Eari Derr Biggers Charlie Chan prowadzi śledztwo l. Deszcz na Piccadiiiy Inspektor Duff ze Scotland Yardu szedł w deszczu ulicą Piccadiiiy. Z daleka, zza parku Świętego Jakuba, słyszał nie- wyraźne bicie Big Bena na gmachu Parlamentu. Godzina dziesiąta. Noc szóstego lutego 1930 roku. Należy zachować w pamięci godzinę i datę, gdy chodzi o inspektorów Scotland Yardu, chociaż w tym wypadku nie ma to wielkiego znacze- nia - nie będzie to protokołowane w sądzie. Inspektor Duff, człowiek z natury pogodny i zrównoważo- ny, był raczej w złym nastroju. Tego dnia, jak i od •wielu dni, obecny był w sądzie na długiej i nudnej sprawie, właści- wie na jej zakończeniu. Sędzia w złowróżbnym czarnym be- recie skazał drobnego, posępnego człowieczynę na szubienicę. No, nareszcie koniec z tą sprawą, myślał Duff. Tchórzliwy morderca, bez sumienia, bez ludzkich uczuć. Ale umiał wciąg- nąć Scotland Yard w trudne polowanie, umiał zacierać ślady. Metoda jednak zwyciężyła. Metoda i łut szczęścia, jakie miał inspektor Duff: przejęty list, napisany przez mordercę do ko- biety na Battersea Park, odpowiedni wniosek z podwójnego znaczenia jednego małego, niewinnego pozornie zdania. Tak, wystarczyło się tego chwycić i trzymać, dopóki obraz nie stał się kompletny. I teraz jest już po wszystkim. Duff owinął się szczelnie w płaszcz, z ronda jego starego filcowego kapelusza woda kapała mu na nos. Trzy wieczorne godziny spędził w kinie "Marble Aren". Miał nadzieję uwol- nić się od siebie. Oglądał film z mórz południowych: palmy na brzegu, niebo roztopione od słońca. Wtedy przypomniał sobie znajomego detektywa z tamtych stron. Spotkał go kilka' lat temu w San Francisco. Skromny sierżant policji z Hono- lulu zbierał dowody przestępstw wśród równikowych wia- trów i wiecznie kwitnących drzew. Inspektor uśmiechnął się smętnie. Szedł wzdłuż Piccadiłły bez żadnego określonego celu. By- l.d Eo dla niego po prostu ulica wspomnień. Do niedawna peł- nił funkcję inspektora dzielnicowego przy komisariacie na Vine Street. Podlegał mu oddział śledczy Scotland Yardu w eleganckiej dzielnicy Londynu. Właśnie Piccadiłły była te- renem jego polowań. Przez kurtynę deszczu dostrzegł ele- ganckie wejście do ekskluzywnego klubu, w którym ujął rk.ywającego się bankiera-bankruta. Zaciemniona wystawa sklepu, który mijał, przypomniała mu ten wczesny ranek, kiedy zobaczył ciało Francuzki zamordowanej wśród jej pary- skich toalet. Biała fasada hotelu "Berkeley"' ożywiła wspom- nienie okrutnego szantażysty, którego wreszcie schwytano, ogłupiałego i bezbronnego, gdy wychodził z wanny. Parę kro- ków dalej, przy Half Moon Street, tuż koło stacji metra, pod- szedł kiedyś do smagłego mężczyzny, szepnął mu parę słów na ucho. Twarz tamtego zbielała. Elegancki morderca, poszu- kiwany od dawna przez policję nowojorską, wracał •właśnie do swojej wygodnej kryjówki na Albany, gdy Du*'f położył mu rękę na ramieniu. W restauracji ,,Książęcej", naprzeciwko, inspektor Duff przez dwa tygodnie co wieczór jadał kolacje, obserwując bacznie człowieka, który myślał, że wieczorowy strój kryje skutecznie jego plugawą tajemnicę. A tu, na placu Piccadiłły, do którego wreszcie dobrnął, pewnej pamiętnej północy odbył pojedynek na śmierć i życie ze złodziejami brylantów z Hatton Garden. Deszcz padał ostry, chłostał inspektora z furią. Duff wszedł do bramy i stał patrząc na plac. Żółte światła niezliczonych reklam rozmazane w potokach deszczu, małe lśniące jeziorka wody na asfalcie. Duff przeszedł dalej skrajem placu i znik- nął w głębi ciemniejszej ulicy. Zaledwie paręset metrów od jasnej Piccadiłły stał ponury budynek z żelaznymi kratami na oknach parteru. Nad drzwiami paliła się słaba żarówka. Inspektor Duff czuł przemożną potrzebę towarzystwa. Po chwili wchodził znajomymi schodami do komisariatu na Vine Street. Inspektor Hayley, następca Duff a na tym ważnym stano- wisku, był sam w swoim gabinecie. Szczupły mężczyzna o zmęczonej twarzy uśmiechnął się szeroko na widok przy- jaciela. - Cześć, stary. Siadaj! Właśnie miałem ochotę z kimś po- gadać. - Ja też - odpowiedział Duff. Zdjął spływający wodą kapelusz i przemoczony płaszcz, usiadł. Przez otwarte drzwi widział paru detektywów w sąsiednim pokoju, zaczytanych w wieczornym wydaniu gazet. - Dzień spokojny? - spytał. - Dzięki Bogu - odparł Hayley. - Za parę godzin mamy obławę w nocnym lokalu, no ale to jest rozrywka w dzisiej- szych czasach. A propos, gratuluję! - Czego znowu? - Duff uniósł ciężkie brwi. - Jak to czego! Sprawy Borougha. Specjalna pochwała od sędziego dla inspektora Duffa! "Wspaniała robota, inteligent- ne rozumowanie" i tak dalej. Duff wzruszył ramionami. Wyjął fajkę i zaczął ją napeł- niać. - Jutro nikt nie będzie o tym pamiętał. Dziwna ta nasza praca - dodał po chwili milczenia. Hayley spojrzał na niego badawczo. - Musisz odpocząć. Reakcja, oklapnięcie. Znam to dobrze. Albo najlepiej poszukaj sobie nowej zagadki, nowej sprawy, żeby nie było czasu na refleksje. No, gdybyś był tu, na moim stanowisku... - Byłem - przypomniał mu Duff. - To prawda. Ale wiesz co, ja naprawdę szczerze ci gra- tuluję. Rozplatanie przez ciebie sprawy Borougha powinno stanowić przykład... ' Duff mu przerwał: - Miałem po prostu szczęście. Jak mawiał zawsze sir Fry- deryk Bruce, nasz stary seef - ciężka praca, inteligencja i szczęście. A szczęście jest zdecydowanie najważniejsze. - Biedny sir Fryderyk - zauważył Hayley. - Myślałem"'o nim dziś wieczorem - ciągnął Duff. - O nim i o chińskim detektywie, który wytropił jego mor- dercę. Hayley skinął głową. - Ten Chińczyk z Hawajów? Sierżant Chan? - Charlie Chan. Teraz jest inspektorem w Honolulu. - Pisuje do ciebie? - Czasami. - Duff zapalił fajkę. - Chociaż jestem zajęty, podtrzymuję korespondencję. Bardzo go polubiłem. Dziś rano otrzymałem nawet list. - Duff wyjął z kieszeni kopertę. - Wiele to on nie pisze... - dodał uśmiechając się. Hayley przechylił się do tyłu. Duff wyciągnął z koperty dwie kartki papieru. Przez chwilę patrzył na drobne pismo nieomal z innego świata, następnie, z lekkim uśmiechem, jaki jeszcze błąkał mu się wokół ust, zaczął czytać głosem dziwnie łagodnym -jak na inspektora Scotland Yardu: Czci i Szacunku godny Przyjacielu, Uprzejme Pana pismo skończyło swą długą podróż, ydy minął właściwy czas, i przyniosło mi szczęśliwe tchnienie przeszłości, które wplynęło do mego pogardy godnego umy- słu. Czym jest bogactwo? Spisz swoich przyjaciół i masz od- powiedz. Czuję się niezmiernie bogaty wiedząc, ze w czcigod- nej Pana głowie jest miejsce na myśl o mnie niegodnym, któ- ry ośmiela się zauważyć, że również nie zapommat Pana, i czuje się zgnębiony czytając słowa wyrażające tak absur- dalną możliwość. Pochwały, którymi mnie Pan kiedyś obsy- pał, pozostają bezustannie w mojej pamięci, otoczone bla- skiem nieprzystojnej dumy. Powracając teraz do prośby przekazanej w liście, abyrn, podał wiadomości o mnie, z przykrością donoszę, że nie ist- nieją żadne. Woda zawsze spływa z dachu do tych samych rynien. Tak samo płynie moje życie. Honolulu nie obfituje w zbrodnie. Spokojny człowiek jest szczęśliwym człowiekiem, więc i ja się nie skarżę. Ludzie Wschodu wiedzą, że jest czas na łowienie ryb i czas na suszenie sieci. Być może, czasem jestem trochę niespokojny, gdyż za długo suszę sieci. Dlaczego jestem niespokojny? Może mój wschodni charakter ustępuje pod naporem lat życia między niespokojnymi Amerykanami? To drobna sprawa, bez znaczenia, moja tajemnica ukryta pod codzienną twarzą. Ale mogą jeszcze przyjść noce, gdy będę siedział na lanai, patrząc na senne miasto, i będę pragną'., by zabrzęczał telefon z ważną wiadomością. Cóż, nie ma rady - jak mówią moje dzieci, które uczą się pięknego angielskiego języka w miejscowych szkołach. Raduję się, że bogowie prze- znaczyli Panu inny los. Często myślę o wielkim mieście Lon- dynie, gdzie los kazal panu przebywać. Pana wspaniały talent nie może tonąć w stojącej wodzie. Wiele razy telefon brzęczy i Pan wychodzi na śledztwo. Serce mi dyktuje, że powodzenie zawsze będzie kroczyło z uśmiechem u Pana boku. Czułem to już wtedy, gdy dany mi byt wielki zaszczyt przebywania w Pana towarzystwie. Szósty zmysł. Chińczycy, jak Pan wie, posiadają go w wysokim stopniu. Uprzejmością Jest z Pana, strony obciążyć swój wielki umysł pytaniem o moye niegodne dzieci. Sumując szybko, mogę powiedzieć, iż liczba ich wy- nosi obecnie jedenaście. Często przypomina mi się mędrzec, który powiedział: "Kierować królestwem jest łatwo, kierować rodziną trudniej". Ale ]akoś sobie radzę. Najstarsza córka Rosę jest studentką na Kontynencie. Kiedy po raz pierwszy zorientowałem się w kosztach amerykańskiej edukacji, po- myślałem, że trzeba będzie zakończyć listę latorośli. Najser- deczniejsze dzięki za uprzejmy list. Być może, pewnego dnia spotkamy się znowu, chociaż przerażająca ilość mil lądu i wo- dy pomiędzy nami czyni tę myśl marzeniem. Proszę przyjąć wyrazy najwznioślejszego poważania. Oby Pan kroczył bez- piecznie po ścieżce swojego obowiązku. Charlie Chan Duff powoli wkładał list do koperty. Podniósł wzrok i zo- baczył, że Hayley wpatruje się w niego z niedowierzaniem. - Czarujące - powiedział Hayley. - Ale jakie naiwne. Czy to możliwe, aby człowiek, który tak pisze, wytropił mor- dercę sir Fryderyka Bruce'a? - Nie daj się zwieść składnią Charlie'ego - zaśmiał się Duff. - On sam jest znacznie głębszy. Cierpliwość, inteli- gencja, ciężka praca! Scotland Yard nie ma na to monopolu. Chan jest perłą w naszym zawodzie. Szkoda, że się marnują W Honolulu. - Przed oczami przemknęła mu scena z filmu, który oglądał przed paroma godzinami: porośnięty palmami brzeg. - Może zresztą on ma rację: spokojny człowiek jest szczęśliwszy. - Być może - odpowiedział Hayley. - Ale nigdy nie bę- dziemy mieli okazji tego sprawdzić, ani ty, ani ja. Już idziesz? - spytał, gdy Duff się podniósł. . , - Pojadę już do domu. Byłem przygnębiony, kiedy tu przyszedłem, ale już minęło... - Powinieneś się ożenić. - Już to zrobiłem - odpowiedział Duff. - Ze Scotland Yardem. I nie mam czasu na nikogo innego. Hayley pokiwał głową. - To mało. Cóż, twoja rzecz. - Pomógł Duffowi włożyć płaszcz. - Mam nadzieję, że nie będziesz długo czekał na następną sprawę. Najgorsze jest czekanie. Jak to powiedział twój Chan? Kiedy zabrzęczy telefon z ważną wiadomością - wtedy ożyjesz. Duff wzruszył ramionami. - Woda kapie, spływa z dachu do tych samych rynien. - Ale ty lubisz słuchać, jak spływa. - Owszem - skinął głową Duff. - Masz rację. W grun- cie rzeczy tylko wtedy jestem szczęśliwy. Do widzenia i we- sołej obławy! Następnego dnia o ósmej rano Duff, wchodząc do swojego gabinetu w Scotland Yardzie, był, jak dawniej, pewnym sie- bie inspektorem policji. Rumiane policzki mówiły o minio- nych latach na farmie w Yorkshire, skąd niegdyś przybył, aby wstąpić do stołecznej policji. Otworzył biurko, przerzucił nieliczną pocztę poranną, potem zapalił dobre cygaro, rozłożył egzemplarz "Telegrafu" i bez pośpiechu zabrał się do lek- tury. O ósmej piętnaście zabrzęczał nagle telefon na jego biurku. Duff opuścił gazetę. Telefon dzwonił ostro, nalegająco. In- spektor odłożył gazetę i podniósł słuchawkę. - Dzień dobry, stary! - Był to głos Hayleya. - Przed chwilą otrzymałem meldunek. W hotelu Broome'a zamordo- wano w nocy mężczyznę. - W hotelu Broome'a? - zdziwił się Duff. - Broome'a? - To brzmi nieprawdopodobnie, wiem - zgodził się Hay- ley. - Niemniej to fakt. Amerykański turysta z Detroit. Za- mordowany we śnie. Pomyślałem o tobie. No wiesz, po naszej wczorajszej pogawędce... Poza tym to twój dawny teren. Umiesz się poruszać w tej atmosferze. Mówiłem już z szefem. Za chwilę dostaniesz oficjalne zawiadomienie. Bierz wóz i do zobaczenia w hotelu. - Hayley powiesił słuchawkę. W tej samej chwili szef Duffa otworzył drzwi do gabinetu inspek- tora. - Na Half Moon Street zamordowano Amerykanina - oznajmił. - W hotelu Broome'a. Hayley prosił o pomoc i za- proponował pana, inspektorze. Dobra myśl. Pójdzie pan tam natychmiast... Duff był już za drzwiami, w kapeluszu i w płaszczu. - Tak jest. Słyszał jeszcze głos szefa pędząc schodami na dół. Po chwili wsiadał już do małego zielonego auta stojącego przy kra- wężniku. Nie wiadomo skąd zjawił się daktyloskop i foto- graf. W milczeniu zajęli miejsca w wozie. Zielony samochód wyjechał z ulicy Derby, skręcając w prawo na Whitehall. Deszcz przestał dawno padać, ale w powietrzu było gęsto od mgły. Przemykali się niepewnie ulicami, na pół ogłu- szeni przeraźliwym rykiem syreny policyjnej. W mieście pali- ły się jeszcze lampy uliczne, blade, bezużyteczne w ponurej szarzyżnie mgły. A jednak ukryty w tej zasłonie Londyn żył zajęty codziennymi sprawami. Świat oglądany przez inspektora Duffa zza szyby samo- chodu był diametralnie odmienny od oglądanego poprzed- niego wieczoru w kinie, gdzie ludzie poruszali się w rozjaś- nionej promieniami słońca scenerii białych grzyw fal i łagod- nie kołysanych wiaterkiem palm. Duff szybko przestał myśleć o tropikalnym krajobrazie. Siedział zgarbiony w małym sa- mochodzie, na próżno usiłując przeniknąć wzrokiem mgłę, która przesłaniała drogę. Drogę do nowej sprawy, drogę da- leką. Ale o tym jeszcze nie wiedział. Zapomniał szybko o wszystkim, o oglądanym filmie, o swoim przygnębieniu, o Charlie Chanie. Charlie Chan również nie myślał w tej chwili o Duffie. Na drugiej półkuli dzień jeszcze nie zaświtał - trwała ciągle noc. Tęgi inspektor policji Honolulu siedział na swoim lanai, pogodnie obojętny wobec wszelkich przeciwności losu. Ze wzgórza, na którym mieszkał, wpatrywał się w rozmigotane miasto i nierówną linię plaży Waikiki, białą w świetle tropi- kalnego księżyca. Charlie Chan był z natury spokojnym czło- wiekiem, a teraz przeżywał jedną z najspokojniejszych chwil swojego życia. Szkoda, że nie słyszał brzęczenia telefonu na biurku inspek- tora Duffa w Scotland Yardzie ani nie widział małego zielo- nego wozu policyjnego. Szósty zmysł nie ostrzegł go również, że w sławnym londyńskim hotelu Broome'a leży na łóżku nie- ruchome ciało starego człowieka, uduszonego rzemieniem od walizki. Być może ludzie przesadzają mówiąc o szóstym zmyśle Chińczyków. 2. Mgła w hotelu Broome'a Łączyć hotel Broome'a ze sprawą morderstwa jest co naj- mniej nietaktem. Niestety, musimy to zrobić. Ów osobliwy, stuletni hotel stoi przy Half Moon Street, posiada silne tra- dycje, słabe centralne ogrzewanie i kłopoty z bieżącą wudą. Samuel Broome, jak głoszą wieści, zaczął karierę hotelarza od kupna małego pensjonatu, a ponieważ przedsięwzięcie do- brze prosperowało, powoli dokupywał sąsiednie posesje, aż połączył ich dwanaście. Obecnie okna hotelu wychodzą nie tylko na Half Moon Street, ale i na Ciarges Street, gdzie znajduje się drugie wejście. Poszczególne budynki łączone były w sposób przypadkowy i gość idący korytarzami wyż- szych pięter ma wrażenie, że znalazł się w mitycznym labi- ryncie; tu trzy schodki w górę, tam dwa w dół, a najdziw- niejsze zakręty, drzwi i luki znajdują się w miejscach naj- bardziej nieoczekiwanych. Jest to uciążliwe dla służby, k lora musi nosić węgiel do kominków i gorącą wodę w staroświec- kich dzbanach; jest to uciążliwe dla gości, którzy nie mieli szczęścia zająć jednej z niewielu łazienek, zainstalowanych niechętnie i po długim namyśle. Ale proszę nie sądzić, że z powodu braku nowoczesnych wygód apartament u Broome'a można łatwo wynająć. O nie! Otrzymanie tu pokoju jest równoznaczne z przyjęciem do śmietanki towarzyskiej. W pełnym sezonie staje się to sztuką niemożliwą dla osoby postronnej. Hotel zapełniają wtedy sta- re ziemiańskie rodziny, sławni mężowie stanu, arystokraci, co sławniejsi pisarze. Kiedyś mieszkał tam pewien król, wygna- ny co prawda ze swego kraju, ale nadal posiadający rozległe 11 wiekiem, a teraz przeżywał jedną z najspokojniejszych chwil swojego życia. Szkoda, że nie słyszał brzęczenia telefonu na biurku inspek- tora Duffa w Scotland Yardzie ani nie widział małego zielo- nego wozu policyjnego. Szósty zmysł nie ostrzegł go również, że w sławnym londyńskim hotelu Broome'a leży na łóżku nie- ruchome ciało starego człowieka, uduszonego rzemieniem od walizki. Być może ludzie przesadzają mówiąc o szóstym zmyśle Chińczyków. 2. Mgła w hotelu Broome'a Łączyć hotel Broome'a ze sprawą morderstwa jest co naj- mniej nietaktem. Niestety, musimy to zrobić. Ów osobliwy, stuletni hotel stoi przy Half Moon Street, posiada silne tra- dycje, słabe centralne ogrzewanie i kłopoty z bieżącą wodą. Samuel Broome, jak głoszą wieści, zaczął karierę hotelarza od kupna małego pensjonatu, a ponieważ przedsięwzięcie do- brze prosperowało, powoli dokupywał sąsiednie posesje, aż połączył ich dwanaście. Obecnie okna hotelu wychodzą nie tylko na Half Moon Street, ale i na Ciarges Street, gdzie znajduje się drugie wejście. Poszczególne budynki łączone były w sposób przypadkowy i gość idący korytarzami wyż- szych pięter ma wrażenie, że znalazł się w mitycznym labi- ryncie; tu trzy schodki w górę, tam dwa w dół, a najdziw- niejsze zakręty, drzwi i łuki znajdują się w miejscach naj- bardziej nieoczekiwanych. Jest to uciążliwe dla służby, która musi nosić węgiel do kominków i gorącą wodę w staroświec- kich dzbanach; jest to uciążliwe dla gości, którzy nie mieli szczęścia zająć jednej z niewielu łazienek, zainstalowanych niechętnie i po długim namyśle. Ale proszę nie sądzić, że z powodu braku nowoczesnych wygód apartament u Broome'a można łatwo wynająć. O nie! Otrzymanie tu pokoju jest równoznaczne z przyjęciem do śmietanki towarzyskiej. W pełnym sezonie staje się to sztuką niemożliwą dla osoby postronnej. Hotel zapełniają wtedy sta- re ziemiańskie rodziny, sławni mężowie stanu, arystokraci, co sławniejsi pisarze. Kiedyś mieszkał tam pewien król, wygna- ny co prawda ze swego kraju, ale nadal posiadający rozległe U stosunki. Broome w ostatnich latach spuścił z tonu i poza sezonem dopuszcza nawet Amerykanów. No i rezultat: jeden 2 nich pozwolił się zamordować. Bardzo przygnębiające. Duff wszedł od strony Half Moon Street do mrocznego, cichego hallu. Poczuł się jak w katedrze. Zdjął kapelusz i se- kundę stał, jakby spodziewał się, że za chwilę odezwą się organy. Jednakże różowo odziana służba, poruszająca się bez- szelestnie, szybko rozwiała to złudzenie. Tutejszych portie- rów trudno było pomylić z chłopcami z chóru: wszyscy po- chodzili chyba z czasów, gdy Samuel Broome otwierał swój pierwszy pensjonat. Osiwieli u Broome'a, wychudli u Broo- me^, obrośli w tłuszcz u Broome'a, większość w okularach, a każdy poruszał się w aureoli przeszłości. Portier o wyglądzie premiera rządu podniósł się z krzesła stojącego za biurkiem i z namaszczeniem ruszył w kierunku inspektora. - Dzień dobry, Piotrze - powitał go Duff. - Cóż tu się dzieje? Portier ponuro skinął głową. - Bardzo nieprzyjemna sprawa, panie inspektorze. Dżen- telmen z Ameryki - trzecie piętro, pokój numer dwadzieś- cia osiem, na tyłach. Trup. - Ściszył swój drżący głos: - To są skutki, jak się przyjmuje obcych. - Niewątpliwie - uśmiechnął się Duff. -Przykra spra- wa, Piotrze, przykra. - Dla nas wszystkich, panie inspektorze. Przeżywamy to bardzo. Henryk! - Portier przywołał pikolaka w wieku lat siedemdziesięciu, który przeżywał to bardzo na pobliskiej ka- napce. - Henryk wszędzie pana zaprowadzi, panie inspek- torze. To bardzo pocieszające w tej smutnej sytuacji, że śledz- two znajduje się w takich rękach jak pańskie. - Dziękuję za zaufanie - odpowiedział Duff. - Czy in- spektor Hayley już jest? - Na górze, panie inspektorze. Właśnie w tym pokoju..; - Proszę zaprowadzić tych panów do pokoju dwadzieścia osiem - powiedział Duff do Henryka, wskazując fotografa i daktyloskopa, którzy za nim weszli. Czy pan Kent jest w swoim biurze, Piotrze? Chciałbym z nim porozmawiać. - Chyba jest, panie inspektorze. Zna pan drogę? Kent, naczelny dyrektor hotelu Broome'a, wyglądał bardzo dostojnie w żakiecie, popielatej kamizelce i srebrnym kra- wacie. W lewą klapę miał wpiętą małą różę. Z tym wszyst- kim nie sprawiał y/rażenia człowieka szczęśliwego. Obok nie- go, za biurkiem, siedział w ponurym milczeniu brodaty męż- czyzna o wyglądzie uczonego. - Moje uszanowanie, panie inspektorze, proszę, proszę bar- dzo - powiedział dyrektor Kent podnosząc się natychmiast. - Oto prawdziwe szczęście, pierwsze tego ranka. Świetnie, że pan prowadzi dochodzenie. Nie liczyłem na to. Bardzo nie- przyjemna historia, bardzo nieprzyjemna. Jeśli pan to za- łatwi dyskretnie, będę dozgonnie... - Niestety, morderstwo i rozgłos idą ręka w rękę. Kim był zamordowany? Kiedy tu zamieszkał? Z kim? Po co? I w ogóle wszystkie fakty, jakie pan zna... - Hugh Morris Drakę - odpowiedział Kent. - Podał, że pochodzi z Detroit, to jest miasto w Stanach, o ile •wiem. Przybył z Nowego Jorku w miniony poniedziałek, trzeciego. Przyjechał z Southampton pociągiem w towarzystwie córki, niejakiej pani Potter, również z Detroit, i wnuczki.. Nie mogę sobie chwilowo przypomnieć jej imienia. - Zwrócił się do brodatego mężczyzny: - Jak na imię tej młodej damie, dok- torze Lofton? - Pamela - odpowiedział doktor stalowym głosem. - O tak, Pamela Potter. Właśnie... doktorze Lofton, in- spektor Duff ze Scotland Yardu... - Obaj panowie skłonili się. - Doktor będzie panu mógł podać znacznie więcej szcze- gółów o zmarłym niż ja - kontynuował Kent. - O całej grupie. Jest kierownikiem... - Kierownikiem? - spytał Duff zdziwiony. - Kierownikiem wycieczki - dodał Kent. - Jakiej wycieczki? Aaa! Więc zmarły podróżował w gru- pie, z przewodnikiem? - Duff spojrzał na doktora. - Nie nazwałbym siebie przewodnikiem - odpowiedział Lofton. - Chociaż w pewnym sensie oczywiście nim je- stem. Czy nigdy nie słyszał pan, inspektorze, o Podróżach Dookoła Świata z Loftonem? Organizuję je już od około pięt- nastu lat do spółki z Biurem Podróży "Nomad". - Niestety, wiadomość ta nie dotarła do mnie - odpowie- dział sucho Duff. - A więc pan Hugh Morris Drakę udał się na wycieczkę statkiem dookoła świata pod pana kierownic- twem?... - Jeśli pan pozwoli - przerwał Lofton. - Ściśle rzecz biorąc, nie jest to wycieczka statkiem... Terminu tego używa się jedynie w odniesieniu do dużej grupy ludzi podróżują- cych przez cały czas na pokładzie jednego statku. Ja orga- nizuję to zupełnie inaczej: wiele różnych statków, pociągi i stosunkowo mała grupa uczestników. - Co pan nazywa małą grupą? - zapytał Duff. - W tym roku mam tylko siedemnaście osćb. To jest mia- łem... Obecnie zostało tylko szesnaście. Inspektor Duff był wściekły. - Dla mnie jest aż za dużo. A propos, pan jest doKtorem medycyny? - O nie, doktorem filozofii. Posiadam wiele tytułów nau- kowych... - Czy miał pan jakieś kłopoty podczas tej wycieczki? Mo- że jakiś incydent, który wzbudziłby obecnie pana podejrze- nie, jakieś zastarzałe spory? - Ależ skąd! - przerwał mu Lofton, Wstał i zaczął prze- mierzać pokój. - Nic, zupełnie nic. Mieliśmy bardzo złą podróż z Nowego Jorku, uczestnicy nie zdążyli się nawet do- brze poznać. Właściwie byli dla siebie obcymi ludźmi do chwili przyjazdu do tego hotelu w poniedziałek. Od tej pory zrobiliśmy kilka wycieczek razem, ale jeszcze nie mieli czasu, żeby... - Spokój Loftona zniknął, twarz mu się zaczerwie- niła. Był wyraźnie podekscytowany. - Panie inspektorze, je- stem w strasznej sytuacji. Dzieło mego życia, które budowa- łem przez piętnaście lat, moja reputacja, moja pozycja! Wszy- stko może zostać zniszczone przez ten wypadek. Na miłość boską, niech pan nie zaczyna od koncepcji, że jakiś członek wycieczki zabił Hugha Drake'a. To niemożliwe! Po prostu złodziej, ktoś ze służby hotelowej... - Bardzo przepraszam! - krzyknął dyrektor Kent. - Tylko nie ze służby! Proszę spojrzeć na moją służbę. Mam ich od lat. Żaden pracownik tego hotelu nie może być w to w jakikolwiek sposób zamieszany. - A więc ktoś z zewnątrz - powiedział Lofton błagal- 14, nym tonem. - To nie mógł być nikt z mojej grupy. Stawiam zawsze wysokie wymagania: najlepsi ludzie, zawsze! - Po- łożył rękę na ramieniu Duffa. - Proszę mi wybaczyć moje podniecenie, inspektorze. Wiem, że pan będzie bezstronny. Ale rozumie pan, w jakiej ja jestem sytuacji? - Rozumiem. - Duff skinął głową. - Zrobię wszystko, co będę mógł, żeby panu pomóc. Muszę jednak jak najszyb- ciej przesłuchać uczestników pańskiej wycieczki. Mógłby ich pan zebrać w jednym z salonów hotelu? - Spróbuję - odparł Lofton. - Niektórzy, być może, wyszli na chwilę, ale muszą tu być o dziesiątej. O dziesią- tej czterdzieści pięć odjeżdżamy z dworca Victoria, żeby zdą- żyć na prom Dover - Calais. - Mieliście odjechać o dziesiątej czterdzieści pięć - po- prawił go Duff. - Oczywiście, racja, mieliśmy... Co będzie, panie inspek- torze? - Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Zobaczymy. Idę te- raz na górę. Nie czekając na odpowiedź, szybko wyszedł. Windziarz, który lubił chełpić się swoimi prawnukami, zawiózł go na trzecie piętro. W drzwiach pokoju dwadzieścia osiem Duff spotkał Hay- leya. -. Halo, stary - powitał go Hayley. - No, chodź! Duff wszedł do dużej sypialni, pachnącej-magnezją. Gdyby w tej chwili weszła tu również królowa Wiktoria, nie zdzi- wiłoby jej umeblowanie, zdjęłaby swój czepek i usiadła na najbliższym fotelu na biegunach. Czułaby się jak u siebie w domu. Łóżko stało w alkowie, z dala od okien. Na nim le- - żało ciało starego człowieka. Pod siedemdziesiątkę, ocenił Duff. Nawet bez paska od walizki, ciągle jeszcze zaciśniętego wokół chudej szyi zmarłego, widać było, że śmierć nastąpiła od uduszenia. Bystre oczy detektywa dostrzegły również śla- dy przegranej, ale jednak walki. Duff stał chwilę bez ru- chu, obejmując wzrokiem swój najnowszy problem. Za okna- mi podnosiła się mgła, a z chodnika poniżej dochodziły tęskne dźwięki melodii granej przez jedną z niezliczonych orkiestr ulicznych, prześladujących tę dzielnicę Londynu. 15 - Był już policyjny lekarz? - zapytał Duff. - Aha, napisał raport i poszedł - odpowiedział Hayley. - Twierdzi, że śmierć nastąpiła około czterech godzin temu. Duff podszedł do umarłego i przez chusteczkę zdjął mu z szyi pasek od walizki. Potem wręczył go daktyloskopowi i zabrał się do szczegółowych oględzin śmiertelnych szcząt- ków pana Hugha Morrisa Drake'a z Detroit. Podniósł jego le- wą rękę i wyprostował zaciśnięte palce, puścił rękę. Nag'e wymknął mu się okrzyk zainteresowania: pomiędzy chudymi, sztywnymi palcami prawej ręki coś błysnęło! Ogniwo cien- kiego platynowego łańcuszka od zegarka. Duff delikatnie pro- stował zaciśnięte palce. Na łóżko upadły trzy ogniwa łań- cuszka zakończone małym kluczykiem. Podszedł Hayley; obaj policjanci pochylili się nad łańcusz- kiem, który Duff ujął przez chusteczkę. Po jednej stronie kluczyka wytłoczony był numer ,,3260", a po drugiej słowa: ,,Kasy pancerne i zamki Dietrich, Canton, Ohio". Duff spoj- rzał na martwą twarz zamordowanego. - Biedak - powiedział zamyślony. - Próbował nam po- móc. - Urwał koniec łańcuszka od zegarka swojego napast- nika. - To już coś - stwierdził Hayley. Duff skinął głową. - Może. Ale na mój gust to wygląda zanadto po amery- kańsku. A ja jestem londyńskim policjantem. - Ukląkł przy łóżku i zaczął oglądać podłogę. Ktoś wszedł do pokoju, ale Duff'był w tym momencie zbyt skupiony, by od razu podnieść wzrok. Kiedy to wreszcie zro- bił, zerwał się szybko z ziemi, otrzepując spodnie na kola- nach. Smukła i przystojna młoda Amerykanka stała pośrodku pokoju, spoglądając parą chyba najpiękniejszych na świecie oczu, co jako detektyw od razu spostrzegł. - Hm, aha, dzień dobry - wybąkał. - Dzień dobry - odpowiedziała dziewczyna poważnie. - Jestem Pamela Potter, a to był... mój dziadek. Pan jest ze Scotland Yardu? Na pewno chce pan mówić z kimś z ro- dziny? f- Tak, tak, właśnie - potwierdził szybko Duff. 1S Dziewczyna była opanowana i pewna siebie, ale w fiołko- wych oczach nie obeschły jeszcze ślady łez. - Pani matka też znajduje się tutaj, w Anglii? - Matka jest zupełnie złamana - wyjaśni&ła dziewczy- na. - Może przyjdzie później. W tej chwili tylko ja mogę " panu służyć. Co chciałby pan wiedzieć? - Czy nie podejrzewa pani nic, nie domyśla się przyczyny tego nieszczęsnego wypadku? Dziewczyna przecząco potrząsnęła głową. - Absolutnie nie. Trudno mi uwierzyć w to, co się stało; Najlepszy człowiek na świecie, nie miał ani jednego wroga, to zupełnie niedorzeczne, nielogiczne... Z Ciarges Street dalej napływały tony melodii granej przez podwórzową orkiestrę. Duff zwrócił się ostro do jednego ze swoich ludzi: - Zamknij okno! Pani dziadek był znaną osobistością w Detroit? - spytał dziewczyny. Wymówił nazwę miasta niepewnie, błędnie akcentując pierwszą sylabę; - O tak, znaną, od wielu lat. Był jednym z pionierów przemysłu samochodowego. Pięć lat temu wycofał się z aktyw- nego kierownictwa swojej firmy, ale zatrzymał stanowisko w radzie nadzorczej. Przez ostatnie lata zajmował się pracą charytatywną. Rozdawał setki tysięcy dolarów. Wszyscy go bardzo szanowali i kochali. O tak, wszyscy go kochali. -- Wnoszę z tego, że był człowiekiem bardzo bogatym. - Tak. - A kto... - Duff przerwał. - Proszę mi wybaczyć, ale to jest podstawowe pytanie, które zawsze zadajemy: kto dzie- dziczy po nim majątek? Dziewczyna spojrzała zdziwiona. - Wie pan, wcale o tym nie pomyślałam... Sądzę, że to,' co nie pójdzie na cele dobroczynne, otrzyma moja matka. - A w swoim czasie - pani? - Ja i mój brat. Tak sądzę. Ale co z tego? - Przypuszczam, że nic. Kiedy po raz ostatni widziała pani swojego dziadka? Żywego. - Zaraz po kolacji, wczoraj wieczorem. Wybierałyśmy się z matką do teatru, dziadek nie miał ochoty, mówił, że jest zmęczony, a poza tym nie miałby żadnej przyjemności, bo... 2 - Charlie Chan prowadzi śledztwo 17 Duff skinął głową. -• Rozumiem. Był głuchy. Dziewczyna drgnęła. - Skąd pan wie7 Spojrzenie jej pobiegło za wzrokiem inspektora. Na nocnym stoliku leżał bateryjny aparat wzmacniający słuch. Pamela Pottei -yybiichnęła nagle płaczem ; po chwili równie nagle uspokoiła się odzyskując panowanie nad sobą. - Tak. to jego aparat •- powiedziała wyciągając rękę. - Proszę tego nie dotykać - powstrzymał ją Duff. - Rozumiem... Oczywiście. Używał tego stale, chociaż nie- wiele mu to pomagało. Wczoraj wieczorem powiedział, że- byśmy sobie poszły, bo on kładzie się wcześnie, żeby dobrze wypocząć przed dzisiejszą podróżą. Mieliśmy przecież wyru- szyć do Paryża, wie pan. Nawet go ostrzegałyśmy, żeby nie zaspał. Mamy pokoje o piętro niżej. Powiedział, że n'e zaśpi, bo załatwił z pokojowym budzenie przed ósmą. Dziś rano cze- kałyśmy na niego na dole w hallu, żeby razem zjeść śniada- nie o ósmej trzydzieści... no i przyszedł dyrektor i powie- dział nam... o wypadku. - Jak zareagowała pani matka? Była złamana? - Oczywiście! To była okropna wiadomość. Zemdlała. Po- tem zaprowadziłam ją z powrotem do pokoju. - A pani nie zemdlała? Panna Potter spojrzała na Duffa z pewną pogardą, - Nie ,należę do mdlejącej generacji. Oczywiście byłam straszliwie wstrząśnięta, ale... - Pozwolę sobie wyrazić moje szczere współczucie... - Dziękuję panu. Czy jeszcze potrzebuje pan jakichś in- formacii? - Nie, to już wszystko. Chciałbym tylko prosić o pomoc w skontaktowaniu mnie z pani matką. Muszę z nią poroz- mawiać. Powiedzmy, w ciągu godziny. Chwilowo będę prze- słuchiwał pozostałych uczestników wycieczki w salonie na dole. Pani już nie musi się fatygować... - Ależ dlaczego? Przyjdę. Czuję się zupełnie dobrze, a po- za tym chciałabym się dobrze przyjrzeć moim współtowa- rzyszom podróży. Nie mieliśmy okazji dobrze się poznać. Na morzu bardzo kołysało i... siedzieliśmy w kabinach. Więc przyjdę. To bardzo powikłana sprawa, okrutne morderstwo. Nie spocznę, póki nie dojdziemy prawdy. Wszystko, co będę mogła, panie... panie... - Inspektor Duff - wyjaśnił. - Cieszę się. że pani ma taki stosunek do sprawy. Będziemy razem szukać prawdy, g, panno Potter. p - I znajdziemy ją - zapewniła. - Musimy. - Po r?'. ||' pierwszy spojrzała na łóżko. - On był taki... dla mnie du- K bry - powiedziała załamującym się głosem i szybko w^, szła. f- Duff chwilę patrzył za nią, potem zwrócił się do Hayleya: - Rasowa dziewczyna. Typowa Amerykanka. No więc jak stoimy? Kawałek łańcuszka i klucz! Na początek dobre l i,c. Hayleyowi wyciągnęła się twarz, i - Ach, jaki ja jestem osioł! - wykrzyknął. - Mam jesz-' cze coś! Lekarz znalazł to na łóżku. Leżało obok ciała; ktoś to po prostu niedbale rzucił. - Co takiego? - spytał Duff. Hayley podał mu mały, podniszczony woreczek z irchowej skóry, zawiązany kawałkiem sznurka. Zawartość woreczka była dosyć ciężka. Duff podszedł do sekretarzyka, odwiązał sznurek i wysypał zawartość woreczka na blat. Ze zm&rs-;- czonym czołem wpatrywał się w garstkę najzwyklejszych ka- myków. - Co o tym powiesz? - spytał Hayleya. - Kamyki - stwierdził Hayley. - Małe, większe, różnych kształtów. Te są na przykład zupełnie gładkie, jakby były zebrane na plaży. - Przebierał palcami w kamykach. - Nic niewarte. To nie ma żadnego baczenia, nie uważasz? Duff zwrócił się do jednego ze swoich ludzi: - Proszę je policzyć i włożyć z powrotem do woreczka. Kiedy policjant zabrał się do liczenia kamieni, Duff usiadł na staroświeckim krześle i uważnie rozejrzał się po pokoju. - Ta sprawa ma swoje ciekawe punkty - zauważył. - Zgadzam się - potwierdził Hayley. - Nikomu nie wadzący starzec, który odbywa dla przy- jemności podróż dookoła świata w towarzystwie córki i wnuczki, zostaje uduszony w londyńskim hotelu. Głuchy, dobrotliwy starzec, znany filantrop, budzi się nagle, walczy, urywa część łańcuszka od zegarka swojego napastnika. Siły go jednak zawodzą, rzemień wpija się w szyję. Potem mor- derca patetycznym gestem rzuca na łóżko woreczek bezwar- tościowych kamyków. Idiotyczne! Czy ty coś z tego rozumiesz, Hayley? - Zagadkowa sprawa. - Też tak uważam. Chociaż uderza mnie parę rzeczy. Cie- bie zapewne też. - Niestety, nie marzę nawet o twojej klasie myślenia. - Nie bądź skromny, stary. Po prostu niezbyt dobrze dzi- siaj widzisz. Jeśliby koło łóżka stał człowiek walczący ze swoją ofiarą w łóżku, to na dywanie pozostawiłby jakieś śla- dy. To jest bardzo miękki, włochaty dywan. A tu żadnych śladów nie ma! - Żadnych? - Absolutnie żadnych. Rzuć jeszcze okiem na łóżko! - Na Jowisza! - W oczach Hayleya obudziło się zain- teresowanie. - Ktoś w nim spał oczywiście, ale... - Otóż to! W nogach i z jednej strony kołdra jest ciągle jeszcze wetknięta pod materac. Zbyt porządnie. Czyżby -od- była się tu walka na śmierć i życie? -- Chyba nie. - Jestem pewien, że nie. - Duff rozejrzał się skupionym wzrokiem. - Tak, to był pokój Drake'a. Wszędzie są jego rzeczy: aparat dla głuchych, ubranie na krześle. Ale coś mi mówi, że Hugh Morris Drakę został uduszony gdzie indziej. 3. Człowiek o słabym sercu Po tym zadziwiającym oświadczeniu Duff przez chwilę milczał wpatrując się w przestrzeń. W drzwiach pokoju zja- wił się dyrektor Kent. Twarz miał nadal zaniepokojoną i zmartwioną. - Czy mogę się na coś przydać? - spytał. - Chciałbym porozmawiać z osobą, która pierwsza odkry- ła zbrodnię - odpowiedział Duff. - Byłem pewien, że pan się tym zainteresuje. Ciało zo- stało znalezione przez Martina, który miał dyżur .na piętrze. On tu jest. Przyprowadziłem go ze sobą. Kent ruchem ręki przywołał służącego, który stał na kory- tarzu. Martin miał twarz pozbawioną wyrazu, był dużo młod- szy od większości swoich kolegów w hotelu. Gdy wchodził do pokoju, był wyraźnie zdenerwowany. - Dzień dobry - powitał go Duff wyjmując z kieszeni no- tes. - Jestem inspektor Duff ze Scotland Yardu. - Martin zaczął okazywać jeszcze większe zdenerwowanie. - Proszę mi dokładnie powiedzieć, jak to było dziś rano... - Otóż, panie inspektorze, ja... ja... mnie kazał pan Drakę, żebym go zawsze budził rano, bo w pokojach nie ma telefo- nów. On wolał jeść śniadanie na dole i bał się zaspać. Ciężko go było budzić, panie inspektorze, strasznie głuchy. Dwa razy musiałem chodzić do portiera na dół po klucz do pokoju i wchodzić do środka. Dziś rano za piętnaście ósma zapukałem do jego drzwi. Pukałem długo, ale bez skutku, więc poszedłem po klucz i portier powiedział mi, że od wczoraj klucza nie ma... > 21 - Głównego klucza? - Nie, panie inspektorze, zapasowego. Więc wziąłem wy- trych. Otworzyłem drzwi i wszedłem. Jedno okno było zamknięte i zasłonięte storą. Drugie otwarte i stora odsunięta. Dlatego w pokoju było jasno. Wszystko wydawało się w po- rządku, na stole widziałem ten aparat do słuchania, ubra- nie na krześle. Podszedłem do łóżka... no i zaraz potem po- biegłem zawiadomić pana dyrektora. Ja już nic więcej nie wiem, panie inspektorze... Duff zwrócił się do Kenta: - Co to było z tym zapasowym kluczem? - Dość dziwna sprawa - zaczął dyrektor. - To jest stary hotel, jak pan wie, stare wyposażenie. Nasze pokojowe nie r^aja kluczy pasujących do wszystkich pokoi piętra. Jeśli gość hotelowy wychodząc zabiera klucz, pokojowe nie mogą sprzątać, dopóki, nie dostaną zapasowego klucza od portiera. ''.Yi.zoraj lokatorka z pokoju dwadzieścia siedem, Irena Spicer, również z wycieczki doktora Loftona, wyszła zabierając klucz, mimo że służba uprzedza gości, by tego nie robili. Pokojowa wzięła zapasowy klucz od portiera, otworzyła drzwi, klucz zcftawiła w zfimku i zabrała się do roboty. Kiedy chciała potem zamknąć drzwi, okazało się, że klucza nie ma. Do tej pory się nie znalazł. Duff lekko się uśmiechnął. - Bez wątpienia klucz ten był użyty dziś około czwartej rano. - Popatrzył na Hayleya. - Premedytacja. Hayley skinął głową. - Czy zdarzyło się jeszcze coś, o czym powinniśmy wie- dzieć? - spytał Duff dyrektora. Kent chwilę się zastanawiał. - Owszem - powiedział. - Nocny portier zameldował o dwóch dość dziwnych wypadkach, które miały miejsce podczas jego służby. To już niemłody człowiek. Zatrzyma- łem go do dyspozycji Scotland Yardu; pozwoliłem mu zacze- kać w jednym z wolnych pokoi. Ale już przed chwilą po niego posłałem. Będzie najlepiej, jeśli on sam wszystko panu powie. W drzwiach ukazał się Lofton. - Oo, pan inspektor Duff - zauważył.- - Jeszcze brak 22 kilku osób z naszej grupy, pozostałych zebrałem, a zresztą wszyscy będą około dziesiątej. Paru mieszka na tym pięt- rze i... - Chwileczkę - przerwał mu Duff. - Właśnie chciałbym wiedzieć, kto zajmuje sąsiednie pokoje. Pan Kent wspominał, że pod numerem dwadzieścia siedem mieszka pani Spicer. Doktorze Lofton, będzie pan łaskaw zobaczyć, czy ona jest u siebie, a jeśli tak, to ją tu poprosić. Lofton wyszedł, a Duff zbliżył się do łóżka i prześcieradłem zasłonił twarz zmarłego. Po chwili, gdy Duff stał już pośrod- ku pokoju, wrócił Lofton w towarzystwie eleganckiej kobie- ty w wieku około trzydziestu lat. Była niewątpliwie piękna, . ale zmęczone oczy i ostre zmarszczki wokół ust pozwalały się domyślać dość wesołej przeszłości. - Pani Spicer - przedstawił Lofton. - Inspektor Duff ze Scotland Yardu. Kobieta spojrzała na Duffa z nagłym zainteresowaniem. - Pan chce ze mną mówić? Po co? - spytała. - Pani zapewne wie, co się tu zdarzyło dziś rano? - Nic nie wiem. Jadłam śniadanie w pokoju. Do tej chwili nie wychodziłam. Słyszałam przez ścianę rozmowy, ale... - W nocy zostało popełnione morderstwo. Lokator tego pokoju - powiedział Duff dobitnie, obserwując bacznie twarz kobiety. Pani Spicer zbladła. - Morderstwo! - krzyknęła i lekko się zachwiała. Hayley szybko podsunął jej krzesło. - Dziękuję! - Skinęła głową mechanicznie. - Ten bied- ny stary pan Drakę? Taki czarujący człowiek! To jest... to jest straszne' - Zgadzam się z panią - przyznał Duff. - Do pani poko- ju prowadzą stąd drzwi. Oczywiście były przez cały czas zamknięte? - Oczywiście! - Po obu stronach? Oczy jej zwęziły się. - Tego nie wiem. Po mojej stronie były zawsze zamknię- te, Podstęp Duffa nie udał się. - Słyszała pani w nocy jakieś hałasy? Odgłosy walki albo krzyk? - Nic nie słyszałam. - To dziwne. ' - Dlaczego dziwne? Ja dobrze sypiam. - A więc pani spała w chwili, gdy popełniono morder- stwo? Zawahała się. - Chce mnie pan złapać, panie inspektorze? Nie, nie mam najmniejszego pojęcia, kiedy popełniono morderstwo. > - Ależ oczywiście, że nie. Skąd mogłaby pani wiedzieć. ; Sądzimy, że około czwartej rano. Czy nie słyszała pani ja- kiejś rozmowy z tego pokoju w ciągu, powiedzmy, ostatnich dwudziestu czterech godzin? - Muszę się zastanowić... Wczoraj wieczorem byłam w tea- trze... - Sama? - Nie, z panem Stuartem Vivianem, to członek naszej wy- cieczki... Kiedy wróciłam do hotelu około dwunastej, nic nie słyszałam... Ale wcześniej, kiedy ubierałam się 'do kolacji... tak, słyszałam bardzo głośną rozmowę... Niemal kłótnię. - Ile osób brało w tym udział? - Tylko dwie. Dwóch mężczyzn. Rozmawiał pan Drakę i... - zawahała się. - Poznała pani drugi głos? - Tak. Jego głos łatwo odróżnić. Mam na myśli doktora Loftona. Duff odwrócił się do kierownika wycieczki, .j, - Czy pokłócił się pan ze zmarłym wczoraj przed kola- cją? - zapytał surowo. Doktor był wyraźnie zakłopotany. - Nie nazwałbym tego kłótnią - zaprotestował. - Wstą- piłem, żeby mu podać program na dzisiaj. On skorzystał z okazji i zaczął krytykować skład osobowy wycieczki. Twier- dził, że nie wszyscy są na poziomie. - Miał zupełną rację - wtrąciła pani Spicer. - Oczywiście moja reputacja jest mi droga - ciągnął Lofton. - Nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju zarzu- tów. To prawda, że w tym roku, ze względu na ogólny zastój 24 w interesach, musiałem przyjąć parę osób, które normalnie... no, nie byłyby przyjęte, ale poza ich środowiskiem nie moż- na im nic zarzucić. Jestem tego pewien. Dlatego też czułem się urażony uwagami pana Drake'a i odpowiedziałem dosyć... ostro. Nie była to jednak awantura, która mogłaby doprowa- dzić do czegoś takiego - zrobił ruch głową w stronę łóżka. Duff zwrócił się do pani Spicer: - Nie słyszała pani, czego ta rozmowa dotyczyła? - Nie, zresztą się nie starałam. Wydawało mi się tylko, że obaj panowie byli bardzo podekscytowani. - Gdzie pani mieszka? - spytał Duff. - W San Francisco. Mąż mój jest maklerem giełdowym. Niestety był zbyt zajęty, by towarzyszyć mi w podróży. - Czy to jest pani pierwsza podróż za granicę? - O nie! Skąd! Wyjeżdżałam już wiele razy. Dwukrotnie brałam udział w wycieczkach dookoła świata. - No, no. Ameryka to kraj wielkich podróżników. Teraz poprosimy panią na dół do salonu, gdzie zbierają się wszyscy członkowie wycieczki. - Dobrze, już idę... Po chwili wrócił daktyloskop i wręczając Duffowi rzemień od walizki powiedział: - Nie ma żadnych śladów, panie inspektorze. Dokładnie wytarto pasek, a potem dotykano tylko przez rękawiczki. Duff podsunął rzemień doktorowi Loftonowi. - Widział pan kiedy ten rzemień na bagażu któregoś z pańskich... hm... podopiecznych? To było chyba narzę- dzie... - Zamilkł zaskoczony wyrazem twarzy kierownika. - Dziwne, bardzo dziwne - wyszeptał Lofton. - Mam identyczny rzemień przy jednej z moich toreb podróżnych. Kupiłem go tuż przed wyjazdem z Nowego Jorku. - Proszę go łaskawie przynieść - polecił inspektor. - Chętnie - zgodził się doktor i wyszedł. Dyrektor hotelu wysunął się naprzód. - Pójdę zobaczyć, czy stróż nocny jest gotów - powie- dział. Po jego odejściu Duff spojrzał na Hayleya. - Nasz pan Lofton wpadnie, zdaje się, w kłopoty. - Nosi zegarek na ręku...' ^ zauważył Hayley. 25 - Zwróciłem uwagę. Ale czy zawsze go nosił, czy też miał inny z platynowym łańcuszkiem? Nie, to nonsens. On nie wygląda na człowieka, który by tak ryzykował. Wiedziałby, że tak czy inaczej to zrujnuje jego interes. Już samo to jest całkiem niezłym alibi. - Chyba że zamierzał zmienić pole działania i sferę inte- resów - poddał Hayley. - Tak. W tym wypadku okazywane przez niego zmartwie- nie w istocie byłoby wspaniałą pozą. Ale po co by mówił, że ma podobny rzemień? Lofton wrócił. Miał przygnębioną twarz. - Inspektorze, mój rzemień zginął. - Czyżby? A może to jest pański rzemień? - wręczył mu trzymany w ręku pasek. Doktor obejrzał go dokładnie. - Jestem skłonny przypuszczać, że tak - powiedział. - Kiedy ostatnio miał go pan w r"ku? - W poniedziałek wieczorem, kiedy się rozpakowywałem. Wsadziłem torbę do szafy i dopiero teraz tam poszedłem... - Spojrzał błagalnie na Duffa. - Ktoś chce rzucić na mnie podejrzenie! - Co do tego nie ma wątpliwości. Kto mógł wejść do pa- na pokoju? - Wszyscy. Wszyscy wchodzą i wychodzą, pytając o spra- wy związane z wycieczką. To nie znaczy, że podejrzewam o tę potworną zbrodnię kogoś z mojej grupy, nie. Masę in- nych ludzi miało dostęp do mego pokoju przez ostatnie pięć dni. Pokojowe, niech pan sobie przypomni, prosiły nas o nie^ zamykanie drzwi, gdy wychodzimy. Duff skinął głową. - Niech pan się nie martwi, doktorze Lofton. Nie wierzę, aby pan był na tyle naiwny, by dusić człowieka rzemieniem, który można tak łatwo zidentyfikować. Chwilowo zostawmy ten temat. Proszę mi powiedzieć, kto zajmuje drugi sąsiadu- . jacy pokój? Wie pan? - Wskazał drzwi po drugiej stronie. - Chyba numer dwadzieścia dziewięć. <' - Wiem. Pan Walter Honywood, wielki dżentelmen, milio- ner z Nowego Jorku. Tak, też z naszej wycieczki. - Być może jest u siebie. Proszę go poprosić, aby tu na 26 chwilę wstąpił, no a potem proszę kontynuować wysiłki w celu zebrania całej wycieczki na dole. Po wyjściu doktora Duff spróbował otworzyć drzwi pro- wadzące z pokoju Drake'a do numeru dwadzieścia dziewięć. Ale drzwi były zaryglowane od wewnątrz. - Ten rzemień... szkoda - skomentował Hayley łagod- nie. - To wyłącza nam doktora Loftona. - Chyba tak - zgodził się Duff. - Albo mamy do czy- nienia z niezwykle przebiegłym człowiekiem: "To jest mój rzemień, został skradziony z mojego schowka". Nie, morder- cy nie są tak przebiegli. Ale sytuacja w ogóle jest niekorzy- stna, gdyż Lofton staje się w pewnym sensie naszym po- wiernikiem, choć tego nie pragnę, mimo że będziemy jesz- cze potrzebowali kogoś z tej grupy, komu będzie można zau- fać. Wysoki, przystojny mężczyzna lat trzydziestu kilku stanął w drzwiach pokoju. - Jestem Walter Honywood - powiedział. - Bardzo mnie przybiła usłyszana wiadomość. Zajmuję, jak panowie wiecie, pokój dwadzieścia dziewięć. - Proszę wejść, panie Honywood - poprosił Duff. - Już pan słyszał o tym, co się stało? - Tak. Powiedziano mi podczas śniadania. - Proszę siadać. Pan Honywood usiadł. Twarz miał niemal purpurową, ogo- rzałą, a włosy siwiejące. Wyglądał na człowieka, który żyje bardzo intensywnie jak na swoje lata. Duff przypomniał so- bie panią Spicer - ostre linie wokół ust, znużony, lekko pre- tensjonalny błysk w oczach. - Nie wiedział pan nic o morderstwie? Powiedziano panu dopiero przy śniadaniu? - zapytał inspektor. - Nic, absolutnie nic. - To dziwne... - O co panu chodzi? - Przez twarz Honywooda prze- •; mknął błysk strachu. ; - Przecież to się działo w sąsiednim pokoju. Nie słyszał ^pan żadnych krzyków, odgłosów szamotania się? - Nic. Śpię bardzo mocno. - Więc spał pan w chwili, kiedy popełniony był mord? 27 - Z całą pewnością. - A więc pan wie, kiedy to było? - Ach, no nie, oczywiście, że nie wiem! Ja tylko przy- puszczam, że spałem. Inaczej musiałbym bez wątpienia coś usłyszeć... Duff uśmiechnął się. - Rozumiem. Proszę mi powiedzieć, czy drzwi pomiędzy pana pokojem a tym były zawsze zaryglowane? - Oczywiście. - Po obu stronach? - Oczywiście. Duff uniósł brwi. - Skąd pan wie, że były zaryglowane i po tej stronie? - No, bo... kilka dni temu rano słyszałem, jak portier bez powodzenia usiłował dostukać się do pana Drake'a. Otwo- .:_ rzyłem drzwi po mojej stronie, myśląc, że moglibyśmy się • dostać do niego tą drogą. Ale drzwi były zamknięte. ;'! Poprzedni opanowany nastrój wyraźnie opuścił Hor.y- ; wooda. Spocił się, a twarz jego nabrała szarej, chorobliwej barwy. Duff obserwował go z głębokim zainteresowaniem. - Wydaje mi się, że już gdzieś słyszałem pana nazwisko. - Być może. Jestem reżyserem teatralnym w Nowym Jorku i reżyserowałem również w Londynie. Bez wątpienia zna pan też nazwisko mojej żony. Miss Sybil Conway, aktor- ka, występowała w Anglii. - Żona towarzyszy panu w tej podróży? - Nie. Dwa miesiące temu... rozeszliśmy się i moja żona wyjechała do San Remo na włoskiej Riwierze. Nadal tam przebywa. Plan mojej podróży przewiduje zatrzymanie się w San Remo. Mam nadzieję, że spotkam żonę, załagodzę nie- porozumienie i namówię ją, by towarzyszyła mi w tej wy- cieczce. Pan Honywood wyjął papierosa, włożył go do ust i zbliżył do niego rękę z zapaloną zapalniczką. Ręka bardzo mu drża- ła. Podniósłszy oczy do góry, zobaczył, że detektyw bacznie mu się przygląda. - Ta historia jest dla mnie wielkim wstrząsem - wyjaś- nił. - Poznałem pana Drake'a na statku i od razu go polubi- łem. Poza tym nie jestem w najlepszej formie. Właśnie dla- PS- tego wybrałem się na tę wycieczkę. Po wyjeździe żony zała- "' roałem się nerwowo i lekarz podsunął mi myśl podróży. - Ale czy to nie jest trochę dziwne, panie Honywood, że człowiek, który dopiero co przeżył załamanie nerwowe, ma taki... zdrowy sen? - spytał Duff. Honywood wydawał się przestraszony. - Ja, ja nigdy, ja zawsze dobrze sypiałem - odpowie- dział. - Jest pan szczęśliwym człowiekiem - stwierdził Duff. - Proszę pana, za chwilę spotykam się z wszystkimi , członkami waszej wycieczki w salonie na parterze. Pan bę- •', dzie łaskaw dołączyć do swoich towarzyszy podróży. - Ode- '" słał pana Honywooda na dół, a po jego wyjściu zwrócił się " do Hayleya: - Słyszałeś? - spytał. - Boi się czegoś. - I to bardzo - zgodził się Duff. - Wie dużo więcej, i^ mówi. Jest czymś mocno wstrząśnięty... Ale to nie żaden do- wód. Powoli, musimy iść powoli. Nie wolno nam jednak za- pominać o panu Honywoodzie. Wie, kiedy morderstwo zosta- ło popełnione, wie, że drzwi były zamknięte po obu stronach. Załamanie nerwowe! Nawet na to wygląda. Ale śpi jak su- seł. Tak, trzeba zwracać uwagę na pana Honywooda. . Wrócił Kent w towarzystwie starego służącego, który do .złudzenia przypominał pana Pickwicka. - Eben, nocny portier - wyjaśnił Kent. - Ma coś do za- komunikowania. - Słucham - odparł Duff. - Cóż pan ma do powiedze- nia, panie Eben? - Ano było tak - odezwał się staruszek. - Robię obchód hotelu tak co godzinę i nakręcam zegar kontrolny. Kiedy przyszedłem na to piętro w czasie obchodu o drugiej w nocy, zobaczyłem jakiegoś pana stojącego przed drzwiami pokoju... - Którego pokoju? - Nie jestem zupełnie pewny, panie inspektorze, ale myś- lę, że to był numer dwadzieścia siedem. - Dwadzieścia siedem? Tam mieszka pani Spicer. Proszę mówić dalej! - Więc, panie inspektorze, zobaczyłem go, on mnie usły- szał, szybko się odwrócił i podszedł do mnie, do schodów. 29 "Dobry wieczór", powiedział. "Obawiam się, że zabłądziłem, •.... poszedłem za wysoko. Mój pokó] jest o piętro niżej". Rob.'ł '< wrażenie dżentelmena, gościa hotelowego, więc go o nic wie- "i cej nie pytałem i nie zatrzymywałem. Powinienem był go . wybadać, ale w naszym hotelu nigdy do tej pory nie mieliś- -•; my żadnych dziwnych wypadków, tak że nie pomyślałem o tym. - Czy widzieliście jego twarz? - Zupełnie wyraźnie, panie inspektorze. Na korytarzu paliło się światło, mogę zidentyfikować tego pana, o ile on tu jeszcze jest. - Dobrze. - Duff wstał. - Zaraz zobaczycie członków grupy doktora Loftona. - Chwileczkę, panie inspektorze. Miałem jeszcze jedną małą przygodę... - Co jeszcze? - Podczas obchodu o czwartej rano, kiedy przyszedłem na to piętro, światło już się nie paliło. Było zupełnie ciemno. Pomyślałem, że przepalone korki, i sięgnąłem do kieszeni po latarkę elektryczną. Nagle uświadomiłem sobie, że ktoś koło mnie stoi. Czułem to, panie inspektorze, czułem ciężki od- dech. Zapaliłem latarkę i zdążyłem zobaczyć szary garnitur. Potem latarkę wytrącono mi z ręki - ktoś mnie uderzył... Walczyliśmy trochę, ale ja już nie jestem taki młody. Chwyci- łem go za kieszeń marynarki, prawą kieszeń, bo chciałem go przytrzymać, kiedy usiłował uciekać. Materiał się roz- darł, na pswno, czułem to. Wtedy on mnie mocno uderzył i upadłem. Zamroczyło mnie na chwilę, a kiedy wstałem, to go już nie było. -- Jesteście pewni, że ten człowiek ubrany był w szary garnitur? I że rozerwaliście prawą kieszeń jego marynarki? - Mogę przysiąc. - Czy sądzicie, że mieliście do czynienia dwukrotnie z tym samym człowiekiem: raz pod drzwiami pokoju o dru- giej i potem w ciemnościach? - Nie jestem tego pewien, panie inspektorze. Ten drugi wydał mi się trochę masywniejszy. Ale tak mi się mcgło tylko wydawać. - Co zrobiliście potem? 30- - Zszedłem na dół i powiedziałem głównemu portierowi. Razem przeszukaliśmy cały hotel tak dokładnie, jak tylko to było możliwe bez niepokojenia gości. Nie znaleźliśmy ni- kogo. Zastanawialiśmy się, czy nie zadzwonić na policję, ale to jest bardzo sławny i cieszący się najlepszą opinią hotel, panie inspektorze, więc wydawało się, że będzie najlepiej... - I zupełnie słusznie! - wtrącił sucho dyrektor Kent. - Wydawało się, za najlepiej będzie nic nie mówić, bo do- wie się jeszcze prasa i narobi hałasu. Więc nie robiliśmy nic więcej. Oczywiście zameldowałem o obu incydentach panu Kentowi, kiedy przyszedł dziś rano. - Czy od dawna pracujecie w hotelu Broome'a, Eben? - zapytał Duff - Od czterdziestu ośmiu lat, panie inspektorze. Zacząłem jako czternastoletni chłopiec. - Bardzo chwalebne takie przywiązanie do miejsca pra- cy - zauważył inspektor. - Poczekajcie w biurze pana Ken- ta. Będę was potrzebował później. - Oczywiście, panie inspektorze - odpowiedział Eben i wyszedł. ''• Duff zwrócił się do Hayleya: -'Idę na dół obejrzeć tych globtroterów. - Jeśli mi nie weźmiesz za złe uwagi, stary, mógłbyś zabrać w tym czasie paru swoich ludzi z komendy i przejrzeć wszystkie pokoje podopiecznych doktora Loftona. Pan Kent bez wątpienia będzie szczęśliwy mogąc ci służyć za przewodnika. - Szczęściem bym tego nie nazwał - mruknął Kent po- nuro. - Skoro jednak trzeba... - Niestety tak. Oderwany kawałek łańcuszka od zegarka, szare ubranie z rozdartą kieszenią... hm. Mało prawdopodob- ne, żeby ci się udało, stary. Ale nie możemy niczego zanie- dbać. - Duff zwrócił się do daktyloskopa i fotografa, którzy przez cały czas kręcili się po pokoju. - Jeszcze nie skończy- liście? - Właśnie kończymy, panie inspektorze - odpowiedział ekspert. - Czekajcie tu na mnie i wszystko dobrze obejrzyjcie - polecił Duff. Wyszedł na korytarz z Hayleyem i Kentem. Sta- nął rozglądając się dokoła. - Cztery pokoje na tym koryta- 31 rzu! Dwadzieścia siedem, osiem i dziewięć to pani Spicer, Drakę i Honywood. A kto zajmuje trzydziestkę? Obok Hony- wooda? - Pan Patrick Tait - odpowiedział Kent. - Również z wycieczki doktora Loftona. Mężczyzna około sześćdziesiąt- ki, bardzo dystyngowany... jak na Amerykanina. O ile wiem, był on w Stanach bardzo znanym adwokatem od spraw kry- minalnych. Niestety ma bardzo słabe serce i wobec tego za- :' brał ze sobą towarzysza podróży, sekretarza, młodego dwu- ; dziestoparoletniego człowieka. Pan Tait z pewnością czeka na dole. I jego towarzysz podróży również. Duff zszedł sam na dół. Doktor Lofton spacerował niespo- kojnie tam i z powrotem przed otwartymi drzwiami saloni- ku. W głębi mignęła Duffowi grupka ludzi czekających wśród zblakłego przepychu pluszowych obić. - O, jest pan, inspektorze - przywitał go doktor. - Jeszcze nie ma wszystkich. Brak kilku osób, ale już docho- dzi dziesiąta i zaraz powinny nadejść. O właśnie! Korpulentny, pełen godności mężczyzna szedł korytarzem od strony wejścia przy Ciarges Street. Wielka grzywa śnież- nobiałych włosów nadawała mu wygląd w istocie dystyr?^ gowany... jak na Amerykanina. - Pan Tait - przedstawił Lofton. - Pan inspektor Duff ze Scotland Yardu. Siwy mężczyzna wyciągnął rękę. - Bardzo mi przyjemnie... - Miał głęboki, dudniący głos. - Co ja słyszę. Morderstwo! Nie do wiary! Zupełnie nie do wiary! Kto - jeśli mogę spytać - kto padł ofiarą? - Proszę do salonu, panie Tait - odpowiedział Duff. - Wszystkich szczegółów dowie się pan za chwilę. Przykra sprawa... Tait się odwrócił i pewnym krokiem przestąpił próg salo- nu. Przez chwilę jakby liczył obecnych, potem wydał zdu- szony okrzyk i runął jak długi na podłogę. Duff dopadł go pierwszy. Obrócił starego pana na wznak i z niepokojem pa- trzył na jego twarz. Była równie bez wyrazu jak twarz za- mordowanego w pokoju dwadzieścia osiem. 32 4. Duff przegapia possialsę W następnej chwili przy boku Duffa pojawił się młody przystojny Amerykanin o szczerych, szarych oczach, w tym momencie trochę przerażonych. Wydobył z buteleczki małą, podobną do perły pastylkę, zgniótł ją w swojej chusteczce do nosa i podsunął pod nos Patrickowi Taitowi. - Silny środek pobudzający - wyjaśnił rzucając spojrze- Ilie na inspektora. - Za chwilę odzyska przytomność, jestem pewien. Kazał mi to robić, gdyby dostał ataku... •' - Rozumiem. Pan jest sekretarzem pana Taiła? ; - Tak jest. Nazywam się Mark Kennaway. Pan Tait ,miewa często tego rodzaju wypadki, i dlatego właśnie zaan- gażował mnie na wyjazd. Po chwili mężczyzna na podłodze poruszył się i otworzył oczy. Oddychał ciężko, twarz miał bielszą niż jego siwe wło- sy. Duff zauważył drzwi po przeciwnej stronie salonu. Pod- szedł do nich i odkrył, że prowadzą do mniejszego pokoju wyposażonego między innymi w szeroki i wygodny tapczan. - Może przenieśmy go tutaj, panie Kennaway - zapropo- nował. - Pan Tait jest jeszcze zbyt osłabiony, aby iść po schodach. - Wziął starego człowieka na ręce i zaniósł go na , tapczan. - Pan z nim zostanie - dodał. - Porozmawiamy z panami później. - Wrócił do większego pokoju zamyka- jąc za sobą drzwi. Przez chwilę rozglądał się po reprezentacyjnym salonie ho- telu Broome'a. Rzucała się w oczy obfitość czerwonego plu- szu i drzewa orzechowego: ambitne zamierzenie pierwotnego ł 3 - charlie Chan prowadzi śledztwo ' f> 33 dekoratora. Nic tu nie zostało zmienione od lat. W biblio- teczce stało kilka zakurzonych tomów, na stole walał się stos prowincjonalnych gazet, na ścianach wisiały sportowe scenki, ale nieskazitelna niegdyś biel papieru została przyżółcona przez czas. Grupa ludzi z nieco późniejszej epoki niż ten sa- lon spoglądała na inspektora Duffa poważnymi i chyba tio- chę zaniepokojonymi oczami. Na dworze słońce przebiło się wreszcie przez mgłę i wpadało teraz przez małe .szybki okien, oświetlając kilkanaście twarzy, które miały być głównym przedmiotem dociekań inspektora przez wiele następnych dni. Duff zwrócił się do Loftona: • - Jeszcze nie ma wszystkich? - Brak pięciu osób. Nie Ucząc pana T.aita i jego sekre- tarza oraz pani Potter... -- Trudno - Duff wzruszył ramionami. - Zresztą może- my i tak zaczynać. Wysunął mały stolik na środek pokoju i usiadł za nim, wyjmując z kieszeni notatnik. - Przypuszczam, że wszyscy już wiedzą, co się stało. Mówię o zamordowaniu pana Drake'a w pokoju dwadzieścia osiem, dziś w nocy. - Nikt się nie odezwał, Duff mówił da- lej: - Państwo pozwolą, że się przedstawię. Jestem inspek- tor Duff, ze Scotland Yardu. Muszę państwa ostrzec, że ca- ła wasza grupa ma pozostawać na terenie hotelu do dyspozy- cji Scotland Yardu aż do odwołania. Niski mężczyzna w złotych okularach zerwał się jak opa- rzony. - Coś podobnego! - krzyknął wysokim, piskliwym gło- sem. - Wobec tego wycofuję się z wycieczki! Nie jestem przyzwyczajony do tego, żeby mnie wplątywano w morder- stwa. W Pittsfieid w Massachusetts, gdzie stale mieszkam... - To świetnie - powiedział Duff zimno. - Dziękuję, nie wiedziałem zupełnie, od kogo zacząć. -Zaczniemy od pana. - Wyjął wieczne pióro. - Pańskie nazwisko? - Norman Fenwick. - Wymówił to jak Fenik. - Pan będzie łaskaw przeliterować. - F-e-n-w-i-c-k. To jest angielskie nazwisko, nie wiedział pan? 34 - Pan jest Anglikiem? - Angielskiego pochodzenia. Moi przodkowie przybyli Massachusetts w tysiąc sześćset pięćdziesiątym roku. Po iwolucji pozostali lojalni wobec kraju macierzystego. - To było już dosyć dawno i nie sądzę, by miało wpły-w a obecną sprawę. - Duff uśmiechnął się ponuro, przygląda- no się niemal z niesmakiem niskiemu mężczyźnia, który tak iardzo chciał wkupić się w łaski Brytyjczyka. - Czy pan lodróżuje sam? - Nie. Z siostrą. - Wskazał na niepozorną, siwą kobie- :. - Panna Laura Fenwick. - Duff zapisał. - Czy pan albo pańska siostra wiecie coś o wypadku, któ- |y miał miejsce dzisiejszej nocy? Pan Fenwick najeżył się. - Co. pan przez to rozumie, mój panie? - Spokojnie, spokojnie, proszę pana. Naprawdę nie mam 'czasu na zabawy. Zadałem pytanie: Czy państwo słyszeli, widzieli czy wyczuli coś, co mogłoby mieć jakiś związek z tą sprawą? - Nie. I odnosi się to również do mojej siostry. ^ - Czy wychodzili państwo dziś rano z hotelu? Jeśli tak, to dokąd? : - Spacerowaliśmy trochę w śródmieściu. Ostatnie spojrze- nie na Londyn. Oboje bardzo lubimy to miasto. Naturalna tzecz, jesteśmy brytyjskiego pochodzenia... , ; - To wszystko. Dziękuję. ; - Jeszcze chwileczkę, inspektorze. My pragniemy odłączyć "się od tej wycieczki natychmiast! Natychmiast! Ja nie chcę mieć nic wspólnego... - Powiedziałem już państwu, że musicie pozostać tu w hotelu. Sprawa jest zdecydowana. - Dobrze, dobrze, zwrócę się do naszego ambasadora, jest starym przyjacielem mojego wuja... - Oczywiście, powinien pan natychmiast to zrobić - od- ciął się Duff. - Kto następny? Panna Pamela! Myśmy już rozmawiali. I pani Spicer. Z panią też. Pan?... - Duff kolej- F wracał się do siedzących. Stuart Vivian z Del Monte, Kalifornia - odparł zapy- ^35 tany, opalony, szczupły mężczyzna, .którego niewątpliwie można by nazwać przystojnym, gdyby nie głęboka blizna w poprzek czoła. - Całkowicie podzielam pogląd pana Fen- wicka. Nie rozumiem ograniczeń naszej swobody w związ- ku z ta sprawą. Dla mnie zamordowany był osobą całkowi- cie obcą, nawet z nim nigdy nie rozmawiałem. Nie znam też nikogo z pozostałych - rozejrzał się dokoła. - Z jednym wyjątkiem - przypomniał mu Duff. - A oczywiście, tak. Z -jednym wyjątkiem. - Pan wczoraj zaprosił panią Spicer do teatru? -- Tak. Pani Spicer jest moją znajomą już od dawna. - Czy planowaliście państwo tę wycieczkę razem? -Impertyncnckie pytanie!- wybuchnęła kobieta. - To przekracza wszelkie granice! - krzyknął Vivian że złością. Uspokoił się jednak po chwili. - Nie, czysty przy- padek. Nie widziałem pani Spicer od roku i proszę sobie wyobrazić, co to była za niespodzianka, kiedy w Nowym Jor- ku dowiedziałem się, że jest ona uczestniczką tej samej wy- cieczki. Oczywiście nie było powodu, abyśmy nie mieli jechać razem. I nie wie - Oczywiście -- zgodził się uprzejmie Duff. pan nic o zamordowaniu pana Drake'a? - Skąd miałbym wiedzieć? - Czy wychodził pan z hotelu dziś rano? - Tak, poszedłem się przejść. I chciałem sobie kupić ko- szule w Burlington Arcade. - Czy robił pan jeszcze jakieś inne zakupy? - Nie. - Czym się pan zajmuje? - Od czasu do czasu gram trochę w polo. - I bliznę zdobył pan z pewnością na boisku? - Tak. Kilka lat temu paskudnie upadłem. Duff rozejrzał się po zebranych. - Panie Honywood, jeszcze jedno pytanie do pana... Ręka Honywooda drżała, kiedy wyjmował z ust papierosa.^ - Słucham, panie inspektorze. [ - Czy pan wychodził dziś rano z hotelu? . | - Ja? Nie, nie wychodziłem. .Zaraz po śniadaniu przy-r 36 szedłem tutaj i przeglądałem stare egzemplarze "New York Tribune". . ' - Dziękuję. A teraz pan. - Wzrok Duffa skierowany był na mężczyznę w średnim wieku, z jastrzębim nosem i ude- rzająco małymi oczami. Chociaż ubrany dość dobrze i swo- bodny w zachowaniu, wydawał się jakoś nie pasować do ca- łego towarzystwa. - Kapitan Roland Keane - przedstawił się. - Wojskowy? - zapytał Duff. - Cóż, hm, tak. - Oczywiście, że wojskowy - wtrąciła Pamela Potter, z pretensją patrząc na Duffa. - Kapitan Keane mówił mi, że służył' w armii brytyjskiej i był stacjonowany przez wiele lat w Indiach i Afryce Południowej. Duff zwrócił się do kapitana. - Czy to prawda? - Właściwie... - Keane zawahał się. - Niezupełnie tak było. Może trochę koloryzowałem. Widzi pan, na statku... - Rozumiem - Duff skinął głową. - W tej sytuacji człowiek stara się zrobić dobre wrażenie, nie zawsze ogląda- jąc się na prawdę. Wiem, wiem. Czy służył pan w wojsku, kapitanie Keane? Keane znowu się zawahał. Ale inspektor ze Scotland Yar- du ma zbyt wiele sposobów sprawdzenia danych personal- nych człowieka, by jakiekolwiek kłamstwa się opłacały. - Przepraszam, ale... - jąkał się. - Ja, hm, to jest tytuł honorow'y. Oznacza, hm, niewiele... - Czym się pan zajmuje? - Obecnie niczym. Byłem kiedyś... inżynierem. ' - Jak pan trafił na tę wycieczkę? - No cóż, zapisałem się dla przyjemności, rzecz jasna! - Mam nadzieję, ż.e spotkało pana wiele przyjemnycK- rzeczy. Co pan wie o wypadkach dzisiejszej nocy? - Absolutnie nic. - Przypuszczam, że i pan był na spacerze dzisiaj rano? - Owszem. Inkasowałem czek w banku American Express. - Hm, sądziłem, że czeki naszego biura podróży... - wtrą- ;ił doktor Lofton z wyraźną pretensją w głosie. 37 - Wziąłem parę czeków American Express - odpowie- dział Keane. - Czy jakieś prawo tego zabrania? - Ta sprawa była wyjaśniona w naszej umowie - zaczął Lofton, lecz Duff uciszył go i zwrócił się do mężczyzny sie- dzącego w rogu. - Pozostaje jeszcze pan w rogu - powiedział pochylając lekko głowę w kierunku wysokiego mężczyzny w samo- działowym ubraniu. _ Mężczyzna ten trzymał ciężką laskę, a jedną nogę miał sztywno wyciągniętą przed siebie. - Pańska godność? - spytał Duff. - John Ross - odpowiedział zapytany. - Pracuje -w przemyśle drzewnym w Takoma, stan Washington Ma- rzyłem o tej podróży od lat, ale nigdy nie przypuszczałem, że to będzie coś takiego. Moje życie jest otwartą księgą, in- spektorze. Niech pan powie słowo, a odczytam panu głośno każdą stronicę, którą pan wybierze. -- Pan jest Szkotem, jeśli się nie mylę? - Czy moje ,,r" ciągle jeszcze pokutuje? - uśmiechnął się Ross. - Nie powinno; Bóg mi świadkiem, że jestem już w Ameryce dość długo. Widzę, że pan spogląda na moją no- gę. Skoro już wszyscy się tłumaczymy z naszych blizn i na- szych słabostek, powiem panu, że kilka miesięcy temu, pod- czas pobytu w lasach sekwojowych, byłem na tyle głupi, że podstawiłem nogę pod pień, który się osunął. Rezultat: .poła- mane kości. Nie zrosły się tak, jak powinny. - Przykry wypadek. Wie pan coś o sprawie, którą?... - Absolutnie nic, inspektorze. Niestety, nie mogę*panu po- móc. Miły człowiek był ten Drakę. Poznałem go bliżej na st&tku. Obaj znosiliśmy dość dobrze podróż. Polubiłem go bardzo. - Dzisiaj rano i pan na pewno... Ross skinął głową. - Tak, wyszedłem na spacer. Mgła i to wszystko, Londyn to bardzo interesujące miasteczko, inspektorze. Powinno le- żeć na wybrzeżu Pacyfiku. . - Owszem, przydałby się nam tamtejszy klimat - odpo- wiedział Duff. Ross pochylił się z zainteresowaniem. 38 - Zna pan tamte strony, inspektorze? - Owszem, byłem tam parę lat temu, ale krótko. - No i co pan o nas sądzi? - zapytał handlarz drzewem. Duff roześmiał się i potrząsnął głową. - Porozmawiamy kiedy indziej. Teraz mam pilniejsze sprawy na głowie. - Wstał. - Proszę tu chwilę zaczekać, zaraz wrócę. - Wyszedł. Fenwick podszedł do doktora Loftona. - Żądam zwrotu pieniędzy za wycieczkę - zaczął patrząc przenikliwie przez swoje grube szkła. - Na jakiej podstawie? - zapytał Lofton uprzejmie. B - Czy pan przypuszcza, że my pojedziemy dalej po tym, pfco się stało? " - Wycieczka trwa dalej - oświadczył Lofton. -. Czy pan jedzie, czy nie, to zależy od pfna. Pracuję w moim zawo- dzie od wielu lat i mogę panu powiedzieć, że śmierć nie jest zjawiskiem zupełnie wyjątkowym wśród uczestników moich wycieczek. Przypadkowo tym razem nie jest to zwykła śmierć, ale morderstwo, trudno. Nie zmienia to moich pla- nów. Będziemy musieli pozostać przez parę dni w Londy- nie - również trudno. Siła wyższa! Proszę przeczytać pań- ską umowę, panie Fenwick. Za siłę wyższą nie odpowiadam. Poprowadzę wycieczkę dookoła świata według planu i w od- powiednim czasie. Jeśli pan chce zrezygnować, proszę bar- dzo, ale nie otrzyma pan zwrotu wpłaconych pieniędzy. - Skandal! - krzyknął Fenwick. Zwrócił się do pozosta- łych: - Musimy się trzymać razem! Zawiadomimy ambasa- dę! Nikt go jednak nie poparł, więc Fenwick zamilkł. Powrócił Duff, prowadząc Ebena, nocnego portiera. - Proszę państwa - zaczął inspektor. - Poprosiłem tego człowieka, aby spróbował zidentyfikować pswną osobę, która o godzinie drugiej w nocy była trochę zdezorientowana co do położenia swojego pokoju. Osoba ta zabłądziła na piętro, na którym miało miejsce morderstwo! - Odwrócił się do Ebena, pilnie studiującego twarze obesnych w salonie. Eben kolejno przenosił wzrok z Loftona na Honywooda, potem na Rossa, na Viviana. Na twarzy Fenwicka zatrzymał się za- ledwie ułamek sekundy. 39 - To ten - powiedział wreszcie stanowczo, wskazując Ronalda Keane'a. Keane wyprostował Się. - O co chodzi? - Chodzi o to, że spotkałem pana w czasie mojego obcho- du o drugiej w nocy. Powiedział pan, że omylił się pan i tra- fił na złe piętro. - Czy tak było? - zapytał Duff ostro. - Właściwie... - Keane obejrzał się niespokojnie. - Tak, no tak, widzi pan, nie mogłem spać, chciałem pożyczyć książ- kę do czytania. - Stary kawał z książką do czytania. - Być może, że stary - odparł Keane z nową energią - ale czasami się zdarza wśród ludzi umiejących czytać. Wie- działem, że Tait ma masę książek, jego sekretarz czyta mu do późnej nocy. Odkryłem to na statku. Wiedziałem rów- nież, że ma pokój na trzecim piętrze, chociaż nie byłem pew- ny numeru. Pomyślałem sobie, że pójdę na górę, posłucham pod drzwiami i gdy usłyszę, że ktoś czyta, zapukam i popro- szę o książkę. Ale nie usłyszałem, pewno już spał. Kiedy spotkałem portiera, właśnie wracałem do swego pokoju... - A cóż ma do tego błądzenie? - spytał Duff. - Nie uważałem za konieczne omawiać moich potrzeb lite- rackich z portierem. Co go to obchodzi? Po prostu powiedzia- łem pierwszą rzecz, która mi przyszła do głowy. - Zły zwyczaj - zauważył Duff. Przez chwilę wpatrywał się w twarz Keane'a. Podła twarz. Wcale mu się nie podoba- - ła. Ale wyjaśnienie brzmiało dość prawdopodobnie. Posła-;; nowił mieć jednak na oku tego człowieka. Przebiegły, czuj- ny typ.. daleki od prawdomówności. - Dziękuję wam, Eben •- powiedział do portiera. - Możecie już iść. Hayley na pewno jeszcze przeszukuje pokoje. Wszyscy pozostaną w salonie, dopóki ich nie zwolnię - dodał i ignorując chór protestów, szybko zamknął za sobą drzwi od sąsiedniego sa- loniku. Patrick Tait siedział sztywno na sofie, ze szklanką whisky w ręku. Kennaway kręcił się, zaabsorbowany, dokoła. - Ach, pan Tait! Bardzo się cieszę, że czuje się pan le- piej - odezwał się Duff. 40 Tait skinął głową. - To głupstwo - powiedział. - Głupstwo. - Dudniący głos zamienił się teraz niemal w szept. - Zdarzają mi się takie ataki, dlatego właśnie mam przy sobie pana Kenna- waya. Trochę za dużo wrażeń, ot co. Morderstwo! Nie spo- dziewałem się tego. - Ach nie, oczywiście - zgodził się inspektor i usiadł. - Jeśli pan się już dobrze czuje... - Chwileczkę. - Tait podniósł rękę. - Z pewnością wy- baczy mi pan moją ciekawość, ale ja ciągle nie wiem, kto został zabity, panie inspektorze. Detektyw spojrzał na niego badawczo. - Jest pan pewien, że ma pan dość sił, by... | - Oczywiście - odpowiedział Tait. - Zresztą to mnie foersonalnie nic nie obchodzi. Więc kto? - Pan Hugh Morris Drakę z Detroit. Tait opuścił głowę i chwilę milczał. - Znalem go, bardzo zresztą słabo, ale od wielu lat - odezwał się wreszcie. - Człowiek o nieskalanej przeszłości, inspektorze, niesłychanie humanitarny. I ktoś miałby go mor- dować? Stoi pan wobec interesującego problemu. - I trudnego - dodał Duff. - Chciałbym o tym przez chwilę z panem podyskutować. Pan zajmuje, o ile wiem, po- kój trzydzieści, położony blisko pokoju, w którym dokona- ne zostało morderstwo. O której godzinie położył się pan spać? p Tait spojrzał na sekretarza. |_ - Około dwunastej, prawda, Mark? l, Kennaway skinął głową. • - Może było parę minut po dwunastej. Co wieczór przy- chodzę do pokoju pana Taiła i czytam mu przed snem. Wczoraj zacząłem czytać o dziesiątej. Parę minut po dwu- nastej pan Tait już spał. Wyszedłem nie budząc go i wró- ciłem do mojego pokoju na drugim piętrze. - Co pan najczęściej czyta? - zapytał Duff zaintereso- wany. - Kryminały. - Kennaway się uśmiechnął. - Człowiekowi choremu na serce? Myślałem, że podnie- cenie... 41 -- Ależ skąd - wtrącił Tait. - 'W powieściach krymi- nalnych nie ma nic podniecającego. Jestem specjalistą od spraw kryminalnych. Przez wiele lat byłem adwokatem i je- ' śli idzie o morderstwo... -. Zamilkł nagle. - Proszę skończyć. Chciał pan powiedzieć, że morderstwo nie jest dla pana niczym nadzwyczajnym? - podsunął Duff. - A gdyby tak było? - zareagował Tait żywo. - Mógłbym się wtedy dziwić - ciągnął Duff - dlacze- go właśnie to morderstwo w hotelu Broome'a wywołało u pana tak poważną reakcję i atak serca. - No cóż, co innego morderstwo w książce czy. sprawa w sądzie, a co innego morderstwo w najbliższym otoczeniu. - Oczywiście, zgadzam się. - Duff chwilę milczał bęb- niąc palcami po poręczy fotela. Nagle odwrócił się do adwo- kata i zarzucił go serią pytań: - Nic pan nie słyszał dzi- siejszej nocy? • Nic. • Żadnego okrzyku? Żadnego wołania o pomoc? - 'Nic. Mówię panu... . _ • Żadnego krzyku starego człowieka brutalnie napadnię- ' .tego? - Powiedziałem już panu, że... - Panie Tait, grajmy w otwarte karty! Gdy spotkałem '• pana na korytarzu, wyglądał pan zdrowo i silnie. Słyszał już pan o morderstwie, tylko nie wiedział pan, kto został zabity. Wszedł pan pewnym krokiem do salonu. Rozejrzał się pan po obecnych i w następnej chwili stracił pan przy- tomność, padł na ziemię rażony atakiem... - Ataki miewam niespodziewanie... - Czyżby? Bądź też zobaczył pan kogoś w tym pokoju... - Nie! Nie! - Czyjąś twarz, która może... - Powtarzam, że nie! - Oczy starego człowieka pałały gorączką, ręka, w której trzymał szklankę, drżała. Podszedł do mego Kennaway. - Inspektorze, bardzo pana przepraszam - odezwał się opanowanym głosem. - Ale pan posuwa się za daleko. Pan Tait jest człowiekiem chorym... - Wiem - przyznał Duff; - I przepraszam. Ma pan rację. , Proszę o wybaczenie. Mam jednak zadanie do wyko- nania. - Wstał. - Niemniej jednak, panie Tait - dodał - nadal uważam, że coś pana zaskoczyło, gdy wszedł pan do salonu, i mam zamiar dowiedzieć się prawdy. - Pańskim przywilejem jest snuć domysły - odpowie- dział Tait. Duff wychodząc miał przed oczami poszarzałą twarz wielkiego adwo'J ata, siedzącego na wiktoriańskiej so- fie, z lekceważeniem spoglądającego na inspektora ze Scot- land Yardu, a mimo to podnieconego chyba nie tylko swoją chorobą. Hayley czekał na dole w hallu. - Przeszukaliśmy wszystkie pokoje członków wycieczki, to znaczy mężczyzn - zameldował. - Nie ma żadnego łań- cuszka od zegarka. Ani szarego ubrania z podartą kieszenią. - Zdziwiłbym się, gdybyś coś znalazł - odpowiedział Duff. - Każdy z tych... amerykańskich hrabiów wychodził dziś rano z hotelu i oczywiście wszelkie dowody wyszły razem z nimi. - Muszę teraz wracać do mojego biura na Vine Street - ciągnął Hayley. - Wstąpisz potem do mnie? Duff skinął głową. - Dobrze. Idź już, idź! Co to grała ta orkiestra uliczną? "Niełatwo jest tropić dzikiego zwie- rza"? Ano niełatwo, oj niełatwo! - Hm, skojarzenie dziwne, ale zgadzam się z tobą, że tropienie jest cholernie trudną rzeczą. Do zobaczenia w ko- misariacie. Gdy Duff wracał do saloniku, wyraz troski na jego twa- izy ustąpił zamyśleniu. W drzwiach jednego z apartamen- tów stała Pamela Potter i kiwała na inspektora palcem. In- spektor przyśpieszył kroku i podszedł do niej szybko. - Czy chce pan porozmawiać z moją matką? Myślę, że można by to teraz jakoś zaaranżować. - Świetnie - zgodził się. - Za chwilę pani służę. - Wszedł do salonu, ponownie ostrzegł zebranych, że nie wol- no im na razie opuszczać hotelu, i pozwolił im rozejść się do pokojów. - Muszę porozmawiać z pięcioma pozostałymi członkami pana wycieczki - zwrócił się do Loftona. • - Ależ naturalnie. Dam panu znać, gdy tylko przyjdą - zapewnił gorliwie Lofton, po czym zszedł na dół do hallu 43 •t Fenwickiem ciągle depczącym mu po piętach i awanturu- jącym się o swoje pieniądze. Duff czekał pod drzwiami apartamentu zajmowanego przez Pamelę Potter i jej matkę. Panna Potter sama weszła do środka i teraz było słychać odgłosy dyskusji. Po paru mi- nutach otworzyła drzwi i wpuściła inspektora do środka. W saloniku wszystkie rolety były opuszczone. Dopiero po chwili, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do mroku, inspektor dostrzegł w najciemniejszym kącie sylwetkę kobiety spoczy- wającej na sofie. Podszedł bliżej. , ' - Inspektor Duff, mamo - przedstawiła go Pamela Pot- ter. Kobieta jęknęła słabym głosem. Inspektor poczuł się trochę nieswojo. - Jest mi niezwykle przykro, że muszę panią trudzić... Niestety, nie da się tego uniknąć... -.Zdaję sobie z tego sprawę - odpowiedziała. - Pro- szę siadać. Mam nadzieję, że nie przeszkadzają panu opusz- czone rolety. Wolę, aby tak zostały, bo z pewnością nie wy- glądam najlepiej po tym strasznym szoku... - Rozmawiałem już z pani córką - wspomniał Duff przysuwając krzesło tak blisko sofy, jak tylko wypadało •w tych okolicznościach. - I nie będę długo pani nudził. Pragnąłbym jednak podkreślić, że jeśli wie pani cokolwiek, co może przyczynić się do ujawnienia sprawcy zbrodni, bez- względnie powinna mi to pani powiedzieć. Z pewnością pani pamięć sięga znacznie głębiej niż pamięć panny Pameli, nie- wątpliwie zna pani wiele faktów. Czy pani ojciec miał ja- kichś wrogów? - Biedny ojciec - jęknęła pani Potter. - Pamelo, so- le! - Dziewczyna wydobyła zieloną butelkę i podsunęła matce pod nos. - To był święty, panie... panie... Pamelo, mówiłaś nazwisko? - Pan inspektor Duff, mamo. . - Jeśli kiedykolwiek po ziemi chodził święty człowiek, to był nim mój ojciec. Nie mógł mieć na świecie ani jed- nego wroga. Doprawdy, podobnie bezsensowne przypuszcze- nia... ł - Ale jednak musi w tym być jakiś sens, proszę pani, skoro... Naszym zadaniem jest doszukać się sensu. Jakaś sprawa z przeszłości pani ojca... - Duff przerwał i wyjął z kieszeni irchowy woreczek. - Czy nie byłaby pani łaska- wa troszeczkę podnieść roletę? - zwrócił się do dziewczyny. - Ależ oczywiście! - Zrobiła to, o co ją prosił. - Oh, z pewnością wyglądam jak .straszydło! - zapro- , testowała pani Potter. Duff pokazał jej woreczek. - Proszę się przyjrzeć. Znaleźliśmy to na łóżku pani ojca. - Co to jest? - Woreczek. Irchowy woreczek. - Wysypał część zawar- tości na dłoń. - Wypełniony takimi kamykami. Czy to cog pani mówi? - Nie. A panu? - Też nie. Ale proszę pomyśleć. Czy pani ojciec nigdy nie miał nic wspólnego z jakimiś kopalniami? - Nigdy o tym nie słyszałam. - Czy te kamyki mogły mieć związek z samochodami? - W jaki sposób? Pamelo, poduszka! - Już poprawiam, mamo. Duff westchnął i schował woreczek do kieszeni. - Państwo nie kontaktowaliście się na statku z innymi członkami wycieczki? - Ja ani razu nie opuściłam kabiny - powiedziała ko- bieta. - Ale Pamela ciągle gdzieś się włóczyła, zwłaszcza wtedy, gdy powinna być ze mną. Detektyw wyciągnął urwany koniec łańcuszka z kluczy- kiem i podał dziewczynie. g - Nie zauważyła pani, by ktokolwiek, z kim pani roz- | mawiała, nosił ten łańcuszek? Potrząsnęła przecząco głową. , - Nie. Kto zwraca uwagę na takie rzeczy rozmawiając z mężczyzną. - I kluczyk też pani nic nie mówi? - Absolutnie nic. - A pani? - zwrócił się do pani Potter. - Czy pani kiedykolwiek przedtem widziała ten łańcuszek lub kluczyk? - Nie, nie widziałam. Tyle jest kluczy na świecie. - Wzruszyła ramionami. - Tą drogą daleko pan nie zajdzie. 45 Duff ukrył swoje cenne przedmioty w kieszeni i wstał. - To chyba wszystko... - Ponownie stwierdzam, że to nie ma sensu. Mówię pa- nu! - powtórzyła pani Potter ze skargą w głosie. - Nie widzę żadnego wytłumaczenia podobnej zbrodni. Mam na- dzieję, że znajdzie pan rozwiązanie, chociaż nie bardzo w to wierzę. » - W każdym razie będę próbował - zapewnił ją Dut? . i wyszedł, przekonany, że pani Potter jest próżną i bardzo płytką kobietą. Pamela Potter podążyła za nim do hallu. - Sądziłam, że będzie lepiej, jeśli pan porozmawia z mo- ją matką. Łatwiej pan teraz zrozumie, dlaczego ja z ko- nieczności występuję w imieniu całej rodziny. Biedna ma- ma nigdy nie odznaczała się wielką siłą... - Rozumiem - odpowiedział Duff. - Postaram się nie niepokoić jej więcej. Będziemy współdziałali, pani i ja, pan- no Pamelo! - Przez wzgląd na dziadka - skinęła głową poważnie. Duff wrócił do pokoju dwadzieścia osiem. Obaj agenci po- licji czekali ze spakowanym ekwipunkiem. - Gotowe, inspektorze - powiedział daktyloskop. - Zresztą niewiele było do roboty. To nawet dziwne. - Wrę- czył inspektorowi aparat używany przez ludzi z -przytępio- nym słuchem. Duff wziął go do ręki. - No co? •. - Ani jednego śladu. Nawet właściciela. Wytarte. Duff w zamyśleniu oglądał aparat. - Wytarte? Ciekawe... A jeśli?... hm, to niemożliwe! Ofia- ra mogła być w innej części hotelu! Mógł zostać zabity gdzie indziej, a potem razem z tym aparatem przeniesiony tutaj... - Nie rozumiem dobrze, panie inspektorze, dlaczego, po co? Duff uśmiechnął się. - Chwilowo tylko głośno myślę. Sam nie wiem... No chodźcie, chłopcy, do roboty! - Odłożył aparat na stół. I nic o tym nie wiedział, że przed chwilą trzymał w rę- ku klucz do całej zagadki. Przyczyną zamordowania Hugha Morrisa Drake'a była w pewnym sensie jego głuchota. 46 S. Obiad w restauracji ,,Monico" l Kiedy zeszli na dół, Duff polecił obu agentem wrócić na- P tychmiast do Scotland Yardu w celu rozpracowania materia- łów znalezionych w hotelu, szoferowi zaś policyjnego auta kazał zaraz wrócić do Broome'a i czekać na siebie. Potem wybrał się na obchód hotelu. Przy okazji natknął się na doktora Loftona, który nadal był przygnębiony i wytrącony z równowagi. - O, jest pozostałych pięciu członków wycieczki - ob- wieścił doktor. - Kazałem im czekać w salonie. Może pan cd razu z nimi porozmawia, gdyż bardzo się niecierpliwią. - Oczywiście - zgodził się Duff uprzejmie i razem z Lof- tonem poszedł do dobrze mu już znanego salonu. - Państwo wiedza, co się stało - zaczął Lofton. - Oto inspektor Duff ze Scotland Yardu. Pragnie zadać parę py- tań. Inspektorze, pan i pani Elmer Benbow, pan i pani Maks Minchin, pani Latimer Luce. Inspektor z pewnym rozbawieniem przyglądał się dość dziwnej grupce ludzi. "Ach, ci Amerykanie - myślał sobie. - Co za zbieranina. Wszystkie rasy, wszystkie klasy spo- łeczne! Podróżują razem w oczywistej zgodzie i harmonii. Tak, Ameryka to tygiel stapiający wszystko!" Inspektor sięgał po notes, gdy Elmer Benbow podszedł, chwycił go za rękę i zaczął nią entuzjastycznie potrząsać. - Cieszę się, że pana poznałem, inspektorze! - wykrzyk- nął. - Ale będę miał do opowiadania, jak wrócę do Akron! Morderstwo, Scotland Yard, my jako podejrzani! Prawdziwa angielska powieść kryminalna! Czytałem ich masę. Żona mi 47 zawsze mówi, że szkoda czasu na taką literaturę; ale kiedy wracam, zmęczony z fabryki, nie' mam ochoty na żadne inne rzeczy... - Chwileczkę, panie Benbow! - przerwał mu Duff. Ben- bow zamilkł urażony tonem inspektora. Był podobny do pulchnej, poczciwej świnki, sprawiał •wrażenie naiwnego, prostolinijnego człowieka, którego Brytyjczycy tak często pokazują w karykaturach jako symbol typowego Ameryka- nina. Sylwetkę jego uzupełniała trzymana w ręku kamera. - Jak się nazywa miejscowość, do której zamierza pan wrócić po wycieczce? - zapytał Duff. - Akron. Nie słyszał pan o Akron w Ohio? / - Właśnie usłyszałem - uśmiechnął się Duff. - Wybrał się pan w tę podróż dla przyjemności? - Oczywiście. Marzyłem o tym przez całe lata. No i w tym roku jakoś jest taki zastój w interesach, więc mój wspólnik powiedział: "Elmer, sięgnij do starej pończochy i jedź sobie w tę podróż dookoła świata, którą mnie nu- dzisz od pięciu lat. Oczywiście jeśli w pończosze jeszcze ci coś zostało po krachu na Wali Street. Ja dam sobie radę". Miałem sporo w pończosze, bo nie lubię spekulować i krach na Wali Street nic mnie nie obszedł. Ja lubię dobre, pewne inwestycje. To moje motto. Nie bałem się wydać pieniędzy na wycieczkę, bo nasza firma dobrze stoi, lada dzień inte- resy się poprawią, jeszcze pewno nim wrócę do Akron. Niech pan na przykład weźmie stopę dyskontową... Duff rzucił okiem na zegarek. - Poprosiłem tu pana, panie Benbow, gdyż chciałem pana zapytać, czy może pan rzucić jakieś światło na nieszczęśliwe wydarzenie w pokoju dwadzieścia osiem. - To prawda, że nieszczęśliwe - zgodził się Benbow. - Świetnie pan "o powiedział. Taki miły człowiek ten Drakę! Jeden z wielkich ludzi naszego kraju, milioner. I to jaki! No .i proszę, mordują takiego człowieka! To jest po prostu poli- czek dla Ameryki... - Co pan może mi powiedzieć o wypadkach w nocy? - Ja go nie zamordowałem, jeśli o to chodzi. My pro- dukujemy w Akron zbyt wiele opon samochodowych, żeby potem zabijać naszych najlepszych klientów, producentów 48 samochodów. Nie, proszę pana, cala sprawa jest dla mnie, i dla Nettie wielką tajemnicą. Pan nie zna jeszcze mojej żony?... Detektyw skłonił się pani Benbow, przystojnej, dobrze ubranej kobiecie, która nie będąc najwidoczniej potrzebna w fabryce, miała więcej czasu na korzystanie z dóbr ma- terialnych tego świata niż jej małżonek, co łatwe było do stwierdzenia na pierwszy rzut oka. - Bardzo mi przyjemnie - mruknął Duff. - Jak-przy- puszczam, państwo byli dziś rano na spacerze. Pan Benbow podniósł w górę aparat. - Chciałem zrobić jeszcze kilka zdjęć -wyjaśnił. - Ala mgła była straszna i nie wiem, jak mi to wyjdzie. Bardzo lubię fotografować. To mój konik. Gdy wrócę z tej wy- cieczki, przywiozę tyle filmów do wyświetlania, że nie będę musiał grać z gośćmi w brydża przez całe miesiące. Na- reszcie będę miał spokój. - Więc pan spędził ranek na robieniu zdjęć? - Oczywiście, jasno z tego wynika. Słońce wyjrzało na chwilę, więc może coś z tego wyjdzie. Dopiero jak Nettie powiedziała: ,, Elmer, spóźnimy się na pociąg", przerwałem filmowanie i wróciliśmy. Zresztą i tak mi się film skończył... Duff usiadł przeglądając swoje notatki. - Czy Akron - zapytał - leży blisko miasta... Kanton w Ohio? - To zaledwie parę mil - odparł z ożywieniem Ben- bow. - McKinIey pochodzi z Kanton, wie pan? Kolebka prę-' zydentów! Tak właśnie nazywamy Ohio. - Hm... - mruknął Duff. Obrócił się do pani Latimer Luce, bystrookiej kobiety w nieokreślonym wieku i o wy- studiowanym zachowaniu. - Czy pani może coś powiedzieć na temat tego morderstwa? - Niestety, inspektorze, nic nie wiem. - Miała niski, przyjemny głos. - Większość życia spędziłam na podróżach, ale to jest dla mnie nowe doświadczenie. - Gdzie pani stale mieszka? - Paspdena, Kalifornia, jeśli to można nazwać miejscem stałego zamieszkania. Mam tam dom, ale rzadko do niego zaglądam. Jestem stale w rozjazdach. Kobieta w moim wieku Charlie Chan prowadzi śledztwo 49 powinna się czymś zająć. Nowe miejsca, nowe twarze... Je- stem zaszokowana tą historią! Pą^i Drakę był czarującym człowiekiem! - Pani wychodziła dziś rano z hotelu? - Tak, byłam na śniadaniu u mojej dawnej przyjaciółki n<> Curzon Street. Angielka, którą poznałam mieszkając w Szanghaju około dwudziestu lat temu. Wzrok Duffa spoczął na panu Maksie Minchinie i ożywił s^.ę. Pan Minchin był ciemnym, krępym mężczyzną o krótko przystrzyżonych włosach i wydatnej dolnej wardze. W prze- ciwieństwie do pana Benbow nie wykazywał on entuzjazmu z okazji poznania inspektora Scotland Yardu. Jego zachowa- nie było niemal wrogie, a w każdym razie zdradzające nie- chęć. - Gdzie pan' stale mieszka, panie Minchin? - zapytał Duff. --A co to ma wspólnego z obecną sprawą? - odparował Minchin i owłosioną ręką zaczął manipulować przy dużym brylancie wpiętym w krawat. - Och, powiedz mu Maksy - wtrąciła jego żona, której obfite kształty zajmowały każdy skrawek miejsca na. czer- wonym, pluszowym krześle. - A czego się wstydzić! - Spojrzała na Duffa. - V/ Chicago - wyjaśniła. - W Chicago - potwierdził jej mąż szorstko. - Więc co z tego? - Może mi pan coś powiedzieć na temat morderstwa, ^tóre?... - Nie jestem gliną -.stwierdził Maksy. - Nie wyglądam na to, co? I daj mi pan spokój. Sam pan szukaj informacji, Ja nie mam nic do powiedzenia. Moi adwokaci za mnie mówią. Tu ich nie ma, więc ja nie mówię nic. Jasne? Duff rzucił okiem na Loftona. Dość dziwne osoby znalazły się w tym roku na wycieczce dookoła świata! Doktor był bardzo zakłopotany. I pani Minchin czuła się nieswojo. - Daj spokój, Maksy! Czego się złościsz? Nikt cię o nic nie oskarża. - Pilnuj swoich spraw - mruknął. - Ja będę pilnował swoich. 50 - Co pan robił dziś rano? - pytał Duff. - Zakupy - rzucił Minchin zwięźle. - Niech pan spojrzy na to cudeńko - pośpieszyła z wy- jaśnieniem jego żona wyciągając tłustą rybę. - Zobaczyłam to na wystawie i mówię do Maksa, że jeśli chce, żebym pa- miętała Londyn, to niech mi to kupi. Maksy poszedł i zaraz kupił, bo nigdy/nie był skąpy. Niech pan spyta ferajny z Chicago... Dutf westchnął wstając. - Nie będę państwa dłużej zatrzymywał - zwrócił się do zebranych- - ale nikomu nie wolno opuszczać hotelu Broome'a. Pięć osób opuściło szybko salon. Lofton odwrócił się do inspektora. - I co będzie? - spytał. - Mam ścisły harmonogram podróży. Każde opóźnienie wprowadza okropne komplikacje. Sprawa połączeń. Statki na całej trasie: Neapol, Port Said, Kalkuta, Singapur. Czy ma pan jakieś podstawy do zatrzy- mania kogoś z mojej grupy? Jeśli tak, to proszę zatrzymać, kogo trzeba, i pozwolić pozostałym jechać dalej. Pogodna zwykle twarz Duffa zachmurzyła się. - Będę z panem szczery - powiedział. - Nigdy dotąd nie spotkałem się z tego rodzaju sytuacją. W tej chwiU jeszcze nie wiem, co powinienem zrobić. Muszę porozumieć się z moimi przełożonymi w Scotland Yardzie. Jutro rano będzie przeprowadzona rozprawa przed koronerem. Ale są- dzę, że po formalnym rozpatrzeniu sprawy trzeba będzie ją odroczyć na parę tygodni... - Parę tygodni! - krzyknął Lofton przerażony. - Bardzo mi przykro. Postaram się zakończyć dochodze- nie jak najszybciej. Dopóki jednak nie rozwiążę tej zagadki, będę chciał was widzieć w Londynie. Lofton ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami. - Nonsens! Będę interweniował. - To jest pańskie prawo - odpowiedział Duff i z tym się rozstali. W hallu czekał Mark Kennaway. - Czy mogę z panem chwilę pomówić, inspektorze? - spytał. . • 51 Głos inspektora Usiedli na ławeczce pod ścianą. - Ma pan jakieś ciekawe informacje? zdradzał zmęczenie. - Może tak, może nie. Sam nie wiem. Kiedy wyszedłem od pana Tałta dziś w nocy i schodziłem na drugie piętro, widziałem mężczyznę czającego się w cieniu koło windy. - Mężczyznę? - Proszę nie spodziewać się żadnych sensacji, inspekto- rze. Był to kapitan Keane. - Szedł pożyczyć książkę.- - Być może. Nocny windziarz lubi czytać, sam widziałem, ale jego biblioteka na pewno jest zbyt skromna dla kapitana Keane'a. • . Duff przyglądał się uważnie twarzy młodego człowieka. Kennaway mu się dość podobał. - Niech mi pan powie - spytał - od jak dawna zna pan pana Taita? - Zaledwie od początku tej podróży. Skończyłem prawo w czerwcu tego roku i niestety nie stwierdziłem gwałtow- nego zapotrzebowania na moje usługi. Przyjaciel powiedział mi o tej okazji Zawsze chciałem podróżować. Wydawało mi się poza tym korzystną rzeczą towarzyszenie Taitowi, od którego mógłbym się tego i owego nauczyć, jeśli idzie o praktykę sądową. - Nauczył się pan? - Nie. On mało mówi, a wymaga dużo opieki. Gdyby takie ataki jak dzisiejszy miały się często powtarzać, zacznę żałować, że nie zostałem w Bostonie. - Czy to był pierwszy ,atak, z jakim miał pan do czy- nienia, jeśli idzie o pana Taita? - Pierwszy. Do dziś wydawało mi się, że Tait cieszy się najlepszym zdrowiem. ,. . • Duff przywarł plecami do oparcia ławki i zaczął napełniać fajkę. .- Czy mógłby pan podzielić się ze mną swoimi wrażenia- mi na temat całego tego towarzystwa?... - Wątpię, czy jestem bardzo spostrzegawczy - uśmiech- nął się Kennaway. - Kilka osób poznałem-bliżej na statku. Różnorodność typów wydaje się być podstawową cechą tej wycieczki... - No, a na przykład Keane? - Nędzny krętacz, a poza tym wścibia nos w nie swoje sprawy. Ciekawe, skąd wziął pieniądze na ten wyjazd. Prze- cież to kosztowna zabawa. - Czy pan Drakę udzielał się towarzysko na statku? - Owszem, bardzo. Jego towarzyskie zapędy były nawet nieco uciążliwe dla pozostałych z powodu głuchoty. Ale w sumie nieszkodliwy staruszek. Ponieważ w czasie studiów celowałem w organizowaniu klaki na zawodach sportowych, więc nie przeszkadzało mi, że muszę krzyczeć w ucho panu Drake'owi. - A co pan myśli o Loftonie? - Raczej z gatunku ludzi utrzymujących dystans. Wy- kształcony, zna swój zawód przewodnika. Trzeba go było słyszeć, jak opowiadał o Tower. Zawsze chodzi trochę za- frasowany i roztargniony. Nic dziwnego - ma tyle spraw na głowie. - A Honywood? - Duff zapalił fajkę. - Pierwszy raz zobaczyłem go wczoraj rano na statku. Zdaje się, że nie opuszczał kabiny przez cały czas po- . droży. - Mówił mi, że zawarł z panem Drake'iem dość bliską znajomość. - Chyba żartował. Stałem z nimi, kiedy przybijaliśmy do molo w Southampton, i dopiero wtedy ich sobie przedsta- wiłem. Jestem pewien, że do tej pory nie zamienili ze sobą ani słowa. - To interesujące... - powiedział Duff w zamyśleniu. - Czy przyjrzał się pan dobrze Honywoodowi dziś rano? - Przyjrzałem się. - Kennaway skinął głową. - Wy- glądał jak człowiek, który zobaczył upiora, prawda? Uderzy- ło mnie to. Pomyślałem, że jest chory. No ale Lofton twier- dzi, że jego wycieczki cieszą się dużym powodzeniem wśród ludzi chorych i w podeszłym wieku. Dobrze im robią. Ale będę się bawił! - Panna Potter to czarująca dziewczyna - poddał Duff. - Właśnie. I akurat już tutaj z pewnością zakończy S3 swoją podróż. I to musiało zdarzyć się mnie. Szczęście Ken- nawayów, psianoga. - A co pan sądzi o Minchinie? Twarz młodego człowieka ożywiła się. - Dusza towarzystwa! Pieniądze wyciekają mu wszystki- mi porami. Trzykrotnie stawiał wszystkim szampana, ałe skorzystali z zaproszenia tylko państwo Benbow, Keane, ja i stara pani Luce. Dobry z niej kompan do zabawy. Mówi, że nigdy nie opuszcza żadnej okazji. To znaczy na pierwsze zaproszenie zjawiło się nas pięcioro. Na następne już tylko Keane i jakieś straszne typy, które Maks wyłowił z pa- larni. - To pierwsze przyjęcie było na wesoło? - Nawet nie to. Ale po dobrym przyjrzeniu się Maksowi... No cóż, czasami i szampan nie może zatuszować pewnych wad ludzkich. Duff roześmiał się. - Dziękuję, że mi pan wspomniał o panu Keane'ie - po- wiedział wstając. - Nie sądzę, żeby to miało jakieś większe znaczenie - odpowiedział Kennaway. - W • zasadzie nie lubię być dono- sicielem, ale biedny pan Drakę był taki miły dla wszyst- kich... Zobaczymy się jeszcze, przypuszczam? - Nie uniknie pan tego - zapewnił go Duff. Zamieniwszy parę słów z dyrektorem hotelu, inspektor wyszedł na ulicę. Wóz policyjny czekał przed wejściem. Duff już brał za klamkę, kiedy odezwał się za nim wesoły głos: - Jedną chwileczkę, panie inspektorze!- Proszę tylko obrócić do mnie twarz, dobrze? Duff spojrzał za siebie. Na chodniku stał pan Elmer Ben- bow ze swoją kamerą filmową ustawioną i gotową do akcji. - Cudownie! - krzyknął uśmiechając się szeroko. - A teraz może pan tylko zdejmie ten melonik, no kapelusz, wie pan, światło tu jest trochę słabe... Klnąc w duchu, Duff zrobił, o co go proszono. Pan Ben- bow poważnie kręcił małą korbką schylony za aparatem. - A teraz proszę jeszcze o przyjemny wyraz twarzy. 54 Wyśmienicie! To dla znajomych w Akron. Teraz niech się pan trochę poruszy. O tak! Jedna ręka na drzwiczkach sa- mochodu, dobra. Ale będą szaleli w Akron. Nie uwierzą, jak Boga kocham, nie uwierzą. Sławny inspektor ze Scotland Yardu opuszcza hotel Broome'a po śledztwie w sprawie ta- jemniczego zamordowania uczestnika wycieczki dookoła świata! A teraz proszę wsiąść do samochodu! O tak, właśnie! Odjazd! Dziękuję! - Osioł! - mruknął Duff do swojego szofera. - Jedź na Vine Street. Po chwili stanęli przed komisariatem policji, który znaj- duje się w samym śródmieściu, na uliczce tak krótkiej i wą- skiej, że zna ją niewielu londyńczyków. Duff odprawił wóz i poszedł od razu do pokoju Hayleya. Inspektor dzielnicowy czekał na niego. - Skończyłeś? Duff podniósł na Hayleya znużone oczy. - Tej sprawy chyba nigdy nie skończę. - Rzucił okiem na zegarek. - Dochodzi dwunasta. Może byśmy poszli na obiad? Po paru minutach siedzieli przy stoliku w barze "Monico". Duff zamówił ,u kelnera aperitify i przez chwilę tępo wpat- rywał się w przestrzeń. - - No, na zdrowie - powiedział wreszcie Hayley podno- sząc szklankę. - Na zdrowie? Komu na zdrowie może wyjść taka spra- wa? - Skąd taki pesymizm, stary? Przecież to jest prosta, drobna sprawa. Zwykłe morderstwo. - Samo morderstwo jest dosyć proste - zgodził się Duff. - I w normalnych warunkach może i łatwe do roz- wiązania. Ale weź pod uwagę następujące fakty...- Wydo- był notatnik. - Mam tu nazwiska około piętnastu osób. Między nimi jest prawdopodobnie morderca. Na razie wszystko w porządku. Ale oni są w podróży. Dokąd jada? Dookoła świata, proszę państwa! Lista podejrzanych obej- | muje zwartą grupę i jeżeli nie zdarzy się coś niespodziewa- ~ nego, i to natychmiast, wszyscy udadzą się na trasę Paryż - 55 Neapol - Port Said - Kalkuta - Singapur! Lofton tak mnie poinformował. Coraz dalej i dalej od miejsca zbrodni. - Możesz ich zatrzymać. - Czyżby? Jesteś uprzejmy. Niestety, mogę zatrzymać tylko mordercę od momentu, gdy zbiorę wystarczające do- wody jego winy. Ale muszę je mieć natychmiast, inaczej wynikną z tego międzynarodowe komplikacje: interwencja amerykańskiego konsulatu, może i ambasadora, wezwanie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zaczną mnie pytać, na jakiej podstawie zatrzymałem tych ludzi. Gdzie są dowody. że jeden z nich popełnił zbrodnię? Podobna sytuacja nie ma precedensu. Taka historia nigdy się przedtem nie zdarzyła, a kiedy zdecydowała się wreszcie zdarzyć, to ja muszę być szrzęśliwcem, któremu przypadło w udziale babrać się w niej. Zanim zapomnę, muszę tobie za to podziękować! Hayley roześmiał się, - Wczoraj wieczorem tęskniłeś z& nową sprawą -. po- ••yiedział. Duff pokiwał głową. - Spokojny człowiek to szczęśliwy człowiek - mruknął, gdy postawiono przed nim rostbef i butelkę porteru. - - Niczego się nie dowiedziałeś przy przesłuchiwaniu? - zapytał Hayley. - - Nic konkretnego. Nic takiego, co by łączyło któregokol- wiek z nich z zamordowanym w sposób chociażby pośredni. Lekkie podejrzenie, owszem. Kilka drobnych incydentów. Ale nic takiego, co stanowiłoby podstawę do zatrzymania kogokolwiek. Nic takiego, co mogłoby przekonać ambasadę amerykańską lub mojego szefa. - Masę tu widzę uwag w twoim notesie. - Hayley na- chylił się nad Duffem. - Może przejrzymy listę osób, z któ- ryni rozmawiałeś? Kto wie, zdarzają się nagłe olśnienia. Duff wziął notatnik do ręki. - Byłeś ze mną, kiedy przesłuchiwałem pierwszą grupę. Pamela Potter, ładna młoda Amerykanka, zdecydowana do- trzeć do sedna sprawy. Nasz przyjaciel, doktor Lofton, który miał małą sprzeczkę ze starym panem Drakę poprzedniego 56 wieczoru i którego rzemień posłużył do popełnienia mor- derstwa. Pani Spicer, inteligentna, sprytna. Nie da się zła- pać na podchwytliwe pytania. Pan Honywood... - O właśnie! Honywood! - przerwał Hayley. - Na pod- stawie tego, co spostrzegłem na jego twarzy, gotów już je- stem głosować... - Tak, argument dla ławy przysięgłych - odpowiedział Duff z ironią. _- Wyglądał na winnego! Ja też jestem tego zdania, ale co z tego? Każdy ma prawo wyglądać na winne- go, jeśli ma ochotę. - Rozmawiałeś z pozostałymi? - Rozmawiałem. Między innymi z lokatorem pokoju trzy- dzieści. Patrick Tait! Duff opowiedział o ataku serca Taita w drzwiach salonu. Hayley spoważniał. - Co o tym sądzisz?"- zapytał. - Podejrzewam, że go ktoś albo coś zaskoczyło. Ktoś, kogo zobaczył w pokoju. Z drugiej strony to sławny krymi- nolog, adwokat, z pewnością mistrz w przesłuchiwaniu świadków. Wydobądź coś z niego, czego on sam nie chce powiedzieć, a dokonasz cudu. Poza tym może on nie ma nic do powiedzenia? Jego ataki, zapewniał mnie, zdarzają się nagle. - Niemniej trzeba na niego uważać, podobnie jak na Honywooda. - Tak, trzeba. Jest jeszcze jeden... - opowiedział o kapi- tanie Rolandzie Keane. - Coś kombinował dziś w nocy, Bóg wie co. Spryciarz, od razu wpadł mi w oko. Przebiegły i łgarz. Sam się zresztą przyznał do tego. - A pozostali? Duff potrząsnął głową. - Jak dotąd nic specjalnego... Sympatyczny młody czło- wiek, który towarzyszy Taitowi. Sportowiec z blizną, gracz w polo. Niejaki pan Vivian. Wydaje się mieć jakieś kon- szachty z panią Spicer... Kulawy mężczyzna nazwiskiem Ross prowadzi handel drzewem na zachodnim wybrzeżu. Rodzeń- stwo Fenwicków. Brat i siostra. On - pompatyczne zero. 57 Był śmiertelnie przerażony i koniecznie chce się wycofać ? wycieczki. ; - Naprawdę? - Tak, ale nie przywiązuj do tego zbytniej wagi. To nic nie znaczy. Fenwick nie potrafiłby zabić królika. Jest czte-. rech, których należy pilnować: Honywood, Tait, Lofton i Keane. - Nie rozmawiałeś z pozostałymi? - Owszem, ale oni są mniej ważni. Państwo Benbow z Akron. On ma fabrykę i kompletnego bzika na punkcie filmów amatorskich. Stale nosi ze sobą aparat. Dobrze obej- rzy, co zwiedził, dopiero po powrocie do domu i wywołaniu taśmy. Jest jeden ciekawy szczegół: Akron znajduje się nie- daleko Kantonu w Ohio... - Adres na kluczyku? - Właśnie. Ale on w tym nie brał udziału, jestem pe- wien. To nie ten rodzaj człowieka. Zostaje pani Luce, starsza kobieta, która zjeździła cały świat. Musi być jedna taka oso- ba na każdej ^ wycieczce Loftona, to nieuniknione. No i okropna para z Chicago. Państwo Maksowie Minchinowie. Hayley upuścił •widelec. - Minchin? - spytał. - Tak, a bo co? - Nic, stary, oprócz tego, że musiałeś przeoczyć małą informację podaną w okólniku Yardu parę dni temu. Ten Minchin jest jednym z czołowych chicagowskich gangsterów, którego ostatnio nakłoniono do przerwania - być może tylko chwilowo - uroczej kariery gwałtu i zbrodni. - Interesujące... - Prawda? W toku swej działalności zmuszony był sprząt- nąć z tego świata, czy to osobiście, czy to przez swoich pod- komendnych, sporą ilość konkurentów. Ostatnio pewne oko- liczności zmusiły go do abdykacji i wyjazdu. Policja nowo- jorska zawiadamia nas o tym i prosi, abyśmy mieli go na oku podczas jego pobytu w Anglii, gdzie mieszka paru jego "przyjaciół", którzy mogliby pokusić się o wyrównanie sta- rych porachunków. Maksy Minchin - czołowy obywatel Chicago! Ho, ho! t)uff myślał intensywnie. - Przeprowadzę z nim jeszcze jedną rozmówkę po obie- dzie - postanowił. - Chociaż ciało Drake'a nie było po- dziurawione kulami karabinu maszynowego. Ale cóż, to zu- pełnie możliwe, że elegancka atmosfera u Broome'a wywarła wpływ nawet na Maksa Minchina. Tak, utnę sobie z nim rozmówkę. 6. Dziesiąta czterdzieści pięć •s dworca Yictoria Po obiedzie Duff wrócił z Hayleyem do komisariatu na Vine Street. Z jakichś zakamarków wydobyli zakurzony i za- pomniany atlas świata. Duff otworzył go na mapie Stanów Zjednoczonych. - O Boże! - wykrzyknął. - Co za kraj! Zbyt duży, żeby tam mogło być wygodnie. Nie chciałbym tam mieszkać. O, Chicago! Miasto Maksa Minchina. Gdzie, do diabła, jest Detroit? Hayley pochylił się nad Duffem i po chwili wskazał mu palcem miasto nad jeziorem Michigan. - Wcale niedaleko od Chicago, jak na kraj tej wielkości. Co? Duff oparł się plecami o poręcz krzesła. - Zastanawiam się - powiedział' powoli. - Te dwa mia- sta leżą blisko siebie, to fakt. Ale jakie stosunki mogą łączyć Chicagowskiego gangstera z milionerem z Detroit? Drakę był człowiekiem godnym szacunku... Chociaż kto to może wiedzieć... Przemyt alkoholu? Hayley, alkohol jest przemy- cany z Kanady przez jezioro Michigan! Słyszałem o tym w czasie pobytu w Stanach. A z przemytem alkoholu pan Minchin miał do czynienia, to pewne. Może jakiś zastarzały spór, dawne pretensje?. Jaką rolę mogłyby odgrywać te ka- myki w woreczku? Zebrane na brzegu jeziora? Nie, to brzmi zbyt fantastycznie! Ale w Ameryce wszystko jest możliwe. Trzeba się zająć i tą możliwością... Zachęcony przez Hayleya, Duff wrócił do hotelu Broome'a. Pan Maks Minchin przesłał na dół wiadomość, że przyjmie inspektora w'swym apartamencie. Inspektor zastał sławnego gangstera w koszuli, spodniach i rannych pantoflach. Włosy miał rozwichrzone i wyjaśnił, że właśnie odbywał popołud- niową drzemkę. - Regeneracja sił, wie pan, co mam na myśli? - Jego zachowanie było znacznie liprzejmiejsze niż podczas poprzed- niej rozmowy. - Bardzo przepraszam za najście - tłumaczył się Duff - ale jest parę punktów, które muszę... - Ależ rozumiem. Zaraz Maksio zostanie poddany poli- cyjnemu przesłuchaniu z torturami - zaśmiał się jowialnie. - Scotland Yard tego nie praktykuje - odparł Duff sucho. - Czyżby? - Minchin wzruszył ramionami. - Jeśli nie, to znaczy, że nas czymś ostatecznie przewyższacie. Oo, my sądzimy w Ameryce, że jesteśmy pępkiem świata, ale ja uważam, że moglibyśmy się tego czy owego od was nauczyć. No dobrze, co pan chce wiedzieć, inspektorze? Tylko się pan streszczaj, bo mamy zamiar iść do kina. - Dzisiejszej nocy zostało popełnione w tym hotelu mor- derstwo - zaczął inspektor. - Coś pan! A czy ja spadłem z księżyca? Przecież wiem, że zostało popełnione morderstwo. - Posiadane przeze mnie informacje wskazują, że mprdo- wanie ludzi jest pańską, hm... domeną, panie •Minchin... - Czym takim? - Uboczną rozrywką, jeśli tak mogę się wyrazić. Minchin roześmiał się. - A, teraz jasne. No cóż, musiałem kiedyś unieszkodliwić paru facetów. Ale to im się należało tak czy inaczej. Co będę panu opowiadał, a zresztą to się zdarzyło w USA. - Wiem. Skoro jednak obecnie popełniono morderstwo w hotelu, gdzie pan mieszka, jestem, hm, zmuszony... - Zainteresować się moją osobą? Niech' będzie, zasuwaj pan! Ale właściwie szkoda pańskiego czasu. - Czy znał pan pana Drake'a przed rozpoczęciem tej podróży? if- - Nie. Często o nim słyszałem w Detroit, bo bywałem tam od czasu do czasu. Ale nigdy nie miałem przyjemności go poznać. Rozmawiałem z nim na statku, miły chłop. Jeśli pan myśli, że to ja mu zawiązałem krawat, to jest pan kuku. - Maksy jest najłagodniejszym człowiekiem na świecie - wtrąciła pani Minchin, która cały czas rozpakowywała wa- lizkę. - Być może musiał kiedyś kazać swoim gorylom za- łatwić paru takich, którzy nie nadawali się do życia, ale to było dawno i Maksio z wszystkiego się wycofał. Prawda, pieszczoszku? - Tak, wycofałem się - przyznał Maksio. - I co pan na to poradzi? Wycofałem się z tego i z interesów, podróżuję sobie dla przyjemności. Wolno mi, nie? I - cholera - ja- kiegoś faceta akurat musiał ktoś załatwić prawie na progu mojego pokoju. - Westchnął. - Człowiek już zupełnie nie może uciec od interesów, żeby nie wiem gdzie pojechał '- dodał ponuro. - O której poszliście państwo spać wczoraj? - zapytał Duff. - Kiedy niby poszliśmy do łóżka? Bo myśmy byli na przedstawieniu. Dobrzy aktorzy, tylko grali bez życia, nie mogłem powstrzymać się od spania. Kiedy już ryzykuję i idę do teatru, lubię trochę akcji. A ta banda na scenie chodziła jak muchy w miodzie. No, ale co mieliśmy do roboty? Nic. Więc zostaliśmy do końca. Wróciliśmy około jedenastej trzy- dzieści i poszliśmy kimać o dwunastej. Nie wiem, co się tu potem działo. - Mój mąż wycofał się z interesów, jak już powiedział - wspomniała jeszcze raz Sadie Minchin. - Wycofał się za względu na małego Maksa. To nasz syn. Jest w szkole woj- skowej i świetnie mu idzie. Posiada wielkie wrodzone zdol- ności do rozmaitych pistoletów i rewolwerów... Mimo że był rozczarowany przebiegiem rozmowy, Duff roześmiał się. - Przepraszam za kłopot - powiedział wstając. - Moim obowiązkiem jest zbadać każdą możliwość. - No pewnie - zgodził się uprzejmie Maksy, także wsta- jąc. - Ja mam swoje kombinacje, pan ma swoje. I jeśli tyko będę mógł panu pomóc w jakiś sposób, to niech pan wali prosto do Maksa. Dlaczego nie, mogę popracować z gli- nami. Nawet tym razem chętnie, bo tego starego załatwili bez sensu, sam by wykitował, bez niczyjej pomocy... Ja nie lubię rzeczy bez sensu. Tak, panie władzo, jakem Maksio. - Poklepał Duffa po plecach. - Będzie pan potrzebował pomocy, to wystarczy tylko szepnąć słówko Maksiowi Min- chinowi. Duff szybko się pożegnał i wyszedł na korytarz. Propo- zycja pomocy ze strony pana Minchina nie podniecała go specjalnie, ale przyszło mu na myśl, że W istocie potrzebna mu czyjaś pomoc. W hallu spotkał Loftona. Doktor był w towarzystwie uderzająco eleganckiego młodego człowiel-a, z laską i wpiętą , w klapę ubrania gardenią. - O, pan Duff! - wykrzyknął Lofton. - Osoba, której szukamy. To jest pan Gillow, trzeci sekretarz ambasady amerykańskiej. Przyszedł w związku z wypadkami ostatniej nocy. Inspektor Duff ze Scotland Yardu... Pan Gillow był jednym z owych wspaniałych młodzień- ców, którzy są ozdobą wszystkich ambasad. Zwykle przesy- piają cały dzień, następnie przebierają się z piżamy w strój •wieczorowy i następnie całą noc tańczą za swoją ojczyznę. _Trzeci sekretarz ambasady obdarzył Duffa wyniosłym ski- nieniem. - Kiedy odbędzie się formalna rozprawa, inspektorze? - zapytał. - Jutro o dziesiątej. - Aha. I jeśli do jutra nie wypłynie nic nowego, to przypuszczam, że doktor Lofton będzie mógł kontynuować swoją wycieczkę zgodnie z planem? - Nie sądzę - burknął detektyw. - Czyżby? A więc posiada pan w zanadrzu argumenty, które umożliwią panu zatrzymanie doktora w Londynie? - Niezupełnie... - Ma pan wobec tego zamiar zatrzymać kogoś z jego grupy? - Zatrzymam wszystkich. Pan Gillow uniósł brwi. - Na jakiej podstawie? Tym razem zawsze pewny siebie Duff znalazł, się w kropce. ,63 Pan Gillow uśmiechnął się z politowaniem. - Doprawdy, mój drogi panie, to dosyć absurdalne - zauważył. - W Anglii nie robi się tego rodzaju rzeczy. Pan o tym wie. Jeżeli nie będzie pan miał więcej dowodów po rozprawie, niż ma pan obecnie, musi pan puścić wyciecz- kę. Doktor Lofton i ja zapoznaliśmy się z całą sprawą... - Ktoś z tej grupy zabił Hugha Drake'a - upierał się Duff. - Tak? A gdzie są na to dowody? I jaki był motyw mor- derstwa? Może pan ma rację, a z drugiej strony mogą to być bzdury... Może jakiś hotelowy włóczęga... - Z platynowym łańcuszkiem od zegarka - zirytował się Duff. - Albo ktoś, kto nie miał nic wspólnego z grupą wy- cieczkową. To bardzo prawdopodobne, mój drogi panie. Na- wet bardziej, powiedziałbym, niż pańska teoria. Dowody. , Musi pan mieć dowody. Pan dobrze wie. W przeciwnym ra- zie doktor Lofton i jego grupa wyruszy natychmiast w dal- szą drogę. - To się jeszcze okaże - odpowiedział ostro Duff. Po- żegnał się z panem Gillowem, źle ukrywając rozdrażnienie. Eleganccy młodzi ludzie nie mieli u niego uznania, a ten mu się nie podobał tym bardziej, że miał rację: jeśli coś się wkrótce nie zdarzy, trzeba będzie całą grupę puścić w dalszą drogę. Rozprawa następnego ranka nie ujawniła nic nowego. Służba hotelowa i członkowie wycieczki Loftona powtarzali to samo, co powiedzieli Duffowi poprzedniego dnia. Wore- czek z kamykami wzbudził pewne zainteresowanie, ale z bra- ku wyjaśnień trzeba było przejść nad tym do porządku dziennego. Brak było jakichkolwiek dowodów pozwalających na zatrzymanie kogokolwiek i rozprawa została wreszcie odroczona na trzy tygodnie. Duff widział pana Gillowa uśmiechającego się do niego z przeciwległego kąta sali. Przez następne kilka dni Duff pracował jak szalony. Sprawdzał, czy ktokolwiek z grupy wycieczkowej nabył łań- cuszek od zegarka, aby zastąpić nim uszkodzony podczas walki z panem Drakę. Odwiedził w tym celu wszystkie sklepy jubilerskie w śródmieściu, a nawet kilka większych w sąsiednich dzielnicach. Sprawdzał, czy nie sprzedano lub' nie zastawiono szarego ubrania z podartą kieszenią w lom- bardzie bądź w sklepie ze starzyzną. Dokładnie przeszukano również składnice szmat. Być może ubranie zawinięto w to- bołek i wyrzucono. Każdy znaleziony w mieście pakunek był osobiście badany przez Duffa. Nic z tego wszystkiego me wyszło. Twarz inspektora poszarzała, oczy nabrały wyrazu stałego zmęczenia. Drobne uwagi kolegów w Scotland Yar- dzie uświadomiły mu, że czasu ma mało, że Lofton będzie musiał niedługo wyjechać z całą grupą. Pani Potter i jej córka planowały powrót do domu w pią- tek, dokładnie w tydzień po znalezieniu ciała w hotelu Broome'a. W czwartek wieczorem Duff odbył ostateczną roz- mowę z obiema kobietami. Matka wydawała się jeszcze bar- dziej roztargniona i bezradna niż poprzednio, a panna Pa- mela milcząca i zamyślona. Inspektor pożegnał się z nimi z uczuciem dziwnej przykrości. Kiedy w piątek późnym wieczorem po bezowocnym dniu pracy i poszukiwań powrócił do swojego biura w Yardzie, z-dumiał się zobaczywszy czekającą na niego Pamelę Potter w towarzystwie pani Luce. - Halo! - krzyknął Duff - myślałem, że pani wyjechała, panno Potter! Potrząsnęła głową. - Nie mogłam. Sprawa nie rozstrzygnięta, wszystko za- wieszone w próżni, brak odpowiedzi na nurtujące mnie py- tanie... Nie mogłam. Zaangażowałam pielęgniarkę dla matki i odesłałam ją do domu. Jadę dalej z wycieczką Detektyw słyszał co prawda, że amerykańskie dziewczęta robią, co im się podoba, niemniej jednak był zaskoczony. - Co na to powiedziała matka pani7 - zapytał. - Była przerażona, rzecz jasna. Ale tak często ją przera- żam, że chyba już się do tego przyzwyczaiła. Pani Luce zgo- dziła się przyjąć na siebie rolę mojej opiekunki. Pan zna panią Luce? - Oczywiście - Duff skinął głową. - Bardzo panią prze- , praszam. Tak mnie zaskoczył widok panny Pameli... l - Rozumiem - uśmiechnęła się starsza pani. - Energicz- |na dziewczyna prawda? Lubię odwagę. Zawsze lubiłam. Jej !,t - Charlie Chan prowadzi śledztwo 65 matka i ja mamy wspólnych przyjaciół, więc pomogłam Pa- meli to przeprowadzić. Dlaczegóż by nie? Dziewczyna jest ciekawa powodów śmierci dziadka. Ja też. Daję pięć tysięcy dolarów, żeby się dowiedzieć, kto zabił Hugha Drake'a i dla- czego! - Dwa pytania, na które odpowiedź nie będzie łatwa - odrzekł Duff. - Pewna jestem, że odpowiedz się znajdzie. Swoją drogą żal mi pana. Ciężka sprawa. Nie wiem, czy pan już wie, że wycieczka Loftona wyrusza w przyszły poniedziałek rano... Wiadomość przygnębiła Duffa. - - Spodziewałem się tego - powiedział. - Przyniosła mi pani złą wiadomość. - - No, głowa do góry! - odezwała się pani Luce. - Z każ- dej sytuacji można wybrnąć, już ja wiem, sprawdziłam to na własnej skórze w ciągu ubiegłych siedemdziesięciu dwóch lat. Pamela i ja pojedziemy dalej, a mamy oczy i uszy otwarte Szeroko otwarte, prawda, moja droga? Dziewczyna skinęła głową. - Musimy znaleźć rozwiązanie zagadki. Nie spocznę, póki się nie dowiem prawdy. - Brawo! - zawołał Duff. - Mianuję obie panie swoimi asystentkami. Wycieczka wyjeżdża w nie zmienionym skła- dzie? - Tak, wszyscy jadą - odpowiedziała pani Luce. - Dziś rano mieliśmy w hotelu zebranie. Ten pajac Fenwick usiło- wał nas buntować, ale nic z tego nie wyszło. Nie mogło wyjść. Nigdy nie miałam przekonania do ludzi, którzy nie widzą dale] swego nosa. Jeśli chodzi o mnie, pojechałabym nawet wtedy, gdybym została jedyną nie zamordowaną jeszcze osobą. - A więc Fenwick publicznie nadal się upierał? - roz- ważał głośno Duff. - Szkoda, że nie zostałem zaproszony na to zebranie. - Lofton wyraźnie pana nie chciał - stwierdziła pani Luce. - Dziwny człowiek ten Lofton, zupełnie go nie rozu- miem. Z zasady nie cierpię ludzi, których nie rozumiem. Więc to było tak: Fenwick usiłował rozbić wycieczkę, ale kiedy spostrzegł, że nikt go nie popiera, dał się wreszcie przekonać, no i jedziemy dalej wszyscy razem Jedna wielka, szczęśliwa rodzina, z mordercą w samym środeczku. Chyba się nie mylę. Duff uśmiechnął się do niej. - Pani rzadko się myli, jak przypuszczam. - Bywa rozmaicie, ale tym razem wyczuwam coś moim nosem. - I chyba wyczuwa pani dobrze - upewnił ją. Pani Luce wstała. - No cóż, podróżuję całe życie; troszkę mnie to już nudź'., ale z drugiej strony działa jakoś ożywczo. Mam nadzieje wydobyć z tej wycieczki maksimum zadowolenia. Bardzo cię przepraszam, moja droga, że tak mówię... - zwróciła '•nę do Pameli Potter. - Nic nie szkodzi - uśmiechnęła się dziewczyna również wstając. - Ja też nie jadę dalej w charakterze zbolałej ofia- ry, mającej wszystko wszystkim za złe. Chcę porno- w roz- wiązaniu tajemnicy morderstwa, jeśli tylko będę mogła, i za- mierzam zachować dobre samopoczucie bez względu na wynik. Duff spojrzał z sympatią na Pamelę. - To się nazywa charakter! - zawołał. - Wstąpił we mnie nowy duch, gdy się dowiedziałem, że pani kontynuuje podróż, i Z obiema paniami zobaczę się jeszcze przed odjaz- dem, w poniedziałek. No a potem również pozostaniemy w kontakcie. Dopiero po wyjściu pań inspektor zauważył na biurku kartkę ze Scotland Yardu. Było to pilne wezwanie do szefa. Iriąc do zwierzchnika domyślał się, dlaczego został we- zwany. - Nie dało się tego uniknąć, inspektorze - powiedział szef. -_ Ambasador amerykański osobiście interweniował. Musieliśmy zezwolić Loftonowi i jego grupie na wyjazd. Proszę nie robić takiej smutnej miny, istnieją przepisy i umowy międzynarodowe o ekstradycji. Duff potrząsnął głową. - Sprawa nie rozwikłana szybko może na zawsze pozostać nie rozwikłana - zauważył. - Stara teoria. Statystyki Scotland Yardu mówią co inne- 67 go. Proszę pomyśleć, ile mamy rozwiązanych spraw, w któ- rych dochodzenie trwało całe miesiące. Na przykład sprawa Crippena. - Mimo wszystko nieprzyjemnie, kiedy cała gromada osób podejrzanych wyjeżdża sobie w świat. - Rozumiem pana. Nie ma pan ochoty zatrzymać tego typka Keane'a? Moglibyśmy go aresztować. - Nic by z tego nie przyszło. Wolałbym już raczej Hony- wooda lub chociaż Taita. Niestety, nie mam po temu żadnych podstaw - A Minchin? - Nie, nie Gangster w kłopotach, który rekwizyty prze- szłości chętnie by spalił. Szef wzruszył ramionami. - Tak, tak, ta^a sytuacja... Musi pan, oczywiście, mieć dokładną marszrutę wycieczki i zobowiązać Loftona do in- formowania nas o wszystkich jej poczynaniach oraz o ewen- tualnym odpadnięciu któregoś z uczestników. - Jasne, naturalnie - skinął głową Duff. - Ale co mi to pomoże. - Na razie proszę kontynuować dochodzenie w Londy- nie - ciągnął dalej zwierzchnik - Jeśli nic z tego nie 'wyj- dzie, wyślemy kogoś, kto by miał na oku tę całą grupę. Kogoś zupełnie im nie znanego. To niestety wyklucza pana, , inspektorze. - Zdaję sobie z tego sprawę. Duff wrócił do swego gabinetu zawiedziony i zrozpaczony. Mimo '.o nie pozwolił, by cokolwiek przeszkodziło mu w wy- konywaniu obowiązków, i z energią zabrał się -do licznych nawet dość ciekawych czynności. Przez sobotę i część nie- dzieli, chociaż wszystkie sklepy były zamknięte, szukał, wę- szył, przesłuchiwał ludzi, analizował po raz setny cały pro- blem. Hayley oddał mu do dyspozycji personel komisariatu, sam służył radami. Na nic się to nie zdało! Sprawa mor- derstwa w hotelu Broome'a była równie daleka od rozwią- zania, jak i owego mglistego poranka, kiedy po raz pierwszy mały wóz policyjny zajechał przed hotelowe drzwi. W poniedziałek rano Duff pojechał na dworzec Victoria w najdziwniejszej misji, jaką kiedykolwiek spełniał detek- tyw Scotland Yardu; miał pożegnać grupę ludzi podróżują- cych dookoła świata, uścisnąć wszystkim ręce i życzyć im przyjemnej podróży. Był przekonany, że jedną z rąk, które miał ująć, jest ręka, która wczesnym rankiem dnia siódmego lutego zamordowała starego pana Hugha Morrisa Drake'a w hotelu Broome'a. Kiedy wyszedł na peron, z którego odjeżdżał pociąg dzie- siąta czterdzieści pięć do Dover, zbliżył się do niego doktur Lofton i serdecznie go przywitał. W postawie Loftona było widać radosne podniecenie. Zachowywał się jak uczeń wyjeż- dżający na długie wakacje. Gorąco uścisnął Duffowi rękę. - Szkoda, że musimy gnać dalej - zauważył. Zabrzmiało to w jego ustach niemal frywolnie. - Ale wycieczka jest wycieczką. Oto nasz plan. Kiedykolwiek zechce się pan do nas przyłączyć, będzie pan mile widziany. No i co, panie Benbow? Duff usłyszał za sobą odgłos podobny do mielenia kawy w maszynce i odwróciwszy się zobaczył Benbowa zajętego swym wiecznym filmowaniem. Obywatel miasta Akron prze- łożył szybko kamerę do lewej ręki i prawą podał Duffowi. - Szkoda, że się pan wyłożył na tej sprawie - stwier- dził z uroczym brakiem taktu. - To się zdarzyło chyba pierwszy raz w Scotland Yardzie, jeśli wierzyć powieściom. No, ale inspektorzy w powieściach to co innego, a w życiu co innego, prawda? - No, jeszcze za wcześnie, żeby zrezygnować - odparł Duff. - A propos, panie Benbow... - wyjął z kieszeni klu- czyk i trzy ogniwa łańcuszka. - Czy widział pan to kiedy?, -'• W czasie śledztwa, i to niezbyt dokładnie, bo z dale- ka - odpowiedział Benbow. Przyglądał się uważnie kluczo- wi, biorąc go do ręki. - Wie pan, co -ja myślę? - Będę szczęśliwy, gdy się dowiem. - To jest na pewno klucz od skrytki w jakimś amery- kańskim banku. No bo jakiż inny klucz, z wyjątkiem klu- czyków od walizek, brałby człowiek udający się na taką wycieczkę? W naszych bankach dają zwykle każdemu klien- towi dwa klucze. Na pewno ktoś ma drugi taki sam. Duff odebrał z rąk Benbowa kluczyk i z nowym zaintere- sowaniem obracał go w palcach. - A ta nazwa firmy i jej 69 adres' Kriiitrn, Ohio? Czy z tego wynika, że ten bank znaj- ćk'ie -.ię w pana sąsiedztwie? -- Wcale nie musi. To jest wielki koncern dostarczający hasetek do wszystkich banków w całych Stanach. Równie dobrze do San Francisco, jak Bostonu czy Nowego Jorku. Ale na pana miejscu nie zapomniałbym o tym kluczu... - - Nie zapomnę - obiecał Duff. - Oczywiście morderca mógł wsadzić go zmarłemu do ręki, aby zmylić ślady. Benbow, który już zdążył zająć się swoją kamerą, podniósł szybko głowę. - Nie pomyślałem o tym! - przyznał. Nadeszła pani Benbow. - Och, na miłość boską, odłóż ten aparat, działasz mi na nerwy - powiedziała. - Dlaczego? - spytał mąż z żalem. - Co mam do robo- ty na dworcu kolejowym? To nie są ruiny zamku czy jakieś muzeum, żebym musiał udawać zainteresowanie. Tyle już tego obejrzałem, że mi się kręci w głowie. Wolnym krokiem nadszedł Patrick Tait w towarzystwie swego opiekuna. Starzec po prostu promieniał zdrowiem. Tak się w każdym razie wydawało. Szedł pewnym krokiem, po- liczki miał rumiane. Na jego twarzy malowało się niezwykłe ożywienie. - No cóż, inspektorze, żegnamy się - zawołał głośno. - Przykro mi, że nie miał pan szczęścia. Z pewnością pan jed- nak nie zrezygnuje. - Raczej nie - odparł Duff patrząc mu prosto w oczy. - Nie mamy takiego zwyczaju w Scotland Yardzie. Wzrok Taita spoczął na moment na twarzy inspektora, a potem objął grupę podróżnych na peronie. - O tak - mruknął stary adwokat. - Nigdy w to nie wątpiłem. Inspektor zwrócił się do Kennawaya: - Pamela Potter zdecydowała się jednak kontynuować podróż. Twarz Kennawaya rozjaśniła się. - Wiem, wiem. A jednak coś jest w tym rodzinnym przy- słowiu o szczęściu Kennawayów! Detektyw podszedł do pani Spicer i Stuarta Viviana. 70 "Do widzenia" Viviana było chłodne, mało przyjazne, pani Spicer również nie okazywała nadmiaru serdeczności. Na- tomiast hapitan Roland Keane, który stał obok, pożegnał się bardzo wylewnie. "Jego uścisk ręki był przesadnie długi i przesadnie gorący. Podobnie uprzejmy okazał się John Ross, wsparty na lasce z powodu swojej ułomności, ale jego grzeczność nie wydawała się Duffowi tak nienaturalna jak w wypadku kapitana samozwańca. - Mam nadzieję zobaczyć jeszcze pana kiedyś nad Pacy- fikiem - powiedział Ross. - Być może - inspektor pokiwał głową. - Proszę o większy entuzjazm, trochę nadziei!-uśmiech- nął się Ross. - Naprawdę chciałbym pokazać panu nasze lasy sekwojowe. Najpiękniejsze drzewa na świecie! Na peronie zjawił się Honywood. - No, no, nie każdy dostępuje zaszczytu asysty inspek- tora ze Scotland Yardu! - powiedział. Chociaż mówił z uda- ną swobodą, w oczach jego krył się lekki niepokój, a raka, którą podał Duffowi, była wilgotna. Detektyw zamienił jeszcze kilka słów z panią Luce i Pa- mela Potter, pożegnał się z państwem Minchin, spojrzał na zegarek i podszedł do doktora Loftona. - Pociąg odjeżdża za trzy minuty. Gdzie są Fenwicko- wie? Lofton rozejrzał się z niepokojem po peronie. - Nie mam pojęcia. Mieli być... Minęła jeszcze minuta. Wszyscy wsiedli do wagonu, na peronie pozostał tylko Lofton. Od strony drzwi dworcowych pojawili się nagle Fenwickowie; biegnąc dopadli pociągu. - Dzień dobry - powitał ich Duff. - Obawialiśmy się już, że państwo nie pojadą. - Och, zda...ży...liśmy. - Fenwick ciężko dyszał. Jego siostra zniknęła w drzwiach wagonu. - Pojedziemy. W każ- dym razie jeszcze kawałek drogi. Ale w wypadku dalszych morderstw opuszczamy wycieczkę - oświadczył. - O tak! - Nie przewidujemy dalszych morderstw - zapewnił go Lofton stanowczo. - Cieszę się, że pan jedzie z nami - zwrócił się Fenwick do Duffa. 71 - Ależ ja nie jadę! - Co? Nie jedzie pan? - Fenwick z otwartymi ustami gapił się na inspektora. - To znaczy, że rzuca pan całą sprawę? . W pociągu zamykano drzwi. - Proszę •wsiadać, panie Fenwick! - krzyknął Lofton l niemal siłą wciągnął go do wagonu. - Do widzenia, ins- pektorze! Pociąg ruszył. Duff stał na peronie, póki ostatni wagon nie zniknął mu z oczu....Tym pociągiem odjechał morderca... Do Paryża, Włoch, Egiptu, do Indii, na koniec świata! Duff westchnął i obrócił się na pięcie. Popuścił na chwilę -wodze fantazji i pomyślał, jak by to było dobrze, gdyby mógł znajdować się teraz tam, w wagonie zarezerwowanym przez Loftona,»i niewidzialny obserwować wyraz twarzy tych ludzi. Ludzi bardzo interesujących. Być może zauważył- by Waltera Honywooda, samego w przedziale, z czołem opar- tym o okno, spoglądającego na ponure podwórza londyńskich czynszówek. Honywood miał usta rozchylone, oczy szeroko otwarte, a na twarzy zbierały mu się kropelki potu. Drzwi przedziału otworzyły się cichutko, ale nie na tyle cicho, by Honywood tego nie usłyszał. Odwrócił się błyska- wicznie z wyrazem przerażenia na twarzy. - O, halo! - powiedział bezbarwnie. - Cześć - odparł Fenwick. Wszedł do przedziału, za nim wkroczyła jego milcząca siostra. - Można? Spóźniliśmy się, gdzie indziej wszystkie miejsca są zajęte... Honywood zwilżył wargi językiem. - Ależ oczywiście - zaprosił. Fenwickowie usiedli. Brudne przedmieścia tego wielkiego miasta przesuwały się przed oknami wagonu- - No tak - odezwał się po dłuższej chwili Fenwick. - Opuszczamy Londyn. Dzięki Bogu! - Opuszczamy Londyn - powtórzył Honywood. Wyjął chusteczkę i otarł czoło. Wyraz przerażenia znikał stopniowo z jego twarzy. 7. Wielbiciel Scotland Yardu W czwartek wieczorem inspektor Duff przyszedł do komi- sariatu przy Vine Street. Osowiały zamykał za sobą drzwi gabinetu Hayleya. Jego były podwładny pokiwał ze współ- czuciem głową. - Nawet nie wypada pytać, czy jest coS nowego. . Duff zdjął płaszcz i kapelusz, rzucił je na krzesło, potem opadł ciężko na fotel przed biurkiem Hayleya. - Czyżbym aż tak rozpaczliwie wyglądał? - zapytał. - No cóż, niestety, stary; nic, absolutnie nic! Włóczę się po tym hotelu Broome'a, aż mi się zdaje, że się tam urodziłem. Od- wiedziłem z tysiąc sklepów. Nic z tego. Co za spryciarz ten morderca! Nie zostawił żadnego śladu. - Za bardzo się tym przejmujesz. Odsapnij, zajmij się przez parę dni czymś innym, a potem zastosuj inną metodę. Oto moja rada. - Właśnie myślę o tym. Pozostaje kluczyk znaleziony w dłoni zamordowanego. - Duff powtórzył Hayleyowi opinię Benbowa o pochodzeniu klucza. - Oczywiście! Jest dupli- kat, morderca ma go, być może, przy sobie. Teoretycznie mógłbym ich dogonić na trasie i przeszukać bagaże. Ale oni mnie znają, trudności byłyby ogromne. A nawet gdybyśmy wysłali kogoś nowego, to zadanie przekracza możliwości ludz- kie. Mógłbym też pojechać do Stanów i odwiedzić miejsca za- mieszkania wszystkich mężczyzn z wycieczki Loftona, żeby Sprawdzić, który z nich ma w swoim banku skrytkę z nu- merem klucza 3260. I to przedstawia trudności, ale rozmawia- łem dziś ze starym i on radzi spróbować. - Więc jednak jest coś nowego! Jedziesz do Ameryki? •wykrzyknął Hayley. - Może wyjadę. Jutro zapadnie decyzja. Ale jeśli nawet pojadę, to co? Wyobrażasz sobie tę robotę? -• Wiem, wiem - Hayley skinął głową. - To chyba jed- nak słuszne posunięcie, bo jeśli morderca miał nawet zapa- sowy kluczyk, to zdążył go wyrzucić. Duff pokręcił głową. - Niekoniecznie. Wcale tak nie uważam I co? Wyrzucił jedyny kluczyk, a potem ściągnie na siebie uwagę, zgłaszając w banku utratę dwóch kluczy? Niebezpieczne. Na pewno będzie sprytniejszy. Nie! Jestem pewien, oczywiście jeśli jest tak sprytny, za jakiego go uważam, że za wszelką cenę będzie starał się zatrzymać duplikat. I dobrze, go ukryje. Niewielki przedmiot, daje nieograniczone pole dla pomysłowości. Nasze poszukiwania z góry skazane są na niepowodzenie. Stary ma rację, namawiając mnie na podróż do Ameryki. Jednakże sama myśl o tym mnie przeraża. Z drugiej strony tutaj wy- czerpałem wszystkie możliwości, a niech mnie diabli wezmą, jeśli zrezygnuję z rozwiązania zagadki! - To nie byłoby do ciebie podobne. - Hayley uśmiech- nął się. - Uszy do góry, stary. Nigdy cię jeszcze takim nie widziałem. Przestań się martwić, z pewnością wygrasz ba- talię. Co to powiedział ten twój chiński przyjaciel, inspektor Chan? Ze powodzenie będzie zawsze z uśmiechem kroczyć u twego boku! Chińczycy posiadają szósty zmysł, można im wierzyć. Twarz Duffa powoli się rozpogodziła. - Kochany stary Charlie. Chciałbym go mieć do pomocy w tej sprawie... - Zawahał się. - Honolulu znajduje się na- trasie wycieczki Loftona. Jeden z dalszych etapów, ale... No, wiele może się zdarzyć, nim ta niezbyt dobrana grupa dokto- ra Loftona znajdzie się w porcie Honolulu. - Wstał z nagłym wyrazem zdecydowania na twarzy. - Idziesz już? - zapytał Hayley. - Tak mnie cieszy twoje towarzystwo, stary, ale siedze- nie tutaj nic mi nie da. Wytrwałość! Oto maksyma Chana. Cierpliwość, ciężka praca i wytrwałość! Mam zamiar jeszcze raz rozejrzeć się dobrze po hotelu Broome'a. Tam powinno 74 być coś, co przeoczyłem. I jeśli jest, znajdę to. Muszę zwy- ciężyć albo zginąć! Spartańskie hasła też nie są złe. - Nareszcie widzę prawdziwego inspektora Duffa! - ucie- szył się Hayley. - Leć, wszystkiego najlepszego! Inspektor Duff znów szedł ulicą Piccadiiiy. Zimna przed- wieczorna mżawka chwilami przechodziła w śnieżycę, wiatr spychał go nieomal z chodnika, uderzał falami w twarz, wmiatał drobiny śniegu za kołnierz i denerwował. Inspektor pod nosem przeklinał angielski klimat. Nocny portier hotelu Broome'a siedział przy swoim biurku tuż przy wejściu od Half Moon Street. Widząc inspektora od- łożył na bok wieczorne wydanie gazety i spojrzał życzliwie znad okularów. - Dobry wieczór, inspektorze - powiedział. - Mój Boże, co to, śnieg? - Zaczyna padać. Chciałbym chwilę z panem porozmawiać. Jakoś nie mieliśmy okazji. Przypomina pan sobie tę noc, kie- dy został zabity Amerykanin w pokoju dwadzieścia osiem? - Nieprędko zapomnę, panie inspektorze. Bardzo przykry wypadek. Tyle lat pracuję w hotelu Broome'a i... • - Tak, tak, oczywiście. Z pewnością dużo pan myślał o tej nocy. Czy nie przypomniał pan sobie jakiegoś incyden- tu, o którym mi pan nie powiedział? - Owszem, jedna drobna rzecz. Miałem nawet zamiar po- wiedzieć panu o tym przy pierwszym spotkaniu; Zdaje się, że nikt nie wspomniał o tym kablogramie. - Jakim kablogramie? - Tym, co został doręczony około dziesiątej wieczorem, panie inspektorze. Adresowanym do pana Drake'a. - Był kablogram adresowany do pana Drake'a? Kto go przyjął? - Ja, panie inspektorze! - A kto doręczał go do pokoju? - Martin, z obsługi piętra. Właśnie był na dole, szedł już do domu, a, ponieważ nie miałem pod ręką żadnego z chłop- ców, więc go poprosiłem, żeby zaniósł kablogram na górę do pana Drake'a... - Gdzie znajdę teraz Martina? - Nie wiem, panie inspektorze. Może jeszcze jest na kola- 75 cji w jadalni dla służby. Mogę posłać chłopca, jeśli pan sobie życzy... Ale Duff już przywoływał czcigodnego sześćdziesięciolet- niego "chłopca", który błogo odpoczywał na ławce w głębi hallu. Wręczył staruszkowi szylinga. - Sprowadźcie tu do mnie Martina - zawołał podnieco- ny - zanim wyjdzie z hotelu. Może jest w jadalni dla służ- by... Staruszek zniknął z zadziwiającą szybkością, Duff wrócił do portiera. - Trzeba mi było przedtem o tym powiedzieć - odezwał się surowo. - Pan sądzi, panie inspektorze, że to może być coś waż- nego? - - W takich wypadkach wszystfaB jest ważne. - Pan ma dużo więcej doświadczenia niż ja, panie inspek- torze. Przepraszam bardzo, byłem trochę wytrącony z równo- wagi... Detektyw usłyszał za sobą kroki i odwrócił się. Szedł Mar- tin, jeszcze coś żując. - Pan mnie... - przełknął. - Pan mnie wzywał, panie inspektorze? - Tak. - W całym zachowaniu Duffa widać było napięcie zawodowego oficera policji... - Około dziesiątej wieczorem w dniu morderstwa doręczyliście kablogram do pokoju dwa- dzieścia osiem?... - urwał zaskoczony, gdyż ze zwykle ru- mianych policzków Martina odpłynęła nagle cała krew. - Doręczyłem, panie inspektorze - wyjąkał. - Wzięliście kablogram, poszliście na górę, zapuKaliście do drzwi pana Drake'a i co potem? - No więc... pan Drakę, panie inspektorze, podszedł do drzwi i wziął kablogram... Podziękował i dał mi napiwek, spory napiwek. No i poszedłem sobie... - To wszystko? ^\ - Tak jest, tak jest, to wszystko! Duff chwycił młodego człowieka dosyć szorstko za ramię. Uważał, że powinien być szorstki reprezentując autorytet Scotland Yardu. Służący niemal przysiadł ze strachu. - Pójdziecie ze mną - powiedział Duff. Obrócił służącego w kierunku biura "w tej chwili pustego już i tonącego w mro- y ku. Pchnął Martina na krzesło, po omacku znalazł kontakt. Zapalił lampę na biurku dyrektora. Światło skierował na twarz Martina, zatrzasnął drzwi i usiadł naprzeciw młodego człowieka. - Kłamiecie, Martin! - zaczął ostro. - Nie jestem w do- brym humorze, ostrzegam was. Zbyt długo już ślęczę nad tą sprawą, dość zabawy. Kłamiecie, ślepy by to widział. Ale teraz już koniec., Albo gadacie całą prawdę, albo!... - Powiem, panie inspektorge, - wymamrotał służący, drżąc jak osika. - Źle zrobiłem, panie inspektorze. Żona mi radziła, żebym od razu opowiedział panu całą historię. ,,Po- wiedz", mówiła. Ale ja, ja nie wiedziałem, co robić. Dosta- łem te sto funtów... - Jakie sto funtów? •• - Sto funtów dał mi pan Honywood, panie inspektorze. - Honywood dał wam pieniądze? Za co? - Ale pan mnie nie wsadzi do więzienia, panie inspekto- rze? - zaszlochał służący. - Zamknę was w tej chwili, jeśli nie będziecie gadać, i to szybko! - Wiem, że źle zrobiłem, ale sto funtów to masa pienię- dzy. I kiedy je brałem, to nic nie wiedziałem o morder- stwie... - Za co Honywood dał wam sto funtów? Możecie je sobie zatrzymać, ale mówcie od początku wszystko, bo was natych- miast aresztujemy. Poszliście na górę z depeszą do pana Drake'a, tak? Zapukaliście do drzwi pokoju dwadzieścia osiem. Co potem? - Drzwi się otworzyły, panie inspektorze. - To jasne. Kto je otworzył? Drakę? - Nie, panie inspektorze. - Kto? - Pan Honywood, panie inspektorze. Dżentelmen z pokoju dwadzieścia dziewięć. - Honywood otworzył drzwi pokoju Drake'a? Co powie- dział? - Podałem mu kablogram. Powiedziałem, że to dla pana Drake'a. Wziął, popatrzył na adres, powiedział "Ach tak" 77 i oddał mi go z powrotem. "Pan Drakę jest w pokoju dwa- dzieścia dziewięć", powiedział. "Zamieniliśmy się pokojami na tę noc". ' Duffowi zrobiło się nagle gorąco. Na dnie świadomości pojawiło się pierwsze uczucie triumfu. - I co dalej? - zapytał spokojnie. - Zapukałem do drzwi pokoju dwadzieścia dziewięć, po- koju pana Honywooda, i drzwi otworzył pan Drakę. Był w pidżamie, panie inspektorze. Wziął depeszę, podziękował mi i dał napiwek... Zaraz potem poszedłem do domu. - A sto funtów? - O siódmej rano, kiedy wróciłem na dyżur, wezwał mnie pan Honywood. Był już z powrotem w pokoju dwadzieścia dziewięć. Prosił, żebym nie mówił nic o zamianie pokoi po- przedniej nocy. I dał mi dwa banknoty pięćdziesięciofuntowe. Aż mi zaparło dech w piersiach. Więc mu przyrzekłem, dałem słowo. Za piętnaście ósma znalazłem pana Drake'a... zamordo- wanego. Byłem przerażony, nie ma co mówić. Byłem strasz- nie przerażony, spotkałem pana Honywooda w hallu i on mi przypomniał jeszcze, że mu dałem słowo, i powiedział, że przysięga, że nie ma nic wspólnego z morderstwem. Prosił, żebym dotrzymał swojej obietnicy, to nie będę żałował. - No i dotrzymałeś obietnicy -odezwał się Duff tonem oskarżycielskim. - Ja... ja... bardzo mi przykro, panie inspektorze... nikt nie pytał mnie o ten kablogram. Gdyby mnie pytano, może by od razu wszystko wyszło... Balem się, panie inspektorze, wydawało mi się, że najlepiej siedzieć cicho. Kiedy wróciłem do domu, żona mi powiedziała, że zrobiłem źle. Błagała, że- bym wrócił i powiedział. - Na przyszłość słuchajcie się żony - doradził mu Duff. - Przynieśliście wstyd dobremu imieniu hotelu Broome'a. Martin znowu zbladł. - Proszę tak nie mówić, panie inspektorze. Co teraz ze , mną będzie? \ Duff wstał. Mimo komplikacji, spowodowanych przez tego pozbawionego skrupułów człowieka, trudno było w tej sy- tuacji potraktować go tak surowo, jak by to należało uczy- nić. Ostatecznie dzięki niemu Duff trafił wreszcie na ślad, o który się od początku modlił. Inspektorowi zrobiło się naglą lekko na sercu, poczuł się niemal szczęśliwy. - Szkoda mi tracić na was czas - powiedział. - Macie nikomu nie powtarzać tego, co od was usłyszałem, chyba że na moje polecenie, zrozumiano? - Tak jest, naturalnie, panie inspektorze. - Nie wolno wam zmieniać pracy ani miejsca zamieszka- nia, nie zawiadamiając mnie o tym i nie podając nowego adresu. Poza tym... no cóż, wszystko pozostaje jak dotychczas. Powiedzcie swojej żonie, że miała więcej rozumu od was, i kłaniajcie się jej ode mnie. Zostawił młodego człowieka sparaliżowanego strachem. i oblanego potem i z wesołą miną wyszedł na ulicę. Przy- jemny śnieżek po okresie deszczów! Tego •właśnie było po- trzeba. Angielski klimat jest bardzo dobry. Wpływa świetnie na samopoczucie, pobudza wigor i energię. Martin nawet nie wiedział, jak generalnie zmienił pogląd inspektora Duffa na życie. Duff idąc analizował wyznanie Martina. "Pan Drakę jest w pokoju dwadzieścia dziewięć. Zamieniliśmy się pokojami". Ą więc Drakę został zamordowany w pokoju dwadzieścia dziewięć! I rano znaleziono go w jego własnym łóżku w po- koju dwadzieścia osiem. Tak, to nawet pasowało do pewnej teorii, jaką Duff miał pierwszego dnia: Hugh Drakę został .zamordowany gdzie indziej! Był w tym sens. Szare komórki jednak pracowały! Inspektor był w coraz lepszym humorze. - Kto przeniósł Drake'a do jego pokoju? Kto go zamor- dował? Oczywiście Honywood!... Zaraz, zaraz, stop! Jeśli Honywood zamierzał popełnić mor- derstwo, po co zamieniał się pokojami? Czy to był podstęp mający na celu dostanie się do pokoju Drake'a, żeby otworzyć drzwi z przeciwnej strony i potem mieć swobodny dostęp? Po co? Przecież i tak miał główny klucz do wszystkich drzwi. Żaden podstęp nie był potrzebny. A jeśli Honywood planował morderstwo, to czy ryzykowałby swoje bezpieczeństwo, mó- wiąc Martinowi o zamianie pokoi? Na pewno nie. Duff powoli schodził z obłoków: sprawa nie da się rozwiązać tak prosto. Zagadka pozostaje zagadką. Jed- na rzecz była pewna: Honywood jest wyraźnie zamieszany w morderstwo. Świadectwo Martina szybko przywiedzie no- wojorskiego milionera z powrotem do Londynu. No, a skoro będą go tu mieli, zacznie się dalej rozplątywać motek. Duff wrócił do analizy sytuacji w hotelu Broome'a: mało prawdopodobne, by Honywood, planując morderstwo, zamie- niał się pokojami z Drake'iem, a następnie zwierzył się Mar- tinowi z tego, co zrobił. Być może powziął nagłą decyzję po- tem, może ta depesza?... Kiedy wszedł do dzielnicowego urzędu pocztowego, zamy- kano już biura na noc. Wylegitymował się i po chwili trzy- mał w *ręku kopię kablogramu, który Drake'owi doręczono dnia szóstego lutego. ,,Zarząd uchwalił podwyżkę cen z dniem pierwszego lipca. Prosimy potwierdzić". A więc sprawy hand- lowe. Treść w najmniejszym stopniu nie wyjaśniała zagadki, 8-le Duff był bardzo zadowolony, że w ogóle był taki kablo- gram. Wrócił taksówką do Yardu i z biura zadzwonił do domu szefa. Okazało się, że oderwał go od stolika brydżowego; po- czątkowo dostojnik ów był szorstki i zdradzał chęć szybkiego odłożenia słuchawki, ale w miarę słuchania zaczął podzielać podniecenie swego podwładnego. - Gdzie znajduje się teraz wycieczka? - zapytał. - Zgodnie z planem powinni dziś wieczorem wyjechać 2 Paryża do Nicei, gdzie zostaną przez trzy dni. - Dobrze. Jutro rano pojedzie pan z dworca Victoria eks- presem Londyn-Nicea. Dziś już nie ma po co się śpieszyć. I tak będzie pan w Nicei w sobotę rano. Proszę wpaść do mnie jutro przed wyjazdem. Gratulacje, inspektorze. Wresz- cie się ruszyło, co? - Szef Scotland Yardu pożegnał się, odłożył słuchawkę i szybko wrócił do stolika rozegrać cztery kiery z kontrą. Po telefonicznej pogawędce z Hayleyem Duff wrócił do do- mu i zapakował walizkę. O ósmej rano zameldował się u sze- fa, który otworzył kasę pancerną, wyjął z niej parę francu- skich banknotów i wręczył je inspektorowi. - Zarezerwował pan bilet? - Tak, panie szefie. Dzwoniłem do biura podróży. - Proszę porozumieć się z oolicją francuską, żeby zatrzy- mała Honywooda w Nicei, dopóki nie załatwię ekstradycji. Zaraz o to wystąpię do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Do widzenia, inspektorze, i wszystkiego najlepszego! Duffa rozsadzało pragnienie działania, jechał więc do Do- ver w świetnym nastroju. Przeprawa przez Kanał była przy- kra, ale to głupstwo! Wieczór zastał go już na przedmieściach Paryża, pociąg wjechał na linię obwodową dookoła stolicy, stając nieskończoną ilość razy. Denerwowało Duffa to po- wolne tempo i odetchnął dopiero wtedy, gdy znalazł się na Dworcu Liońskim, skąd ekspres miał już prostą drogę nad Morze Śródziemne. Delektując się znakomitym obiadem w wagonie restaura- cyjnym i obserwując ostatnie domy Paryża r.nikające w mro- ku, rozmyślał intensywnie o całej sprawie, a ^zwłaszcza o pa.- nu Walterze Hcnywoodzie. Nic dziwnego, że Honywcod był w takim strachu rano po odkryciu zbrodni. Ba, gdyby oyło można wtedy go aresztować, oszczędziłoby to obecnej po- dróży. Ale ostatecznie wszystko, jak widać, dobrze się kończy. I po co się było tyle martwić, wyrzucał sobie inspektor. Za parę dni wróci do Londynu już z Honywoodem, a może na- wet z jego przyznaniem się do winy w kieszeni. Honywood to słaby charakter, nie wytrzyma w obliczu licznych dowo- dów i załamie się. . Następnego dnia rano, parę minut przed dziesiątą, Duff zajeżdżał taksówką przed bramę ,,Grand Excelsior'' w Nicei. Tak brzmiała nazwa hotelu, podana mu przez Loftona w har- monogramie podróży. "Grand Excelsior" był ogromnym, nie- kształtnym budynkiem, stojącym na wysokim zboczu, z wi- dokiem na miasto i lazurowe morze. Wokół hotelu rozpo- ścierał się park, w którym Duff rozróżnił drzewa pomarań- czowe i oliwne, gdzieniegdzie wysokie cyprysy, posępne na- wet w pięknym słońcu Południa. Kierowca taksówki nacisnął swój astmatyczny klakson; po chwili zjawił się pikolak i za- brał walizkę inspektora, który podreptał z tyłu wyżwirowa- ną ścieżką prowadzącą do bocznego wejścia hotelu. Nad gło- wą szumiały mu cicho olbrzymie palmy, z grządek unosiły się zapachy fiołków parmeńskich. Pierwszą osobą, na którą inspektor natknął się po wejściu do przestronnego hallu, był brodaty doktor Lofton. Rozma- "wiał z człowiekiem, na którego widok Duff stanął Jak wry- 6 - Charlie Chan prowadzi śledztwo ai ty: brodaty Francuz w mundurze kapiącym od złota bardziej niż uniform portiera z hotelu Ritza. Obaj mężczyźni pogrą- żeni byli w rozmowie, brody ich niemal stykały się. Lofton miał zatroskany wygląd. W pewnej chwili podniósł głowę i zobaczył Duffa. - Ach, inspektor Duff! - wykrzyknął i jakiś cień prze- mknął po jego twarzy. - Nie spodziewałem się pana tak szybko! - A w ogóle pań się mnie spodziewał? - spytał zdumio- ny Duff. - Oczywiście. Pan pozwoli: Monsieur le colnmissaire Hen- rique, inspektor Duff ze Scotland Yardu. Monsieur Henrique jest miejscowym komisarzem policji, co pan z pewnością już wie z munduru... Francuz rzucił się do Duffa i chwycił go za rękę. - Jestem szczęśliwy, szczęśliwy z powodu tego spotkania! Jestem gorącym wielbicielem Scotland Yardu! Błagam pana, żeby pan nie sądził surowo w tym wypadku, monsieur Duff! Niech pan uprzejmie weźmie pod uwagę głupotę ludzką. Zo- staliśmy postawieni wobec faktów dokonanych! Czy ciało zostawiono tak, jak upadło? - Nie! Czy zostawiono rewolwer tak, jak był? - Nie! Nieszczęście! Wszyscy go dotykali: do- zorczyni, dwóch pikolaków, jeden urzędnik - kilka osób! I rezultat? Oczywiście jasne, odciski palców... Ja rozumiem, że panu trudno zrozumieć taką głupotę... - Chwileczkę, bardzo proszę - przerwał Duff. - Czyje ciało? Rewolwer? - Zwrócił się do Loftona. - Co tu się stało? . • - Pan nic nie wie? - zapytał Lofton. - Skąd mam wiedzieć? - A ja myślałem. No tak, to by było za wcześnie... f'an nie mógł wiedzieć, rozumiem, pan był już w drodze. Inspek- torze, przybywa pan w samą porę! Pan Walter Honywood zastrzelił się dziś w nocy w parku' hotelowym. Duff na chwilę zaniemówił. Walter Honywood zastrzelił się w momencie, gdy Scotland Yard zamierzał go areszto- wać! Bez wątpienia nieczyste sumienie. Zamordował Drake'a, a potem popełnił samobójstwo. Sprawa zakończona. Ale Duff nie był zadowolony, wprost przeciwnie - czuł się jakby oszukany. To za łatwe rozwiązanie. Stanowczo za łatwe. - Ale czy monsieur Honywood popełnił samobójstwo? - pytlował dalej komisarz. - Niestety nie możemy być pewni. .Odciski palców na rewolwerze zatarte 'przez głupotę pracow- ników hotelu. Rewolwer leżał obok ofiary, to .prawda, zu- pełnie jakby wypadł z ręki umierającego. Nikogo nie wi- .dziano w pobliżu. Chętnie jednak wysłucham opinii inspekto- ra Scotland Yardu. - Nie znaleźliście żadnego listu pożegnalnego? Żadnego polecenia? - Niestety nie. W nocy przeszukaliśmy jego pokój. Dziś przyszedłem, by to zrobić jeszcze raz, dokładnie. Będę za- chwycony, jeśli pan inspektor zechce łaskawie mi towarzy- szyć. - Za chwilę - powiedział Duff z miną oznaczającą, że pragnie zostać sam. Komisarz skłonił się i wycofał. Duff obrócił się szybko do doktora Loftona. - Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan o tym wie! - polecił. Usiedli razem na sofie. - Mieli tylko trzy dni na Paryż - zaczął Lofton - oo chciałem nadrobić czas stracony w Londynie. Przyjechaliś- my tu wczoraj rano. Po południu Honywood chciał pojechać autem do Monte Carlo. Zaprosił panią Luce i pannę Pamelę Potter. Wczoraj o szóstej wieczorem rozmawiałem w hallu z Fenwickiem; mówiąc między nami, to najgorszy nudziarz ze wszystkich. Więc rozmawiałem z Fenwickiem i widzę pa- nią Luce i pannę Pamelę. Weszły tymi drzwiami. Zapytałem je o wycieczkę autem. Powiedziały, że udała się znakomicie, że Honywood został przy bramie, żeby zapłacić kierowcy, i za chwilę przyjdzie. Poszły na górę. Fenwick dalej mme męczył. Nagle dobiegł mnie odgłos eksplozji z zewnątrz, ale nie zwróciłem na to uwagi. Myślałem, że to rura wydechowa samochodu albo może opona. Pan wie, jak oni tu jeżdżą. Po chwili pani Luce w wielkim pośpiechu wyszła z windy. To najspokojniejsza z kobiet. Uderzył mnie jej wygląd. Była w stanie najwyższego podniecenia... - Chwileczkę - wtrącił Duff. - Czy pan to wszystko mówił komisarzowi policji? - Nie. Myślałem, że lepiej zachować to dla pana. - Proszę mówić dalej. Pani Luce była zdenerwowana? - Niezwykle. Podbiegła do mnie. "Czy pan Honywood jeszcze nie wrócił?" zapytała. Spojrzałem na nią zdziwiony. "Pani Luce, co się stało?", krzyknąłem. "Dużo się stało", od- powiedziała. "Muszę się natychmiast zobaczyć z panem Hony- woodem. Co go zatrzymało?" Przypomniałem sobie podobną do wystrzału eksplozję. Rzuciliśmy się do drzwi. Ogród byt pogrążony w ciemnościach. Zapadł już zmierzch, a ci oszczęd- ni Francuzi jeszcze nie zapalili lamp. Mniej więcej w poło- wie drogi do bramy natknęliśmy się na Waltera Honywooda; leżał na skraju ścieżki, częściowo nawet w kwiatach. Trafio- ny w samo serce. Rewolwer leżał z boku, koło prawej ręki. - Samobójstwo? - Duff spoglądał pytająco na doktora. - Tak sądzę... - Pai, chce tak sądzić. - Oczywiście. Byłoby lepiej... -- Lofton zamilkł, gdyż zau- ważył panią Luce, która podeszła do sofy. Nikt nie słyszał jej kroków. - Samobójstwo! Akurat! - zauważyła szorstko..- Dzień dobry, inspektorze. Dobrze, że pan przyjechał. Mamy drugie morderstwo. - Morderstwo? - zapytał Duff. - Z całą pewnością. Zaraz panu powiem, dlaczego tak myślę. I niech pan nie robi takiej przerażonej miny, dokto- rze Lofton. Drugi członek pana wycieczki został zamordowa- ny. Jeśli tak dalej pójdzie, może nas wszystkich nie wystar- czyć, by pokryć zapotrzebowanie mordercy. A mamy jeszcze kawałek drogi dookoła świata. 8. Mgła na Riwierze Lofton zaczął nerwowo spacerować po słonecznych miej- scach na perskim dywanie. Przygryzał końce wąsów, co ozna- czało u niego wielkie podniecenie. Pani Luce skrzywiła się z pogardą. - Nie mogę w to uwierzyć! - wykrzyknął Lofton. - To niemożliwe! Jedno morderstwo na wycieczce, owszem, mogę się zgodzić. To się zdarza. Ale nie dwa! Chyba że ktoś celo- wo usiłuje mnie zrujnować. Ktoś, kto ma do mnie pretensję. - Jest bardziej prawdopodobne - powiedziała sucho pani Luce - że ktoś ma pretensję do członków pana wycieczki. A jeśli wątpicie panowie, że i teraz mamy do czynienia z morderstwem, to posłuchajcie... - Usiadła na sofie. - Niech pan siada, doktorze Lofton, i przestanie mnie denerwować tym spacerem. Tu jest krzesło. Przypomina mi pan lwa, któ- rego często oglądałam w hamburskim zoo. Też się tak prze- chadzał po klatce. Ale nie o to teraz idzie. Inspektorze, pro- szę usiąść koło mnie. Sądzę, że to, co mam do powiedzenia, zainteresuje obu panów. Duff potulnie usiadł na sofie obok starej damy, Lofton tak- że bez słowa protestu jej usłuchał. Pani Luce chyba nigdy nie potrzebowała dwa razy powtarzać swoich poleceń. - Pan Honywood, Pamela Potter i ja pojechaliśmy autem do Monte Carlo. Wczoraj po południu - zaczęła pani Lu- ce. - To pan już chyba wie, inspektorze. Pan Honywood był roztargniony i przygnębiony od wyjazdu z Ameryki, ale podczas naszego wypadu do Monaco zauważyłam, że po raz pierwszy jest jakiś weselszy. Okazał się czarujący, naprawdę, i jakiś taki... hardziej podobny do siebie. Nie myślał o sa- mobójstwie, to pewne. Znałam raz w Indiach człowieka, któ- ry popełnił samobójstwo. Tak się stało, że byłam ostatnią osobą, która go widziała żywego. Ale to nie jest ważne. Idzie o to, że pan Honywood był beztroski, prawie wesoły. Wrócił do hotelu wieczorem w tym samym nastroju. Zostawiłyśmy go przy bramie, by zapłacił kierowcy, i wróciłyśmy same do naszych pokoi... • - Widziałem panie - wtrącił Lofton. - No właśnie. Kiedy otwierałam drzwi, odniosłam waże- •nie, że ktoś przy nich majstrował. Pamiętam, jak wiele lat te- mu w Australii w Melbourne, ktoś dostał się do mojego po- koju. w hotelu i zamek tak samo dziwnie się otwierał. Mam doświadczenie, inspektorze. Tutaj drzwi były jakby trochę .cofnięte, powstała duża szpara, a koło zamka zauważyłam nowe ślady. Tak, nożem podważano języczek zatrzasku, by- łam tego pewna. Kiedy weszłam do pokoju i zapaliłam świa- tło, moje przypuszczenia natychmiast się potwierdziły. Pokój był w opłakanym staniem wszystko powyrzucane jak po re- wizji, kufer rozbity. Po chwili już wiedziałam, że stało się najgorsze: zniknął ważny dokument powierzony mi na prze- chowanie. •- Co za dokument? - zainteresował się Duff. - Muszę cofnąć się do Londynu, do okresu bezpośrednio po zamordowaniu Hugha Drake'a. V/ sobotę po południu, na dwa dni przed naszym wyjazdem z Londynu, dostałam kart- kę od pana Waltera Honywooda z prośbą, żebym zaraz zeszła do saloniku hotelu Broome'a. Bardzo się zdziwiłam, ale zro- biłam, o co prosił. Pan Honywood spacerował po saloniku, szalenie zdenerwowany. "Pani Luce", zaczął bez wstępów. ..Pani jest kobietą o wielkim doświadczeniu życiowym i oso- bą bardzo dyskretną. Chociaż nie mam prawa o to prosić, błagam panią o przysługę!" I wyjął z kieszeni podłużną białą kopertę. "Chciałbym, żeby pani przechowała mi tę kopertę. Proszę jej dobrze pilnować i w wypadku, gdyby coś mi się przytrafiło podczas tej wycieczki, proszę kopertę od razu otworzyć i przeczytać zawartość". •- I to jest ten dokument, który pani ukradziono? - za- pytał Duff. Chwileczkę, panie inspektorze, powoli -'-- skarciła go pa- f ni Luce. - Wracając do koperty, byłam zaskoczona. Hony- wooda niemal wcale nie znałam, do teJ pory nie 7amieniłam z nim ani słowa. "Panie Honywood", zapytałam, "co jest w tej kopercie?" Spojrzał na mnie dziwnie. "Nic", odpowiedział. "Nic prócz instrukcji, co ma być zrobione w wypadku... w wypadku, gdyby mnie już nie było"' "Z pewnością odpo- wiedniejsyą osobą do przechowania takiego dokumentu jest doktor Lofton", zauważyłam. Zaprotestował gwałtownie: "Doktor Lofton jest ostatnią osobą, której powierzyłbym tę kopertę". Nie byłam przekonana i spytałam Honywooda, czy obawia się czegoś. Wspomniał mi coś o jakiejś chorobie. Wy- dawał się bardzo wyczerpany i okropnie znużony. Zrobiło mi się go żal. Zresztą po morderstwie Drake'a wszyscy byliśmy roztrzęsieni. Słyszałam, że pan Honywood w swoim czasie przeżył załamanie nerwowe, więc sobie pomyślałam, że może teraz jest to po prostu kaprys chorego i skołatanego czło- wieka. To, o co prosił, było ostatecznie drobnostką, więc zgo- dziłam się wziąć kopertę. Zaczął rozpływać się w podziękowa- niach, a potem ostrzegł mnie, żebym trzymała kopertę pod zamknięciem, i radził, żebyśmy oddzielnie opuszczali salonik. "Ja poczekam, aż pani wyjdzie. I jeśli pani to nie zrobi róż- nicy, będziemy trzymali się z daleka w towarzystwie innvcti członków wycieczki". No cóż, wszystko to było dosyć dziwne. Tego popołudnia miałam umówione spotkanie z moimi przy- jaciółmi w Belgrawii i bardzo się śpieszyłam. Poklepałam biedaka po ramieniu, powiedziałam mu, żeby się nie martwił, i szybko wyszłam. Kiedy wróciłam do pokoju, spojrzałam po raz pierwszy uważniej na kopertę: "Otworzyć w wypadku mojej śmierci", podpisano: Walter Honywood. Zamknę! im kopertę w kufrze i wyszłam. - Powinna była mnie pani natychmiast zawiadomić - wypomniał jej Duff - Może. Ale nie mogłam się zdecydować. Uważałam całą historię za przywidzenie chorego umysłu, rzecz bez znacze- nia. Poza tym w czasie pobytu w Londynie miałam m^sę spraw do załatwienia i tak jakoś nie zastanawiałam się wię- cej nad tą kopertą Dopiero w pociągu do Duwru w ponie- działek rano przypomniałam sobie pana Honywooda i doku- ment, który mi powierzył. Po raz pierwszy zadałam sobie pytanie, czy to mogło mieć jakiś związek z morderstwem Hugha Drake'a. Podczas przejazdu promem z Duwru do Ca- lais postanowiłam to wyjaśnić i kiedy zobaczyłam pana Hony- wooda opartego o burtę, podeszłam do niego. Nie był tyra zachwycony. Przez cały czas naszej rozmowy rozglądał się z niepokojem po pokładzie, a w oczach pojawił mu się nie- mal obłędny wyraz przerażenia człowieka ściganego. Zrobiło mi się bardzo nieswojo. ,,Panie Honywood", powiedziałam. "Myślałam dużo o kopercie, którą mi pan zostawił. Powin- niśmy szczerze porozmawiać. Proszę powiedzieć: czy istnieje podotawa; by przypuszczać, że pana życiu grozi niebezpie- czeństwo?" Drgnął i spojrzał na mnie badawczo. "Ależ nie", wyjąkał. "Wcale nie. Nie więcej niż życiu każdego innego człowieka na tym niepewnym świecie". Nie zadowoliłam się t tym. Byłam zdecydowana atakować ostro: ,,Gdyby pana miał spotkać ten sam los co Hugha Drake'a", spytałem, "to czy w kopercie znajdziemy nazwisko mordercy?" Wydawało mi się, że Honywood nie ma zamiaru odpowiedzieć, ale po chwili obrócił się, spojrzał ze smutkiem. Bardzo było mi go wtedy żal! "Droga pani, nie miałbym odwagi obarczać pani takim ciężarem. Koperta zawiera jedynie instrukcje na wypadek mojej śmierci", powiedział. "No to dlaczego nie zostawił jej pan doktorowi Loftonowi? Dlaczego ja mam jej strzec i za- mykać pod kluczem? Dlaczego woli pan, by nas razem nie widziano?" Pokiwał głową. "Tak, ma pani prawo o to pytać", przyznał. "Niestety, nie mogę odpowiedzieć. Ale daję pani słowo honoru, że nie narażam pani na nic. Proszę, błagam: niech pani trzyma tę kopertę i chwilowo o nic więcej nie py- ta. Cała sprawa będzie wkrótce załatwiona. A teraz, jeśli nis robi to pani różnicy..." - Rozglądał się przez cały czas po pokładzie. "Wolałbym się położyć. Nie czuję się zbyt dob- rze". Zanim mogłam coś więcej powiedzieć, odszedł. W Pa- ryżu dalej się niepokoiłam. Przykro mi, ale nie wierzyłam ., temu, co pan Honywood powiedział w związku z kopertą. Myślałam, że moja intuicja podyktowała mi właściwy kieru- nek podejrzeń: byłam pewna, że Walter Honywood boi się zostać zamordowany, i to przez mordercę Hugha Drake'a. Byłam też prawie pewna, że Honywood podał nazwisko mor- dercy w liście, który mi zostawił. V/ pewnym sensie czułam się wspólniczką zbrodni na Drake'u- To mnie zresztą nie przerażało; kiedyś w Japonii, gdzie byłam przez trzy lata, ukrywałam już jednego przestępcę, tylko że wtedy słuszność była po mojej stronie. Zresztą to inna sprawa. W tym wy- padku nie chciałam nikogo ukrywać. Chciałam ukarania mor- dercy Drake'a. W sumie byłam przygnębiona, a nieczęsto mi się to zdarza. Nie wiedziałam, co robić... - Droga obowiązku była jasna! - zauważył Duff suro- wo. - Jestem bardzo rozczarowany. Miała pani mój adres... - Tak, wiem. Ale ja nie mam zwyczaju przy byle kłopo- tach prosić mężczyzny o pomoc. To ja się rozczarowałam w tej chwili, że nie pomyślał pan o zupełnie innym sposobie wyjaśnienia moich wątpliwości. Nigdy pan nie słyszał o sta- rym sposobie otwierania koperty za pomocą pary? - Pani to zrobiła? - krzyknął Duff. - Zrobiłam to i wcale nie żałuję. W miłości i morders;twi" każda metoda jest dobra. W Paryżu otworzyłam kopertę i wyjęłam arkusz papieru, który się w niej znajdował. - I co tam było? - Duff okazywał wielką niecierpliwość. - To właśnie, co mi zapowiedział pan Honywood. Krótki tekst, który brzmiał mniej więcej tak: Droga Pani Luce, bar- dzo Panią przepraszam za 'kłopot. Proszą uprzejmie poprosić doktora Loftonar by zawiadomił natychmiast moją żonę, Sybil Conway, klór'a znajduje sią w San Remo, Wiochy, hotel "Palące". - Zupełnie bez znaczenia - westchnął Duff. - Zupełnie - zgodziła się pani Luoe. - Poczu-łam się dość głupio, kiedy to przeczytałam. Z drugiej strony stanęłam przed nową zagadką. Nigdy w ciągu moich siedemdziesięciu dwóch lat życia nie spotkałam się z podobną zagadką. Dla- czego nie mógł zostawić tej wiadomości doktorowi, skoro ja mu ją miałam i tak powtórzyć? A poza tym po co ten cały list? Doktor Lofton znał nazwisko i miejsce pobytu żony pa- na Honywooda. Wiele osób z wycieczki wiedziało, że żona jego jest w San Remo, bo na.m o tym mówił. A jedn-ak na- pisał ten niepotrzebny list i dał mi go na przechowanie pro- sząc, bym tego dobrze pilnowała- Duff zamyślony wpatrywał się w przestrzeń, - Nic z tego nie rozumiem - przyznał. - Ani ja - zgodziła się pani Luce. - Ale czy może pan teraz wątpić, że pan Honywood został zamordowany? W jego oczach widziałam strach, przeczuwałam jego śmierć. Co cie- kawsze, morderca uważał za konieczne przed dokonaniem zbrodni wziąć Ust ukryty w moim kufrze. Dlaczego? - Bóg jeden wie. Kto mu powiedział, że taki list istnieje? Pan Wal- ter Honywood? Wszystko jest niejasne. Pan to musi rozwikłać, inspektorze, - Dziękuję za zaufanie - odparł Duff. Zwrócił się do doktora Loftona: - Czy to prawda, że pan znał adres żony Honywooda? - Znałem. Honywood sam mi go podał. Prosił nawet, że- byśmy się zatrzymali na jeden dzień w San Remo, w hotelu "Pałace", mając nadzieję, że namówi żonę do przyłączenia się do naszej wycieczki. Duff zmarszczył brwi. - Mgła opada - zauważył. -'No i co, zawiadomił pan żonę Honywooda? - Owszem, telefonowałem do niej wczoraj wieczorem. Kiedy usłyszała ode mnie wiadomość o śmierci męża, ze- mdlała. W każdym razie tak mi się wydawało. Usłyszałem głuchy łoskot, jakby padała, a potem straciłem połączenie. Dziś rano telefonowała jej pokojówka i powiedziała mi, ze pani Honywood, czyli Sybil Conway, nie jest w stanie przy- jechać sama do Nicei i prosi o przewiezienie ciała męża do San Remo. Duff chwilę myślał. - Jak najszybciej muszę się z nią zobaczyć. A co pan, doktorze, ma do powiedzenia o śmierci Honywooda teraz, po tym, co nam opowiedziała pani Luce? - Cóż mogę mówić! Przyznaję, że to zaczyna być podejrza- ne. To w istocie nie wygląda na samobójstwo. I ja stwierdzi- łem, że mój pokój był kilkakrotnie przeszukiwany podczas pobytu w Paryżu. Tak, chyba niestety nowe morderstwo, in- spektorze! Ale czy ktoś poza nas trojgiem musi o tym wie- dzieć? No, jeśli francuska policja trafi na ślad... inna sprawa. Chociaż przy ich zbiurokratyzowaniu nie spodziewam się... panie Duff. 90 Trochę racji w tym jest •- zgodził się Duff. - Mnie też nie zależy, żeby paryska Surete włączyła się teraz do sprawy, mimo że bardzo szanuję ich inteligencję i wyniki, ja- kie osiąga... Tak... - Otóż właśnie - powiedział Lofton z wyraźną ulgą. -• Proszę się więc nad tym zastanowić. I chyba nie powiemy pozostałym członkom wycieczki o naszych podejrzeniach? Oni i tak są bardzo podenerwowani i wytrąceni z równowagi. Fenwick usiłował się wyłamać już w Londynie, a teraz nie * wiem, co by zrobił. Przypuśćmy, że wycieczka się rozpad- n:e, rozproszy na cztery strony świata. Chyba to panu nie pomoże w śledztwie. Lepiej, żebyśmy byli razem, póki spra- wa się nie wyjaśni. Duff uśmiechnął się ponuro. - Przedstawił pan to-bardzo logicznie i przekonywająco, doktorze. Proszę zebrać całą grupę, przeprowadzę z nimi jeszcze jedną pogawędkę, a potem zobaczymy, co się da zrobić z tym komisarzem policji. Nie sądzę, aby okazał się trudny. Lofton odszedł. Duff patrzył za nim, póki doktor nie za- mknął za sobą drzwi. Potem zwrócił się do pani Luce: - Honywood uważał, że Lofton nie jest osobą, której moż- na powierzyć kopertę - zauważył. Skinęła głową energicznie. - Bardzo wyraźnie to podkreślił. Pamela Potter i Mark Kennaway weszli bocznymi drzwia- mi. Duff pokiwał im ręką. Podeszli zdziwieni. - Pan inspektor! - zawołała dziewczyna wesoło. - Strasznie się cieszę! - Witam panią - powiedział Duff. - I pana, panie Ken- naway. Państwo ze spaceru? - Tak - odpowiedziała Pamela Potter. - Udało nam się ujść sokolookiej opiekunce i poszliśmy na spacer wzdłuż pla- ży. Było bosko! To znaczy ja tak uważam, bo dano mi do zrozumienia - zerknęła na Kennawaya - że powietrze ni- gdzie nie jest tak cudowne, jak na North Shore w Massa- .chusetts. Kennaway wzruszył lekko ramionami. - Obawiam się, że popełniłem nietakt, gdyż ośmieliłem, się powiedzieć dobre słowo o moim rodzinnym stanie. W za- 91 mian. dowiedziałem się, że Detroit uważa Massacłrus&tts za najgorszy rynek zbytu samochodów, co zupełnie nas dys- kwalifikuje. Ale Nicea podoba mi się... - To świetnie - roześmiała się dziewczyna. - Nie trzeba będzie jej burzyć. A to co? Co się stało panu Taitowi? Sławny adwokat niemal biegł. Twarz miał purpurową ze złości, co przy jego stanie zdrowia mogło spowodować nowy atak. - Gdzie do diabła!... Aa, witam pana, inspektorze - za- czął. - Gdzie się, do diabła, podziewałeś, Kennaway? Młody człowiek zaczerwienił się słysząc podobny ton." - Byłem na spacerze z panną Po.tter - wyjaśnił, cie.b.ym głosem. - Ach tak? - ironizował Tai.t. - I spokojnie zostawiłeś mnie. samego. Nie pomyślałeś, że możesz mi być potrzebny do zawiązania muszki! - Wskazał na swoją muszkę w krop- ki. - Spójrz, jak ta wygląda! Wiesz, że nie umiem wiązać muszek! - Nie zdawałem sobie sprawy... - Kennaway podniósł głos - że zostałem zaangażowany jako lokaj, i - Wiesz doskonale, po co zostałeś zaangażowany l Żebyś mi towarzyszył! Jeśli panna Potter potrzebuje- kogoś da to- warzystwa, to niech sobie wynajmie!, - To jest usługa - zaczął młody człowiek, gorąco - do której pewni ludzie- - Chwileczkę! - Pamela Potter podeszła do, starszego pa- na z pojednawczym, uśmiechem. - Pan mi pozwoli poprawić sobie muszkę. O, widzi pan? Już lepiej. Proszę podejść do lustra i zobaczyć! Tait powoli łagodniał. W tej sytuacji nie bardzo mógł krzy- czeć. Ale w dalszym ciągu wpatrywał się ostro, w Kennawaya. Potem obrócił się, zamierzając odejść. - Przepraszam, panie mecenasie - odezwał, się; Duff. - Członkowie wycieczki doktora Loftona są proszeni o zebranie się w salonie... Tait wykrzywił wściekle twarz. - Po co? Dalszy ciąg pana idiotycznych dochodzeń? Może pan marnować. czas innych, ale nie mój, panie! Jest pan skończonym niedołęgą, inspektorze, niekompe.tentnyna, urzęd- 92 j nikiem, stwierdziłem to już w Londynie. Do jakich rezulta- 1 tów pan doszedł? Do żadnych! Cóż dały te pańskie zebra- ' nią! - Zrobił kilka kroków w stronę drzwi, potem wróciŁ Jego twarz wyrażała skruchę. - Przepraszam, inspektorze, Jest mi naprawdę przykro. To wina mojego ciśnienia i ner- wów. Doprawdy nie myślałem tego, co mówiłem - Rozumiem doskonale - odparł Duff spokojnie. - Wo- bec tego proszę do salonu naprzeciwko. - Już idę - mruknął Tait pokornie. - A ty, Mark? - Kennaway wahał się sekundę, potem wzruszył ramionami i poszedł za nim. Pani Luce i Pamela Potter przyłączyły się do niego. Duff zarejestrował się w hotelowej księdze gości, Pikolakowi oddał walizkę, by ją odniósł na górę. Kiedy się odwrócił, 'zetknął się nos w nos z państwem Benbow. - Spodziewaliśmy się zobaczyć pana - powitał go Ben- bow, wylewnie ściskając za rękę. - Ale pan przyjechał wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Przykra ta sprawa z Hony- woodem... - Bardzo przykra - zgodził się Duff. - Co pan o tym sądzi? - Sam nie wiem, co sądzić. - Benbow się zawahał. - No co, Nettie, powiemy inspektorowi? - zwrócił się do żony. - Tak, tak, lepiej powiedzmy - poradziła pani Benbow. - Sam nie wiem, czy to ma coś wspólnego z tym wypad- kiem... - zaczął Benbow - ale któregoś wieczoru poszliśmy z Nettie na jedną z tych rewii w Paryżu i jak wróciliśmy do hotelu, nasz pokój przedstawiał straszny widok: wszystkie bagaże rozrzucone, walizki pootwierane i przeszukane. Ale nic nie zginęło. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. To chyba nie był Scotland Yard, prawda? Duff uśmiechnął się. - Raczej nie. Scotland Yard nie jest aż tak niezręczny, panie Benbow. Hm, więc państwa pokój był przeszukiwany! Proszę mi powiedzieć, czy państwo często rozmawiali z panem Honywoodem po wyjeździe z Londynu? - Owszem, jego pokój był tuż obok naszego w Paryżu. Często razem wychodziliśmy. Znał Paryż tak, jak ja Akroo. Czy pan myśli, że on popełnił samobójstwo? 83 - Na to wygląda. Zechcą teraz państwo poczekać na mnie w salonie? - wskazał ręką drzwi. - Z chęcią poczekamy - zgodził się Benbow i poszli-z żo- ną do salonu. Za nimi ruszył Duff. Gdy przekraczał próg, zbliżyli się państwo Minchin. Maksy serdecznie powitał in- spektora. - No cóż, następny facet został załatwiony - zauważył gangster ochrypłym szeptem. - Wygląda na to, że coś tu nieklawo. Co na to policja? - A pan? - odparował Duff. - Phi, dla mnie to za mądre. Cholernie skomplikowane - wyznał Maksy. - Nic z tego nie rozumiem. Ale ten Hony- wood sam się nie wykończył, głowę dam. Obserwowałem go. Już ja wiem, jak wygląda facet, który się spodziewa dostać w czapę. On tak właśnie wyglądał. Wiedział! To było w jego oczach. Tylko łypał, z której strony go trzepną. - Panie Minchin - powiedział Duff. - Chcę pana prosić o drobną przysługę. Prosiłbym, aby nie zdradzał się pan z tą opinią wobec innych członków wycieczki. - Nie jestem głupi - odpowiedział Minchin. - Jak już panu powiedziałem, tym razem trzymam z glinami. Milczę jak grób! Przyszedł Lofton z panią Spicer i Stuartem Vivianem. Usiedli. Tuż za nimi przykuśtyka} Ross, a za nim wsunął się cicho Keane i usiadł dopiero wtedy, kiedy jego małe, chytre oczki przemknęły szybko po całym pokoju. - Brak tylko Fen wieków - szepnął Lofton do Duffa. - Chyba wyszli. Specjalnie ich nie szukałem. Jeśli uda nam się załatwić wszystko, zanim ten dureń wróci, tym lepiej. Duff skinął głową i odwrócił się do zebranych. - A więc przyjechałem! - zaczął sucho. - W "związku z nieszczęśliwym wydarzeniem ostatniej nocy, mam na myśli samobójstwo pana Waltera Honywooda, chciałbym powiedzieć parę słów o naszych planach na przyszłość. - Samobójstwo? - zapytała pani Spicer z dziwną intona- cją w głosie. Wyglądała bardzo elegancko w białej sukni i modnym małym kapelusiku, głęboko nasuniętym na czoło. - Tak, samobójstwo - odparł spokojnie Duff. -Czy ktoś 94 z obecnych ma mi coś do powiedzenia w związku z tym nie- szczęśliwym wydarzeniem? Nikt się nie odezwał. - No cóż, w takim razie będziemy... - Jedną chwileczkę - przerwał Vivian. W jasno oświet- lonym pokoju blizna na jego czole rysowała się znacznie wy- raźniej niż zwykle. - Mam drobne spostrzeżenie, inspekto- rze. Może to zresztą nie ma żadnego znaczenia... Honywood i ja jechaliśmy do Nicei w tym samym przedziale sypial- nym. Zawarłem z nim bliższą znajomość już w Paryżu, po- lubiłem go. Poszliśmy też razem do wagonu restauracyjnego na obiad. Kiedy wróciliśmy do naszego przedziału, stwier- dziłem, że obie moje- walizki były siłą otworzone i najwy- raźniej przeszukiwane. Rzeczy Honywooda były nie tknięte. Wydało mi się to trochę dziwne, a jeszcze dziwniejsze, gdy spojrzałem na twarz Honywooda. Zbladł jak trup i cały drżał. Spytałem, co mu jest, ale zignorował moje pytanie. Był śmiertelnie przerażony. - Dziękuję panu - powiedział Duff. - Interesujące zda- rzenie, ale nie obala teorii samobójstwa. - Więc pan naprawdę myśli, że to było samobójstwo? - zapytał Vivian z nutą niedowierzania. - Takie jest przekonanie policji francuskiej i jestem skłonny je podzielać. Pan Honywood przeszedł załamanie nerwowe. Jego żona, którą, jak słyszałem,' bardzo kochał, opu- ściła go. Sytuacja usprawiedliwiałaby tego rodzaju tragedię. - Może tak, a może i nie - odpowiedział z powątpiewa- niem Vivian. - Jak dotąd, nie sprzyjało państwu szczęście na tej wy- cieczce - kontynuował Duff. - Teraz sądzę jednak, że wasze kłopoty już się skończyły. Jest rzeczą możliwą, że ta- jemnica... hm... wypadku pana Drake'a została pogrzebana wraz ze śmiercią Honywooda. Mogę państwu zdradzić, że pewne moje odkrycia poczynione w Londynie na to właśnie wskazują. Czas pokaże, czy morderca Drake'a przestał się mieć na baczności. Pragnąłbym, aby wszyscy państwo na- tychmiast po zakończeniu śledztwa dotyczącego samobójstwa pana Honywooda, kontynuowali swoją podróż. Jestem pe- 95 wien, że JUŻ nie nastąpią żadne incydenty. Czy ktoś ma Ja- kieś powody, aby nie jechać dalej? - Chyba nie - powiedziała pani Luce szybko. - Ja jadę dalej, póki trwa wycieczka. - My też jesteśmy tego zdania, droga pani - dodał Mak- sy Minchin. - Byłam tego pewna - oznajmiła pani Luce. - No cóż, ja nie widzę powodu przerywania podróży - oświadczył kapitan Keane. - Nie mogę wracać do Akron bez pełnego -kompletu zdjęć - stwierdził pan Benbow. - Stałbym się pośmiewis- kiem całego miasta "Dookoła świata!" To była moja dewiza, a ja zawsze postępuję zgodnie ze swoimi dewizami. - A pan Ross? - zapytał Duff. Kupiec drzewny uśmiechnął się. - Ależ jak najchętniej! - powiedział. - Kontynuujemy wycieczkę. Tyle czasu czekałem na spełnienie moich marzeń i z żalem rezygnowałbym z podróży. - Pani Spicer? Pani Spicer wyjęła papierosa i oprawiła go w długą cy- garniczkę. - Ja się nigdy z niczego nie wycofuję - powiedziała. - Kto ma ogień? Vivian poderwał się z zapałkami. Było jasne, że pojedzie wszędzie za panią Spicer. - Kto właściwie sugerował przerwanie wycieczki? - za- interesował się Tait. Trudno się było zorientować, w jakim jest humorze. - O ile ja wiem, nikt nigdy nie mówił o prze- rwaniu wycieczki oprócz tego durnia Fenwicka. Czy muszę kogoś przepraszać?... - Rozejrzał się. - Nie, nie ma go tutaj. - To świetnie - doktor Lofton zatarł ręce. - Wyjedzie- my, skoro tylko miejscowy komisarz nam pozwoli. O godzi- nie odjazdu pociągu zawiadomię państwa później. Pojedzie- my teraz do San Remo. Zebranie zostało zakończone wśród ożywionego gwaru roz- mów. Duff wyszedł z salonu, podążając za panią Luce. Za- trzymał ją obok sofy, gdzie poprzednio rozmawiał*. - Jedno pytanie: gdy pani wróciła wczoraj wieczorem 98 i wyszła do hallu z panną Potter,,to Lofton, jeśli się nie mylę, był tam i rozmawiał z Fenwickiem? - Tak. - A kiedy pani wróciła na dół po wykryciu kradzieży ko- perty, to czy Fenwick był jeszcze z doktorem? - Nie. Doktor Lofton stał sam. - Czy Lofton zapytał panią o Honywooda, gdy pani we- szła? - Tak. Dopytywał się o Honywooda w sposób zdradzający niepokój. - Proszę pani, mnie potrzebne są fakty, a nie ich ocena i dlatego proszę uważnie odpowiadać na to pytanie: czy z te- go, co pani jest wiadome, Lofton i Fenwick mogli się rozstać właśnie w chwili, gdy pani pojechała windą do swojego po- koju? - Tak. I doktor Lofton mógł wtedy wybrać się do ogrodu i oddać ten... - Nie, nie! Fakty. - Bardzo nie lubię tego człowieka - uparcie mówiła swo- je pani Luce. - Ja nie mam sympatii czy antypatii, szanowna pani. W mojej pracy nie mogę sobie na to pozwolić! - Mimo wszystko przypuszczam, że jest pan takim samym Człowiekiem jak każdy •- stwierdziła pani Luce odchodząc. Pojawił się Lofton i zaczął wylewnie dziękować inspekto- rowi. . "- Szybko pan sobie z nimi poradził. Jeśli odniesie pan podobny sukces w stosunku do komisarza policji, to wygra- liśmy. - Chyba wygramy. Przy okazji, doktorze Lofton: wczoraj •wieczorem, kiedy usłyszał pan tcsx wystrzał, to czy rozmawiał pan nadal z Fenwickiem? - Tak, oczywiście, nie mogłem się go pozbyć. - Więc on również słyszał wystrzał? - Sądzę, że tak, bo nawet lekko drgnął. - No to obaj panowie macie bardzo dobre alibi... Lofton uśmiechnął się jakby pod przymusem. - Ano tak. Na nieszczęście nie mamy już Fenwicka, żeby mógł potwier- dzić moje słowa. T - Charlie Chan prowadzi śledztwo OT J^rogi doktorze Lofton, uprzedziłem pana, że w wypadku dalszych nieprzyjemności rezygnujemy z udziału w wyciecz- ce. Zawiadomiłem portiera. O dwunastej w nocy wyjeżdżamy autem. Nie ma pan prawa nas zatrzymać. Zna pan mój adres w Pittsfiela z spodziewam się zastać po powrocie czek na su- mę stanowiąca zwrot kosztów wycieczki. Sądzę, że dla włas- n':(,o dobra pospieszy się pan z tym rozliczeniem. Norman Fenwick. "p północy wyjeżdżamy", rozmyślał Duff. - Ciekaw jes- tem, dokąd pojechali - powiedział głośno. - Służba hotelowa mówi, że Fenwick pytał o statki z Ge- nui do Nowego Jorku. - Z Genui? A więc pojechali szosą wzdłuż Riwiery. Pew- no już przekroczyli granicę. Lofton skinął głową. - Niewątpliwie. Są już we Włoszech. - Pan wydaje się bardzo z tego zadowolony, doktorze? - zauważył Duff. - Nawet zachwycony - potwierdził doktor. - Dlaczego miałbym to ukrywać? Przez piętnaście lat prowadzenia wy- cieczek nie spotkałem podobnie wstrętnego typa. Jestem za- dowolony, że zrezygnował. - Nawet jeżeli wraz z nim rozpłynęło się pańskie alibi? - spytał Duff. Lofton uśmiechnął się. - A po co miałbym szukać alibi? - zapytał spokojnie. 9. Zmierzch w San Remo Lofton poszedł w jakiejś sprawie do portiera, a Duff pozo- stał sam, rozmyślając nad nieprzyjemną sytuacją. Dwie osoby z grupy podejrzanych wyłamały się spod kontroli. Nie wy- kryto nic, co by łączyło Fenwicka z morderstwem w Londy- nie ani z zamordowaniem Honywooda. Niemniej Duff w każ- dym uczestniku wycieczki widział potencjalnego przestępcę, póki zagadka nie była rozwiązana i Fenwickowie pozostawali w kręgu podejrzeń. Fenwick nie wyglądał na mordercę, to prawda, ale do- świadczenie nauczyło inspektora, że morderców wyglądają- cych na morderców jest niewielu. Odjazd bufona do Pittsfieid rozdrażnił go w najwyższym stopniu. Niestety, Fenwick mógł robić, co chciał. Nikt nie miał prawa mu dyktować. Ani je- mu, ani nikomu z grupy. Jedyna osoba, którą Duff miałby prawo zatrzymać, nie żyła. Ruch koło windy zwrócił uwagę inspektora. W następnej chwili wygalonowany komisarz policji maszerował w jego stronę. Kapiący złotem mundur świetnie pasował do atmosfe- ry Lazurowego Wybrzeża. - Ach, inspektorze, dlaczego nie przybywa pan na górę! - wykrzyknął komisarz. - Ja czekam, a pan się nie zjawia. Duff potrząsną} głową. - Nie było potrzeby, panie komisarzu, znam bystre oczy francuskiej policji. Pragnę panu złożyć gratulacje za rozpra- cowanie tej sprawy. Rozmawiałem z uczestnikami wycieczki i jestem uderzony inteligencją, którą pan wykazał przy do- chodzeniu. S9 - Ależ to nieprawda, to zbytnia uprzejmość z pana stro- ny! - rozpromienił się komisarz. - Co prawda, wiele się nauczyłem studiując 'metody Scotland Yardu. - Wypiął pierś. - Tak, pan ma rację. Robota była dobra jak na te warunki. Co za warunki! Nawet dla najbardziej błyskotliwe- go umysłu. Głupota służby, monsieur, chciało mi się płakać. Ślady stóp zadeptane, odciski palców zniszczone. Co mi zo- stało? Nic, Nic już nie mogę zrobić. -- Na szczęście nie zachodzi potrzeba dalszego działania - zapewnił go Duff. - To jest jasny przypadek samobójstwa, komisarzu. Gwarantuję. Na twarzy Francuza pojawił się uśmiech radości i ulgi. -- Bardzo jestem szczęśliwy słysząc tę opinię. Nie potrzeba już cherchez la femme? Duff też się uśmiechnął. - Szukać nie potrzeba. Kobieta już jest - powiedział. - Żona zmarłego. Kochał ją namięt- nie, ona go opuściła. Ze złamanym sercem próbował żyć da- lej sam. Ale nic z tego. Nawet tutaj, w waszym czarującym. i pogodnym mieście, widział, że nie potrafi. Stąd samobój- stwo. Komisarz zaczął gwałtownie kiwać głową. - Ach, kobiety, monsieur. Zawsze kobiety. Za ileż cier- pień, za ile smutku są one odpowiedzialne! A jednak czy moglibyśmy obejść się bez nich? - Raczej nie - zgodził się Duff. - Nigdy! - krzyknął komisarz z siłą. - Wzdrygam się na myśl!... - tu przerwał. - Boję się, że odbiegamy od te- matu. Ten doktor Lofton powiedział mi, dlaczego pan tu jest, inspektorze. Ja akceptuję pana zdanie o samobójstwie. Kto mógłby wiedzieć lepiej niż pan? Zaraz składam raport i spra- wa jest zakończona. - Bardzo dobrze - skinął głową Duff. -' Wycieczka mo- że więc natychmiast ruszać w <łalszą drogę? Komisarz zawahał się. - Niezupełnie natychmiast. Monsieur, jeśli pan pozwoli... - wybąkał - ja pójdę zaraz do Juge d'Instrwtion. Od niego zależy ostateczna decyzja. Niedługo zadzwonię do pana i po- wiem, jak wygląda sprawa. Zgodzi się pan, nieprawdaż? 100 - Oczywiście, oczywiście - odpowiedział Duff. - Jeszcze raz moje najserdeczniejsze gratulacje! - Pan mi pochlebia, monsieur. - Ależ nie. Pański system wywarł na mnie wielkie, głę- bokie wrażenie. - Pragnąłbym odwdzięczyć się panu za tak miłe słowa. I moja radość z naszego spotkania... - Cała przyjemność i satysfakcja po mojej stronie, panie komisarzu! - Nte zgadzam się, inspektorze, nie mogę się zgodzić. Bort jour. - Bon jour - powtórzył Duff z akcentem z Yorkshire. Wygalonowany komisarz oddalił się posuwistym krokiem.. Do Duffa natychmiast podszedł Lofton. - No i co? - zapytał. Detektyw wzruszył ramionami. - Mam wrażenie, że wszystko będzie w porządku. Komi- sarz bez trudu dał się przekonać. Ale musi jeszcze złożyć ra- port sędziemu śledczemu, który podejmie ostateczną decyzję. Mam czekać na telefon. Spodziewam się, że nastąpi to szyb- ko; zależy mi samemu na połączeniu telefonicznym z San Remo, gdy już będę wiedział, jakie są nasze plany. - Będę w hotelu -- powiedział Lofton. - Naturalnie chcę od razu znać decyzję. Jest luksusowy pociąg o czwartej trzy- dzieści dziś po południu i mam nadzieję, że nim wyjedzie- my. Minęła godzina, nim komisarz zadzwonił, że mogą jechać, dokąd im się podoba. Duff pośpiesznie nagryzmolił kartkę do Loftona, kazał ją odnieść pikolakowi, a sam podszedł do re- cepcji. - Proszę mi zamówić rozmowę z hotelem "Pałace" w San Remo i poprosić do aparatu panią Honywood albo pannę Sy- bil Conway. Żądanie to zostało potraktowane przez personel z należytą' powagą, gdyż za przepierzeniem rozpoczęła się ożywiona dys- kusja na temat sposobu uzyskania połączenia. Duff usiadł na pobliskim krześle i czekał. Po pewnym czasie podszedł do niego zadyszany pikolak z wiadomością, że "ta pani z San Re- mo jest przy telefonie". 101 Detektyw pośpieszył do wskazanej mu kabiny. - Halo, halo! - zawołał. Głęboki brak zaufania do tele- fonów francuskich spowodował, że inspektor krzyczał na całe gardło. W odpowiedzi słaby, ale melodyjny głos zadźwięczał mu w uchu: - Ktoś chciał mówić z miss Conway? - Tak, ja. Inspektor Duff ze Scotland Yardu. - Nie słyszę pana. Inspektor jaki? - Duff, Duff! - Pan mówi trochę za głośno. Słowa się zlewają! Duff aż się spocił. Nagle zdał sobie sprawę, że ryczy jak raniony byk. Zaczął mówić spokojniej i wyraźniej. - Jestem inspektor Duff ze Scotland Yardu. Moim zada- niem było przeprowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa dokonanego na panu Drake'u, uczestniku wycieczki dookoła świata. Jestem obecnie w Nicei. Przyjechałem akurat na- stępnego dnia po tragicznej śmierci pani męża, pana Waltera Honywooda. - Tak, słucham - dobiegł go słaby głos. - Chciałem złożyć wyrazy współczucia... - Dziękuję panu. Czy pan ma do mnie jakąś sprawę?.-. - Tak, czy mogłaby pani podzielić się ze mną faktami, które rzuciłyby światło na jego śmierć? - Doktor Lofton powiedział mi, że to było samobójstwo... - To nie było samobójstwo. - Głos Duffa zabrzmiał głu- cho. - Pani maż został zamordowany. Nastąpiło długie milczenie. - Słyszy mnie pani? - Tak - odpowiedział słabo głos. - Jestem pewien, że śmierć pani męża łączy się z mor- derstwem w Londynie - ciągnął Duff. - -Mogę pana zapewnić, że tak jest, inspektorze - usły- szał Duff znów po długiej chwili milczenia. - Co pani powiedziała? - krzyknął Duff. - Powiedziałam, że oba wypadki ściśle się 'łączą. W pew- nym sensie to jest to samo morderstwo. Duffowi zdawało się, że się dusi. - Co pani przez to rozumie? Wyjaśnię to panu, gdy się spotkamy. Długa historia. Przyjedzie pan do San Remo z grupą Loftona? - Naturalnie. Wyjeżdżamy dziś po południu o czwartej trzydzieści. Powinienem być u pani w hotelu około wpół do siódmej. - Będę czekała, a i to, co mam powiedzieć, również moża poczekać. Mój mąż nie chciał tej sprawy rozgłaszać ze wzglę- du na mnie. Bał się, że to zaszkodzi mojej karierze teatralnej; w ogóle nie chciał mnie zmartwić. Zdecydowałam się jednak wszystko panu powiedzieć. Chcę, aby sprawiedliwości stało się zadość bez względu na to, co mnie to może kosztować. Widzi pan... Ja wiem, kto zamordował mojego męża! Duffa zaczął uciskać kołnierzyk. Krew waliła mu w skro- niach. - Pani wie kto?... - Wiem. - W takim razie, na miłość boską, nie ryzykujmy więcej. Proszę mi powiedzieć natychmiast... - Mogę panu powiedzieć tyle, że jest to mężczyzna po- dróżujący z grupą Loftona dookoła świata... - Ale jego nazwisko, jego nazwisko!!! - Nie wiem, jakiego nazwiska używa teraz. Ale przed laty, kiedyśmy go poznali, nazywał się Jim Everhard. Teraz podróżuje w grupie Loftona pod innym nazwiskiem. - Kto pani to powiedział? - Mąż mi pisał... - I nie podał pani nazwiska? - Nie. - Czy ten ram człowiek zamordował Hugha Drake'a? - Duff wstrzymał oddech. - Ten sam. - I to także mąż pani powiedział? - Tak. Mam list, który pokażę panu dziś wieczorem. - Ale ten człowiek! Kto to jest? Muszę to wiedzieć. Mówi pani, że go pani widziała przed laty. Czyby go pani teraz poznała? - Oczywiście. Natychmiast! Duff otarł czoło chusteczką. Nareszcie! - Halo, halo, czy pani jeszcze jest? - Jestem. - To, co pani mi powiedziała, jest... zadowalające. - In- spektor Duff miał czasami skłonność do eufemizmów. - Więc będę u pani dziś około wpół do siódmej wieczorem. O tej samej porze przybędzie cała grupa Loftona. - Przemknęła mu przez głowę myśl o Fenwicku, ale odrzucił ją. Nie, nie może się nic stać. I na wszelki wypadek dodał: - Błagam panią, proszę nie ruszać się z pokoju, póki nie przyjadę. Zorganizuję wszystko tak, aby mogła pani zobaczyć członków grupy nie zauważona. Kiedy pani rozpozna tego człowieka, ja się nim zajmę. Postaram się sprawić pani jak najmniej kłopotu. - Dziękuję Spełniam tylko swój obowiązek. Trudno, zde- cydowałam się. I zapłacę każdą cenę. Tak... cena nie będzie mała... Ale pomogę panu oddać mordercę Waltera w ręce sprawiedliwości. Może pan na mnie polegać. - Jestem pani nieskończenie wdzięczny. A więc do wie- czora ! -- Dc widzenia. Zatelefonuje pan od portiera. Opuszczając kabinę, ze zdziwieniem zauważył stojącego oboli Loftona - - Otrzymałem pana kartkę - powiedział Lofton. - Mamy zarezerwowane miejsca na czwartą trzydzieści. Oto bilet dla pana. Oczywiście jeśli pan potrzebuje... - Dziękuję. Zapłacę panu później, teraz muszę iść... - Dobrze, dobrze. To głupstwo. - Lofton zabierał się już do odejścia, ale zatrzymał się. - Hm... rozmawiał pan z pa- nią Honywood? - Właśnie przed chwilą skończyłem. - Powiedziała panu coś ciekawego? - Nie - odpowiedział Duff. - Szkoda - mruknął Lofton i skierował się w stronę windy. Duff poszedł do swego pokoju. Był niemal w stanie upoje- nia. Sprawa trudna, jedna z najtrudniejszych w jego karie- rze, ale następne kilka godzin przyniesie wreszcie rozwiąza- nie. Podczas obiadu w sali jadalnej uważnie obserwował mężczyzn z wycieczki Loftona. Który z nich? Który z nich był mordercą? Lofton? Lofton podróżował z grupą. "Z gru- 104 pą", tak powiedziała Sybil Conway. Nie w grupie, tylko z grupą. Może to było przejęzyczenie. Możliwe. Tait. O, ten jego atak serca właśnie w chwili, gdy wszedł do salonu w hotelu Broome'a, daje wiele do myślenia. Bardzo dużo! Czło- wiek może mieć przecież chore serce, a jednak znaleźć dość siły, by zadusić takiego starca jak Drakę. Tait wiele podróżo- wał, mógł gdzieś poznać Honywooda. Kennaway? Młody chło- pak, za młody. Benbow? Duff potrząsnął głową. Ross? Vi- vian? Keane? - Wszystko możliwe. Maksy Minchin? Nie pa- suje do tej sprawy, choć likwidowanie ludzi to jego specjal- ność. Fenwick? Duff zaklął z cicha. No to co? Przypuśćmy, że to Fenwick. Znajdzie się go. Niech ucieka nawet na koniec świata; do Pittsfieid, Massachusetts, gdziekolwiek. Inspektor Duff go znajdzie i sprowadzi do Londynu. ,. O czwartej trzydzieści wszyscy zebrali się w pociągu do San Remo. Duff nie zwierzył się nikomu i tylko on jeden był w stanie tak wielkiego napięcia nerwów. Obszedł przedziały, aby się upewnić raz jeszcze - chociaż policzył wszystkich na dworcu - że nikogo nie brak. Zamienił kilka słów tu i tam, a potem wrócił do swego przedziału, gdzie jechali Tait i Kennaway. - No tak! -• powiedział wesoło, zająwszy miejsce. - Jeśli idzie o pana, to najbardziej emocjonująca faza podróży już się skończyła. - Mówił to bez żadnej złośliwości, ale Tait spojrzał na niego zimno. - Może się pan o mnie nie martwić - mruknął. - Taki już mam charakter, że martwię się wszystkim i o wszystkich - uśmiechnął się Duff. Przez chwilę siedział w milczeniu, spoglądając szeroko otwartymi oczyma na mijany krajobraz: zalesione wzgórza i bogate uprawne równiny, ma- leńkie porty, ruiny zamku. Wzdłuż horyzontu lśniło lazurowe morze. - Ładnie tu jest - zaryzykował po pewnym czasie. - Dekoracje teatralne - warknął Tait i zaczął przeglądać paryskie wydanie New York Herolda. Duff zwrócił się do Kennawaya: - Pańska pierwsza podróż za granicę? Kennaway znacząco potrząsnął głową.' - Nie, wyjeżdżałem często na wakacje podczas studiów 105 uniwersyteckich. Tak wspaniale się wtedy bawiłem - westch- nął. - Nie doceniałem mego szczęścia. - Z ukosa zerknął na Taiła. - Żadnych zmartwień, nic na głowie prócz włas- nych włosów. - Takie jest życie - zgodził się Duff. - Niestety - odparł Kennaway. Duff zdecydował się nagle i ponownie zwrócił się do Taita: - Jak już powiedziałem, zawsze się o wszystkich martwię. Zwłaszcza o pana. Widziałem przecież jeden z pana ataków. -Pan sobie przypomina? Pomyślałem wtedy, że już po panu. Naprawdę tak pomyślałem. - Wyobrażam sobie, jak się pan zmartwił, kiedy przeży- łem atak - odgryzł się Tait. - Nawet pan musiał chyba zauważyć, że przeżyłem. - Nawet ja? - Duff podniósł brwi. - Hm, ma pan rację. Słaby ze mnie detektyw. Tylu rzeczy nie mogłem wyjaśnić. Na przykład do dziś nie wiem, co pan takiego zobaczył w sa- lonie u Broome'a. że aż dostał pan ataku serca. - Nic nie zobaczyłem, drogi panie. Nic. Już panu mówiłem. - Rzeczywiście! Zapomniałem - odparł inspektor łagod- nie. - Przecież już pana o to pytałem. No a tej nocy, kiedy Hugh Drakę został zamordowany... nie słyszał pan nic, żad- nego dźwięku, żadnego krzyku? - Jakim sposooem mógłbym coś słyszeć? Przecież od po- koju Drake'a dzielił mnie pokój Honywooda. - No tak, oczywiście, zgadza się. Zachodzi tylko jedna komplikacja, panie mecenasie... - oczy inspektora wpatry- wały się bystro w twarz starego adwokata. - Drakę został zamordowany w pokoju Honywooda. '• ' - Co? - krzyknął Kennaway. Tait milczał, ale inspek- torowi zdawało sio, że zbladł trochę. - Pan mnie zrozumiał, panie mecenasie? Drakę został za- mordowany w pokoju Honywooda... Tait ze zniecierpliwieniem cisnął na bok gazetę. - Być może, jest pan lepszym detektywem, niż myśla- łem - zauważył. - A więc pan to odkrył! - Tak. I myślę, że w tej sytuacji powinien pan nieco zmie- nić swoje zeznania. Tait skinął głową. 106 Owszem, powiem panu, co wiem, chociaż przypuszczam, że mi pan nie uwierzy. To jednak nic mnie już nie obchodzi. Wczesnym rankiem siódmego lutego obudziły mnie odgłosy jakiejś szarpaniny w pokoju sąsiednim w hotelu Broome'a. Był to pokój Honywooda. Trwało to zresztą krótko. Właści- wie, gdy się całkowicie obudziłem, nie słyszałem nic. Zastano- wiłem się, co zrobić. Od wielu miesięcy szukam spokoju i sama myśl .o tym, że mógłbym zostać wciągnięty w sprawę, która mnie nie obchodzi, wydawała mi się wysoce nieprzy- jemna. Nie sądziłem oczywiście, że to jest morderstwo. Więk- sza awantura - tak, 'ale nie morderstwo. Ponieważ jednak wszystko ucichło, zdecydowałem się dalej spać i o wszystkim zapomnieć. Rano wstałem dosyć wcześnie. Postanowiłem zjeść śniadanie poza hotelem. Skusiłem się na kawę, choć mi nie wolno, ale do diabła, nikt i tak nie będzie żył wiecznie, a potem poszedłem na spacer do parku Świętego Jakuba. Kie- dy wróciłem do Broome'a, portier przy wejściu od Ciarge^i Street powiedział mi, że zamordowano na górze jakiegoś Amerykanina. Portier nie znał nazwiska ofiary. Nagle sobie uświadomiłem, że ja je znam. Honywood! Nocne szamotanie.' Słyszałem, jak mordowano Honywooda i nie zrobiłem nic, że- by mu pomóc, żeby schwytać napastnika! A więc kiedy pod- szedłem do pana przy drzwiach salonu, przeżywałem już dru- gi szok. Przekraczając próg, byłem pewien, że Honywood leży martwy na górze, tymczasem okazał się pierwszą osobą, którą zobaczyłem. Tego już było za wiele. Moje serce nie wytrzy- mało... - No tak... - skinął głową Duff. - Nic mi pan nie po- wiedział o szamotaniu w pokoju Honywooda! Bardzo nieład- nie z pana strony! - Racja. Ale kiedy przyszedł pan do tanie, czułem się cho- ry i słaby. Moim jedynym pragnieniem było trzymać się jak najdalej od całej sprawy. Pan miał swoje zadanie, ja wiem, ale ja pragnąłem nade wszystko spokoju. Tyle mam do po- wiedzenia. Może pan wierzyć lub nie. Jak panu się podoba... Duff uśmiechnął się. - Jestem raczej skłonny panu wierzyć. Oczywiście zależy jeszcze od tego, 20 pokaże przyszłość. Wzrok Taita złagodniał. 107 - Na Jowisza! Pan jest lepszym detektywem, niż myśla- łem! - zawołał. - - Bardzo panu dziękuję... Co to? Już jesteśmy w San Remo? Podczas jazdy autobusem hotelowym przez ogarnięte mro- kiem miasto doktor Lofton zapowiedział uczestnikom wy- cieczki: - Wyjeżdżamy stąd jutro w południe. Proszę nie rozpa- kowywać więcej rzeczy, niż to jest absolutnie konieczne. Nie- stety, musimy się spieszyć na statek, który odpływa z Genui. Po kilku minutach zajechali przed hotel "Pałace". Duff za- mówił sobie pokój na pierwszym piętrze, u szczytu schodów prowadzących z hallu. Rozglądając się dookoła, zauważył, że w pobliżu drzwi do jego pokoju znajduje się zabezpieczona siatką klatka windy. Chociaż nie był człowiekiem skłonnym do wzruszeń, serce biło mu bardzo mocno. Hotel okazał się stosunkowo małym budynkiem, nieporównywalnym z kolosa- mi, którym miasto zawdzięczało sławę, robił jednak wraże- nie przestronnego i wygodnego. Do kolacji pozostało jeszcze tylko pół godziny. W hallu i na korytarzach panowała zupeł- na cisza, charakterystyczna w godzinach przedwieczornych dla hoteli -eleganckich miejscowości •wypoczynkowych, kiedy to goście przebierają się do uroczystego posiłku. Duff upewnił się w recepcji, że Sybil Conway - pod tym nazwiskiem była zameldowana - jest w swoim apartamencie na czwartym piętrze. Jego własny pokój, jak stwierdził z za- dowoleniem, posiadał telefon. Zadzwonił na czwarte piętro ł po chwili odpowiedział mu melodyjny głos, który z pew- nością oczarowywał bywalców teatralnych. - Inspektor Duff ze Scotland Yardu - nieomal wyszeptał. - Bardzo się cieszę. Straszne było to oczekiwanie. Jestem -w dalszym ciągu gotowa panu pomóc. - To dobrze. Musimy się zaraz zobaczyć. Wszyscy uczest- nicy wycieczki są w swoich pokojach, ale niedługo zejdą na kolację. Czekając na nich, będziemy mogli porozmawiać... - Dobrze. Przyniosę panu list, który otrzymałam od męża z Londynu. To panu wyjaśni wiele rzeczy, a potem... - Potem będzie pani obserwować uczestników wycieczki schodzących na kolację. Będziemy siedzieli ukryci za palma-* mi. Na pierwszym piętrze tuż obok mojego pokoju znajduje się mały salonik. Pierwsze piętro, to znaczy drugie w no- menklaturze amerykańskiej. Drzwi tego saloniku można zamknąć na klucz od wewnątrz. Proponuję, żebyśmy się tam teraz spotkali. Czy pani apartament jest blisko windy? - O parę kroków... - Wspaniale. Więc zjedzie pani na dół windą... Chwilecz- kę: lepiej ja przyjdę po panią. Numer czterdzieści, prawda? - Tak. Czekam. Duff wyszedł szybko z pokoju. Z zadowoleniem stwierdził, że korytarz tonie w półmroku. Paliło się tylko jedno światło koło windy. Nacisnął guzik. Podczas swoich pobytów w skrom- nych hotelach Paryża zdążył się zapoznać z kaprysami auto- matycznych wind francuskich. Kabina podjechała powoli, majestatycznie. Bogu dzięki nie była zepsuta. Wszedł do środ- ka i nacisnął guzik czwartego piętra. Kiedy zapukał do drzwi pod numerem czterdzieści, otworzyła mu wysoka, pełna wdzięku kobieta. Światło padające z głębi pokoju oświetlało tylko sylwetkę, twarz pozostawiając w cieniu. Mimo to zdołał stwierdzić, że stoi przed piękną kobietą. Włosy miała złota, tak jak i suknię, a gdy się odezwała, nieczuły w zasadzie na wdzięki kobiece Duff zadrżał wewnętrznie. Zupełnie inny głos niż przez telefon. - Panie Duff, bardzo się cieszę! - oddychała ciężko. - Proszę, oto list od mojego męża. Wziął list i włożył go do kieszeni. - Dziękuję. Chodźmy. Zatrzymałem windę na piętrze. Doprowadził ją do wąskiej kabiny, wszedł za nią, nacisnął guzik pierwszego piętra. Chwiejna kabina opuszczała się po- woli, jakby niepewnie. - Byłam chora - powiedziała Sybil Conway. - Bardzo mi jest trudno teraz właśnie, ale muszę, muszę... - Cicho - upomniał ją detektyw. - Za chwilę. Nie tutaj. Mijali trzecie piętro. - Za chwilę powie mi pani wszystko... - Suchy odgłos wystrzału przerwał jego słowa. Inspektor skamieniał przera- żony. Coś świsnęło cicho i upadło mu u stóp. Spojrzał na Sybil Conway i padającą chwycił w ramiona. Na sukni ze złotego jedwabiu wykwitła szkarłatna plama. 109 - To już koniec... - szepnęła kobieta. Duff nie mógł dobyć głosu. Wyciągnął rękę i zaczął dziko zmagać się z zamknię- tymi drzwiami windy. Ów straszliwy wytwór francuskiej techniki opuszczał się dalej. W sercu inspektora zamarła ostat- nia nadzieja. Wspomnienie tej chwili ścigało inspektora Duffa do końca jego kariery. W jego obecności zamordowano kobietę. Stał tuż obok, zamknięty w piekielnej klatce, której drzwi otwo- rzą się dopiero na pierwszym piętrze. Spojrzał w górę, w mrok i zrozumiał, że nic tu nie poradzi. Gdy wyjdzie z win- dy, będzie za późno. Na pierwszym piętrze z otwartych drzwi pokojów wyglą- dali na pół ubrani goście hotelowi. Duff przeniósł Sybil Con- way na sofę w salonie. Już "nie żyła. Pobiegł z powrotem do windy i podniósł przedmiot, który tam upadł. Mały woreczek z irchowej skóry! Nie otwierając, znal jego zawartość. Ka- myki! Zebrane na jakiejś plaży, nic nie znaczące kamyki. 10. Głuchota pana Drake'a Po wyjściu z windy Duff zamknął za sobą drzwi; prawie jednocześnie zaterkotał dzwonek i kabina uniosła się w gó- rę. Inspektor zadarł głowę i przez chwilę patrzył na jasno oświetloną klatkę. Potem winda zniknęła i został tylko mrok. Dopiero teraz Duff się zorientował, jakim wspaniałym celem był każdy jadący w kabinie. Jak większość francuskich wind, poruszała się ona w otwartym szybie, zabezpieczonym jedynie rzadką siatką. Sama kabina zbudowana była również z siatki sięgającej zaledwie ramienia przeciętnego pasażera. I jakim wspaniałym celem była ta suknia ze złotego jedwabiu, jak łatwo było przyklęknąć na posadzce korytarza i strzelić przez siatkę w chwili, kiedy winda i jej pasażerowie wolno znikali z pola widzenia. Teraz wydawało się to oczywiste, ale przed- tem nie przewidziałby tego żaden człowiek, nawet nie po- zbawiony wyobraźni. Inspektor zaklął z wściekłością. W głębi duszy odczuł niemal podziw dla diabelskiego sprytu mor- dercy. Dyrektor hotelu sapiąc wszedł po schodach. Był to człowiek szeroki w obwodzie, spowity w bardzo wiele metrów czar- nego materiału, z którego uszyte było jego ubranie. Pan dy- rektor musiał zjeść góry spaghetti, nim osiągnął swoją wagę. Za nim zjawił się urzędnik również w czarnym ubraniu, als chudy jak tyka. Urzędnik miał zawodowo zatroskany wy- gląd. Powoli hali zapełnił się podnieconymi gośćmi. Inspektor zabrał dyrektora i urzędnika do salonu i za- mknął drzwi. Stali wpatrując się w martwą sylwetkę na sofie. Duff szybko przedstawił sytuację. lit - Zamordowana w windzie! Kto to zrobił? - Małe oczki w nalanej twarzy dyrektora zaokrągliły się ze zdumienia. - Nie wiem kto - odpowiedział Duff. - Chociaż byłem . z nią w windzie... i - Ach, pan był! W takim razie pan tu zostanie, póki nie przyjdzie policja. • - Oczywiście, że zostanę. Nazywam się Duff. Jestem in- spektorem ze Scotland Yardu. Zamordowana była ważnym świadkiem w sprawie innego morderstwa, które zostało po- pełnione w Londynie. - Hm, zaczynam rozumieć - skinął głową grubas. - Biedaczka... Ale to zła reklama dla mojego hotelu, zła... Za- raz, tu mieszka doktor! Odwrócił się do chudego urzędni- ka. - Vito, sprowadź go natychmiast. Chociaż... obawiam się, że już jest za późno... Jakby uginając się pod ciężarem swojego cielska, podszedł do drzwi i stanął w nich; zasłaniając wnętrze pokoju. W tym wypadku tusza przydała się - grubas świetnie spełniał rolę parawanu. - Mały wypadek - oznajmił. - Ale nie dotyczy nikogo z państwa. Uprzejmie proszę wrócić do swoich pokoi. - Go- ście hotelowi rozchodzili się z ociąganiem. Gdy Vito prze- biegł z pośpiechem obok niego, właściciel położył rękę na ra- mieniu. - Hej, Vito, zawiadom również straż miejską. Nie karabinierów, tylko straż, rozumiesz? - zawołał grubas za urzędnikiem. Zerknął w stronę Duffa. - Gotów mi tu samego Mussoliniego sprowadzić! - westchnął. Chudy urzędnik zbiegł po schodach. Inspektor Duff chciał wyjść z salonu, ale grubas zatarasował przejście. - Dokąd pan chce iść, signore? - zapytał z szacunkiem. - Muszę prowadzić śledztwo - wyjaśnił detektyw. - Przecież mówiłem, że jestem inspektorem Scotland Yardu! Ilu ma pan obecnie gości w hotelu? - Ostatniej nocy spało tu stu dwudziestu. Pełny sezon. Hotel pełny, signore. - Stu dwudziestu - mruknął Duff ponuro. - No, no, nie- licha robota dla straży miejskiej. - Nielicha robota nawet dla inspektora, który wiedział, że morderca znajdować się mo- że tylko wśród członków wycieczki Loftona. i 12 Duff z trudnością przecisnął się .koło grubego Włocha i schodami poszedł na trzecie piętro. Korytarz był cichy, pusty. W pobliżu windy nie widać było nic, co mogłoby sta- nowić najmniejszy ślad. Czyżby doskonałe morderstwo bez poszlaki? - pomyślał. Przygnębiony, poszedł na czwarte pięt- ro i zapukał do drzwi pokoju czterdzieści. Otworzyła mu słu- żąca o bladej twarzy. W paru słowach poinformował ją o tym, co się zdarzyło. Służąca okazała wielkie przygnębienie. - Ona się tego obawiała, proszę pana. Całe popołudnie martwiła się i w kółko powtarzała, co mam zrobić, jeśliby jej się coś przytrafiło. - No i jakie były instrukcje? - Miałam przewieźć jej ciało do Stanów, proszę pana. I ciało biednego pana Honywooda też. Mam też wysłać depe- sze do przyjaciół w Nowym Jorku. - Do przyjaciół czy rodziny? - Nigdy nie słyszałam, żeby mówiła o- jakiejś rodzinie, proszę pana. Pan Honywood też chyba nie miał rodziny. - Ale... proszę mi dać potem listę osób, do których zosta- ną wysłane depesze. A teraz proszę zejść do salonu na pierw- szym piętrze. Tam jest dyrektor hotelu. Proszę powiedzieć, że ja tu zostałem. Niedługo przyniosą ciało... - Czy pan jest inspektorem Duffem? - Tak, to ja. - Moja pani mówiła o panu. Kilka razy dzisraj mówiła... Służąca zamknęła za sobą drzwi. Duff z małego haiłu prze- szedł do przyjemnego saloniku. List Sybil Conway palił mu kieszeń, ale inspektor postanowił najpierw przeszukać apar- tament, gdyż lada moment mogła zjawić się włoska policja i straciłby swobodę działania. Szybko i systematycznie zabrał się do roboty: listy od amerykańskich przyjaciół - niewiele albo nic nie mówiące. Przejrzał szufladę po szufladzie i otwar- te walizki. Spierzył się bardzo. Kiedy stał pochylony nad torebką Sybil Conway w jej sypialni, uświadomił sobie, że ktoś go obserwuje. Obrócił się. W progu stał major straży miejskiej. Na smagłej twarzy malowało się zdziwienie i nie- zadowolenie. - Pan przeszukuje te pokoje, signore? - zapytał. i - Charlle Chan prowadzi śledztwo 113 - Inspektor Duff ze Scotland Yardu - powiedział Duff. - Konsul brytyjski będzie mógł poświadczyć... - Ze Scotland Yardu? - Na policjancie zrobiło to pewne wrażenie. - Pan był z tą panią, kiedy została zabita? - Tak - skinął głową Duff. Nieprzyjemnie było się do tego przyznawać. - Znalazłem się w dość przykrej sytuacji... Może pan usiądzie... - Wolę stać - odparł major. "Oczywiście w tym mundurze nie jest łatwo usiąść" - po- myślał Duff. - Jak pan sobie życzy - powiedział głośno. - Chcę panu podać parę szczegółów tej sprawy... - Tak zwięźle, jak •umiał, zapoznał majora z dotychczasowymi wypadkami i wy- jaśnił rolę Sybil Conway. Mówił bardzo ogólnikowo, gdyż jeszcze się nie zdecydował, czy należy dopuścić policję włoską do współudziału. Słowem nie wspomniał o grupie Loftona przebywającej w hotelu. Włoch słuchał z kamiennym spokojem. Gdy Duff skończył, major skinął poważnie głową. - Dziękuję panu bardzo. Nie opuści pan San Remo bez porozumienia się ze mną? - Oczywiście nie! - Duff uśmiechnął się ponuro myśląc o tych niezliczonych wypadkach, kiedy sam robił podobne zastrzeżenia. - Co pan znalazł przeszukując .apartament? - Nic - odpowiedział szybko inspektor. - Zupełnie nic. - Serce biło mu szybko. Przypuśćmy, że włoski policjant uprze się i każe go zrewidować? Znajdzie wtedy list Honywooda... Przez chwilę obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milcze- niu. Zwyciężył jednak solidny wygląd inspektora ze Scotland Yardu. Włoch skłonił się grzecznie i powiedział: - Będę miał jeszcze zaszczyt spotkać się z panem. - Była to odprawa. Duff z ulgą wrócił do swego pokoju. Chciał teraz przeczy- tać list wręczony mu przez Sybil Conway na parę minut przed śmiercią. Zamknął drzwi na klucz, przysunął bliżej krzesło do słabego światła lampy i wyjął z kieszeni otwartą kopertę, w której lewym górnym rogu znajdowała się winie- 114 ta Broome'a z Londynu. Na kopercie był stempel pocztowy z datą piętnasty luty. Osiem dni po morderstwie Hugha Dra- kę^, tuż przed wyruszeniem wycieczki Loftona do Paryża! Zawartość koperty była pokaźna. Mimo ze Walter Hony- wood miał bardzo drobne pismo, jego list do żony zawie^ rai wiele stron. Duff z niecierpliwością zabrał się do lektury. Najdroższa Sybil, z nagłówka listu orientujesz się, że jestem •w Londynie, dokąd przyjechałem z wycieczką, o której pisa- levn Ci 2 Nowego Jorku ż na którą namówił mnie lekarz. Mial to być dla mnie wypoczynek, wytchnienie, odprężenie. Niestety, ta podróż jest dla mnie najstraszliwszym przeżyciem, jakie można sobie wyobrazić. W wycieczce bierze udziat Jim Everhard! Odkrylem to rano siódmego lutego, mniej więcej tydzień temu. Odkryłem to w dziwnych i przerażających okolicznościach. Kiedy w Nowym Jorku wchodzilem na po- ktad statku, nie znane mi byly nazwiska innych członków wycieczki. Wiedziałem tylko, że wycieczkę prowadzi doktor Lofton, który ze brat nas na pokładzie przed odjazdem. Przy- witałem się z wszystkimi. Nie poznatem Jima Eyerharda. Nic dziwnego - widziałem go przecież tylko raz, i to w przy- ćmionym świetle lampy naftowej w twoim pokoju, l tyle lat temu! Tak, podałem ręką wszystkim, Jimowi Everhardowi także. Człowiekowi, który przysiągł, że zabije mnie i ciebie. Nic wtedy me podejrzewałem, nie miałem żadnych złych przeczuć. Potem odpłynęliśmy. Podróż byla przykra. Nie opu- szczałem kabiny z wyjątkiem paru krótkich wieczornych spa- cerów po pokładzie, no i owego rana, kiedy przybyliśmy do Southampton. Nic nie podejrzewałem nawet po przyjeździe do Londynu. Przez pierwsze kitka dni zwiedzali miasto, ale ja trzymałem się osobno. Przyjechałem odpocząć, Londyn znam. Wieczorem szóstego lutego siedziałem w hotelowym salonie, kiedy wszedł mój towarzysz podróży, starszy pan z Detroit, dosyć głuchy, Hugh Morris Drakę, najsympatycz- niejszy człowiek na świecie. Zaczęliśmy rozmawiać. Opowie- działem mu o swofej chorobie i wspomniałem, że ostatnie kil- ka nocy bardzo się męczyłem nie mogąc spać, gdyż w przy- ległym pokoju ktoś czytał głośno do późnej godziny. Powie- 115 działem, że i teraz z niechęcią myślę o pójściu do łóżka, gdyż wiem, ze mi nie dadzą odpocząć. I wtedy panu. Drake'owi przyszedł do głowy pewien pomysł. Ponieważ głuchota jest w takich wypadkach jak mój nieomal łaską, zaproponował mi zamianę pokoju na tę ostatnią noc. Okazało się, że sąsiaduje ze mną, więc z przeniesieniem nie będzie wielkiego kłopotu. Przyjąłem tę ofertę z wdzięcznością. Idąc na górę, uzgodni- liśmy, że zamienimy się 'jedynie łóżkami, nie ruszając innych rzeczy. Tak też uczyniliśmy. Położyłem się więc do łóżka pa- na Drake'a. Doktor w Stanach dal mi proszki nasenne. Za- żyłem jeden. Proszek i cisza, do jakiej nie byłem przyzwy- czajony, spowodowały, że spałem jak dziecko. Obudziłem się c wvót do siódmej, a ponieważ pan Drakę powiedział mi, że chce wstać wcześnie (tego dnia mieliśmy jechać do Paryża), otworzyłem drzwi łączące jego pokój z moim byłym pokojem i .wszedłem '.)tatk\. To jest problem! Uderzyła mnie jednak pewna rzecz. Nie wątpię, że pana również?... - Nie wiem, o czym pan mówi. - Tait! - Tait? - Dziwny gość. Bardzo dziwny. Być może, jego wersja odpowiada prawiL-ie. ale czytając raport, miałem wątpliwo- ści Myślał, że to Honywood został zamordowany, wszedł do •salonu, zobaczył Honywooda żywego i wstrząs o mało go nie wykończył?! Dlaczego miałby się tym tak bardzo przejąć? ' Py)i sobie obcy. Skąd więc szok? Chyba że... - szef zawiesił głos --- Już 'rozumiem - wtrącił Duff. - Chyba że miał pełne podstawy uważać, iż Honywood nie żyje, gdyż, jak sądził, sam go zadusił w nocy. Innymi słowy: chyba że Tait to Jim Fyerhard! - Otóż to! - skinął głową szef. - Należałoby się nad tym zastarowic. Teraz co do dalszych planów. Jeśli idzie o tę grupę wycieczkową, inspektorze, to uważam, że pańska przydatność jest właściwie skończona. - Twarz inspektora 132 się wydłużyła. - Niech mnie pan źle nie rozumie, po prostu sądzę, że nie mógłby pan wiele zdziałać, będąc przez nich zbyt dobrze znany. Przejrzałem harmonogram wycieczki, który dał panu Lofton. Po Egipcie widzę cztery trasy morskie: statkiem kompanii P & O z Port Saidu do Bombaju, parowcem British India Steam Navigation Company z Kalkuty do Rangunu i Singapuru, znowu statkiem linii P & O przez Saigon do Hongkongu i wreszcie z Hongkongu do San Francisco. Na razie zostawiłbym tę wycieczkę w spokoju. Morderca, być może, pomyśli, że zrezygnowaliśmy z całej sprawy, i przesta- nie mieć się na baczności. Tymczasem wyślemy dobrego agenta do Kalkuty, który nawiąże kontakt z uczestnikami wycieczki. Metodę pozostawimy mu do wyboru. Jeszcze się całkowicie nie zdecydowałem, ale myślałem o sierżancie Welby... - Dobry wybór, szefie! - zgodził się Duff. •- Chyba tak. Z łatwością mógłby uchodzić za stewarda okrętowego, czy coś w tym rodzaju... Rozchmurz się, mój chłopcze. Jeśli Welby wpadnie na coś konkretnego, pan do niego dołączy i dokona aresztowania. Tymczasem jest sporo roboty w Stanach... Przede wszystkim trzeba zgłębić prze- szłość Honywooda. Potem zbadać znaczenie woreczków z ir- chy, odszukać sejf numer 3260. Wszystko to pozostawiam pa- nu. Nie musi pan wyjeżdżać natychmiast. Proszę tak zapla- nować sobie czynności w Ameryce., aby pan zdążył do San Francisco mniej więcej w tym czasie, kiedy powróci tam wy- cieczka Loftona. Duff uśmiechał się. - To bardzo dobry plan, panie szefie. Czy wolno mi coś zaproponować? - Oczywiście, słucham. - Wolałbym czekać na wycieczkę w Honolulu. - Dlaczezgo właśnie w Honolulu? - Miałbym szansę przebyć z nimi ostatni odcinek drogi z Honolulu na kontynent. Niektórzy z nich z pewnością od- łączą się od grupy już w San Francisco, a poza tym... - No? - Mam w Honolulu serdecznego przyjaciela. Darzę go 133 szczególną sympatią. Mówiłem już panu o nim - inspektor Chan z policji w Honolulu. Szef skinął głową. - Przypominam sobie. Charlie Chan i sprawa inspektora Bruce'a. Myśli pan, ze Charlie Chan chciałby się z panem widzieć, inspektorze? Duffa zdziwiło to pytanie. - Jestem pewien, że chciałby, panie szefiel - odparł po chwili wahania. Zwierzchnik się uśmiechnął. - Już od dawna chciałem wyświadczyć przysługę panu Chanowi. No dobrze, niech będzie Honolulu. 12. Jubiler 3 u l^cy Chowringhee Dla Duffa nastały tygodnie niespokojnego oczekiwania. Wynajdywał sobie różne mniej lub bardziej ważne zaję- cia, ale sercem przebywał gdzie indziej. Welby odpłynął na statku linii P & O do Kalkuty. Przedtem przez kilka wie- czorów Duff przygotowywał sierżanta, odczytując mu swoje notatki, rozważając wszystkie powiązania ludzi w grupie wy- cieczkowej Loftona. Inspektor miał wiele szacunku dla sier- żanta Welby'ego, widząc jego spryt i inteligencję. Welby nie pochodził z prowincji, jak większość funkcjonariuszy Central- nego Biura Śledczego, ale urodził się w Londynie, niedaleko Bow-bells, czyli miał prawo do miana prawdziwego cockneya. Całe życie spędził w Londynie, dalekie lądy i morza były dla niego czymś zupełnie obcym, nigdy nawet o nich nie czytał. V/ związku z tym natrafił teraz na pewne trudności w dziedzinie geografii, ale uporał się z nimi szybko i spo- glądał w przyszłość z chłodną obojętnością, ufając swoim zdol- nościom. Wiele razy brał do ręki i oglądał irchowe woreczki z kamykami. Zdawały się go fascynować. - Oto klucz do zagadki, mówił inspektorowi. Rwał się do wyjazdu, wresz- cie wyjechał. '• Duff odprowadził go do portu Tiłbury Docks. Po odbiciu statku od molo tak długo wpatrywał się w pogodną twarz młodszego kolegi, póki nie zniknęła mu z oczu. Idąc tego sa- "mego wieczoru przez most Vauxhall i czując w nozdrzach świeży zapach powietrza przesyconego' po odpływie ostrym zapachem soli, inspektor myślał o Welbym, który był już da- leko od lądu, płynął na spotkanie Wielkiej Przygody. Czy 135 Welby rozwiąże zagadkę, której rozwiązanie według wszel- kich praw należało do Duffa? Duff postanowił stłumić uczu- cie zazdrości. Życzył Welby'emu szczęścia, życzył mu tego naprawdę szczerze. Po przeszło dwóch tygodniach nadeszły pierwsze wiado- mości o wycieczce Loftona: Pamela Potter napisała z Adenu. Inspektor otworzył list i zaczął czytać. Drogi Inspektorze Duff. Bardzo Pana przepraszazm, że pisze, dopiero teraz. Miałam zamiar wysiać pierwszy "raport" z Port Saidu, ale dni mamy tak zajęte, a noce takie cudowne!... No cóż, płyniemy dalej. Na pewno odczuwałby Pan wielkie zniecierpliwienie, gdyby Pan był z nami: przecież wszędzie towarzyszy nam morderca! Odwiedzamy bazary, poznaliśmy Sfinksa... d propos! Zadałam mu pytanie, na które tak szukamy odpowiedzi. Sfinks mil- czal. Zwiedziliśmy Port Said. Podobno najbardzizej niemoral- ne miasto na świecie, jak głosi fama, ale pani Luce nie po- zwoliła mi tego sprawdzić. Powiedziała, że sama mi wszystko opowie. Spełniła obietnicę. Jak zwykle, posiada olbrzymi za- pas wspomnień. Kiedy pani Luce opowiada, trzeba mieć pod ręką atlas całego świata. To bardzo kochana kobieta. Kanał Sueski już jest za nami - bagnista rzeka i gdzieniegdzie lu- dzie obsługujący śluzy. Tacy samotni. Miałam ochotę wysiąść i powiedzieć im cos o Maurisie Cheyalierze. A po obu stro- nach oceany piasku i kilka karłowatych drzewek. W nocy łagodne pustynne powietrze. Jesteśmy już prawie na skraju Morza Czarnego i jeśli idzie o mnie, to dziękuje Bogu, ze tyle drogi już za nami. Gorąco nie do opisania! Latająca ryba •wpadła na pokład. Miała taką minę, jakby się cieszyła, że nas widzi. Wieczorem sionce wygląda jak ogromna czerwo- na kula. Nasłuchujemy, czy nie syczy, kiedy dotyka wody. W każdym razie ja nasłuchuję. Mark Kennnway mówi, że sionce nigdy nie dotyka wody, a to syczenie to dusze nie- wiernych kobiet, korę smażą się w piekle. Posłuszna rozka- zom, opiekuję się mężczyznami. Jak do tej pory, rezultatem mojej akcji jest utrata sympatii wszystkich kobiet. Serdecznie mnie nie cierpią. Nawet Sadie Minchin uważa, że chcę ukraść jej Maksia. Być może poświęciłam mu trochę za dużo uwagi, 136 ale on jest dość miły i zabawny. Elmerowi Benbow pozowa- łam tyle razy, że w każdej chwili spodziewam się konfiskaty aparatu przez jego żonę. Poza tym sądzę, że jestem bardzo dobrze notowana u Stuarta Viviana. Pamięta Pan tę śliczną małą sprzeczkę pomiędzy Stuartem i jego przyjaciółka na stacji w San Remo? Na temat przesądów. Nie rozmawiali przez wiele dni. To znaczy, ona nie rozmawiała, a po jakimś czasie on zrezygnował z prób nawiązania zerwanych stosun- ków. Wtedy ja weszłam w jego życie... Pomyślałam sobie, że skoro tak mało o nim wiemy, trzeba zabrać się do pracy. Kiedy miła pani Irena zobaczyła moją technikę, uniosła się, gniewem i przygarnęła go 2 powrotem. Nie jestem pewna, czy tego bardzo pragnął, raczej wił się w rozpaczy. To za- rozumiały mężczyzna. Uważał, że moje zainteresowanie jego przeszłością upoważnia go do snucia jakichś planów. To prze- cież czterdziestopięcioletni starszy pan! No tak, tyle o drobiazgach, a teraz sprawa najważniejsza! Zacznijmy od kapitana Keane'a! Wczoraj w nocy, o dwuna- stej, wracałam do kajuty z pokładu, gdzie się zasiedziałam z kimś... zdaje się, że to był mężczyzna. (Jak pan widzi, sta- ram się spełniać wzorowo pańskie polecenia). Więc wracając do kajuty, skręcałam wiośnie w korytarzyk prowadzący pros- to do mojej kabiny, kiedy zobaczyłam kapitana Keane'a po- chylonego nad zamkiem drzwi kabiny pana Viviana. Gdy mnie zobaczył, mruknął cos i szybko odszedł. Jak pan widzi, ciągle te same, stare kawaly! Keane to spryciarz, jakich mato, ale zachowuje się tak prowokacyjnie, że chyba nie jest osobą, na którą polujemy. Trzeba jeszcze wspomnieć o pozostałych' słuchałam mądrych wywodów doktora Loftona i pana Rossa na temat Takomy i dlaczego są jeszcze ludzie, którzy miesz- kają na Środkowym Zachodzie, skoro odkryto wybrzeże Pa- cyfiku. Tak długo perorowali, aż mnie rozbolały uszy. Po- został pan Tait. Tu mnie spotkała porażka: na niego moje wdzięki nie działają. Czym to wytłumaczyć? Może jest zły na mnie, że mu czasami zabieram Marka Kennawaya? Na- pisałam, zdaje się, "czasami"? (tu przemawia przeze mnie skromność. Oh! Mark jest taki młody, a ja jestem taka pięk- na...). Jak już powiedziałam, zajęłam się wszystkimi! Niestety, 137 nie natrafiłam na nic, co by można nazwać gorącym siadem. Chyba że ta historia z Keane'em... Jesteśmy już prawie w- Adenie. Pani Luce ma mnie zabraź na obiad do swoje] ulubione] restauracji. Prawdopodobnie {słownego kelnera będzie wzywała po imieniu i będzie pytała o dzieci pozostałych kelnerów, również wymieniając ich imio- na Aden to podobno tygiel, który ktoś postawił na piecu i za- pommał odstawić. Według nie) poczuyę tam pierwsze zapa- chy Wschodu. Mam wrażenie, że doleciało mnie już parę po- dmuchów. Nie bardzo mi odpowiada'ją. Ale pani Luce twierdzi, ze czlowiek musi to pokochać, że kiedy siedząc w swoim do- mu w Pasadena przypomni sobie nagle Wschód, wtedy szyb- ko angażuye kogoś do pilnowania mieszkania, a sama kupuje bilet. - Możliwe. Będę mogla powiedzieć Panu więcej na ten temat w moim następnym liście. Przed chwilą podeszła do mnie Sadze Minchin, pytając, czy w Adenie sq duże sklepy jubilerskie. Maksy będzie chyba musial zamówić pancerne auto do portu w San Francisco. Podobno ma limuzynę 2 szy- bami odpornymi na kule. Przykro mi, że okazalam -tak malo zadatków na detektywa. Może w- przyszłości się poprawię; w czasie podróży przez Ocean Indyjski będę miala masę czasu. Szczerze oddana Powiela Potter Tego samego wieczoru Duff pokazał list Hayleyowi, siedząc u niego w biurze przy Vine Street. Hayley również był zda- nia, że list nie zawiera nic sensacyjnego. Duff bliski był no- wego napadu melancholii. - Pierwszy raz w życiu - mruknął - zawierzyłem dziew- czynie. I mam nadzieję, że po raz ostatni. - Dziewczyna wydaje się czarująca - zauważył Hayley. - Co z tego? Nie na tyle czarująca, żeby morderca po- czuł wyrzuty sumienia i zwrócił się do niej ze słowami: "To ja zamordowałem pani dziadka". Przecież tylko o to mi idzie. Nie poluję na jej wdzięki, tylko na Jima Everharda. - Kiedy Welby do nich dołączy? - zapytał Hayley, - Nieprędko - westchnął Duff. - Tymczasem morderca wygrzewa się na słońcu i nikt go nie pilnuje z wyjątkiem jed- nej dziewczyny, która w dodatku nie wie, kogo ma pilnować. 138 - Wszystko skończy się dobrze - pocieszał go Hayley. - Żebym miał zawsze polegać na twojej intuicji, już bym -od lat nie pracował w Yardzie - burknął Duff. Melancholia ogarnęła Duffa jak fale mgły. Z niecierpliwo- ścią czekał na następny list, a list nie nadchodził. Inspektor co wieczór studiował marszrutę, którą dał mu Lofton. W my- ślach towarzyszył wycieczce przez Ocean Indyjski do Bom- baju, następnie przez Delhi do Agry, Lucknow, Benares i Kal- kuty. Właśnie z Kalkuty otrzymał tajemniczą depeszę od Pameli Potter: Jeśli któryś z waszych ludzi jest w pobliżu, niech się na- tychmiast ze mną skontaktuje. Hotel Great Eastern w Kal- kucie, następnie statek Malaya płynący do Rangunu, Penangu i Singapuru. - Duffa przeniknął dreszcz podniecenia. Natychmiast zatele- grafował do stałego agenta w Kalkucie, przesyłając dyspozy- cje dla Welby'ego. Potem nastąpiło wielodniowe milczenie. Mijały ponuro godziny bez najmniejszej wiadomości. Prze- klęta dziewczyna! Czyżby nie rozumiała, że wszyscy tu są głęboko zainteresowani sprawą i chcą wiedzieć, co się dzieje? Wreszcie nadeszła wiadomość: list wysłany z Rangunu. In- spektor ze zniecierpliwieniem rozerwał kopertę. Drogi Inspektorze. Zły ze mnie korespondent, wiem o tym. Niewątpliwie moja depesza przyprawiła Pana o atak serca, a brak wyjaśnień o wysoką gorączkę. To już wina odległości i poczty. Całego listu nie mogłam przetelegrafować. Szpiedzy kryją się wszę- dzie! Pan wie, tajemniczy Wschód i tak dalej! Na czym to stanęłam w poprzednim liście? Aha. właśnie przybijaliśmy do portu w •Adenie. Humory mieliśmy tro- szeczkę zwarzone. Pan wie, jak to bywa. Wycieczka wyrusza jako jedna szczęśliwa rodzina, a potem przychodzą komplika- cje. Może nie od razu. Najpierw pełna ekstazy, wzajemna mi- łość. Ten etap przeżyliśmy we Włoszech i w Egipcie. Wszy- scy byli strasznie^mili, strasznie serdeczni. Potem stopniowo, w miarę jak robilo się coraz goręcej, wzajemne stosunki po- 139 częly się psuć. Doszio do tego, ze nikt nie wchodzi do pokoju, nim nie wsunie głowy, żeby sprawdzić, czy nie siedzi tam jaki antagonista. No tak, więc przepłynęliśmy Ocean Indyjski. Po przyjeź- dzie do Bombaju pożegnaliśmy się ze starą, milą krypą i chwiejnym krokiem doszliśmy do hotelu "Taj Mahal". l ko- go spotkaliśmy w hallu? Niech Pan zgadnie! Pana Fenwicka i jego milczącą siostrę. Podobno porzuciwszy nas w Nicei, po- wiedzieli sobie, ze skoro wyruszyli na wycieczkę dookoła świata, trzeba ją odbyć choćby samemu. W Neapolu wyku- pili karty na statek wycieczkowy, taki statek-c'udo, który plywa dookola świata, nie zmuszając ludzi do przesiadek. Tak się w każdym razie pochwalił pan Fenwick. Widzieliśmy ten statek w porcie, istotnie cacko! Mily pan Fenwick spytał od razu, czy mieliśmy po drodze dużo morderstw, potem wy- glosil długą mowę na temat wyższości icłi metody podróżo- wania nad naszą. Byliśmy tacy szczęśliwi, rozmawiając z kimś w pewnym sensie nowym, że potulnie wysłuchaliśmy wszyst- kiego. Po kilkudniowym pobycie w Bombaju wyruszyliśmy przez wielki indyjski kontynent do Kalkuty. Po drodze mia- łam okazję zerknąć na Taj Mahal. Brr, zimno się robi na sam widok. Dotarliśmy wreszcie do miejsca przeznaczenia trochę przygnębieni Indiami, zmartwieni właściwie, że takie miejsce •w ogóle istnieje. W Kalkucie cos się zdarzyło! Tak oto docho- dzę do sprawy depeszy^.. Rano ostatniego dnia pobytu w Kalkucie doktor Lofton za- pędził nas do sklepu jubilerskiego przy Chowringhee Road. Przypuszczam, że dostaje prowizję od sprzedaży, gdyż strasz- nie nas namawiał, żebyśmy tam poszli. Właściciel sklepu na- zywa się Imri Ismail. Gdy weszłam do środka, przestałam żałować trudu drogi. Napiawdę, najwspanialsze klejnoty, ja- kie kiedykolwiek widziałam w życiu! Szafiry, rubiny, bry- lanty, topazy! Ale to Pana na pewno nie interesuje. Sadze Minchin z miejsca oszalała. Nawet Maksy trochę zbladł, pa- trząc na jej zakupy. Większość jednak porozglądała się po sklepie i zaraz wyszła. Ja, niestety, zobaczyłam jeden naszyj- nik z brylantów i opuściła mnie moja silna wola. Krępy su- biekt z oczami jak szparki i najohydniejszym wyrazem twa- rzy, jaki ujrzeć można w koszmarnym śnie, spostrzegł to 140 t prz-yczepii się jak rzep. Stałam tak nad brzegiem przepaści, gdy podszedł do mnie Stuart Viuian i poradzi}, żebym jesz- cze nic nie decydowała. Stwierdził, że to są dobre kamienie, że on zna się na brylantach, ale że ten pirat zza lady chce mnie obrabować. Po zażartej kłótni ceną zaczęła zadziwiająco spadać, wreszcie pan Vivian powiedział, że teraz mogę ku- pować. W tym momencie zjawiła się w sklepie Irena Spicer. Wyglądało, że szuka Viviana od dłuższego czasu; szybko go wyprowadziła. Teraz uwaga! Teraz zdarzyło się coś... Kiedy sprzedawca zdejmował z naszyjnika kartkę z fikcyjną cena, wyszedl zza kotary drugi sprzedawca, podszedł do pierwszego i szybko powiedział coś w obcym języku. Z potoku niezrozu- miałych słów wyłowiłam dwa. Nie mylę się! Te dwa słowa to: "Jim E.verhard". Wymówił je tak wyraźnie, jak spiker radio- wy. Serce mi zamarło. Pirwszy sprzedawca zerknął, jakby zaciekawiony, w stronę drzwi. Spojrzałam i ja. Nie było wi- dać nikogo. Kiedy zapłaciłam za naszyjnik, spytałam niby od niechcenia sprzedawcy z okropną twarzą: "Pan również zna Jima Everharda?" I tu popełniłam wielki błąd! Powinnam była o to spytać, nim wręczyłam mu pieniądze. Teraz transak- cja była zakończona, nic go już nie obchodziło. Po prostu udał, że nie rozumie po angielsku, i w uklonach wyprowadził mnie ze sklepu. Spacerując po mieście, rozmyślałam, co robić. Miałam za- miar wysiać Panu kartkę z propozycją, żeby Pan przyjechał, ale potem wpadłam na genialny pomysł, by zadepeszować. Niczego więcej nie dowiedziałam się już tego dnia. Po połud- niu poszliśmy z Markiem Kennawayem na przechadzkę do Eden Gardens, po czym pojechaliśmy prosto do portu, gdyż tego dnia wycieczka opuszczała Kalkutę. Bylo dość późno, cala grupa znajdowała się już na pokładzie. Kiedy wchodzi- liśmy po trapie, na chwilę przed jego wyciągnięciem, potrącił nas, zbiegając w dół, sprzedawca ze sklepu jubilerskiego. Naj- widoczniej żegnał kogoś na statku. Ale kogo? Jima Everhar- da? A może po prostu w ostatniej chwili próbował komuś cos sprzedać? Późnym wieczorem-spacerowałam sobie po pokładzie, kiedy podszedł do mnie steward i powiedzieli, ze ktoś w drugiej kla- 141 się chce się ze mnq widzieć. Z początku byłam zaskoczona, potem przypomniałam sobie moją depesze, wiec zeszłam ze stewardem po schodni na dolny poklad. W cieniu lodzi ra- tunkowej poznałam bardzo dziwnego pana. Z początku min- iom obawy, że to nie jest właściwa osoba, ale potem okazało się, że wszystko w porządku. To byl pan Welby z Wydziału Kryminalnego. Zaczai mi się podobać. Stwierdziłam, że jest bystry i inteligentny. Ma strasznie śmieszny londyński akcent. Opowiedziałam mu przygodę w sklepie •jubilera. Zaintere- sował się tym. Na wzmiankę, że widziałam tego sprzedaw- cę, jak schodził przed paru godzinami ze 'statku, pan Welby aż cmoknął. Powiedział, że już wie, o kim mowie, bo pod- czas odjazdu rozmawiał akurat na górnym pokładzie z ]ed- nym ze stewardów i że ten steward zwrócił jego uwagę na Hindusa, który odwiedził jedną z kabin zajętych przez dwóch. członków grupy Lo-ftona. Oczywiście chciałam się dowiedzieć, o których dwóch cho- dzi. Ale pan Welby tylko podziękował mi za informację, po- wiedział, że mu ułatwiłam zadanie, i spytał, czy rzeczywiście Stuart Vivmn wydął mi się ekspertem od brylantów. Nie byłam tego pewna, bo każdy mężczyzna zawsze twierdzi, że zna się na wszystkim. Pan Welby znów mi podziękował i dat do zrozumienia, że mogę już sobie iść. Wspomniał, że ma nadzieję otrzymać posadę stewarda na statku, którym popły- niemy z Hongkongu, a chwilowo będzie tu krążył jako pa- sażer, ale 'nie powinnam się do niego odzywać, chyba że on przemówi pierwszy. Zapewniłam go, że ja nigdy nie zacze- ' piam mężczyzn i tak się rozstaliśmy. Od tej pory go nie wi- działam. Tak się więc rzeczy mają, miły Inspektorze. Obecnie jest gorąca, kwietniowa noc. Od dwóch dni stoimy w Rangunie. Wracając do zapachów Wschodu: teraz wiem już o nich wszy- stko - smród wąskich uliczek, warzyw gnijących w tropikal- nym slońcu, zdechłych ryb, kopry, smarowideł przeciw ko- marom i zbyt wiele ludzi usiłujących być jednocześnie w tym samym miejscu. Przyzwyczaiłam się do tego. Z podniesionym czołem oczekują Chin i Japonii! Mój nos jest nie do pokona- nia. 142 Prawdopdobnie napiszę znowu z Singapuru. Będzie to zresz- tą zależało od przebiegu wypadków. Proszę mi wybaczyć przydługi list, ale uprzedziłam o mojej gadatliwości. No i po- za tym miałam o czym pisać! Pozdrawiam gorąco (och, to gorąco!) Pamela Potter W godzinę po przeczytaniu listu inspektor Duff siedział r^a konferencji u swojego szefa, który okazał nie mniejsze zain- teresowanie informacjami otrzymanymi od panny Potter. - Hm, Welby źle się bawi, polując w pojedynkę -; zau- ważył z dezaprobatą. - Może nie ma jeszcze nic określonego do zameldowa- nia - próbował bronić go Duff. - Ale jeśli dziewczyna za- węziła jego podejrzenia do jednej czy dwóch osób, to po- winniśmy niedługo coś usłyszeć. Z drugiej strony ślad mógł być fałszywy. Może dziewczyna źle usłyszała, co mówił sprze- dawca w sklepie jubilerskim. Szef zamyślił się. - Dlaczego Welby pytał ją o Viviana? - powiedział wreszcie. - Nie mam pojęcia. Musiał coś- kombinować. Bez wątpie- nia wypracował jakąś teorię. Może zadepeszujemy do Kal- kuty, żeby przesłuchano tego sprzedawcę? Zwierzchnik potrząsnął głową. - Nie, chwilowo zostawię Welby'ego w spokoju. Nie wiem, co zamierza, i to mogłoby popsuć mu szyki. Hindus gotów wysłać ostrzeżenie do Eyerharda i Eyerhard nam umknie. Poza tym jestem pewien, że nie wyciągnęlibyśmy nic z tego sprzedawcy. Nie wydaje mi się on chętny 'do współpracy ze Scotland Yardem. Duff wyjął kieszonkowy kalendarzyk. - Loftonowcy powinni być teraz w Hongkongu. Zatrzy- mają się tam na tydzień. W międzyczasie mały wypad do Kantonu. Jeśli mam sprawdzić pewne szczegóły w Stanach, o czym pan wspominał, a potem jechać do Honolulu... - czekał, aż szef coś na to powie. 143 - Nie może pan usiedzieć spokojnie? - uśmiechnął się szef. - Dobrze. Kiedy może pan wyjechać? - Choćby dziś wieczorem, jeżeli odpływa jakiś statek - odpowiedział Duff. - No, powiedzmy, jutro - zgodził się jego zwierzchnik. Następnego dnia Duff, promieniejąc, jako że wreszcie nad- szedł czas działania, wyjechał do Southampton. Tym razem odprowadził go na dworzec Hayley, życząc szczęścia i doda- jąc otuchy. Tej samej nocy inspe-ktor był już na pokładzie jednego z najszybszych transatlantyków. Obroty śruby , brzmiały jak muzyka w jego uszach. Stojąc na dziobie, obser- wował, jak statek ze zdumiewającą szybkością pruje fale. Było mu lekko na sercu. Każda chwila przybliżała go do roz- wiązania zagadki, która wytrąciła go z normalnego trybu życia i kazała podróżować po świecie. Badanie przeszłości rodziny Honywoodów, rozpoczęte zaraz po przybyciu do Nowego Jorku, me przyniosło rewelacyj- nych rezultatów: małżeństwo osiedliło się na Manhattanie przed piętnastu laty, ale żaden z przyjaciół, których nazwis- ka dała mu pokojówka Sybil Conway, nie wiedział, skąd przybyli. Inspektor podejrzewał, że nie chcieli powiedzieć, a może w Nowym Jorku nie pytają nikogo o przeszłość - znaczenie ma tylko dzień dzisiejszy. Co było wczoraj, nie obchodzi nikogo. Zdziwione spojrzenie było odpowiedzią na każdą wzmiankę o woreczkach z irchy. Duff był zawiedziony i miał dziwną pretensję do tego kipiącego życiem, lekkomyśl- nego miasta. W sprawie kluczyka do sejfu numer 3260 również spotkało go rozczarowanie. Dzięki pomocy nowojorskiej policji ustalił numer sejfu Taita w jego banku oraz sejfu Loftona. Oba nie odpowiadały numerowi kluczyka. Usłużny szef policji w No- wym Jorku zwrócił uwagę Brytyjczyka na fakt, że jeden oby- watel może mieć każdą ilość sejfów w bankach, w których nie posiada nawet regularnego rachunku. A więc ten ślad - Duff zaczął sobie zdawać sprawę - prowadził na bezdroża. Pomimo to nie załamywał się, zachowując cierpliwość. Po- jechał do Bostonu, gdzie zbadał stosunki rodzinne Marka Kennawaya. Okazało się, że Kennaway posiadał najbardziej błękitną amerykańską krew. Następnie odwiedził Pittsfieid, 144 gdzie przedłużająca się nieobecność Fenwicków była opłaki- wana przez miejscową śmietankę towarzyską, do przesady zacną i czcigodną, tak samo zresztą, jak w ich opinii wyda- wali się ci Fenwickowie. W Akron atmosfera była swobod- niejsza, ale opinie o Benbowie podobne. Duff został zaproszo- ny na obiad przez wspólnika Benbowa, który prosił o przeka- zanie Elmerowi polecenia, żeby śpieszył się do domu. Inte- resy poprawiły się zdecydowanie i firmie brakowało drugiej głowy. Przyjaciele Maksa Minchina z Chicago okazali się ludźmi niesłychanie powściągliwymi. Wysłuchiwali inspektora z za- ciśniętymi ustami i nie mieli do powiedzenia"absolutnie nic. Duff zorientował się, że miejscowe społeczeństwo nie wzdy- chało nadmiernie do powrotu gangstera. Inspektor szybko wyjechał do Takomy. John Ross okazał się wybitnym specja- listą w handlu drzewem. Wreszcie w San Francisco Duff przeprowadził wywiad w sprawie Stuarta Viviana, który był tam znany wielu wybitnym obywatelom miasta i wszyscy wyrażali się o nim z uznaniem. Telefon do biura męża Ireny Spicer ujawnił, że przebywał on w Hollywood i nie spodzie- wano się szybko jego powrotu. Pewnego ciepłego majowego wieczoru Duff zasiadł w swo- im pokoju w hotelu "Fairmont" i podsumował rezultaty dłu- giej podróży. Żadne! Zapoznał się ze środowiskiem wszyst- kich mężczyzn biorących udział w wycieczce Loftona. Z jed- nym wyjątkiem Maksa Minchina byli to ludzie o nieskazitel- nej opinii. A' wydawało się bardzo mało prawdopodobne, by właśnie Minchin był uwikłany w sprawę potrójnego morder- stwa. Niezupełnie ścisłe było twierdzenie, że zapoznał się zs środowiskiem każdego mężczyzny z grupy. Pozostawał jesz- cze Keane, który jakoby mieszkał w Nowym Jorku. Nazwiska tego nie było w żadnym spisie, Duff nie natrafił na najmniej- szy ślad jego istnienia. Ale od samego początku, z powodu, którego nie potrafiłby bliżej określić, odrzucał stanowczo możliwość, by Keane był mordercą. A więc z tym jednym wyjątkiem znał w zasadzie środo- wisko wszystkich. Niestety, w najmniejszym nawet stopniu nie pomogło mu to w ukształtowaniu opinii, który' z nich był zdolny do popełnienia morderstwa. Jednakże wśród nich był ID • Charlie Chan prowadzi Łledatwo 145 morderca - musiał być, jeżeli list Honywooda mówił prawdę. "Jim Everhard jest z nimi. Jim Everhard, który przysiągł, że zabije mnie i Ciebie!" Duff wstał i podszedł do okna. Ze swojego piętra widział świat chińskiej dzielnicy, latarnie na promach i wysokie bu- dynki po drugiej stronie zatoki. Przypomniał mu się poprzed- ni pobyt w tym fascynującym mieście i spotkanie z Charlie Chanem. Do drzwi zapukał pikolak i wręczył mu depeszę. Szef do- nosił z Londynu: Wiadomość z Kobe. Welby przewiduje rychły sukces. Pro- szę jechać do Honolulu. Powodzenia. Zaledwie parę słów, ale Duff ożywił się znacznie. Przynaj- mniej Welby narafił na ślad! Ciekawe, czy ten poczciwy lon- dyńczyk rozwiąże w końcu zagadkę. Duff nie był człowie- kiem o bujnej wyobraźni, niemniej teraz potrafił wyobrazić sobie miłą scenę spotkania z Welbym w porcie Honolulu. Welby posiada oczywiście dowody, które zadowolą najbar- dziej wymagający sąd przysięgłych. Wskazuje palcem na nie- zbyt wyraźną sylwetkę mordercy, który schodzi ze statku. "Pański człowiek, inspektorze. Proszę go aresztować". Oczy- wiście takie perspektywy są bardzo miłe, chociaż nie tak miłe, jak by były, gdyby to Duff zebrał dowody winy. No cóż, Scotland Yard to praca w zespole. Następnym razem sytuacja się odwróci. Po dwóch dniach Duff odpłynął do Honolulu na statku "Maui". Obliczył, że to mu da blisko dwadzieścia godzin cza- su w Honolulu, nim przybędzie tam wycieczka Loftona. No i odnowi starą znajomość z Charlie Chanem, opowie mu o sprawie, nad którą pracuje. A potem do działania! Szybkie- go działania! Zdecydował nie zawiadamiać Charlie'go o swoim przybyciu. Lepiej niech to będzie niespodzianka! Przez dwa dni Duff włóczył się bezczynnie po statku, zu- pełnie już pogodzony ze światem. Wspaniale odpoczął, był gotów do wystąpienia w ostatnim akcie dramatu. Wieczorem drugiego dnia podszedł do niego chłopiec okrętowy i wręczył mu radiogram. Była to wiadomość z Yardu:, 145 S^^^-ss^s^ ^o^a, sr";wS s^f ^ tonie " ciemność z, burt, statku. Biedn,Telb" ^tn?' S° SSo-B^ ^ ------^ ^ S/r1"1z r'"0-80 misa^^7^:- hamie! Żywego lub umarłego" - powtórzył Duliprzezze- %o7 ' " °d•i mm€ l"i, nych członków wycieczki podczas kolacji na statku? Mówię o tym właśnie wieczorze. - Tak, pana Taita. Czuł się bardzo źle i prawie nie scho- dził na ląd. No tak, i pan Kennaway! Innych nie widziałam. Może byli, ale... - Bardzo dobrze. Proszę opowiadać dalej. - Kiedy wychodziłam z sali jadalnej, zobaczyłam pana Welby'ego. Skinął na mnie. Poszłam za nim na górny pokład. Stanęliśmy przy burcie, patrząc na światła Jokohamy. Widzia- łam, że był bardzo podniecony. "Zabawa się skończyła" - szepnął. Spojrzałam na niego zdumiona. "Co pan ma na my- śli" - zapytałam. "Mam gagatka" - powiedział mi. "Wiem, kto ma drugi klucz z numerem 3260". "Kto?" - krzyknęłam. ,,Morderca" - powiedział. "Niech go ma, póki nie wrócimy do Stanów... Wtedy oddam go w rę- ce inspektora Duffa. Jest zbyt późno na aresztowanie w Ja- ponii i myślę, że lepiej poczekać. Inspektor Duff chce osobi- ście przywieźć ptaszka do Londynu i już na nas czeka w San Francisco. Idę teraz wysłać depeszę do Yardu, żeby zawiado- mili inspektora. Niech koniecznie przyjedzie do Honolulu. Da- lej wolę nie ryzykować"... - Dziewczyna przerwała, Duff siedział w milczeniu. Jak się okazało, Welby ryzykował i tak za dużo. Popełnił błąd i słono za niego zapłacił. Ale chciał dobrze. - Jaka szkoda - powiedział inspektor - że go pani nie zmusiła do powiedzenia nazwiska właściciela klucza... - Próbowałam - broniła się dziewczyna. - Prosiłam i błagałam, ale pan Welby nie chciał mnie słuchać. Powie- 163 dział, że groziłoby mi niebezpieczeństwo, gdybym wiedziała. Poza tym zauważyłam, że ma on staroświecki pogląd na ko- biety; nigdy nie powierzać im sekretu! Ale ponieważ był bar- dzo miły, wybaczyłam mu to. Pocieszałam się, że i tak się wszystkiego dowiem od pana. No więc poszedł na brzeg na- dać tę depeszę. Następnego dnia, kiedy byliśmy na pełnym morzu, dowiedziałam się, że już nie wrócił. - Wiem - powiedział Duff spokojnie. - Nie wrócił... - Wie pan, co się z nim stało? - Znaleziono go na nabrzeżu wkrótce po odpłynięciu wa- szego statku. Zamordowany. - Zamordowany? -r- Tak. Duffa zaskoczyło, że Pamela Potter rozpłakała się. - Ja, ja nie wiem, t"a1t jakoś łzy same... - tłumaczyła się. - Taki miły człowiek! Och, to-okropne! Co za bestia ten morderca! Musimy go znaleźć! Czy nam się uda?... - Uda się - zapewnił ją Duff poważnie. Wstał i podszedł do okna. Honolulu drzemało w oślepiającym słońcu. W małym parku, po drugiej stronie ulicy, leżał rozciągnięty pod palmą chłopiec w łachmanach, obok niego gitara. "To jest życie! - pomyślał Duff. - Żadnych trosk, nic do roboty!" Usłyszał, że ktoś otwiera drzwi. Obracając się, zobaczył panią Luce, która wychodziła z sypialni. - Zdrzemnęłam się - wyjaśniła. Zauważyła łzy na twarzy dziewczyny. - Co się stało? Pamela Potter powiedziała jej o Welbym. Pani Luce usiad- ła, na jej twarzy widać było duże wzruszenie. - Nasz mały steward! Poznałam miliony stewardów na całym świecie, ale ten najbardziej mi przypadł do gustu. Już nigdy nie wybiorę się w podobną podróż. Najwyżej jakiś ma- ły wypad do Chin albo do Australii. Po raz pierwszy od siedemdziesięciu dwóch łat czuję, że jestem stara. - Nonsens - powiedział Duff. - Wygląda pani najwyżej na pięćdziesiąt. Pani Luce ożywiła się. - Naprawdę tak pan uważa? No, może ten nastrój prze- minie. Jak sobie odpocznę w Pasadenie... Nigdy jeszcze nią byłam w Ameryce Południowej. Nie rozumiem, jak to się 'mogło stać. - Mam dla obu pań zaproszenie - oznajmił Duff. - Bar- dzo interesujące. Mój przyjaciel. Chińczyk, którego panie po- znały na nabrzeżu dziś rano, bardzo miły człowiek, zaprasza nas na obiad. Wszystkich troje. Będę zaszczycony, mogąc pa- niom towarzyszyć. Obie panie chętnie się zgodziły i o szóstej trzydzieści Duff czekał na nie w hallu. W miłym chłodzie wieczoru pojechali .do Punchbowi Hill. Góry na horyzoncie otulone były czarny- mi chmurami, ale miasto złociło się w świetle zachodzącego słońca. Charlie czekał na lanai w swoim najlepszym amerykań- skim ubraniu. Twarz jaśniała mu radością. - Wielka chwila w dziejach mojej rodziny! - obwie- ścił. - Próg niegodnego domu przestępuje mój stary przyja- ciel z Londynu, co już jest zaszczytem aż nazbyt wielkim dla gospodarza. A wizyta towarzyszących mu osób uczyni mnie bez wątpienia człowiekiem zarozumiałym. Powtarzając uwagi o swoim nędznym domu i pogardy godnych meblach, wprowadził ich do salonu. Niepochlebny obraz własnej gościnności i domu był oczywiście jedynie chińską manierą. Salon okazał się uroczym miejscem: po- środku królował cenny, stary dywan, szkarłatne i złociste -latarnie chińskie zwieszały się z sufitu, na licznych rzeźbio- nych stolikach stały puchary, porcelanowe dzbany do wina, karłowate drzewka w doniczkach. Na ścianie wisiał tylko jeden obraz: ptak na gałęzi jabłoni, malowany na jedwabiu. Pamela Potter spojrzała na Charlie Chana z nowym zainte- resowaniem. Pomyślała sobie, że warto, by niektórzy amery- kańscy dekoratorzy wnętrz zobaczyli ten dom. Zjawiła się pani Chan w swojej najlepszej czarnej sukni ze sztywnego jedwabiu, zwracająca bardzo uwagę na swój angielski akcent. Weszło kilkoro starszych dzieci i Charlie Chan uroczyście je przedstawił. - Nie będę państwa obciążał całą listą imion latorośli ' niegodnej rodziny Chanów. - Ale gdy wspomniał swoją naj- starszą córkę, Rosę, studiującą na uniwersytecie w San Fran- cisco, głos jego się załamał, a w oczach pojawił się smutek. 165 Gdyby Rosę tu była! Rosę, kwiat jego życia. Ona by pięknie umiała się znaleźć w obecnej sytuacji, która jego żonę nieco wytrąciła ze zwykłej równowagi. W drzwiach pojawiła się stara służąca i piskliwym głosem coś zapowiedziała. Wszyscy przeszli do jadalni. Charlie wy- jaśnił, że obiad będzie raczej hawajski niż chiński. Początko- wa sztywność ustąpiła, pani Chan odważyła się na uśmiech i po paru minutach wspomnień pani Luce wszyscy poczuli się swobodnie. - Chińczycy to moja ulubiona rasa! - stwierdziła stara dama. Charlie się skłonił. - Oczywiście po pani własnej rasie. Potrząsnęła głową. - Wcale nie. Ostatnie cztery miesiące spędziłam w ścisłym gronie przedstawicieli własnej rasy i dlatego między innymi wolę Chińczyków. ' - W podróży dookoła świata spotkała pani zapewne wielu moich rodaków? - spytał Chan. - O tak. Wszędzie ich się widzi. - To prawda - potwierdziła Pamela Potter. - Chińczycy to arystokracja Wschodu - ciągnęła dalej pani Luce.- W każdym mieście Malajów, Syjamu, wszędzie. Kupcy, bankierzy! Ludzie reprezentujący bogactwo i władzę. Chińczycy są zdolni i uczciwi, prowadzą doskonale swoja interesy wśród leniwego motłochu Wschodu. Wspaniali lu- dzie, panie Chan. Ale pan to i tak przecież wie... Charlie uśmiechnął się. - Pani słowa są muzyką dla moich uszu. Nie mamy wiel- kiego uznania w Stanach Zjednoczonych. Cenią nas wtedy, gdy oddają brudną bieliznę do chińskiej pralni albo potrze- bują czarnych charakterów do filmów. Tak, pani wielka oj- czyzna jest nie tylko bogata, ale dumna i pewna siebie. O reszcie świata, proszę mi wybaczyć, wie mało, a dba o nią jeszcze mniej. Pani Luce skinęła głową. - Ma pan rację. A im kto wie mniej, tym ma więcej szans na nagrodę w postaci mandatu senatora. Odwiedzał pan ostatnio Chiny, panie Chan? 168 - Od wielu lat tam nie byłem - odpowiedział Charlie. - Widziałem je ostatnio łaknącymi wiedzy oczami młodzieńca. Był to wtedy spokojny kraj. - Przestał nim być - wtrąciła Pamela Potter. Chan poważnie skinął głową. - Tak, teraz Chiny są chore... Ale ktoś dobrze powie- dział, że wielu z tych, którzy posyłają wyrazy współczucia choremu, umrą przed nim. To już się zdarzało w przeszłości Chin i będzie się zdarzać jeszcze nie raz. Na dworze zerwał się wicher, a potem na dacH domu ru- nęła ulewa. - Będzie długo padało - zapowiedział Charlie Chan. Gwałtowny deszcz padał aż do końca obiadu. Było to chy- ba tropikalne oberwanie chmury. Gdy wrócili do salonu, Duff spojrzał na zegarek. - Nie chciałbym być niegrzeczny, Charlie - wyjaśnił. -• Wieczór ten pozostanie jednym z najszczęśliwszych wspom- nień mego życia, ale "Prezydent Artur" odpływa o dziesią- tej, a teraz już jest po wpół do dziewiątej. Trochę mnie de- nerwuje myśl, że moglibyśmy się spóźnić na statek. Może ju% zatelefonuję po taksówkę?... - Tej ewentualności nie należy nawet rozpatrywać! - zaprotestował Chan. - Posiadam automobil zupełnie szczel- ny, w którym się mieszczą wygodnie cztery osoby, nawet cztery osoby mojej tuszy. Wiem, jaki ciężar spoczywa na pań- skich barkach, i natychmiast odwiozę państwa z Punchbowi Hill. Zaczęli się żegnać z panią domu, jeszcze raz wychwalając wspaniały obiad... - Jest to najmilsze wspomnienie z mojej podróży dookoła świata - powiedziała Pamela Potter. Charlie'emu i jego żo- nie rozpromieniły się twarze z zadowolenia. Po paru minu- tach nowy samochód zajeżdżał już do miasta. W oddali mi- gotały niewyraźnie portowe światła. Stanęli przed hotelem Younga, skąd Duff zabrał swój ba- gaż i dwie małe walizeczki pań. Gdy już ruszyli w kierunku nabrzeża, Duff złapał się za głowę. - Dobry Boże, Charlie! Zupełnie zapomniałem: wszystkie moje notatki dotyczące sprawy są w kasie komisariatu. 1<7 - Ale ja nie zapomniałem - odparł Charlie. - Właśnie tam jedziemy. Zostawię pana, a panie odwiozę do portu. Pan zabierze papiery. Szef albo któryś z ludzi otworzy panu ka- sę. Gdy wrócę, odbędziemy ostatnią rozmowę i wypali pan ostatnią fajkę... - Doskonale! - zgodził się Duff. Wysiadł prosto w ulewę przed Halekaua Hale, a samochód pojechał dalej. W porcie Charlie pożegnał się grzecznie z paniami i po- śpieszył do komisariatu. Gdy wchodził po zniszczonych, dobrze mu znanych schodach, poczuł ciężar na sercu. Pobyt Duffa był przyjemną odmianą, ale trwał zbyt krótko. Jutro będzie podobne do wszystkich innych dni. W uszach szumiał mu jeszcze tropikalny deszcz. Charlie Chan minął hali, biu- ro i otworzył drzwi do swego gabinetu. Po raz drugi w ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin spotkało go coś nie- spodziewanego. Na podłodze, obok krzesła leżał Duff. Rękami bezradnie osłaniał głowę. Z okrzykiem przerażenia Chan podbiegł i po- chylił się nad inspektorem. Twarz Duffa była śmiertelnie blada. Charlie 'Szybko zbadał jego puls. Inspektor żył. Chiń- czyk skoczył do telefonu i połączył się ze szpitalem. - Ambulans! - krzyknął. - Przyślijcie ambulans do ko- misariatu policji! W imię niebios szybko! Przez chwilę rozglądał się bezradnie. Okno było uchylone jak zwykle. Na zewnątrz, w ciemnej alei, lał deszcz. Okno! no tak... i nagły strzał z mglistej ciemności. Chan obrócił się do biurka, na którym leżała otwarta teczka Duffa. Jej za- wartość wydawała się nie naruszona; niektóre papiery znaj- dowały się w środku, inne były rozsiane bezładnie dokoła, jakby rozrzucił je wiatr. Charlie krzyknął i z pobliskiego pokoju nadbiegł szef. W tej samej chwili Duff poruszył się. Chan ukląkł koło nie- go. Anglik otworzył oczy i zobaczył pochyloną nad sobą twarz starego przyjaciela. - Prowadź sprawę dalej, Charlie-• wyszeptał i znowu stracił przytomność. Chan wstał, spojrzał na zegarek i zaczął zbierać papiery z biurka. 165 1S. Z Honolulu do San Francisco Szef nachylił się nad Duffem, potem z poważnym wyrazem twarzy wstał i spojrzał na Chana. - Co się stało, Charlie? - spytał. Chińczyk wskazał otwarte okno. - Strzał - wyjaśnił zwięźle. - Kula w plecy. To nie- dobrze. Inspektor Duff przyjeżdża do naszego spokojnego miasta w poszukiwaniu mordercy wśród uczestników wy- cieczki, która przybyła tu dziś rano, a wieczorem morderca uderza. - Szczyt bezczelności! - krzyknął szef z wściekłością. - Usiłowanie morderstwa w komisariacie policji w Hono- lulu!... Chan skinął głową. - Gorzej. W moim własnym' gabinecie, z którego byłem tak dumny. Będę pośmiewiskiem świata, dopóki morderca nie zostanie ujęty. - No, nie brałbym tego aż tak tragicznie - powiedział szef. Chan w milczeniu włożył wszystkie papiery Dutfa do tecz- ki i ściągnął ją rzemieniem. - Co masz zamiar robić, Charlie? - To, co powinienem. Wystąpię z kontratakiem. Odpły- wam dziś wieczorem na ,,Prezydencie Arturze". - Nie możesz tego zrobić!... - Co mnie zatrzyma? Proszę uprzejmie o informację, kto w tym mieście jest najzdolniejszym chirurgiem. - Chyba doktor Lang... 169 Chan chwycił książkę telefoniczną i po chwili nakręcał numer. Podczas rozmowy usłyszał, jak przyjechał ambulans. Biało ubrani sanitariusze weszli do gabinetu z noszami. Szef pilnował, by ostrożnie przenoszono Duffa, Charhe Chan roz- mawiał z chirurgiem. Doktor Lang mieszkał w hotelu Younga i obiecał przybyć do szpitala jeszcze przed ambulansem. Charlie odłożył słuchawkę, potem znowu ją zdjął z widełek l nakręcił inny numer. -- To ty, Henry? Mówi twój ojciec. Wcześnie dziś wróciłeś do domu. Bogowie są przychylni. Słuchaj uważnie: za go- dzinę odpływam na Kontynent. Co?... Uprzejmie pomiń wy- razy zaskoczenia. To zdecydowane. Wyjeżdżam w ważnej sprawie. Bądź uprzejmy zapakować moją torbę. Okaż przy tym wyjątkową szybkość. 'Zapakuj szczotkę do zębów, drugie ubranie, brzytwę, zmianę bielizny. Zadaj sobie pytanie, czego jeszcze będę potrzebował, i też zapakuj. Czcigodna matka ci pomoże. Przyjedź swoim samochodem do portu tam, gdzie stoi "Prezydent Artur", przywieź moją torbę i swoją matkę. Statek odpływa o dziesiątej. Domyślasz się, że, pośpiech jest sprawą istotną. Dziękuję. Kiedy odwrócił się od telefonu, zobaczył stojącego nad nim szefa. - Lepiej się zastanów, Charlie... Chan wzruszył ramionom!. - Zastanowiłem się. - I co mam zameldować? Znowu urlop okolicznościowy? Muszę uzyskać zgodę naczelnika. To wymaga kilku dni... - Nazwij to więc moją rezygnacją - odpowiedział krótko Chan. - Ach nie, nie! - zaprotestował szef. - ...No cóż, jakoś to załatwię... Ale słuchaj, Charlie, to niebezpieczne zadanie: masz do czynienia z przebiegłym mordercą... - Wiem o tym najlepiej. Czy to ważne? Tu idzie o mój honor. W moim gabinecie zaatakował ofiarę. - Ja nie mówię, żebyś rezygnował, ale nie chciałbym cię stracić, Charlie. To jest sprawa Scotland Yardu... - Teraz to już jest moja sprawa. Nie chciałbyś mnie stracić! Pięknie! Po to, żebym mógł ścigać drobnych szulerów i wystawiać mandaty niesfornym automobilistom? 170 - - No, ostatnio panował zastój... - No i właśnie dla mnie się skończył. Życie nabrało tem- pa i barwy. Wsiądę na statek i nim dobijemy do następnego portu, będę miał mordercę w ręku. A jeśli nie, to żegnam się na zawsze z tytułem oficera śledczego i wycofuję się w do- mowe ustronie. - Podszedł do kasy pancernej."- Widzę tu dwieście dolarów w gotówce. Biorę je. Przekażesz mi więcej telegraficznie do San Francisco... Albo będzie to konieczny wydatek w celu schwytania przestępcy, który dopuścił się niecnego czynu na terenie komisariatu policji w Honolulu, albo będzie to zaciągnięta przeze mnie pożyczka. To nieważne w tej chwili. Jadę do szpitala. Do widzenia... - Jeszcze nie - odpowiedział szef. - Zobaczymy się w porcie przed twoim odjazdem. Ściskając pod pachą cenną teczkę Duffa, Chan wyszedł n* ulicę. Z nagłością, która cechowała wszystkie zmiany klimatyczne w Honolulu, deszcz przestał padać. Tu i ówdzie pomiędzy chmurami zalśniły gwiazdy. Charlie wszedł do hotelu Younga i podszedł do pierwszego spotkanego człowieka w mundurze oficera marynarki. Szczęście mu dopisało, gdyż okazało się, że rozmawia z Harrym Lynchem, intendentem z "Prezydenta Artura". Chan się przedstawił i namówił nawet pana Lyncha do zajęcia miejsca w jego samochodzie. 'Po drodze do szpitala wyjaśnił, co się stało. Intendent okazał duże zaintereso- wanie. - Owszem, słyszałem od kapitana, że inspektor ze Scot- land Yardu wsiada na nasz statek - powiedział. - Znam oczywiście historię Welby'ego. Był to dla nas wielki szok, kiedy dowiedzieliśmy się o jego losie. Odebraliśmy radio- gram z Jokohamy, że został zamordowany. No, a teraz ins- pektor Duff! Owszem, będziemy radzi mieć oficera policji na pokładzie. Czeka pana nie lada robota, panie Chan, ale da pan sobie radę, jestem pewien. Charlie wzruszył ramionami. - Moje talenty są z gatunku najsłabszych - zapr<)te- stował. _ - - Słyszałem o nich wiele - zauważył Lynch. 171 Chan z sympatią spojrzał na intendenta. Przyjemnie było wiedzier'-, że są ludzie, którzy jeszcze pamiętają jego dawną działalność. -- Zaraz załatwię sprawę pana biletu - ciągnął Lynch. - Nie ma przepełnienia na ostatnim odcinku naszej trasy, do- stanie pan wygodną kabinę. Podjechali pod szpital, Charlie Chan z głębokim niepoko- jem v»szeół do budynku. Skierowano go do doktora Langa, ubranego już w biały fartuch. - Umiejscowiłem kulę - oświadczył chirurg - i zaraz będę operował. Na szczęście ugrzęzła w żebrze. Delikatna sprawa, ale nasz pacjent ma świetną kondycję i szybko się z togo wygrzebie. - Musi! - wyrzekł Charlie stanowczo. Powiedział dokto- rowi, kim jest Duff i po co przyjechał do Honolulu. - Czy mógłbym go na chwilę zobaczyć?... - spytał nieśmiało. - Proszę na salę operacyjną - zgodził się chirurg. - Pacjent majaczy, ale może pan coś z tego zrozumie. W pełnej zapachów szpitalnych, przygnębiającej sali na piętrze leżał Duff. Charlie pochylił się nad rannym, okrytym prześcieradłem. Może Duff poznał człowieka, który do niego strzelił? Jeśli tak, sprawa jest zakończona. - Inspektorze Duff - szepnął Chińczyk łagodnie. - To Charlie Chan. Stała się straszna rzecz! Bardzo mi przykro. Czy ujrzał pan twarz napastnika? Duff poruszył się lekko i przemówił ochrypłym głosem: - Lofton - wymamrotał. - Lofton, człowiek z brodą... Charlie wstrzymał oddech. Ten, który ukazał się w oknie, to Lofton! •-'"" - Tait - jęknął Duff. - I Fenwick. Gdzie jest teraz Fenwick? Vivian, Keane!... Charlie obrócił się ze smutkiem. Biedny Duff powtarzał listę podejrzanych. - Lepiej zostawić go teraz w spokoju - odezwał się chirurg. - Tak, już idę - powiedział Charlie. - Ale proszę pa- miętać, że kiedy inspektor Duff odzyska przytomność, będzie- cie mieli do czynienia z bardzo niespokojnym pacjentem, który od razu będzie chciał wstać z łóżka i gonić zbrodniarza. 172 ,Uspokójcie go wiadomością, że Charlie Chan odpłynął na po- kładzie ,,Prezydenta Artura" i zdemaskuje mordercę, nim statek dopłynie do San Francisco. Możecie mu to obiecać w moim imieniu i powiedzcie, że obietnica pochodzi od czło- wieka, który jeszcze nigdy nie złamał słowa danego przyja- cielowi. Chirurg z powagą skinął głową. - Powiemy mu. A teraz postaramy się zrobić nią niego wszystko, co możliwe. To jest nasza obietnica dla pana. O dziewiątej czterdzieści pięć Charlie i intendent podje- chali na nabrzeże, gdzie stał ,,Prezydent Artur". Chan wy- siadł z samochodu i zaraz zobaczył swojego syna, Henry'ego, oraz krępą Chinkę w czarnej jedwabnej sukni - panią Chan, która jeszcze nie zdążyła się przebrać po wizycia. , Podszedł do nich i dzięki uprzejmości intendenta wprowa- dził na pomost. Oficer stojący koło stolika przy trapie ob- rzucił całe towarzystwo ciekawym spojrzeniem. Na pokła- dzie pani Chan spojrzała zalęknionymi oczyma na swojego nieobliczalnego małżonka. - Dokąd teraz jedziesz? - zapytała. Poklepał ją łagodnie po ramieniu. - Sprawy wybuchają nagle jak petardy pod nogami nie- winnego przechodnia - odrzekł. Opisał jej przebieg wypad- ków i uzasadnił konieczność swojego natychmiastowego wy- jazdu w celu ratowania honoru i odzyskania utraconego pre- stiżu. Żona zrozumiała. - Mnóstwo czystych ubrań w torbie - powiedziała. Za- stanowiła się przez chwilę. - Tam, gdzie jedziesz, może być niebezpiecznie. Charlie uśmiechnął się uspokajająco. - Człowiek nie zmieni postanowienia bogów - przypo- mniał jej. - Nie umknie boczną drogą przed oczekującym go losem. Nie dręcz się. Bez wątpienia wszystko będzie do- brze. Za niewiele dni zobaczę naszą Rosę. W mglistym świetle ujrzał, jak po pucołowatych policz- kach żony potoczyły się nagle łzy. - Pozdrów ją - powiedziała. - Pozdrów ją^ serdecznie. 173 Odjechała tak daleko! - Patetycznie załamała ręce. - Nie wiem, po co odjechała tak daleko! - Jak przyjdą dla niej pełne chwały dni, to będziesz wiedziała - wyjaśnił Charlie. Pasażerowie ciągle jeszcze wchodzili na pokład i znikali •w swoich kabinach. Nie oczekiwano uroczystego odbicia stat- ku. Zjawił się szef Charlie Chana. - No jesteś, Charlie! - powiedział. - Udało mi się wy- grzebać jeszcze sześćdziesiąt dolarów. - Podał mu zwitek banknotów. - Przytłaczasz mnie swoją uprzejmością - skłonił się »Charlie. - Przekażę ci jeszcze pieniądze na powrót. Tylko mi złap tego gagatka - ciągnął dalej szef. - Liczę na ciebie. - Teraz, kiedy mam czas, żeby to głębiej przemyśleć, za- czynam tracić pewność - odparł Chan. - Bardzo trudne zadanie, bardzo trudne. Inspektora Duffa zaspokoi tylko jed- no; uzyskanie dowodów przeciwko zbrodniarzowi, który trzy miesiące, temu popełnił morderstwo w hotelu Broome'a w Londynie. Znajdowałem się o osiem tysięcy mil od miejsca zbrodni i mam teraz znaleźć dowody, kiedy ślad jest zimny, zasypany i być może to, co byłoby podstawa aresztowania, zostało zapomniane przez wszystkich świadków. Dziś wie- czorem, działając impulsywnie, wyznaczyłem sobie nadludz- kie zadanie, nie będąc do tego właściwie wyposażony przez •naturę. Być może, wkrótce wrócę do domu, czołgając się po- bity i wyzuty z resztek honoru. - Może tak, może nie - odrzekł szef. - Zadanie jest trudne, bez wątpienia, ale... Przerwał, ujrzawszy zadyszaną postać, która wyszła z mro- ku i stanęła przed Charlie Chanem. Był to Kashimo. - Dobry wieczór - powiedział Japończyk. - Ładnie z .twojej strony,' żeś przyszedł się pożegnać... -'• zaczął Chan. - Pożegnanie to drobiazg! - przerwał Kashimo. - Mam ważną informację! - Doprawdy? - spytał grzecznie Chan. - Jakiej natury? - Idąc aleją wkrótce po tym, jak został oddany strzał, który zranił pańskiego czcigodnego przyjaciela - mówił Ja- 174 pończyk chwytając z trudem oddech -- zobaczyłem człowie- ka wychodzącego ż alei na oświetloną ulicę. Wysoki czło- wiek w obszernym płaszczu, kapelusz miał naciśnięty na oczy... - Nie widziałeś jego twarzy? - spytał Chan. - Twarz niepotrzebna - odpowiedział Kashimo. - Wi- działem coś lepszego. Ten człowiek kuleje, o tak!... - Z tea- tralnym zacięciem zaczął naśladować chód kulawego, czło- wieka. - On ma laskę w jasnym kolorze, być może z ma- lakki. - Jestem ci bardzo wdzięczny - skinął głową Charlie mówiąc głosem łagodnym jak do małego dziecka. - Jesteś spostrzegawczy Kashimo. Uczysz się szybko. - Może pewnego dnia będę również dobrym detekty- wem? - wyraził nadzieję Japończyk. - Kto to wie - zgodził się Chan. Przez głośnik proszono, by odprowadzający schodzili na molo. Charlie zaczął żegnać się z żoną. W tsy samej chwili Kashimo wybuchnął potokiem słów skierowanym do szefa. Przekonywał go, że powinien zostać wysłany do San Fran- cisco jako pomocnik Chana. - Ja umiem świetnie przeprowadzać rewizje - dowo- dził. - Charlie sam to mówi! - No co, Charlie? - skrzywił się w uśmiechu szef. - Przyda ci się Kashimo? Chan wahał się przez sekundę, potem poklepał Japończy- ka po plecach. - Zastanów się, Kashimo! - powiedział. - Ty nie rozu- miesz sytuacji! Gdybyśmy obaj wyjechali z Honolulu, wyspę ogarnęłaby fala zbrodni. Zbrpdniarze od razu by się zwie- dzieli. Zawsze pamiętaj, że uczymy się na swoich błędach.. Zanim się obejrzysz, będziesz najlepszym wśród nas. Kashimo skinął głowa., pożegnał się szybko i zniknął w tłumie na pokładzie. Charlie zwrócił się do syna: - Załatw, proszę cię, aby mój samochód natychmiast zo- stał odstawiony do garażu na Punchbowi Hill - powis- dział. - W czasie mojej nieobecności będziesz okazywał po- ważanie matce i strzegł dobrze całej rodziny. - Oczywiście! - odparł z zapałem Henry. - Czy mogę 175 używać twojego auta przez czas twojej nieobecności? Ten stary grat, który po tobie odziedziczyłem, coś ostatnio na- wala. Chan skinął głową. - Przewidziałem tę prośbę. Możesz używać mego samo- chodu, ale traktuj go z niezwykłą tobie łagodnością. Nie wy- magaj od niego więcej, niż on może dać, jak to robią ci zwariowani na punkcie szybkości młodzi ludzie, których usi- łujesz naśladować. Do widzenia, Henry! - Cichym głosem powiedział parę słów do żony, pocałował ją na wschodni spo- sób i odprowadził do trapu. - Życzę szczęścia! - Szef uścisnął mu rękę. W ciszy nocnej zazgrzytał łańcuch, opuszczono pomost, Chan został odcięty od molo. Wzruszył go widok małej grup- ki czekającej cierpliwie na jego odjazd. Ich wzrok wyrażał zaufanie i wiarę w jego ostateczny sukces. On tej wiary już nie podzielał. Wziął na swoje barki bardzo ciężkie zadania. Ścisnął mocno pod pachą teczkę Duffa. Powoli wielki statek cofał się do wylotu portu. Orkiestra nie grała dziś "Aloha", galowe chorągiewki nią powiewały na statku i z brzegu tłumy nie żegnały odjeż- dżających, jak to działo się zwykle, gdy przybijały statki pełne turystów. Ot, po prostu zwykły, najzwyklejszy odjazd. W końcu małą grupkę na molo pochłonął mrok. Chan trwał jednak na swoim stanowisku przy burcie. Maszyny statku pracowały już miarowo, znacznie głośniej niż przed- tem. Kapitan wyprowadził statek na kurs. Po chwili Chan zobaczył linię świateł na Waikiki. Ileż to razy siedział w nocy na swoim lanai, patrząc szeroko otwartymi oczyma ponad miastem na tę plażę, pełen wewnętrznego napięcia. i niesprecyzowanej nadziei, że zdarzy się coś, co urozmaici jego życie. Wreszcie się zdarzyło, skoro dziś może oglądać światła Waikiki od strony morza. Odwrócił się i spojrzał na wielką nadbudowę statku, ciem- ną i tajemniczą. Znajdował się teraz w innym świecie, w małym światku. A razem z nim przebywał tu człowiek, któ- ry w Londynie zabił człowieka przez pomyłkę, z premedy- tacją zabił innego w Nicei, trzeciego w San Remo i czwar- tego w dokach Jokohamy. Bezwzględny morderca, który dziś 176 wieczorem usiłował usunąć ze swej drogi przeszkodę w po- staci inspektora Duffa. Tak, Jim Everhard nie ma skrupu- łów. Przez sześć dni Chan i on będą uwięzieni razem w sta- lowym pudle, rzuconym na fale oceanu, będą usiłowali wza- jemnie się przechytrzyć... Kto zwycięży? Charlie drgnął: ktoś bezszelestnie zaszedł go z tyłu i syknął do ucha. Odwrócił się. - Kashimo! - Dobry wieczór! - Japończyk miał twarz wykrzywio- ną w uśmiechu. - Kashimo! Co to ma znaczyć? - Jadę na gapę - wyjaśnił Kashimo. - Jadę z panem jako pomocnik w wielkiej sprawie. Chan rzucił okiem na przestrzeń dzielącą statek od plaży Waikiki. - Umiesz pływać? - zapytał. - Ani trochę - odpowiedział wesoło Kashimo. Chan westchnął. - Szkoda. Ten, kto przyjmuje z uśmiechem każde zrzą- dzenie bogów, opanował najtrudniejszą lekcję w twarde] szkole życia. Wybacz mi chwilę zaskoczenia, Kashimo. Może zaraz zdobędę się na uśmiech... 12 - Charlie Chan prowadzi śledztwo 16. Laska s malakki W następnej chwili opanowanie Chana zatriumfowało i na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Nie możesz mnie winić, Kashimo, jeśli przez chwilę byłem przerażony. Pamiętam ostatnią naszą wspólną akcję. Kości do gry! Aie twoja obecność tutaj warta jest wyko- rzystania. Zapraszam cię serdecznie do udziału w obecnej sprawie, którą zaliczałem do najtrudniejszych jeszcze przed twoim pojawieniem się. - Serdeczne dzięki - odparł Japończyk. Z pobliskich drzwi wynurzył się intendent i podszedł do Chana. , - Właśnie pana szukałem - powiedział. - Przed chwilą rozmawiałem z kapitanem, który kazał dać panu najlepszą z wolnych kabin. Mam kabinę z łazienką. Najniższa tary- fa... Kazałem już posłać. Proszę wziąć torbę i pójdziemy... - Spostrzegł Kashimo..- A pan?... Po chwili wahania Chan przedstawił: - Zechce pan łaskawie poznać pana Kashimo, funkcjo- nariusza policji z Honolulu. Jeden z naszych... - zakrztusił Się - ...najzdolniejszych ludzi. W ostatniej chwili zdecydo- wano przydzielić mi go do pomocy. Może znajdzie się dla niego miejsce?... Lynch zastanowił się. - Płynie z nami również jako pasażer? Charlie'emu przyszedł do głowy świetny pomysł. - Kashimo jest wybitnym specjalistą od rewizji. Gdyby pan znalazł dla niego miejsce wśród załogi, ale coś takiego, 178 co nie wymaga wielkiego wysiłku umysłowego, moglibyśmy osiągnąć wspaniałe rezultaty. Poza tym pan Kashimo za- chowałby incognito, czego ja niestety nie mogę zachować - Świetnie. Jeden z naszych ludzi trafił dziś wieczorem t*, do paki w Honolulu za przemyt alkoholu - odpowiedział ||| intendent Lynch. - Nie wiem, co nagle napadło tych agen- y tów z federalnej policji! To dla nas pewien kłopot przy orga- nizacji pracy. Moglibyśmy zrobić pana Kashimo stewardem korytarzowym. Po prostu obsługa podróżnych, którzy dzwonią z kabin. Zajęcie bardzo proste... - Wspaniała okazja! - zapewnił go Chan. - Kashimo z radością się tego podejmie. Obowiązek zawsze jest u niego na pierwszym miejscu. No, Kashimo? - Czy steward korytarzowy dostaje napiwki? - zapytał Japończyk z ożywieniem. Charlie zatrzepotał rękami. - Kashimo rwie się do tej roboty. - Świetnie. A na noc może pan go weźmie do swojej ka- biny? - zaproponował Lynch. - Będzie o tym wiedział tyl- ko wasz steward: Ja mu zakażę cokolwiek mówić. - Od- wrócił się do Kashimo: - Zamelduje się pan u głównego stewarda jutro o ósmej. Proszę sobie rewidować, byle nie dał się pan złapać. Nie chcemy niepokoić niewinnych ludzi j wywoływać skandalu. - Oczywiście - skwapliwie przyznał Chan, chociaż nie był taki pewny, czy Kashimo uniknie denerwowania nie- winnych ludzi. To również należało do jego specjalności. - Kapitan chciałby z panem porozmawiać jutro rano - zwrócił się intendent do Chana. Potem odprowadził ich do kabiny i oddalił się. Charlie i Kashimo weszli do kajuty. Zastali tam stewarda. Charlie Chan polecił mu posłać drugie łóżko. Detektyw ro- zejrzał się dokoła: duża kabina, jasna, przyjemne miejsce do rozmyślań. O tak, będzie miał okazję wiele rozmyślać w ciągu następnych sześciu dni i nocy. - Niedługo wrócę - powiedział do swego pomocnika. Udał się na górny pokład i nadał radiogram do swojego szefa: 179 Gdy zauważysz 'nieobecność Kashimo, wiedz, ze ja trapie się jego obecn.oścżq. Gdy wrócił do kabiny, Kashimo był już sam. - Przekazałem szefowi nowinę o twoim odjeździe - wy- jaśnił. - Ta praca stewarda korytarzowego to znakomita pomoc. W innym wypadku mógłby powstać problem, kto ma płacić za twój przejazd. Obawiam się, że zrezygnowałbym z tego zaszczytu. - -Lepiej chodźmy spać - odparł niewzruszony Kashimo. Charlie pożyczył mu jedną z własnych piżam, a widok • Kashimo w zwojach jedwabiu nie dopasowanych do jego .kościstej sylwetki częściowo wynagrodził mu kłopoty z nie- udolnym pomocnikiem. - Wyglądasz jak balon, z którego wypuszczono powie- trze i który nigdzie już nie poleci - zauważył. Kashimo skrzywił się. - Wszystko mi jedno, w czym śpię - oznajmił i aby to udowodnić, czym prędzej wdrapał się na łóżko. Charlie zgasił górne światła, zapalił lampkę nad swoim posłaniem, położył się i zabrał do przeglądania zawartości teczki Duffa, z której wyjął plik papierów. Notatki Duffa były ponumerowane. Chan z uczuciem ulgi stwierdził, że niczego nie brakuje. List Honywooda do żony oraz inne do- kumenty należące do sprawy pozostały nie tknięte. Jim Ever- hard bał się wejść do biura po oddaniu strzału do Duffa bądź też czuł się bezpieczny, bez względu na zawartość teczki. ' - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzam, Kashimo -• , odezwał się Chan. - Ale pasażer na gapę nie powinien być zbyt wymagający. Moim obowiązkiem jest przeczytać teraz historię sprawy, bym mógł nauczyć się na pamięć wszyst- kich szczegółów. - Absolutnie mi to nie przeszkadza •- oznajmił Japoń- czyk. - Tak, ty masz przyjemność, "a ja odpowiedzialność - westchnął Charlie. - Szczęśliwe prowadzisz życie. Czytając, zwrócę specjalną uwagę na kulawego mężczyznę. Co robił u wylotu alei, kiedy biedny Duff leżał ranny w moim ga- 180 binecie? Wskazałeś mi drogę tą wiadomością i jestem ci za to niezmiernie wdzięczny. Zaczął czytać. W wyobraźni odbywał daleką podróż. Lon- dyn był przez całe jego życie jedynie nazwą, obecnie stał się znajomym miastem. Chan widział mały wóz policyjny wyruszający sprzed Scotland Yardu, przestępował czcigodne progi hotelu Broome'a, pochylał się nad martwym ciałem Hugha Morrisa Drake'a w pokoju dwadzieścia osiem. Zszedł- szy do staroświeckiego salonu hotelowego, był świadkiem ataku sercowego Taita, spostrzegł przerażony wzrok Hony- wooda. Potem Paryż i Nicea: Honywood martwy w ogro- dzie. San Remo i te straszne chwile w windzie. Przeczytał Uważnie list Honywooda do żony, list, który wyjaśniał tak wiele, ale pozostawiał bez odpowiedzi zasadnicze pytanie. Każdy szczegół długiej sprawy zapadał teraz głęboko w umysł Charlie Chana. To prawda, że Duff mu przedtem wszystko opowiadał, ale Chan słuchał jako uprzejmy gospodarz, a nie wspólnik, ja- kim stał się tego wieczoru, zajmując miejsce Duffa. Teraz sprawa należała do Charlie Chana. Nic nie powinno ujść je- go uwagi - każde przeoczenie mogło być niebezpieczne. Na samym końcu przeczytał relację z rozmowy Duffa z Pamelą Potter, przeprowadzonej w Honolulu tego właśnie wieczoru, kiedy to Pamelą powiedziała o odkryciu Welby'ego w związ- ku z kluczem do sejfu. Przedmiotem dumy Duffa był fakt, że prowadzi zawsze notatki na bieżąco. Chan skończył czytanie. - Kashimo! - mruknął pogrążony w myślach. - Ten Ross! Intrygujące... Co z Rossem? Stale na drugim piania, kuleje sobie spokojnie, żadne podejrzenie na niego nie padło aż do obecnej chwili. Tak, Kashimo, musimy się zająć pa- nem Rossem... Głośne chrapanie z sąsiedniego posłania było jedyną od- powiedzią. Charlie spojrzał na zegarek: minęła północ. Za- czął czytać wszystko jeszcze raz... Było po drugiej, kiedy wreszcie zgasił światło. Ale nie .chciało mu się spać. Leżał, układając plany na przyszłość... O siódmej trzydzieści szorstko,- wyciągnął swojego pomoc- nika z krainy snów. Kashimo spoczywał w obłokach, trze- 181 ba go było sprowadzić na ziemię i pomóc mu uświadomić sobie nową sytuację. Podczas zabiegów toaletowych Charlie pokrótce zapoznał Kashimo ze szczegółami sprawy, dobitnie podkreślając rolę, jaką Japończyk miał w niej odegrać, prze- szukując rzeczy uczestników wycieczki Loftona z nastawie- niem na znalezienie klucza do sejfu z numerem 3260. Może go znajdzie, może nie znajdzie. Klucz mógł teraz spoczywać na dnie Pacyfiku. Ale należało spróbować. Japończyk skinął głową z głupkowatą pewnością siebie i dwie minuty po ósmej był gotów do rozmowy z głównym stewardem. - Pamiętaj, Kashimo, zbyt duży pośpiech może odbić się fatalnie na naszej sprawie - brzmiało ostatnie ostrzeżenie Chana. - Nie śpiesz się i zastanów się, co robisz. Od tej chwili jesteś stewardem korytarzowym i jeśli mnie spotkasz, udawaj, że mnie nie znasz. Wszystkie rozmowy przeprowa- dzać będziemy w największej tajemnicy w tej kabinie. Do zobaczenia, i wszystkiego najlepszego! - Do widzenia - odpowiedział krótko Kashimo i wyszedł. Charlie stanął pod oknem i przez chwilę patrzył na roz- slonecznione morze, wdychając głęboko poranne, słone po- wietrze. Jest coś krzepiącego w pierwszym poranku na stat- ku; jakiś chłodny spokój, poczucie bezpieczeństwa, zepchnię- cie na drugi plan lądowych problemów. Nowa pewność wstąpiła w serce Chana. Dzień był wspaniały i przyszłość wyglądała obiecująco! Gdy Chan się golił, zapukał do jego drzwi chłopiec okrę- towy i wręczył mu radiogram od szefa: Operacja udana. Duj] czuje się dobrze. Współczuję 2 po- ' wodu Kashżmo. Charlie uśmiechnął się. Wspaniała wiadomość o Duffie! W pogodnym nastroju wyszedł na pokład, by stawić czoło problemom. Pierwszą osobą, którą spotkał, była PameSa Potter. Odbywała poranną przechadzkę w towarzystwie Marka Kennawaya. Dziewczyna szeroko otworzyła oczy. - Pan Chan' - zawołała. - Co pan tu robi? - Chan skłonił się głęboko. 182 - Cieszę się pięknym porankiem. Pani, jak mi się wy- daje, czyni to samo... - Nie miałam pojęcia, że pan jedzie z nami... - I ja nie miałem o tym pojęcia aż do wczorajszego wie- czoru. Ogląda pani nędznego zastępcę inspektora Duffa... Drgnęła. / - Oh! Pan nie ma na myśli... On też?... - Proszę się nie przerażać! Inspektor jest tylko ranny. - Szybko zdał relację z tego, co się stało. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Czy to nigdy nie będzie miało końca? - powiedziała. -' Co się zaczęło, musi się skończyć - odparł Chan. - Czarny charakter tej sprawy jest bardzo sprytny, ale wia- domo, że i najsprytniejsi błądzą. Mam wrażenie, że widzia- łem wczoraj na nabrzeżu pana... - obrócił się w stronę Marka Kennawaya. - Och, przepraszam! - odpowiedziała dziewczyna.- By- łam tak zaskoczona, widząc pana. To jest pan Kennaway. Właśnie mu opowiadałam o wczorajszym cudownym przy- jęciu. Niech zazdrości. On jest z bardzo, bardzo znanej ro- dziny w Bostonie i na pewno będzie cierpiał, że został po- minięty w zaproszeniu. - 'Roześmiała się. ' . - Nonsens! - powiedział Kennaway. - Bylibyśmy panu bardzo radzi - Chan się skłonił.- Mnie Boston żywo interesuje i któregoś dnia musimy o nim porozmawiać. Teraz nie będę dłużej państwu przeszkadzał w spacerze. Ponieważ wczoraj zostałem przedstawiony całej waszej grupie, pełnym nazwiskiem i tytułem, bezcelowe by- łoby ukrywanie mojej tożsamości. Proponuję więc spotkanie 7 całą wycieczką na małą rozmowę w związku z wczoraj- szym wieczorem. - Ta sama stara historia - odpowiedział Kennaway. - Zbieramy się na rozmowy z policjantami w regularnych odstępach czasu od początku wycieczki. No cóż, pan jest przynajmniej nową twarzą, a to już jest coś. Życzę panu szczęścia, inspektorze Chan! - Bardzo dziękuję. Zrobię, co będzie w mojej mocy. To prawda, że przychodzę późno i wkradam się tylnymi drzwia- mi. Dodaje mi jednak odwagi stare przysłowie, które mówi, 183 że żółw wchodzący do domu tylnym wejściem zajmuje pier- wsze miejsce na stole. - Chyba w zupie - powiedział Kennaway. Chan roześmiał się. - Starych pr2ysłów nie należy brać dosłownie. Proszę mi wybaczyć, zbadam teraz kuchnię tego statku. Trochę później zbadam wasze towarzystwo... • Poszedł do sali jadalnej, gdzie usiadł przy wygodnym sto- liku pod oknem. Po obfitym śniadaniu wstał, kierując -się do wyjścia. Koło drzwi siedział doktor Lofton. Charlie Chan .zatrzymał się. - Dzień dobry, panie doktorze - powiedział. - Mam nadzieję, że zaszc-zyci mnie pan rozpoznaniem mojej twa- rzy... Niewiele ludzi mogło patrzeć na Charlie Chana bez przy- jaznego uśmiechu. Loftonowi się to udało: zrobił • bardzo kwaśną minę. - Owszem, przypominam sobie pana. Pan jest z policji, jeśli się nie mylę?... - Jestem inspektorem policji w Honolulu - wyjaśnił Charlie. - Pozwoli pan, że usiądę? - Proszę bardzo - warknął Lofton. - I proszę nie mieć do mnie pretensji, że nie okazuję entuzjazmu z powodu spot- kania. Mam już dosyć policji. A gdzież jest pański przyja- ciel, inspektor Duff? Charlie uniósł brwi. - Nie słyszał pan o wypadku inspektora Duffa? - Skąd miałem słyszeć? - burknął Lofton. - Mam dwa- naście osób pod opieką i to mi zajmuje tyle czasu, że nie" mam wolnej chwili na plotki i zawracanie głowy każdym policjantem, który się tu plącze. No więc co się stało z Duf- fem? Niechże pan mówi! Też został zamordowany? - Jeszcze nie - odpowiedział łagodnie Chan i opisał całe zajście z Duffem. Przez cały czas czarne oczy utkwione były w twarzy Loftona. Zdumiewał go brak objawów współczu- cia na brodatej fizjonomii doktora. - No tak, to unieruchamia Duffa na dłuższy czas - zau- ważył doktor, gdy Chan skończył. - I co teraz?. - Teraz ja zastępuję Duffa. 184 Lofton spojrzał na niego ze zdumieniem. - Pan? - zawołał niezbyt uprzejmie. - Dlaczegóż by nie? - No tak, słusznie... Dlaczegóż by nie. Proszę mi wyba- czyć, ale mam zupełnie skołatane nerwy. To wypadki ostat- nich miesięcy. Dzięki Bogu wycieczka kończy się w San Francisco. Wątpię, czy kiedykolwiek jeszcze wyruszę na na- stępną. Dawno myślałem o wycofaniu się z interesów i przy- puszczam, że teraz jest właściwy moment. - To pana prywatna sprawa - powiedział Chan. - Na- tomiast nie jest sprawą prywatną nazwisko mordercy, który zaszczycił pana swoim udziałem w podróży. Jestem tu po to, by w tę sprawę wejrzeć. Posiadam pełne uprawnienia. Będzie pan łaskaw zebrać swoją grupę w saloniku o godzi- nie dziesiątej. Tam rozpocznę działanie... Lofton wlepił w niego oczy. -- O Boże, jak długo będzie to trwało! - wykrzyknął. - Postaram się, aby trwało możliwie jak najkrócej. - Nie o to mi chodzi. Jak długo jeszcze będę musiał -zbie- rać moją grupę na przesłuchania? I ciągle nic z. tego nie wychodzi. Nie wychodzi i nie wyjdzie, jeśliby mnie kto pytał. Charlie spojrzał na niego badawczo. - Byłby pan niezadowolony, gdyby wyszło? Lofton nie spuścił oczu. - Nie będę pana oszukiwał: nie tęsknię d-o takiego zakoń- czenia, które nadałoby sprawie sensacyjny rozgłos. To był- by koniec moich podróży, chcę czy nie chcę- I w dodatku nieprzyjemny koniec. Najbardziej pragnę, żeby cała sprawa umarła śmiercią naturalną. Jak pan widzi, rozmawiam z pa- nem szczerze. ~~ - Jestem panu niesłychanie wdzięczny. - CharUe Chan skłonił głowę. - Zgodnie z pana życzeniem zbiorę wszystkich, ale poza tym proszę nie oczekiwać ode mnie żadnej pomocy. - Oczekiwanie bez nadziei jest stratą czasu - zapewnił go Chan. " .. - Jestem rad, ze pan zdaje sobie z tego sprawę - od- 185 powiedział Lofton. Wstał, kierując się w stronę drzwi, Chan potulnie poszedł za nim. ' Na mostku kapitańskim Charlie spotkał się z bardziej ser- decznym przyjęciem. Stary wilk morski 'słuchał szczegółów sprawy ze wzrastającym oburzaniem. - No, ale mam nadzieję, że ztapie pan tego łobuza - po- wiedział w końcu. - Udzielę panu wszelkiej możliwej po- mocy. Proszę tylko pamiętać, panie inspektorze, że omyłka 2 pana strony byłaby rzeczą bardzo poważną. Jeśli pan przyjdzie do mnie i zażąda, bym kogoś zatrzymał, musi to być osoba winna ponad wszelką wątpliwość. Inaczej wpa- kuje mnie pan w kabałę. Nasza linia by zbankrutowała, ptas.^ ';ąc odszkodowania i koszty procesów. Musimy być pewni każdego kroku. - Człowiek, który kieruje statkiem takim jak ten, zaw- sze powinien być pewny wszystkiego,, co robi - zgodził się Chan. - Obiecuję zachować ostrożność. - To świetnie! - Kapitan się uśmiechnął. - Podczas każdego rejsu po Pacyfiku przez ostatnie dziesięć lat słyszę o pana wyczynach. Mam do pana pełne zaufanie i przepra- szam, że w ogóle pozwoliłem sobie na podobn3 uwagi. A mo- że, jeśli aresztowanie nawet będzie konieczne, uda się odło- żyć je do San Francisco? Uniknęlibyśmy wielu kłopotów. ,- - Wywołał pan piękną wizję wykrycia zbrodniarza - zauważył Chan. - Mam nadzieję, że się ona spełni. - Także mam nadzieję - skinął głową kapitan. - Ży- czę panu powodzenia! Charlie wrócił na pokład spacerowy. Widział Kashimo, który przemknął w nowym, wspaniałym uniformie, uszytym na co najmniej dwóch Kashimo. Pamela Potter siedziała na leżaku, skinęła na Charlie Chana. Podszedł do niej. - Pani przyjaciółka, pani Luce, jeszcze nie wstała? - zapytał. ^ - Chyba nie. Ona lubi długo spać, jak jest na morzu. Śniadanie zawsze je w kabinie Chciał pan z nią' rozmawiać? - Tak, z obiema paniami. Tymczasem będę szczęśliwy mogąc pomówić z panią. Wczoraj wieczorem przywiozłem panią na nabrzeże około godziny dziewiątej. Kogo z człon- ków wycieczki spotkała pani potem do chwili udania się na spoczynek? - Paru... W kabinie było gorąco, więc wyszłyśmy z pa- nią Luce na pokład i usiadłyśmy koło relingu od strony molo. Po chwili przyszli na statek Minchinowie. Sadie za- trzymała się koło nas, żeby nam pokazać łupy z tego dnia. Między innymi ukulele, które kupiła dla swojego chłopaka w szkole wojskowej. Potem przyszedł Mark Kennaway, ale od razu udał się do kabiny. Może myślał, że pan Tait go potrzebuje. Pan wie, Mark zawsze mu czyta wieczorem. Na- stępnie zjawili się państwo Benbow. Elmer niósł pakę wy- wołanych filmów. To chyba wszyscy. Mark Kennaway przy- szedł do nas po paru minutach. Powiedział, że pan Tait ni- czego nie chce i w ogóle nie wychodził .na brzeg. Mark był 4 tym raczej zdziwiony. - Czy to wszyscy? Nie było mężczyzny z laską z ma- lakki? - O, pan Ross! Tak, zapomniałam. Owszem, wrócił jeden z pierwszych... chyba... Wszedł kulejąc na pokład... - Przepraszam, o której godzinie? - Chyba było około dziewiątej piętnaście. Minął nas. Po- myślałam, że kuleje bardziej niż zwykle. Pani Luce się do mego odezwała, ale on nie odpowiedział. Bardzo się zdzi- wiłyśmy. Szybko przeszedł dalej. - Czy tylko on jeden z waszej wycieczki, ma taką laskę? Dziewczyna roześmiała się. - Drogi panie Chan, spędziliśmy trzy dni w Singapurze. Kupcy me wypuszczą pana z portu, jeśli nie kupi pan ta- kiej laski. Każdy z mężczyzn kupił co najmniej jedną. Charlie zmarszczył brwi. -^- W takim razie, skąd pani może być absolutnie pewna, że osoba, która przeszła koło pań, to był właśnie pan 'Ross? - No... kulał... - Najłatwiejsza w świecie rzecz do naśladowania. Pro- szę dobrze pomyśleć! Nie może pani wskazać innej cechy identyfikującej? Dziewczyna przez chwilę milczała. - Hm... Po trochu zaczynam być sama detektywem: laski kupione w Singapurze wszystkie mają metalowe zakończe- 187 nią To zauważyłam. A laska pana Rossa jest zakończona .grubą gumą. Nie wydaje żadnego stuku. - A ten człowiek wczoraj wieczorem stukał laską? -- Nie. Więc to musiał być pan Ross! Prawda, jaka je- stem sprytna?! Otóż aby panu zademonstrować, jaka jestem sprytna, mały pokaz! Właśnie idzie pan Ross. Proszę słu- chać! Ross zbliżał się kołyszącym krokiem kaleki. Mijając Pa- melę Potter i Charlie Chana, skinął głową i uśmiechnął się. Po chwili zniknął za rogiem. Chan i dziewczyna spojrzeli na siebie pytająco: krokom Rossa towarzyszyło metaliczne stukanie tward-o okutej laski o deski pokładu... - Coś podobnego! - wykrzyknęła dziewczyna. - Laska pana Rossa już nie posiada gumowej osłony - powiedział Charlie. Skinęła głową. - Czy to może być ważne? - Nie wiem. To zagadka - odpowiedział Chan. - Jedna z wiel" na ^-ym statku. Ale nie będę się martwić. Zagadki to moja specjalność. 17. Wschodnia nalepka , Parę minut przed dziesiątą zjawił się Lofton. Nadal miał minę człowieka bardzo obrażonego. - No, inspektorze! - oznajmił. - Zebrałem moich ludzi w palarni. O tej porze nie ma tam zwykle nikogo. Być mo-. że, zapach cygar nie jest zbyt przyjemny, ale nie będzie paa ' ich tam trzymał zbyt długo, co? Proponuję, żeby pan przy- szedł od razu. Utrzymanie całej grupy w pełnym składzie w jednym miejscu nie jest, jak się o tym przekonałem, łat- wą sztuką. Chan podniósł się. - Pani również przyjdzie? - zwrócił się do Pameli Pot- ter. W drodze spytał doktora: - Czy absolutnie wszyscy członkowie wycieczki są obecni? - Z wyjątkiem pani Luce - odparł Lofton. - Ona lubi długo spać. Ale mogę polecić, by ją obudzono, jeśli pan so- bie życzy. - Bynajmniej - odpowiedział Chan. - Wiem, gdzre była pani Luce wczoraj wieczorem. Jeśli idzie o ścisłość, była na kolacji u mnie w domu. - Doprawdy? - wykrzyknął doktor dziwnie zaskoczony. - Pan również byłby mile widziany! - uśmiechnął się Chan. Weszli do palami, gdzie powietrze było w istocie gęste i nasuwało obrazy z minionej świetności statku. Grupka pa- sażerów stojąca pośrodku patrzyła na Chana z nie ukrywa- ną ciekawością. Zatrzymał się przed nimi. Wskazane było jakieś wyjaśnienie. 189 r - Pragnę państwa powitać w ten piękny poranek - za- czął. - Mógłbym powiedzieć, że jestem równie zaskoczony, widząc państwa znowu, jak państwo są zaskoczeni, widząc mnie. Niechętnie narzucam państwu swoją obecność, nieste- ty takie jest zrządzenie losu... Inspektor Duff, jak państwo wiedzą, oczekiwał was w Honolulu, zamierzając podróżować do San Francisco w waszym towarzystwie. Wczoraj wieczo- rem powtórzyła się historia z raju. Wąż zmógł czcigodnego inspektora Duffa, który dziś już czuje się lepiej, jak wno- szę z depeszy, i być może, niedługo znowu państwa wszyst- kich zobaczy. Tymczasem zastępuje inspektora Duffa czło- wiek nie posiadający ani dość rozumu, ani sprytu, ani re- putacji. Mianowicie ja. - Uśmiechnął się i usiadł. - Całe zło pochodzi ze zbędnego otwierania ust - ciągnął dalej. - Pomimo to jestem zmuszony dalej je otwierać. Postaram się wyciągnąć z tego jakąś korzyść. Przede wszystkim pragnę uzyskać dokładną informację, gdzie każdy z państwa' był wczoraj wieczorem między godziną ósmą a porą wypłynię- cia z portu o dziesiątej. Proszę mi wybaczyć niegrzeczną uwagę, ale gdyby ktoś z państwa zataił prawdę, może misć powody do żałowania tego później. Jestem tępy i głupi, ale bogowie często zadają sobie trud, aby właśnie takich wspie- rać, i już parokrotnie obdarzyli mnie zadziwiającym szczę- ściem. Mogą to znowu uczynić w każdej chwili. Patrick Tait zerwał się podenerwowany. - Mój drogi panie! - zaczął. - Kwestionuję pańskie prawo do przesłuchiwania kogokolwiek z nas. Nie jesteśmy już w Honolulu... - Przepraszam, że przerywam. To, co pan mówi, odpo- wiada prawdzie - wtrącił Charlie. - Prawna strona za- gadnienia w istocie . wygląda _tak, że wybitnego prawnika może przyprawić o atak wściekłości. Z akt sprawy wiem, że to się już przedtem zdarzało. Mogę tylko powiedzieć, że ka- pitan statku popiera to, co robię. Stoi za mną niewzrusze- nie jak skała Gibraltaru. Prowadźmy więc przesłuchanie da- lej, przyjmując, że każdy z państwa boleje nad zamachem na inspektora Duffa i chętnie widziałby przestępcę w rę- kach sprawiedliwości. Jeżeli tak nie jest, jeśli pomiędzy wa- mi kryje się człowiek pełen tajemnic... 19" - Chwileczkę! - wykrzyknął Tait. - Nie pozwolę panu wmanewrować w to siebie. Nie mam nic do ukrycia. Chcia- łem tylko panu przypomnieć, że istnieją jeszcze przepisy, po- stępowania... ; - Które zwykle są najlepszym przyjacielem zbrodniarza - łagodnie skinął głową Chan. - Wiemy to obaj. Adwokat osunął się z powrotem na krzesło. - No, ale oddaliliśmy się od sedna sprawy - kontynuo- wał Charhe. - Wszyscy państwo jesteście przyjaciółmi sprawiedliwości, jestem tego pewien. Ale nie interesuje was ubogi krewny tejże, przepis proceduralny. Postępujmy jed- nak dalej w myśl tej zasady. Doktorze Lofton, z uwagi na +o. że jest pan kierownikiem wycieczki, zaczynam od pana. Jak pan spędził dwie godziny wymienione przeze mnie? - Od ósmej do około dziewiątej trzydzieści przebywałem, w honolulskim oddziale biura podróży "Nomad", które za- łatwia wszystkie formalności związane z moimi wycieczka- mi. Miałem masę rachunków do przejrzenia i parę drobiaz- gów do przepisania na maszynie... - Oczywiście w tym biurze byli urzędnicy? - Żywej duszy. Kierownik pojechał na zabawę i zostawił mnie samego. Wobec tego, że drzwi mają sprężynowy za- mek, miałem je tylko zatrzasnąć po wyjściu. Wróciłem na statek około dziewiątej trzydzieści. - Oddział "Nomad" ma swoje biuro, jeśli się nie mylę, na Fort Street? Parę kroków od wylotu uliczki na tyłach komisariatu policji? - Tak, na Fort Street. Ale nic nie wiem o pańskim ko- misariacie policji. - Oczywiście, zapomniałem. Czy spotkał pan jakichś człon- ków pańskiej wycieczki w pobliżu uliczki? - Nie mam pojęcia, o jakiej uliczce pan mówi! Nie wi- działem nikogo z członków wycieczki od ósmej aż do chwili powrotu na statek. Proponuję, żeby pan szukał szczęścia gdzie indziej. Czas nagli! - Kogo? - spytał Chan uprzejmie. - Jeśli idzie o mnie, mam sześć dni do roztrwonienia. Panie mecenasie, czy pan obstaje przy procedurze, czy też raczy pan powiedzieć skro- 191 mnemu policjantowi, jak pan spędził poprzedni wieczór? - zwrócił się do Taita. - Och, nie mam tajemnic. Mogę powiedzieć - odparł Tait, z wysiłkiem okazując uprzejmość. - Około ósmej za- częliśmy grać w brydża w salonie. Pani Spicer, pan Vivian, pan Kennaway i ja. Zawsze gramy w tym samym składzie w czasie tej wycieczki. - Podróże kształcą - zauważył Charlie Chan sentencjo- nalnie. - Graliście państwo aż do odpłynięcia statku? - Nie. Koło ósmej trzydzieści pan Vivian wywołał pie- kielną awanturę... - Bardzo przepraszam - przerwał Vivian. - Jeśli tak było, to dlatego, że miałem ku temu dostateczne powody. Tysiąc razy już powtarzałem mojej partnerce, że jeśli się odzywam pierwszy, to jej nie wolno pasować, nawet gdy- by... - Tysiąc razy mi pan mówił! - wybuchnęła pani Spi- cer. - Może milion? A ja tysiąc razy cierpliwie panu tłu- maczyłam, że nie mając nic w karcie, nie będę licytować... Nie będę, nawet gdyby sam Cułbertson siedział przy mnie l rewolwerem... ; - Przepraszam, że przerywam - powiedział Charlie - ale rozmowa zaczyna przybierać zbyt techniczny charakter, abym mógł coś zrozumieć. Wystarczy fakt, że gra została przerwana... - Z powodu awantury, żak, o ósmej trzydzieści - kor.-. tynuował Tait. - Pan Kennaway i ja wyszliśmy na pokład. Padał ulewny deszcz. Mark powiedział, ze weźmie płaszcz przeciwdeszczowy i przejdzie się po mieście. Widziałem, jak dziesięć minut później schodził na ląd. • Powiedziałem, że. wolę zostać na statku. - I został pan? - zapytał Charlie. - Nie, nie zostałem. Kiedy pan Kennaway wyszedł, przy- pomniało mi się, że wczoraj rano widziałem w stoisku z ga- zetami na King Street egzemplarz "New York Sunday Ti- mes". Postanowiłem go kupić. Nie czytałem "Timesa" od wieków i zapragnąłem przeczytać. Deszcz jakby trochę osłabł, więc wziąłem płaszcz, kapelusz i laskę... - Laskę z malakki? - Ta-k, chyba laskę z malakki. Około ósmej dziesięć wy- szedłem do miasta, kupiłem gazetę i wróciłem na statek. Chodzę powoli; wróciłam po jakichś dziesięciu minutach... Chan wyjął zegarek z lewej kieszeni kamizelki. - Która jest teraz u pana godzina, panie'' mecenasie? •-• zapytał szybko. Prawa ręka Taita powędrowała do kieszeni kamizelki i na- tychmiast opadła na kolana. Na twarzy adwokata pojawiło się lekkie zmieszanie. Dopiero potem wyciągnął lewą rękę i spojrzał uważnie na zegarek. - Dwadzieścia pięć po dziesiątej - oznajmił. - Zgadza się - uśmiechnął się Charlie. - Ja też mam tę godzinę, a ponieważ nigdy się nie mylę... Krzaczaste brwi Taita uniosły się. - Nigdy? - zapytał z odcieniem sarkazmu. - W takich sprawach nigdy! - Przez chwilę adwokat i Chińczyk patrzyli sobie w oczy. Potem Chan odwrócił wzrok. - W podróży dookoła świata wielokrotnie zmieniali państwo czas - powiedział łagodnie. - Chciałem jedynie 'się przekonać, czy pana zegarek nastawiony jest właściwie. Teraz pan Vivian! Jaki był przebieg pana działalności po niespodziewanym zakończeniu gry w brydża? - Również wyszedłem na brzeg - odpowiedział Vivian. -^ Chciałem ochłonąć... ' - Bez wątpienia zabierając kapelusz, palto i laskę v. ma- lakki? - podsunął Charlie. - Wszyscy mamy laski z malakki -• odburknął gracz w polo. - To obowiązkowy sprawunek W Singapurze. Po- spacerowałem po mieście i wróciłem na statek na parę mi- nut przed odjazdem. < - Pani Spicer? - Oczy Charlie Chana zwróciły się w jej kierunku. Pani Spicer wyglądała na osobę zmęczoną i znudzoną. - Po odejściu od stolika brydżowego od razu się poło- żyłam - wyjaśniła. - Ta awantura mnie wyprowadziła z równowagi. Brydż wtedy tylko jest przyjemnością, jeśli się ma partnera dżentelmena. ^ - O panu Kennawayu mówił już mecenas Tait... Kennaway skinął głową. 13 - Charlie Chan prowadzi śledztwo 193 - Tak, wziąłem swoją laseczkę i wyszedłem na brzeg. Jednakże szybko wróciłem. Sądziłem, że pan Tait bedzia chciał, żebym mu poczytał. Wróciłem na statek wkrótce po dziewiątej. Ku mojemu zdziwieniu nie zastałem pana Taiła. Przyszedł dopiero około dziewiątej dwadzieścia. Pod pachą miał "Timesa". Potem czytałem mu w kabinie, póki nie usnął. Charlie rozejrzał się po zebranych. - A pan?... - Maks Minchin z Chicago. Nic nie ukrywam. Charlie skłonił się. - Proszę więc opisać swoje poczynania... -• To bardzo krótka opowieść. - Pan Minchin piastował drogie, na pół wypalone cygaro, z którego nie zdjął jeszcze błyszczącej, złotej opaski. - Ja i Sadie, to jest moja żona, oglądaliśmy to miasteczko. A że pogoda była pod psem, po- szliśmy do kina. Ale się okazało, żeśmy widzieli ten film -rok temu w Czi, a Sadie aż korciło, żeby zajrzeć do paru sklepów, więc wyszliśmy z kina. No i zaczęło się to ogląda- nie sklepów... Nie mieliśmy ciężarówki, więc kiedy już nie mogliśmy. nic więcej udźwignąć, Sadie zrezygnowała z ża- lem i wróciliśmy na statek. Nie miałem przy sobie ani splu- wy, ani laski z malakki. Charlie uśmiechnął się. - Pan Benbow? - spytał z kolei. - Ta sama historia co z Minchinami - odpowiedział pan Benbow. - Obeszliśmy sklepy, chociaż po wschodnich ba- zarach nie robią wrażenia. Chwilę posiedzieliśmy w hallu hotelu Younga i przez okno patrzyliśmy na deszcz. Powie- działem, że już chciałbym być w Akron i Nettie się ze mną zgod-ziła. Od chwili wyjazdu zgodziliśmy się na ten temat po raz pierwszy. No, ale wreszcie byliśmy na starej poczci- wej ziemi amerykańskiej, tyle że trochę mokrej, więc wróci- liśmy na statek dziarsko, z uśmiechem na ustach. Myślę, że byliśmy na pokładzie około dziewiątej piętnaście. Czułem się śmiertelnie zmęczony, bo w Honolulu kupiłem projektor fil- mowy, a to sporo waży. - Wiem, jak spędziła wieczór panna Potter. Pozostają jeszcze dwie osoby. Pierwsza to kapitan Keane... - Charlie Chan spojrzał w stronę Keane'a. Keane oparł się plecami o krzesło, stłumił ziewnięcie i za- łożył ręce za głowę. - Przez pewien czas przypatrywałem się grze w bry- dża - odpowiedział. - Ot, tak sobie, nic nie mówiąc, jak rasowy kibic. - Rzucił okiem na Viviana. - Nigdy się nie wtrącam do nie swoich spraw... Przypominając sobie treść notatek o Keane'ie, w których Duff podkreślał wścibstwo tego człowieka, Charlie, Chan miał wątpliwości co do prawdy słów "kapitana". - A po brydżu?... - spytał. - Kiedy zaczęła się kłótnia - ciągnął Keane - wysze- dłem na pokład. Miałem zamiar zejść na brzeg, ale deszcz mnie powstrzymał. Nie przepadam za deszczem, zwłaszcza tropikalnym. Poszedłem więc do kabiny po książkę i wróci- łem tu, do palarni, poczytać. - Aha, widzę książkę w pana ręku - wtrącił Chan. - Co to ma być, inkwizycja? - żachnął się Keans; - Posiedziałem tu chwilę czytając i mniej więcej wtedy, kie- dy odpływaliśmy, poszedłem spać. - Czy był tu jeszcze ktoś, kiedy pan czytał? - Nie było nikogo. Nawet żadnego stewarda. Charlie obrócił się do Rossa, którego umyślnie pozostawił na koniec. Ross patrzył tępo na swoją sztywną stopę. Laska bez gumowej nasadki stała oparta obok. - Pan Ross zamyka listę - zauważył Chan. - Słysza- łem, że pan był na brzegu wczoraj wieczorem... Ross spojrzał zdziwiony. - Ja? Nie, inspektorze, nie wychodziłem. - Naprawdę? Widziano pana, jak pan wracał na statek o dziewiątej piętnaście. - Niemożliwe! - Ross uniósł brwi. - Wzrok osób, które pana widziały, jest dobry. - A jednak z przykrością powtarzam, że nie wychodzi- łem. - Nie opuszczał pan statku? - Nie. Chyba ja wiem najlepiej. - Ross był nadal nie- zwykle uprzejmy. - Zjadłem kolację na statku, a potem -s 195 przez pewien czas siedziałem w salonie. Miałem dość mę- czący dzień. Dużo chodzenia, a to mnie męczy. Noga pobo- lewała, więc położyłem się do łóżka o ósmej. Kiedy przy- szedł pan Vivian, z którym dzielę kabinę, już spałem. Byio to około dziesiątej, jak mi powiedział dziś rano. Starał się mnie nie obudzić. On jest zawsze bardzo delikatny. Chan patrzył w zamyśleniu na Rossa. - A jednak o dziewiątej piętnaście dwie osoby o niepo- szlakowanej uczciwości widziały pana, jak pan wchodził po trapie i minął je, idąc w kierunku kabin. - Czy mogę zapytać, w jaki sposób mnie rozpoznały, in- spektorze? - Miał pan laskę, oczywiście... - Laskę z malakki - skinął głową Ross. - Jak wszy- scy... - Więcej, panie Ross. Szedł pan z trudnością z powodu .nieszczęśliwego wypadku, nad którym wszyscy głęboko bo- leją. Przez moment Ross patrzał prosto w oczy detektywa. - Inspektorze, pan jest bystrym człowiekiem... - To wielka przesada - zaprotestował Charlie. -Żadna przesada! - Ross się uśmiechnął. - Twierdzę, że pan jest bystry. Muszę więc opowiedzieć panu o dziw- nym drobnym incydencie, jaki zdarzył się na statku wczo- raj po południu. - Ross podniósł swoją laskę. - Ta laska nie była kupiona w Singapurze, ale w Takomie parę mie- sięcy temu, wkrótce po moim wypadku. Tam również na- byłem do niej gumową nasadkę. To mi ułatwiało chodzenie, no i oszczędzało drewniane podłogi. Wczoraj około piątej po południu, wróciwszy na statek, uciąłem sobie krótką drzem- kę w kabinie. Gdy wstałem i schodziłem na dół na obiad, zdałem sobie sprawę, że coś jest nie w porządku. Z począt- ku nie wiedziałem co. Dopiero po chwili uprzytomniłem so- bie, że moja laska wydaje nieprzyjemny odgłos. Gdy ją obejrzałem, stwierdziłem, że zniknęła gumowa nasadka. Ktoś ją zdjął... - Zamilkł i po chwili ciągnął dalej: - Pa- miętam, że właśnie nadszedł Mark Kennaway. Powiedzia- łem mu o tym. 198 l - To prawda - przyznał Kennaway. - Głowiliśmy się nad tą sprawą. Myślałem, że po prostu ktoś zrobił kawał. - Teraz widzę, że to nie był kawał - zauważył Ross poważnie. - Ktoś zamierzał udawać mnie. Ktoś, kto był na tyle sprytny, by pamiętać, że moja laska nie stuka. Wszyscy milczeli. W drzwiach pojawiła się pani Luce i szybko podeszła do Chana. Detektyw wstał. - Cóż ja słyszę! - zawołała. - Biedny inspektor Duff; - Nie jest ciężko ranny - zapewnił ją Chan. - Już powraca do zdrowia. - Bogu dzięki! - odpowiedziała. - Ręka mordercy za- czyna drżeć. To strach. Zbyt częste strzelanie nie wychodzi na zdrowie. Pan z nami w zastępstwie inspektora Duffa?... - Jestem jego niegodnym zastępcą! - Chan skłonił się. - Godnym, godnym, nie ma obawy. Znam Chińczyków od wielu lat. Żyłam pomiędzy nimi. Nareszcie zagadka zo- stanie rozwiązana. Jestem tego pewna. - Spojrzała wojow- niczo po zebranych. - Najwyższy czas na wykrycie mor- dercy. - Przychodzi pani w dobrej chwili - powiedział Charlie Chan. - Będę panią prosił o parę wyjaśnień. Wczoraj wie- - ozorem, gdy odwiozłem panie na statek, siedziała pani z pan- ną Potter na pokładzie, od strony molo. Widziała pani uczest- ników wycieczki powracających na statek. Czy pan Ross był między nimi? Stara dama przez chwilę patrzyła uważnie na Rossa. Po- tem potrząsnęła głową. - Nie wiem - odpowiedziała. Chan okazał zdziwienie. - Nie wie pani? - Nie, nie wiem. - Ale moja droga! - odezwała się Pamela Potter.- •'- Z pewnością pani sobie przypomina. Siedziałyśmy koło re- lingu i pan Ross przeszedł obok nas... Pani Luce ponownie potrząsnęła głową. - Człowiek z laską, który kulał, przeszedł koło nas, tak. Odezwałam się do niego, ale nie odpowiedział. Pan Ross jest człowiekiem uprzejmym. Ponadto... 197 - Tak, tak?... - Charlie okazywał ciekawość. - Ponadto pan Ross nosi laskę w lewej ręce. Ten czło- wiek, wczoraj wieczorem, miał laskę w prawej. Dlatego właśnie mówię, że nie- wiem, czy to był pan Ross. Ja oso- biście odniosłam wrażenie, że to nie był pan Ross. Nastąpiła cisza. Ross spojrzał na Charlie Chana. - Nie mówiłem, .inspektorze? - odezwał się. - Wczoraj wieczorem nie opuszczałem statku. Byłem przekonany, ze to zostanie udowodnione, chociaż nie spodziewałem się, że tak szybko... - Pan utyka na prawą nogę, tak... - Charlie Chan się zamyślił. - Tak. Kto nigdy tego nie doświadczył, mógłby przy- puszczać, że będę nosił laskę W prawej ręca. Ale w lewej jest lepiej. Utrzymuję lepiej równowagę i mogę się poruszać znacznie szybciej. Tak mi zresztą poradził doktor. - Zgadza się! - zaświadczył Maks Minchin. - Parę lat temu jeden z moich kumpli trzepnął mnie w lewą łydkę. Odkryłem wtedy, że lepiej jest nosić laskę w prawej ręce. Daje to człowiekowi lepsze oparcie. Ross uśmiechnął się. - Dziękuję panu, panie Minchin - powiedział. Rzucił okiem na Chana. - Nawet sprytny przestępca zawsze kie- dyś zrobi fałszywy krok, ^prawda? Oto przykład: osobnik ma dosyć rozumu, żeby ukraść moją gumową nasadkę, ałe w pośpiechu zapomina zwrócić uwagę, w której ręce noszę las- kę. No cóż, jestem bardzo rad, ze tak się stało. - Jesteśmy o krok bliżej rozwiązania. - Jego pytający wzrok ogarnął całe grono. Charlie wstał. - Na razie na tym skończymy - oznajmił. - Jestem ' bardzo wdzięczny za uprzejmą współpracę. Zaczęli pojedynczo wychodzić. Wreszcie został tylko Tait. Z ponurym uśmiechem na twarzy zbliżył się wolno do Chana. - Niewiele dało panu przesłuchanie - zauważył. - Tak pan sądzi? - zapytał Chan. -Tak sądzę, chociaż robił pan wszystko, co pan mógł. 198 I w jednym punkcie wykazał pan niezwykłą bystrość umy- słu. Myślę o tym zegarku. - A tak, zegarek, owszem... - Charlie skinął głową. - Człowiek, który po wielu latach noszenia zegarka kie- szonkowego zaczyna nosić zegarek ręczny, zapytany naglą o godzinę, odruchowo sięga do starego miejsca... - Zauważyłem - stwierdził sucho detektyw. - Owszem, wiem. Jaka szkoda, że zmarnował pan ten eksperyment na niewinnego człowieka! - Będzie więcej eksperymentów! - zapewnił go Chan. - Mam nadzieję. Dla pana informacji nabyłem zegarek na rękę przed samym wyjazdem na wycieczkę. - Przed wyjazdem na wycieczkę? - Pierwsze słowo było nieznacznie zaakcentowane. - Przed. Może to potwierdzić pan Kennaway. - Na razie przyjmuję pańskie słowo - odparł Charlie. - Dziękuję. Mam nadzieję, że będę obecny przy pana na- stępnych eksperymentach. - Proszę się nie martwić; nie ominę pana. - Świetnie. Lubię obserwować, jak pan pracuje. - I Tait z godnością opuścił palarnię. Charlie Chan chwilę jeszcze za nim spoglądał. "Śledztwo trzeba zaczynać od początku - pomyślał Charlie, idąc do swojej kajuty, aby się przebrać do obiadu. - Żadnych wspaniałych rezultatów z pierwszej rozmowy, ale dobry początek". W każdym razie miał już niezłe wyobrażenie o charakterach członków wycieczki. Ju- tro pozna ich jeszcze lepiej. Podróż statkiem sprzyja pozna- waniu ludzi. Zjawił się chłopiec okrętowy z radiogramem. Chan prze- czytał: Charlie, jako przyjaciel błagam, poniechaj catej sprawy. Czuję się wspaniale i wkrótce będę mćgl podjąć dochodze- nie. Sytuacja jest zbyt niebezpieczna, abyś się tym zajmo- wał. Bylem zupełnie nieprzytomny, kiedy prosiłem Cię o po- moc. Duff. Charlie uśmiechnął się, usiadł przy biurku i po odpowied- nim namyśle, skomponował następującą odpowiedź: 199 Wczoraj wieczorem byłeś przytomny, ale z głębokim bólem stwierdzam, że dziś straciłeś rozum. Inaczej nie przyszloby Ci do głowy, że poniecham śledztwa. Bądź spokojny, wracaj szybko do zdrowia, a tymczasem chętnie Cię. zastąpię. Mając nadzieją, że wkrótce odzyskasz zmysły, pozostaje, twoim wiernym przyjacielem. C. Chan. Po obiedzie Charlie Chan spędził kilka godzin na medy- tacjach w kajucie. Bardzo mu odpowiadała ta sześciodnio- wa podróż. Miał dużo czasu, morderca nie mógł oddalić sit; poza zasięg jego ręki. Tego wieczoru po kolacji Charlie Chan natknął się na Pa- melę Potter i Marka Kennawaya pijących kawę w kącie salonu. Na zaproszenie dziewczyny przyłączył się do nich. - Jeden z pańskich cennych sześciu dni już minął - zauważyła Pamela Potter. , - Właśnie. Czy daleko pan zajechał? - zapytał Kenna- way. - Sto pięćdziesiąt mil od Honolulu. Bardzo wygodnie - uśmiechnął się Chan. .- Niewiele pan się dowi-edział dziś rano - nalegał mło- dy człowiek. - Dowiedziałem się, że morderca usiłuje uwikłać niewin- nego. Podobnie jak to zrobił, kradnąc rzemień od walizki doktora Loftona w Londynie. - Ma pan na myśli Hossa? - zapytała dziewczyna. Charlie skinął głową. - Tak. Czy pani się teraz zgadza z opinią pani Luce? - Oczywiście - odpowiedziała. - Już wtedy pomyśla- łam, że ta osoba kuleje bardzo dziwnie. O wiele więcej niż pan Ross. Kto to mógł być? - Każdy z nas - powiedział Kennaway, spoglądając na Chana znad filiżanki. - Bardzo słusznie - zgodził się Charlie Chan. - Każdy, kto spacerował podczas deszczu po mieście... - Mógłby to być również ów pan, który jakoby nie po- trafił oderwać się od książki... - podsunął młody człowiek. - Albo utrzymuje, że nie mógł. Nasz uroczy kapitan Keane, wielbiciel lektury. 200 - Keane... - Chan zamyślił się. - Czy została ustalona przyczyna zamiłowania Keane'a do kręcenia się pod cudzy- mi drzwiami? - Z tego, co wiem, to nie - odpowiedziała Pamela Pot- ter. - Właściwie ostatnio tego nie robił. Pan Vivian złapał go na tym raz, po wyjeździe z Jokohamy. Awanturę sły- szeli ludzie na sto mil... - Pan Vivian ma skłonność do wywoływania awantur - zwrócił uwagę Charlie. - Owszem - potwierdził Kennaway. - Wczoraj wieczo- rem wywołał nieziemską awanturę, i to prawie bez powodu. Zupełnie, jakby celowo chciał przerwać grę. Oczy Chana zwęziły się. - Panie Kennaway, czy pański chlebodawca, pan 'rait, kupił sobie zegarek na rękę tuż przed wyjazdem z Nowego Jorku? Młody człowiek roześmiał się. - Tak. I wspomniał dzisiaj, że pan o to zapyta. Sądził, że zegarek na rękę będzie wygodniejszy w długiej podróży. Swój stary zegarek z łańcuszkiem ma w kufrze. Tak mi się zdaje. Niech pan poprosi, żeby panu pokazał. - Łańcuszek jest cały, oczywiście? - Ależ oczywiście. W każdym razie był cały, kiedy go wi- działem ostatnio w Kairze. Podszedł Tait. - Pani Luce i ja organizujemy brydża - oznajmił. -• Wzywamy młodych. - Ale ja gram okropnie? - zaprotestowała dziewczyna. - Wiem - odpowiedział adwokat. - Dlatego właśnie wyznaczam panią jako partnera dla Marka. Czuję, że wy- gram. Lubię wygrywać. Kennaway i dziewczyna wstali. - Proszę wybaczyć, że pana opuszczamy, panie Cnan - powiedziała panna Potter. - Nic nie szkodzi. Proszę śpieszyć do przyjemności. - Przyjemność! - wykrzyknęła. - Słyszał pan kiedy o rzezi niewiniątek? Nie zna pan jakiegoś starego chińskie- go przysłowia, którym by mnie pan pocieszył? 201 - Znam jedno, którym mogę panią ostrzec: Sarna nie powinna bawić się z "tygrysem. - Najlepsza maksyma brydżowa, jaką kiedykolwiek sły- szałam! Po paru minutach Charlie Chan wyszedł na pokład. Stał w mroku oparty o reling, kiedy nagle usłyszał ukradkowe sykanie. Zupełnie zapomniał o Kashimo! Jego chudy pomocnik wynurzył się z ciemności. Na twa- rzy Japończyka widać było niezwykłe podniecenie, które go niemal rozsadzało. - Przeszukałem wszystko! - szepnął bez tchu. - I co? - Charlie Chan aż się poderwał. - Odkryłem klucz! - odpowiedział Japończyk. Serce Chana podskoczyło do gardła: uprzytomnił sobie, że Welby też odkrył klucz. - Jesteś szybkim pracownikiem, Kashimo! - pochwalił Chan. - Pokaż klucz. - Proszę iść za mną - polecił Kashimo. Zaprowadził Charlie Chana do luksusowej kabiny na pokładzie spacero- wym. Przy drzwiach zatrzymał się. - Kto ją zajmuje? - spytał Charlie z niepokojem. - Pan Tait i pan Kennaway - wyjaśnił Japończyk. Otwo- rzył drzwi i zapalił światło. Przypomniawszy sobie o orga- nizowanej partii brydża, Charlie wszedł za nim i zamknął drzwi. Stwierdził, że okna wychodzące na pokład spacero- wy były szczelnie zasłonięte. Kashimo ukląkł i spod jednego z łóżek wyciągnął starą zniszczoną torbę podróżną, pokrytą nalepkami zagranicznych hoteli. Japończyk. nie próbował jej otworzyć, tylko począł palcami wodzić po jednej z nalepek, największej i najozdob- niejszej - z hotelu ,,Great Eastern" w Kalkucie. - Proszę zobaczyć - podsunął torbę Charlie'emu. Charlie dotknął nalepki. Wyczuł pod nią delikatny zarys klucza, rozmiarem odpowiadający mniej więcej temu, który pokazywał mu Duff. - Dobra robota, Kashimo! - mruknął. Koło zamka torby zobaczył złote inicjały M. K. 30? 18, Przyjęcie Maksa Minchina Po udzieleniu Kashimo kilku wskazówek Charlie wrócił na pokład. Stanął przy relingu i spojrzał w zamyśleniu na srebrzystą drogę księżyca, odbitą w ciemnej wodzie, Domi- • nował w nim w tej chwili podziw dla Japończyka. Bardzo po- mysłowe miejsce na ukrycie przedmiotu takiego ';ak klucz. Pozostawała jedynie nieznaczna wypukłość na chropowatej skórze torby. Okiem trudno było cokolwiek wykryć Kashi- mo niewątpliwie popełniał wiele błędów, ale przy myszko- waniu, przy szperaniu w cudzych rzeczach wykazywał wiel- kie zdolności. Stopniowo Chan począł rozważać dalsze aspekty te] spra- wy. Jakim sposobem klucz, będący duplikatem tego, który tkwił w martwej ręce Hugha Morrisa Drake'a w londyń- skim hotelu, znalazł się przy torbie Kennawaya? Co praw- da, Charlie Chan klucza nie widział, ale z kształtu wypu- kłości mógł spokojnie wnosić, że ma do czynienia z dupli-, katem, tym samym, który znalazł Welby owej nocy, kiedy powiedział do Pameli Potter, że pościg za mordercą się skoń- czył. Pościg się w istocie skończył, ale tylko dla biednego Welby'ego. Niebezpiecznie jest odnajdywać duplikaty kluczy do sejfów. Gdzie Welby go znalazł? Przy tej samej torbie? Chyba tak, bo zaklejony był nalepką hotelu ,,Great Eastern" w Kal- kucie. Prosty wniosek, że musiał być tam umieszczony -v czasie lub bezpośrednio po pobycie w tym mieście. Nie moż- na dostać kalkuckiej nalepki gdzie indziej, jak tylko w Kal- kucie. A więc w Jokohamie już tam był... 203 Chwileczkę! Welby mówił pannie Potter o kluczu w spo- sób, Który wskazywał na to, że Wełby go oglądał! Numer, kształt! Czy widział? Może tylko przypuszczał, tak jak Chan, że ;ci jest ten właśnie klucz? Byłoby to zupełnie naturalna. Może ':eż palcami wyczuł kontury? Ktoś dowiedział się o je- go odkryciu, poszedł jego śladem na brzeg i zamordował biedaka? Kto? Kennaway? Nonsens! Bez wątpienia zrobił to mor- derca Honywooda i jego żony. Kennaway był zaledwie chłop- cem. Jakie sprawy mogły go łączyć z Jimem Everhardem i Honywoodami, ze zdarzeniami, które miały miejsce wiele lat temu i wiele lat pozostawały okryte tajemnicą? Charlie potarł ręką czoło. Zagadki, zagadki! Nie, to nią mógł być Kennaway. Polityką mordercy było kierowanie podejrzeń na niewinnych ludzi, to jasne! Dowodem tego jest sprawa rzemienia w Londynie i' kradzież gumowej nasadki z laski należącej do Rossa. Poza tym trudno przypuszczać, by morderca ryzykował trzymając klucz u siebie. Cóż bar- dziej naturalnego, niż przyczepić go do przedmiotu będącego własnością kogo innego? Kto miał okazję, by umieścić klucz przy torbie Kenna- waya? Oczy Chana utkwione ślepo w połyskującej wodzie zwęziły się. Tait? Tait, który tak szybko wywinął się dziś z zarzutu przeszkadzania w śledztwie, który gwałtownie usprawiedliwiał się, że zmiana na zegarek ręczny została do- konana przed wyruszeniem wycieczki, który spał w pokoju obok Drake'a. Tak, Tait! Dostał ataku serca, gdy odkrył na- stępnego ranka, że Honywood, ofiara Everharda, nadal żyją. Tait był dość stary. Dawniej mógł nazywać się Everhard. Jako Everhard miał zatarg z Honywoodem, przez wiele lat przechowywał woreczki z kamykami, zdecydowany zwrócić je, gdy się nadarzy okazja. Bardzo prawdopodobne, że to Tait ukrył klucz od sejfu przy torbie swojego sekretarza. Chan zaczął spacerować po pokładzie. Tak, ten klucz nigdy nie był własnością Kennawaya. Nagle Chińczyk stanął jak wryty. Jeśli Welby trafił na klucz tam, gdzie był on teraz, a klucz nie należał do Kennawaya, to znaczy, że Welby nie wykrył mordercy! Dlaczego więc został zamordowany w jo- kohamskim porcie? 204 Chan znowu potarł ręką czoło. - Błąkam się w zwodniczej mgle - mruknął. - Będzie znacznie lepiej, jeśli pójdę spać, zapewniając sobie jasność umysłu na jutro. Poszedł za własną radą; druga noc na pokładzie "Prezy- denta Artura" minęła bez żadnych emocji. Rano Charlie starał się dotrzymywać towarzystwa Marko- wi Kennawayowi. Nie było to łatwe, gdyż młody człowiek wydawał się być niespokojny i roztargniony. Wałęsał się. ciągle po statku, a Charlie Chan wałęsał się z nim. - Pan jest bardzo młody - zauważył Chińczyk. - Po- winien pan uczyć się spokoju. Sądząc z wyglądu, nie ma pan wiele ponad dwadzieścia lat. - Dwadzieścia pięć - poprawił Kennaway. - Czuję się jednak, jakby mi przybyło dziesięć podczas tej wycieczki. - Miał pan kłopoty? - zapytał Chan ze współczuciem. - Spełniał pan kiedy rolę pielęgniarki starca? - wy- buchnął Kennaway. - Boże, gdybym był wiedział, na co się piszę! Co noc czytanie-całymi godzinami, głośno/aż mi język kołowacieje. No i ciągła obawa o to, czy stan zdrowia pana Taita się nie pogorszy. - Mia.ł jeszcze inne ataki po tym w hotelu Broome'a? -Kennaway skinął głową. - Tak, parę razy. Jeden na Morzu Czerwonym i jeden bardzo ciężki w Kalkucie. Depeszowałem do jego syna, że- by nas czekał w San Francisco. Niech mi pan wierzy: będę rad, oddając pana Taita w jego ręce. Jeżeli tylko wysadzę go na brzeg żywego, mogę sobie winszować przez resztę ży- cia! Moje westchnienie ulgi będzie tak głośne, że zaczną o nim pisać gazety jak o wybuchu nowego wulkanu. - Musiało to pana bardzo zmęczyć - zgodził się Charlie Chan. - No cóż, należało mi się i dostałem w skórę - odparł Kennaway ponuro. - Powinienem był zacząć praktykować prawo i zostawić mapę świata w spokoju. Cała moja rodzi- na w Bostonie była przeciwna tej podróży. Ostrzegali mnie. Byłem mądrzejszy! - Boston! - westchnął Charlie Chan. - Miasto, którym bardzo się interesuję. Co za akcent! Tamtejsi ludzie mówią 205 najczystszą angielszczyzną. Kilka lat temu oddałem małą przy- sługę pewnej rodzinie bostońskiej i nigdy w moim życiu nie dziękowano mi w lepszym języku. Kennaway roześmiał się. - Jestem człowiekiem starych zasad - ciągnął Charlie Chan - który wie, że dobór słów określa dżentelmena. A w wypadku, o którym mówię, damę. Moje dzieci uwa.- żają, że mam bzika na punkcie wysławiania się. - W dzisiejszych czasach dzieci nie okazują swoim ro- dzicom właściwego respektu. -Kennaway pokiwał głową.- Mówię to jako eks-dziecko. Mam tylko nadzieję, że moi ro- dzice nie dowiedzą się, przez jakie piekiełko przeszedłem podczas tej podróży. Nie mam ochoty na wysłuchiwanie zna- nego mi aż do znudzenia: ,,A nie mówiłem ci!" Nie chodzi tu tylko o pana Taita. Miałem jeszcze inne kłopoty... - Nie chcę walczyć z bostońską powściągliwością - zau- ważył Charlie - ale jeśli mógłby pan wymienić jeden z nich... - Proszę bardzo! Pamela Potter! Może me powinienem o tym mówić... Charlie otworzył oczy zdziwiony. - A co pan ma do zarzucenia pannie Potter? - Wszystko! - gorąco odparł młody człowiek. - Dener- wuje mnie! I to w sposób niewypowiedziany. - Denerwuje pana? - Tak. Panu ona nie działa na nerwy? Zbyt pewna sie- bie. Jest bardziej pewna siebie niż moja cioteczna babka, która żyła na Beacon Hill przez osiemdziesiąt jeden lat i zna- ła wszystkich, których wypadało znać. - Przysunął się bli- żej. - Wie pan, ona jest przekonana, że ja się jej oświad- cz?, nim się skończy wycieczka. O nie! Ja tego nie zary- zykuję! Żeby mi rzuciła w twarz swoją książeczkę czekową. - Pan myśli, że to by się mogło zdarzyć? - Jestem tego pswien. Znam ludzi ze Środkowego Za- chodu. Dla nich mają znaczenie tylko pieniądze. "Ile pan ma?" My w Bostonie inaczej podchodzimy do tych spraw. Pieniądze się nie liczą. Zresztą nasze na pewno nie. Wuj Eidred stracił wszystko na wyścigach w Nowym Jorku, New Haven i Hartfordzie. Sam nie wiem, po co ja to wszystko panu mówię. No, może pan łatwiej zrozumie, co ja czuję. Mam dość pełnienia roli pielęgniarki i... Pamela nie schodzi mi -z myśli... - Więc pan o niej myśli? - Oczywiście! Ona potrafi być bardzo miła, kiedy chce. Urocza i... urocza i... ni z tego, ni z owego jestem przeje- chany przez samochód! Taki z firmy Hugha Drake'a! Chan spojrzał na zegarek. - Widzę ją tam na pokładzie. Skręcimy, żeby jej zejść z drogi? Kennaway potrząsnął głową. - Po co? Nie można uciec od przeznaczenia. Już dawno zrezygnowałem z tych prób. Pamela Potter zobaczyła ich i podeszła. - Dzień dobry, panie inspektorze. Halo, Mark! Zagramy w tenisa? Ale ci dzisiaj dam szkołę! - Zawsze to robisz - mruknął Kennaway. - Wschód słońca bardzo rozleniwia - uśmiechnęła się l uprowadziła Kennawaya. Chan obszedł szybko pokład spacerowy. "Kapitana" Kea- ne'a znalazł siedzącego samotnie na dziobie statku i osunął się na krzesło obok mego. - Jaki wspaniały poranek - zagaił rozmowę. - Naprawdę? - odparł Keane. - Nie zauważyłem. • - Może ma pan kłopoty, które absorbują pańskie my- śli? - podsunął Charlie Chan. - Żadnych! - Keane ziewnął. - Po prostu z zasady nie zwracam uwagi na pogodę. Robią to jedynie ludzie pozba- wieni charakteru, zniewieściali. Podszedł do nich pierwszy mechanik. - Czy ma pan ochotę obejrzeć maszynownie, panie in- spektorze? - spytał. - Chętnie - odparł Chińczyk-i zwrócił się do Keane'a:- Pan porucznik był uprzejmy zaproponować tę przyjemność, kiedy rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. Pan na pewno chętnie pójdzie z nami? Keane spojrzał na niego podnosząc brwi. - Ja? Nie, dziękuję. Nie interesuję się maszynami. Nie rozróżniłbym kotła od rondla. I nie nauczę się nigdy. 207 Charlie spojrzał na mechanika. - Skoro tak, to i ja bardzo panu dziękuję - powie- dział. - Odłożę zwiedzanie na później. Pragnę porozmawiać z panem Keane'em. - Nic nie szkodzi - mechanik skinął głową i oddalił się. Chan patrzył smutno na Keane'a. '' - Nie zna się pan na maszynach? - spytał. - Nie. Ale do czego pan zmierza? - Kilka miesięcy temu w hotelu Broome'a w Londynie poinformował pan inspektora Duffa, że był pan kiedyś in- żynierem. Keane spojrzał na niego uważnie. - Hm, spryciarz z pana. Powiedziałem tak Duffowi? Nie pamiętam. - To było kłamstwo? : - Oczywiście, że nic. Być może powiedziałem pierwszą rzecz, która mi przyszła do głowy. - To pana zwyczaj? - Co pan przez to rozumie? - Dowiedziałem się o panu wiele z notatnika inspektora Duffa. Śledztwo w sprawie morderstwa to poważna sprawa. Proszę mi wybaczyć, jeśli okażę się szorstki w moich uwa- - gach. Jest pan cynicznym kłamcą i człowiekiem bez skrupu-' łów. Przez całą drogę zachowuje się pan bardzo dziwnie, podsłuchując pod drzwiami. Niezbyt ładne zajęcie. - Niezbyt - odburknął Keane. - Zresztą pan to wie ze swojej pracy. - Nie jestem tego typu detektywem - odpowiedział Chan z godnością. - Czyżby? - odparował Keane. - A więc nie jest pan chyba dobrym detektywem. Pracuję w tym interesie od sze- ściu lat i nie jestem zbyt dumny z tego, co osiągnąłem. Charlie wyprostował się na krześle. - Pan jest detektywem? Keane skinął głową. -- Tak, ale niech pan to zachowa przy sobie. Reprezentuję prywatną firmę z San Francisco... - Ach, prywatny detektyw! - Chan skinął głową uspo- kojony. 208 - Tak, ale niech pan ze mnie nie kpi. Nie jesteśmy gorsi od policjantów. Przyznałem się panu, bo nie chcę, żeby pan na mnie tracił czas. Pani Spicer ma męża, a on by się jej chętnie pozbył. Ma ochotę na aktorkę filmową czy coś w tym rodzaju. Więc wysłał mnie, żebym zebrał dowody mogące służyć do rozwodu... Chan pilnie studiował nikczemną twarz Keane'a. Czy mó- wił prawdę? Ten człowiek dobrze pasował do roli prywat- nego detektywa. Nie chce, żeby Chan tracił na niego czas! Nieoczekiwana troska o czas policjanta! - Odniósł pan sukces? - spytał Chińczyk. - Nie, fiasko od samego początku. Mam wrażenie, że Vivian zaczął mnie podejrzewać od chwili, kiedy mnie ujrzał. Boję się spotkania ze Spicerem po powrocie. To go przecież kosztowało ładny grosz. Ale to nie moja wina, że pani Spicer nie chce się skompromitować. Gdyby nie grali chociaż razem w brydża! Może by się nie pokłócili. Teraz nawet ze sobą nie rozmawiają. Ponadto Vivian zagroził, że mi kark skręci, jeśli się jezszcze raz do niego zbliżę. A ja mam sentyment do mojego karku. Czuję się trochę zagubiony i nie wiem, co robić. Tylko proszę nic nikomu nie powtarzać z tego, co panu powiedziałem. Ani słowa! Charlie skinął głową. - Pańskie tajemnice są u mnie bezpieczne. - Myślałem sobie - kontynuował Keane - czy mógłbym panu w czymś pomóc. Jest jakaś nagroda za schwytanie mordercy? - Jedyną zapłatą jest triumf sprawiedliwości - odpowie- dział Charlie. - Koszałki-opałki. Nie wmówi mi pan, że się pan do tego •zabrał bez zlecenia panny Potter. A może?... może pan po- trzebuje agenta, który by się tym zajął? Pójdę i porozma- wiam z nią. Jej rodzina ma kupę forsy. Oni naturalnie chcą wiedzieć, kto zabił starego. No, interes pół na pół?... - Dość! - krzyknął Chan. - Mówi pan za dużo. Uprzej- mie proszę pamiętać, że nie jestem prywatnym detektywem. Nie upoważniłem pana do występowania z podobnymi podły- mi propozycjami. - Spokojnie, przedyskutujemy to... U - Charlie Chan prowadzi śledztwo 209 - Nie. Ignoranta nikt nie pobije w dyskusji. Ponadto nie ma o czym dyskutować. Proszę trzymać się z dala od tej sprawy, która w najmniejszym stopniu pana nie dotyczy. Zegnam pana! - Frajer z pana nie kupiec - warknął Keane. Chan odszedł szybkim krokiem. Jego spokój został brutal- nie zakłócony. Co za nędznik ten Keane! Czy naprawdę jest prywatnym detektywem? Możliwe. Z drugiej strony mógł kłamać. Chełpliwe opowiadanie, mające na celu uśpienie czujności Chana. Charlie westchnął. Nie może zapominać o Keane'ie, nie może zapominać o żadnym z nich! Statek pruł. błękitne wody oceanu, płynąc zgodnie z roz- kładem rejsów. Kashimo donosił, że klucz ciągle jeszcze znaj- duje się przy torbie Kennawaya. Długie rozmowy z Uczest- nikami wycieczki nie przynosiły żadnego rezultatu. Minął drugi dzień i trzecia noc. Dopiero z nastaniem czwartego wieczoru Charlie Chan nabrał trochę nadziei. Było to owego dnia, gdy Maks Minchin wydał wielkie pożegnalne przyjęcie z okazji zbliżającego się końca wycieczki. Maks chodził po wszystkich, zapraszając ich natrętnie i prawdopodobnie ku jego własnemu zdumieniu, nikt się od niego nie opędzał. Po prostu długa wycieczka zrodziła osta- tecznie pewną więź, która z kolei obudziła uczucie litości w stosunku do nieokrzesanego Minchina. Wiele tygodni spę- dzonych razem zupełnie znieczuliło ludzi na ordynarność gangstera. Prosto ujęła to pani Luce: "nie zapominajmy, za jest między nami ktoś, kto jest znacznie gorszy od Maksa Minchina". Wszyscy przyjęli zaproszenie, Maksy był zachwycony. Kie- dy przyniósł radosną wiadomość żonie, zwróciła mu uwagę, .że z JLoftonem będzie trzynaście osób przy stole. - Nie ryzykuj, Maksy! - ostrzegała go. - Na razie wszystko idzie gładko, ale nie igraj ze swoim szczęściem. Musisz znaleźć czternastego^ gościa. Maks znalazł czternastego gościa w osobie Charlie Chana. - Ja tam nie mam nic przeciwko glinom - wyjaśnił < Chińczykowi. - Kiedyś w Chicago wydałem przyjęcie spe- cjalnie dla policjantów. Żarcie było pierwsza klasa. No więc 210 przychodzi pan, co? Stroje nie obowiązują. Mojego smoka też nie wyjmuję z kufra. - Bardzo dziękuję za zaproszenie - odrzekł Chan. - Czy mogę mieć nadzieję, że nie będzie pan urażony, jeśli przy kolacji ośmielę się nawiązać do sprawy morderstwa? - Nie rozumiem pana! - powiedział Maksy zaskoczony. - To znaczy, że trawi mnie pragnienie, aby wspomnieć o nieszczęsnym losie, jaki spotkał Hugha Morrisa Drake'a w hotelu Broome'a. Byłbym szczęść wy, gdybym usłyszał, co wszyscy razem mają do powiedzenia na ten temat. Maksy zmarszczył brwi. - No, bo ja wiem. Miałem nadzieję, że nie będziemy mó- wić o interesach. Po prostu wesoły wieczór bez żadnych py- tań! Ten z nich, który ma coś niecoś na sumieniu, niech się chociaż odpręży przez parę godzin i zapomni o tym jako mój gość. Potem niech mu pan zakłada kajdanki, kiedy pan chce. To nie jest żaden mój kumpel, ale na ten jeden wie- czór... - B^dę dyskretny - obiecał Chan. - Żadnych pytań, oczywiście! Maksy machnął ręką. - No cóż, niech będzie. Niech pan wspomni o tym mor- derstwie, jeśli pan musi. Mnie to ostatecznie nie boli, a nie chcę, żeby pan powiedział, że przy stole Maksa Minchina muruje się ludziom gębę. Stół Maksa Minchina, przy którym nie muruje się ludziom gęby, stanął w oszklonej kawiarni na pokładzie spacero- wym. Czternaście osób zasiadło wieczorem do wspólnej ko- lacji. Maks znał dobrze obowiązki gospodarza na pełnym morzu i zaopatrzył swoich gości w karnawałowe czapeczki. Sam włożył na głowę napoleoński kapelusz z czerwoną ko- kardą i tak wystrojony, uważał, że przyjęcie zaczęło się pod pomyślną gwiazdą. - Nie żałujcie sobie, jedzcie, ile wlezie! - zachęcał. - I pijcie tak samo. Kazałem podać, co mają najlepszego! Po kawie Maks wstał. - No i zbliżamy się do końca wycieczki - zaczął. - Ra- zem obejrzeliśmy cały świat, razem przeżywaliśmy mile chwile, czasem mniej miłe. Ale co tam! Było fajno. I jeśliby 211 mnie kto pytał, to powiem, że drugiego takiego opiekuna jak doktor Lofton nie znajdzie ze świecą. Wypijmy za jego zdrowie! Za zdrowie fajnego chłopa! Rozległy się okrzyki domagające się mowy od Loftona. Lofton wstał nieco zakłopotany. - Dziękuję wam, przyjaciele - powiedział. - Prowadzę podobne wycieczki od wielu lat. Chciałem podkreślić, że ta pod wieloma względami będzie jednym z moich najbardziej... hm... pamiętnych doświadczeń. Sprawialiście mi państwo nie- wiele kłopotu... to jest, oczywiście... większość z państwa. Zdarzały się nieporozumienia, ale zostały załatwione po przy- jacielsku. Byliście państwo bardzo rozsądni... Jestem wam za to wdzięczny. Oczywiście idiotyzmem byłoby pominąć fakt, że rozpoczęliśmy podróż w bardzo niezwykłych i przykrych okolicznościach. Mam nadzieję, że panna Pamela Potter wy- baczy mi, gdy wspomnę tu o nieszczęśliwej śmierci... hm... jej dziadka o północy w hotelu Broome'a w Londynie. To znaczy między północą a rankiem... hm... Boleję nad tym bardziej niż ktokolwiek z państwa... z wyjątkiem, oczywiście, młodej damy, którą wymieniłem. Ale teraz należy to już do przeszłości i wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli o tym zapomnimy. Okoliczności tej sprawy pozostały zagadką i mu- simy się zgodzić z wolą losu. Już niedługo wylądujecie pań- stwo w San Francisco, gdzie się rozstaniemy... - Lofton ożywił się w sposób widoczny. - Ale zapewniam państwa, że na zawsze zachowam wspomnienie chwil spędzonych w waszym towarzystwie... - Brawo, brawo! - wykrzyknął pan Minchin, gdy doktor siadł pośród uprzejmego aplauzu. - No cóż, kochani, skoro doktor o tym zaczął, mogę też powiedzieć, że wszystkim nam jest bardzo przykro z powodu tej historii u Broome'a. Ale kiedy już o tym mowa, to pozwólcie, że wspomnę o na- szym gościu, którego podejmujemy dziś wieczorem, o panu Charlie Chanie, chińskim detektywie z Hawajów. Wierzcie mi, ludzie, widziałem już różnych policjantów, ale ten jest dla mnie nowością. Panie Chan, powiedz pan parę słów! , Mimo tego wstępu Charlie wstał z godnością i spokojnie rozejrzał się po małej salce. - Bęben, który czyni najwięcej hałasu, jest napełniony 212 tylko powietrzem - zaczął. - Staram się o tym pamiętać i nie będę się wcale narzucał. Ale z radością korzystam z okazji, by złożyć ukłon mojemu łaskawemu gospodarzowi i jego uroczej żonie, mało widocznej zza zasłony klejnotów. Los jest kapryśnym reżyserem. Przedstawiał państwa poli- cjantom na całym świecie. Mojemu czcigodnemu przyjacie- lowi ze Scotland Yardu, policjantom Francji i Włoch. Teraz widzą państwo policjanta z Hawajów. Niech wasze spojrze- nie spocznie przelotnie na pokornym Chińczyku, który nie- ostrożnie stąpa po śladach nielicznych przestępców, którzy nawiedzają nasz raj. Staję przed wami w niefortunnej chwili. Mądry człowiek powiedział: "Nie depcz po piętach smutkowi, bo może się odwrócić". Taką radę dałbym pannie Pameli Potter. Ale niestety, póki ja tu jestem, wspomnienie smut- nych chwil nie ustąpi z waszej świadomości. Z drugiej stro- ny nie potrzebowałbym tu być, gdyby nie zdarzały się w przeszłości smutne wypadki. Na przykład, weźmy hotel Broome'a. Oo, już! Dawne zdarzenia ożywają, zamglony obraz staje się ostry! Może się zdarzyć, że będzie ostrzejszy, niż był kiedykolwiek. Jestem niepocieszony wiedząc, że mój widok przywodzi na myśl podobne wspomnienia; pragnę je szybko zmazać. Doktor Lofton mówił, że jeśli zagadka pozostanie zagadką, to znaczy, iż tak chciał los. Jestem Chińczykiem i chylę czoło przed wolą losu. Jednakże żyję tak długo mię- dzy Amerykanami, że nabyłem odwagi wyzywania losu, za- nim potulnie zrezygnuję. Ponieważ czas płynie i moje obfite 'kształty rzucają zbyt wielki cień na wspaniałą ucztę, kończę i siadam. •. • Wzrok Maksa Minchina spoczął na panu Taicie. Qw dżen- telmen wstał jak doświadczony mówca. - Jestem być może, szczęśliwszy niż ktokolwiek z obec- nych, że jeszcze biorę udział w wycieczce - zaczął. - Parę razy już się wydawało, że opuszczę was... Ale pragnienie życia jest u mnie silne i chyba mogę obiecać, że do końca po- zostanę z wami... Wiele powodów składa się na to, że jestem szczęśliwy. Wiele powodów... Na przykład: powracając do mojego przy- jaciela Morrisa Drake'a i nocy szóstego lutego czy ranka siódmego. Ja mogłem być ofiarą w pokoju dwadzieścia osiem, 213 niewinną ofiarą mordu, który był czysto... - przerwał i rozej- rzał się bezradnie dokoła. - Przepraszam, nie powinienem rozwijać tego tematu. Obawiam się, że urocza panna Pamela nie spędzi zbyt miłego wieczoru... więc kończę! Chciałem tylko powiedzieć, iż jestem szczęśliwy, że jeszcze żyję, jestem szczęśliwy, że was wszystkich poznałem... - Usiadł wśród tłumionego aplauzu. Następnie pani Luce ujęła obecnych krótkim, dowcipnym streszczeniem historii ich podróży, a Pamela Potter podzię- kowała w kilku miłych słowach. Wreszcie wstał "kapitan" Keane. - No cóż, to była wspaniała podróż - zaczął. - Teraz zbliża się do końca i już niedługo ci z nas, na których czeka praca, zasiądą do niej. Dobrze się bawiliśmy i' jeśli idzie o mnie, to niemal już zapomniałem o wypadku w hotelu Broome'a. Prawda - były to niezbyt przyjemne chwile. In- spektor Duff przez pewien czas zachowywał się tak, jakby miał zamiar zepsuć nam wycieczkę; przynajmniej niektórym z nas. Jego indagacje sięgały naszych osobistych spraw. Ja z zasady nie zajmuję się mordowaniem, ale tak się akurat •złożyło, że tej właśnie nocy włóczyłem się trochę DO kory- tarzach, jak to sobie państwo mogą przypomnieć, "i miałem z tego powodu dużo przykrości. Przypuszczam, że parę in- nych osób również podpadło inspektorowi lub obawiało się, że ich spacery wydadzą się podejrzane, jeśli ktoś się o nich dowie. Domyślam się, że pan Benbow przeżył kilka niespokoj- nych dni, prawda, panie Benbow? Do tej pory nikomu nie wspomniałem o tym ani słowem, ale teraz wszyscy jesteśmy z powrotem we własnym kraju i możemy sobie to i owo po- wiedzieć. Widziałem pana Benbowa o trzeciej godzinie owej nocy, kiedy popełnione zostało morderstwo, jak wślizgiwał się z korytarza do swojego pokoju. Cieszy się pan z pew- nością, że nie musiał się pan z tego tłumaczyć w Scotland Yardzie, co, Benbow? Mimo że Keane powiedział to w formie żartu, wszyscy przy stole zamarli, wyczuwając w słowach Keane'a zjadłi- wość. Nawet Maksy Minchin, chociaż nie potrafiłby zdefi- niować tego słowami, wyczuwał, że postępowanie "kapitana" ai4 jest w bardzo złym guście. Zerwał się więc szybko i po- wiedział: - - Wszyscy tak pięknie mówią, że nie potrzeba wynajmo- wać mistrza ceremonii. Panie Benbow, prosimy. Mów pan teraz! . Benbow podnosił się bardzo powoli. - W ciągu ostatnich paru lat wiele "razy zdarzało mi się przemawiać na przyjęciach, ale nie przypominam sobie, żs- .bym kiedykolwiek musiał wygłaszać mowę w podobnych okolicznościach... A więc tak... To jest prawda, że wyszedłem z pokoju owej nocy w hotelu Broome'a. Jak wieczorem wró- ciliśmy do hotelu i położyliśmy się spać, przypomniałem sobie nagle, że szóstego lutego są urodziny mojej córki. Przez cały dzień mówiliśmy, że trzeba wysłać do niej depeszę, ale tak byliśmy zajęci, że oboje zapomnieliśmy. Przypomniałem to sobie i zmartwiłem się. Ale przypomniałem sobie też o sześciogodzinnej różnicy czasu! W Akro'n był dopiero wczesny wieczór. Przyszło mi na myśl, żs jeszcze tego dnia, późno w nocy, córka dostanie depeszę, jeśli ją od razu wyślę. Jeszcze w dniu urodzin! Wstałsm, ubrałem się i szybko wy- szedłem. W hallu hotelowym były jakieś sprzątaczki, ale nie spotkałem nikogo więcej ze służby. Ani wychodząc, ani wra- cając. Oczywiście powinienem był powiedzieć o tym policji, ale nie miałem ochoty być zamieszany w tę całą aferę. Obcy kraj, obcy_ludzie, wiecie państwo, jak to jest! Gdybym był w Ameryce, inna sprawa. Byłbym o wszystkim powiedział policji. Ale Anglia, Scotland Yard! Stchórzyłem. Jestem na- wet zadowolony, że kapitan Keane poruszył dzisiaj tę spra- wę. Chętnie bowiem wyjaśniam tę rzecz i mam nadzieję, żs państwo mi wierzą. Teraz... hm... miałem już przygotowaną mowę, ale mi uciekła. Ach tak! Jedną rzecz pamiętam. Przez całą drogę kręciłem filmy, państwo wiecie. Wszyscy na nich jesteście. Kupiłem w Honolulu projektor i w piątek wieczo- rem, to nasz ostatni wieczór na statku, moja żona i ja chce- my zorganizować pokaz dla państwa. Mam nadzieję, za nas y/szyscy zaszczycicie swoją obecnością. Postaram się odtwo- rzyć całą podróż... No to chyba wszystko... Usiadł pośród głośnej aprobaty, a Keane otrzymał wiele 215 spojrzeń pełnych nagany, co przyjął z nonszalancją. Maks Minchin znowu wstał. . - Skoro zacząłem już wyznaczać mówców, to może po- proszę pana Rossa. Pan jeszcze nic nie powiedział. Ross wstał i oparł się ciężko na swojej łasce. - Nie mam żadnych spóźnionych oskarżeń do zaofiarowa- nia... - Szmer uznania obiegł stół. - Powiedzieć mogę tyle, że była to bardzo interesująca wycieczka. Wybierałem się na nią od wielu, wielu lat. Od ilu, wolę państwu nie mówić. Tak, muszę przyznać, że doznałem na tej wycieczce więcej emocji, niż się tego mogłem spodziewać, ale nie żałuję. Rad jestem, że wziąłem w niej udział pod kierownictwem dokto- ra Loftona i w towarzystwie was wszystkich, drodzy przy- jaciele. Szkoda tylko, że tak jak pan Benbow nie utrwaliłem moich wrażeń na taśmie filmowej, aby potem móc uprzyjem- niać sobie długie wieczorne godziny w Takoma. Jeśli idzie o nieszczęsną noc w Londynie, kiedy to biedny Hugh Morris Drakę został uduszony w hotelu Broome'a i kiedy leżał martwy w dusznym pokoju, z rzemieniem od walizki doktora Loftona na szyi... Z końca stołu przemówił Vivian.. - Kto powiedział, że to był rzemień od walizki doktora Loftona? - zapytał szorstko. Ross się zawahał. - No jak to? Zrozumiałem w czasie śledztwa, że zabrano .doktorowi rzemień... - Dzisiaj wszyscy mówimy sobie prawdę - przerwał zno- wu Vivian opanowanym, zimnym głosem. - To nie był rze- mień od walizki, ale rzemyk od futerału aparatu fotogra- ficznego czy filmowego. Tak się przypadkowo składa, że wiem, iż był własnością pana Elmera Benbowa... Wszyscy niemal jednocześnie odwrócili zdumione twarze i spojrzeli na Benbowa, który siedział przy końcu stołu z mi- ną człowieka trafionego przez piorun. 19. Płodne drzewo Nastąpiła chwila pełnej napięcia ciszy. Wreszcie zerwał się Maks Minchin, zdjął z głowy napoleoński kapelusz i gestem abdykującego monarchy odrzucił go na bok. - No, aleście, frajerzy, popakowali się nawzajem. Ale ko- lacja! Sadie, takiej kolacji tośmy nigdy jeszcze nie wydawali, co? Ja uważam, że faceci, którzy razem siedzą przy jednym stole, powinni się zachowywać przyjaźnie i poczekać z awan- turami do wyjścia. Ale co ja tam! Nie ja będę was uczył, jak się macie zachowywać. No Trudno, wal pan, panie Ben- bow. Raz już pan mówił, ale coś -wygląda, że musisz pan wstać jeszcze raz. Benbow szybko wstał. Z twarzy jego znikły ślady szoku; był ponury i zdecydowany: - Mam wrażenie, że popełniłem błąd. Kiedy wam mówi- łem o depeszy do córki, przemknęło mi przez głowę, że po- winienem wspomnieć i o rzemyku... - Może pan jej posłał rzemyk jako prezent urodzinowy -• zakpił Keane. Benbow gwałtownie obrócił się w stronę Keane'a. - Nie wiem, co zrobiłem, by zasłużyć na taką nienawiść z pana strony. Co prawda, od początku uważam pana za moralne zero, ale opinię tę trzymałem przy sobie. Nie, nie. wysłałem rzemyka mojej córce. Żałuję, że tego nie zrobiłem. Nie zostałby wtedy użyty do tego, do czego posłużył! - Popił wody ze szklanki i mówił dalej. - Dowiedziałem się o za- mordowaniu pana Drake'a wczesnym rankiem następnego dnia i poszedłem do jego pokoju, żeby zobaczyć, czy mogę 217 w czymś pomóc. Tak bym postąpił w Akron i wydawało mi się rzeszą naturalną tak postąpić na wycieczce. W pokoju nie było wtedy nikogo prócz służącego hotelowego. Policja jeszcze nie przyjechała. Podszedłem i spojrzałem na Drake'a. Zobaczyłem rzemień na jego szyi i uderzyło mnie, że jeat bardzo podobny do mojego rzemyka od futerału aparatu. Możecie mi wierzyć, że byłem wstrząśnięty. Poszedłem do mojego pokoju, wyciągnąłem aparat i z przerażeniem stwier- dziłem, że rzemyk znikł. Powiedziałem to Nettie. Drzwi od naszego pokoju nigdy nie były zamknięte na klucz. Ja oso- biście zawsze wolę zamykać drzwi, ale pokojowe prosiły, żeby zostawiać otwarte. Aparat był w pokoju przez całe popołudnie poprzedniego dnia, zresztą wieczorem też, kiedy .poszliśmy do teatru. Każdy bez trudu mógł wśliznąć się i zabrać rzemyk. Nettie mnie namówiła, żebym powiedział o tym doktorowi Loftonowi. - Spojrzał na doktora. - Trud- no, doktorze, powiem już chyba wszystko? - dodał. . - Ależ proszę, proszę - Lofton skinął głową. - Doktor z początku zbagatelizował moje obawy, ale jak mu powiedziałem, że wychodziłem w nocy, żeby wysłać de- peszę, zaczął traktować to poważniej. Radziłem się go, czy nie powiedzieć wszystkiego Scotland Yardowi: że to jest mój rzemyk i że wychodziłem z pokoju między drugą a trzecią w nocy, kiedy popełniono morderstwo. Ostatecznie wieszano ludzi na podstawie mniejszych poszlak, a tutaj byłem w ob- cym kraju, pierwszy raz w życiu wyjechałem ze Stanów Zjednoczonych. Byłem przerażony. "Wygląda na to, żs będę musiał opuścić pańską wycieczkę przed terminem" - po- wiedziałem doktorowi. Poklepał mnie po plecach. "Najlepiej niech pan nic nikomu nie mówi" - poradził mi. - "Ja to 2ałatwię. Jestem pewien, że- to nie pan zabił Drake'a, i po- staram się pana wyłączyć z podejrzeń". No cóż, propozycja była ponętna. Przyjąłem ją. A wkrótce potem dowiedziałem się, że doktor Lofton powiedział, że to jego rzemień. To wszystko, co mam do powiedzenia. Jeszcze jedno! Pan Vivian spytał mnie na promie do Francji, gdzie jest mój rzemyk. Spytał w dość nieprzyjemny sposób. Kiedy kupiłem nowy pa- sek w Paryżu, zaczął na ten temat dowcipkować. Najwidocz- 2 niej coś podejrzewał, ale nie sądziłem, by miał zamiar komuś o tym mówić... Po długiej przerwie zabrał głos Charlie Chan. Zwrócił się do Viviana i zapytał z zainteresowaniem: - Czy to jest prawda, proszę pana? - Owszem, prawda - odpowiedział Vivian. - Od począt- ku wiedziałem, że to jest rzemień Benbowa. No, ale byliśmy w obcym kraju i nie sądziłem, w ogóle nie dopuszczałam myśli, że Bsnbow może być winny. Naprawdę nie wiedzia- łem, co robić. Poradziłem się wobec tego jedynego człowieka, który powinien orientować się w tych sprawach. Sławnego adwokata kryminalnego, pana Taita. On mi poradził, żeby nic nie mówić. - Teraz pan lekceważy jego radę? - zauważył Charlie. - Niezupełnie. Rozmawialiśmy o tym jeszcze dzisiaj. Pan Tait słusznie zauważył, że nadszedł czas, by wyjaśnić, jak to było naprawdę z tym paskiem. Poradził mi, żebym zwrócił się z tym do pana. Ze wszystkich policjantów, którzy dotych- czas zajmowali się tą sprawą, pana ceni najwyżej... Chan skłonił się. - Pan Tait robi mi zbyt wielki zaszczyt! - zaprotestował. - Jeśli o mnie chodzi, to nie mam nic więcej do powie- dzenia - odezwał się pan Benbow, ocierając spocone czo- ło. - Skoro doktor Lofton przyznał się do rzemienia.... - Usiadł. Wszyscy spojrzeli na Loftona. Zachowanie doktora wskazy- wało na wielkie poirytowanie; chmurne oczy ciskały błyska- wice. - Pan Benbow powiedział prawdę - zgodził się. - Proszę jednak wziąć pod uwagę moje położenie. Z jednej strony ja i mo.)a grupa, w której ukrywa się morderca, z drugiej naj- sławniejsza organizacja śledcza na świecie! Moim jedynym dążeniem było wyrwanie się poza jej zasięg, i to Jak naj- szybciej, i opuszczenie Anglii, nim wycieczka się rozpadnie. Wydawało mi się, że jeśli pan Bsnbow przyzna się do obu obciążających go faktów: wyjścia w nocy i paska, z pew- nością zostanie zatrzymany. Jeden fakt mógłby nie wystar- czyć, ale oba razem! Tak, to by już było dosyć. Nie chciałem stracić na samym początku wycieczki paru najlepszych klien- 219 t6w, a miałem wewnętrzne przekonanie, że pan Benbow jest całkowicie niewinny. Kiedy inspektor Duff zaczął mówić o rzemieniu, pomyślałem sobie, że jest wyjście z sytuacji. Przez całą noc nie opuszczałem mojego pokoju i nikt nią mógł świadczyć, że mnie widział. Pozostawała sprawa mojej ostre; rozmowy z panem Drakę, ale to nie miało żadnego znaczenia, co zresztą szybko stwierdził inspektor Duff. Nic mnie nie łączyło ze zbrodnią. Rzemień pana Benbowa był po- dobny do mojego paska przy starej torbie podróżnej. Nie taki szeroki, co prawda, ale w tym samym kolorze. Czarny. Po- wiedziałem Duffowi, że mam podobny rzemień. Poszedłem do pokoju, zdjąłem mój rzemień z torby i schowałem go pod szafę. Gdyby mój plan się nie powiódł, mógłbym udawać, ze pasek został tam przypadkowo wepchnięty, i powiedzieć Duffowi, że się pomyliłem. Wróciłem do inspektora i powie- działem, że najprawdopodobniej mój rzemień został użyty przez mordercę. Udało się. Od tej chwili sprawa rzemienia przestała interesować Scotland Yard. Pan Benbow był bez- pieczny i... - No i pan również - podsunął Keane, wypuszczając kół- ko dymu w stronę sufitu. - Bardzo pana przepraszam, nie rozumiem... - Lofton Spojrzał gniewnie. - Mówię, że Benbow i pan byliście bezpieczni - spo- kojnie powtórzył Keane. - Gdyby Duff nawet miał jakieś podejrzenie wobec pana, pan go rozbroił z miejsca, przyzna- jąc się do paska. Dedukcja Duffa: trudno przypuścić, żeby dokonywał pan morderstwa własnym rzemieniem i zaraz potem przyznawał się, że to pański rzemień. Tak, mój drogi doktorze, udało się! Twarz Loftona była purpurowa. - Do czego, u diabła, pan zmierza?! - Nie, nic, nic. Niech się pan nie denerwuje. Chodzi tylko O to, że nikt już więcej nie zwracał na pana uwagi. Miał pan złamane serce, ponieważ podobna historia zdarzyła się na pańskiej wycieczce. Ale czy na pewno miał pan złamane serce? Czy z tego powodu? Czy nie zdarzyło się dla pana osobiście nic ważniejszego niż wycieczka?... Si- Lofton odepchnął swoje krzesło i skierował się w stronę Keane'a. - Wstań, łobuzie! - krzyknął. -- Wstań, ty świnio! Je- stem starym człowiekiem, ale na Boga... - Panowie, panowie! - zawołał Maksy Mincnia. - Pa- miętajcie o obecności dam! Charlie Chan wsunął się z trudem między Keane'a i dok- tora. - Niech orzeźwiające tchnienie rozsądku powieje w wa- szym kierunku - powiedział łagodnie. - Doktorze Loftcn, jest pan niemądrym człowiekiem, słuchając nieodpowie- dzialnych słów pana Keane'a, który nie grzeszy taktem... Nie ma żadnych podstaw do podłych insynuacji. - Ujął dok- •tora za ramię i odprowadził go kilka kroków. - Ale historia! - wykrzyknął Maksy Minchin. - Widzę, że już po pożegnalnej kolacji. Miałem zamiar zaproponować, żebyśmy wszyscy wzięli się za ręce i zaśpiewali na zakończe- nie pieśń braterstwa, ale może lepiej nie wprowadzać tego do programu. Otwórzcie drzwi! I ze względu na mojego chłopca w szkole, mam nadzieję, że na korytarzu nie będzie wyciągania spluw z kieszeni. Chan wyprowadził Loftona. Słyszał za sobą szuranie krze- seł, oznaczające koniec osobliwego przyjęcia Maksa Minchina. - Gorące słowa ostygną na wietrznym pokładzie - po- wiedział. - Proszę przyjąć moją radę i nie zbliżać się do kapitana Keane'a, póki nie zgaśnie płomień w pana sercu. - Tak, tak będzie najlepiej - przyznał doktor. - Zniena- widziłem tego bezczelnego szczeniaka od pierwszej chwili. Nie mogę jednak zapominać o moich obowiązkach. - Rzu- cił na Charlie Chana pytające spojrzenie. - Dziękuję za to, co pan powiedział... że nie ma podstaw, by mnie podej- rzewać. - Nic jeszcze nie wiem na pewno - odpowiedział Charlie łagodnie. - Teraz, kiedy o tym myślę, widzę, że to było głupie po- sunięcie, przyznanie się do tego rzemienia. Nie mogę tego wytłumaczyć inaczej, jak tylko w ten sposób, że gdy' się po- dróżuje z podobnymi wycieczkami przez wiele lat, zaczyna się patrzeć na uczestników jak na dzieci. Do pewnego stopnia 221 to są głupie dzieci, bezradne i potrzebujące opieki. Zawsze moim pierwszym odruchem jest ich ochraniać. Jeden z nich był w tarapatach, więc po prostu wziąłem jego ciężar na aw-oje barki. • Charlie skinął głową. - Świetnie to rozumiem - uspokoił Loftona. - Dziękuję- panu, panie inspektorze! Pan jest naprawdę bardzo wyrozumiały. Nie doceniałem pana, kiedyśmy się poznali. . Charlie uśmiechnął się. - Ludzie zwykle się nie doceniają. Proszę się nie martwić. Postaram się, aby wszyscy naprawili błędne mniemanie o mnie, nim się z nimi rozstanę. - -- Sądzę z pańskiej reputacji, że pańskie starania zawsze wieńczy powodzenie - skłonił się doktor. - No, teraz wrócę do kabiny. Mam masę roboty. Rozstali się, a Chan wyruszył na spacer po pokładzie. Cho- dził żwawym krokiem, twarz miał pogodną, ruchy opanowa- ne. Wiele się zdarzyło podczas kolacji, wydanej przez Maksa Minchina! Charlie Chan uśmiechnął 'się do siebie na to "wspomnienie. Ktoś go zawołał. Charlie obrócił się W stronę leżaków, po- kładowych. - A, pan mecenas Tait! - zauważył. - Usiądę koło pana, jeśli pan nie zaprotestuje. - Będę zachwycony - odparł Tait. - Okazał pan wielką uprzejmość, wyrażając się d(r), pana Viviana w pochlebnych słowach o moim słabym umyśle. - Mówiłem to z najgłębszym przekonaniem! •- zapewnił go adwokat. - Wydaje pan sądy, opierając się na najbłahszych prze- słankach. - Tego nigdy nie robię. - Tait nie mógł uporać się z° swoim kocem i Chan mu pomógł. - Dziękuję - powie- dział. - Miłe było przyjęcie, co? Czy to, broń Boże, jeszcze jeden z pańskich eksperymentów? Chan potrząsnął głową. - Nie, to-pomysł gościnnego pana Minchina. Ale kto wie, czy rezultatów nie wykorzystani. - O, tego jestem pewien! - Każdy detektyw jest wtedy w szczęśliwym położeniu- kontynuował Charlie- kiedy może stać z boku i słuchać, jak morderca mówi o wypadkach odnoszących się do zbrodni. Dziś wieczorem przemawiało wiele ludzi, między nimi być może i morderca... Zostały popełnione niedyskrecje... - Niedyskrecje? - zdziwił się Tait. - Tak. Jedna z nich, proszę mi wybaczyć, przez pana... Prawnik skinął głową. - To potwierdza słuszność mojej wiary w pana. Zresztą nie liczyłem, że pan to przeoczy. - Nie wątpię, że mówimy o tej samej rzeczy? - Bez żadnej wątpliwości. -- A więc, o czym mówimy? - Wymknęło mi się, że każdy z nas mógłby być na miej- scu Drake'a owej nocy w hotelu Brooms'a. - Tak. Pan wiedział, że Honywood i Drakę zamienili się pokojami na tę noc. Inspektor Duff wspomniał o tym' panu w pociągu między Niosą a San Rsmo? - Właśnie wtedy mi o tym powiedział! Widzę, że zna pan dokładnie szczegóły sprawy. Pewno notatki Duffa? - Muszę znać wszystkie szczegóły. To moja jedyna na- dzieja. Ale nie znalazłem żadnej wzmianki, że pan czytał list pana Honywooda do żony. - Nawet nie wiem, że istniał taki list. - A jednak wiedział pan, że Drakę został zabity przez kogoś, kto zamierzał zamordować Honywooda! Pan sobie zdaje sprawę, że śmierć biednego Drake'a była czysto przy-. padkowa, że mogło trafić na każdego innego członka wy- cieczki? - To wiedziałem. Żałuję, że się z tym zdradziłem, ale już niestety za późno. - Skąd pan to wiedział? Duff panu tego nigdy nie mówił. - Nie, oczywiście nie. Duff mi tego nie powiedział. - A więc kto? Tait roześmiał się. - Przyparł mnie pan do muru. Uzyskałem tę informację od Marka Kennawaya. - A Mark Kennaway uzyskał ją od... 223 - Z tego, co mi mówił, wynika, że powiedziała mu Palnę- ła Potter. Po krótkim milczeniu Charlie Chan wstał. ,- Gratuluję panu, mecenasie. Wyszedł pan 2 tego obronną ręką. Tait roześmiał się. . - To nie było trudne. Po prostu mówiłem prawdę. -- Jest przyjemny wieczór - powiedział Charlie Chan. - Zostawiam pana, aby pan mógł spokojnie pogrążyć się w swoich niewątpliwie interesujących myślach. - Odszedł. Wśród par tańczących na małej przestrzeni pokładu space- rowego zauważył Pamelę Potter w ramionach Marka Kenna- waya. Czekał cierpliwie, aż muzyka umilknie, a potem zbli- żył się. - Przepraszam, urocza pani następnego fokstrota spędzi ze mną - oznajmił. - Ależ oczywiście! - Kennaway roześmiał się. Z powagą Charlie Chan podał ramię Pameli Potter. Muzy- ka zaczęła grać. - Spędzi, ale nie zatańczy-poprawił się Charlie Chan.- Moja sprawa i taniec nie idą w parze. - Dlaczego nie? Założę się, że pan nigdy nie próbował! -• Mądry słoń nie naśladuje motyla - powiedział, i za- prowadził pannę do zacienionego kąta na pokładzie. - Za- prosiłem panią nie tylko dla uroku pani towarzystwa, które jest najwyższą rozkoszą, ale również i po to, by zadać pani jedno pytanie. - A już myślałam, że dokonałam podboju! •- zaśmiała się. - Z pewnością nie byłoby to nic nowego w pani życiu! Poza tym wartość podobnych zdobyczy wyraża się w cen- tach. Proszę mi powiedzieć, jeśli jest pani tak uprzejma, czy mówiła pani komu o treści listu pana Honywooda do jego żony? Czy wspomniała pani 'któremu z uczestników wyciecz- ki, że zamordowanie pani dziadka było przypadkiem? - - O Boże! A nie powinnam była tego robić? Chan wzruszył ramionami. - Stare przysłowie mówi: "Dwoje uszu, jedne usta. Słu- chaj dwa razy tyle, co mówisz". 224 - Zostałam należycie zgromiona. - Niech się pani nie niepokoi! Możliwe, że nic złego się nie stało. Chcę jedynie wiedzieć, komu to pani mówiła. - No, pani Luce... - Naturalnie. I komu jeszcze? -. Jeszcze tylko Markowi, panu Kennaway owi. - Czy pani wie, że Kennaway przekazał tę informację panu Taitowi? - Tak, wiem. I nawet mnie to rozgniewało. Nie zastrze- głam się, że to tajemnica, ale powinien był wiedzieć... On mnie strasznie denerwuje... - Denerwuje panią? Powiedziałbym że... - Wiem, wiem. Że stale z nim jestem. No, ale co mam robić? Vivian i Keane to beznadziejne kreatury. Jeśli potrze- buję towarzystwa męskiego, na przykład do tańca, to już wolę Marka. Co nie przeszkadza, że doprowadza mnie on. do pasji. - Słyszałem. - Naprawdę, pan mi nie wierzy? Sam pan przecież widzi jego zachowanie. Ta potworna wyniosłość! Boston, Harvard i tak dalej! To może działać na nerwy... - A przypuśćmy, że ten denerwujący młody człowiek oświadczy się pani? . - Myśli pan, że to zrobi? - zapytała panna Potfer. - Ach nie, skąd miałbym podstawy... - To po prostu czary. Jak pan umie prowokować wy- znania. A więc powiem panu, że mam nadzieję, że Mark mi się oświadczy. W gruncie rzeczy prowokuję go do tego... tak troszeczkę. Chcę, żeby mi się oświadczył. - Po co? - Żeby mu dać kosza. Co za triumf! Kwiat młodzieży 'bostońskiej odrzucony przez nieokrzesaną i wulgarną dziew- czynę z tego okropnego Środkowego Zachodu. Chan potrząsnął głową. - Serce kobiety jest jak dno oceanu. Niezbadane. - Och, nie! Kobiety wcale nie są takie trudne do zgłębie- nia. Moje motywy są całkiem jasne. W pewnym sensie to szkoda... Mark umie być taki miły, kiedy chce... Ale bardzo rzadko chce. Zwykle jest zimny, wyniosły i bostoński. I kpi 15 - Charlie Chan prowadzi śledztwo 225 sobie z moich pieniędzy. - Położyła smukłą dłoń na -ramie- niu Chana. - Co ja mogę na to poradzić - dodała w zamy- śleniu - że mój dziadek był dość zapobiegliwy i zbił ma- jątek? - Żaden uczciwy człowiek nie potępi pani za" to - od- powiedział Charlie łagodząco. - Ale nie powinna pani kusić nadaremnie młodego człowieka. Nawet troszeczkę! Chyba ż:; ma pani wielką ochotę, to i w takim razie trzeba wracać do obiektu pani usiłowań. Wrócili do orkiestry. - Mark nie powinien był tego powtarzać panu Taitowi! - powiedziała dziewczyna. -Trzeba by mu za to nawymyślać. Ale już chyba tego nie zrobię. Dzisiejsza noc nastraja raczej romantycznie. - I niech taka pozostanie - pośpiesznie doradził Chan. - Ja też wolę takie noce. Kennaway nie zdradzał objawów niezadowolenia, gdy zno- wu ujrzał Pamelę Potter. I ona nie sprawiała wrażenia zde- nerwowanej jego widokiem. Charlie Chan obrócił się, by odejść, i zobaczył tuż za sobą intendenta Lyncha. - Pan pozwoli na chwilę, panie inspektorze - zwrócił się do niego Lynch. Zaprowadził Charlie Chana do swojego biura, gdzie w stanie ostatecznego przygnębienia siedział Kashimo. - Co się stało? - zapytał Charlie Chan. Kashimo spojrzał na inspektora. - Tak mi przykro... - zaczął, a w Chanie, zamarło serce. - Pański pomocnik wpakował się w kabałę - wyjaśnił intendent. - Skąd miałem wiedzieć, że ona wróci! - skarżył się Ja- pończyk. - Mówisz zagadkami - powiedział Charlie. - Kto wrócił? - Pani Minchin - wtrącił intendent. - Wróciła do swo- jej kabiny przed paroma minutami i zastała tam pańskiego pomocnika, który szperał w jej rzeczach. Ona ma tam świe- cidełek chyba za milion dolarów i zaraz zaczęła wrzeszczeć, że aż było słychać w San Francisco. Obiecałem jej, że oso- biście wyrzucę tego młodzieńca za burtę. Trzeba go zabrać zo 226 służby w tym korytarzu i przenieść gdzie indziej. Obawiam się, że skończyła się jego przydatność dla pana... - Tak mi przykro! - powtórzył Kashimo'. - Chwileczkę - odparł Charlie. - Będziesz miał jeszcze mnóstwo czasu na powtarzanie, że ci jest przykro. -Teraz mi powiedz, czy znalezłeś coś godnego uwagi w kabinie Maksa Minchina? Kashimo wstał jak podrzucony sprężyną. - Chyba tak! Ja zawsze znajduję! Ja przeszukuję solidnie! Umiem szukać. Pan tak powiedział... - Więc co znalazłeś? Znalazłem śliczną kolekcję nalepek hotelowych nie przy- klejonych do żadnej walizki. Ładne nalepki ze wszystkich hoteli odwiedzanych .przez wycieczkę. Nalepki z napisami "Grand Hotel", "Splendid Hotel", "Pałace Hotel"... - A była tam nalepka z hotelu "Great Eastern" w Kalku- cie? - zapytał Chan. - Nie. Przejrzałem dwa razy. Takiej nalepki nie było. Chan uśmiechnął się i poklepał Japończyka po plecach. - Nie pomniejszaj już dłużej swoich osiągnięć, Kashimo - poradził. - Kamienie rzucane są jedynie na drzewa pełne owoców. Pewnego dnia możesz się znaleźć pod prawdziwym gradem pocisków. 29. Pamela Potter sporządza listę Charlie porozmawiał na boku z in-tendentem i w ciągu kilku minut kwestia przyszłego stanowiska Kashimo została załatwiona pomyślnie. Ustalono, że zostanie on przeniesiony do kabin na niższym pokładzie i że do końca podróży będzie musiał trzymać się z dala od właścicielki donośnego głosu, Sadie Minchin. Japończyk, nadal przygnębiony, wymknął się z biura intendenta, a Charlie Chan powrócił na pokład, gdzie stanął przy relingu, ponownie rozważając ostatnie wydarzenia. Jeżeli w jednej z waliz "Prezydenta Artura" znajdowały się luzem nalepki hotelowe, jeszcze bardziej nieprawdopo- dobne stawało się przypuszczenie, że klucz został ukryty przy torbie Kennawaya w Kalkucie i że Welby tam go znalazł. Nie, klucz musiał być gdzie indziej, -w posiadaniu swego właściciela. Nie chcąc lub nie mogąc wyrzucić klucza, prze- straszony odkryciem Welby'ego, morderca wpadł na szczęśli- wy pomysł przytwierdzenia go do bagażu Kennawaya, pod nalepką hotelu, w którym wycieczka przebywała już dość dawno. Morderca wiedział, gdzie może znaleźć taką nalepkę. Sam ją mógł posiadać! Mógł to być Maksy Minchin! , Chan uśmiechnął się do swoich myśli. Poszedł na parę minut do czytelni, a następnie wrócił do kabiny. Wydobył notatki Duffa i przestudiował je jeszcze raz. Zadowolony •z tego, że znalazł w nich potwierdzenie swoich teorii, w po- godnym nastroju poszedł spać. Pierwszą noc na pokładzis statku odpoczął naprawdę dobrze. Następnego dnia rano spotkał na pokładzie Maksa Min- china, który odbywał poranną gimnastykę. 228 - Halo, panie Chan! - powitał go Maks. - Piękny mamy poranek po burzy! - Po jakiej burzy? - spytał Chan. - Po moim przyjęciu. Ale zamieszali, co? Mam nadzieję, że dobrze się pan bawił? - Wyśmienicie! - Chińczyk się uśmiechnął. ' -'Muszę przyznać, że się trochę obawiałem. Nie lubię awantur, kiedy jestem gospodarzem. A już myślałem, że wyj- mie pan parę bransoletek i założy je komuś na łapki. Teraz jednak widzę, że ten wieczór nie zbliżył pana do rozwiązania, mimo że faceci tyle gadali. Chan westchnął. - Obawiam się, że ma pan zupełną rację. - Tak, zagadka jak cholera - kontynuował Maks Min- chin. - Ja też nie mogę skombinować, dlaczego i kto wy- kończył tego starego. Chociaż z tego, co powiedział Tait, wy- nika, że to wszystko przez pomyłkę. Może Drakę został za- łatwiony zamiast kogoś innego? Takie rzeczy się zdarzają. Sam pamiętam, jak raz w Chicago... Ale po cholerę mani to opowiadać glinie!... Więc właśnie chciałem panu powie- dzieć, że mieliśmy ostatniej nocy małą przygodę. - Doprawdy? Jakiego rodzaju? - Charlie Chan okazał lekkie zaciekawienie. - My, milionerzy, musimy mieć oczy otwarte w każdej chwili. Niech tylko ludzie się zwiedzą, że mamy forsę, to koniec! Do czego to dochodzi, co za czasy! Nikt nie ma sza- cunku dla cudzej własności, to okropne! Kiedy Sadie wróciła do kabiny, złapała na gorącym uczynku stewarda, szperają- Jącego w naszych rzeczach. - A to rzeczywiście przykre - zgodził się Charlie Chan. -• Mam nadzieję, że nie zginęło nic wartościowego? - To właśnie najzabawniejsze. W walizkach była biżu- teria, którą Sadie skupowała po całym świecie, wartościowe rzeczy. No, po to przecież jechaliśmy! Więc kiedy Sadie weszła do kabiny, patrzy... stoi ten żółtek... Co się stałp? -• spytał widząc, że Charlie Chan gwałtownie mruga. - Nie, nic, nic! - Stoi ten żółtek i trzyma w ręku nowe nalepki ho- telowe... 229 - Zbiera pan nalepki? - zapytał Charlie Chan. -Tak, dla małego Maksia, dla syna. Zbierałem je we wszystkich hotelach, w których się zatrzymywaliśmy. Będzie miał zabawę. Maksio miał pojechać z nami, ale powiedzia- łem mu, że przede wszystkim ma się uczyć. Zostanissz w do- mu i nauczysz się poprawnie mówić! Tak mu powiedziałem. Nawet przemytnik musi w dzisiejszych czasach dobrze mó- wić, bo się obraca w najlepszym towarzystwie. Tak się zno- wu nie palę, żeby wciągać chłopaka do moich intere&ów, p--' co? Żeby tylko umiał rządzić tą forsą, co ja ją zarobiłem. Przywiozę ci nalepki, mówię mu. Co za różnica? I właśnie, jak panu mówiłem, leżą kosztowności Sadie na wierzchu, a ten żółtek ogląda nalepki. Ale zdążył buchnąć tylko jedną. - Brak panu jednej? - Aha. Sadie od razu zauważyła. Najładniejsza z całej kolekcji. Oboje sobie przypomnieliśmy, że biorąc ją, mówi- liśmy, że Maksio będzie się bardzo cieszył. Z hotelu w Kal- kucie. I zginęła. Nie ma jej nigdzie- Charlie Chan przyglądał się uważnie twarzy gangstera. Malowała się na niej niewinność dziecka i zmartwienie ko^ chającego ojca. - Dałem cynk intendentowi - ciągnął dalej pan Min- chin. - Ale on powiedział potem, że obszukał żółtka i nic przy nim nie znalazł. Pewno gdzieś schował tę, nalepkę. W Chicago w dawnych czasach facet by dostał zdrowo w czaszkę. Ale co tam, szkoda gadać! Ostatecznie Maksio i tak nie będzie wiedział, co stracił. - Gratuluję panu! - powiedział Chan.- Życie uczyniło pana filozofem, a to oznacza, że ma pan przed sobą spokojną przyszłość. - Niczego więcej nie pragnę - zgodził się Minchin. Spacer skończyli w milczeniu. Wczesnym popołudniem Charlie spotkał Keane'a. Chiń- czyk był skłonny zignorować to spotkanie, al^ "kapitan" za- trzymał go. - No i co? - zaczął. - Z czym? - odrzekł Chan. - To przy jecie, wczoraj wieczorem. Parę rzeczy wyszło na wierzch. 230 - Owszem - skinął głową Charlie, - I to ładnych rzeczy - odrzekł Keane. - Z tego widzę, że sprawa jSst całkiem prosta... - Pan sądzi, za pan Banbow? - Banbow, a to dobre! Niech pan nie próbuje zamieszać mi w głowie. Mówiłem, że to Lofton! Od samego początku! Czy pan wie, .co mi w San Remo powiedział? Że wycieczka jest skończona! Dlaczego? To dziecinnie proste, mój drogi panie Chan! Duff zmuszał go do kontynuowania wycieczka, a on nie chciał. No i skończył swoje -zadanie. - I uważa pan, za to jest dostateczny dowód, by skazać .człowieka w angielskim sądzie? - Nie, wiem, że nie jast. Ale ja dalej pracuję nad tą sprawą. Panna Potter upoważniła mnie do tego i obiecała odpowiednie honorarium, jeśli mi się uda. Chan spojrzał na niego przenikliwi0. - Pan nie wymieniał mojego nazwiska? - A po co? Jak się sprawa zakończy, to pan będzie tylko widzem. Rób pan dalej mądrą minę. Bo pewno pan myśli, że ja jestem na złym tropie? - Wcale nie - odrzekł Chan. , - Co? - Dlaczego miałbym tak myśleć? Najgłupszy człowiek w mieście może wskazać drogę do szkoły. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Nic. Powtarzam stare chińskie przysłowie. - Niewiele warte - odparł Keane i poszedł swoją drogą. Popołudnie minęło szybko. Statek płynął spokojnie gład- kim, rozjarzonym przez słońce, morzem. Nadszedł wieczór, przedostatni wieczór na statku. Chan był równie spokojny jak morze. Przebrał się do kolacji i wychodząc na pokład, zobaczył Taita idącego do palarni. - Nie dotrzyma mi pan towarzystwa, inspektorze? - zapytał adwokat. Charlie potrząsnął głową. - Szukam pana Kennawaya - odrzekł Charlie Chan. - Był w kabinie, kiedy wychodziłem - poinformował go Tait. - Pod numerem?... - zapytał Chińczyk. 231 Tait udzielił Chanowi tej zupełnie mu zbędnej informacji i Chan odszedł. Zastał Marka Kennawaya zajętego wiąza- niem czarnego krawata. - Proszę, proszę wejść! - przywitał go młody człowiek. - Właśnie się upiększam, i - Towarzystwo panny Pameli wymaga godnej oprawy - uśmiechnął się CharUe Chan. - Ee, zawsze wyglądać jak najlepiej! Oto moja zasada. Może się trafić ktoś, kto zechce wynająć prawnika! Chan zamknął drzwi. - Przyszedłem na rozmowę z panem - oświadczył. -• Muszę mieć pańskie słowo honoru, że to, co powiem zosta- nie przy panu. - Naturalnie! - Kennaway był wyraźnie zdziwiony. Charlie ukląkł i spod jednego z łóżek wyciągnął torbę podróżną z interesującą go nalepką. Wskazał na nią palcem. - Proszę spojrzeć! - Na nalepkę z hotelu "Great Eastern" w Kalkucie? Więc co? .- Czy pan ją sobie przypomina po wyjeździe z Kalkuty? - Tak, zauważyłem ją, kiedy wsiadłem na statek w Dia- mond Harbor. Rzuca się w oczy. Trudno by jej było nie zauważyć. - Czy jest pan pewien,' że to ta sama nalepka, którą pan wtedy widział? - No, bo ja wiem... Jak mogę być pewien, czy to ta sa- ma? Taka sama... - Otóż właśnie! Widział pan nalepkę podobną do tej. Ale tej pan nie widział. .... Kennaway podszedł bliżej. - Jeszcze dobrze nie rozumiem, o co chodzi. - O to, że w jakiś czas później druga nalepka została zręcznie naklejona na pierwszą. A pomiędzy tymi dwiema... Zechce pan łaskawie przesunąć palcami po powierzchni... Młody człowiek uczynił to i zmarszczył brwi. - Wygląda na klucz! - To jest klucz - skinął głową Charlie. - Duplikat klu- cza, który został znaleziony w ręku Hugha Morrisa Drake'a lutowego ranka w hotelu Broome'a! 232 Kennaway zagwizdał cicho. - Kto go schował na mojej torbie? - zapytał. - Sam jestem tego ciekaw... Młody człowiek usiadł na krawędzi łóżka. Myślał inten- sywnie. Spojrzenie jego powędrowało na drugie łóżko, na którym leżała piżama. - Ja też jestem ciekawi - powiedział. Wymienił długie spojrzenie z Charlie Chanem. - Wsunę torbę na miejsce - powiedział Chan z nagłym ożywieniem. - Proszę uważać na ten klucz. Zostanie on zabrany, jak przypuszczam, nim statek wpłynie do portu. Proszę uprzejmie dać mi znać, gdy klucz zniknie. Drzwi otworzyły się nagle i wszedł Tait. - A, pan Chan! Przepraszam. Czy to poufna rozmowa?. • - Bynajmniej - zapewnił go Chan. - Zapomniałem chusteczki do nosa - wyjaśnił Tait. Otworzył szufladę i wyjął chusteczkę. - Czy mogę panów namówić na aperitif przed kolacją - zaproponował. - Pan pozwoli, że odmówię - Chan skłonił się. - Ale raczej poszukuję środków na powstrzymanie apetytu. - Wyszedł z kabiny uśmiechnięty i pogodny. Po kolacji podszedł do pani Luce i panny Potter, siedzą- cych na leżakach na pokładzie. - Czy mogę paniom narzucić moje przykre towarzy- stwo? - spytał. - Proszę siadać, inspektorze -'• powiedziała stara da- ma. - Niewiele pana widuję w czasie tej. podróży. Przy- puszczam, że jest pan bardzo zajęty. - Nie tak bardzo, jak się tego spodziewałem. - Czyżby? - spojrzała na niego pytająco. - Uroczy wie- czór, prawda? To mi przypomina klimat południowoafry- kańskich stepów. Spędziłam tam kiedyś cały rok. - Pani poznała mapę całego świata? - Owszem, jeździłam trochę. Ale teraz osiądę chyba na dobre w Pasadenie. To zwykłe moje pragnienie pod koniec każdej długiej podróży. A pewnego dnia zobaczę wystawę l prospektami biur turystycznych i już mnie nie będzie! Charlie zwrócił się do dziewczyny. - Czy mogę z bezczelną śmiałością zapytać O ostatni wie- 233 czór? Czy może podprowadziła pani młodego człowieka... tro- szeczkę dalej? - Kiedy byłam małą dziewczynką - uśmiechnęła się - miałam zwyczaj lepić bałwany ze śniegu. Dopiero podczas tej podróży spotkałam bałwana już ulepionego... -- Ma pani jeszcze dwie noce i dużo blasku księżyca. - Nie pomogłyby nawet arktyczne noce. trwające po sześć miesięcy - odpowiedziała. - Jego już nic nie poruszy. - Proszę nie tracić nadziei! - pocieszał Chan. - Wy- trwałość zawsze zwycięża. Wypróbowałem to sam w moich .własnych poczynaniach. A propos, czy pani obiecała kapi- tanowi Keane wynagrodzenie, jeżeli znajdzie mordercę pani dziadka! - Skądże znowu! - Ale on z panią o tym mówił? - Nie mówił ze mną o niczym! Oczy Chana zwęziły się. - Ten człowiek z dala omija prawdę. Nie będziemy wię- cej o tym mówić. - Spojrzał na kartkę papieru i ołówek w ręku dziewczyny. •- Proszę mi wybaczyć, widzę, że pani przeszkadzam. Pani pisze list? Potrząsnęła głową." - Nie... ja... właściwie... Głowiłam się nad naszą zagad- ką. Czasu już jest niewiele, wie pan... - Wiem to najlepiej - skinął poważnie głową. - I nie wydaje mi się, żebyśmy byli bliscy rozwiązania. Przepraszam, że tak mówię. Pan włączył się do sprawy dość późno. Nie miał pan żadnych szans... Właśnie robiłam listę mężczyzn naszej wycieczki i przy każdym nazwisku wypi- sywałam fakty obciążające. Niemal na każdego, z wyjątkiem Maksa Minchina i Marka Kennawaya, w tym czy w innym czasie padł cień podejrzenia... - Pani lista nie jest dokładna. Ci dwaj również nie mają czystej karty. Wstrzymała oddech. - Wszyscy mężczyźni są w jednakowym stopniu podej- rzani? Chan wstał i delikatnie wyjął papier z jej ręki. Podarł 234 go na drobne kawałki i podszedłszy do burty, wyrzucił do morza. - Niech pani nie kłopocze swojej ślicznej główki tą spra- wą - poradził. - Sprawą, która już jest rozwiązana. -- Rozwiązana? - wykrzyknęła zdumiona. - Pozostaje jeszcze uzyskanie paru dowodów, które musi posiadać angielski sąd. Ale znajdą się one łatwo. - I pan wie, kto zabił mojego dziadka? - A pani nie wie? - spytał Charlie. - Oczywiście, że nie. Skąd mogę wiedzieć? Charlie uśmiechnął się. - Pani miała te same szansę dojścia do rozwiązania, co ja. Ale cóż, pani głowa wypełniona była myślami o mło- dym człowieku, który panią irytuje. Jeśli idzie o mnie, pra- cowałem w lepszych warunkach. Odszedł spokojnie z pięknym ukłonem, skierowanym do obu pani. 21. Promenadę des Anglais Oczami szeroko otwartymi ze zdumienia Pamela Potter spojrzała na panią Luce. - Co pan Chan chciał przez to powiedzieć? Pani Luce uśmiechnęła się. - Chciał przez to powiedzieć, że wie, kto zabił twojego dziadka, moja droga. Ja przypuszczałam, że on się dowie. - Ale skąd, jak? Powiedział, że ja też powinnam wie- dzieć. Nie mogę sobie wyobrazić... Stara kobieta wzruszyła ramionami. - Jak na twoje pokolenie - powiedziała - jsstsś inte- ligentną dziewczyną. Zauważyłam to. Zmyślna, szybka w orientacji, jak to się u nas mówi. Ale daleko ci do Charlie Chana. Takich jak on jest mało. - Wstała. - Idzie mło- dy Kennaway, chyba pójdę do salonu... - Proszę, niech pani nie ucieka! - Mogę być przyzwoitką, jeśli chcesz, ale po co c^ to? Ja też kiedyś byłam młoda. - I ruszyła w stronę drzwi. Kennaway przysiadł niezdecydowanie na podnóżku leża- ka, który opuściła pani Luce. - No i tak... - zauważył. - Minął jeszcze jeden dzień... Dziewczyna skinęła głową. - Nie jesteś bardzo rozmowna... - zauważył Mark.. - To cię powinno cieszyć - odpowiedziała. - Zresztą, •właśnie myślałam nad tym, co mi powiedział pan Chan. Za- skoczył mnie niesłychanie. - Czym? Potrząsnęła głową. - Nie powinnam ci tego powtarzać. Raz już ci coś po- wiedziałam i nie zachowałeś tego w tajemnicy. - Nie wiem, o co ci chodzi. - To nieważne, nie będziemy teraz tego roztrząsać. - Cokolwiek zrobiłem, przepraszam cię - powiedział. - Naprawdę bardzo cię przepraszam. - Robił wrażenie skru- szonego. W świetle księżyca, który dopiero co wzeszedł, wy- dawał się bardzo przystojny. Przez chwilę oboje milczeli. Nagle na tworzy młodego człowieka pojawił się wyraz nie- pokoju. - Słuchaj no, pan Chan nie powiedział ci, że... zna win- nego? - Skąd tak sądzisz? - No, nie wiem, ale dziś wieczorem coś się zdarzyło... - Znowu zamilkł, patrząc w przestrzeń. -• Ciekaw jestem... •- dodał w końcu głosem pełnym napięcia, a nawet strachu. Pamela Potter spojrzała na niego kątem oka. Pewien mło- dy człowiek z Detroit został kiedyś obdarzony podobnym spojrzeniem i od tej pory nigdy już nie przyszedł do siebie. - Nasza przedostatnia noc na statku - przypomniała mu. - Wiem! - odparł ponuro. - Będzie nam brakowało naszych kłótni... - Może mnie - odpowiedział - bo ty wrócisz sobie do swojego bogactwa i o wszystkim zapomnisz. Mała księżnicz- ka wśród samochodów, a pospólstwo nisko się kłania! - Jesteś wstrętny. To ty wrócisz do Bostonu, gdzie ru- rami wodociągów dostarczana jest królewska krew. Kenna- •wayom z Beacon Street też. Przypuszczam, że Browning Society zwoła specjalne posiedzenie na twój powrót! Potrząsnął głową. - Nie żartuj sobie ze mnie. Zupełnie mnie to przestało bawić, tak mi jakoś... . : ' - O co chodzi? Sądziłam, że będziesz w świetnym hu- morze. Koniec wycieczki, szansa pozbycia się pana Taiła i mnie. - Owszem, powinienem być najszczęśliwszym człowie- kiem na świecie. Ale nie jestem. No cóż, takie jest życie... - I ta miła dziewczyna, oczekująca ciebie w Back Bay." 237 - Jaka dziewczyna? - Z którą jesteś zaręczony. - Zaręczony? Czy wyglądam na takiego durnia? Jest ma- sa ślicznych dziewczyn w Bostonie, ale dzięki Bogu unikną- łem pułapki. - Powinieneś kiedyś spróbować. To dość zabawne. - Tyś próbowała? - O lak, często. - Może to ten, co do ciebie stale pisze? - Jeden? Nie jestem detalistką! Oni wszyscy po kolei. -Powinnaś dokonać wreszcie wyboru - podsunął..- Raz to załatw, bo się zestarzejesz czekając. - Nie ma obawy. Zawsze będę młoda. Napiszesz do mnie? .- Po co? - Lubię otrzymywać listy. - Nienawidzę pisania listów. Poza tym będę strasznie zajęty. Muszę ciężko pracować, żeby wywalczyć sobie skro- mną egzystencję. Wszyscy nie mogą produkować samocho- dów. -- Broń Boże! Drogi już i- tak są zatłoczone. Więc do wi- dzenia na zawsze?... - Zostanie jeszcze jutrzejszy dzień - dodał z wymuszo- ną wesołością. - Ha, sądzisz, że to uczyni nasze pożegnanie bardziej ro- mantycznym? Wiesz co, lepiej idź i zagraj w brydża! Na pewno pan Tait na ciebie czeka. - Na pewno - zgodził się Mark. - Chcesz, żebym i ja zagrała? - Jak sobie życzysz. Grasz raczej słabo. - To prawda! - westchnęła. - Ale bezwzględnie uszczęśliwisz biednego Taiła. Oczy- wiście pod warunkiem, że nie będziesz jago partnerką. - Wyobrażam sobie, jak cierpisz grając ze mną. .Wzruszył ramionami i wstał. - O, głupstwo. Wiem przecież, że to nie będzie trwało w nieskończoność. Uniosła się lekko. Podał jej rękę. - Skoro tak bardzo chcesz - powiedziała - to zagram z wami. - Serdeczne dzięki - uśmiechnął się ponuro. Weszli do środka. Pani Luce i pan Tait siedzieli przy stoliku brydżowym. Pan Tait w zamyśleniu rozglądał się po pokoju. Jego twarz się ożywiła, kiedy zobaczył Kennawaya. - No, chłopcze! - zawołał. - Zagramy? - Oczywiście - odpowiedział Kennaway. - To ładnie z twojej strony. Nie chciałem ci.ę dzisiaj prosić, bo i tak zabrałam ci dużo czasu, no a poza tym, to twój przedostatni wieczór na statku. - Nic nie szkodzi. Akurat nie mam nic innego do robo- ty- zapewnił go młody człowiek. - Niech Bóg błogosławi człowieka, który wynalazł bry- dża - zauważyła Pamela Potter. - No, Mark, odpowiedz! - Co? - To, co zwykle: "Powinnaś się wreszcie nauczyć gr.ać''. Zaśmiał się. - Taki nieuprzejmy nie jestem! - Od kiedy? - rzuciła. Tymczasem Charlie Chan poszsdł do czytelni, wybrał so- bie książkę i zasiadł do czytania. Miał minę człowieka, któ- ry ponad wszystko lubi czytać i tylko czytać, i ma nadzieję, że nikt mu nie przeszkodzi przez najbliższy rok. Przesie- dział w czytelni do dziesiątej, następnie po spacerku po po- kładzie wrócił do swojej kabiny. Bezzwłocznie się położył i szybko zasnął snem człowieka, którego nie gnębi żadna troska. O ósmej rano następnego dnia był już na zalanym słoń- cem pokładzie. Ostatnie, decydujące dwadzieścia cztery go- dziny tej niezwykłej podróży! Jeśli nawet zdawał sobie sprawę z wagi chwili, nie pokazywał tego po sobie. Z za- chowania jego przebijał jakiś fatalizm; był zupełnie spo- kojny, jakby chciał przekonać wszystkich, że co ma się stać, to się stanie. Nieco później, tego samego ranka, otrzymał długi radio- gram od Duffa. Poszedł z nim do kabiny. 239 Wspaniała wiadomość - depeszował Duff. - Nie wiem, jak mam dziękować! Proszę ti;(?co o niezbędne dowody. Ale ja wiem, ze pan to uczyni. Depesza z Yardu potwierdza, że badanie ekspedienta sklepu Jubilerskiego w Kalkucie, wy- kazuje, iż byt on nielegalnym handlarzem diamentów w po- łudniowej Afryce. Poszukiwania wśród kupców diamentów "M Amsterdamie ujawniły istnienie drugiego nielegalnego 'handlarza diamentów w okolicach Kimberley, piętnaście lat temu. Nazwisko: Jim Eyerhard. Może to pomoże. Jak wo- reczki z kamykami? Z ramienia Scotland Yardu sierżant Wales czeka w San Francisco. Będzie na nabrzeżu z naka- zem. aresztowania. Wraz z nim Flannery. Szkcda, że nie •mogą tam być. Szybko powracam do zdrowia, niedlugo przy- jadę, Proszę na mnie czekać. Wszystkiego najlepszego. Duff. Chan przeczytał radiogram dwa razy i kiedy doszedł do wzmianki o kapitanie Flannerym, na jego szerokiej twarzy pojawił się wesoły uśmiech. Los jest najlepszym reżyse- rem! Znów zobaczy Flannery'ego! Podarł na drobne kawa- łeczki radiogram od Duffa i wyrzucił je przez okienko. Dzień minął bez specjalnych wydarzeń. Późnym popołud- niem przyszedł do Charlie Chana Benbow. - Nie jestem pewien, czy wybiera się pan dzisiaj na nasz pokaz. Jest pan w każdym' razie zaproszony. Nie możemy obejść się bez pana. Przez całą podróż dookoła świata to- warzyszyli nam policjanci... Sam pan tak powiedział. - Przyjmuję zaproszenie z bezgraniczną radością. Pan nam pokaże swoje filmy? - Tak. Intendent oddał do naszej dyspozycji mały salo- nik. Spotkamy się około ósmej trzydzieści. Pożyczę też ekran. Wie pan, niestety jest małe zainteresowanie. Myślałem, że moja propozycja zostanie przyjęta z większym entuzjazmem. - Ja ją przyjąłem z wielkim entuzjazmem - zapewnił go Charlie Chan. - Och tak, ale reszta! Sądziłem, że się będą palić do obejrzenia tych zdjęć. To ich własna podróż! - Wes- tchnął. - Ale tak to już jest. Człowiek z kamerą chciałby spotykać. się z zachętą ludzi. Z tego widzę, że będę musiał zamykać drzwi na klucz, kiedy będę pokazywał te filmy w Akron. No więc do ósmej trzydzieści, w saloniku A. - Dziękuję uprzejmie - odrzekł Chan. - Jestem za- szczycony. Około ósmej godziny czyste niebo, które dotąd tak przy- chylnie spoglądało na "Prezydenta Artura", skryło się za nieprzeniknioną warstwą chmur i mgłą. Statek posuwał się ostrożnie przez gęstą, mleczną zasłonę, która przypominała londyński poranek owego dnia, gdy Hugh Morris Drakę zgi- nął z ręki nieznanego mordercy w hotelu Broome'a. W re- gularnych odstępach czasu głęboki i dźwięczny głos syreny elektryzował wszystkich na statku. Kiedy o ósmej trzydzieści Charlie Chan wszedł do salo- niku A, byli już tam chyba wszyscy uczestnicy wycieczki. Kręcili się po skąpym pomieszczeniu, plotkowali, nudzili się. Ale pani Benbow energicznie się nimi zajęła i usadziła pół- kolem, twarzą w kierunku białego ekranu. Przy stoliku z projektorem mozolił się Benbow, zajęty milionem szczegó- łów, które nękają człowieka mającego wyświetlić swój wła- sny film... Podczas oczekiwania na film przemówił Charlie Chan: - Przez całe życie trawiła mnie straszna tęsknota za po- dróżami. Zawsze marzyłem, by odbyć tak daleką wyciecz- kę, jaką państwo, zgromadzeni w tym pokoju, teraz właśnie kończycie. .Mam niewygasłe pragnienie dowiedzenia się jed- nej rzeczy: jaki widok z ujrzanych w czasie waszej długiej drogi podkreślony jest w waszej pamięci płomienną linią. Pani Luce, pani jest najbardziej zagorzałym podróżnikiem. Co zainteresowało panią najbardziej w ostatniej wycieczce dookoła świata? - Mogę odpowiedzieć bez chwili wahania - odrzekła stara kobieta. - Tresowane koty, które widziałam w teatrze Rozmaitości w Nicei. Nigdy nie zapomnę tego przedstawie- nia. Coś wspaniałego! Doktor Lofton uśmiechnął się. - Niech się pan nie dziwi, panie inspektorze - powie- dział. - Ja zawsze zadaję to samo pytanie pod koniec po- dróży i często odpowiedzi zapierają mi dech. - Pani Spicer, a gdybym panią o to zapytał?- - Muszę pomyśleć. - Pani Spicer spojrzała w sufit ma- rzącymi oczami. - Była jedna suknia, którą widziałam w Operze paryskiej. To nie suknia, to kawałek nieba! Każda kobieta mogłaby w niej młodo wyglądać... - dodała W za- myśleniu. - Jeśli idzie o mnie - powiedział Vivian - to najprzy- jemniejsza chwila dopiero nastąpi, kiedy jutro będziemy mijać Farallones i wynurzy się z mgły Russian Hill. Y/te- dy niech mi pan zada swoje pytanie, panie Chan. I chociaż nie jest grzecznie wskazywać coś palcem, uczynię to z sa- tysfakcją. Maksy Minchin wyjął z ust cygaro olbrzymich rozmia- .rów, rozejrzał się po zatłoczonym pokoju i schował cygaro do kieszeni. - Widziałem małego dzieciaka, który powoził zaprzęgiem wołów. To było we Włoszech. Chciałbym, żeby Maksio mógł to zobaczyć. Wtedy oceniłby lepiej to, co mu kupiłem przed wyjazdem. - Czy ktoś z państwa pamięta lasek Fontainebleau? - spytał Ross. - Ja bardzo lubię stare drzewa. Mają w sobie coś statecznego, pogodnego i uspokajającego. Wspaniałe drzewa, co za budulec. -Panno Potter, a pani? -zwrócił się do dziewczyny "Charlie Chan. - Mam moc pięknych wspomnień - odpowiedziała. Mia- ła teraz na sobie jasnobłękitną suknię, którą specjalnie za- chowała na ostatni wieczór. Wszystkie kobiety zwróciły na nią uwagę. No i oczywiście panowie. Ta suknia też mogta śmiało nawiedzać w snach panią Spicer. - Trudno powie- dzieć, co najbardziej utkwiło mi w pamięci - ciągnęła Pa- mela Potter. - Może ta latająca ryba, która wskoczyła na pokład naszego statku na Morzu Czerwonym. Miała takie smutne, romantyczne oczy. Nie mogę jej zapomnieć. - Obróciła się do Marka Kennawaya - Pamiętasz? Nazwa- łam ją John Barrymore. - Według mnie była bardziej podobna do Eddie Canto- ra - uśmiechnął się Kennaway. - Cała podróż była cudowna! - stwierdziła pani Ben- bow. - Wszystko takie inne niż w Akron. Bardzo pragnę- 242 łam odmiany. Nigdy nie zapomnę tego popołudnia w Delhi, kiedy ulicą przejechał maharadża Rolls-Roycem. Miał na sobie cudowny kostium ze złotego brokatu... - Spojrzała surowo na męża, zajętego projektorem. - Jak tylko wróci- my do domu, masz pójść do krawca, Elmer! - oświadczyła. - Bardzo dużo rzeczy zainteresowało mnie podczas po- dróży - wtrącił Keane. - Jedna noc specjalnie utkwiła mi w pamięci. Ostatnia noc w Jokohamie. Spacerując po mie- ście, wstąpiłem do urzędu pocztowego. Spotkałem tam do- ktora Loftona i tego małego stewarda, chyba nazywał się Welby. Zapytałem doktora, czy wraca od razu na statek, ale mnie zbył niczym. Pomyślałem, że chce być sam. Więc so- bie poszedłem wzdłuż molo. Bardzo ciekawy widok: biega- jące w mroku ludzkie sylwetki, światełka sampanów, bar- dzo to wszystko malownicze... Wtedy właściwie zrozumia- łem Wschód... - Spojrzał znacząco na Loftona, ze złośliwym błyskiem w oczach. - Tam właśnie znaleziono potem ciało \Velby'ego... - Jestem gotów! - wykrzyknął pan Benbow. - Panie Kennaway, proszę zgasić światło! Dzięki! Pierwsze zdjęcia, jak państwo mogą zobaczyć, są z pokładu statku, na którym wypłynęliśmy z Nowego Jorku. Nie znaliśmy się jeszcze wtedy zbyt dobrze. O, właśnie panorama Nowego Jorku. Posąg Wolności! Chłopcy, proszę zdjąć czapki. Teraz droga przez Atlantyk. Niewislu z państwa ujrzy tu siebie. Na tym odcinku drogi największe powodzenie miały łóżka. Oto bied- ny pan Drakę, uśmiecha się. Nie wiedział, biedak, co go czeka! Pan Benbow' przez cały czas kontynuował w tym samym stylu swój komentarz. Zebrani oglądali po raz wtóry Lon- dyn i hotel Broome'a, przeżyli parę chwil z Fenwickami, których Benbow spotkał na rogu ulicy i zmusił do pozo- wania dla potomności. Pan Fenwick najwyraźniej pogardzał zaszczytem, jaki go spotkał. Następnie pojawiły się zdjęcia inspektora Duffa odjeżdżającego spod hotelu Broome'a. In- spektor był równie niechętnym aktorem jak Fenwick. Na- stępnie Duwr, prom do Calais, Paryż, wreszcie Nicea. Po audytorium pana Benbowa widać było wzrastające zainteresowanie. Kiedy ukazały się zdjęcia z Nicei, Charlie 243 Chan nagle posunął się i wychylił do przodu. Przywołał go do rzeczywistości głos pana Taiła, który siedział obok. Ad- wokat przemówił cicho: - Wychodzę, panie Chan. Ja... ja się źle czuję... Charlie zobaczył nawet w przyćmionym świetle, że twarz Taita była biała jak kreda. - Nie będę wołał Kennawaya, to jego ostatni wieczór, nie chcę mu sprawiać kłopotu. Przejdzie mi, jak sobie od- pocznę przez noc. - Wysunął się bezszelestnie. Benbow założył nową taśmę. Wydawało się, że nie ma .końca tej kronice wycieczki. Jednakże teraz wszyscy się za- palili do oglądania. Przemknęły im przed oczami Egipt, In- die, Singapur, Chiny. Benbow naprawdę wykazał inteligen- cję, jeśli chodzi o wybór uwiecznionych scen. Wreszcie pokaz się skończył, wszyscy podziękowali i za- częli opuszczać salonik. Zostali tylko państwo Benbow i Charlie Chan. Detektyw oglądał uważnie pudełka z taś- mami. - Bardzo interesujący wieczór! -'stwierdził. - Dziękuję, dziękuję! - odpowiedział Benbow. - Mam nadzieję, że wszyscy byli zadowoleni, prawda? - Z pewnością - odparł Charlie Chan. - Nie należy nę- kać słabej kobiety noszeniem ciężkich i kłopotliwych przed- miotów. Pani mąż i ja, pani Benbow, przetransportujemy filmy do państwa kabiny. - Zebrał wszystkie szpule i ru- fzył w stronę drzwi. Benbow szedł za nim objuczony pro- jektorem. W kabinie państwa Benbow Charlie Chan położył filmy na łóżku i zwrócił się do Benbowa: - Czy wolno wiedzieć, kto zajmuje 'sąsiednią kabinę? Benbow wydawał się zaskoczony. - Sąsiednią kabinę? Pani Luce i panna Potter, a z dru- giej strony nie ma nikogo. - Przepraszam na chwilę... - Charlie Chan wyszedł, ale prawie natychmiast wrócił. - Obecnie obie kajuty są puste. Korytarz również jest pusty. Bsnbow nerwowo i niezaradnie grzebał przy projektorze. Schował go do futerału, który zapiął na sprzączkę, owijając wszystko długim, czarnym rzemieniem. 244 - O co właściwie panu chodzi, panie Chan? - spytał. - Pański film jest bardzo cenny... - powiedział Charlie Chan łagodnie. - No pewnie! - Pan ma kufer z dobrym, mocnym zamkiem? - No mam, ale?... - Benbow ruchem głowy wskazał ku- fer do ubrań. - Po co kufer? - Wysuwam nieśmiałą propozycję... Czy byłby pan tak dobry i umieścił w nim wszystkie filmy i zamknął kufer na klucz? . / - Mogę, ale dlaczego? Z pewnością nikt... Oczy Chana zwęziły się. - Nigdy nie wiadomo! - zauważył. - BardzO by mi było smutno, gdyby pan powrócił do ukochanego domu bez jednego ważnego filmu. Na przykład bez filmu, na którym są sceny z Nicei... - Nic nie rozumiem, panie Chan! - Nic nie zwróciło pańskiej uwagi w tych właśnie zdję- ciach? - No, nie wiem... nie... Chyba nie... - Może inni byli bardziej spostrzegawczy. Proszę się nie smucić! Proszę tylko stale trzymać filmy pod kluczem. Ja już znam ich treść, ale Scotland Yard może chcieć je obej- rzeć... - Scotland Yard! - wykrzyknął Benbow. - Niech- spró- buje! Nie dam!... - Przepraszam, że przerywam. Muszę jeszcze zadać panu jedno pytanie: Czy przypomina pan sobie dokładną datę, kiedy pan robił te filmy w Nicei? - Te na Promenadę des Anglais? - Benbow wyjął z kieszeni pomięty kawałek papieru i zaczął go studiować. - Film był wywołany rano dwudziestego pierwszego lutego - oświadczył. - Doskonały system zapisów - pochwalił Chan. - Je- stem panu wdzięczny. A teraz proszę zapakować filmy. Bę- dę asystował. To jest zamek? Wygląda na mocny. - Obró- cił się do wyjścia. - Jestem panu wysoce zobowiązany. Po pierwsze, za zrobienie tylu zdjęć, a po drugie, za pokazanie ich mnie. 245 - Ależ nie ma o czym mówić! - odrzekł osłupiały Ben- bow. Chan wyszedł. Udał się natychmiast na najwyższy pokład do kabiny, w której urzędował radiotelegrafista. Chwilę się zastanawiał, a potem skomponował następującą depeszę: San Francisco. Policja, kapitan Flannery. Dla sierżanta Walesa. Scotland Yard uzyskać od krawca Jimmy. Breena, Nicea, Promenadę des Anglais, Francja, pełny opis człowie- ka, który zlecił krótką robotę dnia lub okolo dnia dwudzie- stego pierwszego lutego i zglosił się po odbiór tego samego dnia. Również uzyskać dokładne określenie rodzaju wyko- nanej roboty. Spodziewam się pana na nabrzeżu jutro rano. . Charlie Chan, inspektor. Z lekkim sercem Charlie zszedł na niższy pokład. Wil- gotna, kapiąca i lepka mgła otaczała statek ze wszystkich stron. Kontrast w stosunku do poprzednich nocy był olbrzy- mi. Charlie Chan spacerował w zamyśleniu, zupełnie sam na wyludnionym pokładzie. Pasażerowie ciągnęli jak ćmy do jasno oświetlonych salonów. Charlie dwa razy okrążył statek, zadowolony z siebie i ze świata. Kiedy po raz trzeci minął rufę, pogrążoną w mroku, uj- rzał nagle niewyraźną, czarną sylwetkę i pochwycił słaby błysk stali. Należy zapisać na jego korzyść, że' rzucił się do przodu w chwili, gdy padł strzał. Charlie przywarł do po- kładu, nie poruszał się. Rozległ się stłumiony tupot szybko oddalających się kro- ków, po nim nastąpiła ponura cisza, przerwana dopiero przez intendenta, pochylającego się nad Charlie Chanem. - Na miłość Boską, inspektorze! - zawołał. - Co się stało? Charlie usiadł. - Przez chwilę uznawałem pozycję leżącą za bardziej wygodną. Jak pan może zaobserwował, z natury jestem kon- sekwentny. - Ktoś do pana strzelił? - spytał intendent. - Nie owijając nic w bawełnę, tak - odpowiedział Chiń- czyk. - I chybił. 246 - Ja nie wiem, to po prostu... My nie możemy pozwolić na takie rzeczy na naszym statku! - zawołał oficerze skar- gą w głosie. Chan powoli wstawał. - Niech pan się nie martwi i nie narzeka. Człowiek/któ- ry strzelił, jutro rano znajdzie się w ramionach policji, sko- ro tylko dobijemy do portu. - Ale dziś w nocy?! - Nie ma powodu do paniki. Coś mi mówi, że nie uczy- niono specjalnego wysiłku, aby trafić. Niech pan uprzejmie zauważy moje rozmiary. A poprzednio zawsze do celu tra- fiano! - Ostrzeżenie, tak? - spytał intendent. - Możliwe - odrzekł Charlie, zabierając się do odejścia. W drzwiach prowadzących do głównego hąllu wpadł na nie- go Mark Kennaway. Młody człowiek był blady, miał włosy zmierzwione. - Panie Chan! - krzyknął. - Proszę koniecznie iść ze mną! Charlie poszedł w milczeniu. Kennaway zaprowadził go do kabiny, którą dzielił z Taiłem. Pchnięciem nogi otwo- rzył drzwi. Tait leżał na łóżku, na pozór martwy. - Aa... jeden z jego ataków? - spytał Chan. - Prawdopodobnie - odrzekł Kennaway. - Kiedy przed chwilą wróciłem, tak go zastałem. Ale niech pan spojrzy! Co to? Słyszałem, że ktoś strzelił do pana. A tu, niech paa patrzy! Wskazał na dywanik obok łóżka. Leżał tam pistolet. - Lufa jeszcze ciepła - dodał Kennaway ochrypłym gło- sem. - Dotknąłem go! Jeszcze ciepła! Charlie nachylił się i beztrosko podniósł broń. - Owszem - zauważył - gorąca, i nie bez powodu. Właśnie przed chwilą strzelono z niego do mnie. Kennaway usiadł na krawędzi łóżka i ukrył twarz w dło- niach. _ Tait! .- wymamrotał. - Dobry Boże, Tait! - Odciski palców pana Taiła będą się niewątpliwie znaj- dowały na lśniącej powierzchni pistoletu. - Pochylił się jeszcze raz i spod łóżka wyciągnął torbę Kennawaya. Przez 247 chwilę przyglądał się uważnie niewinnie wyglądającej na- lepce z Kalkuty. Następnie dotknął jej palcami. Było tam nacięcie nie większe od kluczyka. Ale papier został przy- klejony z powrotem, klej był jeszcze trochę wilgotny. - Bardzo staranna robota! - skomentował detektyw. - Tak', jak myślałem. Klucz zniknął. Kennaway nieprzytomnie rozglądał się dookoła. - - Gdzie on może być? - spytał. - Tam, gdzie chcę, żeby był - odrzekł. Charlie. - U oso- by, która przed chwilą strzelała z tego pistoletu. Młody człowiek spojrzał badawczo na drugie łóżko. - Pan myśli, że on go ma? - Nie - Charlie potrząsnął głową. - Pan Tait go nie ma. Klucz posiada bezlitosny morderca. Człowiek, który nie zawahał się wykorzystać do własnych celów nieszczęścia biednego pana Taiła. Ten człowiek przyszedł tu dziś po swój klucz, znalazł pana Taiła nieprzytomnego i wykorzy- stał to. Wybiegł z kabiny, strzelił do mnie, wrócił, zacisnął palce ręki pana Taita na rewolwerze, aby uzyskać odciski palców, upuścił broń na ziemię. Tak przebiegłego zbrodnia- rza jeszcze nie spotkałem! Doznam wielkiej radości, gdy ju- tro rano oddam go w ręce mojego starego przyjaciela, ka- pitana Flannery. 22. Czas połowu Kennaway wstał z wyrazem ogromnej ulgi na twarzy. Charlie włożył rewolwer do kieszeni. - Dzięki Bogu - powiedział Kennaway. - Kamień spadł mi z serca. - Rzucił okiem na Taita, który lekko się po- ruszył. - Chyba ten atak już mija. Nieszczęśliwy człowiek- Przez cały wieczór myślałem, myślałem i po prostu nie mo- głem uwierzyć, żeby to mógł być on. To porządny człowiek pod pancerzem tej swojej szorstkości. Tak, on nie byłby zdolny do tych wszystkich strasznych rzeczy... Chan ruszył w stronę drzwi. - Pana usta niech będą zapieczętowane! - ostrzegł. -: Nie wolno powtórzyć ani słowa z tego, co panu powiedzia- łem. Musimy go przecież schwytać. W tej chwili nasza zwie- rzyna nic nie podejrzewa. Niech myśli, że jego plan się po- wiódł. Wtedy nasze zadanie będzie łatwiejsze. - Rozumiem - odparł Kennaway. - Może pan na mnie polegać. - Przyłożył rękę do serca adwokata. - Może jed- nak dowiozę biednego pana Taita do domu. Mimo wszyst- ko... Ale na przyszłość koniec z podobnymi posadami! Charlie skinął głową. - Sprawowanie nadzoru nad własnym przeznaczeniem jest zadaniem wystarczającym dla jednego człowieka. - Zgadzam się. • Chan otworzył drzwi. Kennaway go zatrzymał. - Hm... chwileczkę, inspektorze. Gdyby pan przypadkiem spotkał pannę Potter, proszę ją uprzejmie poprosić, by za- 249 czekała na górze. Muszę tu zostać z pół godziny, ale jak tylko pan Tait zaśnie... - Oczywiście! - uśmiechnął się Charlie. - Będę szczę- śliwy w roli takiego posła. - Proszę jej specjalnie nie szukać. Ja tylko pomyśla- łem... że to nasz ostatni wieczór. Pan wie-... Powinienem powiedzieć jej do widzenia. - Do widzenia? - zdziwił się Charlie. - No tak... Sam pan powiedział, że sprawowanie nadzo- ru nad własnym przeznaczeniem jest zadaniem wystarcza- jącym... - Zapomniałem dodać, że dla tchórzliwego człowieka. - wyjaśnił Chan szybko. - Mój umysł, tak zaprzątnięty in- nymi sprawami, spowodował błędne zacytowanie przysło- wia. Stokrotnie przepraszam. - Co? - spytał Kennaway zaskoczony. Chan wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Kapitan statku czekał na niego w hałlu. - Właśnie się dowiedziałem o wypadku - zauważył. -• W mojej kabinie jest zapasowe łóżko. Chcę, żeby pan tam spał dzisiejszej nocy. - Jestem niezmiernie zaszczycony - skłonił się Char- lie. - Ale takie poświęcenie nie jest potrzebne... - Jakie znowu poświęcenie? Ja to robię dla siebie, nie dla pana. Ja nie chcę żadnych wypadków na moim statku. Będę na pana czekał. Rozkaz kapitana! - Rozkazy muszą być .wykonywane! - Chan skłonił się nisko. Znalazł Pamelę Potter czytającą w rogu salonu. Odłożyła książkę i spojrzała na niego z głęboką troską. - Jak to właściwie było z tym zamachem na pana? - dopytywała się. Charłie wzruszył ramionami. - To sprawa bez znaczenia. Po prostu któryś ze współ- towarzyszy podróży zainteresował się moją osobą. Proszę się tym nie martwić. Mam dla pani wiadomość. Pan Kenna- way prosi, żeby pani nie śpieszyła spać i zaczekała na niego. - To wyraźna propozycja, ho, ho! - Pan Tait uległ atakowi... r - Oo, bardzo mi przykro! - Już mu jest lepiej. Niedługo pan Kennaway tu przyj- dzie. - Dziewczyna nic nie odpowiedziała. - Pan Kenna- way jest bardzo miłym człowiekiem - dodał Charlie. - Nadal mnie irytuje! - odpowiedziała stanowczo. Charlie Chan uśmiechnął się. - Rozumiem to uczucie. Proszę to jednak uczynić dla mnie: poczekać na niego i pozwolić się poirytować po raz ostatni! - Dobrze - odpowiedziała. -- Ale zrobię to jedynie dla pana. Po odejściu Chana zabrała się do przerwanej lektury. Ale po chwili odłożyła książkę, owinęła się szalem i wy- szła na pokład. Tej nocy Pacyfik przeczył swojemu imie- niu: był ciemny, ponury i burzliwy. Dziewczyna podeszła do relingu i zapatrzyła się we mgłę. Syrena odzywała się gdzieś nad jej głową w krótkich od- stępach, jakby ochrypłym z niepokoju głosem. Nagle u jej boku zjawił się Kennaway. - Dobry wieczór! Pan Chan przekazał ci wiadomość? - I tak jeszcze nie szłam spać. Nie zasnęłabym przy tej syrenie. • Przerwali rozmowę podczas- jakiegoś szczególnie natarczy- wego ataku buczenia. - Bardzo miło wyje - powiedział Kennaway. - Gdy byłem dzieckiem, na gwiazdkę dostałem kiedyś trąbkę. Wiesz, świat jest całkiem przyjemny! - Skąd taki nagły przypływ dobrego humoru? - spytała dziewczyna. - Mam masę powodów. Przez cały wieczór martwiłem się jedną sprawą i właśnie odkryłem, że nie było czym. Wszyst- ko jest cudowne. Jutro schodzimy na ląd. Tam przekażę pa- na Taita jego synowi, potem czeka mnie wolność! Mówię ci, ja... - Wycie syreny znowu im przerwało. - Co mówiłeś? - spytała dziewczyna w momencie ciszy. - Co mówiłem? Aha, że począwszy od jutra, będę się zaj- mował tylko sobą. - Wspaniałe zajęcie! - Oczywiście. Gdybym cię nie zobaczył jutro rano... 251 r - O, zobaczysz mnie, nie ma obawy. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że strasznie się cieszę, te cię poznałem. Jesteś bardzo mila. Czarująca. Nie wiem, co bym bez ciebie robił na tej wycieczce. Będę o tobie du- żo myślał. Ale żadnych listów, pamiętaj... Ryknęła syrena, Kennaway dalej coś wykrzykiwał. Dziew- czyna spojrzała na niego. Nagle wydała mu się porywająco piękna. Wziął ją w ramiona i pocałował. - Dobrze - odpowiedziała. - Jeśli tego chcesz... - Czego? - spytał. - No, wyjdę za ciebie, jeśli chcesz. O to pytałeś, praw- da? - Niezupełnie... - Widocznie nie dosłyszałam. Zdawało mi się, że mówi- łeś coś o wyjściu za mąż? y - Wyrażałem nadzieję, że wyjdziesz za mąż za jakiegoś miłego chłopca i będziesz szczęśliwa. - Wobec tego, przepraszam. - Poczekaj, poczekaj!... Czy naprawdę wyszłabyś 23 mnie? - Po co o tym mówić. Nie pytałeś mnie o to. - Ale spytam. Już teraz pytam! Pytam! Znowu syrena! Kennaway nie tracił czasu na słowa. Uwolnił ją z objęć dopiero wtedy, kiedy syrena zamilkła. - Więc mnie naprawdę kochasz, mimo wszystko? - za- pytała. • - Szaleję za tobą! Ale byłem pewny, że dasz mi kosza. I dlatego nie chciałem się oświadczać. Nie dajesz mi kosza? - To byłoby śmieszne! - Cudowna noc! - zauważył Mark i w^ jego oczach ta- ka naprawdę była. - Na rufie jest parę krzeseł... - Stoją tam od Hongkongu - odrzekła Pamela. Poszli szukać krzeseł. Syrena zawyła przenikliwie. - Ten, kto ją obsługuje, będzie miał jutro wielką nie- spodziankę. Otrzyma taki napiwek, ze chyba zemdleje - zauważył Mark. Tymczasem w kabinie kapitana leżał Charlie Chan. fSie spał, zastanawiał się, czy wszyscy marynarze chrapią rów- nie głośno jak kapitan. 252 Następnego rana obudziło go pukanie do drzwi. Wyska- kując z łóżka stwierdził, że kapitan wstał już i ubrał się. Podniecony chłopak okrętowy wręczył kapitanowi radio- gram. Kapitan przekazał go Chanowi. - Aha, od kapitana Flannery z San Francisco - mru- knął Charlie po przeczytaniu. - On i sierżant Wales ze Scotland Yardu przybędą motorówką kapitanatu portu. - Świetnie - ucieszył się kapitan. - Jeśli idzie o mnie, to im prędzej, tym lepiej. Zastanawiałem się, inspektorze, czy nie lepiej, żebym zamknął ptaszka do ich przybycia? Chan potrząsnął głową. - Nie, nie, to zbędne, dziękuję panu. Wolę, żeby się ni- czego nie domyślał. Pan Tait niewątpliwie spędzi ranek w kajucie, a ja rozpuszczę pogłoskę wśród członków wyciecz- ki Loftona, że on jest właśnie tym, kogo szukamy. Praw- dziwy morderca może popełnić dalsze nieostrożności, kiedy to usłyszy. - Jak pan uważa - skinął głową kapitan. - Ja się nie palę do podejmowania akcji, chociaż po tym, co mi pan po- wiedział ostatniej nocy, założyłbym się o roczną gażę, że ma pan rację. Powiem tylko drugiemu oficerowi, żeby nie Spuszczał oka z ptaszka, póki nie trafi w ręce policji. Zna- ne są wypadki, że ludzie znikali ze statków, pan wie! - Mądra sugestia - skinął głową Charlie Chan. - Je- stem panu wdzięczny za pomoc. - Podczas całej tej rozmo- wy Chan ubierał się szybko i obecnie ruszył w stronę drzwi, trzymając w ręku swoją torbę podróżną. - Dokoń- czę toalety w mojej własnej kabinie, jeśli pan pozwoli. Ser- deczne dzięki za lokum na noc. - Nie ma za co! No, inspektorze, tym razem miał pan ciężki orzech do zgryzienia. Powinien pan dostać masę for- sy za pański udział w tej sprawie. Chan wzruszył ramionami. - Kto ocenia łyżkę po obiedzie! - odparł i wyszedł na mostek. Mgła się rozpraszała, na wschodzie prześwitywało słońce. Powróciwszy do swojej kajuty, Charlie Chan dokończył toalety. z niezwykłą starannością. Idąc na śniadanie, wstą- 253 pił do kabiny zajmowanej przez Taita i Kennawaya. Obaj nie sp.ńi, adwokat wyglądał znacznie lepiej. - Tuż czuję się dobrze - zapswnił Chana. - Przyrze- kłem panu, że dojadę żywy do San Francisco. I do wielu innych miast również! Mark uważa, że lepiej, żebym został w łóżku, aż będziemy gotowi do wyjścia na ląd. To jest cb prawda nonsens, ale zgodziłem się. - Doskonały pomysł - skinął głową Chan. - Czy pan Kennaway opisał panu wydarzenia ostatniej nocy? Tait zmarszczył brwi. - Tak. Tego zbrodniarza nie zgodziłbym się bronić na- wet za milion dolarów! Charlie nakreślił swój plan na najbliższe godziny. Adwo- kat chętnie go przyjął. - Nie mam zastrzeżeń! -• powiedział. - Wszystko, byle go dostać. Ale oczywiście wyjawi pan prawdę członkom wycieczki, zanim wyjdziemy na ląd? - Oczywiście! - potwierdził Chan. - Więc proszę bardzo! Mówi pan, że ma pan tego czło- wieka, ale nie przypuszczam... - O tym potem - uśmiechnął się Charlie wychodząc. Po śniadaniu spotkał na pokładzie intendenta. - Mam dla pana zezwolenie na wyjście na brzeg - oznajmił Lynch. - Jeśli natomiast idzie o pana Kashimo, to' nie wiem, jak będzie. Nigdy jeszcze tu nie był, nie ma metryki urodzenia ani innych dowodów... Praktycznie rze-JZ biorąc, przybył jako pasażer na gapę. Sam się do tego przy- znał. Lepiej, żeby od razu wracał. Jeden z naszych statków stoi przy tym samym molo, odpływa dziś o drugiej. Może po prostu przekażę pana Kashimo tamtemu intendentowi z dyspozycją odstawienia go do Honolulu? Chan skinął głową. - Aprobuję ten projekt, co - nie wątpię - uczyni też Kashimo. Jego zadanie jest skończone. A było to również zadanie. Kashimo zdradza zresztą oznaki tęsknoty za do- mem. Wiem, że będzie rad wrócić jak najszybciej i odebrać pochwały od swojego szefa. Może pan zechce załatwić to tak, aby Kashimo wracał jako pasażer. Ja zapłacę. - In- 254 tendent skinął głową i pośpiesznie odszedł do swoich roz- licznych zajęć. Charlie Chan natknął się również na Stuarta Viviana. Stał przy burcie z lornetką, której futerał zwieszał mu się z ra- mienia na długim pasku. - Dzień dobry! - powiedział Vivian. - Właśnie ujrza- łem Russian Hill. Nigdy jeszcze ten widok tak mnie nie ucieszył. - Nie ma widoku bardziej kojącego zmęczone oczy niż widok domu - stwierdził Charlie Chan. - O tak! Od tygodni mam już dosyć tej wycieczki. Daw- no byłbym Ją porzucił, ale się bałem, że policja mogłaby pomyśleć... A propos, słyszałem plotkę, że pan już wie, kto jest mordercą... Charlie potakująco skinął głową. - To bardzo przykre, ale prawdziwe... -.Przykre, oczywiście... Hm... Nazwisko jest zapewne ta- jemnicą? - Bynajmniej. Pan Tait udzielił całkowitego zezwolenia na ujawnienie tej sprawy. - Tait! - krzyknął Vivian. Milczał przez chwilę. - To bardzo interesujące... - Spojrzą} na zegarek. - Za dzie- sięć minut mamy pożegnalne zebranie w czytelni. Lofton rozdaje bilety tym, którzy jadą dalej niż San Francisco, no i dorzuca swoje ostatnie błogosławieństwo, jak przypusz- czam. Co za sensacja! Co za sensacja!... - Bez wątpienia sensacja - uśmiechnął się Chan i ru- szył w dalszy spacer po pokładzie. W dwadzieścia minut później umilkły wszystkie maszy- ny. Statek miotał się na szarym, wzburzonym morzu, ocze- kując motorówki z ekipą celników. Gdy wreszcie motorówka przybyła, Charlie Chan podszedł do trapu. Po chwili ukazała się czerwona twarz i szerokie bary kapitana Flannery. - Cześć! - zawołał Flannery. - Kogo widzę! Sierżant Chan! Uścisnęli sobie ręce. - Szczęśliwy jestem, że znów pana spotykam - •'powie- dział Charlie Chan. - Ale od owego dnia, kiedy obserwo- 255 wałem pana podziwu godną pracę w sprawie Bruce'a, na- stąpiły różne zmiany. Zostałem na przykład awansowany do stopnia inspektora. - Naprawdę? - odrzekł Flannery. - No tak, nie można utrzymać wiewiórki na ziemi. Stare przysłowie chińskie! Charlie zaśmiał się. - Widzę, że pan nie zapomniał naszych rozmów. - Za Flannerym stał potężnych rozmiarów mężczyzna. - To, do- myślam się, jest?... - zaczął Chan. - Proszę mi wybaczyć! - powiedział Flannery. - Pa- nowie się poznają. Sierżant Wales ze Scotland Yardu, in- spektor Chan. - Jestem zaszczycony! - Chan skłonił się nisko. - Cześć! Miał pan ostatnio wieści od Duffa? - zapytał sierżant. - Miałem. W zdrowiu inspektora nastąpiła poprawa. Je- śli już mówimy o Duffie: panowie z pewnością pragną za- brać ze sobą człowieka, który na niego napadł, a jedno- cześnie mordercę MorrLsa Drake'a? - Tylko po to przyjechałem - stwierdził "Wales. - Jestem szczęśliwy, mogąc oddać go w pana ręce - od- rzekł Chan. - Aby jednak sprawie nie nadawać zbytnie- go rozgłosu, proponuję małą zasadzkę. Panowie pozwolą ze mną! Zaprowadził-ich do kabiny sto dziewiętnaście. Było to po- mieszczenie dość obszerne; umeblowanie składało się z dwóch łóżek, paru niklowanych krzesełek i komody. Koło łóżek leżały na stosie zapakowane walizki pasażerów. - Proszę tutaj zaczekać, a zwierzyna przyjdzie do was - oświadczył. Zwrócił się do Wałęsa: - Pragnę zapytać o jed- no: czy otrzymał pan moją depeszę z wczorajszej nocy? - Otrzymałem. I natychmaist porozumiałem się ze Scot- land Yardem, gdyż w Londynie było już rano, i w ciągu paru godzin otrzymałem odpowiedź z Nicei, którą mi z kolei przesłano do San Francisco. Otrzymaliśmy ją tuż przed wy- jazdem tutaj. Dokładne informacje! Jimmy Breen zeznał, że przyniesiono mu do reperacji marynarkę. Akurat dwudzie- stego lutego. Oddawca zgłosił się po odbiór następnego dnia 256 rano. Była to szara marynarka od garnituru. Prawa kieszeń wydarta. - Zgadza -się - skinął głową Charlie. .- Wydarta w ho- telu Broome'a, wczesnym rankiem siódmego lutego. Morder- ca powinien był ją wyrzucić. Ale wyrzucanie rzeczy nie le- ży w jego naturze. A zresztą czuł się tak pewnie. Założył- bym się, że wysłał ją pocztą z Londynu do Nicei, adre- sując do siebie. Potem oddał do utalentowanego pana Bree- na. Uczynił doskonały wybór! Na wielu szyldach krawie- ckich są napisy: ,,Artystyczne cerowanie". Ekran pana Ben- bowa jest niestety za mały, żebym mógł dojrzeć te słowa na szyldzie zakładu Breena, ale na pewno tam się znajdu- ją. Wiele razy widziałem tę marynarkę w ciągu ostatnich paru dni, ale pan Breen wyraźnie jest artystą w sztuce cerowania... No, a-le dość słów! Idę i proszę panów czekać na mordercę. - Wyszedł. Grupa Loftona, z wyjątkiem Taita, zgromadziła się w czy- telni. Wszyscy byli w stanie wielkiego podniecenia. Wcho- dząc tam, Charlie Chan spotkał drugiego oficera, któremu kapitan najwidoczniej zlecił dyskretną obserwację uczest- ników wycieczki. Charlie odbył z nim krótką rozmowę. .- Proszę państwa! - oznajmił .oficer. - Zaraz rozpo- czynamy kontrolę celną tu, na statku. Celnicy już przybyli. Proszę uprzejmie czekać na nich w swoich kabinach. Mark Kennaway i Pamela Potter wyszli pierwsi. Oboje byli w świetnych humorach. - Zupełnie jak dzień promocji! - zaśmiał się Mark. - Idź do kabiny, Pamelo. Jeszcze się z panem zobaczymy, pa- nie Chan. Mamy dla pana nowinę. - Szczęśliwą nowinę, jak wnoszę z tonu - odrzekł Char- lie, ale twarz miał poważną. Ukazał się Minchin z żoną. - Ponieważ mogę się już z państwem więcej nie zoba- czyć - odezwał się Charlie Chan - składam serdeczne po- zdrowienia dla małego Maksia. Proszę mu powiedzieć, że ma być grzeczny i uczyć się pilnie. Leniwy mózg to war- sztat diabła. - Powiem mu, panie Chan, powiem - gangster był w jowialnym nastroju. - Jest pan jedynym gliną, którego po- 1T - Charlie Chan prowadzi śledztwo 257 lubiłem. Do widzenia! - Charlie Chana minęła pani Spicer. Skinęła głową i uśmiechnęła się na pożegnanie. Za nią po- dążała pani Luce. - Proszę napisać, jeśli pan przyjedzie do południowej Kalifornii! To kraj wybrany przez Boga... - Proszę się wstrzymać z sądem... - przerwał jej Ben- bow. - Najpierw trzeba obejrzeć Akron, inspektorze! - A potem szybko zapomnieć o wszystkim i przyjechać na Północny Zachód - wtrącił Ross. - Po co to wszystko? - zaprotestował Vivian. - Prze- cież w krainie bogów wylądujecie już za pół godziny! Podchodzili właśnie Keane i Lofton, ale Charlie na nich nie czekał. Zostawił drugiego oficera przy drzwiach i sam pośpiesznie się oddalił. Tymczasem w kabinie numer sto dziewiętnaście kapitan Flannery i sierżant Wales zaczynali się trochę niecierpliwić. Wales wstał i niespokojnie krążył po niewielkiej przestrzeni. - Mam nadzieję, że nic nie nawali - mruknął. - Może się pan nie martwić - powiedział Flannery z przekonaniem. - Charlie Chan jest najlepszym detektywem na zachodzie od San Francisco. Nagle otworzyły się drzwi, Flannery drgnął. Na progu stanął Vivian. - Co to znaczy? - zapytał. - Proszę wejść - powiedział Flannery. - Proszę wejść i zamknąć drzwi! Kto pan jest? - Nazywam się Vivian, to jest moja kabina... Ale pano- wie?... ; - Proszę usiąść na łóżku! - Co pan sobie myśli! Kto mi tu będzie wydawał roz- kazy! - My nie żartujemy. Policja! Proszę siadać i nic nie mó- wić - Vivian usłuchał ociągając się. Wales zerknął na Flannery'ego. - Uwaga! - szepnął Flannery. Na korytarzu, na twardej posadzce słychać było "tąp, tąp, tąp" laski. Drzwi otworzyły się po raz drugi i wszedł Ross. Przez chwilę stał na progu i rozglądał się zdziwiony. Potem rzu- cił okiem do tyłu, na drzwi. Ale stał tam Charlie Chan, niemal całkowicie wypełniając swymi obfitymi kształtami wąski otwór. - Panie Ross! - powiedział Charlie. '- Proszę podać rękę kapitanowi Flannery z Departamentu Policji San Fran- cisco. - Flannery chwycił bierną dłoń Rossa, zatrzymał ją w swojej dłoni. Szybko zrewidował kieszenie Rossa. - Wi- dzę, że zapasy .broni, w którą tak dobrze był pan zaopa- trzony, skończyły się wreszcie! - Nie rozumiem, o co panu chodzi, co to'wszystko ma znaczyć? - rzucił się Ross. - Z przykrością muszę powiedzieć, że kapitan Flannery ma nakaz aresztowania pana. - Aresztowania?! - Scotland Yard prosił go o zatrzymanie pana za mor- derstwo na osobie Hugha Morrisa Drake'a w hotelu Broo- me'a w Londynie, rano dnia siódmego lutego bieżącego ro- ku! - Ross wyzywająco spojrzał na obecnych. - Pozostają jeszcze inne sprawy - ciągnął Chan - ale za te nie będzie pan nigdy pociągany do odpowiedzialności, ma pan tylko jedno życie. Zamordował pan Honywooda w Nicei, Sybil Conway w San Remo, sierżanta Welby w Jokohamie. Na- padł pan na inspektora Duffa w Honolulu. Mordercza po- •dróż dookoła świata, panie Ross! - To kłamstwo! - zawołał Ross ochrypłym głosem. - Czyżby? Kashimo! - Charlie podniósł glos. - Możesz już wyjść ze swojej kryjówki. Drobna postać wytoczyła się szybko spod jednego z łóżek. Japończyk miał ubranie zakurzone, pokryte źdźbłami paku- łów, kawałkami nici. Chan pomógł mu wstać. - Trochę zesztywniałeś, Kashimo! - zauważył. - Przy- kro mi, że nie mogłem zabrać cię stąd wcześniej. Przedsta- wiam panom policjanta Kashimo z policji w Honolulu. - Zwrócił się do Kashimo: - Czy nie za wiele zażądam od cie- bie, gdy poproszę o wskazanie, gdzie znajduje się obecnie klucz? - Wiem, gdzie jest - odrzekł Japończyk z dumą. Ukląkł i z prawego mankietu spodni Rossa wydobył klucz, który triumfalnie podał Chanowi. - To jest chyba niezły dowód, sierżancie Wales? - spy- tał Chan. - Klucz do sejfu bankowego numer 3260. Tak, panie Ross, powinien go pan" był wyrzucić. Ale ja to rozu- miem. Obawiał się pan, że bez niego nie będzie pan mógł odzyskać swoich kosztowności! - Wręczył klucz Walesowi. - To wystarczy ławie przysięgłych - stwierdził Brytyj- czyk z satysfakcją. - Ktoś mi podrzucił ten klucz! - krzyknął Ross. - Ja protestuję! Zaprzeczam wszystkiemu! - Wszystkiemu?! - Oczy Charlie'ego zwęziły się. - Po- przedniego wieczoru siedzieliśmy razem, oglądając filmy pa- na Benbowa. Migotliwa taśma ujawniła, jak pan wychodził z zakładu krawieckiego. Myślał pan, że tego nie dostrzegę? Może bym i nie dostrzegł, ale już od kilku dni wiem, że pan jest winny... - Co!? - Ross nie był w stanie ukryć zaskoczenia. - Zaraz panu wyjaśnię. Skończmy z Niceą. Jimmy Breen, krawiec, przypomina sobie! Przypomina sobie szarą mary- narkę z rozdartą prawą kieszenią... Ross zaczął, coś mówić, ale detektyw uciszył go podnie- sioną ręką i mówił dalej: - Karty przemawiają przeciwko panu! Pan jest przebie- głym człowiekiem, ma pan wysokie mniemanie o sobie i trudno panu uwierzyć, że tym razem się nie udało. Jed- nakże tak bywa. Jest pan przebiegły, o tak! Sprytnie ukrył pan klucz przy .torbie podróżnej pana Kennawaya. Normal- nie torba zostałaby wsunięta pod łóżko i tam by leżała za- pomniana aż do chwili lądowania. Sprytnie pozbył się pan gumowej nasadki na lasce, a potem przełożył .pan laskę do innej ręki, mając nadzieję, że czyjeś bystre oko to zauwa- ży. Na wszystkich padało podejrzenie. Trzeba było tak zro- bić, by padło i na pana. Mógł się pan potem spokojnie wy- tłumaczyć, co zresztą uczynił pan świetnie. Wczoraj mnie pan zaatakował, a potem ciepły jeszcze rewolwer podrzucił do kabiny pana Taita. To było okrutne, ale spełniło swoje zadanie. I po co to wszystko? Niepotrzebne, wiedziałem już od kilku dni, że to pan jest mordercą. - Co pan powie?! - zadrwił Ross. - A skąd pan to wiedział? 260 - Wiedziałem, gdyż przyszła chwila, w której spryt pa- na opuścił, panie Ross. Było to podczas kolacji pana Min- chma. Wygłosił pan krótką mowę; przewinęło się w ni°j ,edno słowo, jedno małe, nieostrożne słowo. Ono pana zgu- biło. " - Cóż to było za słowo? Charlie wyjął kartkę i coś na niej napisał. Wręczył ją Rossowi. i ^ J-* - Proszę to sobie zatrzymać na pamiątkę! - zapropo- nował. - Ross spojrzał. Twarz mu zbielała i nagle zrobił się bar- dzo stary. Podarł kartkę na drobne kawałki i rozrzucił je po podłodze. - Nie potrzeba - powiedział z goryczą. - Nie jestem kolekcjonerem pamiątek. I co teraz?... 23y Suszenie sieci ' Teraz otworzyły się drzwi i ukazał się celnik, który w na- piętej atmosferze przeprowadził kontrolę bagażu ręcznego należącego do Viviana i Rossa. Potem zjawił się steward i zabrał walizki. Za nim wymknął się Kashimo, zamieniw- szy parę słów z Charlie Chanem. Kapitan Flannery wyjął chusteczkę i otarł czoło. - Trochę tu gorąco - zauważył, zwracając się do Wa- łęsa. - Zabierzmy ptaszka do czytelni i tam posłuchamy, co ma do powiedzenia... - Nie mam nic do powiedzenia! -• przerwał Ross po- nuro. - Naprawdę?-Widywałem, jak ludzie w pańskiej sytuacji zmieniali zdanie... • Flannery wyszedł pierwszy, za nim Ross, potem Wales. Charlie Chan zamykał pochód. Na schodach minęli Marka Kennawaya. - Mamy winnego! - oznajmił mu Chan. - Ross! - krzyknął Kennaway. - Wielki Boże! - Proszę, aby pan zawiadomił o tym członków wycieczki Loftona i oczyścił imię biednego pana Taita. - Pędzę - odrzekł Mark. - Pobiję' rekordy maratoń- czyków! Wyszedłszy na pokład Charlie zauważył, że statek płynia, holowany wzdłuż brzegu. Po prawej stronie widać było nis- kie budynki Presidio, z przodu wznosiły się wysoko mury fortecy Alcatraz. Pasażerowie wymachiwali rękami witając miasto. 262 Flannery i Wales umieścili Rossa w pustej czytelni. Char- lie Cnan zamknął drzwi. Krzyki pasażerów dochodziły już tylko jako głuchy szmer. Podszedł do trzech mężczyzn sie- dzących przy stole. Ross obrzucił go spojrzeniem pełnym nienawiści. W oczach jego pojawiły się błyski, które Cha- nowi przypomniały rozmowę z Duffem sprzed tygodnia: "Pan szuka oczywiście dwóch ludzi", powiedział mu wtedy. Obecny Ross to już nie ten uprzejmy, łagodny człowiek, ja- kiego poznali członkowie wycieczki Loftona. Teraz siedział z nimi twardy, bezwzględny, okrutny zbrodniarz. - Lspiej niech się pan od razu przyzna... - mówił Flan- nery. Zamiast odpowiedzi Ross rzucił krótkie, pełne pogardy spojrzenie. - Kapitan dobrze panu radzi - stwierdził Wales łagod- nie. Jego zachowanie było bardziej kurtuazyjne, mniej szorstkie niż zachowanie Flannery'ego. - Dawno nie wi- działem sprawy tak przejrzystej. Dowody, które uzyskali- śmy dzięki inspektorowi Chanowi, są nie do obalenia. Obo- wiązkiem moim jest uprzedzić pana, że cokolwiek pan po- wie, może być wykorzystane przeciwko panu. Ale propo- nuję, żeby pan szczerze przyznał się do winy... - Mam się przyznać do czegoś, czego nie zrobiłem? - wybuchnął Ross. - No, no! Mamy nie tylko klucz, ale i zeznanie krawca, który... - Jaki miałbym powód? - Ross dalej mówił wzburzo- nym głosem. - Gwiżdżę sobie na wasze klucze i zeznania krawców. Nic mi nie wmówicie! Brak wam motywu! Ja nigdy przedtem nie znałem żadnego z tych ludzi, których jakoby miałem zamordoWać! Mieszkam od lat na zachod- nim wybrzeżu Stanów, ja... - Miał pan motyw. Oczywisty motyw, parne Ross - od- powiedział Wales bardzo spokojnie. - A może powinienem był powiedzieć... panie Everhard! Jim Everhard, jeśli się nie mylę?... Ross jeszcze bardziej zbladł ł przez chwilę wydawało się, że zemdleje. Usiłował zebrać siły, żeby coś odpowiedzieć, ale mu się nie udało. 263 - Więc tak, panie Everhard vel Ross! - równym gło- sem ciągnął Wales.- - Sądząc z informacji, które otrzyma- liśmy przed paroma dniami ze Scotland Yardu, miał pan aż nazbyt oczywisty motyw. Myśmy się zresztą już od daw- na nie martwili o motywy, myśmy tylko chcieli wiedzieć, pod jakim nazwiskiem ukrywa się obecnie Jim Everhard. Inspektor Chan to odkrył. Kiedy ława przysięgłych zapyta o motywy, wystarczy opowiedzieć o pańskiej przeszłości i po- bycie w Afryce Południowej, o tym, jak Honywood ukradł panu dziewczynę... - I moje brylanty! - krzyknął Ross. - Moje brylanty i moją dziewczynę! Ona była jego godna. - Uniósł się z krzesła i opadł z powrotem, milknąc nagle. Wales spojrzał na Charlie'ego. Wzrok ich się spotkał, ale byli dość ostrożni na to, by ukryć zadowolenie. - Wyjechał pan do Afryki Południowej około piętnastu lat temu - kontynuował sierżant - jako skrzypek w or- kiestrze komedii muzycznej. Sybil Conway była aktorką w zespole i pan się w niej zakochał. Ale ona miała ambicje, pragnęła pieniędzy, sławy, powodzenia. Pan otrzymał, co prawda, niewielki spadek, ale to było za mało. Wystarczyło jedynie do tego, by zacząć ciemne interesy: nielegalny han- del diamentami - skup diamentów od tubylców, od zło- dziei. W ciągu roku miał pan już dla siebie dwa woreczki pełne kradzionych kamieni. Sybil Conway obiecała wresz- cie, że wyjdzie za pana. Wyjechał pan na jedan jeszcze, osta- tni, ,,zakup" w pobliże pól diamentowych. Ale woreczki zo- stawił pan u swojej dziewczyny w Kapsztadzie. A kiedy pan wrócił... - Tak, zastałem tamtego! - dokończył Ross. - Och, po co to wszystko? Macie mnie w garści. Zastałem jego, Wal- • tera Honywooda Swana! Tak się nazywał. Spotkałem go w saloniku domu, gdzie mieszkała Sybil Conway... - Młodszy syn średnio zamożnej rodziny, rozpaskudzo- cy... pracował w południowoafrykańskiej policji. - Wiedziałem, że on pracuje w policji. Kiedy sobie po- szedł, zapytałem Sybil, co to ma znaczyć. Powiedziała, że pytał o mnie, że mnie szukają i że będzie lepiej, jeśli na- tychmiast wyjadę. Ona miała pojechać ze mną, kiedy skoń- 264 czą grać sztukę. Tej samej nocy odpływał statek do Aus- tralii. Sybil odprowadziła mnie do portu. W mroku tuż przed odjazdem wsunęła mi do ręki oba woreczki. Pod pal- cami wyczułem diamenty, nie otwierałem woreczków. Po- całowała mnie i tak się rozstaliśmy... Kiedy statek odpły- nął, poszedłem do kabiny i po chwili zrozumiałem, że mnie oszukano. W woreczkach były zwykłe kamienie. Byłem skończony. Ona wybrała policjanta, zniszczyła mnie, sprze- dała. - No i wyjechał pan do Australii? - spytał Wales. -• Dowiedział się pan, że Sybil Conway wyszła za Honywooda. Napisał pan do nich list, obiecując zemstę. Był pan jednak zrujnowany, niełatwo spełnić taką groźbę bez pieniędzy. Mi- nęło wiele lat, osiedlił się pan w Stanach. Powiodło się pa- nu, był pan szanowanym obywatelem, dawna żądza zemsty minęła. Ale nagle... powróciła. Ross spojrzał na Wałęsa. Oczy jego n a biegły. krwią. - Tak! - powiedział twardo. - Powróciła; - Dlaczego? - spytał Wales. - Czy to się stało po wy- padku z nogą? Kiedy pan leżał bezczynnie, mając wiele czasu do myślenia?... - Oo, było o czym myśleć! - krzyknął Ross. - Wszyst- ko, cała moja przeszłość powróciła, stanęła mi przed ocza- mi tak żywo, jak gdyby to było wczoraj! To oni ze mnie zrobili wykolejeńca. Czy pan się dziwi, że tak myślałem? I miałem pozwolić im umknąć?! - Rozejrzał się nieprzyto- mnie po obecnych. - Jeśli kiedykolwiek człowiek był usprawiedliwiony... - O nie, nie! - zaprotestował Wales. - Trzeba było za- pomnieć o przeszłości. Byłby pan dzisiaj w lepszej sytuacji. Niech się pan nie spodziewa żadnej litości. Czy cokolwiek może usprawiedliwić zamordowanie Drake'a?... - Pomyłka, przykra pomyłka. W pokoju było ciemno. - A sierżant Welby? Najlepszy mój przyjaciel? - Musiałem to zrobić! - A usiłowanie zabicia inspektora Duffa?... - Nie usiłowałem go wcale zabić! Byłbym to przecież zrobił, gdybym naprawdę miał ten zamiar. Chciałem go tyl- ko unieszkodliwić na pewien czas... 265 - Był pan bezwzględny i okrutny, panie Ross! - powie- dział Wales surowo. - I zapłaci pan za to! - - Tak, wiem... - Byłoby znacznie lepiej dla pana - ciągnął Wales - gdyby pan nie próbował się mścić. Ale pana skusiło! Tak, wyobrażam sobie, jak to -było. Kiedy mógł pan już chodzić, zgromadził pan wszystkie oszczędności i opuścił Takomę. Umieścił pan cały swój majątek w sejfie bankowym w ja- kimś obcym mieście. Gdzie? - wkrótce się dowiemy. Wy- ruszył pan do Nowego Jorku na poszukiwanie Honywoo- dów. Walter Honywood wybierał się właśnie na wycieczkę.. dookoła świata. Cóż łatwiejszego jak zapisać się na tę samą . wycieczkę! W hotelu Broome'a dokonał pan pierwszego mor- derstwa. Okazało się, że popełnił pan straszliwą omyłkę. Ale nie zrezygnował pan. Wysłał pan marynarkę do Nicei, a po przyjeździe tam oddał ją pan do reperacji. Stracił pan kilka ogniw łańcuszka od zegarka i jeden z kluczyków do szafki. Bił się pan z myślami: zatrzymać czy wyrzucić du- plikat? Zdawał pan sobie sprawę, że Scotland Yard zrobi wszystko, żeby znaleźć właściciela sejfu o numerze 3260. Z drugiej strony pójść do banku, gdzie właściwie pana nie znano, i zwracać na siebie uwagę mówiąc, że zgubił pan oba klucze, to wielkie ryzyko. Nie, jedyna szansa na odzy- skanie zawartości sejfu to zachowanie drugiego kluczyka. Wycieczka trwała dalej. Walter Honywood poznał pana, ale jemu, tak jak i panu, zależało na uniknięciu rozgłosu. Uprze- dził on jednak pana, że napisał list, w którym wymienił pa- ,na jako swego ewentualnego mordercę. Zrobił to na wszelki wypadek. Ale pan, nie zważając na nic, dalej chciał się mścić. Szukał pan tego listu i znalazł go pan. Tej samej nocy w ogrodzie hotelu w Nicei Walter Honywood został zamordowany. Wie-dział pan, że Sybil Conway jest w San Remo. Ale nie odważył się pan opuścić wycieczki. Pojechał pan dalej, licząc na jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności... No i ta winda!... Jak stworzona dla pańskiego celu. Potem wszy- stko zdawało się iść gładko. Myślał pan, że szczęście panu dopisuje. Duff był zupełnie zagubiony. Pan to widział. Je- chał pan spokojnie. Niestety w Jokohamie dowiedział się pan, że Węlby wie o zapasowym kluczyku. A propos, gdzie pan go wtedy miał? - Ross nie odpowiedział. - Jakieś chytre miejsce, założę się - kontynuował Wales. - Ale to jest bez znaczenia. Odgadł pan, że Welby poszedł nadać de- peszę. I wysłał ją, nim pan zdążył mu przeszkodzić. Liczył pan jednak, ze w depeszy nie zostało wymienione pana na- zwisko. I miał pan rację. Zastrzelił pan Welby'ego w do- kach. I znów pan był w swoim mniemaniu bezpieczny. Nie wiem, co się działo potem, ale sądzę, że widok Duffa w Ho- nolulu wzbudził w panu strach i wściekłość: koniec podró- ży, jeszcze tylko paręset mil i wszystko byłoby cudownie, a tu Duff! I co on wie? Nic, to było jasne. Ale czego się może dowiedzieć na ostatnim etapie? Także niczego, jeśli pan uniemożliwi mu zbieranie informacji. Usunął go pan więc ze swojej drogi. - Wales rzucił okiem na Charlie Chana. -. I tu właśnie popełnił pan największy błąd w swoim życiu. Ross wstał. Statek był już blisko molo. Za oknem widać było pasażerów gromadzących się koło schodni. - Trudno, popełniłem - powiedział Ross. - Może zej- dziemy na brzeg? Poczekali chwilę, póki nie przerzedził się tłum na pokła- dzie. Dopiero wtedy zeszli na molo. Umundurowany poli- cjant podszedł do Flannery'ego. - Mam samochód, kapitanie - zameldował. Charlie wyciągnął rękę do sierżanta Wałęsa. - Może się jeszcze kiedy spotkamy - powiedział. - Mam w walizce teczkę z notatkami inspektora Duffa, nad którymi moje studia są już zakończone. Odeślę mu ją. Wales gorąco potrząsnął ofiarowaną mu ręką. - Tak, studia skończone i egzamin wypadł celująco! - uśmiechnął się. - Będę w San Francisco do przyjazdu in- spektora Duffa. Mam nadzieję, że i pan zostanie. Inspektor będzie chciał osobiście panu podziękować. - Może zostanę, nie wiadomo - odrzekł Charlie Chan. - To świetnie. Czy może pan dziś zjeść ze mną kolację? Są jeszcze pewne szczegóły, których jestem ciekaw. Na przy- kład wystąpienie Rossa na przyjęciu Minchina. Możemy się spotkać u Stewarta o siódmej? - Z największą przyjemnością - odpowiedział Charlie Chan. - Nawet będę mieszkał w hotelu Stewarta. 287 Wales oddalił się z Rossem w towarzystwie umunduro- wanego policjanta. Morderca zachowywał ponure milczenie. Oczy jego przez te ostatnie chwile starannie unikały wzro- ku^Chana. - Długo pan pozostanie w San Francisco? - spytał Flan- nsry z niepokojem w głosie. - Nie wiem jeszcze. Moja córka jest na uniwersytecie w Los Angeles i mam wielkie pragnienie ją 'odwiedzić. - No to wspaniale! - wykrzyknął Flannery z ulgą. - Pomoże pan tamtejszej policji. Im tego potrzeba jak diabli*. Chan uśmiechnął się. - A nie macie jakiejś drobnej sprawy, w której mógł- bym, pomóc? - Absolutnie nic. San Francisco jest oczyszczone, aż się błyszczy. No, ale my tu mamy nadzwyczaj sprawną poli- cję - mrugnął porozumiewawczo. Chan skinął głową. - Mocny generał nie może mieć słabych żołnierzy! - Rzekł pan. Dużo prawdy w tych- pańskich starych przysłowiach. No cóż, proszę wpaść przed odjazdem na matą pogawędkę. A teraz muszę uciekać, do widzenia! Kiedy Charlie poszedł zabrać swoją walizkę, spotkał Ka- shimo i intendenta. - Zabieram tego młodzieńca na "Prezydenta Tafta" - poinformował go Lynch. - Odpływa na Hawaje o drugiej. Chan uśmiechnął się promiennie do swojego pomocnika. - Wraca okryty chwałą - zauważył. - Kashimo, napełni- łeś moje serce dumą. Nie tylko dokonałeś znakomitych od- kryć podczas swoich poszukiwań, ale już w Honolulu twoje podejrzliwe oko spoczęło na winnym człowieku! - Pokle- pał Japończyka po ramieniu. - Nawet brzoskwinia rosnąca w cieniu wreszcie dojrzeje! - dodał. - Mam nadzieję, że szef nie będzie na mnie zły... - po- wiedział Kashimo. - Szef będzie czekał na molo z orkiestrą! - zapewnił go Charlie Chan. - Nie rozumiesz chyba, Kashimo? Jesteś bohaterem! Jesteś okryty chwałą! Nie odpychaj sławy, jak odpycha się nakrycie w gorącą noc. Idź teraz na pokład statku i czekaj na mnie. Wrócę, gdy kupię ci w mieście 268 świeżą bieliznę. Przypuszczam, że sześć dni w jednej zmia- nie to dość. Charlie Chan podniósł z ziemi walizkę i odprowadził Kashimo do trapu "Prezydenta Tafta". - Na razie do widzenia - oznajmił. - Zobaczymy się później, być może, o pierwszej. Wrócisz do domu, Kashimo, nie tylko w lśniącej szacie sukcesu, ale również w czystej koszuli. - Dobrze - zgodził się Kashimo potulnie. Wychodząc z budynku portowego Charlie spotkał Marka Kennawaya. - Halo'! - zawołał Mark. - Pamela i ja czekamy na pana. Mam taksówkę, jedzie pan z nami do miasta- - Jesteście bardzo uprzejmi - odrzekł Chan. - Oo, nie jesteśmy tak zupełnie bezinteresowni. Za chwilę powiem panu, o co chodzi. - Podeszli na skraj chodnika, gdzie stała taksówka. Pamela Potter już siedziała w samochodzie. - Niech pan wskakuje, panie Chan! - zawołał Mark. Chan nie wskoczył, lecz wgramolił się z właściwą sobie godnością. Kennaway wszedł za nim, wóz ruszył. - Oboje wyglądacie na bardzo szczęśliwych - zauważył Charlie. - Wobec tego przypuszczam, że już się pan domyśla... - powiedział Mark. - Rzeczywiście, jesteśmy zaręczeni!... Chan obrócił się do dziewczyny. - Proszę wybaczyć moje zaskoczenie! Mimo wszystko przyjęła pani oświadczyny tego irytującego młodego czło- wieka? - Oczywiście! Na minutę przedtem, nim on się oświad- czył, jeśli idzie o ścisłość. Cóż, miałam dopuścić do tego, by cała moja ciężka praca poszła na marne? - Moje najserdeczniejsze gratulacje dla obojga! - Dziękuję! - uśmiechnęła się dziewczyna. - Jak się obliczy za i przeciw, to się okazuje, że z Markiem można wytrzymać. Obiecał zapomnieć o Bostonie i poświęcić się karierze prawniczej w Detrpit. - Czy okazał kto kiedy większy dowód miłości? - spytał Kennaway. 269 - A więc wycieczka, mimo wszystko, się udała - stwier- dziła Pamela Potter. - Mimo że zaczęła się tak źle. - Z jej twarzy znikł uśmiech. - A propos! Nie będę czekała ani minuty dłużej! Chcę wiedzieć, jak pan trafił na Rossa. Po- wiedział mi pan wtedy wieczorem, że i ja powinnam wia- dzieć. Łamałam sobie swoją głupią głowę, aż mi się zaczęło w niej kręcić. Ale to nic nie pomogło. Żaden ze mnie de- tektyw! - Vivian mówił nam - dodał Kennaway - że to było coś, co Ross powiedział na kolacji Minchina. Wałkowaliśmy rrowę Rossa kilkanaście razy. Nie było w niej wiele, jak sobie przypominam. Przerwano mu, nim zaczął na dobre... - - Ale przedtem wypowiedział demaskujące go słowo - zauważył Chan. - Powtórzę wam zdanie, w którym zostało ono użyte. Zapamiętałem je. Słuchajcie uważnie. ,,Jeśli cho- dzi o nieszczęsną noc w Londynie, kiedy to biedny Hugh Morris Drakę został uduszony w hoteilu Brooms'a, kiedy leżał martwy w dusznym pokoju z rzemieniem od walizki doktora Loftona na szyi..." - Dusznym? - zawołała Pamela Potter. - Dusznym! - powtórzył Charlie. - Teraz okazała pani właściwą sobie bystrość! Czy pokój, w którym pani czci- godny dziadek został znaleziony bez życia, był duszny? Pro- szę sobie przypomnieć zeznania Martina, który akurat miał służbę na piętrze. Słyszała je pani podczas rozprawy, a ja odczytałem je z notatek inspektora Duffa. "Otworzyłem drzwi do pokoju i wszedłem" - mówił Martin. "Jedno okno było zamknięte, roleta opuszczona na sam dół. Drugie było otwarte i roleta była podniesiona. Padało stamtąd światło". Można dodać, że oprócz światła wpadało również świeże powietrze. - Oczywiście! - zawołała dziewczyna. - Powinnam była to pamiętać. Kiedy w tym pokoju rozmawiałam z inspek- torem Duffem, okno dalej było otwarte, na podwórzu grała orkiestra uliczna: słychać ją było bardzo dobrze. - Ale to nie był pokój, w którym dziadek pani został zamordowany - przypomniał jej Chan - tylko sąsiedni! Kiedy Ross wspominał całą sprawę przy kolacji, pamięć wypłatała mu tragicznego figla. Myślami wrócił nie do po- koju, w którym znaleziono pani dziadka, ale do tego, w któ- rym go mordował. Czytała pani list Waltera Honywooda do żony? - Tak, czytałam. - Proszę sobie przypomnieć, co on do niej pisał! "Wszed- łem i rozejrzałem się. Ubranie Drake'a było na krześle, jego aparat na stoliku. Wszystkie drzwi i okna były zamknięte". To był ten duszny pokój! Pokój, w którym dziadek został zamordowany. - No oczywiście! Biedny dziadek! Miał astmę i uważal, że londyńskie wilgotne powietrze może mu w nocy zaszko- dzić. Nie pozwalał otwierać okien, Och, jaka byłam głupia! - Była pani zajęta czym innym - uśmiechnął się Charlie. - Natomiast ja nie. Trzech ludzi wiedziało, że Hugh Morris Drakę spał tej nocy w dusznym pokoju. Pierw- szy z nich to sam pan Drakę. Ale on zginął. Drugi - pan Honywood, który znalazł ciało. Ten również zginął. Trzeć; - człowiek, który wkradł się tam w nocy i udusił pana Dra- kę^. Morderca! Innymi słowy Ross. - Dobra robota! - zawołał Kennaway. - Ale już skończona - dodał Chan. - Cesarz Szi Huangti, który wybudował" wielki mur chiński, powiedział kiedyś: "Ten, kto trwoni rozmowy dnia dzisiejszego na oma- wianie wczorajszych triumfów, nie będzie miał czym chełpić się jutro". Samochód podjechał pod hotel na Union Square. Najpierw wysiadła młoda para, Charlie Chan za nimi. Ujął dłoń dziewczyny. - W pani oczach widzę wyraz wielkiego szczęścia - po- wiedział. Oby tam pozostał, oto moje gorące życzenie. Pro- szę pamiętać, iż szczęście puka do uśmiechniętej bramy! Uścisnął rękę Kennawaya, wziął swoją walizkę i zniknął za rogiem. SPIS TREŚCI 1. Deszcz na Piccadiiiy ........ 3 2. Mgła w hotelu Broome'a ....... 11 3. Człowiek o słabym sercu ....... 21 4. Duft przegapia poszlakę ....... 33 5. Obiad w restauracji "Monice" ...... 47 6. Dziesiąta czterdzieści pięć z dworca Victoria . . 60 7. Wielbiciel Scotland Yardu ...'.... 73 8. Mgła na Riwierze ......... 85 9. Zmierzch w San Remo . . . . . . . ' . 99 10. Głuchota pana Drake'a . . . . . . . . 111 11-. Ekspres do Genui ... . . . . . . 122 12. Jubiler z ulicy Chowringhee ...... 135 13. Pukanie do drzwi Charlie Chana ..... 143 14. Obiad na Punchbowi Hill ....... 153 15. Z Honolulu do San Francisco ...... 169 16. Laska z malakki ......... 178 17. Wschodnia nalepka ......... 189 18. Przyjęcie Maksa Minchina . . . . . ... 203 19. Płodne drzewo .......... 217 20. Pamela Potter sporządza listę ....... 223 21. Promenadę des Anglais ........ 236 22. Czas połowu ........... 249 23. Suszenie sieci ........... 262