aby przekraczać granicę, zaszyliśmy się w las i posilaliśmy się suchym prowiantem niesionym w plecakach, odpoczywaliśmy, przed nami była jeszcze cała noc marszu, i to w dużym napięciu nerwowym. Gdy było już zupełnie ciemno, ruszyliśmy w drogę. Poruszaliśmy się tak zwaną metodą kamienia. Polegała ona na tym, że będąc w pobliżu granicy, tam gdzie ewentualnie mogła znajdować się straż, szliśmy przez las w idealnej ciszy, przystawaliśmy co kawałek i nagle rzucaliśmy gdzieś daleko od siebie kamień. Ten robił zwykle sporo hałasu i gdyby któryś ze strażników znajdował się w pobliżu, niechybnie podbiegłby w to miejsce. To z kolei ostrzegłoby nas przed niebezpieczeństwem. Właśnie tym razem tak przekraczaliśmy granicę z Olkiem. Ponieważ nie słyszeliśmy żadnej reakcji na rzucanie kamieniem, najbardziej niebezpieczny odcinek przebyliśmy już prawie biegiem. Wcześnie rano przybyliśmy do Rożniawy po stronie węgierskiej, skąd o godzinie 7 udaliśmy się pociągiem do Budapesztu. Olek od razu poszedł na ulicę Donati zameldować nasz powrót i przekazać pocztę, którą przynieśliśmy z kraju. Jeszcze wtedy, gdy ledwie powłócząc ze zmęczenia nogami udawałem się do pensjonatu, nawet nie myślałem, że była to moja ostatnia wspólna droga z Olkiem. Przylazł do mnie na drugi dzień z gębą roześmianą od ucha do ucha i jak gdyby nigdy nic, powiedział: - Józiu kochany, mam wszystko załatwione, jutro wyjeżdżam do wojska polskiego do Francji. Tworzy się tam dywizjon lotniczy. Czy ty wiesz, kochany chłopie, że już wkrótce będę latał? Przecież jestem lotnikiem. Józek, jak ja się sakramencko cieszę! Nietęgą musiałem mieć minę, wysłuchując tej radosnej dla niego nowiny, skoro Olek wziął mnie w ramiona, ucałował i powiedział: - Józek, nie martw się, przyjacielu, będę prał szkopów za siebie i za ciebie. Wyczuł, że krew mnie zalewa - on idzie do wojska, a ja muszę tu zostać. Walczyć z bronią w ręku, twarzą w twarz, tego w końcu chciałem, a nie wiecznego kluczenia, siedzenia po lasach, łażenia z papierami. Chciałem w końcu atakować hitlerowców, a nie wiecznie się przed nimi kryć i schodzić im z drogi. Byłem rozgoryczony i zły. Poza tym ciężko mi było rozstawać się z Olkiem, z którym tworzyliśmy dobraną kurierską parę. Kochany Olek, doskonale wiedział, w czym rzecz, i był trochę zażenowany. Zaprosił mnie do miasta, zaprowadził do jubilera i zmusił, abym sobie wybrał jakiś zegarek. - To na pamiątkę naszych wspólnych chwil na kurierskim szlaku - powiedział. Czułem się jakoś nieswojo, byłem tym jego gestem zaskoczony, ale Olek nie dał mi nawet dojść do słowa, gdy chciałem mu przetłumaczyć, po co to wszystko. - Ja się ciebie nie pytam, po co, wybieraj i już - rozkazał energicznie. Cóż miałem robić. Wybrałem kieszonkową "Doxę". Żegnaliśmy się ze łzami w oczach. Do dziś pamiętam ostatnie słowa Olka: "Józiu, do widzenia po wojnie!" Niestety, to nasze wspólne gorące życzenie się nie spełniło. Wtedy, na bruku Budapesztu, widziałem Olka po raz ostatni. Czy żyje? A może ten wspaniały chłopak zginął w walce nad Londynem? Nie wiem... Szybko zmieniały się koleje losu, nie było czasu na roztkliwianie się nad sobą. Wkrótce przez moje ręce zaczęły się przewalać ogromne sumy pieniędzy. Z końcem maja 1940 r. zaproszono nas - kilku kurierów, na ulicę Donati 12. Obok mnie meldowali się tam Jan Bobowski, Władysław Roj, Stanisław Frączysty. Oświadczono nam, że mamy podjąć nowe akcje, a mianowicie: przerzucać do kraju polskie pieniądze, i to w sposób sztafetowy. Ostatecznie postanowiliśmy, że trasę do Tatr słowackich obsługiwać będą Bobowski, Roj i Frączysty, natomiast na mojej głowie pozostanie organizacja dalszego transportu do Polski. Na pierwszą wyprawę wyruszyliśmy z Budapesztu razem. Nasze plecaki pękały od forsy, było tego kilka milionów. Kierowaliśmy się tradycyjnym szlakiem: pociągiem do Rożniawy, później pieszo przez granicę słowacko-węgierską aż do Polomy, stąd samochodem do Szczyrby. Trwało to wszystko razem około 30 godzin. W lesie koło Szczyrbskiego Plesa ukryliśmy trzy plecaki. Moi koledzy wrócili do Budapesztu, a ja z jednym plecakiem pomaszerowałem do Polski. Wszystko poszło szczęśliwie. Cały i zdrów dotarłem z wielką fortuną do punktu kontaktowego u Szczepaniaka w Kościelisku. Tam przekazałem pieniądze i pocztę, którą już później zajmowali się łącznicy z ruchu oporu. Nie mogłem tym razem odpoczywać, bo w lesie koło Szczyrbskiego Plesa czekały na transport trzy dalsze plecaki. Zwerbowałem sobie do pomocy Wincentego Galicę z Poronina i Józefa Fitrzyka z Zakopanego, którzy byli naszymi stałymi łącznikami przy poprzednich przerzutach. Gdy po dwóch dniach dotarliśmy do leśnego schowka, zastaliśmy tam nie 3, lecz 6 plecaków oraz wiadomość, że trasa została podzielona na trzy odcinki: Budapeszt-Poloma, obsługiwany przez trzech kurierów: "Glebę" (Władka Roja), "Cepra" (Jana Bobowskiego) i "Staszka" (Stanisława Frączystego); Poloma - Szczyrbskie Pleso, obsługiwany przez kierowcę, Józefa Burgera. Organizacja trzeciego odcinka przerzutów, przez granicę słowacką do Polski, należała do mnie. W piśmie, które zastałem i które musiałem zniszczyć po przeczytaniu, były również podane terminy przybywania naszych kurierów do "Gospody" (kryptonim punktu kontaktowego w Polomie na terenie Słowacji). Wszystko przypominało mi zabawę w kolej. Akcja przebiegała sprawnie i punktualnie, tym bardziej że sprzyjała nam również wiosenna aura. Tak kursowaliśmy z tymi plecakami chyba do końca czerwca. Pewnego razu przy plecakach była wiadomość dla mnie: "Stary, natychmiast po załatwieniu tej sprawy wracaj do bazy". Poleciłem więc kolegom, aby sami szli do Zakopanego. Przerzuty pieniędzy zostały wstrzymane. Byłem bardzo ciekaw, co spowodowało przerwanie całej tej świetnie prosperującej akcji. Forsa się wyczerpała? Jakaś wsypa? Nie otrzymałem na to pytanie odpowiedzi. Zresztą w pracy konspiracyjnej nie należało zadawać pytań, trzeba było przede wszystkim bezbłędnie wykonywać polecenia. Po powrocie do Budapesztu nastąpiło nowe "przemeblowanie". Zostałem przeniesiony z bazy wojskowej do cywilnej, podległej bezpośrednio Delegaturze rządu emigracyjnego w kraju. Pierwszym moim zadaniem na nowej "posadzie" było przerzucenie bardzo ważnej łączniczki z Warszawy do Budapesztu. Otrzymałem adres w Warszawie oraz hasło, jakim należało się posługiwać. Chodziło jednak o to, abym sam nie jechał do Warszawy. Mój nowy szef - Fietowicz, wkładał mi do głowy, że powinienem czekać w Zakopanem, a do Warszawy musi udać się ktoś z moich bardzo zaufanych znajomych. Wpadłem na pomysł, że mogła to być przecież Zosia Słowińska z Kościeliska - żona przyjaciela, u którego miałem swoje stałe schronienie. Plan mój został w całości zaakceptowany. Na jego wykonanie dano mi 19 dni. Szef setki razy ostrzegał, że osoba, którą mam przeprowadzić, jest niesłychanie ważna, mam przez cały czas zachowywać nadzwyczajne środki ostrożności. Zacząłem stosowanie środków nadzwyczajnej ostrożności od tego, że ubrałem się od stóp do głowy tak, jak się ubierali Węgrzy. Do plecaka zaś zabrałem ubranie takie, w jakie ubierali się Słowacy. Po każdym przekroczeniu granicy miałem się kompletnie przeobrażać. Po trzech dniach, wcześnie rano, pukałem do okna domu Słowińskich w Kościelisku. Jeszcze tego samego dnia niezawodna Zosia, otrzymawszy ode mnie zaszyfrowany adres i hasło, udała się pociągiem do Warszawy. Na wszelki wypadek załatwiła sobie w gminie Kościelisko zaświadczenie, że jedzie do stolicy załatwiać sprawy urzędowe dla gminy. Zosia spisała się dziarsko. Po czterech dniach była z powrotem. Bardzo mnie ciekawiło, jak też wygląda ta niezwykle ważna łączniczka. Gdy ją zobaczyłem, zatkało mnie. Była śliczna, urocza, wysoka, w wieku około 25 lat. Przedstawiając się wymówiła tylko imię "Wanda". Była bardzo konkretna. Od razu zaczęła wypytywać o trasę, którą pójdziemy. Miała ze sobą dokładne mapy Słowacji i Węgier, na których pokazałem jej szlak naszej wędrówki. Ponieważ Wanda była już gotowa do drogi, ruszyliśmy tego samego dnia w kierunku Regli, a dalej przez Czerwone Wierchy, Liptowską Tomanową, Cichą Dolinę do Trzech Studni. Tu ukryłem Wandę w krzakach, a sam udałem się w kierunku schroniska, gdzie gazdował Kertes. Pod umówionym drzewem nie znalazłem pudełka po kremie Nivea, a więc niebezpieczeństwa nie było. Podszedłem więc pod samo schronisko, zapukałem do okna w umówiony sposób i za chwilę już byłem w objęciach przyjaciela. Kertesowa, podając nam śniadanie, jakoś koso na mnie patrzyła. Dałbym sobie łeb uciąć, że myślała, iż przygruchałem sobie dziewczynę. Gospodarz na moją prośbę pojechał do Popradu zawiadomić taksówkarza Lacha, aby stawił się w tradycyjnym miejscu koło Szczyrbskiego Plesa. Wyjechał pociągiem ze stacji Vażec. Nasza droga trwała parę godzin. Wyznaczyłem spotkanie Lachowi zupełnie nie licząc się z kondycyjnymi możliwościami Wandy, która ledwie już szła. Było mi jej serdecznie żal, ale nie wyrażałem na głos współczucia, gdyż bałem się, aby mi się do reszty nie rozkleiła. Dziewczyna była jednak dzielna, trochę się żaliła na ból nóg, ale widząc moją zatroskaną minę, cały czas mówiła: - Panie Józiu, niech pan się nie martwi, ja dojdę. Do umówionego z Lachem punktu doszła, jak to się mówi, na ostatnich nogach. Nie czekaliśmy na naszego kierowcę długo. Lach przywitał nas stwierdzeniem, że mamy wielkie szczęście przechodząc granicę dziś, gdyż następnego dnia wyruszał na parę dni do Bratysławy. Droga do Polomy w pobliżu węgierskiej granicy upłynęła nam szybko. Przyjechaliśmy na miejsce około godziny 17, więc trzeba było zaszyć się w krzaki i przeczekać do zmroku. Granicę zawsze przekraczaliśmy, gdy było ciemno. Jedynie wówczas uzyskiwało się maksimum bezpieczeństwa. Naszym najbliższym celem była Rożniawa. Musieliśmy się spieszyć, gdyż z miasteczka tego o godzinie 7 rano odchodził pociąg do Budapesztu. Dla mnie całonocny marsz to była fraszka, chleb powszedni, ale dla Wandy to wielki wysiłek. Wiedziałem o tym, ale cóż mogłem poradzić. Zabrałem jej tylko plecak, tak że nie niosła żadnego ciężaru. Chociaż tyle było jej lżej. Moja piękność wytrzymała jednak tę piekielnie męczącą drogę. Wszystko odbyło się zgodnie z planem. W godzinach popołudniowych wysiedliśmy na dworcu w Budapeszcie. Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do punktu kontaktowego, którym była "Piwnica Matyasza". Siedzieliśmy tam ze dwie godziny, ale nikt nie przyszedł z tych osób, na które oczekiwaliśmy. Wtedy dopiero uprzytomniłem sobie, że byłem w tej knajpie umówiony dopiero na 19 dzień po wyjeździe z Budapesztu. Zacząłem szybko w myślach obliczać, który to może być dzień... Tak, przecież dopiero 13. Mój. plan wykonałem o 6 dni przed terminem. Zabrałem więc Wandę do pensjonatu "Krakowitz". Gospodyni przydzieliła jej pokój, a ja zadecydowałem, że będziemy teraz odpoczywać. Wanda decyzję przyjęła z prawdziwym entuzjazmem. Na następny dzień wstałem około południa i z nadzieją spotkania kogoś ze znajomych udałem się na ulicę Tatra 3 do świetlicy YMCA. Siedziałem właśnie przy stoliku i popijałem herbatę, gdy niespodziewanie ktoś położył mi łapę na ramieniu. Odwróciłem się gwałtownie. Stał przede mną mój szef - Fietowicz, i z dzikim wyrazem w oczach krzyknął: - Gdzie jest Marta? - Jaka Marta? - zapytałem. - Przepraszam, Wanda - sprostował Fietowicz. Ilekroć ktoś był w stosunku do mnie agresywny, miałem zwyczaj mówić bardzo powoli i po góralsku, co przeważnie doprowadzało moich rozmówców do wściekłości. Tym razem zastosowałem podobną metodę. - Ee, panocku, powoli, powoli... jest Wanda... Fietowicz kipiał, ale gdy się w końcu ode mnie dowiedział, że przyjechaliśmy wczoraj i Wanda jest w pensjonacie, rozpromienił się. - Jesteś zuch, przyjacielu - teraz już łagodnym tonem powiedział Fietowicz i zaczął mi prawić komplementy. Śpieszył się bardzo - jakby się paliło. Natychmiast pojechaliśmy do pensjonatu "Krakowitz". Wanda szybko się pozbierała, pożegnała się miło ze mną i odjechała gdzieś z Fietowiczem. Tymczasem zaczęły się sypać na mnie ciosy. Wielu moich kolegów kurierów, jak Andrzej Frączysty, Stanisław Łaś czy Andrzej Podczerwiński, zostało skierowanych do armii polskiej na Bliski Wschód. Tego było mi już za wiele. Poszedłem do moich szefów i wygarnąłem im wszystko, co o tym myślę. Ja też chciałem iść do wojska, miałem już dość tego łażenia po lasach. Niedźwiedzia ze mnie, do diabła, zrobili! Niestety, nawet moją soczystą i jędrną wymową nie zdołałem nic wskórać. Oświadczono mi, żebym sobie raz na zawsze wybił z głowy wojsko. Do niego mają tysiące kandydatów, a na kurierów nie. Na koniec, aby załagodzić całą awanturę, powiedziano mi, że za parę dni pójdę znowu z Wandą, tym razem do kraju. Myślałem, że ostateczna krew mnie zaleje. Co oni sobie wyobrażają? Że to dansing? Owszem, nie powiem, Wanda musiała się podobać każdemu mężczyźnie, ale na szlaku kurierskim o tym się wcale nie myślało, traktowałem ją jak kolegę, z tym, że było z nią trochę kłopotu, bo nie mogła przecież tak chodzić po górach jak chłop. Ale dzielna była z niej baba piekielnie. Byłem umówiony z Wandą przy pociągu, który odchodził z Budapesztu w kierunku granicy. Poznałem ją z daleka. Miała ze sobą niedużą walizeczkę. "A niech to krew zaleje, teraz będę chodził po górach z walizeczką. Na mój widok chyba nawet świstaki i kozice pozdychają ze śmiechu" - myślałem sobie w duchu. - Panie Józiu, przed nami droga - powiedziała to jakoś tak miło, że od razu odeszła mnie złość. Bez żadnych przeszkód i przygód po trzech dniach doszliśmy cali i zdrowi na punkt kontaktowy do Jana Walczaka w Zakopanem. Ten nowy dla mnie adres miała Wanda. Miała ona w ogóle rozległe kontakty z ruchem oporu. Wanda pojechała następnie do Warszawy, skąd po paru dniach wróciła i ruszyliśmy znowu w drogę na Węgry. Kursowaliśmy razem między Polską a Węgrami dwa razy w miesiącu, dopóki w Tatrach nie spadł śnieg. Ostatni raz byliśmy w kraju chyba w listopadzie 1940 r. Później Wanda wyjechała do Londynu. Przy pożegnaniu dopiero powiedziała mi, że była z zawodu chemikiem, a właśnie chemia miała wielkie zastosowanie w konspiracji. Trudniła się więc wywoływaniem mikrofilmów, szyfrów utajonych, podrabianiem dokumentów itp. Rozstanie z Wandą też było przykre, ale taka już była moja dola. Z kim tylko się zaprzyjaźniłem, kogoś polubiłem, to nasze drogi rozchodziły się, często na zawsze. A ja nic, tylko kurierowałem. Byłem w Tatrach w każdym miesiącu. Po formach przesyłek orientowałem się, że moi przełożeni zachowują coraz większą ostrożność. Poczta była ukrywana w różnych przedmiotach. Bardzo często przenosiłem duże sumy dolarów, które były przeznaczone na działalność konspiracyjną w kraju. Od czasów Wandy oddawałem stale pocztę w punkcie kontaktowym u Jana Walczaka w Zakopanem. Od niego też zabierałem przesyłki do Budapesztu. Dostarczali je tu łącznicy krajowi. Wielu z nich byli to moi koledzy sportowcy z Zakopanego, którzy należeli do ruchu oporu. Z tego okresu utkwił mi w pamięci jeden epizod. Pewnego razu łącznik krajowy przekazał mi spory bochenek chleba, abym go zaniósł do Budapesztu. Myślałem, że facet zwariował. Powiedziałem mu, że w Budapeszcie jest dość chleba, a poza tym ja nie godziłem się u piekarza, abym miał pieczywo roznosić. Jakież było moje zdumienie, gdy z przyniesionego przeze mnie bochenka chleba w punkcie kontaktowym w Budapeszcie wyciągnięto sporych rozmiarów pudełko, w którym chyba były mikrofilmy. Nie pytałem o to. Przyzwyczaiłem się już do tego, że nas, kurierów, obowiązywała absolutna dyskrecja. Od maja 1941 r. pracowało się znowu nieco przyjemniej, choć niebezpieczniej - przeprowadzałem przez granicę różne osoby. Byli to nieznajomi, którzy z reguły nie podawali swych nazwisk. Największe grupy, jakie przyszło mi wtedy prowadzić, liczyły po 4 osoby. Parę razy szedłem z moim serdecznym przyjacielem Wacławem Felczakiem, który przychodził do kraju dla wykonywania różnych zadań konspiracyjnych. Przez cały czas mojego kurierowania zachowywałem się jak lis. Działałem tylko nocą. Starałem się, aby nikt z obcych ludzi mnie nie widział. W Zakopanem siedziałem tylko w punktach kontaktowych i nigdy nie wychodziłem na ulicę. O mojej działalności wiedzieli tylko najbliżsi przyjaciele. Wiele chyba pomogło mi to, że mój przyjaciel, wójt z Kościeliska, Staszek Szczepaniak, tak coś zdziałał, że w ogóle nie figurowałem w ewidencji gminy. Dzięki tej całej konspiracji Niemcy do lata 1941 nie wiedzieli o mnie absolutnie nic. Ale wtedy coś się zaczęło pod tym względem psuć. Pierwszym tego sygnałem było aresztowanie mojej żony. Ta podczas przesłuchania z uporem jednak powtarzała, że jesienią 1939 r. po wielkiej kłótni opuściłem ją i od tego czasu nie widziała mnie na oczy. Widać to wyjaśnienie trafiło im do przekonania, skoro wypuścili ją na wolność. Musiała im jednak podpisać zobowiązanie, że jeśli tylko się czegoś dowie o mnie, to natychmiast doniesie miejscowemu gestapo. Żona wykazała przy tym wiele zdolności aktorskich, gdyż znakomicie odegrała rolę porzuconej z małym dzieckiem kobiety. Wyklinała mnie okropnie i udawała naiwniaczkę żądając, aby zmusili mnie do zapłacenia alimentów, gdy przy jej pomocy uda się mnie schwytać. To była już niebezpieczna zabawa. Tym draniom nie wierzyłem. A może wypuścili żonę tylko na wabika? Umówiłem się z nią, że następnym razem, gdy wrócę z Budapesztu, zabiorę ją ze sobą. W tym czasie miała się przygotować do drogi, a dziecko oddać gdzieś do znajomych, mieszkających poza Podhalem. Zaczęła się dla mnie psychiczna katorga. Przez całą drogę do Budapesztu o niczym innym nie myślałem, tylko o moich najbliższych. Bałem się o nich, miałem najgorsze przeczucia. To sprawiło, że w rekordowo krótkim czasie dotarłem do centrali w Budapeszcie gdzie meldując o wykonaniu zadania opowiedziałem równocześnie o mojej rodzinnej sytuacji i prosiłem, aby możliwie natychmiast wysłano mnie z powrotem do kraju. Po kilku dniach byłem więc znowu w Zakopanem, gdzie jak zwykle przyniosłem pocztę, a miałem zabrać najcenniejszy dla mnie "bagaż". Gdy skradałem się do domu Szczepaniaków, słyszałem bicie własnego serca. Byłem podniecony i zdenerwowany. Bez przerwy zadawałem sobie tylko jedno pytanie: "Czy żona i dziecko żyją?" Stałem pod domem i nie miałem odwagi zapukać w szybę. Po prostu bałem się usłyszeć jakąś straszliwą wiadomość. Na moje szczęście sytuacja nie była beznadziejna. Żonę zastałem u Szczepaniaków, gdzie czekając na moje przybycie ukrywała się. Gestapo przychodziło do niej prawie każdego dnia. Pytano o mnie. Później aresztowano ojca i brata żony. Torturowano ich, ale ponieważ mówili to samo, co ona, więc zostali wypuszczeni. Teraz byłem już pewny, że gestapo coś musiało wiedzieć. Niemcy wyraźnie się szykowali do rozprawy ze mną, tylko jeszcze nie wiedzieli, jak to zrobić. Byłem dla nich wciąż prawie mityczną postacią. Dla ostrożności nie nawiązywałem kontaktu z teściem, tylko zabrałem żonę i razem z nią szczęśliwie dotarłem do Budapesztu. Ponieważ i dziecko było w bezpiecznym miejscu, znowu odzyskałem humor i spokój psychiczny. Oczywiście ta wzmagająca się na mnie nagonka wcale mnie nie przestraszyła. Za parę tygodni byłem znów w Zakopanem. Tym razem sprawa przybrała już całkiem poważne rozmiary. Hitlerowcy ogłosili list gończy, w którym między innymi donosili, że "poszukuje się groźnego bandyty, Józefa Krzeptowskiego. Kto pomoże w jego ujęciu lub wskaże jego miejsce ukrywania się, otrzyma w nagrodę 50 tysięcy złotych". Gestapo dowiedziało się również, że zniknęła moja żona, co upewniło Niemców, że jednak gdzieś jestem w pobliżu i działam. Przyszli ponownie aresztować mojego teścia i szwagra, lecz ci zauważyli jadących autem gestapowców i zdołali uciec do lasu. Podczas ucieczki został postrzelony mój teść. Od tego dnia obaj ze szwagrem musieli się ukrywać. Hitlerowcy wpadli w szaleńczą złość i aby się na nich choć częściowo zemścić, spalili ich dom przy ulicy Kościeliskiej 70. Nie mogłem w tej sytuacji pozostawić ich w kraju. Zabrałem więc teścia i szwagra na Węgry. Nasza droga przeszła szczęśliwie, ale teść po odniesionej od gestapowców ranie przeleżał później w szpitalu parę miesięcy. Nasza praca kurierska stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Trzeba się było mieć nieustannie na baczności, nawet na Węgrzech, gdzie od roku 1942 systematycznie zwiększali swoje wpływy zwolennicy Hitlera i podobnie jak w Słowacji, wrogo nastawiali władze przeciw Polakom. Gdyby nas ktoś zdemaskował, bylibyśmy natychmiast aresztowani i groziłoby nam wydanie w ręce gestapo, co równało się śmierci. Ale nawet to nie było w stanie powstrzymać moich zagranicznych wędrówek. W lipcu 1942 r., gdy solidnie zmęczony wróciłem z kraju, dostałem rozkaz natychmiastowego udania się do Słowacji, gdzie czekał na przeprowadzenie szlakiem przez Rożniawę kurier Roman Stramka. Cała ta historia wydała mi się bardzo zagadkowa, ale rozkaz należało wykonać. Błyskawiczna i tajemnicza akcja wyświetliła się później. Oto na szlaku kurierskim Budapeszt-Nowy Sącz, przez Koszyce, nastąpiła wpadka. Z Nowego Sącza wracał kurier Kazimierz Świerczek w towarzystwie łącznika AK, porucznika "Kostki". Na granicy słowackiej natknęli się oni na straż graniczną, która otworzyła do nich ogień. "Kostek" został zastrzelony, a Świerczek zdołał uciec i przedostać się do Budapesztu. W tym samym czasie w kraju znajdował się inny kurier, Roman Stramka, który chodził tym samym szlakiem. Zachodziła obawa, że Słowacy zrobią na granicy zasadzkę i Stramka również wpadnie. Na szczęście już była wtedy łączność radiowa pomiędzy Budapesztem i krajem. Przez radiostację wydano polecenie, aby Stramka nie wracał tradycyjnym szlakiem, lecz udał się do Polomy, skąd zostanie już przyholowany do bazy. Ja właśnie byłem tym holownikiem. Droga radiowa oddawała nam nieocenione usługi. Dzięki niej wiedziano, czy dotarliśmy do kraju, czy przesyłki dotarły do adresatów, no i, jak w wypadku Stramki, nadawano nią ostrzeżenia. Mój podopieczny zgłosił się najpierw w Popradzie w punkcie kontaktowym u taksówkarza Lacha, a ten przywiózł go do punktu w Polomie u Antala. Tam zastałem Stramkę. Był cholernie zdenerwowany, gdyż znajdował się na zupełnie sobie nie znanym szlaku, a poza tym nie wiedział, co się stało. Dopiero ja mu wyjaśniłem, co zaszło. Stramka wyraźnie pomarkotniał na wiadomość o tym że został zastrzelony "Kostek", którego świetnie znał i nawet parę razy przeprowadzał przez granicę do Budapesztu. Mieliśmy cały dzień czasu na opowiadania i medytację. Gdy zapadła noc, wyruszyliśmy w drogę. Mimo że szło się nam wyśmienicie, gdyż mój towarzysz chodził jak kozica, jego zdenerwowanie i mnie się udzieliło. Byłem jakiś taki cholernie niespokojny. W pobliżu Rożniawy byliśmy już o 4 nad ranem, a ponieważ pociąg do Budapesztu odchodził dopiero o 7, postanowiliśmy jeszcze wypocząć. Był upalny lipiec. Urządziliśmy się w ten sposób, że jeden czuwał, a drugi drzemał - tak na zmianę. Chodziło o to, aby nie przespać odjazdu pociągu. Gdy przybyliśmy na dworzec kolejowy, zwróciło naszą uwagę to, że gęsto kręciły się "koguty" (tak nazywaliśmy żandarmów, od piór, które nosili przy czapkach). Ponieważ nie chcieliśmy im wpaść w oko, poszliśmy na piwo i do pociągu wskoczyliśmy w ostatniej chwili. Zgodnie z naszą kurierską tradycją każdy z nas jechał w oddzielnym wagonie. Chodziło o to, aby w razie jakiejś wpadki chociaż jeden kurier mógł się ratować. Stałem właśnie na korytarzu mojego wagonu, gdy nagle zobaczyłem przez szybę, że w następnym wagonie, gdzie jechał Stramka, gorączkowo kręcą się "koguty". Mój instynkt mówił mi, że coś jest niedobrze. Ponieważ z wagonu Stramki przeszedł w moim kierunku jakiś Węgier, zagadnąłem go po węgiersku, co się tam dzieje, że kręci się tyle żandarmów. Nieznajomy oświadczył, że "koguty" legitymują podróżnych, aresztowali już jakiegoś Polaka i jeszcze kogoś szukają. Myślałem błyskawicznie. Stramka wpadł, muszę natychmiast uciekać. Szybko przeszedłem na tył pociągu. Miałem szczęście, gdyż akurat zbliżał się do jakiejś stacji kolejowej. Bieg zwalniano, jechaliśmy coraz wolniej. Wyjrzałem przez okno. Z daleka zauważyłem, że po peronie kręcą się żandarmi; wyglądało na to, że oczekują na przyjazd pociągu. "Nie ma na co czekać" - pomyślałem. Pociąg jechał już zupełnie wolniutko, wyskoczyłem na drugą stronę. Mimo niesłychanego zdenerwowania pamiętałem o tym, że nie mogę robić żadnych gwałtownych ruchów. Człowiek w wypadku zagrożenia zwykł zawsze biec, a tu trzeba było iść flegmatycznie naprzód. Czasu nie było wiele, gdyż po odejściu pociągu, który mnie zasłaniał, zostałbym natychmiast zauważony. Przede mną o kilkanaście kroków leżała wielka kupa wiórów z drzewa. Od razu zrozumiałem, że tylko one mogą mnie uratować. Obejrzałem się do tyłu - nie było nikogo, więc szybko zagrzebałem się w stertę wiórów. Słyszałem, jak odjeżdżał pociąg. Siedziałem jak mysz pod miotłą, byłem w potwornych opałach, cały czas myślałem o Stramce. Dopiero po półtorej godzinie zdecydowałem się wychylić głowę z wiórów. W promieniu kilkuset metrów nie zauważyłem nikogo. Szybko więc wyskoczyłem, otrzepałem się i zdecydowałem wrócić na stację, aby się dowiedzieć, kiedy odchodzi następny pociąg do Budapesztu. Nerwy miałem napięte do granic możliwości, wydawało mi się, iż idę sztywny jak kołek, za wszelką cenę starałem się rozluźnić mięśnie. Szedłem powoli, tylko gałki oczu latały mi na wszystkie strony, gdyż chciałem jak najwięcej widzieć, nie robiąc przy tym ruchów głową. Na dworcu było tylko paru cywilów. Jak wynikało z rozkładu jazdy, następny pociąg do Budapesztu miałem dopiero po południu, lecz nie mogłem się w żadnym wypadku kręcić w pobliżu dworca, boby mnie w końcu dopadli żandarmi. Postanowiłem więc pójść wzdłuż torów i zatrzymać się w najbliższych krzakach lub zbożu i tam przeczekać do odjazdu pociągu. Przede mną w odległości kilkudziesięciu metrów szła grupa chłopów węgierskich. Ponieważ zaczął popadywać deszczyk, wszyscy pozdejmowali buty i szli boso, buty zaś nieśli w rękach. Cholernie mnie śmieszyła ta oszczędność butów, ale uczyniłem tak jak oni, aby nie rzucać się w oczy. W pewnym momencie coś kazało mi się obejrzeć do tyłu. Z daleka zobaczyłem dwóch żandarmów jadących na rowerach. Nie było się co zastanawiać, czy oni mnie tropią, czy też nie, trzeba było uciekać. Przeszedłem na drugą stronę toru, gdzie tuż, tuż znajdował się łan dorodnej pszenicy, wypatrzyłem wśród niej wąską ścieżynę i dałem w nią nura. Nie wiem, ile biegłem, może kilometr, może dwa. Gdy brakło mi już tchu, a pogoni za sobą nie czułem, ciężko dysząc usiadłem na ziemi. Naokoło miałem łany zboża. Czułem się zupełnie bezpieczny. Deszcz przestał padać. Było gorąco, duszno. Momentalnie dały o sobie znać niewyspanie i zmęczenie, zachciało mi się straszliwie spać. Wiedziałem, zdawałem sobie z tego sprawę, że zaśnięcie w tej sytuacji mogło mieć dla mnie groźne następstwa, ale nie mogłem w żaden sposób odmówić sobie tego. Zasnąłem kamiennym snem. Nie wiem, jak długo to trwało. Obudził mnie jakiś świst. "Co się dzieje? Gdzie jestem?" Oprzytomniałem błyskawicznie. Ten świst, który słyszałem, był mi doskonale znany. To był charakterystyczny odgłos, jaki wydają kosy przy ścinaniu zboża. Znalazłem się nieoczekiwanie w samym środku żniw. Dosłownie w samym środku, gdyż miejsce, w którym leżałem, było już tylko maleńką wysepką zboża na tle całych skoszonych łanów. Teraz już wypadki potoczyły się szybko. Chciałem się wydostać z tej matni, zacząłem się czołgać. Kosiarze musieli mnie usłyszeć. Podbiegli do mnie z wyciągniętymi kosami. Otoczyli mnie ze wszystkich stron. Decyduję się iść na całego. Dobywam pistoletu. Chłopi cofają się przerażeni, ale na moje nieszczęście, nawet nie wiadomo skąd, jakby spod ziemi pojawiają się żandarmi, którzy wzywają mnie do podniesienia rąk i rzucenia pistoletu. Oceniłem szybko sytuację. Nie miałem żadnych wątpliwości, dwa "koguty" szły jednak po moich śladach. Nie miałem żadnych szans wydostania się z matni. Poddałem się. Jeden z żandarmów uderzył mnie kolbą karabinu w twarz. Piekielny ból, jakiś szum w głowie, smak krwi w ustach - zemdlałem. Gdy oprzytomniałem, na moich rękach tkwiły już kajdanki. To była miejscowość Tornalia. Przyprowadzono mnie na posterunek, gdzie zobaczyłem Romka Stramkę, który stał przykuty do kaloryfera. Przede wszystkim pytano, czy się znamy. Popatrzyłem na Romka tak, jakbym go widział pierwszy raz w życiu. Oczywiście powiedziałem, że nigdy tego człowieka nie widziałem. Tak trzeba było. W takich wypadkach nie wolno było się do nikogo przyznawać, gdyż lepiej się bujało w pojedynkę. Przy stwierdzeniu znajomości nastąpiłyby konfrontacje zeznań, no i wpadka gotowa. Zamknięto mnie w oddzielnej celi, Romek siedział obok w drugiej. Następnego dnia wyprowadzona nas z celi, skuto razem i w licznej eskorcie żandarmów odwieziono do miasta Miszkolc. Tu również zamknięto nas w oddzielnych celach. W sytuacji, w jakiej się znalazłem, mogły mnie jeszcze uratować jedynie jakieś mądre zeznania. Wysilałem więc mózgownicę, aby wynaleźć jakąś dobrą, wiarygodną bajeczkę. Obmyślałem wszystko dokładnie, toteż na drugi dzień szedłem na przesłuchanie raczej spokojny. A więc powiedziałem oficerowi śledczemu, że jestem Polakiem, mieszkam w obozie polskich uchodźców w Ebed razem z żoną. Pozostawiliśmy jednak w kraju małe dziecko, za którym moja żona straszliwie tęskni, więc postanowiłem pójść po nie, ale pomyliła mi się droga i oto mnie mają. Na to moje piękne wyjaśnienie oficer zrobił się czerwony, jakby go miała za chwilę nagle krew zalać, i wrzasnął na mnie: - Jesteś bolszewickim szpiegiem, przyznaj się lepiej! A co u ciebie robił wobec tego pistolet? Na takie pytanie również byłem przygotowany. Powiedziałem więc, że to jest polski pistolet vis, wyprodukowany w Radomskiej Fabryce Broni, mam go od 1939 r. i przybyłem z nim na Węgry, gdyż stanowił dla mnie cenną pamiątkę. Przez kilka dni zabawa się powtarzała. Przesłuchiwano mnie ciągle. Oni ryczeli na mnie, że jestem "sowieckim szpiclem", a ja z uporem powtarzałem swoją opowieść identycznie jak za pierwszym razem. Po kilkunastu dniach znudziła im się widać moja piękna opowieść, gdyż przewieźli mnie do innego więzienia, do zbiorowej celi, gdzie ku mojemu zdziwieniu i radości zastałem Romka Stramkę. Nie, nie było z nim żadnych powitań. Oficjalnie nie znaliśmy się i tę wersję trzeba było utrzymać. "A jeśli zrobiono to specjalnie? W celi może być szpicel". Znaliśmy się już na tym ich śledztwie. Po paru jednak dniach mieliśmy się już prawo poznać na tyle w celi więziennej, że zaczęliśmy z sobą rozmawiać, co oczywiście nie mogło budzić żadnych podejrzeń u współwięźniów. Romek był w gorszej sytuacji niż ja, gdyż znaleziono przy nim zaszyfrowaną pocztę i mikrofilmy. Do niczego się jednak nie przyznawał. Mówił tylko, że uciekł z Polski, gdyż tam panuje okropny terror, a to, co przy nim znaleźli, wręczył mu jakiś nieznajomy mężczyzna z gorącą prośbą, aby dostarczył w Budapeszcie. Stramka oczywiście podał jakieś zmyślone adresy w Budapeszcie. Do kurierstwa nie mógł się przyznać w żadnym wypadku. Niedługo siedzieliśmy w jednej celi. Pewnego dnia wywołano mnie, założono kajdanki i przewieziono pociągiem do Budapesztu. Tu bez przesłuchań siedziałem pięć dni. Po tym okresie dwóch żandarmów przywiozło mnie do Ebed, gdzie miała nastąpić konfrontacja u wójta Ebed. Miał on potwierdzić, czy rzeczywiście tam mieszkam. Notar - tak zwali wójta na Węgrzech - był moim dobrym znajomym i nie tylko potwierdził moją przynależność do jego gminy, ale również wystawił mi znakomitą opinię. Notar - wielki przyjaciel Polaków - domyślił się, o co chodzi, i właśnie walnie przyczynił do tego, że zostałem zwolniony. Trzeba przyznać, że Węgrzy mimo silnego nacisku ze strony Hitlera, by Polaków traktowano jako wrogów, by obozy uchodźców zadrutować i zrobić z nich obozy koncentracyjne, jednak z Polakami obchodzili się na ogół łagodnie. Gdy wreszcie byłem wolny, z uznaniem pomyślałem o decyzji poddania się. A tak koło tego zboża swędziała mnie ręka, aby pociągnąć za spust pistoletu i popróbować oswobodzić się siłą. Byłaby to tragiczna w skutkach decyzja. Zresztą pamiętałem o naszym nastawieniu, jakie mieliśmy, żeby na terytorium Węgier nie używać broni, tego kurierzy trzymali się zawsze. Używanie broni byłoby nierozsądne, pogorszyłoby stosunki między Polakami i Węgrami. Gdy skończyły się moje zmartwienia, natychmiast pomyślałem o Romku. Co się z nim dzieje? Jakież było moje zdziwienie, gdy właśnie zastałem go u mnie w domu rozmawiającego z moją żoną. - Co się z tobą działo? Mów szybko! Roman zaraz przystąpił do opowiadania mi całej historii. Mówił, że skutego w kajdankach wiózł go jakiś żandarm pociągiem do Budapesztu. W pewnym momencie Stramka poprosił, że chce iść do ubikacji, ale żandarm był czujny i poszedł z nim, nawet nie pozwolił mu zamknąć drzwi. Ponieważ nie było nikogo akurat na korytarzu, Romek postanowił wykorzystać okazję. Pchnął silnie żandarma, ten wpadł na drzwi, które się otwarły, i wyleciał z pędzącego pociągu. Wszystko odbyło się prawie bezszelestnie. Romek w pierwszej chwili zupełnie zbaraniał i nie mógł uwierzyć w to, że tak łatwo pozbył się anioła stróża. Gdy parę kilometrów później pociąg zwalniał przed jakąś stacją, Romek również wyskoczył z pociągu. Miał jednak kolosalne szczęście, gdyż w pierwszej napotkanej chałupie trafił na świetnego faceta, który wykazał wiele zrozumienia dla jego sytuacji, przepiłował kajdanki pilnikiem, nakarmił, a następnie zaprowadził do znajomego, który samochodem odwiózł go do Ebed. Właśnie Romek opowiadał zmartwionej żonie o naszych przygodach, gdy wszedłem do domu. Radość była ogromna... Gdy odpoczęliśmy, trzeba było jechać do Budapesztu zameldować się przełożonym. Ucieszyło ich nasze przybycie, domyślali się, że gdzieś musieliśmy wpaść, lecz nie wiedzieli, gdzie nas zatrzymano i więziono. Po złożeniu dokładnego sprawozdania o wszystkich zajściach otrzymałem dwa miesiące urlopu. Ten wypoczynek bardzo mi się przydał, gdyż miałem już solidnie zszarpane nerwy. Jesienią 1942 r. znowu powróciłem na szlak kurierski, ale już nie chodziłem tak często. Wyręczały nas krótkofalówki. Do kraju chodziło się już tylko z ważnymi zadaniami. Zimą 1942/43 wstrzymano w ogóle wędrówki kurierów przez Tatry. Robota ruszyła na dobre dopiero wiosną. Przeprowadziłem między innymi do kraju paru oficerów, którzy uciekli z obozu internowanych na Węgrzech i szli do Polski, aby zasilić szeregi partyzanckie. Dostarczyłem ich w Zakopanem do stałego punktu kontaktowego u Jana Walczaka i tam się z nimi rozstałem. Moja praca kurierska przebiegała nadal bez przeszkód do marca 1944 r. Pamiętam jak dziś. Było to 18 marca tego roku. Właśnie wróciłem z kraju, byłem straszliwie zmęczony i odpoczywałem, gdy gruchnęła tragiczna dla nas wiadomość, że Niemcy rozpoczęli okupację Węgier. Jeden z Polaków, który nawiał w ostatniej chwili ze stolicy tego kraju, opowiadał, że hitlerowcy dokonali masowych aresztowań wśród patriotów węgierskich oraz zamknęli wielu Polaków. Następnie dotarła do nas wiadomość, że w Budapeszcie zostały otoczone wszystkie urzędy, że szaleje terror, że zaczęły się rozstrzeliwania Polaków. To był dla nas ostateczny sygnał. Powiedziałem żonie, aby zaczęła likwidować nasze prowizoryczne gospodarstwo. 20 marca przyjechał do nas z bazy przerzutowej w Budapeszcie znajomy nazwiskiem Dąbrowski. Był niesłychanie przerażony - opowiadał, że musimy natychmiast uciekać, gdyż wcześniej czy później, jeśli pozostaniemy na Węgrzech, Niemcy dostaną nas w swe łapy. Musiałem się opanować. Wiedziałem, że w tej sytuacji przypada mi rola kapitana tonącego okrętu, muszę działać bez nerwów, rozważnie i przede wszystkim niesłychanie ostrożnie. Zdecydowałem, że ja pojadę pociągiem razem z żoną do Rożniawy i wszyscy spotkamy się w nowym punkcie kontaktowym, zorganizowanym od jesieni 1943 r. w szkole przez miejscową nauczycielkę. Przez całą noc jechaliśmy pociągiem. Gdy rano przybyliśmy do punktu kontaktowego, zastaliśmy tam obok Dąbrowskiego jeszcze 4 innych Polaków, których nie znałem. Na całe szczęście wojska niemieckie jeszcze do Rożniawy nie dotarły. Następnego dnia o świcie przeszliśmy granicę naszym kurierskim szlakiem i przedostaliśmy się do wsi Poloma, gdzie ukrył nas przyjaciel Słowak, Stefan Antal. U niego przeczekaliśmy do czasu, gdy przyjechał po nas niezawodny Józek Lach z Popradu. Wszyscy załadowaliśmy się do jego samochodu i po paru godzinach byliśmy już w Tatrach, w okolicy Szczyrbskiego Plesa. W górach leżał jeszcze śnieg. Nie mieliśmy nart, a tu trzeba było iść trudnymi partiami gór. Nie czuliśmy się też najlepiej pod względem psychicznym. Ostatnie wydarzenia na Węgrzech szokowały nas wszystkich. No, ale cóż, szliśmy z deszczu pod rynnę. Brnęliśmy powoli po mokrym śniegu, było to wszystko męczące. Najpierw odpoczywaliśmy kilka godzin w schronisku Kertesa w miejscowości Trzy Studnie. Jak zwykle gościnny Słowak nakarmił nas, udzielił schronienia. Później dotarliśmy w Cichej Dolinie do szałasu pasterskiego, spędziliśmy tu całą noc. Paliliśmy ognisko i suszyliśmy buty i ubranie. Na polską stronę do naszego rodzinnego Kościeliska dobrnęliśmy ledwie żywi po trzech dniach marszu. Do końca wojny ukrywaliśmy się już razem z żoną - latem w Tatrach Zachodnich, zimą zaś u przyjaciół na, Orawie. Był to straszny okres w mym życiu, lecz krzepiły mnie wtedy wieści z frontu - Niemcy otrzymywali na wszystkich polach bitew śmiertelne ciosy. Wiedziałem, że zbliża się ich agonia, a to dodawało mi sił do przetrwania. Doczekałem wolności. Tajemnica walizy z dolarami Jan Bobowski - urodz. w 1917 r. w Zakopanem. Bardzo wcześnie zaczyna uprawiać sport narciarski, podczas FIS w Zakopanem w 1939 r. startuje w reprezentacji Polski w konkurencjach klasycznych, uzyskując dobrą lokatę. W marcu 1939 r. zostaje powołany do wojska, gdzie również trenuje biegi narciarskie, przygotowując się do olimpiady w Lahti (Finlandia) Bierze udział w kampanii wrześniowej, dostaje się do niewoli niemieckiej, skąd ucieka i wraca do Zakopanego. Z początkiem roku 1940 nawiązuje kontakt z ruchem oporu i w lutym z grupą innych sportowców zakopiańskich przedostaje się na Węgry, gdzie wstępuje do służby kurierskiej. Po zakończeniu działań wojennych wraca do kraju, kończy studia inżynieryjne i pracuje w Zakopanem jako architekt. Za działalność przeciwko okupantowi hitlerowskiemu odznaczony Krzyżem Walecznych oraz Medalem Zwycięstwa i Wolności, otrzymał również Srebrny Krzyż Zasługi za osiągnięcia w pracy zawodowej. Zmarł w kwietniu 1970 r. Jako młody chłopiec trenowałem narciarstwo w klubie "Wisła". W roku 1939 zdobyłem w Worochcie mistrzostwo Karpat wschodnich, a w czasie FIS w Zakopanem w 1939 r. byłem w reprezentacji Polski. W marcu tegoż roku zostałem powołany do wojska i wcielony do 1 Pułku Strzelców Podhalańskich w Nowym Sączu. Nadal trenowałem biegi narciarskie, bo miałem, jako uczestnik patrolu wojskowego, wziąć udział w olimpiadzie w Lahti na terenie Finlandii. Niestety, wybuchła wojna. Uczestniczyłem w kampanii wrześniowej, potem dostałem się do niewoli, skąd udało mi się jednak zbiec i wrócić do Zakopanego. Dowiedziałem się tutaj, że Niemcy rozlepili w mieście obwieszczenia wzywające wszystkich, którzy brali udział w wojnie, do rejestracji. Zgłosiło się około 40 mężczyzn. Wszyscy zostali aresztowani przez gestapo, a następnie wywiezieni do Słowacji i stamtąd do obozu w Rzeszy. Dowiedziałem się również, że 9 listopada na cmentarzu zakopiańskim został rozstrzelany przez gestapo mój kolega Władysław Berych, wielokrotny mistrz polski w biegach narciarskich. W tej sytuacji lepiej się było nie zgłaszać. Ale taka decyzja zmuszała do ukrywania się. Nie spałem więc we własnym domu, lecz u znajomych, co kilka dni w innym miejscu. W mieście w ciągu dnia prawie się nie pokazywałem, a czyniłem to jedynie wieczorem, i to z dużą ostrożnością. Takich jak ja było zresztą w Zakopanem więcej. Przeważnie młodzi mężczyźni - sportowcy, byli wojskowi oraz ci wszyscy, którzy obawiali się aresztowania przez gestapo. Jeszcze jesienią 1939 r. w okazałym pensjonacie zakopiańskim przy ulicy Chałubińskiego 7 o nazwie "Palace" Niemcy założyli placówkę gestapo. Objęła ona swym zasięgiem cały powiat nowotarski. Gestapowcy do "Palace" coraz częściej zaczęli zwozić więźniów. Byli to przeważnie sportowcy albo ci, którzy usiłowali przekroczyć granicę polsko-słowacką, a następnie dostać się do Budapesztu. Niemcy doskonale orientowali się, jaką klasę jako przeciwnicy reprezentowali polscy sportowcy-narciarze, dla których Tatry nie miały żadnych tajemnic. Bali się tych odważnych młodych ludzi, którzy jak cienie przenikali przez granicę, roztapiali się w mrokach nocy, gubiąc najbardziej zawzięty pościg. Bojąc się działalności narciarzy, rozpoczęli akcje "profilaktyczne". Bez żadnego powodu otaczali wieczorem dumy i aresztowali osoby, które uznali za niebezpieczne. Ale zagrożeni zaczęli spotykać się potajemnie. I to już były zalążki ruchu oporu w Zakopanem. Pewnego wieczoru, chyba w drugiej połowie stycznia 1940 r., spotkałem na ulicy kolegę Staszka Kulę. On też ukrywał się przed gestapo. Zwierzył mi się, że pracuje w podziemnej organizacji i nawet kilkakrotnie przechodził, oczywiście nielegalnie, przez granicę, do Budapesztu. Mówił, że jest tam polska placówka ruchu wolnościowego, zajmująca się przerzutem z okupowanej Polski ludzi, którzy są zdolni do pełnienia służby wojskowej. Z Węgier są oni kierowani później przez Jugosławię do Francji, a tam wcielani do tworzącej się pod dowództwem generała Sikorskiego polskiej armii. Staszek powiedział mi też, że ostatnio otrzymał od swoich władz konspiracyjnych zadanie przedostania się do Zakopanego i zorganizowania trasy przerzutów przez Tatry. Otrzymał także polecenie przerzucenia z Zakopanego do Budapesztu kilku zaufanych sportowców, którzy znają dobrze Tatry i nadawaliby się do służby kurierskiej. Tą wiadomością bardzo się ucieszyłem, bo dość już miałem bezczynności. Jeszcze tego samego wieczoru omówiliśmy ze Staszkiem, kogo chcielibyśmy zabrać ze sobą. Ustaliliśmy, że mam zająć się wyszukaniem odpowiednich osób i przeprowadzić z nimi rozmowy. W ciągu następnych spotkań uzgodniliśmy ostateczny skład grupy, która miała wyruszyć do Budapesztu. 1 lutego 1940 r., tę datę pamiętam dokładnie, około godziny 4 po południu spotkaliśmy się w Kuźnicach przy trasie zjazdowej z Kasprowego Wierchu. Oprócz mnie i Staszka Kuli na spotkanie to stawiło się 9 młodych narciarzy z Zakopanego: Jan i Andrzej Marusarzowie, Mieczysław Joszt, Józef Szczepaniak, Anatol Graneld, Czesław i Stanisław Wrześniakowie, Zenon Michalik i Władysław Roj-Gąsienica. Byliśmy ubrani w stroje narciarskie, każdy z nas miał narty i wyładowany po brzegi plecak. Zabraliśmy ze sobą najlepszy sprzęt, przygotowany wcześniej na zawody. Dla dwudziestokilkuletnich mężczyzn, wytrawnych narciarzy (większość z tej grupy była już mistrzami lub wicemistrzami Polski w narciarstwie), żołnierzy kampanii wrześniowej - niewola była czymś, z czym nie mogliśmy się pogodzić. Wyprawa ta dodała nam otuchy. Widzieliśmy już siebie w polskich mundurach, choć z dala od ojczyzny. Cieszyła nas świadomość, że będziemy znów potrzebni krajowi. Nie przeczę, że pociągała nas także tajemniczość całego przedsięwzięcia. Ściemniało się już dobrze, gdy nasza jedenastka wyruszyła w drogę, na razie z nartami na plecach. Brnęliśmy przez zaspy śniegu. Silny mróz szczypał policzki, szliśmy więc szybko. Śnieg skrzypiał nam pod nogami, niebo było wypogodzone, co sprzyjało wędrówce. Znaliśmy dobrze drogę. Prawie każdy z nas dziesiątki razy od młodych lat zimą szusował tędy z Kasprowego. Umówiliśmy się, że choć Staszek Kula jest organizatorem wyprawy i w pewnym sensie jej kierownikiem, to na Andrzeju Marusarzu będzie spoczywał ciężar przeprowadzenia grupy przez Tatry. Andrzej znał je świetnie, tak po stronie polskiej, jak i słowackiej, był przecież przewodnikiem tatrzańskim trzeciej klasy. Późnym wieczorem dotarliśmy na Halę Gąsienicową i zatrzymaliśmy się w schronisku, które prowadzili małżonkowie Bustrzyccy. Nie zdziwiliśmy się spotkawszy w schronisku kilku grenzschutzów. Staszek Kula nas uprzedził, miał nawet wśród nich znajomych. Byli to Austriacy, górale tyrolscy. Mieliśmy z sobą wódkę, słoninę, kiełbasę, a to umożliwiło nam znalezienie tzw. wspólnego języka. Nie żałowaliśmy im niczego. Było już dobrze po północy, gdy naszych "przyjaciół", zupełnie pijanych, ułożyliśmy do snu. Zresztą nawet trzeźwi nie mogli przypuszczać, żeby w tak ciężkich warunkach próbował ktoś przekroczyć granicę w Tatrach. Byli więc spokojni i umawiali się nawet z nami na drugi dzień na wspólny trening narciarski. Próbowaliśmy zdrzemnąć się, siedząc na krzesłach. Ale mimo zmęczenia sen nie chciał przyjść. Któż zresztą mógłby w takiej sytuacji spać?! Ledwie zaczęło świtać, pojedynczo i cicho, by nie budzić śpiących grenzschutzów, zaczęliśmy wychodzić ze schroniska. Szliśmy w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego, dalej przez Zawrat w kierunku Cichej Doliny, a stąd już pomknęliśmy w dół na nartach. Pod wieczór tego samego dnia dotarliśmy do wsi Szczyrba po słowackiej stronie. Dalej pojechaliśmy pociągiem do granicy węgierskiej. W tym czasie można było jeszcze przejechać pociągiem przez Słowację, oczywiście zachowując pewne środki ostrożności. Przede wszystkim nie należało rozmawiać po polsku. Granicę słowacko-węgierską w okolicy Koszyc przeszliśmy pieszo. Pomogli nam w tym Słowacy - znajomi Staszka Kuli. 5 lutego w godzinach popołudniowych szczęśliwie wszyscy dojechaliśmy do Budapesztu. Nasz kierownik Staszek Kula znał już dobrze Budapeszt i konspiracyjne stosunki Polaków. Zaprowadził nas najpierw do konsulatu polskiego przy ulicy Vaci. Z jakąż satysfakcją meldował o wykonaniu polecenia! Dalej sprawa jednak nie była taka prosta, jak by się mogło wydawać. Jacyś nieznani cywile każdego z nas badali szczegółowo i spisywali dokładne personalia. Pytali o biografię i różne inne, z pozoru mało ważne rzeczy. Chodziliśmy od jednej kancelarii do drugiej, w jednym miejscu pobieraliśmy blaszane numerki, w innym oddawaliśmy je. Często o to samo pytano nas po kilka razy. Nie byliśmy tym obrażeni, zdawaliśmy sobie bowiem sprawę, że to konspiracja, że chodzi tu nie o błahe sprawy. Nikogo nie można przecież przyjąć na kuriera od razu. A tym bardziej, że w ostatnim czasie w Zakopanem Niemcy zaczęli tworzyć z Górali separatystyczną organizację pod nazwą "Goralenvolk". W Budapeszcie mieli więc podstawy do ostrożności, by nie przyszedł z nami jakiś zdrajca zaprzedany tej organizacji. Weryfikacja trwała 3 dni. Z naszej grupy prócz Staszka Kuli, który był już zaprzysiężony, wytypowano do służby kurierskiej czterech: Władka Roja, Janka Marusarza, Cześka Wrześniaka i mnie. Zamieszkaliśmy w hotelu "Astoria" przy ulicy Lajosa Kossutha. Pozostałych skierowano do obozów dla uchodźców Polaków, nazywających się po węgiersku: "Lengyel Menekult Tabor". Wkrótce stamtąd dostali się oni do armii generała Sikorskiego we Francji. My tymczasem osiągnęliśmy następny etap wtajemniczenia. W Wojskowej Bazie Wywiadowczo-Łącznikowej, zakonspirowanej pod kryptonimem "Romek", a mieszczącej się wówczas przy ulicy Donati 12, załatwiano ostateczne formalności związane z przystąpieniem do służby kurierskiej. Wysłuchaliśmy kilku wykładów, zapoznano nas z przyszłą pracą. Nadano też każdemu pseudonim i, przede wszystkim przyjęto od nas przysięgę na wierność ojczyźnie. Otrzymałem pseudonim "Ceper". Pamięć to jednak precyzyjny mechanizm. Przywiedzie jedno wspomnienie, a zaraz zaczyna obrastać ono w dalsze wspomnienia. Przypominają się następne fakty i to, co z nimi ma jakiś związek. Kierownik przerzutów zagranicznych bazy "Romek" nazywał się Jasiewicz. On też powiadomił mnie, że w ciągu najbliższych dni razem z Cześkiem Wrześniakiem pójdziemy do kraju. Naszym zadaniem będzie organizowanie tam punktów kontaktowych, "melin", jak je nazwał. Im będzie ich więcej, tym łatwiejsza będzie łączność. Umożliwi to przerzuty z okupowanego kraju nie tylko poczty, ale i ludzi. Na zakończenie powiedział, żeby czekać na zawiadomienie. Mieszkałem w dobrym hotelu. O jedzenie także nie musiałem się martwić, gdyż dostaliśmy specjalne bloczki żywnościowe. Z tymi bloczkami chodziliśmy na posiłki do jednej z restauracji. Wolnego czasu miałem dużo, a że znalazłem się w nie znanym mi, pięknym mieście, każdą wolną chwilę poświęcałem na zwiedzanie Budapesztu. Poznawałem jego ulice, rozpięte nad Dunajem mosty. Czułem się znów wolny. Na każdym kroku bowiem Polacy spotykali się z objawami przyjaźni ze strony Węgrów. W Budapeszcie było bardzo dużo Polaków: studenci, urzędnicy, oficerowie i tysiące żołnierzy. Ale mimo że sam nie byłem bezpośrednio zagrożony, mimo że miałem dach nad głową i pełny żołądek, ciągle myślałem o kraju. Niepokoiłem się o rodzinę, o bliskich, o znajomych. Martwiłem się, że każdemu z nich mógł przypaść w udziale los Władka Berycha, którego gestapowcy powiedli na cmentarz przy Nowotarskiej. Myślałem o Leonie Motyce, Kazimierzu Niemczyku, Henryku Schabenbecku, Janie Ogińskim i innych rozstrzelanych w Dolinie Chochołowskiej. Chciałem jak najprędzej zacząć działać wśród swoich. Jakoż po kilku dniach zostaliśmy obaj z Cześkiem wezwani do bazy. Otrzymaliśmy materiały do przerzucenia - polską prasę wydawaną w tym czasie w Budapeszcie oraz pocztę. Należało dostarczyć je pod wskazany adres w Krakowie. Prócz materiałów, które mieliśmy przenieść, dano nam fiolki z trucizną. Był to, jak sobie przypominam, cyjanek potasu. Poinformowano nas też, jak należy się w razie "wpadki" obchodzić z trucizną. Otrzymaliśmy pewien adres w Koszycach, pod jaki mieliśmy się zgłosić po przewodnika, który przeprowadzi nas przez granicę węgiersko-słowacką. Nie pamiętam już, jaki to był dzień, kiedy wyruszyliśmy z Budapesztu. Wyjechaliśmy po południu ze wschodniego dworca Keleti bezpośrednim pociągiem do Koszyc. Postępując zgodnie z instrukcją, nie rozmawialiśmy w przedziale po polsku. Wtedy nie znałem jeszcze węgierskiego, co stwarzało dużą trudność w pracy, kuriera. Były bowiem wypadki, że żandarmeria wojskowa lub policja aresztowała w pociągach Polaków. Takiego aresztanta odstawiano do specjalnego więzienia dla "włóczęgów" przy ulicy Mosony 9 (Moszoni) w Budapeszcie. Ta pierwsza wyprawa kosztowała mnie mnóstwo nerwów. Nad ranem dotarliśmy szczęśliwie do Koszyc. Natychmiast po przyjeździe zgłosiliśmy się na punkt przerzutów na ulicę Pocztową 13, który mieścił się tam pod szyldem Polskiego Czerwonego Krzyża. Przyjął nas Polak. Nazywał się Skupień, był naszym krajanem, pochodził bowiem z Podhala. Skupień skontaktował nas rano ze Słowakiem, który nazywał się Duszyczka i był wielkim przyjacielem Polaków. Przeprowadzał on kurierów przez granicę węgiersko-słowacką. Znał dobrze te okolice, pochodził stąd. Od Skupienia otrzymaliśmy pieniądze słowackie i polskie oraz narty, które miały nam służyć w Tatrach. Ja otrzymałem w tajemnicy przed Duszyczką agrafkę, którą polecono mi dać mu w określonej miejscowości, po przejściu granicy. To był znak dla przewodnika stwierdzający, iż wywiązał się należycie ze swego zadania. Z Koszyc wyruszyliśmy wieczorem. Granicę należało przeskoczyć nocą, w miejscu znanym przewodnikowi. Szliśmy lasami, w śniegu, po różnych wertepach. Musieliśmy poznać tę trasę, by w przyszłości pokonywać ją samodzielnie. Toteż zwracaliśmy uwagę na każde drzewo, na każdy charakterystyczny punkt, który mógłby orientować nas następnym razem. Dzięki dobremu przewodnikowi droga była łatwa. Granicę przekroczyliśmy nie wiedząc nawet, kiedy. Dopiero nasz przyjaciel oznajmił, że jesteśmy już po stronie słowackiej. "Nie jest tak źle" - pomyślałem. Taka eskapada przypadła mi nawet do gustu. Późną nocą znaleźliśmy się na stacji kolejowej Kysak. Duszyczka kupił nam bilety do stacji Vychodna. Kiedy przy pożegnaniu wręczyłem mu agrafkę dla Skupienia, wiedział, co to znaczy, uśmiechnął się i powiedział: "Dekuju wam peknie". Pociąg ruszył w kierunku Wysokich Tatr. Teraz byliśmy zdani na własne siły, na własną inicjatywę i spryt. Więzienie nielegalnych polskich gazet, konspiracyjnej bibuły i w ogóle materiałów konspiracyjnych wystarczyłoby dla pożegnania się z wolnością, a może i z życiem, gdyby ujęli nas słowaccy faszyści. Zapewne przekazaliby nas gestapo w Polsce. Początkowo byliśmy w przedziale sami. Dopiero na dalszych stacjach dosiadali się inni pasażerowie. Sprawialiśmy wrażenie Słowaków - język słowacki na szczęście znaliśmy dobrze, a prócz tego wyglądaliśmy na zamiłowanych sportowców, którzy jadą w Tatry na białe szaleństwo. Mieliśmy z sobą dokumenty osobiste obowiązujące w Słowacji, w które wyposażono nas przy wyjeździe z Budapesztu. Mimo to byliśmy zdenerwowani, a trzeba było zachowywać się całkiem swobodnie, by nie wzbudzać podejrzeń. Pociąg pośpieszny, "ryhlik", jak mówią Słowacy, mknął szybko, zatrzymując się tylko na większych stacjach. Po paru godzinach jazdy znaleźliśmy się w Vychodnej. Teraz mieliśmy odnaleźć Słowaka Jano Hlawaja, o którego przychylności dla Polaków wiedzieliśmy od Staszka Kuli. Opowiadał mi kiedyś, że korzystał z jego pomocy i schronienia. Adresu dokładnego nie mieliśmy, pamiętaliśmy tylko imię i nazwisko. Cóż było robić, pytaliśmy o Hlawaja dzieci idące do szkoły. Mieszkał na drugim końcu wsi. Zdziwił się na nasz widok. Nie dowierzał nam. Dopiero po dłuższej rozmowie, w której powoływaliśmy się na Staszka, nabrał zaufania. Wywiązała się szczera przyjacielska pogawędka. Nakarmiono nas i odpoczęliśmy solidnie przed ciężką droga, jaka nas czekała. Naszego nowego przyjaciela wtajemniczyliśmy w zamiary na przyszłość. Oświadczyliśmy mu, że chcemy u niego zorganizować punkt przerzutowy dla kurierów. Zgodził się bez wahania. Obiecał, iż będzie pomagał kurierom, tak jak to robił zresztą dotąd. Ustaliliśmy hasło rozpoznawcze, którym będą się kurierzy posługiwać, i jeszcze za dnia ruszyliśmy z Vychodnej w kierunku Tatr. Śnieg był duży i pokonanie drogi możliwe było tylko na deskach. Z Podbańskiej szliśmy do Cichej Doliny. Dotąd wiodło się nam pomyślnie, więc zaczęliśmy sądzić, że tak będzie i dalej. Nagle jednak dojrzeliśmy daleko sylwetkę narciarza. Na wielkiej białej przestrzeni nie mogliśmy się nigdzie ukryć. Narciarz zbliżał się szybko i zauważyliśmy, że ma karabin. W tamtych stronach mógł być to tylko strażnik graniczny. Postanowiliśmy ryzykować, właściwie nie mieliśmy innego wyjścia. Udawaliśmy, że nic nas nie obchodzi prócz szusów, zwrotów i skrętów. Kiedy podjechał bardzo blisko, zawołaliśmy dziarsko: "Dobry dień". Odpowiedział i pojechał dalej, nie zwróciwszy na nas uwagi. Udało się więc. Idąc w górę Cichą Doliną nie widzieliśmy żadnych ludzkich śladów. Był tego dnia silny mróz i śnieg, ogromnie dużo śniegu. Gdzieniegdzie leżały w zaspach martwe zwierzęta, gdyż szukając pożywienia grzęzły w głębokim śniegu i zamarzały. Tak, to była ostra zima. Szliśmy wolno, cały czas w górę, torując sobie drogę na zmianę. Trudno byłoby inaczej przebrnąć dziewiczy śnieg na odcinku dłuższym niż 500 metrów. Ten, który torował drogę, musiał odpocząć, a wtedy na zmianę szedł następny jako pierwszy. Po przetartych śladach lżej już było iść. Pod wieczór dobrnęliśmy do Liptowskiej Tomanowej. Byliśmy bardzo zmęczeni. Wiedzieliśmy, że jest tu szałas pasterski, w którym będziemy mogli zanocować i wypocząć przed następnym trudnym etapem. W szałasie poczuliśmy się prawie jak w domu. Czesiek szybko nałamał suchych gałęzi i roznieciliśmy ogień, by się rozgrzać i osuszyć. Ubranie mieliśmy oblodzone. Bardzo to nieprzyjemne uczucie, jakby się miało na gołym ciele pancerz z piekielnie zimnej, blachy. Przebraliśmy się w owerole, a mokrą odzież suszyliśmy nad płomieniem. Po kolacji drzemaliśmy na zmianę. Jeden zawsze czuwał, by nie wygasło ognisko, baliśmy się tylko mrozu. Któż mógł tu dojść? Wróg nie wiedział jeszcze o przerzutach tą trasą. Pierwsza noc na biwaku przeszła szybko, ale w tym czasie pogoda fatalnie się zmieniła. Była teraz gęsta mgła i do tego wichura śnieżna, zaś widoczność - zaledwie na kilka kroków. Niebezpiecznie byłoby w takich warunkach pokonywać Tatry. Postanowiliśmy więc poczekać, aż pogoda się nieco poprawi. Niestety, przesiedzieliśmy w szałasie cały dzień, a szalejąca śnieżyca nie ustała. Nie było innej rady, musieliśmy się przygotować do spędzenia następnej nocy w szałasie. Oczywiście, paliliśmy cały czas ognisko. W pobliżu wyzbieraliśmy wszystkie gałęzie, zaczęliśmy więc po kawałku rozbierać szałas, aby jakoś przetrwać do rana. Pamiętam, że kiedy spojrzałem na zegarek, była dopiero czwarta. Czesiek, skulony we dwoje, spał chrapiąc. Mimo ogniska dokuczało mi zimno. Już drugi dzień jedliśmy konserwy. Ach, pomyślałem, zjadłoby się choćby postnej kartoflanki, byle tylko była jakaś ciepła strawa... Z nastaniem dnia zawieja ucichła. Mgła jednak nadal utrzymywała się. Mimo to po śniadaniu postanowiliśmy zaraz iść, bo czekało nas forsowanie Przełęczy Kondrackiej. Przypięliśmy narty i powoli szliśmy w górę. Minęliśmy właśnie duży krzak i... stanęliśmy jak wryci. Na gałęzi wisiał plecak. A przecież nigdzie nie widzieliśmy ludzkich śladów. Wokół krzaka śnieg także nie był naruszony. Staliśmy jakiś czas niezdecydowani. Dziwna zagadka! Pomyślałem, że trzeba jednak plecak sprawdzić. Po rozwiązaniu plecaka okazało się, że jest w nim marynarka, spódnica, dwa swetry - damski i męski, mydło, dwie szczotki do zębów, ręcznik. Rzeczy, takie ma w plecaku dwoje ludzi wybierających się na wspólną wędrówkę. Przetrząsnąłem kieszenie marynarki w poszukiwaniu jakichś dokumentów. Były! Ze zdjęcia patrzyła na mnie znajoma twarz. "Skąd ja ją znam?" - przemknęła mi myśl, zanim przeczytałem nazwisko: Pawłowska. Ależ tak, to znajoma, mieszkanka Zakopanego! Drugą legitymację wydał przed wojną Uniwersytet Jagielloński swemu profesorowi. Nazwisko nie było mi znane. Coś się musiało wydarzyć, ale co? Zabrałem z sobą legitymację. Plecak z rzeczami wyrzuciliśmy w krzaki. Już i tak dostatecznie ciążyły nam nasze. Powoli, krok za krokiem trawersowaliśmy teraz zbocze. Mgła nie ustąpiła jeszcze. Kierunek wyczuwaliśmy instynktownie. To były okolice naszych letnich wycieczek turystycznych, jakie odbywaliśmy, nim wybuchła wojna. Bardzo zmęczeni dotarliśmy wreszcie do Przełęczy Kondrackiej. Droga prowadziła cały czas pod górę, po niebezpiecznych stokach, trzeba więc było iść ostrożnie, aby nie runąć ze zwisem śniegu lawiną w dół. Na Kondrackiej przystanęliśmy chwilę, odpoczywaliśmy; mieliśmy dwie drogi do wyboru: bezpieczniejszą, ale trudną, przez Kopę Kondracką i granią do Małego Giewontu, a później Doliną Strążyską, i łatwiejszą, ale niebezpieczną, w dół Doliną Kondratową. Byliśmy tak zmordowani, że wybraliśmy Kondratową, choć wiedzieliśmy, że groziło nam tu niebezpieczeństwo natknięcia się na Niemców obok schroniska Polaka w Dolinie Kondratowej, gdzie była ich placówka. Utworzono ją jeszcze przed naszym wyruszeniem do Budapesztu. Zmęczenie wzięło jednak górę nad rozsądkiem. Szusowaliśmy więc Doliną Kondratową, prawym stokiem, by ominąć jak najdalej schronisko Polaka. Mgła utrudniała widoczność w dalszym ciągu. Musieliśmy chyba podjechać zbyt blisko, bo zwęszył nas wilczur grenzschutzów, ostro oszczekując. Kilka ruchów kijkami i narty zniosły nas w dół z dużą szybkością. Teraz musieliśmy unikać drogi z Kuźnic do Kondratowej. Skręciliśmy w stronę trasy zjazdowej FIS II, następnie odbiliśmy od Kondratowej w prawo. Ach, jakie odczuwałem wzruszenie, że już jestem blisko domu! Kiedy las się skończył, dostrzegliśmy kilku narciarzy. Deptali śnieg przygotowując sobie zjazd. Był wśród nich Sepp Rohl, trener austriacki, którego znaliśmy sprzed wojny. Niedawno dowiedzieliśmy się, że Rohl to agent gestapo. No cóż, wycofać się już nie było można. Przejeżdżając koło niego dość szybko, powiedziałem: "Serwus". Zdziwił się pewnie, no bo plecaki i w ogóle tak nagle tu się pokazaliśmy. Ale nie zamierzaliśmy się zatrzymywać ani tym bardziej nawiązywać rozmowy. Szybko zjechaliśmy w dół do Kuźnic, potem drogą w kierunku Ronda. Kręciło się tu mnóstwo Niemców. Udawaliśmy narciarzy, staraliśmy się być opanowani, spokojni, by nie wzbudzić najmniejszego padejrzenia. Od Ronda odbiliśmy w lewo, w kierunku skoczni pod Krokwią. Była już szarówka, kiedy weszliśmy w lasek niedaleko skoczni. Tu rozstaliśmy się. Czesiek szedł do willi "Telimena". Miał tam znajomą i chciał u niej zorganizować punkt kontaktowy. Jego plan bardzo mi się podobał. "Telimena" była idealnie położona, niedaleko Regli, otoczona wokoło lasem, łatwo było się tu przedostać z gór. Przed rozstaniem umówiliśmy się, że nawiążemy kontakt przez mojego szwagra Józefa Fitrzyka. Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie serdecznie ręce. Przez Małe Żywczańskie, już całkiem o zmroku, zjechałem między zabudowaniami na Kasprusie, podkradałem się pod rodzinny dom. Już kilkanaście dni upłynęło od rozstania z rodzicami. Zobaczyłem światło w oknie. Zdjąłem narty i schowałem je w szopie. Potem obszedłem wokoło dom, zbadałem, czy nie ma kogoś obcego, zajrzałem przez okno. Obraz, jaki ukazał się wtedy moim oczom, dziś także, choć to już tyle lat, wywołuje skurcz w sercu. Matka, zawsze taka ruchliwa, ciągle czymś zajęta, siedziała wówczas z głową pochyloną nisko, wspartą na ręce. Widać było wyraźnie na niej zmartwienie. Zapukałem w szybę. Matka odchyliła zasłonę i w pierwszej chwili cofnęła się gwałtownie, jak na widok zjawy. - Mamo, otwórzcie - odezwałem się cicho. Wśród domowników widoczne było zaskoczenie, matka wypowiedziała tylko: "Synu!" i zaniemówiła. Oczy jej zabłysły łzami, powieki zaczęły szybko mrugać, jak gdyby wiatr sypnął w nie piaskiem. - Przyszedłem tylko na parę dni w specjalnych celach i wracam - powiedziałem. Matka zasłoniła szczelnie okna i przygotowała coś do zjedzenia. Po tylu dniach na suchym prowiancie kolacja bardzo mi smakowała. Zawsze zresztą smakuje posiłek w rodzinnym domu. Żeby ktoś niepowołany nie zauważył mojej obecności, zamieszkałem w małym pokoiku na poddaszu. Jeszcze tego wieczoru przyszedł mój szwagier, Józef Fitrzyk. Zaproponowałem mu współpracę, mającą polegać na utrzymaniu łączności między kurierami przybywającymi z Węgier a punktem kontaktowym w Krakowie. Mogłem to mu proponować, bo miałem do niego bezgraniczne zaufanie, znałem go wiele lat, no i przecież byliśmy związani więziami rodzinnymi. Cechowała go odwaga, miał zmysł organizacyjny. Nie myliłem się sądząc, że zgodzi się z ochotą. Z dalszej rozmowy wynikało, że jest już w konspiracyjnej organizacji działającej na terenie Zakopanego. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że Józek może być nie tylko łącznikiem na linii Kraków, ale zająć się, podobnie jak ja, tworzeniem punktów kontaktowych. Znał ludzi i nie musiał się, w przeciwieństwie do mnie, ukrywać. Zaczął się zastanawiać, do kogo pójdzie najpierw. Rozmawialiśmy z Józkiem na różne tematy konspiracyjne dosyć długo, aż w końcu ogarnęła mnie senność i nawet niewiedziałem, kiedy zasnąłem. Gdy obudziłem się rano, przypomniałem sobie o legitymacjach, które włożyłem do kieszeni przed dwoma dniami w górach. Sięgnąłem do marynarki i wyciągnąłem je. Kiedy przyszła do mnie matka, pokazałem obydwie legitymacje. - To dziewczyna Pawłowskich, naszych sąsiadów! - ze zdziwieniem krzyknęła matka. - Dawno już jej nie widziałam, ale takie niespokojne teraz czasy, że niczemu się już i dziwić nie można... Rano Józek poszedł do "Telimeny" nawiązać kontakt z Wrześniakiem i odebrać plecak. Materiały w nim zawarte miał zawieźć do Krakowa. Pojechał jeszcze tego samego dnia. Przesyłkę dowiózł szczęśliwie, dostarczył pod wskazany przeze mnie adres i otrzymał zaszyfrowane potwierdzenie odbioru, które po powrocie do Budapesztu mieliśmy złożyć w bazie. Kilkadziesiąt gazetek i ulotek - takie było polecenie - zostawiliśmy w Zakopanem. Wieczorem po powrocie z Krakowa Józek zajął się rozkolportowaniem ich oraz rozlepieniem w kilku punktach miasta. Ludzie zaczęli się gromadzić przy "Morskim Oku" na Hauptstrasse, jak okupanci przezwali nasze poczciwe Krupówki, pod restauracją Karpowicza i czytali. Niemcy zorientowawszy się, co się dzieje, byli wściekli. Musieli chodzić i zdzierać ponaklejane ulotki. Ja całymi dniami przesiadywałem w moim schronieniu. Bałem się pokazać ludziom. Fitrzyk był teraz moim łącznikiem i przez niego utrzymywałem stały kontakt z Wrześniakiem. Pewnego wieczoru Fitrzyk przyniósł mi od Cześka wiadomość, że właścicielka "Telimeny", pani Drzewicka, godzi się, by w jej domu był punkt kontaktowy. Czesiek wtajemniczył również dwudziestoparoletnią córkę pani Drzewickiej. "Może być ona naszym łącznikiem krajowym" - pomyślałem. Wspaniale. Robota zaczynała się rozkręcać, cieszyłem się. Nie chciałem być gorszy od Cześka, następnego dnia wieczorem poszedłem do sąsiada, szewca, pana Bobaka. Znałem go dobrze jeszcze sprzed wojny. Należał do PPS, był spokojny, zrównoważony. Kiedy po krótkiej z nim rozmowie zaproponowałem mu pracę w konspiracji, zgodził się. Prosiłem o dyskrecję, o umiejętne postępowanie, bo praca niebezpieczna. Bobak roześmiał się i lekko dotykając mego ramienia powiedział: - Panie Jasiu, to dla mnie nie nowość, od ubiegłego roku jestem w konspiracji. Jeszcze w grudniu składałem przysięgę... Byli tu - ciągnął dalej - u mnie dwaj studenci z Krakowa. Słyszałem już o przerzutach na Węgry. Ucieszyłem się. Umówiliśmy się, że kurierzy, którzy się zgłoszą do niego, będą się posługiwać hasłem, powiedzą mianowicie: "Mam do naprawy buty", odzew zaś będzie brzmiał: "Na kiedy?" Powiedziałem Bobakowi, że może się również zgłosić do niego mój szwagier, Fitrzyk, i że może mu zaufać. Wracając od Bobaka myślałem z radością, iż będzie z czego złożyć sprawozdanie w Budapeszcie. Dwa wspaniałe punkty kontaktowe, dwóch łączników, poznanie trasy i punkt kontaktowy na terenie Słowacji - to już coś. Mamy z czym wracać. Piątego dnia, chyba o 3 nad ranem, przyszedł do mnie Czesiek i zgodnie z planem wyruszyliśmy w drogę powrotną. Idąc przez Lipki, wstąpiliśmy do Walczaków i zabraliśmy czekającego tam na nas Andrzeja Etmajera, z którym nawiązaliśmy wcześniej kontakt. Andrzej przed wojną studiował w Wojskowej Akademii Medycznej, brał też udział w kampanii wrześniowej i po powrocie ukrywał się. Słyszał, że grupa jego kolegów poszła na Węgry. Bardzo żałował, że wcześniej nie wiedział o tym. Teraz czekał na przybycie któregoś z kurierów. No i doczekał się. Wszyscy trzej zabraliśmy narty. Warunki były znośne. Przed kilkoma dniami nastąpiła odwilż, a później przymrozek ścisnął śnieg, tworząc grubą, twardą skorupę. Na nartach szło się po niej zupełnie wygodnie. Koło trzeciej po południu byliśmy już w Dolinie Cichej. Krótki odpoczynek, obiad i dalej w dół doliną. Przejechaliśmy zaledwie kilkaset metrów, kiedy Andrzej, jadący właśnie na przodzie, zatrzymał się. Stanęliśmy również. Andrzej nic nie mówiąc wskazał kijkiem świeże ślady nart, prowadzące z dołu i skręcające ze szlaku w bok, w kosówkę. Zastanowiliśmy się, co to może oznaczać. Skąd o tej porze roku w Tatrach w miejscu, gdzie żywego ducha nie można spotkać, nagle ślady nart? Może jakiś kłusownik? Strażnik graniczny nie skręcałby przecież w kosodrzewine, a na pewno do tej pory zdążyłby już nas dziesięć razy zatrzymać. Staliśmy chwilę i rozmyślaliśmy. W końcu Czesiek zawyrokował: - Idziemy, sprawdzimy. Trzymając w prawej ręce pistolet gotowy do strzału, a w lewej kijki, powoli obaj z Cześkiem weszliśmy w krzaki, tam gdzie prowadziły ślady. Ponieważ śnieg był zmarznięty i twardy, a na nartach było nam niewygodnie iść, odpięliśmy narty i pieszo poszliśmy za śladami, które prowadziły coraz dalej w głąb krzaków. I nagle zobaczyliśmy Staszka Marusarza. - Staszek! Co ty tu robisz? - zawołałem. Odpowiedział, że wraca ze Słowacji. Radość była obopólna. Można sobie wyobrazić: zamiast spodziewanego wroga przed oczyma staje najlepszy przyjaciel i kolega od młodych lat. Staszek był aresztowany przez żandarmów słowackich przy Szczyrbskim Plesie, ale uciekł. Przypuszczał, że zorganizowano za nim pościg. Tak był o tym przekonany, że choć tu szedł już spokojnie, nie obawiając się niebezpieczeństwa, to jednak kiedy z daleka usłyszał chrzęst nart, a później rozmowy, usunął się w krzaki na wszelki wypadek. Był ogromnie zmęczony, nie miał już sił uciekać. Przycupnął pod krzakami i siedział cicho. - Powiedzcie, co w Zakopanem? - zapytał po opowiedzeniu swoich perypetii. - Siedziałem w Budapeszcie od stycznia i nic nie wiem, co się tu dzieje. - Cóż, gestapo nadal aresztuje - odpowiedziałem. - Musisz uważać, bo jest bardzo niebezpiecznie. Wkrótce rozstaliśmy się. Staszek pojechał w stronę Zakopanego, a my dalej swoją drogą. Śnieg był wspaniały, narty niosły z dużą szybkością. Szusowaliśmy w dół między zaroślami. Wieczorem szczęśliwie dotarliśmy do wsi Vychodna, do znajomego nam już Słowaka Hlawaja. Idąc do Zakopanego przed paroma dniami powiedzieliśmy mu, że może w piątym lub szóstym dniu będziemy wracać i znów do niego wstąpimy. Wszyscy domownicy już spali, kiedy zapukaliśmy do okna. Słowak rozpoznać nas, ucieszył się, wpuścił do domu. Gospodyni podała świeżą herbatę, usmażyła jajecznicę, którą zjedliśmy ze smakiem. Wyciągnąłem z plecaka ćwiartkę wódki i poczęstowałem gospodarza. Zrobiliśmy oblewanie przyjaźni. Skorzystaliśmy też z jego zaproszenia, by zostać na noc. Pociąg z Vychodnej w kierunku granicy węgierskiej odjeżdżał rano o szóstej. Można było się jeszcze dobrze przespać. Punktualnie o wpół do piątej gospodarz nas zbudził. Ubraliśmy się szybko, wypiliśmy po szklance gorącej herbaty i zjedliśmy kilka kanapek. Narty zostawiliśmy u Hlawaja, prosiliśmy, żeby je przechował. Wczesnym popołudniem wysiedliśmy na ostatniej stacji przed granicą węgierską, w miejscowości Kostolany. Przeczekaliśmy ukryci w lesie do zmroku. Granicę należało przekroczyć nocą. Dokładnie tym samym szlakiem, którym nas prowadził przewodnik Duszyczka z Koszyc, gdy szliśmy z Budapesztu do Zakopanego, przeszliśmy przez granicę. Kosztowało to trochę nerwów. Od czasu do czasu przystawaliśmy w krzakach i nasłuchiwaliśmy, czy nie ma w pobliżu jakiegoś niebezpieczeństwa. Nie wiem, czyby nam to pomogło, gdyby ktoś był, ale wówczas wydawało się nam, że tak jest bezpieczniej. Było spokojnie, panowała jedynie nocna cisza. Księżyc świecił i to nam sprzyjało w naszej eskapadzie. Szliśmy po jakichś wertepach, gęstych krzakach, zapadając się w głęboki śnieg. Nie obeszło się jednak bez niespodzianek. Jedna mogła się tragicznie skończyć dla naszego kolegi, Andrzeja. Nad ranem, gdy zaczęło się rozwidniać, przechodziliśmy przez dość szeroką zamarzniętą rzekę. Szliśmy w pewnych odległościach jeden od drugiego. Naraz jakieś dziesięć metrów przede mną, tam gdzie był właśnie Andrzej, trzask, krzyk i... Andrzeja nie ma. Przerażenie sparaliżowało nam ruchy. Wreszcie zobaczyliśmy go, a właściwie tylko głowę. Gramolił się w wodzie z lodem, ale jakoś doszedł do brzegu. Ominęliśmy z daleka niebezpieczne miejsce, doszliśmy do niego; stał na brzegu, dzwonił z zimna zębami i śmiał się. Jak by nie było, miał wielkie szczęście; gdyby woda była nieco głębsza... brr, strach pomyśleć. W plecakach mieliśmy zapasową bieliznę, owerole i swetry. Andrzej, rad nie rad, musiał się szybko rozebrać, by włożyć suchą bieliznę i owerol. Ubranie wykręciliśmy, jak tylko się dało, i pomogliśmy naszemu pływakowi wciągnąć je. Nie było innego wyjścia, trudno, żeby szedł o tej porze roku w owerolu. Doszliśmy do przedmieścia Koszyc, a następnie skierowliśmy się na Pocztową, do Skupienia. Była godzina 9 rano, na ulicy widziało się mało ludzi, a o to nam chodziło. Andrzej trochę śmiesznie wyglądał w tym przemokniętym, wykręconym ubraniu. Przechodniów staraliśmy się jakoś omijać z daleka, by nie wzbudzić sensacji. Kiedy przechodziliśmy obok jakiegoś budynku, wyszedł z niego, wprost na nas, węgierski celnik. Musiał nas chyba zauważyć przez okno. Zwrócił się do nas najpierw po węgiersku, ale widząc, że stoimy z niewyraźnymi minami i nie jesteśmy spotkaniem zachwyceni, zapytał po słowacku, kto jesteśmy, i zażądał dokumentów. No cóż, wpadliśmy. Nie było co kręcić. Wyciągnęliśmy z kieszeni polskie dokumenty. Po słowacku tłumaczyliśmy mu, że uciekamy z Polski na Węgry, bo w Polsce Niemcy aresztują... Poprosiłem, by nas puścił, mówiłem, że mamy wielu znajomych w Budapeszcie i właśnie do nich jedziemy. Nie pomogło. Celnik był służbistą i kazał iść za sobą. Wprowadził nas do budynku, w którym mieścił się Urząd Celny. Celnicy przeprowadzili rewizję w naszych plecakach. Nie znaleźli nic nadzwyczajnego: rzeczy osobiste i trochę żywności. Jedynie w moim plecaku - trzy dokładne mapy Tatr, które zabrałem z Zakopanego, od Tadeusza Zwolińskiego. Jasiewicz prosił o nie. Celnicy zupełnie rozsądnie zapytali: - Jeśli uciekacie z Polski, to po co wam te mapy? Tłumaczyłem, jak mogłem, mówiąc, że po prostu liczyliśmy się z tym, iż w drodze mogą nam być potrzebne. - No, dobrze, to po co aż trzy egzemplarze jednakowe? - zauważył jeden z celników. Kręcili głowami. Mapy skonfiskowali i kazali czekać. Całe szczęście, że nie przeprowadzili przy nas rewizji osobistej. Co by powiedzieli, gdyby znaleźli przy mnie i Cześku Wrześniaku pistolety? Byłem tym trochę zdenerwowany. I u Cześka to samo zauważyłem. Udało mi się w pewnym momencie wsunąć pistolet zza pasa do nogawki. Czesiek również coś tam w kącie manipulował wkładając rękę pod kurtkę. Z niecierpliwością czekaliśmy. Co robić? - myślałem gorączkowo. Wreszcie wpadłem na pomysł. Przecież idąc do Polski poznaliśmy u Skupienia Polaka, który tu mieszka od kilku lat. Nazywa się Karpiński. Przed wojną pracował w polskim konsulacie, a teraz prowadzi placówkę Czerwonego Krzyża. Spróbowałem. Podszedłem do celnika, który siedział przy biurku i coś pisał, powiedziałem, że mam tu, w Koszycach, przyjaciela, podałem jego nazwisko i adres i poprosiłem, żeby go jakoś powiadomiono o moim tu pobycie. Widocznie celnicy znali Karpińskiego, bo kiedy wypowiedziałem to nazwisko, zrobili dziwne miny, zaczęli między sobą rozmawiać po węgiersku. Jeden z nich podszedł do telefonu, wykręcił jakiś numer i o czymś przez chwilę rozmawiał. Zrozumiałem tylko jedno słowo: "Lendziel", które kilka razy padło w toku rozmowy. Nie upłynęło nawet pół godziny, gdy nasz znajomy wpadł do pokoju. Wiedząc już, o co chodzi, przywitał się ze mną i uściskał czule. Celnicy wyraźnie "zmiękli", gdy Karpiński, biegle mówiąc po węgiersku, wstawił się za nami. Rzeczywiście, po chwili już dziękował po węgiersku: "Koszonom szepen", a następnie zwrócił się do nas: "No, chłopaki, chodźcie ze mną!" - Znam tych celników od dawna, w gruncie rzeczy to równe chłopy - powiedział, gdy wychodziliśmy z Urzędu Celnego. Mieliśmy z Cześkiem Wrześniakiem przy sobie także dokumenty uchodźców polskich - wydane przez Komitet Uchodźców w Budapeszcie. Całe szczęście, że i tych dokumentów nie znaleziono przy nas. Pogmatwałoby to całą sprawę. Szczęście też, że trafiliśmy na przyzwoitych Węgrów, przychylnie do Polaków nastawionych. Karpiński zaprowadził nas na ulicę Pocztową 13. Skupień bardzo się ucieszył zobaczywszy całą gromadkę. Opowiedzieliśmy mu o wszystkich naszych przygodach. Długo wypytywał także, co słychać w kraju. Odpoczęliśmy u niego do następnego dnia. Przede wszystkim wyspaliśmy się, bo mieliśmy poważne zaległości pod tym względem, a i w ogóle byliśmy niesamowicie przemęczeni. Następnego dnia wsiedliśmy do pociągu jadącego do Budapesztu. Odprowadzał nas Skupień. Kupił nam bilety, życzył szczęśliwej podróży. W Budapeszcie zameldowaliśmy się w bazie u Jasiewicza. Złożyłem szczegółową relację z trasy, powiedziałem o nawiązaniu kontaktów w Słowacji i Zakopanem, o swoim szwagrze, Józefie Fitrzyku. Czesiek opowiedział o zorganizowaniu punktu kontaktowego w "Telimenie" i o łączniczce - Stasi Drzewickiej. Jasiewicz pogratulował nam. To była nasza pierwsza droga kurierska, na której i przygód nie brakowało. Czułem jakieś wewnętrzne zadowolenie, że w tak ciężkich chwilach mogę służyć ojczyźnie. Andrzeja Etmajera przedstawiliśmy naszym szefom w bazie i zaraz nim się zajęto. Otrzymał skierowanie do hotelu i przez pewien czas mieszkał razem z nami. Jako nowicjusz, podobnie jak przedtem my, przechodził szczegółowe badania. Wkrótce został skierowany do regularnej armii we Francji. O tak szybkim załatwieniu sprawy zadecydowało to, że był on po czwartym roku medycyny, a w armii polskiej potrzebni byli lekarze. Po wojnie dowiedziałem się od jego kolegów, że złożył egzamin dyplomowy i całą wojnę przebył jako lekarz wojskowy w polskiej armii na Zachodzie. Później był dyrektorem szpitala w Indiach. Zmarł na skutek ukąszenia jadowitego owada. W marcu 1940 r. otrzymałem polecenie wyruszenia do kraju. Tym razem poruczono mi, jako że znałem już trasę, kierownictwo grupy kurierów. Miałem iść z Władkiem Rojem, Janem Marusarzem i Stanisławem Frączystym. Byli to wówczas nowicjusze w pracy kurierskiej, po raz pierwszy szli z zadaniem do wykonania. Mieliśmy przenieść pieniądze. Niemcy przystąpili w tym czasie do pieczętowania polskich przedwojennych pieniędzy. Chodziło więc o to, aby te, którymi dysponowała baza w Budapeszcie, mogły być ewentualnie wykorzystane przy wymianie. Nie pamiętam dokładnie, podczas której to było wędrówki ani z kim szedłem, wiem tylko, że wiosna już była na dobre. Szliśmy z Liptowskiej Tomanowej w kierunku Przełęczy Kondrackiej. Już z daleka zobaczyliśmy pod krzakiem coś niby kupkę starej, zniszczonej odzieży. Pod krzakiem, w niewielkim nieckowatym zagłębieniu leżały dwa ciała. Jedno było ciałem kobiety, bardzo łatwo było to poznać po długich jasnych włosach. Tu znaleźliśmy kiedyś plecak, a Pawłowska miała właśnie takie jasne włosy. To ona i profesor. Musieli tu widocznie zamarznąć. Później dowiedziałem się, że tak było w istocie. Chcieli przejść na Węgry. Na przewodników ofiarowało się im dwóch młodych Górali. Zima była tęga, a przewodnicy bez kwalifikacji. Zabłądzili, zlękli się i uciekli. A tych dwoje tu zostało... Do końca czerwca 1940 r. kilka razy w miesiącu wychodzili z Budapesztu kurierzy z plecakami wyładowanymi pieniędzmi. Ogółem przerzucono 28 milionów złotych. Chodziliśmy teraz przeważnie grupami. Kanał przerzutowy dobrze funkcjonował. "Rodzina" kurierów stale się przy tym powiększała. Przybywali do Budapesztu ciągle nowi uciekinierzy z Podhala. Dokonywano tu rozdziału: jednych wysyłano do armii gen. Sikorskiego, innych, nadających się do służby kurierskiej, zaprzysięgano i po krótkim przeszkoleniu posyłano na trasę, najpierw z doświadczonym kurierem, później samodzielnie. Nie pamiętam wszystkich nazwisk, ale właśnie wiosną 1940 r. zostali kurierami: Rudolf Samardak, Roman Stramka, Józef Ciastoń, Jan Podstawski i wielu innych. Na początku kwietnia tego roku pogoda była bardzo kapryśna, nie wiadomo było, w co się ubrać, żeby nie zmarznąć. Szedłem z pieniędzmi i pocztą do Zakopanego. Musiałem się przeziębić, bo poczułem się fatalnie, dostałem dreszczy i gorączka podskoczyła do 39 stopni. Postanowiłem na parę dni położyć się do łóżka. Ze względu na bezpieczeństwo nie leżałem w domu, a u sąsiada, u szewca Bobaka, o którym poprzednio już wspomniałem. Ukryty w jednym z pokoików, walczyłem z chorobą. Była obawa zapalenia płuc i nie pamiętam nawet, kto z rodziny wpadł na pomysł postawienia mi baniek. Po całej "operacji" już po 3 dniach poczułem się lepiej. Przyszła mnie odwiedzić siostra Władka Roja, Helena. Zaparzyła mi herbatę i kiedy rozmawialiśmy na różne tematy, nagle otworzyły się gwałtownie drzwi i Bobak krzyknął: "Gestapo!" Błyskawicznie wyskoczyłem z łóżka, chwyciłem z krzesła marynarkę, bo pamiętałem, że mam tam pistolet i dokumenty, wsunąłem na nogi buty i w bieliźnie skoczyłem przez okno na podwórze. Potem przez płot, do ogrodu sąsiada i dalej, dalej... Nie słyszałem, co się za mną dzieje, tylko trzeszczały płoty, przez które przeskakiwałem. Nie zatrzymywałem się. Przy którymś zabudowaniu zobaczyłem ludzi, lecz nie rozpoznałem nikogo. Myślałem tylko, żeby odbiec jak najdalej. Dopiero kiedy przebiegłem Lipki, obejrzałem się. Pościgu nie było widać. "No, całe szczęście - pomyślałem.- Kilkadziesiąt metrów przede mną dom Nawsiów. Znam ich, schronię się tam na razie". Dopadam szopy, nie zauważony przez nikogo zaszywam się w siano - zadyszany, zmęczony i zdenerwowany. Serce wali jak młotem. Czekam. Minęło chyba pół godziny, kiedy poczułem silne dreszcze. Było mi zimno. Na sobie miałem przecież tylko bieliznę i marynarkę. Buty na nogach bez skarpetek. Przypomniałem sobie, że stawiano mi bańki. No, tak. Zapalenie murowane. Zdecydowałem się wejść do mieszkania. Nawsiowa przeraziła się. Szybko wyjaśniłem sytuację i prosiłem o ukrycie mnie. Dała mi jakieś ubranie syna, które akurat pasowało, poczęstowała gorącą herbatą, ukryła w ciepłym pokoju. Sama poszła zobaczyć, co słychać. Wróciła mówiąc, że spokój. Wieczorem poprosiłem syna Nawsiowej, żeby poszedł do mnie do domu i zawiadomił Fitrzyka o tym, gdzie się znajduję i że nic mi się złego nie stało. Prosiłem, aby Fitrzyk z Władkiem Rojem przyszli tu jak najszybciej. Przyszedł tylko Fitrzyk, Władka nie było w domu. Od szwagra dowiedziałem się, co się stało: Tego dnia gestapo nie szukało mnie, a właśnie Fitrzyka, który tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi nie został aresztowany. Prosiłem szwagra, żeby poszedł do miasta i kupił mi raki taternickie, bo w Tatrach lód, a miałem lada dzień wracać do Budapesztu. Fitrzyk wychodząc ze sklepu sportowego na Krupówkach ujrzał znany mu już dobrze gestapowski samochód jadący w dół, w kierunku poczty. Samochód po pewnej chwili stanął, wyszło dwóch umundurowanych Niemców i zaczepili idącego spokojnie chodnikiem Galicę, znajomego Fitrzyka. Przebieg tej sceny Fitrzyk obserwował z daleka i jakoś go to zaniepokoiło. Gdy samochód ruszył, Fitrzyk przyspieszył kroku, by zapytać Galicę, co od niego chcieli gestapowcy. Nie zdążył jeszcze jednak zapytać, gdy ten zawołał: - Józek, uciekaj! O ciebie się pytali: gdzie mieszkasz i czy ciebie znam. Powiedziałem, że pracujesz u fryzjera, na dole. Tam pojechali! Gestapowcy, nie zastawszy Fitrzyka w zakładzie fryzjerskim, dowiedzieli się, gdzie mieszka, i pojechali do jego domu. W tym właśnie czasie, kiedy podjeżdżali pod dom, zauważył ich Bobak i ostrzegł mnie. Helena Roj bardzo przytomnie wybrnęła z sytuacji: zabrała parę damskich wyreperowanych butów i spokojnie wyszła, w drzwiach mijając się z gestapowcami, którzy nie zaczepili jej. Bobaka pytali, gdzie mieszka Fitrzyk. Pokazał, że w następnym domu. Szybko wyszli. - No, całe szczęście, że akurat w tym czasie poszedłem po te raki dla ciebie - mówił później szwagier. - Przetrząsnęli cały dom, zabrali twoje i moje zdjęcia. Józef Fitrzyk był "spalony". Nie mógł już poruszać się tak swobodnie jak dotychczas. Mojej matce gestapowcy kazali się zgłosić następnego dnia w siedzibie gestapo przy ulicy Chałubińskiego, do osławionego na całe Podhale "Palace". Denerwowała się, biedna, nie wiedziała, co się ze mną stało. Ucieszyła się, kiedy Fitrzyk po powrocie ode mnie wieczorem powiedział jej, że uciekłem i jestem w bezpiecznym miejscu. Następnego dnia, gdy matka się zgłosiła w gestapo, pytali ją, gdzie jestem. Tłumaczyła, że nic o mnie nie wie, prawdopodobnie zbiegłem za granicę, ale żadnej wiadomości ode mnie nie ma. Nie wiadomo, na ile takie tłumaczenie trafiało im do przekonania, w każdym razie żadnych represji w stosunku do matki nie zastosowali. Przed zwolnieniem musiała podpisać zobowiązanie o zachowaniu tajemnicy, że nie ujawni nikomu, o co ją pytano w gestapo, a gdy się coś dowie o mnie, ma natychmiast dać im znać. To była normalna metoda działania oprawców hitlerowskich. Aż do zupełnego wyzdrowienia przebywałem u Nawsiów. Dzięki opisanym wypadkom przybył nam, tu właśnie, nowy punkt kontaktowy. Ucieczka w negliżu jakoś mi specjalnie nie zaszkodziła. Po dwóch tygodniach wracałem do Budapesztu. Tym razem szła nas duża grupa: Władek Roj, Rudek Samardak, Staszek i Andrzej Frączyści z Chochołowa i ja. Wędrowaliśmy drogą, którą zawsze chodzili ci z Chochołowa: przez Dolinę Kościeliską, Dolinę Tomanową do Trzech Studni, a następnie do Szczyrbskiego Plesa, stąd dwiema taksówkami do granicy węgierskiej i następnie do Koszyc na punkt przerzutowy. Od Skupienia dowiedzieliśmy się przykrych nowin: na terenie Słowacji aresztowano grupę kurierów. Byli wśród nich Helena Marusarzówna i Franciszek Roman z Zakopanego. Dziewczynę Niemcy męczyli w nieludzki sposób, przesyłali z więzienia do więzienia, a w końcu kilka miesięcy przebywała w więzieniu tarnowskim. We wrześniu 1941 r. została rozstrzelana. Romana wywieźli do Oświęcimia. Gestapowcy zastawiali dalsze pułapki na granicy słowackiej. Wynikiem tego były następne aresztowania. Między innymi dostali w swoje łapy trzech Staszków: Kulę, Motykę i Marusarza. Należało przerwać, przynajmniej na pewien czas, przerzuty na trasie Budapeszt-Zakopane. Otrzymaliśmy zadanie zorganizowania nowego kanału przerzutowego. W ciągu kilku tygodni mieliśmy już nowy szlak kurierski. Prowadził on z Budapesztu do Rożniawy (ostatnia stacja kolejowa po stronie węgierskiej), stąd pieszo pokonywaliśmy granicę węgiersko-słowacką i docieraliśmy w ciągu nocy do wsi Poloma na terenie Słowacji, gdzie mieliśmy u Słowaka Antala punkt kontaktowy. Następnie po odpoczynku jechaliśmy samochodem -przez całą Słowację, aż w Wysokie Tatry. Mieliśmy kilku umówionych właścicieli samochodów, którzy nas przewozili. Do końca czerwca 1940 r., już nową trasą, grupy po trzech, czterech kurierów kursowały regularnie dwa razy w miesiącu. Przerzucaliśmy polskie pieniądze i zaszyfrowaną pocztę. Na jednego kuriera wypadało około 15 kg ładunku w czasie jednorazowego przejścia. W kraju odbierali od nas materiały łącznicy krajowi na punktach kontaktowych, których było kilka w Zakopanem i okolicznych miejscowościach. Z nadejściem wiosny zaczęło się również masowe przeprowadzanie ludzi w obydwie strony. Idąc z Budapesztu do kraju zabieraliśmy często z sobą emisariuszy nie tylko z Węgier, ale i takich, którzy przybyli z Turcji, Syrii, Francji. Szli do okupowanego kraju w różnych misjach: dla nawiązania łączności z podziemnym ruchem oporu, organizowania partyzantki itp. Wielu z tych emisariuszy, jak się orientowaliśmy, było oficerami Wojska Polskiego, którzy po klęsce wrześniowej znależli się za granicą. Z kraju zabieraliśmy wojskowych i inne osoby zagrożone aresztowaniem, a przede wszystkim młodzież. Chcieli oni walczyć dalej z okupantem w szeregach armii polskiej tworzącej się na Zachodzie. Jak sobie przypominam, od maja 1940 r. zmieniliśmy system pracy. Innowacja polegała na tym, że kurierzy przekazywali sobie materiały, jak pałeczkę w sztafecie. Pracowałem wówczas na odcinku Budapeszt-Poloma (Słowacja). Odcinek Poloma-Szczyrbskie Pleso obsługiwał taksówkarz Burger, a do Szczyrbskiego docierali łącznicy z Zakopanego na czele z Józkiem Krzeptowskim. Ich zadaniem było dostarczony materiał przerzucać na Podhale i dalej, do Krakowa. Z biegiem czasu doszliśmy do takiej wprawy, że w ciągu jednej nocy potrafiliśmy przetransportować ładunek z węgierskiej Rożniawy do słowackiej Polomy i wrócić do Rożniawy, by zdążyć na ranny pociąg pospieszny do Budapesztu. Po akcji przerzucania pieniędzy przystąpiliśmy pod koniec czerwca 1940 r. do przerzucania broni krótkiej i materiałów wybuchowych. Właśnie wtedy okazało się, jak wielkie usługi oddaje nam "Telimena". W willi tej był pensjonat dla Niemców. Prowadziły go panie Drzewickie. Można sobie wyobrazić, ile poświęcenia i odwagi wymagało życie tych kobiet: Niemcy w pensjonacie, a w maleńkim pokoiku na poddaszu broń i materiały wybuchowe. Mało tego, czekali tu często kurierzy, jeśli tak im wypadło. Stasia, córka pani Drzewickiej, była naszą łączniczką. Toteż któregoś dnia zdenerwowałem się okropnie, kiedy zobaczyłem, że Stasia wysiada pod dworcem kolejowym z dorożki, płaci, bierze walizkę... a tymczasem zjawia się nagle obok niej wielkie Niemczysko, nieomal wyrywa jej z rąk ciężar mówiąc coś, czego nie mogłem z tak daleka usłyszeć. Patrzę i oczom nie wierzę: Stasia, zgrabna, smukła, idzie przodem, swobodnie uśmiechnięta. Za nią wielki Niemiec dźwiga nielekką, sądząc z jego ruchów, walizę. Stasia wsiada do krakowskiego pociągu. Niemiec ulokowawszy walizkę wysiada, kłania się jeszcze. Odetchnąłem, był to pewnie jakiś szarmancki pensjonariusz "Telimeny". Kiedy opowiedziałem później Stasi, że ją widziałem i bardzo byłem przerażony, roześmiała się szczerze i powiedziała: - Bałam się chyba nie mniej od ciebie, lewy zamek kilka razy odskoczył. Czekałam z lękiem, kiedy walizka się całkiem otworzy. No, ale na szczęście nie otworzyła się. W lipcu 1940 r. do naszej kryjówki w "Telimenie" został przyprowadzony Staszek Marusarz, który zbiegł z więzienia na Montelupich w Krakowie. Nie poznałem go, był strasznie wynędzniały, posiniaczony, podrapany, na całym ciele miał ropiejące rany. Staszek, zdenerwowany do ostateczności, prosił, żebyśmy jak najszybciej ruszyli w drogę na Węgry. Niestety, musieliśmy czekać na powrót Wicka Galicy z Krakowa. Zawiózł tam materiały, a miał przywieźć pocztę. Wicek powrócił zmęczony, ale uśmiechnięty, cisnął na stół niewielki pakiet, wypił jednym haustem kubek mleka i rzucił krótko: "W drogę!" Nie upłynęły jeszcze dwa kwadranse, a grupa w składzie Janek i Staszek Marusarzowie, Władek Roj i ja ruszyła na znany szlak. Normalnie, gdy nie opuszczało nas szczęście i wszystko po drodze odbywało się bez przygód, odległość Zakopane-Budapeszt pokonywaliśmy w ciągu trzech do czterech dni. Tym razem do bazy dotarliśmy dopiero po siedemnastu dniach. Od początku towarzyszył nam deszcz, który z ulewnego przemieniał się w mały, drobny, złośliwy kapuśniaczek i znów w ulewę. Staszek czuł się źle, był bardzo osłabiony. Musieliśmy często biwakować, choć normalnie teren przygraniczny staraliśmy się przebyć szybko. Nad ranem ostrzegawcze "padnij" Janka Marusarza zmusiło nas do szukania byle jakiej kryjówki. Od szczytu cztery maleńkie figurki szybko rosły. Rozróżnialiśmy już twarze i widzieliśmy przewieszone przez szyję pistolety maszynowe. Niemcy! Usłyszeliśmy szwargot niemieckiej mowy. Jakie liche wydawały się nam nasze kryjówki za niewielkimi kamieniami, bo w partii gór, w której się znajdowaliśmy, nie było nawet kosodrzewiny. Patrzyłem z niepokojem na Staszka. Był blady jak płótno, a na czole lśniły mu wielkie krople potu. Jednak nas nic zauważyli. Odprężyliśmy się, lecz nie na długo, bo w kilka godzin później, w Dolinie Cichej, spotkaliśmy się oko w oko z grupą drwali i słowackich strażników leśnych. Mały krępy blondyn przesunął na nasz widok kaburę pistoletu do przodu i bacznie się przyglądał. Nie wiedzieliśmy, co robić; wypadało albo zdecydowanie ich ominąć, albo coś powiedzieć. Słowak zaczął pierwszy: - Kto wy, dokąd? - My z Polski, uciekamy przed gestapowskim terrorem na Węgry. Słowak po chwili milczenia żywo gestykulując zaczął nas "uświadamiać", że gdybyśmy byli lojalni wobec Niemców, to żadne niebezpieczeństwo z ich strony by nam nie groziło. Zacietrzewiony strażnik dopiero po chwili zorientował się, że ukryta pod swetrem ręka Staszka trzyma pistolet. Drugi strażnik, łudząco podobny do znanego nam aptekarza z Zakopanego, odciągnął krępego na bok i o czymś go przekonywał. Rozstawiliśmy się tak, by widzieć siebie nawzajem, a w razie strzelaniny - nie znajdawać się na linii strzału. Słowacy musieli zdawać sobie sprawę z tego, że myśliwy zamienił się w zwierzynę. Nie przeszkadzali więc nam już iść dalej swoją drogą. Trasa wiodła przez prawie niedostępne górskie przejścia. Wiedzieliśmy, że napotkani strażnicy nie darują nam tak łatwo swojej porażki i że zawiadomione zostaną posterunki żandarmerii we wszystkich podtatrzańskich wioskach słowackich. Pokonywaliśmy drogę zachowując możliwie największą ostrożność, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że dopiero na ziemi węgierskiej będziemy bezpieczni. W ciągu dnia kryjówkami były dla nas dzikie ostępy leśne. Odpoczywaliśmy w nich, spożywaliśmy posiłki i opatrywaliśmy okaleczone nogi, by o zmroku znowu... Przez jedną noc przebywaliśmy zaledwie kilkanaście kilometrów. Zaczynała nam się kończyć żywność. Szliśmy tak wolno, że spóźniliśmy się na umówione przy Szczyrbskim spotkanie z naszym łącznikiem, kierowcą jednej ze słowackich firm budowlanych, który miał nas podwieźć do granicy węgierskiej. Władek Roj pojechał więc do Popradu pociagiem i zastał w domu innego łącznika. Dwunastego dnia od momentu wyruszenia z Zakopanego wydarzyła się "katastrofa". Granicę słowacko-węgierską mieliśmy już za sobą. W pobliżu Rożniawy nasza grupa rozdzieliła się. Ja z Jankiem Marusarzem poszedłem na punkt kontaktowy u Hliwiaka, natomiast Staszek Marusarz i Roj mieli podejść z plecakami jak najbliżej domu Hliwiaka i w krzakach, nad przepływającą obok rzeczką, zaczekać na nas. Pech chciał, że w tym wąskim strumyku o brzasku upalnie zapowiadającego się dnia myli się węgierscy strażnicy graniczni. Rozebrany do pasa żołnierz ze zdumieniem przyjrzał się najpierw świeżym śladom na pokrytej rosą trawie, a za chwilę rozgarnąwszy krzaki - z jeszcze większym zdumieniem zarośniętym śpiącym mężczyznom. Gdy jeden z nich nagle obudzony zaczął nerwowo szarpać ramię swego towarzysza, żołnierz nie miał wątpliwości, kogo ma przed sobą. Cofnął się, odwrócił i szybko pobiegł ku swoim. Za chwilę kilkunastu golasów sprawnie jak na ćwiczeniach okrążyło miejsce przed chwilą odkrytego biwaku. Staszek i Władek nawet nie próbowali uciekać. Ukryci za firanką, widzieliśmy przemarsz całej grupy. Niektórzy żołnierze tak zajęci byli wydarzeniem, że nie włożyli nawet koszul. Jeden z nich dźwigał dwa plecaki, pozostałe dwa niósł Władek. Staszek Marusarz wymachując rękami mówił coś do wielkiego jak dąb, z bujnym zarostem na piersiach Węgra. Zdaliśmy sobie sprawę z beznadziejnej sytuacji. Na razie nie mogliśmy im w niczym pomóc. - Dali się złapać jak barany - zaklął Janek Marusarz. Rozmyślaliśmy długo, co robić. Nic, tylko trzeba się dostać jak najszybciej do Koszyc - postanowiliśmy. Tam u starej doświadczonej konspiratorki, Ślęzakowej, będziemy mogli spokojnie pomyśleć, jak działać. A może znów zwrócimy się do Karpińskiego? Hliwiak znał nastroje miejscowej ludności, przytaczał nam przykłady przyjaznego ustosunkowania się węgierskich strażników do polskich uchodźców, którym nie powiodło się nielegalne przekroczenie granicy słowacko-węgierskiej. Okazywał optymizm, żeby nas uspokoić. Ponieważ zarost i nasze ubranie mogły nas zdemaskować po wyjściu z domu Hliwiaka, a zapasowe znajdowały się w plecakach na strażnicy, przy pomocy gospodarza jako tako skompletowaliśmy ubiór, który nie odróżniał nas od przeciętnego Węgra. Do końca dnia nie nastąpiły żadne zmiany. Choć Hliwiak dwoił się i troił, żadnych informacji o naszych towarzyszach nie udało mu się zdobyć. Rano pociągiem pojechaliśmy do Koszyc. Odnaleźliśmy domek wtłoczony między wysokie, kilkukondygnacjowe kamienice. Z bramy po przeciwnej stronie ulicy ubezpieczałem Janka. Ten spokojnie podszedł do drzwi, nad którymi wisiała wielka, staroświecka latarnia, i zapukał. Drzwi się otworzyły i na progu stanęła jakaś postać w koszuli czy szlafroku. Przez moment toczyła się rozmowa i drzwi zostały zatrzaśnięte. Spotkawszy się z Jankiem u wylotu ulicy usłyszałem: - Cholera, nie ma Ślęzakowej w domu, a ta smarkula zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Zdecydowaliśmy jednak wrócić, podać hasło - Ślęzakowa mogła pozostawić córce instrukcje. Teraz obaj podchodzimy pod drzwi i pukamy. Gdy się otwarły, ja z powagą powiedziałem po polsku: - Czy tutaj mieszka szewc Krakus? "Smarkula" już teraz ubrana w jaskrawoczerwony sweter, wyrecytowała drugi człon hasła. Wkrótce siedzieliśmy w wygodnych fotelach, w staroświecko urządzonym pokoju. Dowiedzieliśmy się od "smarkuli", że jej matka wróci wieczorem i że skrzynka u Skupienia jest spalona. Chyba Ślęzakowa całe swoje konspiratorskie doświadczenie przelała na tę siedemnastoletnią dziewczynę, wyglądającą zresztą na lat piętnaście - pomyśleliśmy, gdy nakarmiwszy nas, szybko sprowadziła Karpińskiego. Trochę chaotycznie opowiedzieliśmy mu wczorajsze wydarzenie. Nie podzielał optymizmu Hliwiaka. Po chwilowym namyśle powiedział: - Chłopcy mogli się wyłgać jakąkolwiek zmyśloną historyjką, ale miażdżącym dowodem przeciwko nim będzie przecież broń, którą mają przy sobie. Zobaczymy, co się da zrobić. Zostańcie tu, jadę do Rożniawy, mam tam kilku wpływowych przyjaciół... Trzeciego dnia nagle pukanie do drzwi. Stanąłem za potężną szafą, Janek wskoczył do sąsiedniego pokoju. Kiedy Ślęzakowa otworzyła, usłyszeliśmy: "Czy tutaj mieszka szewc Krakus?" Znajome hasło, znajomy głos rozproszyły wszelkie wątpliwości, kto stoi po drugiej stronie drzwi. Za chwilę ściskaliśmy się i słuchaliśmy relacji dwóch pechowców, Staszka Marusarza i Władka Roja. Cudowne uwolnienie wyglądało tak: Gdy zbladła emocja wielkiego polowania, Węgrzy zapomnieli o czynnościach, jakie obowiązują strażnika: zatrzymani nie zostali zrewidowani, zaś zawartość plecaków nie nasuwała wielkich podejrzeń. Trudności językowe na tyle opóźniały to i tak prymitywne śledztwo, że Karpiński łatwo wprosił się na tłumacza. Tak pogmatwał sprawę, że trzeciego dnia zdezorientowani Węgrzy oddali chłopakom plecaki w nienaruszonym stanie i kazali wracać tam, skąd przyszli. Tak więc jeszcze tego samego dnia znaleźli się w Koszycach. 28 lipca byliśmy w Budapeszcie. W bazie nie ukrywano radości z powodu naszego przybycia. Dotarły tu już wiadomości, że wpadliśmy po drodze. Wiedziano również o aresztowaniu Staszka Marusarza i innych kurierów. Do późnej jesieni 1940 r. regularnie utrzymywaliśmy łączność z Zakopanem utartym szlakiem kurierskim na Rożniawę i Tatry. Chodziliśmy przeważnie grupą: Władek Roj, Jan Marusarz i ja, a czasami dołączał się do nas Józef Krzeptowski, który od lipca był kurierem bazy cywilnej. Przenosiliśmy broń, materiały wybuchowe i dolary. Za każdym razem mieliśmy również pocztę, ukrytą w różnych przedmiotach i zaszyfrowaną. Czasem przenosiliśmy z kraju mikrofilmy. Dotychczas mieszkaliśmy w Budapeszcie w hotelu "Astoria". Przy końcu listopada 1940 r. cała czwórka: Władek Roj, Jan Marusarz, jego brat Staszek i ja, zostaliśmy przeniesieni z Budapesztu do miejscowości Leanyfal. W wiosce tej prócz nas było wielu Polaków, uchodźców cywilnych, którzy mieszkali u gospodarzy i pracowali w różnych zawodach. W pracy kurierskiej nastąpiła przerwa. Nie wyjaśniono nam przyczyn tego. Byliśmy teraz zwykłymi uchodźcami. Poczuliśmy się zawiedzeni, nie mogliśmy się pogodzić z bezczynnością. Przełożeni zbywali nas różnymi wykrętnymi odpowiedziami. A tymczasem z kraju dochodziły wiadomości o postępującym terrorze okupanta. Przybywali do Węgier coraz to nowi uchodźcy z Polski. Zimę z 1940 na 1941 r. jakoś przeżyliśmy. Nasza sytuacja materialna była opłakana. Ze skromnych obozowych zapomóg trudno się było nawet wyżywić, nie mówiąc już o zakupieniu niezbędnej odzieży zimowej. Bardzo pomagali nam Węgrzy i chociaż sami nie opływali w dostatki, dzielili się z nami często tym, co mieli. Właśnie oni wystarali się o płaszcze zimowe dla nas. Niektórzy zrezygnowali z czekania. Na przykład Jan Marusarz po paru tygodniach wyjechał na Zachód do polskiej armii. Staszek również opuścił obóz dla uchodźców. Znalazł sobie zajęcie, był trenerem. Z jego sławą nie było o to trudno. Liczna gromadka kurierów zmniejszała się. Ja czekałem nadal. Z nastaniem wiosny, chyba w kwietniu 1941 r., przybył do naszego obozu Kordaj. Znaliśmy go z bazy. Powiedział mi, że pójdę do kraju z bardzo ważnym zadaniem. Mam przeprowadzić z Budapesztu do Polski kogoś bardzo ważnego dla konspiracji. Wyznaczył mi termin spotkania w Budapeszcie. A więc po tylu miesiącach - znów! Miałem iść z Jankiem Gąsienicą-Krętym z Zakopanego, moim przyjacielem od najmłodszych lat. Janek był odważny, silny, zdecydowany na wszystko. Mogłem iść z nim spokojnie. Omówiliśmy z Kordajem trasę przerzutu. Z Budapesztu mieliśmy jechać taksówką do samej granicy węgiersko-słowackiej. W umówionym dniu z Jankiem Gąsienicą udaliśmy się do Budapesztu. Odnaleźliśmy punkt kontaktowy przy ulicy Vaci, mieszkanie byłego pracownika konsulatu polskiego. Pamiętam, że właściciel tego mieszkania miał na imię Władek. Zabraliśmy już pocztę, którą mieliśmy oddać w Zakopanem, Kordaj sprawdził, czy wszystko jest gotowe i czy znamy dokładnie cały plan. Mieliśmy wsiąść do taksówki, a przy końcu ulicy Vaci zabrać mężczyznę, którego powinniśmy byli doprowadzić do kraju. Stało się inaczej. Kiedy omówiliśmy związane z naszą wyprawą sprawy i wszyscy czterej wyszliśmy z mieszkania, Kordaj pożegnał się z nami i poszedł w przeciwnym kierunku. Nas Władek prowadził na miejsce, gdzie miała czekać taksówka. Mijaliśmy przechodniów, ruch był duży, jak zwykle w wielkim mieście. Z daleka zobaczyliśmy stojący przy chodniku samochód osobowy, na który Władek wskazał, że to ten. Szybko zbliżyliśmy się i Władek witając się z Węgrem przedstawił nas. - Jonapot kivanok - pozdrowił nas Węgier. - Dzień dobry - odpowiedzieliśmy ściskając mu rękę. Nie zamierzaliśmy stać długo, więc szybko wsiedliśmy do samochodu. Dopiero teraz spostrzegliśmy kilkunastu silnych, rosłych mężczyzn w cywilnych ubraniach, którzy otaczali samochód. Czterech z otaczających trzymało pistolety. Kazali nam wysiąść. Krótki szczęk - już mamy "bransoletki" na rękach. Dziesięciu policjantów otoczyło nas i poprowadziło. Na ulicy sensacja, przechodnie gapią się, przystają. Niedaleko nas prowadzono. W małej uliczce stał samochód osobowy. Kazali nam wsiąść, obok usiadło dwóch policjantów. W ich asyście przyjechaliśmy na, ulicę Miklosa Horthyego do "Kemelharito Osztaly" - Wojskowej Ochrony Przeciwszpiegowskiej, czyli kontrwywiadu. Tu oczywiście zaczęto od rewizji osobistej i znaleziono przy nas pocztę i broń. Ciągle męczyła mnie myśl, że to prowokacja. Trudno było pomyśleć, iż to był tylko przypadek, ale sprawa ta nie wyjaśniła się nigdy. Po załatwieniu formalności i spisaniu personaliów każdy z nas dostał oddzielny "apartament", byśmy nie mogli się porozumiewać. Może po godzinie wezwano mnie na przesłuchanie. Personalia? Jan Wojciuch, urodzony we Lwowie. Tak przecież mówiły moje, znalezione przy mnie, fałszywe dokumenty. Wszyscy kurierzy, którzy w tym czasie otrzymali dokumenty na inne nazwiska, mieli wpisane w nich jako miejsce urodzenia tereny wschodnie. Chodziło o to, by sprzymierzeńcy reżimu hitlerowskiego nie mieli możności sprawdzić naszej tożsamości. Cóż, trzeba się było uczyć życiorysu na pamięć. Ja swoją "lewą" biografię dobrze sobie przyswoiłem. Pytali mnie, z kim utrzymuję kontakty w Budapeszcie, od kogo otrzymałem zaszyfrowaną pocztę, kim w ogóle jestem. Lawirowałem, jak mogłem. Do żadnej pracy kurierskiej nie przyznawałem się. Powiedziałem, że niedawno przyszedłem z Polski. Pistolet przyniosłem z sobą, jest moją pamiątką z czasów wojny. Z toku przesłuchań wywnioskowałem, że niewiele o mnie wiedzą. Koledzy też im nic nie powiedzieli. Zresztą z Krętym umówiliśmy się poprzednio: nie znamy się, spotkaliśmy się przypadkowo, a Władek w ogóle mało o nas wiedział. Więzienie "dwójki" węgierskiej mieściło się w podwórzu, za budynkiem biurowym. Cele znajdowały się w piwnicach. Na całość więzienia składała się wartownia, korytarz i wzdłuż niego po jednej stronie małe, pojedyncze cele z wychodzącymi na dziedziniec okienkami pod sufitem. Z zewnątrz można było wejść tylko przez wartownię, gdzie zawsze przebywało kilku uzbrojonych żołnierzy. Oddzielała ją od korytarza więziennego żelazna krata. Na korytarzu także był uzbrojony wartownik. W celi znajdowało się żelazne łóżko z siennikiem i pościelą. W kącie stał przymocowany do podłogi drewniany taboret. Zgodnie z regulaminem więzień mógł tylko spacerować po celi albo siedzieć na taborecie, niedozwolone było kładzenie się na łóżku podczas dnia. Strażnik co jakiś czas zaglądał do celi przez "judasza" i sprawdzał, czy rygor więzienny jest przestrzegany. Największym przestępstwem było wspinanie się do okna i wyglądanie. Biada takiemu więźniowi, którego by wartownik przyłapał na tym. Pewnego razu drzwi mojej celi otwarły się i wepchnięto jakiegoś człowieka. Mógł mieć 22-23 lata. Obawiałem się, czy to nie kapuś. Długo leżał na podłodze. Nie odzywał się wcale. Po paru godzinach znów po niego przyszli. Odwrócił głowę w moją stronę i zawołał coś, chyba po serbsku, jakby prosił... Później przynieśli go. Rzucili w kąt celi, jak kłodę drewna. Był nieludzko zmasakrowany. Jęczał. Twarz miał zapuchniętą i posiniaczoną. Jedno oko zupełnie niewidoczne, nos złamany. Próbowałem z tym nieszczęśnikiem rozmawiać. Niestety, nie mógł mówić. Następnego dnia wcześnie rano usłyszałem zajeżdżający na dziedziniec samochód. Otwarły się drzwi naszej celi, weszło trzech żołnierzy, założyli kajdanki mojemu współtowarzyszowi i zabrali go. Znów usłyszałem warkot samochodu. Nie wiem, co się z nim stało. Do mojej celi już nie wrócił. Myślę, że był to partyzant jugosłowiański. W więzieniu trzymano mnie około sześciu tygodni. W początkowym okresie prawie codziennie byłem przesłuchiwany. Później dali mi spokój. Co się działo z kolegami, nie wiedziałem. Z Gąsienicą-Krętym spotkałem się po sześciu tygodniach, kiedy z więzienia przewożono nas do obozu karnego położonego niedaleko granicy jugosłowiańskiej. Nie pamiętam nazwy miejscowości... Od Krętego dowiedziałem się, że Władek został zwolniony z więzienia po kilku dniach. Ktoś wpływowy interweniował pewnie w jego sprawie. W obozie byliśmy tylko kilka tygodni. Przez cały czas obserwowałem naszych strażników. Upatrzyłem sobie jednego, miał na imię Zoltan. Znałem już wówczas dość dobrze węgierski i swobodnie mogłem z nim rozmawiać. Pewnego razu, kiedy pracowałem na podwórzu przy porządkach, jakoś zgadaliśmy się o rodzicach, Zoltan powiedział mi wtedy, że jego matka była Polką. Postanowiłem zagrać z nim w otwarte karty. - Zoltan, chcę z kolegą uciec - zwróciłem się do niego. Nie zdziwił się, nie oburzył, poradził, żebyśmy zrobili to wtedy, gdy będzie miał służbę w bramie. Obóz mieścił się w dawnych koszarach. Więźniów nie pilnowali zbyt rygorystycznie. Zdarzały się ucieczki nawet całych grup Polaków. Zrobiliśmy, jak Zoltan radził. Po wieczornym apelu obaj z Krętym cicho przedostaliśmy się poza ogrodzenie. Potem szybko na dworzec i pociągiem do Leanyfalu, ostatniego przed aresztowaniem miejsca zamieszkania. Był początek sierpnia 1941 r. Przybywszy na miejsce dowiedzieliśmy się, że władze węgierskie likwidują obóz uchodźców cywilnych. Zostaje on przeniesiony do Ebed koło Esztergomu. Nas nie było trzy miesiące, zostaliśmy więc po prostu skreśleni z obozowej ewidencji. Może to i lepiej. Gdyby szukano nas bowiem po ostatniej ucieczce... Takie postępowanie wobec Polaków na szczęście zdarzało się bardzo rzadko, chociaż III Rzesza domagała się u władz węgierskich, by wszystkich Polaków, tak z obozów uchodźców cywilnych, jak i internowanych wojskowych, zamknąć za drutami obozów koncentracyjnych. Nie doszło do tego, a Węgrzy nadal pomagali Polakom. Nawet w późniejszych latach, kiedy antynarodowa polityka węgierskiej magnaterii i admirała Horthyego spowodowała opanowanie kraju przez elementy faszystowskie, wbrew oficjalnej polityce rządu przyjaźń przetrwała. Pomagali nie tylko zwykli obywatele węgierscy, często byli wśród naszych protektorów wysocy urzędnicy czy oficerowie. Obozy internowanych wojskowych umiejscawiano specjalnie blisko granicy jugosłowiańskiej, żeby uciekinierzy mogli łatwo dostać się na punkt przerzutowy w Jugosławii (nawet po zajęciu Jugosławii przez Niemców taki punkt przerzutowy działał w konspiracji), skąd wysyłano ochotników do polskiej armii na Zachodzie. Przykładów pomocy można by przytaczać wiele. Już w Ebed zgłosiliśmy się z Krętym do nowych władz obozowych. Zdziwiono się, dlaczego nie ma nas na ogólnym wykazie. Tłumaczyliśmy, że musiała zajść jakaś pomyłka, bo my cały czas mieszkaliśmy w Leanyfalu. Węgrom wystarczyło nasze wyjaśnienie. Wpisali nas na listę, otrzymaliśmy kwaterę. W czasie naszej nieobecności zdarzył się tragiczny wypadek: nasz kolega, kurier Staszek Motyka, utonął w Dunaju. Był dobrym pływakiem. Może chwycił go kurcz i wpadł w wir? Staszek pochodził z Zakopanego, był znanym narciarzem i taternikiem. Do pracy kurierskiej przystąpił bardzo wcześnie, bo jeszcze zimą 1939/40 r. Przemierzał szlaki kurierskie razem ze Staszkiem Kulą, Cześkiem Wrześniakiem, ze mną. Był odważny, sprytny i zwinny. Z różnych kłopotliwych sytuacji potrafił wyjść cało. A tu zwykła kąpiel... Ciało odnaleziono i pochowano na cmentarzu w Pocsmegyer. Józek Krzeptowski i Władek Roj pewnego razu powracając z Polski, przynieśli w plecaku kilkukilogramowy kamień z Czerwonych Wierchów w polskich Tatrach. Ułożyli go na Staszkowej mogile. Kiedy w 1964 r. byłem na Węgrzech, już jako turysta, pojechałem do Pocsmegyer. Poszedłem na cmentarz, chciałem odnaleźć mogiłę Staszka Motyki. Niestety, albo moja pamięć zawiodła, albo czas, nieubłagany czas starł z powierzchni ziemi mogiłę Polaka i zdobiący ją, zamiast pomnika, kamień z polskich gór. Kiedy przebywaliśmy w obozie uchodźców cywilnych, sytuacja zmuszała nas do szukania pracy. Latem pracowaliśmy przy żniwach. Nasze zarobki były znikome, ale przynajmniej mogliśmy się do syta najeść. Jesienią nie ma prac na roli. Zgłosiliśmy się do kamieniołomów w Esztergom. Łupaliśmy kamień przeznaczony do wyrobu kostki drogowej. To była ciężka praca, bardzo ciężka. Dopiero po dwóch miesiącach znaleźliśmy inną - lepiej płatną i lżejszą. Przyjęła nas firma zajmująca się regulacją Dunaju. Zdziwiłem się, chociaż i bardzo ucieszyłem, kiedy kierownictwo bazy przerzutowej z Budapesztu odszukało mnie po pewnym czasie. Zostałem wezwany na punkt kontaktowy w miejscowości Csillaghegy. Spotkałem tam Kordaja, który nie bawiąc się w długie wyjaśnienia powiedział, że będę znów pracował jako kurier, z tym, że na innej trasie. Po kilku dniach zostałem z Ebed przeniesiony do Csillaghegy. Stąd było blisko do Budapesztu, a nie obowiązywały przepisy meldunkowe rygorystyczne dla cudzoziemców. Miejscowość ta w późniejszym okresie stała się bazą prawie wszystkich kurierów. Po aresztowaniach w kraju, na terenie Słowacji i nawet na Węgrzech pracę polskiego podziemia na Węgrzech zreorganizowano. Baza wywiadowczo-przerzutowa w Budapeszcie została podporządkowana komendantowi ZWZ w kraju. Przystąpiono znów do przerzutów: ludzi - do krajowych oddziałów partyzanckich, na kierownicze stanowiska, poczty - w obie strony. Otrzymałem nowe dokumenty. Nazywałem się teraz Feliks Gabiński, pochodziłem z Tarnowa. Znów trzeba było uczyć się na pamięć nowego życiorysu. Dostałem broń - niemieckie parabellum. W listopadzie 1941 r. Kordaj (Franciszek Mazurkiewicz) przysłał mi zaszyfrowaną pocztę. Miałem ją dostarczyć do wsi Poloma (Słowacja), na nowy punkt kontaktowy. Wysłano ze mną kurierkę Małgosię, żeby pokazała mi punkt i poznajomiła mnie ze Słowakiem, który obsługuje odcinek trasy Poloma-Waksmund. Z Budapesztu jak przedtem wyjechaliśmy pociągiem pospiesznym do Rożniawy. Wieczorem jeszcze tego samego dnia szliśmy w kierunku granicy znanym mi z poprzednich przejść szlakiem. Małgosia też dobrze znała drogę. Zapadliśmy w rożniawskie lasy. Noc była ciemna, w dodatku otaczała nas niezwykle gęsta mgła. Do punktu powinniśmy byli dotrzeć, ze względu na bezpieczeństwo, jeszcze przed świtem. Taka była zasada. Byłoby zbyt podejrzane, gdyby było widać obce osoby wchodzące do domów osiadłych tam Słowaków. Niemieccy konfidenci nie powinni wiedzieć, kto nam pomaga. Poruszaliśmy się na wyczucie. Małgosia miała to przejście świeżo w pamięci, przed kilkoma dniami szła tędy. Wchodziliśmy coraz głębiej w las. W niektórych miejscach musieliśmy świecić latarkami. W końcu oboje straciliśmy zupełnie orientację. Na domiar złego zaczęło mżyć. Nie wiedzieliśmy, w którym kierunku trzeba iść. Czuliśmy się zmęczeni i mokrzy. Po kilku godzinach z rozpaczą stwierdzamy, że krążyliśmy w jednym miejscu. Błądzić w lesie to okropna rzecz. Miejsca widziane kilkakrotnie wydają się nowymi, miejsca nowe już widzianymi. Nie załamaliśmy się jednak. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy, tym razem moim, a nie Małgosi szlakiem. Był wprawdzie bardziej niebezpieczny, bo prowadził otwartym polem, ale krótszy i nieskomplikowany. Czas biegł szybko. Spoglądaliśmy na zegarek: do świtu już niewiele czasu, a przed nami jeszcze kilkanaście kilometrów. Rozpoczęliśmy walkę z czasem. Buty mieliśmy oblepione mokrą gliną, bo droga prowadziła przez jakieś kartoflisko, a pulchna ziemia lepi się niesamowicie. Byliśmy u kresu wytrzymałości. Do dalszego marszu zmuszała nas tylko świadomość, że oczekuje łącznik, który ma przecież wyliczony czas. Już dawno powinniśmy być na miejscu, a nie przekroczyliśmy nawet granicy węgiersko-słowackiej. Nie zważamy już na nic, nawet na miejsca, w których mogą przechodzić patrole straży granicznej. Liczy się tylko czas, czas. Zaczynało się rozwidniać. Dopiero teraz dobrnęliśmy do granicy. Ukryci w krzakach, zatrzymujemy się chwilę. Jest cicho, spokojnie. Szukamy osłoniętego miejsca dogodnego do przejścia granicy. Już. Udało się. Teraz biegiem, byle dalej od słowackiej straży granicznej. Było już całkiem jasno, kiedy weszliśmy do wsi Poloma. Małgosia prowadzi do gospodarza, Słowaka, właściciela gospody zwanej po słowacku "hostinec". Gospodarze są wyraźnie niezadowoleni z naszego spóźnienia. Przepraszamy tłumacząc przyczynę. Zastajemy tu czekającego na nas z niecierpliwością kuriera - Słowaka. Małgosia przedstawia mnie. Słowak ma na imię Józek. On też nie może o tej porze wracać. Czekamy do wieczora ukryci w jednej z izb. Nie wychodzimy na dwór, by nas nie zobaczyli sąsiedzi. Ustalam z Józkiem termin następnego spotkania. Przybędę już sam. Próbuję rozmawiać z gospodarzem o jego sprawach. Mam przecież bywać tu regularnie dwa razy w miesiącu. Wydaje mi się bardzo sympatyczny. Opowiada dużo o panujących stosunkach. Narzeka na rządy faszystów słowackich na czele z księdzem Józefem Tiso. Słowak tłumaczy, którędy mam podchodzić do jego domu. Ustaliliśmy znaki rozpoznawcze: jeśli będę przychodził nocą - dwa razy zapukać do okna i po krótkiej przerwie powtórzyć sygnał. Powiedziałem, kiedy będę przychodził: każdego miesiąca w pierwszy poniedziałek po pierwszym i w pierwszy poniedziałek po dwudziestym. Gdyby się coś stało takiego, że nie mógłbym dotrzymać tych terminów, aktualne będą dodatkowe: pierwszy piątek po pierwszym i pierwszy piątek po dwudziestym. Zawsze w takich wypadkach ustalało się podwójne terminy. Różnie mogło się bowiem wydarzyć. O zmroku pożegnaliśmy gospodarzy i równocześnie z Józkiem wyruszyliśmy w drogę, z tym, że my z Małgosią w kierunku Budapesztu, a Józek do Polski. Pogoda uległa poprawie, przestał padać deszcz, nie było mgły. Nie błądziliśmy w lesie, jak poprzednio. Szliśmy powoli i ostrożnie. Wreszcie dotarliśmy do granicy. Ukryci w gęstych krzakach, nasłuchiwaliśmy dosyć długo, badaliśmy, czy przypadkiem nie ma jakiegoś patrolu. Wokół nas cisza, a więc szybki skok i już byliśmy po stronie węgierskiej. Nie zatrzymaliśmy się, bo chcieliśmy jak najdalej odejść od granicy. Noc wypogodzona, drogę widać było wyraźnie, a to sprzyjało naszej podróży. Byliśmy jeszcze pod wrażeniem poprzedniego wieczoru, kiedy błądziliśmy tu, chodząc w kółko. O piątej rano dotarliśmy niedaleko Rożniawy. Jeszcze dwie godziny do odjazdu pociągu, a na drogę do dworca wystarczą trzy kwadranse. Zabraliśmy się za naszą garderobę. Zabłocone buty trzeba było wyczyścić, włożyć inne ubranie, a te, z wyraźnymi śladami długiej wędrówki po lesie, zwinąć i schować w walizce. Do kurierskiej drogi ubieraliśmy się tak: na jazdę pociągiem z Budapesztu trzeba było mieć porządny garnitur, by udawać zwykłego podróżnego. W ręku nieduża walizka, w której znajdował się owerol, trampki i plecak. W pobliżu Rożniawy, w lesie, przebieraliśmy się w owerol i trampki. Ubranie chowało się do walizki mieszczącej się z łatwością w plecaku. Owerol i trampki to strój praktyczny przy przedzieraniu się przez las i różne wertepy. W drodze powrotnej ten sam las krył nasze przebieranie się w garnitury. Przed wyjściem z lasu obserwujemy teren. Można iść, nikogo nie widać. Teraz już drogą, wolniutko, z walizeczkami, po prostu jak podróżni. Na drodze nie spotkaliśmy nikogo. Zresztą kto posądzałby dwoje elegancko ubranych ludzi, że właśnie przekroczyli granicę? Do odejścia pociągu mieliśmy jeszcze dziesięć minut. Małgosia poszła wykupić bilety, a ja wstąpiłem do bufetu na piwo. Męczyło mnie pragnienie. Było mi też trochę zimno po nieprzespanej nocy, więc wypiłem gorącą herbatę z kieliszkiem rumu. Małgosia po zakupieniu biletów poszła w moje ślady. Rum podziałał szybko. Zrobiło się nam cieplej. Wsiedliśmy do przedziału, gdzie było kilku pasażerów. Rozmawiałem z Małgosią po węgiersku. Dokumenty miałem takie jak wszyscy obywatele węgierscy. Zabieraliśmy z sobą przepustki i książeczki pracy. Trzeba się było liczyć z legitymowaniem, jak to w strefie przygranicznej. Żandarmi coraz częściej aresztowali Polaków podejrzanych o działalność konspiracyjną. Coraz więcej zaczynali mieć do gadania agenci gestapo, których w owym czasie nie brak było w różnych urzędach węgierskich. Jeszcze tego samego dnia wieczorem meldowałem Kordajowi o wykonaniu zadania. Tym szlakiem kursowałem odtąd regularnie dwa razy w miesiącu aż do jesieni 1942 r. Przenosiłem pocztę, a często i dolary. Kilkanaście razy przyszło mi przeprowadzać także ludzi. Przerzucane osoby były podporządkowane kurierowi i musiały stosować się do jego poleceń, gdyż był on całkowicie za nie odpowiedzialny. Dlatego baza dobierała rutynowanych i odważnych kurierów. Przed każdą wyprawą otrzymywało się specjalne wytyczne. Z przeprowadzanych przeze mnie ludzi pamiętam Adama Pirożyńskiego i Stefana Sołtysika. Znałem ich, byli kurierami na innych trasach i w 1942 r. zostali przeniesieni do ruchu oporu w kraju. Pamiętam "Sławka" - oficera z kierownictw konspiracji w Polsce. Przeprowadziłem go z kraju do Budapesztu, a po kilku miesiącach odbyliśmy drogę powrotną. "Sławek" zajmował się w Budapeszcie szkoleniem kurierów. Brałem i ja w nim udział. Uczono nas posługiwania się odpowiednimi systemami szyfrów. Po tym kursie często zatrudniano nas przy zaszyfrowywaniu lub rozszyfrowywaniu poczty. Na ogół nie podawano nam nazwisk przerzucanych ludzi. Posługiwali się tylko pseudonimami. Przerzucani naszych nazwisk także nie znali, by w razie wpadki w kraju gestapo nie mogło wymusić zeznań rozszyfrowujących siatkę kurierów. Dla bazy każdy kurier był cenny, zwłaszcza taki, który mówił już dobrze po węgiersku, znał teren, przejścia i miał duże doświadczenie. Nie lubiłem opowiadać powierzonym mi ludziom o drodze. Zwłaszcza nie uprzedzałem nigdy, kiedy będziemy przekraczać granicę. Chodziło o to, by nie wywołać niepokoju i niepotrzebnego zdenerwowania. Prawie zawsze, kiedy docieraliśmy do punktu kontaktowego, byli zaskoczeni, że największe niebezpieczeństwo już minęło. System sztafetowy był w tym czasie najdoskonalszą i stosunkowo bezpieczną formą naszej pracy. Słowacja stała się terenem niebezpiecznym. Szalał tu terror. Faszyści słowaccy współdziałali z gestapo, a specjalne ekipy złożone z żandarmów i pracowników służby wywiadowczej kontrolowały pociągi, autobusy, nawet prywatne auta. Helena Marusarzówna, Staszek Marusarz, Feliks Klaper, Bronek Przybylski i inni "wpadli" właśnie na terenie Słowacji. Ujęła ich żandarmeria słowacka i przekazała gestapo w Zakopanem. Dlaczego powiedziałem, że system sztafetowy był stosunkowo bezpieczny? Otóż odcinek Poloma (Słowacja) - Waksmund (Polska) obsługiwał Słowak, Józef Stanek. Miał prawdziwe dokumenty i nie musiał uczyć się języka. Był wielkim przyjacielem Polaków i mieszkał przez pewien czas w Polsce. Z natury przebiegły, potrafił w najbardziej niebezpiecznych momentach zachować zimną krew i spokój. Zadziwiająca była jego znajomość Słowacji i Polski w rejonie Nowego Targu. Mimo niepogody trafiał do celu wędrówki nigdy nie spóźniwszy się na umówioną godzinę. Ten z pozoru skromny, szary, spieszący się zawsze człowiek posiadał bystrość umysłu i wspaniały refleks. W czasie wspólnych wędrówek niejednokrotnie przekonałem się o jego zaletach. Ciągłe znikanie z domu i systematyczne wyjazdy do jednej miejscowości po kilku miesiącach zwróciły na niego uwagę żandarmerii. W porę jednak zauważył, że jest obserwowany. Nie mógł więc dalej działać. System sztafetowy na tej trasie został na skutek tego zlikwidowany. Józkowi udało się nawiązać kontakt z inspektorem słowackiej straży granicznej. Każdy inspektor był komendantem pewnego odcinka granicznego. Komendantowi poznanemu przez Józka podlegała straż graniczna na odcinku Niedzica-Waksmund. Był to oficer wysokiej rangi. Tenże inspektor miał własnego adlera (samochód osobowy). To była dla nas gratka. Kiedy Józek zorientował się, że jest zagrożony, skontaktował mnie z inspektorem. W przeddzień Bożego Narodzenia przyszedł z nim do Polomy. Gdy przybyłem na punkt kontaktowy, zobaczyłem przy stole gospodarza, Józka i oficera słowackiej straży granicznej. Mundur, przed którym nieraz uciekałem, onieśmielał mnie, czułem się nieswojo i byłem czujny. Józek przedstawił mnie inspektorowi. Ten uśmiechnął się przyjaźnie. Gospodarz domu, który prowadził restaurację, przyniósł zaraz butelkę śliwowicy. Wódka wprowadziła nas w swobodniejszy nastrój. Przy zaciemnionych oknach siedzieliśmy we czwórkę gwarząc o różnych sprawach. Inspektor zaczął mi się zwierzać ze swoich poglądów. Twierdził, że jest zdecydowanym antyfaszystą. Mówił też, że robi i będzie robić wszystko, co w jego mocy, by przyczynić się do pokonania faszyzmu. Do słowackiego ruchu oporu należy od 1941 r. Opowiadał, że ma w Anglii brata, który jest oficerem. I że w przyszłości będzie chciał, korzystając z mojego pośrednictwa, przekazać bratu pewne wojskowe informacje strategiczne ze Słowacji. Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy zleciała noc. W drugiej izbie usłyszeliśmy poranną krzątaninę gospodyni. Już wstała i zajęła się przedświątecznym kucharzeniem. Doszliśmy do wniosku, że na kładzenie się do łóżka już za późno. Widząc w kącie nie ubraną choinkę, zaofiarowaliśmy pomoc. Dziesięcioletnia córka gospodarzy nie odstępowała nas na krok, cieszyła się, jak to dzieci umieją. Już trzecie święta Bożego Narodzenia spędzałem poza rodzinnym domem. Ile ich jeszcze będzie, myślałem niewesoło. Święta to taki czas, kiedy najsilniej czuje się samotność, oddalenie od domu. W mig drzewko było ubrane. Gospodyni przygotowała nam śniadanie i o ósmej ruszyliśmy w drogę samochodem prowadzonym przez inspektora. Tak się rozpoczął nowy etap mojej pracy kurierskiej. Były okresy powodzeń i sukcesów, ale było również wiele ciężkich chwil. Nieraz wydawało się, że muszę skorzystać z mojej żelaznej porcji - zaszytej w klapie marynarki fiolki z trucizną. Gdy teraz o tym wszystkim myślę, wydaje mi się, że jednak miałem przysłowiowy łut szczęścia. W tamten wigilijny dzień mknęliśmy szybko w kierunku granicy słowacko-polskiej. Czuliśmy się zupełnie bezpieczni. Miałem dostarczyć do punktu kontaktowego w Waksmundzie pocztę. Józek jechał właśnie po to, żeby przekazać mi wszystkie swoje "kontakty" tak po stronie słowackiej, jak i polskiej. Po godzinie minęliśmy pierwsze miasteczko, Dobsinę. Mimo zimy na szosie było śniegu niewiele. Adler pędził szybko. Jechaliśmy w kierunku Doliny Stratenej. Potem w stronę Popradu. Ominęliśmy miasto i pojechaliśmy na Kieżmark. Dzień był słoneczny i mroźny. Po lewej stronie stały Wysokie Tatry, całe w zimowej szacie. Tak pięknego krajobrazu dawno nie oglądałem. W porze obiadowej dojechaliśmy do Kieżmarku, gdzie inspektor zaproponował obiad. Zatrzymaliśmy się przed restauracją i weszliśmy całą trójką do środka. Aż roiło się od mundurów. Pierwszą moją reakcją był krok w tył. Przecież to tak, jakbym wszedł do jaskini lwa. Na samym początku mojej służby kurierskiej spotykaliśmy się nieraz ze słowackimi żołnierzami, ze strażą graniczną - często nawet pomagali nam, ale już od dłuższego czasu zupełnie się to zmieniło. Inspektor zauważył moje zażenowanie. Ujął mnie pod ramię i poprowadził do wolnego stolika. Rozmawialiśmy tylko po słowacku. Po obiedzie udaliśmy się w dalszą drogę. Koło trzeciej po południu dotarliśmy do słowackiej wtedy wioski Kacwin. Przystanęliśmy w pobliżu lasu, upewniłem się, że inspektor pamięta, kiedy będziemy wracać. Spotkanie wyznaczyliśmy sobie we wsi Łapsze. Przy pożegnaniu życzyliśmy sobie nawzajem "wesołych świąt", choć wszyscy trzej wiedzieliśmy, że nie mogą one być wesołe. Okupacja, niewola, terror okupanta, patrioci polscy masowo rozstrzeliwani - jak można być w takiej sytuacji wesołym. Jedyną myślą Polaka mogła być chęć nieprzejednanej walki z okupantem hitlerowskim. Po serdecznym pożegnaniu - chociaż za kilka dni znów mieliśmy się spotkać - inspektor odjechał, a my z Józkiem pieszo wyruszyliśmy przez pola do celu. Po pięknym słonecznym dniu zaczynało coraz silniej mrozić. Słupek rtęci w termometrze spadł na pewno do trzydziestu stopni, czuliśmy to wyraźnie. Każdy nasz krok powodował skrzypienie zmrożonego śniegu. Józek prowadził. Już nie czuliśmy się tak bezpiecznie jak z inspektorem. Omijaliśmy drogi i domostwa. Korzystając z okazji Józek zapoznawał mnie z terenem, bo następnym razem będę szedł sam, bez przewodnika. Niebo wypogodzone, całe usiane gwiazdami, w dużej mierze ułatwiało orientację. Od czasu do czasu słyszeliśmy szczekanie psów, mieszkańcy wsi zapewne zasiedli do wigilijnej kolacji, my zaś jeszcze mieliśmy daleką drogę. Psy swym szczekaniem zmuszały nas do okrążania domostw, by nie ściągnąć na siebie jakiegoś niebezpieczeństwa. Brnęliśmy po dużym śniegu, bo było go tu więcej niż przy granicy węgierskiej. Śmiało naprzód! Straż graniczna i żandarmi też zaczynają świętować - ponaglał mnie Józek, a potem pouczał, że w przyszłości mam zachować szczególną ostrożność w rejonie Kacwina i Łapsz Niżnych. Są tu bowiem rozmieszczone placówki żandarmerii i straży granicznej. Wreszcie dotarliśmy do Łapsz. Polami ostrożnie podeszliśmy pod jakiś dom. Józek zapukał do okna, po chwili zniknął we wnętrzu domu, ja zaś czekałem opodal zabudowań gospodarczych. Nie upłynęły może trzy minuty, gdy Józek przyszedł po mnie. Gospodyni po naszym wejściu szczelnie zasłoniła okna kocem. Zapalono naftową lampę. Przywitałem się z domownikami. Józek, czując się tu jak u siebie, opowiadał o mnie i co drugie słowo wtrącał: "mój przyjaciel". Nasz gospodarz, Polak nazwiskiem Dominik, łapszański Góral, potraktował nas z wielką serdecznością, poczęstował kolacją wigilijną, która po tak dalekiej męczącej podróży smakowała nadzwyczajnie. Do następnego punktu kontaktowego w Wichrówce poprowadził nas Dominik. Wszystko było jak poprzednio. Pukanie w okno, gościnni gospodarze, którzy proponują posiłek, umawianie się na następne spotkanie i długo się nie zatrzymując - w dalszą drogę. Nie spotkaliśmy nikogo, bo była już późna noc. Wsie stały ciemne. Jedynie psy szczekaniem mogły zdradzić naszą obecność. Ile też drogi musieliśmy nieraz nałożyć przez to psie szczekanie! Już z daleka orientowaliśmy się, że jesteśmy w pobliżu wsi Nowa Biała - biała wieża kościelna była dobrym punktem orientacyjnym. Doskonale ją było z daleka widać nocą i później była dla mnie zawsze jak latarnia morska. Zostawiając po prawej stronie Nową Białą skierowaliśmy się już wprost na Waksmund. Do granicy było niedaleko, więc musieliśmy być bardzo ostrożni, bo tu pilnowali Słowacy, a z polskiej strony - Niemcy. Wreszcie w lesie pas bez drzew - to granica. Jeszcze raz przystanęliśmy nasłuchując. Nic, cisza. Ściskając mocniej pistolety, szybko przeskoczyliśmy wycinkę. Po drugiej stronie były gęste krzaki. Józek pocieszył, że już niedaleko. Ciemność trochę rzednie, trzeba było się spieszyć, by przed świtem dojść do chaty gospodarza o nazwisku Cukier-Ligęza. Wkrótce dotarliśmy do celu. Teraz jedno przejście wydaje się podobne do drugiego, nie sposób wprost ich odróżnić, ale wtedy każde miało jakiś specjalny, właściwy tylko dla niego klimat... Jacy ci ludzie gościnni. Witali nas jak kogoś z rodziny. Gospodyni wstała z łóżka, żeby nam coś przygotować na przyjęcie. Siedzieliśmy przy stole. Byliśmy niesamowicie zmęczeni, dokuczało nam pragnienie. Wymawialiśmy się grzecznie od jedzenia i poprosiliśmy o herbatę. Cukrowa przyniosła cały garnek. Teraz tylko spać, spać. Przygotowano nam posłanie. Kamiennym snem spaliśmy do późnego popołudnia. Gdyby nas gospodyni nie zbudziła na obiad, spalibyśmy jeszcze. Zresztą po obiedzie położyliśmy się znów. Mogliśmy sobie pozwolić na taki luksus, gdyż czekaliśmy na łącznika krajowego, który miał tego wieczoru przybyć. Na kolację znów nas zbudzono, a około ósmej zjawił się łącznik. Z radością stwierdziłem, że to mój przyjaciel z Nowego Targu, Krzystyniak. Startowałem z nim przed wojną w konkursach skoków narciarskich na skoczni w Zakopanem. Przekazałem Jaśkowi pocztę. Prosiłem, by odwiedził moją rodzinę i powiedział, że ze mną wszystko w porządku, oraz by przekazał pozdrowienia. Przykro mi było, że jestem blisko domu - dzieliło mnie zaledwie dwadzieścia kilka kilometrów - a nie mogę zobaczyć bliskich. Kto nie przeżywał takiej rozłąki, ten nie wie, co to jest tęsknota za kimś najbliższym. Długo tego wieczoru rozmawialiśmy z Jankiem na różne tematy. Wszystko mnie interesowało. Janek wiedział, co się dzieje w okupowanym kraju. Żył normalnie wśród ludzi i pracował w konspiracji. Było już bardzo późno, kiedy uściskał się ze mną i wyszedł. Ja ułożyłem się do snu. Dopiero następnego wieczoru pożegnaliśmy gospodarzy i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Po paru godzinach byliśmy w Łapszach Niżnych, w miejscu, gdzie umówiliśmy się z inspektorem. Nie zastaliśmy go jeszcze, więc czekaliśmy ukryci za drzewami. Warkot motoru zapowiedział jego przyjazd. W Nowej Białej wysiadł Józek, gdyż mieszkał w tych okolicach, a my z inspektorem pomknęliśmy w kierunku, granicy węgierskiej utartym szlakiem. Czułem się całkowicie bezpiecznie, w takim towarzystwie nic mi nie mogło grozić. Po dwóch dobach dotarłem szczęśliwie do Budapesztu. Tam złożyłem dokładne sprawozdanie z nowotarskiej trasy, którą poznałem. Zapadła decyzja moich przełożonych, że na tym szlaku będę kursował regularnie. Trzeba było wykorzystać nieocenioną pomoc inspektora. Ten człowiek, jako czynny oficer faszystowskiego reżimu słowackiego, bardzo ryzykował, toteż postanowiłem, że trasa i punkty kontaktowe muszą być bardzo szanowane i nie mogą być przez jakąś lekkomyślność narażone na niebezpieczeństwo. Zdawałem sobie sprawę, jak wielkim wysiłkiem utrzymuje się je i jak wiele ludzi jest tu zaangażowanych. Raz w miesiącu, o określonych godzinach, można by to porównać do kolejowego rozkładu jazdy, wsiadałem w Budapeszcie do pośpiesznego pociągu odjeżdżającego po południu do Rożniawy. Wieczorem wysiadałem na stacji przygranicznej - Rożniawie - i pieszo, swoimi własnymi szlakami, przekraczałem granicę węgiersko-słowacką. Miałem już takie miejsca, gdzie żaden strażnik nie chodził. Nad ranem docierałem do punktu kontaktowego we wsi Poloma po stronie słowackiej, tu czekałem spokojnie na przyjazd inspektora. W razie gdy jedna ze stron nie przybyła na pierwsze spotkanie, zostawał jeszcze drugi termin - zapasowy. Z Polomy już bezpiecznie, bo z oficerem straży granicznej, dojeżdżałem do wsi Kacwin, a stąd pieszo do Łapsz, przez Wichrówkę i na punkt kontaktowy u Józefa Cukra-Ligęzy w Waksmundzie. Tu oddawałem pocztę lub przekazywałem ludzi. Wracając, prawie zawsze zabierałem pocztę dla bazy w Budapeszcie, a także wielokrotnie prowadziłem z Polski ludzi. W latach 1942-1943 kilkakrotnie przenosiłem również broń krótką, dolary w złocie itp. W maju 1943 r. otrzymałem zadanie przerzucenia z Budapesztu na punkt kontaktowy w Waksmundzie trzech oficerów sztabowych: dwóch pułkowników i majora. Panowie nie najmłodsi już, bo około sześćdziesiątki. Wszyscy trzej słabi fizycznie, dotąd byli na Węgrzech w wojskowym obozie internowanych. Szli do kraju do pracy konspiracyjnej w ruchu oporu. Oprócz tych trzech starszych panów powierzono mi, jak zwykle, zaszyfrowaną pocztę i kilka tysięcy dolarów w banknotach. Poczta podobno wyjątkowo ważna - oświadczono mi przy ekspediowaniu. Kłopoty zaczęły się już w pociągu, niedaleko Rożniawy. Był to rok 1943 i w obszarze nadgranicznym wzmożono kontrolę: legitymowano pasażerów w pociągach, na drogach krążyły patrole żandarmerii. To nie lata 1940-1941, kiedy Polacy korzystali z dużej swobody. Na skutek presji, wywieranej przez Hitlera na regenckie, profaszystowskie rządy, do głosu zaczęli dochodzić tzw. nilaszowcy. Nilasz to po węgiersku strzała. Węgierska partia faszystowska miała jako swój znak dwie skrzyżowane strzały - stąd też ta nazwa. Oficerowie, których miałem przerzucić do kraju, mimo moich próśb nie zachowali koniecznej ostrożności. My - konspiratorzy, byliśmy na to bardzo uczuleni, po prostu wiedzieliśmy, że jest coraz trudniej, coraz niebezpieczniej. Już raz byłem w więzieniu, nie chciałem po raz drugi tam powędrować. Moi trzej podopieczni zaczęli głośno rozmawiać ze sobą po polsku. Zupełnie nie zdawali sobie sprawy, że może być gdzieś blisko tajna policja. Wywołałem jednego z nich na korytarz i ostro, bo zły byłem okropnie, kazałem zaprzestać rozmów, przypominając jeszcze raz o skutkach tak lekkomyślnego postępowania. Moja uwaga poskutkowała. Uniknąwszy kontroli dojechaliśmy do Rożniawy. Po wyjściu z pociągu zaczęły się kolejne kłopoty. Odległość od dworca w Rożniawie do punktu kontaktowego w Polomie w Słowacji należało pokonać w ściśle określonym czasie i tylko nocą. Nie można było liczyć się z pogodą. Mieliśmy dziesięć godzin marszu, a na trasie tereny nadgraniczne i oczywiście do przekroczenia granica. W drodze złapał nas ulewny deszcz. Szliśmy przecież nie szosą, a przez zaorane pola, leśne ścieżki, zarośla, czasem wypadło iść po strasznym błocie. Tym razem szło się o wiele ciężej niż kiedy indziej. Moi współtowarzysze podróży, za których byłem odpowiedzialny, po paru godzinach bardzo osłabli. Musieliśmy ciągle odpoczywać. Powodowało to opóźnienie marszu. Wiedziałem, że do wsi powinniśmy wejść tylko po ciemku, a czas biegł nieubłaganie. Patrząc na zegarek denerwowałem się coraz bardziej. Według moich obliczeń już byliśmy spóźnieni, więc jak mogłem, ponaglałem towarzyszy podróży, odpoczynki skracałem do minimum, pocieszałem, że już niedaleko. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki, ubłocone buty utrudniały drogę. Do wsi dotarliśmy, gdy tu i ówdzie kręcili się już po obejściach gospodarze. Postanowiłem zatrzymać się na skraju wsi, w przydrożnych krzakach, i pomyśleć, co robić. Najlepiej zostawić oficerów w ukryciu, a samemu iść na zwiad. Tak też zrobiłem. Wolnym krokiem szedłem do znanej mi już gospody. Nikt po drodze mnie nie zauważył. Gospodarz nie był zachwycony moim widokiem. Pytał, dlaczego tak późno. - Już drugi raz takiego figla mi płatasz - mówił Słowak. Znów się usprawiedliwiałem i nieśmiało dodałem, że na skraju wsi czeka jeszcze trzech ludzi. Słowak aż się za głowę złapał. W końcu udobruchał się i sam poszedł przyprowadzić oficerów. Siedzieliśmy sobie wygodnie, najedzeni i wysuszeni, czekając na przyjazd inspektora. Zjawił się wkrótce. Koło godziny dziesiątej ruszyliśmy w drogę. Pod wieczór byliśmy jak zwykle w Kacwinie. Stąd zaczynała się znów piesza wędrówka. Po dotychczasowych przejściach niepokoiła mnie ta droga. Przekroczenie granicy słowacko-polskiej wymagało o wiele więcej wysiłku niż przekroczenie granicy węgiersko-słowackiej. Granica była strzeżona po polskiej stronie przez Niemców. W razie zagrożenia nie było mowy, by któryś z moich współtowarzyszy mógł uciekać, bo ledwo szli. Orientowałem się, że opóźnimy przybycie na punkt kontaktowy o kilka godzin. Powinniśmy chociaż w Łapszach u Dominika być o zmroku. Tu można by przeczekać do wieczora i później iść dalej. Kiedy zaczął nastawać dzień, a do celu było jeszcze daleko, zdecydowaliśmy zaszyć się głęboko w gęsty las i przeczekać do zmroku. Innego wyjścia nie mieliśmy. I tak dobrze, że w plecakach był jeszcze suchy prowiant. Ten dzień dłużył mi się bardzo. Mimo zmęczenia chwilę tylko się zdrzemnąłem, taki byłem zdenerwowany. Moi podopieczni tak samo. Ściemniło się wreszcie. Po prawie całodziennym odpoczynku moi podopieczni nabrali sił. Szliśmy szybko. Około dziesiątej w nocy byliśmy u Dominika. Nowy kłopot. Dwóch uczestników "wyprawy" rozchorowało się. Wysoka gorączka, dreszcze. Ratowaliśmy ich, jak umieliśmy: gorącą herbatą z samogonem, Dominik znalazł kilka tabletek aspiryny. Ułożyliśmy ich w łóżkach. Ale cały czas nękało mnie, że muszę ich doprowadzić do Waksmundu i muszę o umówionej porze wrócić na miejsce, gdzie będzie mnie oczekiwał inspektor. Jakaś nieszczęśliwa ta wyprawa - pomyślałem sobie. Po kilku godzinach chorzy oświadczyli, że pójdą dalej. Może rzeczywiście poczuli się lepiej, a może zrozumieli moje położenie, nie wiem. Ucieszyło mnie to w każdym razie, ale na wszelki wypadek poprosiłem Dominika, żeby szedł ze mną, to będzie mi raźniej. Jeden z chorych ubierał się. Przy nieostrożnym ruchu z kieszeni wypadł mu nieduży płócienny woreczek, a z tego woreczka posypały się na podłogę odznaczenia. Zauważyłem Virtuti Militari. Oficer zmieszał się bardzo, bo przed wyruszeniem w drogę prosiłem, żeby takich rzeczy nie zabierali ze sobą. Biedaczysko, zachował drogie mu pamiątki. Zbierał je teraz trzęsącymi się rękami. Nie powiedziałem nic, udawałem, że nie widzę. Kątem oka obserwowałem te drżące ręce. Przecież dla niego to były skarby. Dominik odprowadził nas do Wichrówki. Dalej, na Waksmund, szliśmy sami. Kompletnie wyczerpanych oficerów, w tym dwóch z temperaturą doprowadziłem do Waksmundu. U Cukra mieli odpocząć i podleczyć się, a później odjechać do Warszawy. Ja nie miałem czasu na odpoczynek. Tego samego jeszcze dnia wieczorem odebrałem pocztę i wyruszyłem w powrotną drogę. Po trzech dniach bez większych przeszkód dotarłem do bazy w Budapeszcie. Zwróciłem swoim przełożonym uwagę na właściwy pod względem fizycznym dobór ludzi, którzy mają być przerzucani do Polski. Opowiedziałem, ile miałem w drodze kłopotu z tymi trzema oficerami. Nie byli po prostu w ogóle przygotowani do ciężkiego wysiłku fizycznego, jakim była przecież ta droga. Mogło się to skończyć różnie... Później nie zdarzyło mi się mieć podobnych przejść na szlakach kurierskich, a do końca wojny chodziłem jeszcze wiele razy. W lecie 1943 r. - nie pamiętam, jaki to mógł być miesiąc - dostałem z bazy wiadomość, że poza normalnym kursem mam bezzwłocznie wyruszyć do kraju i zgłosić się na punkcie kontaktowym w Waksmundzie. - Jest bardzo ważne zadanie do wypełnienia - oświadczył mi kierownik przerzutów. - Jakie, dowiesz się na miejscu - dodał na zakończenie. Miałem jak najszybciej dotrzeć do Waksmundu. Kazano mi tylko koniecznie wziąć broń, wymagał tego charakter zadania. Jednym słowem, tajemnicza misja. Bardzo mnie ta tajemniczość zainteresowała, choć do niezwykłych rzeczy byłem już przyzwyczajony. Nie szedłem sam. Dołączono do mnie drugiego kuriera - Zbyszka. Pociągiem pojechaliśmy w kierunku granicy. Rożniawa, a potem Poloma. Kurs nie był planowy i w Polomie nie czekał inspektor. Zastanawialiśmy się, jak rozwiązać problem dojazdu do granicy słowacko-polskiej. Nasz gospodarz wtrącił się do rozmowy przypominając wspólnego znajomego, kierowcę z Popradu, Józefa Lacha. Trzeba go tylko powiadomić. - Nie martwcie się, zaraz wyślę Antala, mojego szwagra - mówił. W kilka godzin później zjawił się Lach sześcioosobową tatrą. To jednak nie jazda z inspektorem. Niebezpiecznie, ale nie było innego wyboru. Ustaliliśmy, że w razie próby zatrzymywania nas kierowca będzie zwalniał, niby chcąc się zatrzymać, a później nagle doda gazu. Albo też, jeśli kierowca nie będzie miał możliwości ucieczki, my, jak tylko zahamuje, uciekniemy, a on będzie tłumaczył się, że został sterroryzowany przez nieznanych osobników, którzy wsiedli w Dobsinie i kazali wieźć się do Popradu. Po drodze nigdzie się nie zatrzymywaliśmy. W Popradzie widzieliśmy pełno żandarmów maszerujących po ulicach, a może tylko mi się wydawało, że było ich tak wielu. Nasz przyjaciel Lach, gdzie tylko mógł, ciągnął osiemdziesiątką. Wysiedliśmy dopiero we wsi Frankowa. Ponieważ był jeszcze jasny dzień, ukryliśmy się w zaroślach i przeczekaliśmy do zmroku. Wieczorem ruszyliśmy w dalszą drogę. Na punktach kontaktowych nie zatrzymywaliśmy się długo, tyle tylko, żeby się posilić i napić czegoś ciepłego. W Waksmundzie u Cukra-Ligęzy byliśmy o czwartej nad ranem. Człowiek młody, zdrowy, zaznajomiony z trasą mógł dokonać takiego wyczynu. Niecałe dwie doby na drogę Budapeszt-Podhale! Ładnie się szło. Szło, bo przecież samochodem jechaliśmy krótko. Oczywiście dowiedzieliśmy się, w jakim celu przybyliśmy na punkt kontaktowy w Waksmundzie. Od trzech dni czekał na nas łącznik krajowy z angielskim oficerem, który - jak się później dowiedziałem - miał być zrzucony na terytorium Węgier, ze względu na złą pogodę lądował jednak na spadochronie u nas w Polsce. Oczywiście przed skokiem porozumiano się drogą radiową z polskimi oddziałami partyzanckimi, po czym dowództwo Armii Krajowej skontaktowało się z bazą w Budapeszcie żądając przysłania kuriera do przeprowadzenia Anglika na Węgry. Dlatego tak przynaglano nasz wymarsz. Oficer miał radiostację, był uzbrojony w granaty i pistolet, znał świetnie język węgierski, rozmawialiśmy całkiem swobodnie. Dowiedziałem się, że ma do spełnienia ważne zadanie wywiadowcze. Był specjalnie szkolony. Wysoki, dobrze zbudowany, barczysty, mógł mieć około dwudziestu siedmiu lat. Bardzo się zainteresował trasą, jaką mieliśmy do przebycia. Miał dokładne sztabowe mapy terenów Podhala, Słowacji i Węgier. Mogłem na nich pokazać całą naszą marszrutę. Zbyszek i ja przespaliśmy się parę godzin, wypoczęliśmy i już we trójkę ruszyliśmy w drogę. Była chyba dziesiąta. Do wieczora zamierzaliśmy dojść do wsi Frankowa. Szliśmy lasami, utartym kurierskim szlakiem. Cały czas mieliśmy pistolety w pogotowiu. W razie spotkania wroga trzeba było strzelać i walczyć do sukcesu lub zginąć. Słyszeliśmy już coś niecoś o przesłuchaniach gestapowskich... Opowiadał nam Staszek Marusarz. Jeszcze przed umówioną z Lachem godziną byliśmy na skraju wsi Frankowa. Zaszyliśmy się w gęste krzaki, obserwowaliśmy szosę. Znajdowaliśmy się na wzniesieniu, tak że jak na dłoni mieliśmy widoczne miejsce za zakrętem, gdzie Lach miał się zatrzymać i dać znak światłami. Jeszcze dwadzieścia minut, jeszcze dziesięć, pięć! Jest! Reflektory zbliżyły się w naszą stronę. Lach czy nie Lach? Tak. Dwa błyski i wygaszenie. Biegniemy w kierunku samochodu. Pistolety w rękach gotowe do strzału. Może być przecież zasadzka. Lach zauważył nas, wyszedł z samochodu i cicho zagwizdał. To też znak: niebezpieczeństwa nie ma. Przedstawiamy skoczka. - Dobry wiecier - mówi nasz John do Słowaka. Okazuje się, że i słowacki zna nieźle. Załadowaliśmy bagaż, który dotychczas nieśliśmy na zmianę, i ruszyliśmy w drogę. W ciągu nocy mieliśmy dojechać do wsi Poloma. Po ujechaniu kilkunastu kilometrów nagle w niedużej odległości przed nami błysk czerwonego światła. Tylko policja tak zatrzymuje. Kierowca gwałtownie nacisnął hamulce, samochód zatrzymał się. My trzej wyskoczyliśmy. Biegniemy rowem. Pilnuję, żeby w ciemności nie zgubić Anglika. Nic nie widać, przedzieramy się przez jakieś zarośla, dopadamy rzeki. Skaczemy w wodę. Nie jest zbyt głęboka. Już jesteśmy na drugim brzegu. Las. Z daleka słyszymy nawoływania, kilka strzałów. Lasem pniemy się w górę, coraz wyżej. Szosa pozostaje w dole. Jesteśmy już w miarę bezpieczni. Przystanęliśmy, by chwycić powietrza. Serce biło mi szybko. Zorientowaliśmy się dopiero teraz, że nasz Anglik jest tylko w owerolu. Zbyszek zostawił w samochodzie swój plecak. Anglik także. Ja skacząc z samochodu odruchowo chwyciłem swój, bo z przyzwyczajenia trzymałem go za paski. Znalazło się więc coś cieplejszego. Obserwowaliśmy z góry oświetloną reflektorami szosę. Usłyszeliśmy bicie i krzyk. Bili kierowcę-Słowaka, gdyż znaleźli sprzęt szpiegowski i chcieli dowiedzieć się, co za pasażerów przewoził. Niestety, nie mogliśmy Józkowi pomóc. Mieliśmy pecha. Zdecydowaliśmy się, żeby szybko wracać do Waksmundu, bo byliśmy pewni pościgu za nami. Poszliśmy skrajem lasu, by nie zabłądzić. Była ciemna noc, a w dodatku nie znaliśmy tych miejsc. Zboczyliśmy przecież z trasy. Mimo dotychczasowych perypetii wszyscy znajdowaliśmy się w dobrej kondycji. Szliśmy szybko. Kiedy las się skończył, przed nami stały rozległe pola. Wsie omijaliśmy, jak zwykle, z daleka. Kierowaliśmy się wprost na Wichrówkę. Na punkcie kontaktowym opowiedzieliśmy o zajściu. Od Waksmundu dzielił nas jeszcze szmat drogi. We wsiach słychać było ujadanie psów. Może już nas szukają? Ile to nas nerwów kosztowało! Ale trzeba było iść dalej, bo pozostało nam, jako jedyne wyjście, dotrzeć jak najszybciej do Waksmundu. Cukier bardzo się zdziwił, kiedy nad ranem zapukaliśmy do okna w umówiony sposób. - Co się stało, chłopcy?! - krzyknął, gdy nas rozpoznał. - Wsypa - odrzekł Zbyszek - wiejemy z Frankowej już od wieczora. Mieliśmy cholernego pecha, Józiu - ciągnął dalej. - Żandarmeria zatrzymała kierowcę. Nie wiemy, co się z nim dzieje. Tylko przez chwilę patrzyliśmy z daleka, jak go bili niemiłosiernie, słyszeliśmy jęki... U Cukra był tego dnia kurier z innych tras, Franek Kotarba z Krościenka. Przyszedł ze swoim krewnym, szesnastoletnim chłopcem, i jakąś kobietą - jak się później dowiedzieliśmy - także kurierką. Mieli następnego wieczora we trójkę wyruszyć do Budapesztu. Teraz nie ma o tym mowy. Musimy jakiś czas przeczekać. Cukier proponuje, że całą szóstkę zaprowadzi do swego dobrego znajomego, który mieszka na stokach Turbacza, kilka kilometrów od Waksmundu. - Tam będziecie czekać, aż się sytuacja wyjaśni - zawyrokował Cukier. Propozycja gospodarza odpowiadała nam jak najbardziej. Nie czekaliśmy już na nic i zaraz po ubraniu się tamtej trójki wyruszyliśmy pod przewodnictwem Cukra w drogę. Po dwóch godzinach oddał nas w opiekę swojemu przyjacielowi. Ustaliliśmy, że będziemy ze sobą utrzymywać kontakt. Cukier będzie do nas przychodził i przekazywał wiadomości. Szybko zorientowaliśmy się, że obecny nasz gospodarz jest także z ruchu oporu. Widząc u nas broń, przyniósł i on dwa karabiny oświadczając, że gdyby Niemcy podeszli, będziemy się bronić. Siedzieliśmy ukryci w stodole. Gospodarz przynosił nam jedzenie. a Cukier wiadomości. Było całkiem spokojnie. Nie zaszło nic. W końcu po sześciu dniach wróciliśmy do Waksmundu. Cukier tymczasem kupił w Nowym Targu garnitur dla naszego Anglika. Po dwóch dniach wieczorem wyruszyliśmy ponownie w drogę. Zaczął padać deszcz i ochłodziło się. Nie zważając na nic, poszliśmy, bo nie było sensu dłużej czekać. Zachowywaliśmy wszelkie środki ostrożności i posuwaliśmy się bardzo powoli. Pierwszym etapem było dojście do Wichrówki, tu na punkcie kontaktowym zatrzymaliśmy się, a jeden ze znajomych poszedł do Łapsz Niżnych zorientować się, czy droga jest bezpieczna. Po jego powrocie ruszyliśmy wszyscy w dalszą drogę. Od Dominika na punkcie kontaktowym dowiedzieliśmy się, że przed czterema dniami żandarmeria słowacka wspólnie z grenzschutzami szalała w wiosce, przetrząsając każdy dom po kolei. O Lachu w dalszym ciągu nic nie było wiadomo. U Dominika zaczęliśmy się martwić, jak przedostaniemy- się do granicy węgierskiej. Jest nas przecież sześć osób. Wreszcie Dominik znalazł wyjście z sytuacji. - Chłopcy, nic się nie przejmujcie, mam przecież dobrego i zaufanego przyjaciela w Spiskiej Starej Wsi. To pewny człowiek i ma swój samochód. Pojadę furmanką i poproszę go, aby przetransportował was do Kieżmarku - zakończył Dominik. Nie zwlekając długo, zaprzągł konia do wozu i odjechał. My po zjedzeniu kolacji, którą przygotowała nam pani Dominikowa, usiedliśmy, jedni na łóżku, inni na krzesłach, i drzemaliśmy. Przynajmniej w ten sposób można było trochę wypocząć. Po paru godzinach Dominik powrócił. - Dobra wiadomość - wołał od progu - przyjaciel chętnie się zgodził. O godzinie szóstej będzie na was czekał na skraju wsi. Punktualnie o szóstej rano, dochodząc do umówionego miejsca, zobaczyliśmy stojący samochód. Nie znany nam mężczyzna coś grzebał w motorze. Tak, to ten. Dominik nas właśnie tak umówił, że kierowca będzie pozorował naprawę motoru. Przywitaliśmy się serdecznie ze Słowakiem. Szybko wcisnęliśmy się całą szóstką do samochodu. Nie bardzo było wygodnie: samochód czteroosobowy, ale nie było innej rady. Jak śledzie w beczce stłoczeni, dojechaliśmy szczęśliwie do Kieżmarku. Franek Kotarba miał tu swój punkt kontaktowy i znajomego Słowaka z samochodem. Odpoczęliśmy trochę. A wieczorem wsiedliśmy w tatrę i pomknęliśmy do węgierskiej granicy. Po paru godzinach pożegnaliśmy w Polomie kierowcę, który ruszył z powrotem. My już normalnym szlakiem kurierskim brnęliśmy do Rożniawy... Następnego dnia po południu znaleźliśmy się w Budapeszcie. Meldowałem powrót swoim szefom, przekazałem Anglika i opowiedziałem o niefortunnych wydarzeniach, które nas spotkały. W bazie przerzutowej wyraźnie niepokojono się już tak długą nieobecnością. Powróciliśmy przecież dopiero po pełnych dwóch tygodniach, a w najgorszym razie powinniśmy byli być najpóźniej w ciągu sześciu dni. Od innych kurierów dotarły skąpe wiadomości o aresztowaniu Lacha, przypuszczano więc, że i my wpadliśmy w ręce policji. Straciliśmy wprawdzie cenny sprzęt, ten który wiózł Anglik (a że nie było go w tym czasie jeszcze pod dostatkiem, każda radiostacja była dla konspiracji na wagę złota), straciliśmy pocztę (była zaszyfrowana), ale najważniejsze było to, że żyliśmy i udało nam się dotrzeć do bazy. Po kilku miesiącach dowiedzieliśmy się od kolegi, Władka Roja, który często korzystał z pomocy Lacha, o przebiegu aresztowania. Po naszej ucieczce żandarmi zatrzymali samochód. Lach zamierzał bagaż wyrzucić z wozu, ale nie zdążył. Żandarmi podbiegli tak błyskawicznie, że akurat przychwycili go, kiedy odrzucił do rowu skrzynkę. Natychmiast rozpoczęli śledztwo. Bili swojego rodaka bez litości, pytali, kogo przewoził, chcieli znać szczegóły. Lach tłumaczył się, że przed kilkoma dniami wiózł z Popradu handlarzy nierogacizną i teraz umówił się z nimi na powrót. Nazwisk nie zna. Traktował to jako dobry zarobek. Nie chcieli mu wierzyć i biciem chcieli zmusić go do powiedzenia prawdy. Józef Lach został więc aresztowany i osadzony w więzieniu w Popradzie. Śledztwo ciągnęło się kilka miesięcy. Mimo bicia nie przyznał się do niczego. Stale twierdził jednakowo, że byli to tylko przypadkowi pasażerowie, a kto oni byli, nie wie. To go chyba uratowało. Za "grube" pieniądze wpłacone przez rodzinę został po paru miesiącach zwolniony z aresztu. O charakterze Lacha najlepiej świadczy to, że nie przestał pomagać kurierom. Do końca wojny kursował swają tatrą na trasie Poloma-Szczyrbskie Pleso. Dla zmylenia żandarmerii i służby bezpieczeństwa maskował się: zabierał do samochodu żonę i dziecko, stwarzając pozory wycieczki krajoznawczej. Czasem ładował jakiś towar, np. ziemniaki, zboże i inne produkty rolne, przewożąc je w obydwie strony. Używał też różnych samochodów, pożyczał od kolegów wozy innych typów. Ani Lacha, ani Johna już nigdy potem nie spotkałem. Ale ten pierwszy pozostał mi w pamięci jako dzielny, odważny i oddany naszej sprawie człowiek. Co z Johnem się stało, nie wiem. Przez dwa dni spotykaliśmy się jeszcze w Budapeszcie. Później rozstaliśmy się. Życie każdego z nas potoczyło się oddzielnym torem. Po ostatniej ciężkiej drodze wypoczywałem niedługo, bo czekał mnie normalny planowy kurs. W bazie dostałem dużą walizkę. Uprzedzono mnie, że ma dwa dna i między nimi są ukryte papierowe dolary, które mam przerzucić do Waksmundu. Włożyłem do walizki ubranie i rzeczy osobiste niezbędne do podróży. Droga wyglądała tak jak zwykle. Żadnych specjalnych emocji nie przeżyłem. Opowiedziałem inspektorowi o ostatnich przygodach. Ostrzegłem, że Frankowa jest niebezpieczna. Tłumaczyłem, że żandarmeria słowacka, która ma tu placówkę, może prowadzić obserwację. Inspektor uspokajał mnie, że w jego towarzystwie nic mi się złego nie stanie. Rzeczywiście, do Kacwina dojechaliśmy bez przeszkód. W nocy dotarłem do Cukra. Czekał już tu na mnie łącznik, który przyniósł podobną walizkę, odebraną od innego kuriera. Teraz wyłoniła się kwestia, jak z tymi dwiema walizkami ma jechać do Krakowa. Nie chodzi już o to, że ciężko i niewygodnie, ale po prostu dźwiganie takich dwóch dużych walizek może wzbudzić podejrzenia. Uradziliśmy, że najlepiej będzie jedną rozebrać, a zawartość jej przełożyć do drugiej. Pech chciał, że rozebraliśmy walizkę dostarczoną przeze mnie. Wyrwaliśmy z niej drugie dno i wyjęliśmy papierowe dolary. Sumka była wcale pokaźna. We trójkę z udziałem Cukra, przeliczyliśmy pieniądze i łącznik umieścił je w drugiej walizce. Szczątki mojej walizki sprzątnął Cukier. Nawet nie wiedziałem, co z nimi zrobił. Zadowolony z wykonania zadania, wróciłem do Budapesztu po kilku dniach. A tu w bazie niespodzianka. Kraków przysłał pokwitowanie drogą radiową na sumę mniejszą, niż otrzymałem do przerzucenia. Paskudna historia, a przy tym niezrozumiała dla mnie. Zdenerwowałem się. Wiedziałem, że nie wziąłem tych pieniędzy, ale ostatecznie ktoś mógł mnie o to podejrzewać. Opowiedziałem szczegółowo, jak rozebraliśmy walizkę i że w trójkę dokładnie przeliczyliśmy wszystkie dolary. I wtedy zapytano mnie, czy uchwyt także rozmontowałem. Zgodnie z prawdą - zaprzeczyłem. - A właśnie w uchwycie były ukryte trzy tysiące! - wyjaśnił Mazurkiewicz, ps. Kordaj, który mnie ekspediował do kraju. Zapadła decyzja, bym niezwłocznie udał się do Waksmundu i stwierdził, czy brakująca kwota nie przepadła. Następnego dnia wsiadłem do pociągu pośpiesznego i pojechałem w kierunku granicy słowackiej. Cały czas byłem zdenerwowany. Myślałem tylko o tym, co Cukier mógł zrobić z częściami mojej walizki. Jeśli spalił, wszystko przepadło, myśl o tym dręczyła mnie! Nad ranem następnego dnia znów znalazłem się, choć nieplanowo, na punkcie kontaktowym w Polomie. Przyjaciel Antal załatwił mi samochód. Zawiadomił Burgera z Dobsiny, który podjął się podwieźć mnie do granicy polskiej. Po drodze dowiedziałem się od Burgera, że zna wielu moich kolegów, którzy są kurierami, i wielokrotnie podrzucał ich samochodem do granicy. Gdy się zjawiłem u Cukra, zauważyłem, że zdziwił się na mój widok okropnie. Nie dałem mu jednak dojść do słowa. - Gdzie są szczątki walizki? - jeszcze od progu zapytałem gorączkowo. - Rzuciłem do szopy, powinny tam leżeć, chyba że moja stara spaliła. A po co ci są potrzebne? Co się stało?! - Nie zabraliśmy wszystkich dolarów, brak trzech tysięcy. Poszliśmy szybko do szopy szukać szczątków walizki, wśród kawałków różnych drewien. - Jest! - krzyknął Cukier, trzymając w ręku metalowy uchwyt od walizki. Ulżyło mi na sercu, jak gdyby mi ktoś ciężki kamień zdjął z piersi. Wróciliśmy do domu, gdzie nożem ostrożnie usiłowałem rozdzielić na połowę blaszaną rączkę. Udało mi się to bez trudu. W środku tkwił twardo zwinięty rulon dolarów w banknotach. Rozkręciłem go szybko i przeliczyliśmy: trzy tysiące. Tyle brakowało! Niebawem Cukier pojechał do Nowego Targu i nawiązał kontakt z łącznikiem który przybył niezwłocznie. Przekazałem mu za pokwitowaniem brakującą sumę. Zupełnie spokojny wracałem do Budapesztu. Czekano na mnie. Szybsza ode mnie była wiadomość radiowa: "W porządku, wszystko się zgadza". W listopadzie 1943 r., kiedy wracałem z kraju, w Rożniawie zdarzyło się coś, co wprawiło mnie w wielkie zdenerwowanie. Poszedłem do kasy na dworcu kolejowym i poprosiłem o bilet do Budapesztu, kładąc odliczone pieniądze. Bilet włożyłem do kieszeni. Do odejścia pociągu było tylko kilka minut, wsiadłem więc do wagonu. Zawsze przychodziłem na stację w ostatniej chwili przed odejściem pociągu, bo nie chciałem czekać i kręcić się po dworcu. Siedzę więc spokojnie w wagonie. Ostatnie minuty przed odjazdem mijają, nagle słyszę z megafonu wezwanie w języku węgierskim: "Podróżny, który przed paroma minutami kupił bilet na pociąg pośpieszny do Budapesztu, proszony jest do kasy". Zorientowałem się, że to chodzi o mnie. Zastanawiam się, co to może znaczyć. Postanowiłem jednak nie zgłaszać się, lecz zacząłem wyglądać przez okno na peron, czy do pociągu nie będzie wsiadać policja, bo jeśli tak, to trzeba będzie pryskać. Byłem trochę zdenerwowany. Teraz sekundy wydawały mi się godzinami. Dlaczego pociąg nie rusza? Niepokoiło mnie to. Wreszcie ruszył. No, uspokoiłem się. Niezadługo wchodzi do przedziału konduktor. Podaję bilet, a konduktor przez moment spogląda nań. - Dlaczego pan się nie zgłosił u kasjera? Przecież ma pan niekompletny bilet, tylko na pociąg pośpieszny od stacji Fulek (miejscowość ta, obecnie położona na terenie Słowacji, nazywa się Filakovo, przyp. A.F.), a nie ma pan biletu do Fulek - tłumaczył mi dobitnie konduktor i ciągnie dalej: - Dwa dni temu rozkład jazdy został zmieniony. Pociąg pospieszny z Rożniawy do Budapesztu zamieniono na pociąg mieszany, tzn. z Rożniawy do Fulek jest osobowy, a dopiero dalej pospieszny. Powinien pan mieć drugi bilet. Teraz wyjaśniła się cała sprawa. Za bilet zapłaciłem w kasie całą należność, a nawet więcej, bo od Rożniawy do Budapesztu za pociąg pospieszny. Nie wiedząc o zmianach taką gotówkę odliczyłem. Kasjer miał mi dać dwa bilety, ale kiedy wydał mi pierwszy, szybko zabrałem go i odszedłem od okienka. Zanim kasjer się zorientował, mnie już nie było. Konduktor w pociągu wiedział, że zapłaciłem tyle, ile należało, ale cóż z tego: jechałem bez ważnego biletu. Zastanawiał się, co ze mną zrobić. Godziłem się wykupić jeszcze jeden bilet, nie chodziło mi o pieniądze, lecz o spokój. Konduktor po namyśle sprzedał mi brakujący bilet bez doliczenia kary. Kiedy już byłem spokojny, do przedziału wszedł kontroler. Nowy kłopot: pyta, dlaczego bilet sprzedano w pociągu bez doliczenia kary. Konduktor wyjaśnił sprawę. Kontroler, straszny formalista, po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że jest rzeczą niedopuszczalną, aby w węgierskich kolejach pasażer płacił dwa razy za jeden przejazd. W rezultacie konduktor otrzymał polecenie spisania protokołu, przesłania go do Rożniawy, żeby zwrócono mi nadpłatę. No, to teraz dopiero bal. Musiałem podać personalia, a moje dokumenty były fałszywe. Wolałbym tych pieniędzy nie oglądać i nie mieć kłopotu. Niestety, nie mogłem się wycofać, to komplikowałoby sprawę i mogło nasuwać podejrzenia. Wyrecytowałem wszystko, co miałem napisane w fałszywym dowodzie. Jak się łatwo domyślić, nie sprawdziłem później, czy pieniądze dotarły pod wskazany przeze mnie adres. Do 19 marca 1944 r. Węgry nie były okupowane, praca kurierów szła więc znośnie, chociaż niełatwo. Polacy wśród ludności węgierskiej spotykali się z dużą życzliwością, a wielu Węgrów było nawet zaangażowanych w polskim ruchu oporu. Istniał także węgierski podziemny front walki z faszyzacją kraju. Mimo zmiany oficjalnej polityki węgierskiego rządu w stosunku do Polaków - byli w policji, wojsku i urzędach ludzie, którzy nadal pomagali Polakom. Rano 19 marca 1944 r. hordy hitlerowskie wkroczyły na ulice Budapesztu. Pamiętam ten dzień dokładnie. Spałem jeszcze, gdy zaterkotały salwy karabinów maszynowych. Ubrałem się szybko i wybiegłem na ulicę, gdzie zobaczyłem kolumny czołgów i na samochodach uzbrojonych po zęby żołdaków hitlerowskich. Nilaszowcy pod wodzą Szalasyego obsadzali urzędy, opanowali budapeszteńską radiostację. Gestapo i SS rozpoczęły aresztowania. Już pierwszej okupacyjnej nocy zginęło wielu Żydów. Szybko przystąpiono do organizowania getta. Żydom nakazano nosić żółte gwiazdy. Na terenie Budapesztu było sporo polskich placówek kulturalnych. Polacy tam pracujący działali nieoficjalnie na polskim podziemnym froncie walki przeciwko hitlerowcom. Już 19 marca gestapo wtargnęło do budynków tych instytucji i aresztowało bardzo wielu Polaków. Kilkunastu z nich rozstrzelano natychmiast, m.in. generała Jana Kołłątaja, dra Jana Kondofera, Marię Sikorską, Wacława Pietrykowskiego. Wielu Polaków po aresztowaniu wywieziono do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, m.in. Edmunda Fietowicza, Henryka Sławika, Stefana Pawlika, Zygmunta Pogodę i wielu innych, których nazwisk nie pamiętam. Taka sytuacja odbiła się ujemnie na pracy konspiracyjnej, był to po prostu pogrom Polaków i dlatego chwilowo nastąpiło załamanie duchowe. W całym Budapeszcie, przy miejskich rogatkach, na dworcach kolejowych, na przystankach komunikacji miejskiej, hitlerowcy wspólnie z nilaszowcami sprawdzali dokumenty i aresztowali wszystkich podejrzanych. Spowodowało to przerwanie pracy kurierskiej. Otrzymaliśmy polecenie zniknięcia, gdzie tylko kto może. Trzeba było się ukrywać. Wśród kurierów, a była ich w Budapeszcie grupa dość liczna, zapanowało przygnębienie. Moi najbliżsi koledzy, Władek Roj i Leon Paczyński, przywieźli do mnie do Csillaghegy cały zapas broni krótkiej, jaki znajdował się w jednej z placówek konspiracyjnych w Budapeszcie. Broń zakonserwowaliśmy i w walizce zakopaliśmy w ogrodzie przy domu, w którym mieszkałem. Po dwóch dniach, zgodnie z poleceniem przełożonych, opuściłem dotychczasowe mieszkanie i wyjechałem do małego miasteczka Pomaz. Miałem tam znajomych Węgrów, starsze małżeństwo, oni udzielili mi schronienia. Inni kurierzy zrobili podobnie. Każdy, kto mógł, wyjeżdżał do znajomych, zaufanych przyjaciół-Węgrów i tam się melinował. Ta krytyczna dla polskiego ruchu wolnościowego sytuacja nie trwała długo. Po dwóch miesiącach, wiosną 1944 r. praca konspiracyjna powoli znów zaczęła ożywać. Nawiązaliśmy kontakty między sobą (kurierami i ośrodkami przerzutowymi), ale wielu z Polaków pracujących w konspiracji na terenie Budapesztu już nie było. Mimo życzliwości węgierskich przyjaciół warunki stały się zupełnie podobne do tych, jakie były w okupowanej Polsce. Nieustannie groziło nam aresztowanie i przekazanie gestapo w Polsce. A to przecież równało się śmierci. Innych kar hitlerowcy wobec kurierów nie stosowali. W maju otrzymałem polecenie udania się z Leonem Paczyńskim do kraju. Trzeba było przenieść pocztę. Wyruszyliśmy znaną nam trasą. Mieliśmy wiele trudności. Przede wszystkim z Budapesztu pojechaliśmy do Rożniawy samochodem, a nie pociągiem. Przez granicę węgiersko-słowacką trzeba było przedzierać się bardzo ostrożnie. Z wielkim wysiłkiem jakoś dotarliśmy do Polomy. Antal, który udzielał nam dotychczas tyle pomocy, był wyraźnie przestraszony ostatnimi wydarzeniami, ale użyczył nam schronienia i pomógł w znalezieniu środka lokomocji. Zawiadomił w Dobsinie Burgera, który przyjechał samochodem i przywiózł nas do Kacwina. Szliśmy tylko nocą, po drodze wstępując na dawne punkty kontaktowe. Wszyscy tu już wiedzieli, że przyczyną naszej dłuższej nieobecności jest okupacja Węgier przez Trzecią Rzeszę. W Waksmundzie przekazaliśmy szczęśliwie pocztę i po dwóch dniach wracaliśmy. Od tej pory szlak kurierski był nadal utrzymywany, ale kursy zdarzały się coraz rzadziej. Praca kurierska stała się bardzo niebezpieczna. W Nowym Sączu gestapowcy aresztowali grupę kurierów sądeckich, m.in. braci Świerczków. W Szczawnicy również aresztowano kilku. Gestapo współdziałało ze sobą we wszystkich trzech krajach, zastawiając wszędzie swoje sidła. Największym problemem stał się teraz przejazd z Budapesztu do Rożniawy. Samochodem Węgrzy nie bardzo chcieli nas przewozić, obawiali się kontroli na drogach. Pociągiem już całkowicie było niebezpiecznie. Kontrolowano, zwłaszcza na stacjach kolejowych, wszystkich podróżnych. Dworzec w Rożniawie był od chwili okupowania Węgier strzeżony przez gestapo. Niemcy wiedzieli o podziemnym froncie Polaków, chcieli więc za wszelką cenę zniszczyć ten ruch. Znajomość węgierskiego była teraz dla mnie bardzo ważna. Otrzymałem dokumenty obywatela węgierskiego, a co najważniejsze, książkę pracy: byłem niby zatrudniony w jednej w firm niemieckich. Dokumenty te stały się dla mnie nieocenioną przepustką. Niejednokrotnie byłem legitymowany. Drżałem wewnętrznie, ale zachowywałem zimną krew i zawsze wychodziłem cało z opresji, nawet podczas łapanek urządzanych przez gestapowców. Latem 1944 r., mimo posiadania takich dokumentów, moja sytuacja zaczęła się jednak pogarszać. Coraz częściej pytano, dlaczego nie służę w wojsku, choć jestem młody. Zwracano na mnie uwagę. Przestałem jeździć pociągiem. Nawiązałem kontakt z dawnym dobrym znajomym, Słowakiem, który mieszkał w Rożniawie i pracował jako taksówkarz. Na specjalną przepustkę przyjeżdżał do Budapesztu i kilka razy przewoził mnie do granicy. Po wybuchu powstania warszawskiego w sierpniu 1944 r. potrzeby nawiązania kontaktu z okupowanym krajem były coraz większe, a trasy kurierskie stały się coraz cięższe. Było to chyba w ostatnich dniach sierpnia 1944 r. Pewnego dnia z Hliwiakiem wybrałem się w kolejną drogę samochodem. Nie przypuszczałem, że będzie to moja ostatnia kurierska wyprawa. Po drodze Hliwiak z niepokojem oświadczył mi, że sytuacja w rejonie Rożniawy jest niepokojąca. Obserwuje się tam od kilku dni koncentrację wojsk niemieckich i węgierskich, nocą słychać od strony Słowacji strzały. Opowiadał, że w drodze kontrolowała go kilkakrotnie wojskowa żandarmeria patrolująca szosy. Mimo wszystko zdecydowałem się jechać. Miałem zresztą wyraźne polecenie dostarczenia poczty do kraju. Wcześnie rano ruszyliśmy w drogę. Wieczorem blisko Rożniawy zatrzymał nas wojskowy patrol węgierski. Zapytali o dokumenty. Obejrzeli je bardzo dokładnie i puścili nas, bo dokumenty mieliśmy z wszystkimi stemplami i zezwoleniem poruszania się w pasie nadgranicznym. Wreszcie dojechaliśmy do Rożniawy. Zatrzymałem się na krótko w domu Hliwiaka. Strzały z broni maszynowej było słychać tu bardzo wyraźnie. Zdenerwowany tym mój przyjaciel oświadczył, że dalej w stronę granicy nie pojedzie. Poszedłem więc pieszo. Była ciepła sierpniowa noc. Idąc, z daleka obserwowałem duże zgrupowania wojsk węgierskich. Wolałem je ominąć i skręciłem w las. Łatwo rozpoznałem drogę, którą przemierzyłem dziesiątki razy od wiosny 1940 r. Znałem tu każde drzewo, każdy krzak, każde wzniesienie. Szedłem ostrożnie, powoli, przystawałem co chwilę, nasłuchując. Niepokoiły mnie te coraz bliższe strzały. Zbliżyłem się do granicy węgiersko-słowackiej. Noc była jasna, niebo oświetlone gwiazdami. Dokładnie orientowałem się, gdzie jestem. Wokół mnie panowała zupełna cisza, tylko co chwila gdzieś w oddali było słychać, jakby ktoś odrywał deskę przybitą gwoździami. To strzały z automatów. Na przemian przerywane były głuchym dudnieniem karabinu maszynowego. Podniecony, zastanawiałem się, czyżby Armia Czerwona była już tak blisko. Chciałem jak najszybciej dotrzeć na punkt kontaktowy w Polomie na terenie Słowacji. Tam będą coś wiedzieć. Granicę udało mi się szczęśliwie pokonać. Po paru godzinach znajdowałem się już niedaleko celu. Na horyzoncie zauważyłem łuny pożarów. Doszedłem do wniosku, że dzieje się tu coś nadzwyczajnego. Może to walki partyzanckie? Nie mieściło mi się w głowie, iż front mógłby być tak blisko. Na punkcie kontaktowym u Antala dowiedziałem się, że w Słowacji wybuchło powstanie. Nie ma mowy, abym mógł iść dalej. Zdawałem sobie sprawę, że jest niebezpiecznie i że nie uda mi się wykonać zadania. Po dłuższym namyśle i naradzie z przyjacielem Słowakiem zdecydowałem się wrócić do Budapesztu. Do wieczora przesiedziałem w ukryciu, odpocząłem i dopiero udałem się w drogę, gdy się ściemniło. Następnego dnia wcześnie rano byłem już u Hliwiaka w Rożniawie. Ucieszył się bardzo na mój widok. - Bałem się o ciebie, Janku, te strzały mnie niepokoiły, dobrze, że wróciłeś. W Słowacji wybuchło powstanie, partyzanci walczą z hitlerowcami i faszystami słowackimi. No, niedługo już panowania faszystów - zakończył z zadowoleniem. Hliwiak był Słowakiem i zdecydowanym antyfaszystą. Cieszył się też, że faszyści na wszystkich frontach ponoszą klęskę. Czekał wyzwolenia, jak my wszyscy. Po kilkudniowym pobycie u Hliwiaka w Rożniawie wróciłem z nim samochodem do Budapesztu. Wcale się nie zdziwiono, gdy relacjonowałem, że nie mogłem wykonać zadania. Na skutek powstania słowackiego panowało również i tu, w Budapeszcie, wśród Polaków wielkie podniecenie, cieszyliśmy się, że wnet bestia hitlerowska zostanie dobita. Łączność z krajem drogą lądową została prawie przerwana. Działały jedynie radiostacje. Zbliżała się jesień. Spodziewaliśmy się rychłego końca wojny. Cieszyliśmy się słuchając komunikatów z frontu wschodniego. Armia Czerwona była już prawie pod Budapesztem. Kurierzy wysłani w kierunku na Nowy Sącz i Orawę także już nie zdołali przedostać się do kraju. Przerzuty się skończyły. Czekałem, kiedy będę mógł wrócić do wolnego kraju. Na Węgrzech sytuacja Polaków z każdym dniem pogarszała się. Faszyści węgierscy i hitlerowcy wiernie współpracowali ze sobą, wzmógł się terror w stosunku do Polaków, jak również Węgrów - antyfaszystów. Wojskowe obozy internowanych i niektóre obozy uchodźców cywilnych - Polaków ewakuowano w głąb Rzeszy. Polaków zamykano masowo do obozów koncentracyjnych. Budapeszt coraz częściej nękany był nalotami alianckimi. W ciągu dnia bombardowały miasto eskadry superfortec amerykańskich, wieczorem nadlatywali Anglicy, a noc należała do Rosjan. Doznawaliśmy mieszanych uczuć: z jednej strony współczuliśmy gospodarzom - Węgrom, a z drugiej cieszyliśmy się upadkiem Trzeciej Rzeszy i jej sympatyków - kolaborantów węgierskich. Hitlerowska machina wojenna pękała także od środka. Obserwowało się popłoch wroga, zamieszanie wśród żołnierzy hitlerowskich. Pili i krzyczeli: "Hitler kaputt!" Pojazdy samochodowe tej wielkiej ongiś armii stały na drogach unieruchomione z powodu braku paliwa. Nocami słuchaliśmy artyleryjskiej kanonady i wreszcie później - strzałów karabinowych. 27 grudnia 1944 r. byłem w Csillaghegy. Od rana obserwowałem ruchy wojsk niemieckich. Wróg wycofywał się w popłochu. Trudno sobie wyobrazić, jaką człowiek odczuwał satysfakcję widząc, jakiego mieli tęgiego stracha ci jeszcze niedawno butni, "niezwyciężeni" żołdacy. Po południu strzelanina się wzmogła. Siedziałem ukryty w piwnicy. W pewnym momencie wyglądam przez małe okienko i widzę na ulicy biegnących żołnierzy w szarych szynelach z pepeszami w ręku. Po chwili strzelanina ucichła. Wybiegłem na ulicę i krzyczałem słowa powitania, ściskałem ręce żołnierzy, którzy przynieśli nam wolność. Tego, co przeżyłem, nie da się opowiedzieć. To był przecież dla mnie koniec wojny. Koniec pięcioletniej tułaczki. Byłem szczęśliwy, że przyżyłem. Widziałem przed oczyma moich kolegów sportowców z Zakopanego, którzy nie mieli szczęścia doczekać wolności. Już na następny dzień zgłosiłem się do dowództwa radzieckiego. Natychmiast zatrudniono mnie jako tłumacza. Funkcję tę pełniłem kilka miesięcy. Walki na froncie jeszcze trwały. Wreszcie nadszedł i dzień rozgromienia Trzeciej Rzeszy, dzień zwycięstwa. Mogłem wrócić do rodzinnego kraju. Nigdy nie zapomnę twarzy matki, kiedy już nie kryjąc się, nie czekając nastania nocy, wszedłem do domu. Tak drżały jej ręce... z oczu płynęły łzy jak groch - łzy radości. Z Edwardem Rydzem-Śmiałym przez Tatry Stanisław Frączysty - urodz. 1917 r. w Chochołowie, powiat Nowy Targ. Do 1939 r. pomaga rodzicom w gospodarstwie rolnym. Uprawia lekkoatletykę, a zimą narciarstwo. Jeszcze przed wybuchem wojny, w lipcu 1939 r., wstępuje do dywersyjnej grupy wojskowej zorganizowanej na terenie Chochołowa przez Sztab Główny WP. Po napaści Niemiec hitlerowskich na Polskę bierze aktywny udział w ruchu oporu, pełni funkcję kuriera na szlaku przerzutowym Budapeszt-Podhale-Budapeszt. W lutym 1942 r. podczas obławy w Chochołowie zostaje aresztowany, rozpoznany jako kurier polski. Przez kilkanaście tygodni torturowano go w gestapowskiej siedzibie "Palace" w Zakopanem. W końcu wysłany został do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a stąd w 1944 r. ewakuowany do obozu w Buchenwaldzie. Szczęśliwie przeżył to piekło. Po wyzwoleniu wrócił do Chochołowa, gdzie mieszka do chwili obecnej, zajmując się gospodarstwem rolnym. Za udział w walkach z hitlerowskim okupantem odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych. Latem 1939 r., na parę miesięcy przed napaścią Niemiec hitlerowskich na Polskę, Oddział II Sztabu Generalnego WP przystąpił do organizowania na terenach południowych Polski, wzdłuż granicy polsko-słowackiej, tzw. grup dywersyjno-sabotażowych. Oczywiście, w ścisłej konspiracji. Zakładano, że w wypadku wojny nie będzie silnej obrony na terenach przygranicznych od strony Słowacji. Właściwy front walki z Niemcami miał przebiegać w okolicach Gorców, Jordanowa itd., a na tyłach nieprzyjaciela miały działać grupy dywersyjne współpracujące z regularną armią. Niestety, to były tylko plany. Front nie zatrzymał się w Gorcach, a armia polska, mimo odwagi i dzielności żołnierzy nie wytrzymała naporu uzbrojonych po zęby wojsk hitlerowskich. Jednym z uczestników grupy dywersyjnej w Chochołowie byłem ja. A oto jak do tego doszło. W pierwszej połowie lipca 1939 r. mój brat Franciszek poprosił, żebym do niego przyszedł wieczorem. Nie chciał powiedzieć, po co. Tajemnica, później mi powie... Zaciekawił mnie bardzo. Z niecierpliwością czekałem wyznaczonej pory. Franek był u mnie gdzieś koło południa i te godziny oczekiwania dłużyły mi się strasznie. Wieczorem na spotkaniu ujrzałem kuzyna, Andrzeja Frączystego, dwóch moich braci: Franciszka i Gustawa, znajomego Słowaka, Stefana Hurgota, który był studentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, i kilku innych kolegów, młodych chłopaków z Chochołowa. Byli tu także dwaj nieznani mężczyźni. Jak później się dowiedziałem - pułkownicy WP. Poznałem tylko ich pseudonimy: "Gal" i "Witold". Gdy zebrało się nas ośmiu, przeszliśmy do drugiego pokoju. Jeden z oficerów poinformował nas, że wojna z Niemcami jest nieunikniona. Musimy bronić ojczyzny i niepodległości do ostatniej kropli krwi. Wreszcie powiedział: - Koledzy, wstępujcie do grup dywersyjnych, które będą działać na tyłach wroga. Będziecie zwolnieni z regularnej służby wojskowej. Po złożeniu przysięgi przejdziecie specjalne przeszkolenie, zwłaszcza ci, którzy nie służyli dotychczas w wojsku. Wszelkie rozkazy będą wydawane przeze mnie albo mojego zastępcę - "Witold" wskazał siedzącego obok "Gala". - Grupy będą tworzone na całym Podhalu - mówił dalej - nawet w wioskach przygranicznych Słowacji. Grupy te będą współdziałać ze sobą - tu wskazał na Słowaka, Stefana Hurgota, oświadczając, że on będzie łącznikiem między grupami słowackimi a polskimi. - W pracy konspiracyjnej będziecie się posługiwać tylko pseudonimami. A teraz przed złożeniem przysięgi niech każdy wybierze dla siebie pseudonim. Każdy z nas podał pseudonim i "Gal" sporządził wykaz. Potem powstawszy złożyliśmy przysięgę. Słów dokładnie nie pamiętam dzisiaj, ale treść mniej więcej była taka, że w razie potrzeby będę walczył z wrogiem nieugięcie, chociażby nawet trzeba było życie oddać, będę wierny ojczyźnie i nigdy jej nie zdradzę, dochowam tajemnicy. Wszystkie rozkazy będę wykonywał rzetelnie. Na dowódcę naszej grupy wyznaczono Andrzeja Frączystego. W jej skład wchodzili: Franciszek Frączysty, Gustaw Frączysty, Józef Krupa, Andrzej Krzysiak, Stefan Idzikowski, Józef Knapczyk i ja. Jeszcze jakiś czas dyskutowaliśmy na różne tematy i gdzieś około godziny drugiej po północy rozeszliśmy się do domów. Oficerowie wyznaczyli następną zbiórkę za dwa dni, późnym wieczorem na polanie, u wylotu do Doliny Chochołowskiej. Byłem dumny, że należę do takiej organizacji. Myślałem sobie: niech tylko Niemcy rozpoczną wojnę, to nasza armia da im bobu. A jak tylko tu wejdą, to od nas też dostaną swoje. Na następne spotkanie stawili się wszyscy. Przyszedł też "Witold". Całą godzinę mówił o podstawach konspiracji, jak organizować akcje sabotażowe, w jaki sposób podkładać miny pod mosty itp. Takich spotkań do końca sierpnia było jeszcze kilka. Często przychodzili na nie obaj - "Gal" i "Witold". Paru z naszej grupy, która później zwiększyła się do 20 osób, przeszło kilkudniowe przeszkolenie w schronisku na Turbaczu. Na tym przeszkoleniu byli moi dwaj bracia, Franciszek i Gustaw. Wiem, że uczono ich tam, prócz obchodzenia się z bronią, na przykład takich rzeczy, jak gospodarskim sposobem konstruować granaty. W drugiej połowie sierpnia zostaliśmy powiadomieni przez jednego z oficerów, żeby koło godziny 24 oczekiwać przy ognisku na Siwej Polanie, u wylotu Doliny Chochołowskiej. Naszym zadaniem będzie ukrycie w górach przywiezionych samochodem materiałów wybuchowych i broni. Zgodnie z rozkazem kilkunastu z naszej grupy (w tym moi bracia) w umówionym miejscu i terminie oczekujemy przy ognisku. Jest piękna, księżycowa i ciepła letnia noc. Rozmawiamy tylko szeptem. Co chwila spoglądamy na zegarek. Do północy jeszcze kilkanaście minut. Na razie wokół nas cisza, jedynie gdzieś rechotanie żab, to znów od czasu do czasu z lasu dolatuje pohukiwanie sowy. - Chłopaki. słyszycie? - spytał nagle ktoś. Tak, to samochód od strony Doliny Kościeliskiej. - Chyba nasz. Nie czekaliśmy długo. Kierowca z daleka zauważył ognisko. To było umówione hasło. Zbliżyliśmy się do samochodu, z którego właśnie wysiadło dwóch mężczyzn. Poznaliśmy w jednym z nich "Gala". Drugiego mężczyznę widzieliśmy po raz pierwszy. Kiedy po kilkunastu dniach odbierałem następne przesyłki, dowiedziałem się, że jest to zakopiańczyk, Ignacy Bujak, należący do grupy dywersyjnej na terenie Zakopanego. Z samochodu zabraliśmy kilka dość ciężkich skrzynek. Zanieśliśmy je w głąb lasu i tu, na polanie, zakopaliśmy. "Gal" był cały czas przy nas i robił szkice miejsc. Księżyc świecił jasno, widoczność była wspaniała. Chyba jeszcze ze cztery razy oczekiwaliśmy na przyjazd tego samego samochodu. Za każdym razem dowożono po kilka skrzynek, które ukrywaliśmy w lesie. Drugim razem nie było już nikogo z oficerów. Szkice sporządzał nasz dowódca, Andrzej Frączysty. Po akcji przekazał je "Galowi". Dni płynęły szybko. Nadchodził koniec sierpnia, z wioski coraz więcej mężczyzn szło do wojska. Mówiło się już wyraźnie o wojnie. Czuło się, że jakaś groza wisi nad Polską. Oczekujemy. Nikt z grupy dywersyjnej, mimo że niektórzy podlegali mobilizacji, nie był powołany do armii, więc sprawdzało się to, co mówili nasi szefowie. Ostatnie zebranie z udziałem "Witolda" mieliśmy 29 sierpnia. Pytaliśmy, co mamy robić dalej. "Witold" oświadczył, że czekać na rozkazy. 1 września nad ranem usłyszałem strzały. Spałem w stodole. Szybko ubrałem się i wybiegłem na podwórze. Widzę sąsiadów, którzy też wybiegli. "Czyżby wojna?" - pomyślałem. Jej wybuchu spodziewaliśmy się chyba wszyscy. Przy granicy polsko-słowackiej obserwowało się ostatnio zgrupowanie wojsk niemieckich i słowackich. Nikt jednak nie przypuszczał, że nastąpi to tak szybko. Gdy się nas zebrało kilkunastu, ktoś zaproponował: - Chłopaki, pójdziemy na wieś, bliżej granicy, zobaczymy, co się tam dzieje. Nie myliliśmy się w domysłach. Zobaczyliśmy polskie oddziały straży granicznej i Obrony Narodowej, które szybko się wycofywały w kierunku na Czarny Dunajec pod osłoną karabinów maszynowych. Za godzinę w naszej wiosce byli już Niemcy. Zmotoryzowane jednostki parły na Zakopane. Cała nasza grupa dywersyjna zebrała się daleko za wioską i radzimy, co robić dalej. Od dowództwa nie było żadnych rozkazów. Postanowiliśmy, że każdy będzie się ukrywał na własną rękę. Nie sypialiśmy w swoich domach, a u znajomych i zaufanych - w stodołach i szopach. Obawialiśmy się aresztowań. Krążyły po wsi wiadomości, że Niemcy zabierają wszystkich młodych mężczyzn. Po kilkunastu dniach wydawało się, że jest na wsi spokój. Wojska niemieckie przewaliły się w głąb kraju. Powychodziliśmy z kryjówek i rozpoczęliśmy normalne życie. Czyż to jednak można było nazwać normalnym życiem? Każdy był przygnębiony wydarzeniami. Dochodziły do nas wieści, że gdzieś tam w głębi kraju, w Warszawie, w Gdyni, walczą polskie wojska. Krążyły plotki, że Francuzi i Anglicy już wylądowali w Polsce. Mieliśmy nadzieję, że wszystko się jeszcze odmieni, że Niemcy będą szybko pokonani. Były to na razie marzenia i tylko marzenia, jak się okazało z późniejszych wydarzeń. Tymczasem skończył się wrzesień i niepodległa Polska. Była to nowa tragiczna karta w dziejach naszego narodu. Nadszedł październik 1939 r. Dowiedzieliśmy się o aresztowaniach na Podhalu, o rozstrzeliwaniach Polaków. Chyba w listopadzie z Zakopanego Niemcy przywieźli do Doliny Chochołowskiej 9 mężczyzn - zakopiańczyków i tam ich rozstrzelali. Los ten spotkał m.in: Schabenbecka, Niemczyka, Ogińskiego i Motykę. Kilku mężczyzn z naszej wsi, należących do grup dywersyjnych, poszło nielegalnie przez granicę słowacką na Węgry, m.in. Gustaw Frączysty, Andrzej Frączysty, Andrzej Krzysiak. A ci, którzy pozostali, jeszcze w grudniu zaczęli organizować ruch oporu, tworzyć grupy konspiracyjne, które na razie nosiły nazwę "Komenda Obrońców Polski", a w lutym 1940 r. przeszły pod komendę Związku Walki Zbrojnej (ZWZ). Do Chochołowa docierali emisariusze z Krakowa i Nowego Targu, którzy zajmowali się organizowaniem podziemia. Polegało to początkowo przede wszystkim na werbowaniu członków, tworzeniu tzw. piątek i kolportowaniu podziemnej prasy. W marcu 1940 r. powrócił z Budapesztu mój kuzyn, Andrzej Frączysty - "Kusztyjon", który był już kurierem na szlaku Budapeszt-Podhale. Zaproponował, że zabierze mnie na Węgry. Powiedział, że mogę być kurierem ruchu oporu, który organizuje się masowo na Węgrzech. Bardzo mi się to spodobało. Wyruszyć mieliśmy za kilka dni. W umówionym czasie, wieczorem, ruszamy z Andrzejem pieszo w kierunku Kościeliska, następnie brniemy po ośnieżonych stokach gór przez Roztokę, Lejowiec pod Kominy Tylkowe, a stąd na halę Ornak i do Tomanowej. Następnego dnia rano byliśmy w Słowacji przy Szczyrbskim Plesie. Tu czekaliśmy z półtorej godziny ukryci w szałasie, aż przyjechał samochodem umówiony przez Andrzeja Słowak i zawiózł nas pod węgierską granicę. W ciągu nocy przeszliśmy bez żadnych przeszkód granicę słowacko-węgierską znanym już Andrzejowi szlakiem. Z Koszyc pociągiem udaliśmy się do Budapesztu. Następnego dnia przed południem zostałem przez Andrzeja przedstawiony w bazie przerzutowej przy ul. Donati 12. Przyjął mnie płk Jasiewicz, który zajmował się przerzutami do kraju. Jasiewicz przeprowadził ze mną dłuższą rozmowę. Wiedział, że jeszcze przed rozpoczęciem wojny należałem do grupy dywersyjnej. Oświadczył mi, że przysięga, którą składałem, obowiązuje mnie dalej. Zapytał, czy chcę pełnić służbę kuriera. Nie zastanawiając się długo, wyraziłem zgodę. Ustaliliśmy, że będę miał pseudonim "Staszek". Za kilkanaście dni miałem iść do okupowanego kraju jako kurier, ale przedtem musiałem przejść krótkie przeszkolenie kurierskie w konsulacie polskim. Pamiętam dokładnie datę, było to 19 marca - Józefa, gdy z Jankiem Bobowskim, Władkiem Rojem i Jankiem Marusarzem wyruszyłem w pierwszą drogę kurierską. Przenosiliśmy wówczas w plecakach polskie pieniądze przedwojenne. Z Budapesztu wyjechaliśmy pociągiem do Rożniawy, w ciągu nocy pokonaliśmy granicę węgiersko-słowacką i doszliśmy do punktu kontaktowego w Polomie, a stamtąd przewiózł nas samochodem do Szczyrbskiego Plesa znajomy Słowak, Józef Lach. Ze Szczyrbskiego przez Tatry szliśmy pieszo. Droga była fatalna, jak zresztą w Tatrach zimą. Nocowaliśmy w Cichej Dolinie ukryci w szałasie pasterskim. Po dwóch dniach dotarliśmy zmordowani do Zakopanego. Umówiliśmy się na spotkanie za trzy dni, postanowiłem więc jakoś dotrzeć do Chochołowa. Szedłem trochę pieszo, trochę jechałem przygodnymi furmankami. Z bijącym sercem podchodziłem pod dom mojego brata, Franciszka. Było ciemno, wszyscy już spali. Zapukałem lekko do okna. Brat podszedł, chwilę wpatrywał się w szybę - nie wierzył swoim oczom. Dopiero gdy zawołałem, wpuścił mnie do środka. Do rana zostałem u brata, nie szedłem do domu. Powiadomieni przez Franka rodzice przyszli mnie odwiedzić. Trzeciego dnia wieczorem spotkaliśmy się w Zakopanem na Lipkach i całą czwórką, tak jak tu przyszliśmy, wyruszyliśmy w drogę powrotną. Już po trzech dobach meldowaliśmy swoim szefom o wykonaniu zadania. Chyba jeszcze w marcu z Andrzejem Frączystym i Rudolfem Samardakiem znów poszedłem na szlak kurierski. Przenosiliśmy wtedy visy, każdy z nas miał kilkanaście pistoletów w plecaku. Tym samym szlakiem co poprzednio i tymi samymi środkami lokomocji, oczywiście tylko na terenie Węgier i Słowacji, bo przez Tatry szliśmy pieszo, dotarliśmy na Podhale. Zatrzymaliśmy się na punkcie kontaktowym Rudolfa Samardaka u Szczepaniaka w Kościelisku. Nie mieliśmy wiele czasu, ledwie starczyło na krótki odpoczynek i trzeba było wracać. Tym razem zabraliśmy pocztę konspiracyjną dostarczoną przez łącznika z Krakowa. Przez cały 1940 r. regularnie co miesiąc, a czasem nawet i dwa razy w miesiącu przemierzałem tatrzańskie szlaki kurierskie w grupie innych kurierów. Gdzieś do czerwca przenosiliśmy polskie pieniądze przedwojenne, a jesienią - broń krótką, materiały wybuchowe, ulotki, podziemną prasę, dolary. Przesyłki dostarczaliśmy na punkty kontaktowe w Zakopanem w willach "Telimena", "Jurek", "Stokrotka", i w Kościelisku u Szczepaniaków lub Słowińskiego. Różnie bywało na trasie. Wielu kolegów; jak Stanisław Marusarz, Jan Kula, Andrzej Krzysiak i inni, zostało aresztowanych. Niektórym z nich udało się uciec albo w czasie konwojowania, albo nawet z więzienia, tak jak Staszkowi Marusarzowi. Jedna z kurierek, Helena Marusarzówna, aresztowana przez Słowaków i oddana gestapo w Zakopanem, została później rozstrzelana. Wielu innych również rozstrzelali Niemcy. Przez cały rok 1941 chodziłem na trasy już sam. Przenosiłem przeważnie pocztę i dolary na potrzeby ruchu oporu w okupowanym kraju. Często musiałem też jechać do Krakowa lub Warszawy. Miałem adresy, pod którymi (oczywiście usłyszawszy odpowiednie hasło) oddawałem przesyłki. Każdy kurier miał swoją utartą drogę. Po przekroczeniu granicy, na terenie Słowacji, mieliśmy swoje punkty, "meliny". W takiej "melinie" odpoczywało się, jadło posiłki, a Słowacy, którzy nam pomagali, powiadamiali w tym czasie właścicieli samochodów. Było ich kilku: Józef Lach z Popradu, Burger z Dobsiny, Hliwiak z Rożniawy i inni, których nazwisk już nie pamiętam. Oni to wieźli nas przez całą Słowację aż do Szczyrby lub Szczyrbskiego Plesa. Dalej, przez Tatry, trzeba było iść pieszo. Latem była to przyjemna wycieczka, ale zimą, kiedy spadł duży śnieg i groziły lawiny, kiedy oblodzenie czyniło każdy nieostrożny krok ostatnim, nie było to takie wesołe. Cóż, byliśmy młodzi... Nigdy nie lekceważyłem sobie niebezpieczeństw, ale przyznam się, że nawet i one mi trochę spowszedniały. Gdy latem 1941 r. rozpoczęło się masowe przerzucanie ludzi - emocji przybyło. Z okupowanego kraju szli różni łącznicy, wysłannicy ruchu oporu, na Węgry, a stąd dalej, różnymi kanałami, na Bliski Wschód lub do Anglii. Z Budapesztu do kraju przeprowadzaliśmy różnych wojskowych (przeważnie oficerów z obozów internowanych), którzy szli, by zasilać szeregi partyzanckie. Bywali także różni emisariusze rządu londyńskiego, mający różne misje do spełnienia. Kiedy przeprowadzałem ludzi, czułem się za nich odpowiedzialny, dlatego też wymagałem, żeby byli mi całkowicie podporządkowani. Przed wyjściem na szlak objaśniałem, jak mają się zachowywać w drodze. Wierzyłem we własne siły. Miałem bardzo wyrobiony wzrok i słuch, zresztą po tylu przejściach znałem na szlaku każdy kamień, każdy krzak, każdą ścieżynę. Było to chyba w końcu lata 1941 r. Po przybyciu do kraju na punkcie kontaktowym w Poroninie otrzymałem wiadomość, że w Krakowie są dwaj Anglicy, którzy zbiegli z obozu jenieckiego. Łącznik Wicek Galica powiedział mi, że tych Anglików mam przerzucić na Węgry. Umówiliśmy się, że Galica dowiezie ich na punkt kontaktowy w Chochołowie, kiedy będę miał wracać. Podałem mu termin. Minęło kilka dni. Wicek jak zwykle był punktualny. Towarzyszyło mu czterech mężczyzn. Wkrótce dowiedziałem się, że jeden z Anglików był w stopniu majora, drugi - porucznika. Byli to lotnicy, którzy zostali strąceni nad Rzeszą i osadzeni w obozie jenieckim w okolicach Wrocławia. Jakimś cudem udało im się zbiec, dotarli do Krakowa i tu zajęła się nimi podziemna organizacja. Z Anglikami przybyli dwaj Polacy, jeden z nich znał język angielski. Byli to członkowie ruchu oporu. A więc znów na szlak... Prowadziłem to bractwo z wielką ostrożnością. Po trzech dniach bez większych przeszkód dotarliśmy szczęśliwie do Budapesztu, w bazie zameldowałem o wykonaniu zadania. Przekazałem Anglików. Dalsze losy tych angielskich oficerów nie są mi znane ani też nie zetknąłem się z nimi więcej w Budapeszcie. Wkrótce po tej wyprawie zostałem skontaktowany przez byłego pracownika polskiego attachatu wojskowego w Budapeszcie z byłym wiceministrem Julianem Piaseckim, który zaproponował mi przerzucenie z Budapesztu grupy osób, które chcą wracać do kraju. Przy naszej rozmowie był niejaki Zapała, emigrant polski. Jak się później okazało, wybór był nieprzypadkowy, mieli o mnie informacje od Łaskiego, którego przeprowadzałem z Budapesztu do Polski i z powrotem, kilkakrotnie załatwiałem mu także przesyłanie różnych materiałów do kraju. Zgodnie z poleceniem raz lub nawet dwa razy w miesiącu zabierałem z Budapesztu kilka osób i przedostawałem się z nimi na Podhale, a stąd pociągiem (wsiadaliśmy przeważnie w Szaflarach) do Warszawy. Miałem tu kontakt z pułkownikiem ZWZ o pseudonimie "Marcin", jemu przekazywałem przyprowadzonych ludzi. Szybko zorientowałem się, że ci, których przerzucam, są byłymi oficerami Wojska Polskiego, którzy po klęsce wrześniowej znaleźli się w Rumunii, a stąd przeszli nielegalnie do Budapesztu. Nazwisk osób, które przeprowadzałem do kraju, nie znałem. Nie były mi one potrzebne. Mojego nazwiska oni też nie znali. Kontakt z grupą w Budapeszcie, ekwipunek, pieniądze (węgierskie, słowackie i polskie) załatwiał wspomniany już Zapała. W końcu września przerzuciłem do Krakowa również i Zapałę. Wracając zabrałem jakąś nie znaną mi bliżej kobietę, którą szczęśliwie doprowadziłem do punktu kontaktowego w Budapeszcie. Teraz oświadczono mi, żebym przygotował się dobrze, bo za kilkanaście dni pójdę do kraju z bardzo ważną misją. Polecono opracować szczegółowo trasę przerzutu i przedsięwziąć wszelkie środki bezpieczeństwa. Pamiętam dokładnie - było to 24 października 1941 r. Kiedy się ściemniło, przyjechali do mnie: Julian Piasecki, Józef Lebedowicz, Jan Ziętarski i Bazyli Rogowski - przedwojenni dygnitarze, zabrali mnie do taksówki i pojechaliśmy w kierunku Budy. Taksówka pięła się na wzgórze Svobhegy (obecnie nazwa Szabadsaghegy). Zajechaliśmy pod zamek węgierskiej hrabiny. Gdyby nie Piasecki, który był przewodnikiem, zgubiłbym się w niezliczonych korytarzach, nim dotarłbym do dużego mrocznego salonu. Za masywnym biurkiem siedział starszy mężczyzna w okularach. Właściwie bez żadnego wstępu nieznajomy rozłożył mapę i zapytał, jak wyobrażam sobie przekroczenie dwóch granic i dotarcie do kraju. Przedstawiłem swój plan, opracowany zresztą w najdrobniejszych szczegółach. Nieznajomy przysłuchiwał się w milczeniu i w końcu oświadczył, że plan akceptuje. Zaciekawiło mnie bardzo, kto to może być. Obserwowałem go kątem oka, ale paliła się tylko przyćmiona jakimś abażurem nocna lampka i niewiele mogłem zobaczyć. Zauważyłem tylko, że moi współtowarzysze odnoszą się do tej osoby z wielkim szacunkiem. Tytułują go "panie profesorze". Na spotkanie umówiliśmy się już na budapesztańskim dworcu kolejowym, przed odjazdem pociągu w kierunku granicy słowackiej. Profesor przybył w towarzystwie Piaseckiego, Rogowskiego i jakiejś Węgierki. Żadnych pytań, żadnych rozmów, zresztą według zasad konspiracji na dworzec przychodziło się w ostatniej chwili. W wagonie drugiej klasy znajdujemy pusty przedział. Pociąg rusza. Z peronu dyskretnym ruchem ręki żegna nas Piasecki. Profesor i kobieta siedzą naprzeciw siebie przy oknie, ja zajmuję miejsce przy drzwiach. Rogowski, udając niezdecydowanego pasażera, sprawdza, jakich mamy sąsiadów. Teraz, przy dziennym świetle, mogę dokładnie przyjrzeć się profesorowi. Twarz - dziwnie znajoma... Czy to możliwe?... Profesor wyjmuje lusterko i zupełnie nie po męsku, starannie układa zgniecione kapeluszem pasma włosów. A więc to peruka! Teraz jestem pewny. Powierzono mojej opiece Rydza-Śmigłego. Staram się zmienić wyraz twarzy, ale jestem tym bardzo przejęty. Do przedziału wchodzi Rogowski. "Wszystko w porządku" - stwierdza krótko. Czas wlecze się niemiłosiernie. Kiedy zbliżamy się do granicy słowackiej, do wagonu wkracza żandarmeria węgierska. W drzwiach przedziału staje mały, pucołowaty żandarm, drugi, niedbale oparty o okno, zapala papierosa. Mały sprawdza dokumenty dokładnie; są "lewe", ale w porządku. Dokąd jadę? - pada pytanie. Tłumaczę, że na wesele do Rożniawy. Wypadło to przekonywująco, bo oddał mi dokument i wyszedł. Jeszcze przez drzwi spojrzał na półki i wreszcie oddalił się. W Różniawie czekał na nas z samochodem Słowak, Józef Hliwiak. Ruszamy, by jak najszybciej oddalić się od stacji, gdy nagle - konsternacja. Profesor zostawił w pociągu paczkę, którą w obawie przed rewizją ukrył pod siedzeniem. Postanawiamy zawrócić. Początkowo nie mogliśmy odnaleźć pociągu, bo przetoczyli go już na inny tor. Wreszcie jest! I tym razem mieliśmy szczęście: paczka się znalazła. Jej zawartość, dziesięć tysięcy dolarów, nie tylko mogłaby przyprawić o zawrót głowy znalazcę, ale również mogłaby na nasz ślad naprowadzić gestapo. Ruszamy w kierunku granicy. Zapada zmrok. W przygranicznym lesie nasza trójka żegna się z Hliwiakiem i Węgierką, której zadaniem było dowiezienie nas tutaj. Znanymi ścieżkami, zachowując daleko idącą ostrożność, idziemy ku granicy i o czwartej nad ranem docieramy do wsi Poloma. A więc już Słowacja. Nieludzko zmęczeni, kryjemy się w krzakach i oczekujemy na przyjazd samochodu. Mija godzina, wzrasta zdenerwowanie, a samochodu jak nie ma, tak nie ma. W Budapeszcie oświadczono mi, że w umówionych miejscach będą czekały samochody. W Rożniawie Hliwiak rzeczywiście na nas czekał, natomiast tu, w Polomie, coś nie zagrało. Tracę już nadzieję, zaczynam gorączkowo myśleć nad innym rozwiązaniem i wtedy dochodzą do nas warkot motoru i światła reflektorów. Samochód zbliża się, zatrzymuje, gasi światła i znów zapala - to umówiony znak. Na wszelki wypadek wychodzę z krzaków sam, rozpoznaję kierowcę - Słowaka, Józefa Hudeca. Przywitaliśmy się serdecznie, uścisnęliśmy sobie dłonie. Nieraz już korzystałem z jego pomocy. Wsiedliśmy do samochodu. Kierowca ruszył pełnym gazem. W ciągu kilku godzin byliśmy w Twardoszynie w mieszkaniu Józefa Hudeca. Do wieczora przeczekaliśmy ukryci w stodole, gospodyni przyniosła nam tylko jeść i cały prawie dzień spaliśmy. O zmroku Hudec odstawił nas do granicy słowacko-polskiej. Między wsiami Głodówka i Sucha Hora pożegnaliśmy naszego przyjaciela, a sami ruszyliśmy polami pieszo w kierunku granicy. Objaśniłem pozostałym, w jakim kierunku mają iść, jak się zachować i gdzie się ponownie spotkamy - wszystko na wypadek, gdybyśmy musieli się rozdzielić. Mieliśmy do pokonania najtrudniejszy etap naszej drogi, stąd te dodatkowe przypomnienia o ostrożności. Nie widziałem twarzy Rydza-Śmigłego, ale muszę przyznać, że przez cały czas był opanowany i całkowicie na mnie polegał. Idziemy gęsiego, ja pierwszy. Co chwila kładę się i obserwuję. Bruzdy przyprószone są lekko śniegiem. Idziemy wolno, ostrożnie. Znam tu każdy kąt; mimo że jest ciemno, orientuję się, gdzie jesteśmy. Już niedaleko granica. Jest już tak blisko, że przed decydującym skokiem wszyscy kładziemy się na ziemi i nasłuchujemy. Wokół panuje idealna cisza, tylko bicie naszych serc jest tak głośne, że wydaje się alarmować całą okolicę. Ruszamy dalej, odbijamy w prawo, by wejść w krzaki. Jeszcze moment jakby niezdecydowania. I wreszcie skok. No, to jesteśmy na ojczystej ziemi - odetchnąłem z ulgą. Moi współtowarzysze są wyraźnie wzruszeni, lecz nie ma czasu na sentymenty. Idziemy dalej. Zbliżamy się do mostu na Czarnym Dunajcu. Ukazują się dwie postacie, uskakujemy w bok, padamy na ziemię. Całe szczęście, że mamy na sobie białe płaszcze ochronne. Rozróżniamy charakterystyczne sylwetki w hełmach - to patrol niemiecki. Przeszli. Jestem spocony jak mysz. Most pokonujemy prawie biegiem, ktoś się z tyłu potknął, oglądam się, nikt nie upadł. Zbaczamy z drogi w pole: mimo że pozostawiamy ślady na śniegu, które mogą nas zdradzić, tu jest bezpieczniej. Na drodze diabli wiedzą, kogo jeszcze możemy spotkać. Wypatruję wieży kościoła, tam, blisko, mieszka mój kuzyn, Karol Skorusa, ale najpierw decyduję, że wstąpimy do mojego brata Franciszka na krótki odpoczynek, on mieszka bliżej. W Chochołowie nie można dłużej się zatrzymać. Niebezpiecznie. Lepiej ruszać w dalszą drogę. Zresztą pozostali tak sobie życzyli. Karol udał się do wsi załatwić furmankę. Po pewnym czasie przyjechał zaufany gospodarz Liszka, z którym umówiliśmy się, wyjedzie sam polami do wsi Ciche - z nami za duże ryzyko - i tam się spotkamy. Ciepło mieszkania rozleniwia, głowa ze zmęczenia opada, ale trzeba ruszać dalej. Znowu pola, śnieg, krzaki. Czy Liszka bez przeszkód dojedzie na spotkanie - dręczy mnie myśl. Gdy doszliśmy na miejsce, Liszka już czekał. Usadowiliśmy się na wozie. Rydz-Śmigły usiadł obok gospodarza, na słomie... Chłop zaciął konie i ruszyliśmy w kierunku Ratułowa i Maruszyny. Monotonna jazda usypiała. Nad ranem byliśmy blisko Szaflar. Zsiadłem z furmanki i szedłem w pewnej odległości na przedzie. Umówiliśmy się, że w razie niebezpieczeństwa będę dawał znaki latarką. Śmigły i Rogowski mieli wówczas zeskoczyć z wozu, a furman miał się tłumaczyć, że jedzie z chorym koniem do Nowego Targu. Na szczęście do niczego takiego nie doszło. W Szaflarach chłop zawrócił, a my czekaliśmy na przyjazd pociągu Zakopane-Kraków. W Krakowie oczekiwali już na nas "Marcin" i Zapała. Tu byliśmy krótko, przez dwa dni nie wychodziliśmy z mieszkania przy ul. Zalewskiego 42. Do Warszawy dotarliśmy bez przeszkód. Na Dworcu Głównym pełno Niemców - nie było nawet czasu na dłuższe pożegnanie. Wypatrujemy samochodu. Jest. Podjeżdża odrapany opel, teraz krótki, mocny uścisk ręki. - Jeszcze się spotkamy, będzie mi pan potrzebny - powiedział na pożegnanie Rydz-Śmigły. Samochód ruszył. Ja już sam udałem się do zakonspirowanego mieszkania w alejach Ujazdowskich 15. Następnego dnia wróciłem pociągiem do Szaflar, skąd pieszo dotarłem do punktu kontaktowego w Poroninie, a po krótkim odpoczynku furmanką przyjechałem do Szczepaniaków w Kościelisku. Dla kuriera odpoczynek to oczekiwanie na następny kurs. Po dwóch dniach znowu byłem w drodze, a po pięciu - w Budapeszcie. Gdy w połowie grudnia 1941 r. byłem w Warszawie, dowiedziałem się od "Marcina", że marszałek Rydz-Śmigły zmarł 2 grudnia 1941 r. na atak serca i jest pochowany na cmentarzu powązkowskim pod nazwiskiem Adam Zawisza. Dziś na jego grobie stoi brzozowy krzyż z tabliczka: Edward Śmigły-Rydz. Stokrotka Władysław Roj-Gąsienica - urodz. w 1917 r. w Zakopanem. Bardzo wcześnie zaczął uprawiać sport narciarski. W 1939 r. po raz pierwszy startował w reprezentacji polskiej na FIS w kombinacjach klasycznych i skokach otwartych, uzyskując dobrą lokatę. W latach okupacji jako kurier działał na trasach przerzutowych między Polską a Węgrami. Po wyzwoleniu powrócił do czynnego życia sportowego, wielokrotnie zajmując w konkursach dobre miejsca. Do 1952 r. był czynnym zawodnikiem Zrzeszenia Sportowego "Wisła" - "Gwardia" w Zakopanem, a następnie pozostał w sporcie jako działacz. Obecnie jest aktywistą Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, pełni funkcję zastępcy naczelnika Grupy Tatrzańskiej oraz starszego instruktora ratownictwa górskiego; jest również instruktorem taternictwa i narciarstwa. Za zasługi podczas wojny odznaczony Krzyżem Walecznych, za pracę zawodową i społeczną Srebrnym Krzyżem Zasługi. Był już wieczór, kiedy 1 listopada 1939 r. wysiadłem na stacji w Zakopanem. Wracałem po dwumiesięcznej wojennej tułaczce, przybity klęską kraju i hitlerowską niewolą. Uciekłem z niej i strasznie spieszno mi było teraz do domu. Wyszedłem już nie bramą wyjściową, a przez tory poza stacją i przez płot. Szedłem bardzo szybko. Zwalniałem tylko wtedy, gdy mijałem na ulicy Niemców, nie chciałem wydać im się podejrzany. Gdy nad ul. Nowotarską spostrzegłem łunę światła, przypomniałem sobie, że to dzień Wszystkich Świętych - na cmentarzu palono świeczki. Pomyślałem, że niejedna świeczka płonie za tych, co zginęli w tragicznym Wrześniu. Gdy skręciłem w kierunku Równi Krupowej, już nie szedłem, a biegłem - na ukos, przez pola. Po paru minutach znalazłem się przy Kasprusiach, potem szybki marsz w stronę domu. Serce mi biło coraz mocniej, tym mocniej, im bliżej był dom. Wreszcie znajoma furtka... Spojrzałem w okna, ciemno. Zapukałem. Odpowiedziała mi cisza. A więc nie ma nikogo, a tak się spieszyłem. Zdecydowałem się wstąpić do sąsiadów, Bobowskich. Zastałem tylko gospodynię. Zaniemówiła na mój widok. Dopiero po dłuższej chwili zapytała ze zdziwieniem: - Władziu, skądżeś ty się wziął? - Ano wróciłem - odpowiedziałem z bohaterskim uśmiechem i natychmiast zasypałem kobietę lawiną pytań: co w domu, co u przyjaciół, co w Zakopanem? Nie wiedziała, od czego zacząć, więc powiedziała tylko: - Zdrowi, wszyscy u ciebie zdrowi, jeno matka rozpacza po tobie okrutnie, na cmentarzu są teraz. Chwilę milczała, potem nieśmiało, jakby prosząco, z nadzieją, zapytała o swego syna. W kącikach jej oczu błysnęły łzy. Zrobiło mi się przykro, że właściwie nie mogę przekazać jej o Janku żadnych konkretnych, a w każdym razie świeżych wiadomości. Rozstaliśmy się z nim w Nowym Sączu w pierwszych dniach września; ja zostałem przydzielony do zwiadu i skierowany na linię frontu, on do plutonu wchodzącego w skład, pułku strzelców podhalańskich. Od chwili, kiedy zaczęliśmy wycofywać się na wschód, już go więcej nie spotkałem. Powiedziałem to teraz jego matce. Kobieta milczała i ukradkiem, odwracając się, podnosiła fartuch do oczu. Było mi jej żal i myślałem o swojej matce, którą za chwilę zobaczę. Bobowska tymczasem podeszła do kuchni i nie pytając nawet, czy jestem głodny, przygotowała herbatę i postawiła przede mną parujący kubek oraz chleb ze smalcem. Kolacja ta wydała mi się wyjątkowym rarytasem, zjadłem ją chyba o wiele szybciej, niżby nakazywał dobry obyczaj. Potem podziękowałem serdecznie za poczęstunek i obiecując wpaść nazajutrz, wyszedłem z nadzieją, że moi już wrócili z cmentarza. Bardzo mi pilno było do nich. Istotnie, już od drzwi przywitał mnie serdeczny okrzyk matki: - Synu, ty żyjesz?! Chwyciła mnie w ramiona i długo obejmowała w milczeniu. Poczułem dziwną słoność w gardle... Potem przywitałem się z resztą domowników. - Widzisz - mówił ojciec - na wojnie kule nie wybierają, to i za ciebie my dziś świeczkę zapalili. Tyle chłopaków z Zakopanego wróciło, wszystkich pytaliśmy, ale żaden o tobie nic nie wiedział. To i zginąłeś pewnie, myśleliśmy. Ojciec zrobił długą pauzę i dopiero po dłuższej chwili dodał: - W Zakopanem, Władziu, coraz gorzej. Niemcy rządzą się na całego, kilku zakopiańczyków aresztowali. Przeważnie młodzi trafiają w ich łapy i ci, co na wojnie byli. Wywieźli biedaków nie wiadomo gdzie. Musowo trzeba uciekać. Twoich kolegów dużo poszło na Węgry przez słowacką granicę - zakończył ojciec lękliwie. Mimo zmęczenia długo w noc nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym, co powiedział ojciec o tej słowackiej granicy, opowiadałem mu o swych frontowych przejściach, o walce z Niemcami, o tym, jak uciekłem z obozu w Lamsdorf (Łambinowice). Opowiadałem o tym wszystkim i uwierzyć nie mogłem, że leżę w swoim łóżku w rodzinnym domu. I tak mi się to mieszało i przeplatało ze sobą, aż przeszło w sen. Pierwsze, co zobaczyłem po przebudzeniu, to twarz matki. Krzątała się przy kuchni, chodząc na palcach i raz po raz spoglądając w moją stronę. Uśmiechała się bezwiednie. Chwilę jeszcze udawałem, że śpię. Sprawiła mi radość ta matczyna twarz i czułość w jej oczach, gdy tak patrzyła na mnie, jakby oddalając wojnę i wszystko, co przeżyłem dotychczas... Przez najbliższe dni z domu prawie nie wychodziłem, a jeśli się już odważyłem, to tylko wieczorem i nigdy nie szedłem do centrum miasta. W Zakopanem było coraz więcej aresztowań. Gestapowcy wybrali na swą siedzibę reprezentacyjny pensjonat "Palace" przy ulicy Chałubińskiego. Więźniów na razie trzymali na Nowotarskiej, do "Palace" przywozili ich tylko na przesłuchanie. Niestety, nie wszyscy z nich wracali z powrotem na Nowotarską. Wielu rozstrzelano. 9 listopada rozstrzelano na cmentarzu mego kolegę, sportowca Władka Berycha z Kościeliska. Bardzo boleśnie przeżyłem jego śmierć. I od tego czasu postanowiłem się już na dobre ukrywać. W grudniu powrócił z wojny mój kolega, Jasiek Bobowski. Razem zastanawialiśmy się, co robić. Ciągłe ukrywanie się, nocowanie poza domem nie tylko męczyło, ale i do niczego nie prowadziło. Toteż gdy w końcu stycznia 1940 r. Jasiek dowiedział się od Staszka Kuli o możliwości przejścia granicy południowej, uznaliśmy to za najlepsze wyjście. Staszek dopiero co przyszedł z Budapesztu i zaproponował nam wspólną przeprawę na Węgry. Postanowiliśmy zwerbować jeszcze kilku chętnych i za parę dni wyruszyć. Każdy w największej tajemnicy przed otoczeniem przygotowywał sobie odpowiedni ekwipunek zimowy i sprzęt narciarski. Gdy zwierzyłem się ojcu ze swych planów, ku memu zdziwieniu poparł je gorąco. - Tak, synu - powiedział - to jedyny sposób, mam kilka dolarów w złocie, dam ci je na drogę i na szczęście. I niech cię los ma w swojej opiece. 1 lutego, pożegnawszy się z całą rodziną, w godzinach popołudniowych udałem się do Kuźnic, gdzie mieliśmy umówiony z kolegami punkt zborny. Do Budapesztu dotarliśmy 5 lutego 1940 r. w godzinach popołudniowych. Było nas jedenastu młodych sportowców z Zakopanego. Już po drodze dowiedzieliśmy się od Staszka Kuli, że potrzebni są tu kurierzy, którzy by kursowali na trasie Budapeszt-Zakopane via Tatry i z powrotem. Kurierzy ci mieli przenosić różne konspiracyjne materiały. Staszek mówił z wielkim przekonaniem i wiarą, że możemy w ten sposób dobrze przysłużyć się ojczyźnie, i wszystkich nas zaraził swym entuzjazmem. Wiedzieliśmy, że to będzie nasza walka, nasza dalsza walka z Niemcami, którą rozpoczęliśmy kilka miesięcy temu. Opowiadał nam też, że we Francji została utworzona armia polska i jeśli ktoś z nas zechce, może do niej wstąpić. Nie ma co ukrywać, że ta wiadomość podniecała nas najbardziej. W Budapeszcie Staszek Kula zaprowadził nas do polskiego konsulatu. Tu przeprowadzono z nami długą rozmowę, spisano personalia, wypytywano o różne sprawy. Było to dość męczące, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że niezbędne dla pracy w konspiracji. Zostaliśmy po tej rozmowie skierowani na kwatery w pobliżu konsulatu. Wzywano nas tu jeszcze nieraz na podobne rozmowy i dopiero po pewnym czasie z grupy naszej wytypowano czterech ludzi do służby kurierskiej. Zamieszkaliśmy wtedy w hotelu "Astoria" przy ulicy Lajosa Kassutha, oczekując na dalsze rozkazy. Po paru dniach zostaliśmy powiadomieni, że mamy się zgłosić w Budzie, na ulicy Donati 12. Był to nieduży, jednopiętrowy budynek; w bramie stał węgierski policjant. Po krótkiej "rozmowie", w której najbardziej zaangażowane były ręce, ponieważ my nie znaliśmy języka węgierskiego, a on polskiego - policjant nacisnął guzik dzwonka i niebawem przyszedł po nas jakiś cywil, który mówił po polsku. Cywil ten zaprowadził nas do poczekalni na pierwszym piętrze. Tu już pojedynczo wchodziliśmy do różnych pokoi, gdzie znowu przeprowadzano z nami rozmowy, wypytując przede wszystkim o stosunki panujące w Zakopanem i o to, czy dobrze znamy góry. Któż z nas nie znał Tatr?! Byliśmy przecież zakopiańskimi sportowcami! Tego dnia złożyliśmy przysięgę na wierność ojczyźnie i otrzymaliśmy pseudonimy. Ja miałem pseudonim: "Gleba". Nieco później dowiedziałem się, że Polak, który przyjmował od nas przysięgę, nazywał się Jasiewicz. Przez dłuższy czas był naszym kierownikiem. Na ulicę Donati chodziliśmy potem do bazy na wykłady z zakresu służby kurierskiej. Powoli poznawaliśmy tajniki tej pracy. Wtajemniczono nas, że w okupowanym kraju organizuje się podziemny ruch konspiracyjny i że my, kurierzy, będziemy utrzymywać kontakt z tymi podziemnymi organizacjami, dostarczając im różne tajne materiały. Podkreślano, że jest to praca niebezpieczna i odpowiedzialna. Po przeszkoleniu oznajmiono nam, że mamy w gotowości czekać na dalsze rozkazy. Byłem niecierpliwy, marzyłem, ażeby jak najszybciej przyszedł ten dzień, w którym pójdę do kraju. Czułem się znów żołnierzem i cieszyłem się z tego. Kiedy we wrześniu cały mój oddział dostał się do niewoli, zdawało mi się, że to już koniec, że już nic nie będę mógł dla swego kraju i bliskich zrobić. A teraz znowu byłem potrzebny i chciałem być czynny. Każdy dzień oczekiwania zdawał mi się rokiem. Wreszcie któregoś marcowego przedpołudnia zostałem zawiadomiony, że mam się zgłosić w bazie. Stawiłem się natychmiast. Wiedziałem, że nadszedł mój upragniony dzień. Otrzymałem dokumenty, z których wynikało, że nazywam się Kazimierz Szatyński, i polecono, bym nazajutrz razem z Jankiem Marusarzem i Jankiem Bobowskim udał się do Polski. Mieliśmy transportować pieniądze. Wczesnym rankiem z ulicy Donati zabraliśmy trzy duże plecaki wyładowane polskimi banknotami. I oto wyruszyliśmy w pierwszą kurierską podróż z Węgier do Polski. Do Koszyc jechaliśmy pociągiem. Cały czas byłem pod wrażeniem, że wypełniam ważne konspiracyjne zadanie, denerwowałem się każdym przystankiem, każdą nową twarzą w pociągu. Wysiedliśmy na koszyckim dworcu późnym wieczorem. Stąd udaliśmy się na punkt kontaktowy przy ulicy Pocztowej, do Skupienia. U niego przenocowaliśmy i dopiero nazajutrz wieczorem wyruszyliśmy pieszo w kierunku granicy węgiersko-słowackiej. Bobowski był przewodnikiem, ponieważ trasę tę przebył już wcześniej. Cały czas szliśmy lasem. Warunki były ciężkie, w niektórych miejscach leżał jeszcze śnieg, a że był mokry, nogi zapadały się głęboko, czasem wpadaliśmy w kałużę wody i błota. Granicę przekroczyliśmy prawie nie wiedząc, kiedy. Nad ranem dotarliśmy do słowackiej wioski Margiecany. Janek Bobowski miał tu znajomego Słowaka i u niego zatrzymaliśmy się. Cały dzień i całą noc przespaliśmy ukryci w jednej z izb. Następnego dnia rano przyjechał po nas, powiadomiony przez gospodarza, taksówkarz z Preszowa. Przebraliśmy się w zielone kurtki i tyrolskie kapelusze, żeby nie odróżniać się od mieszkańców tych okolic, i już samochodem pomknęliśmy w kierunku Wysokich Tatr. Około trzeciej po południu znaleźliśmy się na drodze prowadzącej ze wsi Szczyrba do Szczyrbskiego Plesa. Tu pożegnaliśmy się z kierowcą i dalej poszliśmy już pieszo. Szliśmy w kierunku Trzech Studni szlakiem turystycznym pod Krywań, do wylotu Doliny Koprowej, a następnie w górę Doliną Cichą. Chcieliśmy jak najszybciej dotrzeć do Doliny Liptowskiej Tomanowej. Wiedzieliśmy, że u jej wylotu znajduje się pasterski szałas. Nazywano go szałasem "Pod Jaworem". Dociągnęliśmy do niego ostatkiem sił. Było już zupełnie ciemno. Zatrzymaliśmy się nie opodal, chwilę obserwujemy. Nagle gdzieś bardzo blisko słyszymy jakiś dźwięk, jakby stuk metalu i szelest krzaków. Rozbiegamy się każdy w inną stronę, kryjąc się za drzewami. Trwamy tak nieruchomo i cicho dobre kilkanaście minut. Czekamy, co będzie dalej. Szałas, choć to wieczór, mamy widoczny jak na dłoni. Znowu szelest gałęzi niedaleko nas. I oto zza krzaków wychodzi mężczyzna, kierując się prostu do szałasu. Dajemy znak Marusarzowi, żeby pilnował plecaków, my we dwóch z pistoletami gotowymi do strzału wyskakujemy naprzeciw mężczyzny, zagradzając mu drogę. Jeszcze jeden krok i stajemy przed sobą twarzą w twarz. Teraz mimo ciemności poznajemy go. - Stasiek, skąd ty tu?! - krzyknął zdziwiony Bobowski. Nie mniej zaskoczony był tamten, Stanisław Gąsienica-Byrcyn, nasz dobry znajomy z Zakopanego. - Ja? Tu? - odpowiada zdenerwowany i po chwili, ochłonąwszy już, wyjaśnia: - Gości odprowadziłem do słowackiej Kokawy, paru wojskowych, kilku studentów. Wracam i chciałem się zatrzymać w szałasie, ale słyszę z dołu jakiś ruch, czyjeś kroki, więc przycupnąłem na chwilę w krzakach. Wszystko ucichło, no to chciałem przejść wreszcie do tego szałasu, a tu wy z pistoletami. "Masz szczęście, bracie, że to tylko my" - pomyślałem w duchu i spojrzałem na dobrze mi znane taternickie raki, które Byrcyn trzymał w ręku.. O tej porze w górach śnieg po naprzemiennych odwilżach i przymrozkach jest często zlodowaciały i nie sposób po stromym zboczu chodzić bez raków. Ale tym razem niewinne raki napędziły nam porządnego stracha. Kiedy bowiem Byrcyn, wystraszony naszymi krokami, biegł się skryć, trzymając je w ręku - dwa metalowe przedmioty uderzały o siebie i łudząco przypominały stuk repetowanej broni... Kolację zjedliśmy razem, zadowoleni ze spotkania i odprężeni po przeżytej przygodzie. W niecałą godzinę później brnęliśmy we czwórkę przez śnieg. Szlak znaliśmy dobrze. Szliśmy w kierunku przełęczy pod Kopą Kondracką, później wzdłuż granicy do Kopy i stąd w stronę Giewontu, następnie zeszliśmy zboczem ponad Małą Łąką do siodła pod Małym Giewontem. Potem Bacuch, Grzybowiec i oto już droga Pod Reglami od tak zwanego "Księżego Lasu" i pożegnaliśmy się z Gąsienicą. On poszedł w swoją stronę, a my udaliśmy się przez Lipki na Kasprusie. Tu pod numerem 22 był mój rodzinny dom. W Zakopanem były znowu aresztowania. W Poroninie gestapo rozstrzelało trzech oficerów polskich, których ujęto na granicy podczas ucieczki na Węgry. Kilku moich kolegów aresztowano i żadnych wieści o nich nie było. Opowiadała nam o tym wszystkim moja siostra. Po omówieniu spotkania Bobowski i Marusarz udali się do swoich rodzin. Plecaki z pieniędzmi ukryłem na strychu, sam siebie - w małym pokoiku na poddaszu. Zmęczony drogą, usnąłem natychmiast. Nazajutrz rano poprosiłem Helenę, by przetransportowała plecaki do Józka Fitrzyka, szwagra Bobowskiego. Dalszą drogę do Krakowa pieniądze miały odbyć pod jego opieką. Ja na swoim poddaszu posiedziałem kilka dni. Gdy Fitrzyk powrócił z Krakowa z pokwitowaniem za dostarczoną przesyłkę, zdecydowaliśmy się na drogę powrotną. Spotkaliśmy się wieczorem na Lipkach i stąd, tym samym szlakiem, co poprzednio, poszliśmy w stronę granicy. Razem z nami szedł Józek Krzeptowski, który miał na trasie umówionego Słowaka z Popradu, Lacha. Około godziny jedenastej następnego dnia byliśmy już niedaleko Szczyrby, a ponieważ spotkanie e taksówkarzem umówione było na godzinę dwunastą, musieliśmy ten czas przesiedzieć w krzakach. Punktualnie o godzinie dwunastej przyjechał Lach. O zmroku dojechaliśmy do miejscowości Poloma Wielka, niedaleko granicy węgierskiej. Żeby nie narażać kierowcy na jakieś podejrzenia, wysiedliśmy z samochodu niemal w biegu. Bez przeszkód przekroczyliśmy w lesie granicę, kierując się na Rożniawę. Tutaj także Józek miał znajomego Słowaka, nazywał się Hliwiak. Odpoczęliśmy u niego kilka godzin, zjedliśmy posiłek, po czym Hliwiak swoim samochodem odwiózł nas do Koszyc na punkt przerzutowy do Skupienia. Stąd następnego dnia, już pociągiem, odjechaliśmy do Budapesztu. Na dworcu pożegnaliśmy się z Józkiem Krzeptowskim i udaliśmy się do swojej bazy na ulicy Donati, meldując powrót i pomyślne wykonanie zadania. Kierownik przerzutów zagranicznych Jasiewicz długo wypytywał nas, co słychać w kraju. Do czerwca 1940 r. kilka razy w miesiącu, grupowo lub pojedynczo, przemierzaliśmy znajomy nasz szlak. W swoich, pozornie turystycznych, plecakach przenosiliśmy polskie pieniądze do punktów kontaktowych w Zakopanem, skąd szły dalej do Krakowa i Warszawy. Po ostemplowaniu (Niemcy wprowadzili wówczas obowiązek stemplowania - przed wymianą - przedwojennych polskich pieniędzy) miały one służyć konspiracji, miały pomagać w walce z hitlerowskim okupantem. Każdorazowo trasę z Budapesztu do Rożniawy przebywaliśmy pociągiem. Granicę węgiersko-słowacką przechodziliśmy pieszo, dochodząc do wsi Poloma w Słowacji. Tu na punkcie kontaktowym odpoczywaliśmy kilka godzin, czekając na przybycie samochodu. Następnie wygodna podróż do Szczyrby lub Szczyrbskiego Plesa, a stąd przez Tatry - zimowe czy letnie - pieszo do Zakopanego. Później na tej trasie zorganizowany był przerzut sztafetowy. W Słowacji mieliśmy kilka punktów kontaktowych u Słowaków, którzy z nami współpracowali. Byli to między innymi: Antal, właściciel gospody ze wsi Poloma, Hlawaj ze wsi Vychodna, bardzo nam oddany. Byliśmy też w stałym kontakcie z właścicielami samochodów osobowych - Burgerem z Dobsiny i Lachem z Popradu. Ludzie ci oddali nam nieocenione usługi, dzięki ich odwadze i uczynności mogliśmy spełniać swoje kurierskie zadania. A już w tym czasie, wiosną 1940 r., Słowacja nie była ziemią bezpieczną. Obok życzliwych nam Słowaków było też i wielu konfidentów gestapowskich, którzy ściśle współpracowali z faszystami słowackimi, z "tisowcami". Kilku polskich kurierów wpadło w ręce słowackiej żandarmerii i przekazani zostali gestapo w Zakopanem. Za niektórymi kurierami rozesłane były w Słowacji listy gończe. Kontakty ze Słowakami-antyfaszystami pomagały nam w konspirowaniu się, oni też ostrzegali nas przed grożącym niebezpieczeństwem. Po akcji przerzucania pieniędzy miałem w pracy kurierskiej kilkutygodniową przerwę. Na początku lipca 1940 r. łącznik przekazał nam wiadomość, że Janek Bobowski, Janek Marusarz i ja mamy zameldować się w bazie przy ulicy Donati. Kierownik przerzutów oświadczył nam, że cała trójka wyrusza nazajutrz rano do kraju z bardzo ważną przesyłką. Dla bezpieczeństwa przesyłkę tę mieliśmy odebrać tuż przed odjazdem pociągu. Nazajutrz wczesnym rankiem, tak jak to było umówione, zgłosiliśmy się do bazy po przesyłkę. Otrzymaliśmy trzy starannie opakowane w szary papier i przewiązane sznurkiem paczki. Wręczył nam je Jasiewicz oświadczając, że jest to materiał wybuchowy. Przypomniał o zachowaniu jak najdalej idących środków ostrożności, życzył szczęśliwej drogi. Do Rożniawy dojechaliśmy wieczorem. Wysiedliśmy razem z innymi pasażerami, ale zaraz za dworcem drogi nasze rozchodziły się - wszyscy szli do miasta, my swoje kroki skierowaliśmy na polną drogę wiodącą do lasu. Szliśmy jeden za drugim w pewnej odległości od siebie, by zejść się dopiero w głębi lasu. Miejskie garnitury zapakowaliśmy do walizek, ubierając się na dalszą drogę w sportowe dresy. Była ciepła lipcowa noc. Szliśmy wolno, starając się nie zmylić kierunku. Las nocą bywa zwodniczy. Na szczęście ta noc była jasna, nie musieliśmy nawet używać latarki, by rozpoznać znane nam - chodziliśmy tą trasą przecież nieraz - kamienie, krzaki, zwalone pnie. To były nasze punkty orientacyjne, one wskazywały nam odległości i kierunek. Szliśmy przeważnie w milczeniu. Nad ranem dotarliśmy do punktu kontaktowego u Antala w Polomie. W umówiony sposób zapukaliśmy w ramę okienną. Po śniadaniu i krótkiej rozmowie poszliśmy spać do stodoły, a Antal o naszym przybyciu powiadomił telefonicznie Lacha z Popradu. Przed południem Lach przyjechał swoją tatrą i już na czterech kółkach dostaliśmy się do Szczyrbskiego Plesa. Stąd znowu via Tatry na własnych nogach. Szło się tak zwanym Dolnym Chodnikiem Zbójnickim do Trzech Studni, następnie Doliną Cichą. U wlotu Cichej była gajówka, którą omijaliśmy z daleka, bojąc się słowackiej straży granicznej, która tu często - jak nas uprzedzano - lubiła się zatrzymywać. Szliśmy znowu całą noc, nad ranem dotarliśmy do Liptowskiej Tomanowej. Jak zwykle "Pod Jaworem" zrobiliśmy sobie kilkugodzinny odpoczynek. W jednym kącie szałasu ulokowaliśmy nasze niebezpieczne plecaki, w drugim ułożyliśmy się sami. Dwóch z nas spało, a jeden czuwał, oczywiście - na zmianę. W dalszą drogę ruszyliśmy koło południa, kierując się na przełęcz pod Kopą Kondracką, a następnie granią w stronę Przełęczy Kondrackiej. Szliśmy równo, spokojnie. I oto nagle, gdy dochodziliśmy do tak zwanego Siodła pod Małym Giewontem, Janek Bobowski, który szedł pierwszy, pośliznął się jakoś i upadł do tyłu. W ułamku sekundy uświadomiliśmy sobie, jaką zawartość ma plecak przytroczony do jego ramion... Błyskawicznie, odruchowo niemal, robimy w tył zwrot i odbiegamy kilkanaście metrów. Ten plecak może wybuchnąć! Gdy odpoczywaliśmy "Pod Jaworem", z ciekawości rozpakowaliśmy jedną paczkę, by ujrzeć na własne oczy okrągłe metalowe miny talerzowe oraz zapalniki... Patrzymy teraz z przerażeniem na Janka... Ulga! Wszystko w porządku! Gdy podchodzimy do niego, jest bardzo zdenerwowany. On także w jednej sekundzie uzmysłowił sobie, co niesie. Ale nie stracił głowy, natychmiast po upadku zrzucił z ramion paski plecaka i również uskoczył w bok, kryjąc się za granią. Nie wiadomo, co by to pomogło, gdyby materiał wybuchł. W pierwszym momencie wydawało mu się jednak, że to go może uratować. Chwilę odczekał, cisza. Wtedy uświadomił sobie, że zapalniki są pakowane oddzielnie w pudełka, a więc miny nie mogą w żadnym wypadku eksplodować. Istotnie, w popłochu wszyscy o tym zapomnieliśmy. Uspokoiwszy się ruszamy dalej w drogę. Jasiek znowu idzie pierwszy, my za nim gęsiego. W pewnym momencie czuję wyraźny zapach alkoholu. A to co znowu? Gorzelnia w górach? I naraz przypominam sobie, że Jasiek w kieszeni plecaka niesie dla swego starego pół litra słowackiej "borowiczki", którą dostał od Antala. - Jasiu, jak tam twoja "borowiczka"? - pytam. - Psiakrew! - odpowiada przekleństwem - Pewno już po niej. Otworzył plecak, chociaż niepotrzebnie, bo i z wierzchu widać było, że to, co było w butelce, teraz jest w nasiąkniętym brezencie. Ze złością wyrzucił szkło. A my mieliśmy okazję do żartów. No bo w końcu czy nie szczęściarz z niego, gdy w krytycznym momencie zamiast miny eksploduje mu w plecaku... "borowiczka"? Tylko Marusarz ubolewał, że się trunek zmarnował. - No i co - biadolił - nie byłoby lepiej, gdybyśmy to wypili? Przecież mówiłem, że w gardłach wyschło, aleś ty sknera, nie chciałeś dać. - Przecież wiesz, że niosłem dla ojca - tłumaczył się Bobowski - bardzo lubi "borowiczkę" i to dla niego największa radość, gdy mu przyniosę. Każdorazowo pamiętam o tym i przynoszę mu buteleczkę. Ten epizod do reszty rozprężył nasze nerwy. Nad ranem byliśmy w Dolinie Strążyskiej. Powoli zbliżaliśmy się do drogi Pod Reglami. Najgorsze przejście tą drogą. Wiedzieliśmy, że hitlerowcy często ją patrolują. Siedliśmy ukryci w krzakach i obserwujemy. W pewnym momencie spostrzegamy na horyzoncie dwa ludzkie cienie. W świetle księżyca widać to wyraźnie. Cienie zbliżają się, rosną. Już tylko kilkanaście metrów od nas. Dwaj niemieccy żandarmi, z karabinami, w hełmach. Przywarci do ziemi, wstrzymujemy oddech. No, już są za zakrętem. Marusarz szepce: - Chłopaki, galopem, tylko jak najciszej. Przeskakujemy błyskawicznie drogę i zaszywamy się w "Księży Las", chwila oddechu i dalej biegniemy w kierunku Lipek. Potem Janek Marusarz odbija na Żywczańskie, a ja z Bobowskim idziemy na Kasprusie. Ostrożnie zbliżamy się do zabudowań moich rodziców. Twarz Heleny za firanką upewnia nas, że wszystko w porządku. Witamy się z rodziną i zaraz idziemy do pokoiku na poddaszu, gdzie się zawsze po przyjściu ukrywałem. Tym razem i Bobowski został ze mną. Plecaki odnieśliśmy na punkt kontaktowy do "Telimeny" dopiero wieczorem. Trzeciego dnia, gdy odpoczęliśmy po trudach drogi i przyjęliśmy korespondencję z zakopiańskich punktów kontaktowych, wyruszyliśmy z powrotem do Budapesztu. Znów Lipki, Dolina Strążyska, tatrzańskie granie, spotkanie z Lachem koło Szczyrbskiego Plesa, pociąg pośpieszny, budapeszteński dworzec. Ulica Donati i meldunek o pomyślnie wykonanym zadaniu. Trudno wyrazić uczucie, które nam każdorazowo towarzyszyło, gdy składaliśmy ten meldunek, gdy relacjonowaliśmy w bazie przerzutowo-wywiadowczej to, co zastaliśmy w Zakopanem i co udało nam się dowiedzieć od rodzin i od łączników o sytuacji w okupowanym kraju. To było tak, jakbyśmy kończyli którąś tam kolejną, niewielką, ale ważną walkę na wielkim froncie. I znowu czekaliśmy na następną. Do jesieni 1940 r. chodziliśmy grupowo, przeważnie Janek Bobowski, Janek Marusarz, czasem Staszek Frączysty z Chochołowa i ja. Przenosiliśmy różne przesyłki; konspiracyjne gazetki, korespondencję, bardzo często broń krótką i materiały wybuchowe, pieniądze. Każda wyprawa najeżona była niebezpieczeństwami, trzeba było przewidywać różne ewentualności. Fizycznie także były to eskapady męczące. Kurs Budapeszt-Zakopane-Budapeszt trwał przeważnie pięć, sześć dni, niezależnie od pory roku i warunków. Ale zdarzało się i tak, że wracaliśmy do Budapesztu po kilkunastu dniach, wówczas gdy na szlaku spotykały nas nieprzewidziane trudności. Byli tacy koledzy-kurierzy, którzy z drogi nie powrócili już nigdy... padli od kul wroga, jak żołnierz na froncie. Późną jesienią, chyba w końcu listopada 1940 r., zostałem wraz z kilkoma innymi kurierami mieszkającymi w Budapeszcie znowu wezwany do bazy przerzutowej. Lecz tym razem oświadczono nam, że na razie przejścia do kraju zostają wstrzymane, a my będziemy przeniesieni do obozu uchodźców cywilnych w miejscowości Pocsmegyer, leżącej około trzydziestu kilometrów od Budapesztu. Nie wyjaśniono nam, z jakiego powodu nastąpiła ta przerwa w pracy kurierskiej, przypuszczaliśmy jednak, że przyczyną tego były masowe aresztowania na Podhalu i w Krakowie członków Związku Walki Zbrojnej oraz "wpadki" niektórych kurierów. Otrzymaliśmy dokumenty uchodźcze na inne nazwiska i zgodnie z poleceniem zgłosiliśmy się u notara, to znaczy wójta, w tej miejscowości, gdzie mieścił się obóz uchodźców. Przydzielono nam kwatery u gospodarzy i skromne zapomogi finansowe z komitetu opieki. Pomagaliśmy rolnikom w gospodarstwach i tak przetrwaliśmy do wiosny 1941 r. Po emocjach kurierskich szlaków trudno nam się było do tego życia przyzwyczaić. Popadaliśmy w nostalgię, niektórzy rezygnowali, nie chcieli dłużej czekać. Janek Marusarz czynił starania, by wyjechać na Zachód do armii polskiej. O ile sobie przypominam, masowe przerzuty do kraju, przeważnie już tylko poczty, rozpoczęły się znowu w kwietniu 1941 r. W końcu tego miesiąca wyruszyłem sam na kurierski szlak. Otrzymałem od Kordaja - taki pseudonim miał Franciszek Mazurkiewicz - zaszyfrowaną korespondencję i dostarczyłem ją we wskazanym punkcie kontaktowym w Zakopanem. Od tej pory chodziłem często przez Tatry sam. Przenosiłem pocztę, która była ukryta w różnych przedmiotach, np. w okładce książki, w papierośnicy o dwóch dnach, w różnych neseserach. Bywało i tak, że mały pocztowy pakiecik ukrywałem pod zelówką buta. Materiały te przekazywałem łącznikom na hasło. Chodziłem przeważnie raz w miesiącu, zawsze tym samym szlakiem, tak jak dawniej z kolegami. W listopadzie 1941 r. zostałem przeniesiony z Pocsmegyer do innego obozu uchodźców w miejscowości Ebed, odległej od Budapesztu około siedemdziesięciu kilometrów. Tu spędziłem zimę. Nowe zadania otrzymałem w maju 1942 r. Łącznik powiadomił mnie, żebym się stawił w Budapeszcie niedaleko Dworca Wschodniego, na przystanku tramwajowym, odpowiednio przygotowany do drogi. Gdy przybyłem na umówione miejsce, spotkałem już wcześniej poznanego mężczyznę o nazwisku Miąsowicz. Wręczył mi nieduży pakiet z poleceniem dostarczenia go do Zakopanego. Po przesyłkę tę miał się zgłosić u mnie w domu z hasłem łącznik z Krakowa. Przed pożegnaniem mój rozmówca jeszcze raz podkreślił ważność przesyłki i konieczność zachowania wszelkich środków ostrożności. W razie "wpadki" polecił mi za wszelką cenę pakiet zniszczyć. Tak więc znowu szedłem do kraju. Wyjechałem pociągiem z Budapesztu i przed wieczorem wysiadłem na ostatniej stacji przed Rożniawą, w miejscowości Brzotin. W Rożniawie od dłuższego czasu pełno było wojska i żandarmerii, bezpieczniej więc było nie dojeżdżając do niej wysiadać na małej stacji Brzotin. Razem ze mną opuściło wagon kilku robotników, szedłem obok nich drogą przy torach. W pewnym momencie spostrzegłem kilkanaście metrów przed sobą dwóch węgierskich żandarmów. Byli z bronią. Wolałem nie spotkać się z nimi, pamiętałem o swojej ważnej przesyłce, której miałem strzec jak źrenicy oka. Błyskawicznie odbijam w lewo, przeskakuję tory. Odległość między mną a nimi zwiększyła się, lecz mimo to widzę, że zauważyli mnie. Wzywają do zatrzymania się. Udaję, że nie słyszę, coraz bardziej przyśpieszam kroku, biegnę. Coraz szybciej, szybciej, ile sił w nogach. Teraz już nie mam odwrotu. Dobiegam do jakiejś rzeki, w pobliżu jest most. Oglądam się, nie widzę za sobą pogoni. Skręcam więc na most, przebywam go kilkoma susami i już jestem po drugiej stronie rzeki. Teraz biegnę wzdłuż jej koryta, brzeg jest zarośnięty wikliną, która mi daje osłonę. Mrok coraz bardziej gęstnieje. Staram się zachować ciszę, idę teraz wolniej, tuż nad samą rzeką. I nagle czuję pod nogami próżnię... Lecę jak z trampoliny prosto do wody. Nie zauważyłem w mroku i gęstej wiklinie, że w pewnym momencie brzeg zamienił się w urwisko. Na szczęście rzeka nie była głęboka, woda sięgała mi tylko nieco powyżej pasa. Podchodzę ostrożnie do brzegu, zanurzam się po szyję w wodzie, głowę zakrywam zwisającą wikliną i siedzę cicho. Boję się, że ktoś mógł usłyszeć ten mój upadek do rzeki, że zaczną szukać. Po chwili, istotnie, słyszę czyjeś kroki i półgłosem prowadzoną rozmowę. Wstrzymałem oddech. Rozmowa oddala się. Ja nadal siedzę w wodzie, choć zmarzłem już porządnie, dostaję dreszczy. Cały czas trzymam ponad wodą w rękach plecak. Mam w nim tę przesyłkę, nie chcę, żeby zamokła. Nad brzegiem rzeki zrobiło się wreszcie cicho, decyduję się wyjść z wody. Ostrożnie wyciągam z niej jedną nogę, robię chwilę przerwy, potem wyjmuję drugą. Nie chcę spowodować pluskania wody, które w takiej ciszy słychać daleko. Rozglądam się wokoło, spokój. Jest mi cholernie zimno, ociekam wodą i cały dygocę. Ale postanawiam się przebrać dopiero w lesie, stąd chcę się jak najszybciej oddalić. Jeszcze pas wikliny i... okazuje się, że się znalazłem niedaleko przystanku kolejowego, na którym wysiadłem. Jestem zły. Z daleka omijam stojący budynek i idę polami w kierunku lasu. Docieram wreszcie do niego i trafiam na znajomą ścieżkę. Poczułem się bezpieczniej. Wszedłem w gęste krzaki, włożyłem suchą zapasową bieliznę i dresy. Mokry i brudny garnitur wycisnąłem z wody i zapakowałem do walizki. Cały czas pamiętałem, żeby nie zamoczyć tajnej poczty. Potem jeszcze kilka razy kryłem się w krzewy, zbaczając z drogi, gdy spostrzegłem przed sobą jakieś ludzkie postacie. Mimo nocy była dobra widoczność. Szedłem początkowo dość szybko, żeby się rozgrzać, potem poczułem zmęczenie i zwolniłem kroku. Granicę węgiersko-słowacką minąłem bez przeszkód, zachowując jednak wszelkie środki ostrożności. Znałem tu każde drzewo, każdy krzak - dziesiątki razy przecież przemierzałem ten szlak. Zdawałoby się: niedostępny, najgorsze wertepy. Miał jednakże tę zaletę, że straż graniczna nie kwapiła się tu patrolować. My swoje przejścia wyczuwaliśmy prawie intuicyjnie. Nad ranem około godziny czwartej byłem już u Antala w Polomie. Umówione pukanie w szybę, chwila oczekiwania i gościnnie otwarte drzwi, gospodyni zasłania okna kocami. Rozmowa z Antalem, śniadanie, potem kilka godzin ukryty w jednym z pokoi odpoczywam. Przed wieczorem taksówką Lacha wyruszam w stronę Szczyrbskiego Plesa. W kilka godzin potem jesteśmy jak zwykle pod Tatrami. Krótki uścisk dłoni na pożegnanie, podaję godzinę i dzień powrotu i- przede mną Wysokie Tatry do pokonania, cała noc górskiej wędrówki. Do domu dotarłem około godziny piątej. Radość ze spotkania jak zwykle przeplatana wyrazami lęku matki, pytaniami ojca. W Zakopanem ciągłe aresztowania, zarówno miejscowych, jak i przyjezdnych. Cmentarz na ulicy Nowotarskiej stał się miejscem masowych egzekucji. Na naszej ulicy na razie spokój. Pochwaliłem Helenę, była bardzo operatywna w zbieraniu informacji, czujna i odważna. Wtajemniczona w kurierską działalność, oddawała nam duże usługi. Teraz także, ponieważ przez dwa dni łącznik z Krakowa nie przyjechał, jej przekazałem tajną pocztę i zapoznałem z hasłem, na które można wydać przesyłkę. Sam ruszyłem w drogę powrotną. I po trzech dniach znowu meldowałem o pomyślnym wykonaniu zadania. W końcu lipca 1942 r. otrzymałem polecenie przedostania się tym razem nie do okupowanego kraju ojczystego, a w kierunku granicy jugosłowiańskiej, do miejscowości Beni. Otrzymałem dokumenty uchodźcze na nowe nazwisko i inne miejsce pobytu, w obozie Nagykanizsa (Nodikoniża). Podano mi adres człowieka, u którego miałem się zgłosić, i poinformowano, że w miejscowości tej jest punkt przerzutowy przez Jugosławię uchodźców wojskowych do polskiej armii na Zachodzie. Po zapoznaniu się z trasą miałem być przewodnikiem na granicy węgiersko-jugosłowiańskiej. W pierwszej chwili decyzja ta trochę mnie zaskoczyła, bałem się nieznanego, obcego mi terenu. Ale o dyskusji nie mogło być mowy. Dowiedziałem się, o której mam pociąg, kupiłem bilet i jeszcze tego samego dnia odjechałem. Na miejsce dotarłem nazajutrz przed południem. Poszedłem pod wskazany adres. Był to wiejski dom zamieszkały przez węgierskiego wieśniaka. Teraz mieszkał tu także mój znajomy sprzed dwóch lat, Zyga. On właśnie zajmował się przerzutem ludzi do Jugosławii. Obydwaj ucieszyliśmy się z tego spotkania. Zyga wprawdzie był uprzedzony o przyjeździe kuriera "Gleby", ale nie wiedział, że "Gleba" to Władek Roj-Gąsienica, czyli ja. Po krótkiej rozmowie Zyga wprowadził mnie do następnego pokoju i przedstawił kierownikowi punktu przerzutowego. Był to starszy sympatyczny mężczyzna. - Czekaliśmy już tu na pana od paru dni - powiedział, witając się ze mną. Widać było, że się ucieszył. - Budapeszt dawno awizował nam zdolnego kuriera, miło mi pana poznać. Kolega Zyga zapozna pana szczegółowo z zakresem pracy i za kilka dni razem wyruszycie. Zyga zostanie za granicą, a pan przejmie po nim przewodnictwo. Zacząłem coś bąkać, że nie wiem, jak się wywiążę ze swych obowiązków, bo nie znam terenu, że będę się starał i coś w tym rodzaju. - Proszę się nie martwić - uspokajał mnie kierownik - wszystko będzie, jak należy. Niebawem Zyga zapoznał mnie z zakresem moich obowiązków i wyjaśnił, na czym praca ta ma polegać. Uciekinierzy z poszczególnych internowanych obozów wojskowych otrzymywali adres naszego punktu przerzutowego, stąd przewodnik przeprowadzał ich przez granicę do punktu kontaktowego w Jugosławii, a następnie kierowano ich na Zachód do armii. Cała ta działalność ujęta była szczegółowo w odpowiednie ramy organizacyjne i była ściśle zakonspirowana, zwłaszcza na terenie Jugosławii. Dużej pomocy w tym udzielali węgierscy antyfaszyści, niekiedy nawet z wysokich sfer wojskowych czy z policji. Po kilku dniach wyruszyliśmy w pierwszy kurs. Mieliśmy do przeprowadzenia przez granicę kilka osób. Wieczorem podjechał, umówiony już wcześniej, samochód ciężarowy i udaliśmy się nim w kierunku granicy. Po kilku godzinach wysiedliśmy w lesie, samochód wrócił, a my dalej poszliśmy przez las już pieszo. Zyga prowadził. Szedłem bardzo uważnie, zwracałem uwagę na każdy szczegół trasy, następnym razem miałem przecież prowadzić grupę już sam. Po paru godzinach przekroczyliśmy granicę i dotarliśmy do miejscowości Lendava na terenie Jugosławii. Zatrzymaliśmy się na skraju lasu i tu postanowiliśmy się pożegnać. Ja wracałem na Węgry, Zyga z grupą został w Jugosławii. Umówiliśmy się, że regularnie raz w tygodniu w określonym dniu w to samo miejsce będę przyprowadzał grupę i tu ją będzie przejmować pod swoją opiekę Zyga. Po krótkim odpoczynku ruszyłem samotnie w drogę powrotną. Pod osłoną nocy chciałem dojść do miejscowości Redics, skąd do Beni jechałem już pociągiem. Przed południem dotarłem do swojej -kwatery. Potem co parę dni przybywało do nas po kilku mężczyzn. W umówiony dzień szedłem z nimi przez granicę na spotkanie z Zygą. Przez lipiec i sierpień przeprowadziłem w ten sposób kilkanaście osób. Z miejscowości Redics zawsze wracałem do Beni pociągiem. Któregoś dnia przyszedłem na stację za wcześnie, postanowiłem więc napić się piwa w dworcowej restauracji. Siedzę przy stoliku nad kuflem, gdy podchodzi do mnie dwóch cywilów, okazują znaczek policyjny pod klapą i proszą o dokumenty. Starałem się zapanować nad nerwami, uśmiechnąłem się nawet do nich i powoli wyciągam z kieszeni legitymację uchodźcy. Policjant macha ze zniecierpliwieniem ręką i mówi: "Ismet lengyel!" Znowu Polak. A ten drugi pyta: - Maga nem zsido? - Nie - odpowiadam - nie jestem Żydem. - I staram się stworzyć pozory absolutnej szczerości, dodaję więc: - Jestem uciekinierem z obozu Nagykanizsa, chciałem się dostać do Jugosławii. Przeliczyłem się, gdyż w odpowiedzi usłyszałem, że jestem drań, bo obserwują mnie już od kilku tygodni, jak zawsze o tej samej porze wsiadam do pociągu, i nie życzą sobie, bym kłamał. Spojrzałem w stronę drzwi. Stało w nich trzech mundurowych strażników granicznych. Na znak dany przez cywilnych policjantów podeszli do nas i kazali mi iść z sobą. Przyprowadzili mnie na pobliską placówkę straży granicznej. Przesłuchanie trwało kilka godzin. Mówiłem niezmiennie: uciekłem z obozu, chciałem dostać się do armii polskiej, jestem Polakiem. Czy jest w tym coś dziwnego? W żadnym wypadku nie chciałem przyznać się do kurierstwa, nie mogłem zdekonspirować naszej roboty. Ale ten pociąg! Nie dawało im to spokoju. Dlaczego ciągle na tej stacji wsiadam do pociągu? Tłumaczyłem, że to jakaś pomyłka, że ja tu jestem pierwszy raz, przecież się nie ukrywam w restauracji... Po paru godzinach przesłuchania przekazano mnie do dyspozycji miejscowego posterunku policji. Tu znów zaczęło się śledztwo od nowa. Nie zmieniłem swoich wyjaśnień. Szczerze mówiąc, liczyłem trochę na życzliwy stosunek Węgrów do Polaków. Osadzono mnie jednak w areszcie, który mieścił się w piwnicy budynku. W dodatku zapomniano widocznie o mnie, bo nie przynoszono mi posiłków. Dopiero nazajutrz późnym popołudniem zajrzał tu jakiś inny policjant. Zauważyłem, że był zdziwiony widząc mnie w celi. Pewnie go nikt nie uprzedził. Po chwili przyniósł mi obiad i przepraszał, że tak źle z tym jedzeniem wyszło. Był to poczciwina, więc wyżaliłem mu się, że nie powinni mnie tu trzymać, że tak się nie robi, by przez dwa dni głodzić Bogu ducha winnego człowieka itp. Mnie trochę ulżyło, a on czuł się wyraźnie nieswojo. Od tego czasu przynoszono mi już posiłki regularnie trzy razy dziennie. Upłynęły jeszcze dwa dni i przyszedł ten sam cywil, który mnie zatrzymał na dworcu, założył mi na ręce kajdanki i samochodem zostałem przewieziony do obozu karnego w Nagykanizsa. Umieszczano tu polskich uchodźców, cywilnych i wojskowych, za różne przewinienia. Szczególnie dużo było uciekinierów z obozów, których ujęto - tak jak mnie - na granicy lub przy granicy. Obóz ten położony był w odległości około pięćdziesięciu kilometrów od miejscowości Redics. Gdy dojechaliśmy na miejsce, cywil z policyjnym znaczkiem zaprowadził mnie do komendanta obozu. Był nim Polak. Pomyślałem, że teraz chyba z tej opresji wybrnę, ale ku memu zdziwieniu polski komendant zaczął wrzeszczeć na mnie, mile się równocześnie uśmiechając do węgierskiego policjanta. Zauważyłem, że obydwaj znają się dobrze. Policjant był najwyraźniej zadowolony z takiego obrotu sprawy. A mnie zaczęły nachodzić różne złe myśli. Może to prowokacja? Może z jakichś powodów Budapeszt chciał mnie odsunąć od kurierskiej roboty i celowo tu skierował, bym teraz zmarnował potrzebne krajowi dni w tym obozie? Ale nie mogłem zrozumieć, dlaczego. Gdy tak smętnie rozmyślałem stojąc w kącie pokoju, policjant pożegnał się z komendantem obozu i zostaliśmy we dwóch. I oto nagła metamorfoza. Ten sam komendant, który przed chwilą krzyczał: "Do kryminału pana wsadzę, nie pozwolę na żadne ucieczki!", teraz uśmiecha się do mnie, podsuwa krzesło. - Wiem, kim pan jest, przewodnikiem z Beni. Nie pierwszego pana nam tu przyprowadzono. Musiałem tak się przy tym policjancie zachować, trzeba stwarzać pozory lojalności wobec oficjalnych władz wegierskich. Oni przecież nie mogą nic o naszej konspiracyjnej robocie wiedzieć. Słowa te przyniosły mi ulgę, ale nie mogłem w stu procentach mu ufać. Nie uprzedzono mnie w Budapeszcie, że taka sytuacja może się zdarzyć, powiedziano natomiast, że mam obowiązek zachować wszystko w najgłębszej tajemnicy, składałem na to przysięgę. Więc staram się mówić jedynie na ogólne tematy. Komendant proponuje pójście do restauracji. Czemu nie? Schodzimy na dół, mijamy bramę, przy której stoi żołnierz węgierski i wchodzimy do gospody po drugiej stronie ulicy. Komendant zamawia coś do zjedzenia i pół litra śliwowicy. Rozmawiamy, lecz mojej nieufności trudno nie zauważyć. Rozmówca przekonuje mnie, że jest mi przyjazny, że niepotrzebnie się krępuję, że on jest wtajemniczony w nasze sprawy, szczególnie jeśli chodzi o przerzuty ludzi do armii generała Sikorskiego. Pracuje w tym ośrodku drugi rok i nieraz już z tym się zetknął. Uwierzyłem mu dopiero wówczas, gdy wyciągnął z kieszeni przepustkę in blanco i wypełnił ją na moje nazwisko, według dokumentu obozowego, który posiadałem przy sobie. Nazywałem się wówczas Stanisław Wojciechowski. Na podstawie tej przepustki mogłem się swobodnie poruszać w obrębie stu kilometrów od obozu. Skończyliśmy śliwowicę, zjedliśmy suty obiad i komendant odprowadził mnie do przystanku autobusowego. Pożegnaliśmy się i odjechałem do Beni. Kierownik bazy przerzutowej w Beni wiedział już o moim aresztowaniu. - Pan i tak miał szczęście - powiedział po przywitaniu się ze mną. - Inni wpadali po dwóch, trzech przejściach, a panu udało się rekordowo dużo razy. Jest pan spalony - ciągnął dalej - no cóż, będziemy musieli pana wycofać stąd, policja i straż graniczna już teraz pana znają. Trzeba ściągnąć kogoś innego. W Beni przebywałem jeszcze tylko parę dni, odpocząłem trochę i powróciłem do Budapesztu. I tu także wiedziano o "wpadce" kuriera "Gleby"; na moje miejsce był już wyznaczony inny przewodnik. Ja zostałem skierowany do obozu uchodźców cywilnych w miejscowości Ebed, gdzie polecono mi czekać na dalsze dyspozycje. W listopadzie 1942 r. zostałem powiadomiony, że mam się zgłosić w Budapeszcie na placu Sandora Petofiego, przygotowany do dalszej drogi. Przyjechałem pociągiem na umówioną godzinę, w określonym miejscu czekał już na mnie Miąsowicz. Oświadczył mi, że idę nazajutrz do kraju. Będę przeprowadzał przez Tatry kobietę kurierkę, która z Zakopanego pojedzie dalej do Warszawy. Mam na nią czekać w Zakopanem i razem wrócić do Budapesztu. Miąsowicz poinformował mnie, że kobieta ta - ubrana w szary kostium, z czarnym gumowym płaszczem przeciwdeszczowym na ręku - wsiądzie do pociągu na pierwszej stacji za Budapesztem, w miejscowości Godollo (Gedele). Odprowadzać ją będzie dwóch mężczyzn w jasnych płaszczach, którzy na pożegnanie, już w pociągu, wręczą jej kwiaty. Mam jechać w czwartym wagonie od lokomotywy, na przednim pomoście. Ona także tutaj wsiądzie. Będzie miała ze sobą dużą walizkę. Ja się zachowam jak dżentelmen, przy wsiadaniu pomogę jej, odbierając od niej walizkę. To będzie dla niej znak rozpoznawczy. Żadnych rozmów. Kontakt ma być nawiązany dopiero przed samą granicą węgiersko-słowacką. Na zakończenie tych instrukcji Miąsowicz wręczył mi pakunek i tak jak wtedy, gdy ostatnio szedłem do Polski, powiedział: - Pamiętaj, jak źrenicy oka strzeż tej przesyłki. Był to dość ciężki, opakowany w papier rulon. Miałem go oddać kurierce dopiero w Zakopanem. I wreszcie z rąk Miąsowicza otrzymałem dla siebie trzy rodzaje dokumentów osobistych: węgierski, słowacki i polską kennkartę. Musiałem wyuczyć się na pamięć wszystkich trzech zmyślonych personaliów, żeby w razie potrzeby - w zależności od miejsca - swobodnie się nimi posługiwać. Ta noc dłużyła mi się, nie mogłem spać i nie mogłem doczekać się rana. Oto znowu idę do kraju! Wiem, że przejścia są teraz trudniejsze, coraz więcej kontroli na drogach, w pociągach, miejscowi faszyści stali się bardziej agresywni. Wprawdzie znałem już teraz dobrze język węgierski, miałem węgierskie dokumenty, ale równocześnie wiozłem konspiracyjną pocztę, którą w razie rewizji żandarmi niewątpliwie znaleźliby. W krótkich chwilach, kiedy usypiałem, nawiedzały mnie męczące sny. Gdy się obudziłem, widziałem przed oczyma ostry zarys tatrzańskich szczytów i ogarniało mnie coraz większe podniecenie... Gdy przyszła właściwa pora, poszedłem na dworzec Keleti i jak dawniej wsiadłem do pociągu odjeżdżającego w kierunku granicy słowackiej, do stacji Rożniawa. Czekałem niecierpliwie, kiedy dojedziemy do miejscowości Godollo. Jeszcze chwila... Staję na pomoście i obserwuję z daleka peron. Jest dużo podróżnych, trudno wypatrzyć kobietę w szarym kostiumie. Pociąg zatrzymuje się z gwizdem lokomotywy, pasażerowie wsiadają pospiesznie. Wszyscy już wsiedli, nie widzę kobiety, na którą czekam. Jestem zdezorientowany. Ale oto w ostatniej chwili, gdy pociąg już prawie ruszał, biegnie przez opustoszały peron troje ludzi. Kobieta jest w szarym kostiumie, panowie w jasnych płaszczach. Jeden z nich dzierży duży bukiet gladioli. Dopadli czwartego wagonu, pan wręcza kobiecie kwiaty, obydwaj machają na pożegnanie ręką. Niestety, ja nie mogłem zachować się jak dżentelmen i przyjąć z rąk kobiety walizki - stałem na przednim pomoście, kobieta wsiadła na tylny. Jestem jednak pewny, że nie ma pomyłki, moja podopieczna po prostu nie zdążyła tu dobiec. Zastanawiam się, jak w tej sytuacji ona mnie pozna. Czy "dżentelmeński gest" był dla niej jedynym znakiem rozpoznawczym? Na pewno, myślę, jest teraz zdenerwowana. Chciałbym jej pomóc. Ale niełatwo przejść przez całą długość zatłoczonego wagonu, w dodatku nie zwracając na siebie uwagi. Postanawiam, że przejdę do niej, gdy trochę się w pociągu rozluźni. Mam nadzieję, że na najbliższych stacjach sporo ludzi wysiądzie. Wśród stojących na korytarzu jest bowiem wielu robotników dojeżdżających do pracy, jadą tu także różni handlarze z ogromnymi tobołami. Gdy wysiądą, dam jakiś znak tej kobiecie. Po blisko dwugodzinnej jeździe istotnie w wagonie zrobiło się luźniej. Idę powoli w stronę tylnego pomostu, widzę, że kobieta w szarym kostiumie stoi ze swoją wielką walizą. Widać, że szuka kogoś wzrokiem. Chwilę ją obserwuję. Znów jakaś stacja, znów kilku pasażerów opuściło wagon. Kobieta podnosi z ziemi walizkę, walizka wyraźnie ciągnie ją w dół, musi być ciężka. Podchodzę i pytam uprzejmie: - Czy można pani pomóc? Zmierzyła mnie od stóp do głowy. Potem się uśmiechnęła nieznacznie i powiedziała: - Proszę bardzo. - Gdzie mam walizkę zanieść? - pytam jeszcze. - Na przedni pomost - słyszę odpowiedź. Teraz już obydwoje jesteśmy pewni, że nie ma pomyłki. Idziemy korytarzem, w pobliżu nikogo nie ma, przedstawiam się więc cicho: - "Gleba" jestem. Kobieta ściszonym głosem mówi z wyrzutem: - Dlaczego pan wcześniej nie podszedł do mnie? Tak się strasznie denerwowałam! Było tak, jak przewidywałem. Wpadła ze swymi towarzyszami na dworzec w ostatniej chwili i nie zdążyła dobiec do przedniego pomostu. Potem zastanawiała się nawet, czy nie wysiąść na jakiejś stacji, nie wiedziała, czy ja jadę, nie znała mego rysopisu. No, ale wszystko się dobrze skończyło. Powoli zaczęły pustoszeć również przedziały. Zaproponowałem mojej współtowarzyszce, ażeby weszła do jednego z nich. Ułożyłem walizkę na półce, sam stanąłem na korytarzu przy oknie. Oglądałem piękny jesienny krajobraz, od czasu do czasu spoglądałem na siedzącą w przedziale kobietę. Bardzo szybko minęła mi droga; w ciemności poznaję, że zbliżamy się już do stacji Brzotin. Pociąg zwalnia bieg i staje. Bez słowa biorę walizkę i wysiadamy. Nie chcemy dojeżdżać do końca, do Rożniawy. Idę pierwszy, moja podopieczna kilka kroków za mną. Nie rozmawiamy ze sobą. Zmieszani z tłumem, chcemy jak najszybciej oddalić się od budynków stacyjnych, dojść do polnej drogi i potem skryć się w las. W lesie czułem się zawsze najbezpieczniej. Zwalniam teraz kroku, żeby minęli nas idący za nami ludzie. Dochodzę do drogi prowadzącej przez most i odbijam w lewo na polną dróżkę. Oglądam się za siebie - moja współtowarzyszka kroczy śmiało za mną. Jeszcze kilka metrów idziemy z dala od siebie, potem maszerujemy już razem. Jest ciemno, ale drogę znam dobrze, nie muszę bać się, że zbłądzimy. W lesie krótki odpoczynek, podopieczna wkłada wygodniejsze buty, zamienia płaszcz na lekki skafander. Granicę minęliśmy bez przeszkód. Nie szliśmy szybko, co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, nie chciałem swej towarzyszce narzucać zbyt forsownego tempa. Mimo to nad ranem, tak jak zwykle, byliśmy u Antala w Polomie. Kilkugodzinny odpoczynek i przed wieczorem tatrą Lacha dojechaliśmy do Szczyrbskiego Plesa w Tatrach, a stąd już pieszo na szlaki tatrzańskie. Późną nocą dobrnęliśmy do szałasu w Dolinie Liptowskiej Tomanowej. Zauważyłem, że zapas sił towarzyszącej mi kobiety kończy się. Trzeba było zdecydować się na dłuższy odpoczynek. Roznieciliśmy w szałasie ognisko i na zmianę drzemaliśmy w kącie. W dalszą drogę ruszyliśmy dopiero po śniadaniu. Nie spieszyło nam się - granicę słowacko-polską wolałem przechodzić po zapadnięciu zmroku - toteż co parę godzin odpoczywaliśmy ukryci w gęstej kosodrzewinie. W moim rodzinnym domu na Kasprusiach byliśmy o godzinie drugiej po północy następnego dnia. Lilka, tak mi się owa kobieta przedstawiła, odjechała do Warszawy nazajutrz. Wzięła ze sobą opakowany rulon, który przyniosłem z Budapesztu, oraz pocztę, którą miała w walizce. Na dworzec odprowadziła ją moja siostra, Helena. Ja czekałem na jej powrót w domu. Gdy na drugi dzień rano obudziłem się i wyjrzałem oknem, stwierdziłem, że w Zakopanem zrobiła się nagle zima. Ziemia pokryta była grubą warstwą śniegu. Ciekawy jestem, czy ta Lilka umie przynajmniej chodzić na nartach - pomyślałem. - Bo inaczej jak przejdziemy góry?" Po czterech dniach Lilka wróciła. Ona była także szczerze zmartwiona widząc już w Nowym Targu śnieg. Nie umiała jeździć na deskach. A tu śniegu coraz więcej. Wciąż padał. Nie mogliśmy jednak czekać, trzeba było wracać. Helena, moja siostra, wyciągnęła skądś stare dresy, jeszcze z FIS w 1939 r., z szafy wyjęła swoje spodnie narciarskie, jakieś buty i ubrała w to wszystko Lilkę. Postanowiliśmy wyruszyć wieczorem. Droga była bardzo ciężka. Brnęliśmy głęboko w miękkim świeżym śniegu. Wydawało nam się, że nigdy nie dojdziemy. Do Grzybowca szliśmy całą noc, na Kopę kondracką dotarliśmy dopiero późnym popołudniem. Odpoczynek postanowiliśmy zrobić dopiero w szałasie "Pod Jaworem". Co jakiś czas robiliśmy zmiany w marszu: ten, kto szedł pierwszy, zostawał w tyle. Trzeba przyznać, Lilka trzymała się dzielnie, jednak mimo to do szałasu dobrnęliśmy dopiero późnym wieczorem. Zapalamy ognisko, suszymy przemoczoną odzież. Po paru godzinach - w dalszą dragę. Była ósma wieczór, kiedy dowlekliśmy się do wsi Szczyrba. Z taksówkarzem z Popradu byliśmy umówieni na piętnastą, nasze spóźnienie więc sięgało kilku godzin. Zmęczeni, zdenerwowani, byliśmy u kresu sił. Co robić? Do Popradu w tym stanie nie dojdziemy. Trzeba gdzieś przenocować. Ale gdzie? Nikogo tu nie znamy, trudno zaufać zupełnie obcym. W pewnym momencie przypomniałem sobie, że niedaleko stąd, pod lasem, znajdują się szopy, w których zimą trzymane jest siano. Może by tam? Poszliśmy. Zagrzebaliśmy się głęboko w suchą pachnącą trawę i jakoś do rana przedrzemaliśmy. Rano wybrałem się sam do Popradu. Lilka została w szopie. Sprawdziłem najpierw swoje słowackie personalia, potem wyszedłem na szosę. Ze dwa kilometry szedłem pieszo, potem trafiła mi się ciężarówka. Gdy stwierdziłem, że w szoferce siedzi tylko kierowca, i to cywil, wyciągnąłem rękę ze stukoronowym banknotem. Szofer zatrzymał się, a że jechał właśnie do Popradu, skorzystałem z miejsca obok niego, dokładając na pożegnanie jeszcze pięćdziesiąt koron. I obydwaj byliśmy zadowoleni. U kierowcy zauważyłem wprost zdziwienie, że tyle mu zapłaciłem. Może i domyślał się, że wiózł nieprzeciętnego pasażera. Lach bardzo się zdziwił widząc mnie. Czekał w umówionym miejscu dwie godziny, nie doczekawszy się pojechał do Smokowca; około siódmej wieczorem przyjechał ponownie i znowu nas nie zastał. Był zmartwiony, przypuszczał, że coś się musiało stać. Wytłumaczyłem mu, że w górach były bardzo ciężkie warunki, że nie mogliśmy iść szybciej. Słowak uraczył mnie gorącym śniadaniem i po chwili byliśmy już w drodze do Szczyrby. Zabraliśmy Lilkę i razem pojechaliśmy w kierunku granicy węgierskiej. Jeszcze przed wieczorem dotarliśmy do Polomy. Na punkcie kontaktowym zatrzymaliśmy się bardzo krótko i zaraz wyruszyliśmy w dalszą drogę. W tych okolicach było znacznie cieplej, śnieg jeszcze nie spadł, toteż szło nam się zupełnie dobrze. O godzinie siódmej rano wsiedliśmy na stacji Brzotin do pociągu i dojechaliśmy do Budapesztu. Mieliśmy co opowiadać w bazie, przywieźliśmy bowiem obydwoje sporo różnych informacji, które interesowały naszych przełożonych. Po złożeniu szczegółowego sprawozdania odjechałem do obozu w Ebed. Lilka pozostała w Budapeszcie. Trudy tej podróży odczułem na dobre dopiero po paru dniach. Dostałem ciężkiej grypy, wysoka temperatura trzymała mnie w łóżku przez kilka dni. Potem długo jeszcze nie mogłem przyjść do siebie. Następne zadanie otrzymałem na początku lutego 1943 r. Stawiam się w Budapeszcie, jak zwykle gotowy do drogi. W umówionym miejscu otrzymuję niewielką zalakowaną kopertę i polecenie doręczenia jej na punkcie kontaktowym w Zakopanem przy ulicy Chałubińskiego, w willi "Stokrotka". Podano mi hasło, którym mam się posłużyć: "Przynoszę pozdrowienia od Krysi". "Czy z Krakowa?" - brzmiał odzew, a kolejna odpowiedź: "Tak, od Kostrzewy". W razie grożącego niebezpieczeństwa przesyłkę tę polecono mi zniszczyć za wszelką cenę. Zaopatrzony w odpowiednie dokumenty i ubrany odpowiednio na zimową podróż, wyruszyłem z Budapesztu. Brzotin-Poloma-Szczyrbskie Pleso. Jak zwykle. Antal dał mi narty, bez nich trudno byłoby pokonać teraz Tatry. Zimą trzeba było na przebycie trasy od Szczyrbskiego Plesa do domu na Kasprusiach dwóch nocy. Zbliżając się do rodzicielskiego domu nigdy nie miałem pewności, czy gestapo nie dowiedziało się o moich kurierskich szlakach, czy nie czeka tu na mnie zasadzka. Długo krążyłem wokół zabudowań i nasłuchiwałem pod oknem, zanim zdecydowałem się na umówiony znak: dwa lekkie uderzenia w szybę, przerwa, trzy mocniejsze w dłuższych odstępach. I tym razem w oknie twarz Heleny. Wieczorem, gdy już odespałem trudy drogi, zacząłem się zastanawiać, jak się dostać do tej "Stokrotki". Radzę się starszego brata. - Co się martwisz? - mówi. - Pojedziemy razem saniami. Tylko musisz się ucharakteryzować na starszego Górala. Koniecznie musisz doprawiać sobie wąsy. Spodobała mi się ta myśl. Włożyłem ojca świąteczne spodnie góralskie, cuchę i góralski kapelusz. Brat przyniósł mi czarnej owczej wełny, zrobiłem z niej eleganckie wąsy i przykleiłem sobie pod nosem. Wyglądałem całkiem szykownie i dostojnie. Gdy więc już byłem tym starszym Góralem, wsiedliśmy z bratem do sanek i jedziemy w stronę Krupówek, a potem Krupówkami w górę. Siedzę z tyłu i okropnie się denerwuję. W centrum miasta nie byłem chyba od 1940 r. Jedziemy środkiem ulicy, na chodnikach sporo przechodniów, niektórych z nich poznaję. Widzę także niemieckie mundury. Skręcamy w ulicę Witkiewicza, za chwilę znajdziemy się na Chałubińskiego, którą Niemcy nazwali Tatrastrasse. Tu znajduje się siedziba gestapowców - "Palace". Wiem od rodziny, że tę ulicę zakopiańczycy omijają, jest ona postrachem dla miasta. A my tu się pchamy, jak w przysłowiową paszczę lwa. Cały czas trzymam rękę na rękojeści pistoletu, mam wprowadzony nabój do komory nabojowej, nie odrywam palca od spustu. Zbliżamy się do "Palace", mimo woli spoglądam kątem oka w lewo, widzę przed bramą żołnierza w hełmie, z przewieszonym na piersi automatem. Jedziemy dalej w górę, zwykli zakopiańscy Górale. Tak pewnie myśli również ten żołdak z automatem... Powoli oddalamy się, za nami zostaje "Palace". Po chwili jesteśmy już przed "Stokrotką". Prawie w biegu wysiadamy z sań. Brat ma czekać na mnie w górze na ulicy; gdyby zauważył coś podejrzanego, odjedzie. Rozejrzałem się wokół, było cicho i pusto. Szybko podszedłem do willi, pukam. Wychodzi starsza pani i przygląda mi się z wielkim zainteresowaniem. Trochę to mnie speszyło, pomyślałem o tych wąsach, ale nie tracąc czasu, wyrecytowałem: - Dobry wieczór, przynoszę pozdrowienia od Krysi. Kobieta milczy, więc pytam: - Czy tu mieszka pani Dąmbska? Takie nazwisko podano mi w Budapeszcie. - Tak, proszę do mieszkania - usłyszałem w odpowiedzi. Gdy weszliśmy do środka, starsza pani z uśmiechem mówi: - Czy z Krakowa? - Tak, od Kostrzewy - odpowiadam. - Muszę się przyznać, że pan mnie zaskoczył tym góralskim strojem, nie spodziewałam się, że z hasłem tym przyjdzie właśnie ktoś tak wyglądający. No, ale wszystko się zgadzało co do joty i to mnie uspokoiło - tłumaczyła się starsza pani. Oddałem jej list, ona również wręczyła mi kopertę, którą ukryłem głęboko w kieszeni. Zapytała jeszcze, czy chcę zostać na noc. Podziękowałem jej twierdząc, że zaraz wyjeżdżam. Z tego wynikało, że nie przypuszczała, iż jestem zakopiańczykiem, nigdy przedtem się nie zetknęliśmy. Wcale też nie miałem zamiaru przyznawać się do swego rodowodu. Brat czekał na mnie i razem odjechaliśmy z powrotem w dół, śródmieściem, do ulicy Kasprusie. A następnego dnia wieczorem, gdy się tylko ściemniło, wyruszyłem w drogę powrotną do Budapesztu. Po trzech dniach przekazywałem w bazie pocztę otrzymaną w zakopiańskiej "Stokrotce". W ciągu następnych miesięcy jeszcze nieraz chodziłem do "Stokrotki", nosząc tam, w lakowanych kopertach, ukrytą w różnych przedmiotach, tajną korespondencję. Pod koniec 1943 r., po "wpadkach" kilku kurierów i masowych aresztowaniach Polaków tak w kraju, jak i w Budapeszcie, praca nasza stawała się z każdym dniem bardziej niebezpieczna. Polski ruch podziemny na Węgrzech napotykał coraz więcej przeszkód. Pod naciskiem Hitlera zmienia się stosunek władz węgierskich do Polaków, a i ludność tutejsza boi się już ryzykować i pomagać nam tak jak przedtem w naszej nielegalnej działalności. Drogi kurierskie przez Rożniawę załamują się, bywają kilkutygodniowe przerwy. Słowacy zwiększyli kontrolę na drogach i przy obydwu granicach. Tatry są teraz coraz mniej osiągalne. Wprawdzie niektórzy kurierzy kursują jeszcze na tej trasie, ale trzeba zachowywać wszelkie środki ostrożności. Kosztuje to dużo nerwów. Jesienią 1943 r. otrzymuję polecenie, abym udał się do miejscowości Levice, położonej w zachodniej części Słowacji, a należącej wówczas do Węgier. Razem ze mną pojechał kurier, którego przedstawiono mi jako Piotra. Po przybyciu na miejsce Piotr skontaktował mnie tam z gospodarzem Słowakiem, u którego zamieszkałem. Zauważyłem, że Piotr jest tu nie pierwszy raz. Znali się z tym Słowakiem bardzo dobrze. Moim zadaniem było spenetrować teren graniczny i zbadać możliwości utworzenia tu kanału przerzutowego przez Orawę. Gospodarstwo Słowaka przylegało bezpośrednio do granicy słowackiej. Pracując w polu, obserwowałem strefę przygraniczną. Interesowało mnie zwłaszcza to, czy jest patrolowana przez węgierską straż graniczną i jak często przechodzą patrole. Po kilkunastu dniach miałem już pełne rozeznanie. Pomógł mi w tym oczywiście niemało Słowak, który był antyfaszystą i zażartym wrogiem hitlerowców. Doszedłem do wniosku, że nocą są tu możliwości przekroczenia granicy. Po trzech tygodniach zjawił się znowu Piotr i powiadomił mnie, bym zgłosił się w budapeszteńskiej bazie, ponieważ jest pilne zadanie do wykonania. Tym zadaniem była następna wyprawa do kraju. Mieliśmy iść we dwóch, ja i Franciszek Kotarba. Tym razem przekazano nam pocztę ukrytą w papierośnicy i cygarniczce. Przedmioty te polecono nam oddać na punkcie kontaktowym Kotarby w Waksmundzie koło Nowego Targu. Otrzymaliśmy na drogę dokumenty węgierskie, słowackie i polskie. Także otrzymaliśmy i pieniądze tych krajów. Przygotowaliśmy sobie odpowiednie zapasy żywności. Pojechaliśmy pociągiem do Levic, tam zatrzymaliśmy się u znajomego Słowaka, by nabrać sił na dalszą drogę. Wieczorem, gdy się już dobrze ściemniło, wyruszyliśmy w kierunku granicy. Najpierw szliśmy polną drogą, potem skręciliśmy w las. Ostrożni i czujni, powoli, jak cienie, przesuwamy się pomiędzy drzewami. Do granicy zostało może z osiemset metrów. Zaszywamy się w zieloną plątaninę zarośli i nasłuchujemy. Ucho nie łowi żadnych dźwięków. Wydaje się, że cały las śpi. Pachnie wilgocią jesiennych liści. Decydujemy się pokonać ostatni przygraniczny odcinek... Nagle tuż przed nami głośniejszy szelest gałęzi i głos: - Allj! fel a kezekkel! (Stój! Ręce do góry!) Byliśmy już otoczeni ze wszystkich stron przez węgierską straż graniczną. Na plecach czułem chłód żelaznej lufy karabinu. Zrewidowano nas, zabrano nam broń, na ręce założono kajdanki i popędzono naprzód. Nie pozwolono nam rozmawiać ze sobą. Las teraz nie wydawał się już pachnący i senny. Zrobiło mi się nagle bardzo zimno. Prowadzono nas ze dwa kilometry. Do strażnicy. Znowu rewizja osobista, przeszukano nam dokładnie całą garderobę i zabrano wszystkie przedmioty, które mieliśmy przy sobie. Jeden z oficerów natychmiast rozpoczął przesłuchanie. Rozdzielono nas z kolegą, każdy był teraz zdany wyłącznie na siebie. Kim jestem? - pyta oficer. Polakiem, oczywiście Polakiem... Z przerażeniem patrzę na swoje potrójne dokumenty, leżące teraz na stole przed przesłuchującym mnie oficerem. A broń! Zdaję sobie sprawę, że sytuacja nie jest wyraźna. Jak się tłumaczyć? Szybko układam plany. Nic, tylko trzeba stawiać znowu wszystko na jedną kartę. Ciągle liczyłem na życzliwość Węgrów. Więc mówię: - Jestem Polakiem, chciałem iść do kraju. Na co on zareplikował natychmiast z ironicznym uśmiechem: - Do kraju?! Jesteś szpiegiem Stalina, tak? Udaję, że nie rozumiem, i znowu zaczynam swoje: - Chciałem iść do kraju, bo dowiedziałem się, że brat mi umarł. Otwierają się drzwi i do pokoju wchodzi drugi oficer. Ogląda leżący na stole depozyt. Obserwuję go kątem oka. Bierze do rąk cygarniczkę i długo obraca ją w palcach. Robi mi się ciepło, coraz goręcej, na twarzy czuję kropelki potu. Oficer wkłada cygarniczkę do ust. Trzeba by cudu, żeby teraz nie znalazł. Dmucha w cygarniczkę i po chwili widzę, jak wyciąga z niej mały papierowy zwitek. - Zobacz! - woła po węgiersku do kolegi. Tamten przerywa przesłuchanie, przez moment patrzy na bibułkę, po czym każe mi wyjść do poczekalni. W poczekalni jestem pilnowany przez strażnika. Czas mi się potwornie dłuży. Bez przerwy myślę, co tam się może dziać za drzwiami, co robią z moją pocztą. Dlaczego wpadliśmy? Czy to przypadek? A może byliśmy obserwowani?... Ucieszyłem się nawet, gdy wezwano mnie z powrotem do pokoju. - Od kogo otrzymałeś te przedmioty?! - padło energiczne pytanie. Widzę, że obok cygarniczki leży również rozebrana na części papierośnica. Chcę coś odpowiedzieć, coś prawdopodobnego, w co mogliby uwierzyć, choć nie byłoby prawdą. Ale czuję, jak ogarnia mnie jakieś dziwne otępienie, jakby nagle mózg przestał pracować, taką mam w głowie pustkę. Ostatnim wysiłkiem woli zmuszam się do odpowiedzi. - Tee... - mówię przeciągle, pokazując niedbale ręką na papierośnicę i cygarniczkę. - Kupiłem w Budapeszcie jako pamiątki dla ojca. Wiecie - rozgadałem się nagle siląc się na swobodę - on bardzo lubi takie rzeczy, będzie mógł się potem sąsiadom pochwalić, że syn o nim pamiętał. Wszyscy starzy to lubią... Oficer węgierskiej straży z ironicznym uśmiechem patrzy na mnie, nie przerywając mego długiego wywodu o starym ojcu. Nim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, zadzwonił telefon. Oficer wyprężył służbiście tors i meldował się komuś po tamtej stronie telefonicznego kabla. Ten drugi w tym czasie wyprowadził mnie do dyżurki i polecił wartownikowi umieścić w areszcie. Areszt znajdował się w piwnicy. W celi byłem sam. Zastanawiałem się, gdzie teraz jest Kotarba, czy może siedzi gdzieś obok, w innej pojedynczej celi. Wydawało mi się, że byłbym bardzo wdzięczny strażnikom, gdyby pozwolili nam być razem z przyjacielem, nawet gdyby nie wolno nam było ze sobą rozmawiać. Ale byłem sam i nie mogłem nic na to poradzić. Położyłem się na pryczy. Czułem się zmęczony, wkrótce usnąłem. Nie na długo jednak. Raz po raz budziłem się, śniły mi się papierośnice, których strażnicy za nic nie mogli otworzyć, potem otwarte drzwi celi, jakieś strzały, las. To nerwy nie pozwalały mi spać, a majaki senne mieszały się z fragmentami myśli. Raz nawet sprawdzałem, czy istotnie drzwi celi są otwarte, czy to tylko sen. Niestety, były zamknięte. Rano przyniesiono mi śniadanie. Pół litra czarnej kawy w menażce i kawałek chleba. Od dawna już czułem porządny głód, rzuciłem się więc na to z wilczym apetytem. Żołnierz, który mi przyniósł posiłek, miał w ręce drugą menażkę i porcję chleba. Pomyślałem, że to chyba dla Kotarby. Słyszałem, jak po zatrzaśnięciu mojej celi szedł dalej korytarzem i otwierał następne drzwi. Pewnie drzwi celi mojego przyjaciela. Zastanawiałem się, czy jest możliwość sprawdzenia tego, i postanowiłem nocą, która przyjdzie, spróbować nawiązać kontakt z Frankiem. Dzień przesiedziałem na pryczy w oczekiwaniu na tę próbę. Nie przeszkadzano mi rozmyślać, nie wzywano na przesłuchanie. Zaglądał do mnie tylko strażnik, przynosząc posiłki. Usiłowałem dowiedzieć się od niego, kto jest lokatorem sąsiedniej celi, ale milczał jak zaklęty. Późną nocą zbliżyłem się do drzwi i próbowałem wołać Franka po imieniu. Nikt mi nie odpowiadał, usłyszałem natomiast na korytarzu czyjeś kroki. Zaniechałem więc prób. Na drugi dzień rano przyniesiono mi śniadanie. I tym razem żołnierz miał dwie poreje. Jedną zostawił mnie, z drugą poszedł dalej korytarzem, po zatrzaśnięciu moich drzwi. Po chwili słyszę zgrzyt klucza w następnym zamku, otwieranie i zaraz potem szybkie zatrzaśnięcie. Słyszę szybki tupot żołnierskich butów po betonowej podłodze korytarza. Zaniepokoiło mnie to. Czemu ten żołnierz tak szybko zatrzasnął tamte drzwi i czemu tak szybko biegnie? Może Franek zażył truciznę? Stanąłem przy swoich drzwiach, cały zamieniając się w słuch. Słyszę na korytarzu znów kroki. Teraz wyczuwam, że idzie dwóch w tamtą stronę. Czekam w napięciu. Może będą ciągnąć po betonie ciało przyjaciela? Ręce trochę mi drżą, słucham uważnie odgłosów zza drzwi. Chwytam urywki rozmowy Węgrów... Odetchnąłem. Z tego, co mówili strażnicy, zorientowałem się, że więzień wyłamał kratę w oknie i zbiegł. A więc Franek zbiegł! Jakie to szczęście! Ale zaraz robi mi się dziwnie markotno. Czemu nie dał mi żadnego znaku? Czemu nie próbował powiedzieć choć jednego słowa przez małe okratowane okienko? Po chwili przychodzi refleksja, wczuwam się w jego położenie. Przecież po ucieczce nie mógł sobie urządzić spacerów wokół budynku i szukać mojego "lufcika", zresztą skąd mógł wiedzieć, gdzie jestem... Gdy tak usprawiedliwiałem w myślach kolegę, na korytarzu znowu zastukały żołnierskie buty i zgrzytnął klucz. Odskoczyłem od drzwi i jak gdyby nigdy nic, spaceruję. Do celi zajrzał strażnik i wezwał mnie do wyjścia. Poszliśmy na pierwsze piętro do pokoju, gdzie siedziało trzech mężczyzn po cywilnemu. Patrzyli na mnie z jakimś szczególnym zainteresowaniem. Potem jeden z nich podszedł i założył mi na ręce kajdanki. Nie rozmawiano ze mną. Zobaczyłem, że na stole leżał cały nasz depozyt i obydwa pistolety, Franka i mój. Wszystko to wrzucono do mojego plecaka, po czym cywil wziął plecak, dwaj pozostali także wstali z miejsc i polecili mi iść za sobą. Pod eskortą przywieziono mnie do Budapesztu, a stąd kolejką podmiejską dojechaliśmy do miejscowości Csillaghegy. Potem może półtora kilometra szliśmy pieszo w kierunku Dunaju i znaleźliśmy się przed okazałą willą na ulicy Królewskiej. Willa ogrodzona była wysoką siatką i obsadzona żywopłotem. Weszliśmy w bramę, przy której nie spostrzegłem żadnych straży. Dopiero wewnątrz budynku przy drzwiach stał żandarm. Jeden z moich konwojentów pokazał jakąś legitymację i wartownik bez słowa przepuścił nas dalej. Wprowadzono mnie na pierwsze piętro, chyba do kancelarii. Przy biurku siedział znów cywil. Ten, który niósł mój plecak, wyszedł z nim do drugiego pokoju. Po chwili powrócili i zdjęto mi z rąk kajdanki. Konwojenci wyszli, pozostałem sam na sam z tutejszym cywilem. Obydwaj milczeliśmy. Już zaczynało mnie nawet męczyć to milczenie. Wtedy przyszedł inny funkcjonariusz tutejszego urzędu i zabrał mnie do swego pokoju na przesłuchanie. Znowu pytał, skąd mam broń, kto mi dał do przenoszenia materiały. Nie zmieniłem swoich zeznań. Bez zająknienia, ze stoickim spokojem recytowałem: - Szedłem do Polski, mój brat nie żyje, te przedmioty kupiłem w Budapeszcie od ulicznego handlarza, broń to jeszcze pamiątka z frontu 1939 r., vis polskiej produkcji, można sprawdzić. Gdy po pewnym czasie przesłuchujący zorientował się, że nic więcej ze mnie nie wydobędzie, kazał odprowadzić mnie do aresztu. Tu także przydzielono mi pojedynczą celę. Siedziałem w niej kilkanaście dni. Początkowo nie wiedziałem, gdzie jestem; jak się później okazało, była to siedziba węgierskiego kontrwywiadu. Pewnego popołudnia wyprowadzono mnie do ogrodu. Już z daleka spostrzegłem siedzącego na ławce starszego, elegancko ubranego mężczyznę z czarnym, niedużym wąsikiem. I zaraz zorientowałem się, że wartownik prowadzi mnie wprost do niego. Kazał mi zająć miejsce obok, po czym sam oddalił się. Starszy pan z wąsikiem zaczął rozmowę. - No, powiedz mi, kto cię wysłał do Polski? Wyrecytowałem swoją bajeczkę. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni niedużego formatu cienką bibułę, tę z mojej cygarniczki - poznałem zaraz - i pyta znowu: - Gdzie jest klucz do tego? Udaję, że nie wiem, o co chodzi. Mówię, że w obozie mieszkamy zbiorowo i klucza nigdy ze sobą nie zabieram. Mój rozmówca macha niecierpliwie ręką: - Nie o klucz do drzwi chodzi, o klucz do szyfru. Dobrze wiesz i ty, lepiej nie zawracaj sobie i mnie głowy takimi bajeczkami, bo ja tego nie lubię, a i dla ciebie będzie lepiej, jeśli się do wszystkiego przyznasz. Wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował mnie. Puszczam wolno kółka pachnącego dymu. - Ja wiem - tłumaczę pokornie - że decyzja moja była lekkomyślna z tym wyjazdem do kraju, ale proszę mnie zrozumieć, śmierć jedynego brata bardzo mną wstrząsnęła, chciałem matkę pocieszyć, została sama staruszka. Nawet nie zastanawiałem się nad tym, że muszę nielegalnie przekroczyć granicę. Oczywiście wina bezsporna, ale proszę wejść w moje położenie... Celowo wybijam słowa: "nielegalne przekroczenie granicy", chcąc w ten sposób do tego jedynie sprowadzić całą historię. Siedzieliśmy na ławeczce jeszcze dość długo. Niestety, nie spełniłem oczekiwań pana z wąsikiem. Odprowadził mnie więc z powrotem do budynku i pozostawił pod opieką wartownika na dole. Po chwili przyszedł z drugim cywilem, który trzymał w ręku mój plecak. Mój dobry, wysłużony plecak, który tyle razy towarzyszył mi na kurierskich szlakach! Patrzyłem nań z rozczuleniem i miałem ochotę wyrwać go z rąk tego obcego człowieka. Nie zrobiłem tego przecież, byłby to dziecinny i śmieszny gest. Na podwórzu wsiedliśmy do oczekującego na nas samochodu osobowego. Mnie wsadzono z tyłu w towarzystwie tego z wąsikiem. Samochód ruszył. Zorientowałem się, że jedziemy do centrum Budapesztu. Siedzący obok Węgier zabawia mnie towarzyską rozmową. Moje aktualne nazwisko, zgodnie z dokumentami, brzmiało: Józef Nador. Pyta mnie, czy nie pochodzę przypadkiem z jakiejś węgierskiej rodziny, bo nazwisko brzmi bardzo z węgierska. Tłumaczę, że nie jest wykluczone, może kiedyś jakiś przodek mój był Węgrem. - No tak - ciągnął pan z wąsikiem - nie jest wykluczone, przecież my jesteśmy jak gdyby spokrewnieni, polski król Batory był pochodzenia węgierskiego, wchodziliśmy też kiedyś w skład jednego mocarstwa austro-węgierskiego... Słucham tego wszystkiego, ale cały czas nie daje mi spokoju myśl, gdzie teraz mnie wiozą i co zamierzają ze mną zrobić. Rozpoznaję już znajome ulice Budapesztu, na chodnikach tłoczą się ludzie pod parasolami. Pada gęsty, drobny deszcz, całe niebo zaciągnęło się ciężkimi chmurami. Ciężko robi mi się na duszy. Nagle - ryk syreny. Coraz mocniejszy, coraz bardziej nerwowy. Alarm przeciwlotniczy! Ludzie w popłochu zamykają swoje parasole, szybko pustoszeją chodniki. Stają ze zgrzytem tramwaje. Tylko my jedziemy środkiem jezdni, pan z wąsikiem ponagla kierowcę, by jechał szybciej. Głos syreny nie milknie, drażni ucho coraz bardziej, jak gdyby wydobywał się z jego wnętrza. Jeszcze jedno skrzyżowanie. Stop! Mieszamy się z innymi ludźmi i biegniemy razem do schronu. Moi "opiekunowie" cały czas przy mnie. Schron przeciwlotniczy znajduje się pod jezdnią na skrzyżowaniu ulic. Już jesteśmy pod ziemią. Niesamowicie ciasno, cywile przemieszani z żołnierzami. Coraz ktoś nowy wpada, prosi o przesunięcie się do tyłu, ale nie ma już gdzie... Pierwsza detonacja. Głucha, stłumiona. Potem następna. Chwila ciszy i znowu. W schronie gaśnie światło. Robi się panika. Myślę coraz trzeźwiej. Muszę znaleźć się jak najbliżej wyjścia! Nie widzę teraz swoich "opiekunów", trzeba korzystać z okazji. Przeciskam się stopniowo, centymetr po centymetrze do przodu. Detonacje jeszcze się powtarzają, musiała przylecieć niemała eskadra. Budapeszt był już nieraz bombardowany przez lotnictwo alianckie. Prawdę mówiąc, Węgrzy dość już mieli wojny, nawet sam regent Horthy zorientował się chyba, że źle na sojuszu z Hitlerem wyszedł, że doprowadził kraj do tragedii. Może po pół godzinie, choć kto mierzył wtedy czas, znowu zawyły syreny. Tym razem odwołując alarm. Służba porządkowa z opaskami na rękach otworzyła schron. W pobliżu mnie nie było moich "opiekunów". Przeciskam się wciąż do przodu. Z głowy ściągnąłem kapelusz, żeby przynajmniej w ten sposób zmienić nieco swój "rysopis". Ze schronu na ulicę wypadam, jakby mnie kto z procy wystrzelił. Na ulicy jednak zwalniam, zaczynam iść jak inni, żeby nie budzić podejrzeń. Ruszają tramwaje, wskakuję do najbliższego z nich. Teraz się czuję prawie bezpieczny. Zresztą nie zauważyłem, aby czyniono jakikolwiek pościg za mną. Tramwaj jedzie do Budy. Nie ma to dla mnie większego znaczenia, po kilku przystankach przesiadam się do kolejki podmiejskiej w stronę dzielnicy Csillaghegy. Chcę dotrzeć do znajomego Węgra, u którego mieszkał Janek Bobowski. Miałem szczęście. Nie tylko dotarłem bez przeszkód, ale nawet zastałem Janka w domu. I co więcej - również Franka Kotarbę, który tu się ukrywał po ucieczce. Opowiadał mi o swojej przygodzie, jak mu się udało wyłamać kratę w Levicach i przecisnąć przez okienko... Rzeczywiście, nie mógł mnie powiadomić, bo nie wiedział, co się ze mną dzieje. Janek miał ciągle kontakty z bazą i dalej kursował po kurierskich drogach. Tyle że nie do Zakopanego, a do Waksmundu. Kierownictwo bazy było dokładnie poinformowane o naszej "wpadce". Podobno czyniono próby uwolnienia mnie. Pan z czarnym wąsikiem miał być wysokim urzędnikiem węgierskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i on to, w porozumieniu z polską bazą przerzutową, zajął się tą sprawą przede wszystkim w tym celu, żeby nią pokierować na moją korzyść. Nalot lotniczy przyspieszył bieg wydarzeń. A jeśli tak było istotnie z owym panem z wąsikiem, to miał w ten sposób ułatwione zadanie i niezłe usprawiedliwienie: zbiegłem w czasie nalotu. Miał też świadka. W drugiej połowie grudnia 1943 r. z polecenia przełożonych zostaję zakwaterowany razem z kurierem Leonem Paczyńskim, wówczas noszącym nazwisko Michał Chołas, w budynku, gdzie mieściła się polska czytelnia. Oficjalnie czytelnia, bo nieoficjalnie była to placówka polskiego podziemia antyfaszystowskiego. Prawie wszyscy pracownicy czytelni byli aktywnie zaangażowani w pracę konspiracyjną. Sytuacja Polaków była coraz trudniejsza. Tym trudniejsza, że nilaszowcy jawnie zaczęli współpracować z hitlerowcami. Trzeba było w naszej pracy podwoić ostrożność. Na razie nie zlecono nam żadnego zadania, mieliśmy czekać. Utrzymywaliśmy stały kontakt z pracownicą czytelni, starszą, bardzo sympatyczną panią o imieniu Marta. Nie wiem, czy było to prawdziwe jej imię, czy nie, tak jak nie wiedziałem przedtem, czy prawdziwym imieniem było imię Lilki, Piotra i wielu innych, z którymi się zetknąłem. Mimo posiadanych dokumentów osobistych nie kręciliśmy się zanadto po mieście. Było niebezpiecznie, żandarmi i policjanci często legitymowali osoby, które wydawały im się podejrzane. A za podejrzaną osobę można przecież uznać każdego. Tak, Budapeszt pod koniec roku 1943 to nie było już to miasto, co w roku 1940 czy nawet jeszcze w 1941. Wśród ludności czuło się wzrastające napięcie. Agenci gestapo przeniknęli do urzędów i instytucji. Wywierali coraz większą presję na oficjalne czynniki, również w sprawie Polaków. Masę zresztą naszych rodaków już aresztowała węgierska służba kontrwywiadowcza. W styczniu i lutym 1944 r. na ulicach miasta coraz więcej było niemieckiego wojska. Wydawało się, że nadciąga coś decydującego. Wczesnym rankiem 19 marca 1944 r., kiedy jeszcze spaliśmy, do pokoju wpadła Marta i zawołała zdenerwowanym głosem: - Chłopcy, zabierajcie broń i wszystko, co macie tajnego, gestapo przed budynkiem, uciekajcie! Wyskoczyliśmy z łóżek, pospiesznie ładujemy plecaki, wpychając do nich rzeczy osobiste, pistolety, amunicję. Uciekamy już nie główną bramą, ale tylnymi drzwiami na podwórze, skaczemy przez płot, przemykamy się między domami. Nie bardzo wiemy, co się stało. Dopiero na jednej z bocznych uliczek wstępujemy do małego domku i pytamy mieszkającego tam Węgra: - Panie, co tu gestapo w Budapeszcie wyprawia? Co się w ogóle dzieje w mieście? Od Węgra dowiadujemy się, że dziś rano Niemcy rozpoczęli okupację Węgier, a gestapo przystąpiło do likwidacji polskich placówek kulturalnych, wielu Polaków aresztowano. Wszystkie węgierskie urzędy są obstawione wojskiem niemieckim, gestapo penetruje i aresztuje nie tylko Polaków, ale i Węgrów. Dowiedzieliśmy się od Węgra, że po ulicach krążą uzbrojone w automaty patrole niemieckie. Nie wiemy, co robić. Michał postanawia po namyśle jechać do znajomych Węgrów w dzielnicy Kispest i tam się ukryć. Ja przypomniałem sobie o dobrym węgierskim przyjacielu z dzielnicy Vadorzo. Ukrywałem się u niego do kwietnia. Nie miałem w tym czasie żadnych kontaktów z bazą, stale natomiast dowiadywałem się o coraz to nowych aresztowaniach Polaków i Węgrów, którzy nam sprzyjali. Całe transporty Żydów wywożono do Oświęcimia. W maju 1944 r. udaje mi się nawiązać kontakt z kurierami noszącymi pseudonimy "Zbyszek", "Michał" i "Ceper". Wspólnie naradzamy się, co robić. Dochodzimy do wniosku, że nasze kurierskie drogi faszyzm zamknął już całkowicie. Terror szaleje w Polsce, na Węgrzech, w Słowacji. Teraz każdy z nas musi ukrywać się na własną rękę. Przeczuwamy, że dni "wielkiej" Trzeciej Rzeczy są już policzone. Musimy je przetrwać. Ukrywam się w różnych budapeszteńskich dzielnicach u węgierskich przyjaciół. Kontaktów z kolegami nie utrzymuję, ale wiem, że oni także się ukrywają. Zawdzięczamy tylko przyjaciołom Węgrom, że nie jesteśmy aresztowani. Głupio by było teraz, prawie pod koniec wojny, wpaść w ręce gestapowskich oprawców lub ich nilaszowskich pomagierów. I oto nadszedł grudzień 1944 r. Niemcy i węgierscy faszyści w popłochu uciekają przed Armią Radziecką. Nareszcie i na ulice Budapesztu wchodzi wolność... W maju 1945 r. wyjeżdżamy do wolnej Ojczyzny. Różnymi przygodnymi środkami lokomocji docieram w słowackie Tatry. Zakładam plecak na ramiona i patrzę na ostry, jedyny i niepowtarzalny zarys tatrzańskich szczytów. Myślę - niebo jest dziś bardziej niż zwykle błękitne, niż zwykle bardziej zielona jest trawa i pewnie bielszy dziś Giewont. Nie umiem powiedzieć, co w środku mnie było, kiedy tak z plecakiem, w biały dzień, nie kryjąc się w krzakach, nie nasłuchując, czy gdzieś w pobliżu nie grozi niebezpieczeństwo, śmiało szedłem przed siebie. Tym naszym, co dawniej, a jakże innym szlakiem do rodzinnego Zakopanego.