Roman BRATNY Kolumbowie rocznik 20 Śmierć poraz pierwszy jaskółki latały wysoko. Piłka wybita do góry przerwała cień rzucany przez parkowe drzewa, błys- nęła w zachodzącym słońcu. — Aa! — grający pokwitowali z uznaniem przyjęcie „ściętego". Zygmunt rzucił do Kolumba przez za- ciśnięte zęby: — Dawaj jeszcze raz. Piłka wystawiona idealnie nad siatkę. Młody, opalo- ny brunet przygotowuje się do skoku. Spóźnia się o sekundę — Jakby unieruchomił go spieszny jęk policyjnego wozu, nadlatujący skądś od głównej ulicy. Ale Zygmunt jest rutynowanym siatkarzem. Za późno na ścięcie? Piłka oddana miękko tuż za siatkę myli grających, dotyka ziemi. Przeciwnicy nie ruszają się. — Trzynaście... No, przejechali. Czego się gapisz, do cholery? — gromi niższego od siebie o pół głowy Kolumba. ,,R" wymawia w nieporównanie zabawny sposób: to już nie ,,h", ale jakieś mieszane głoski ,,h" i ,,k". Tym razem Kolumb respektuje jego wez- wanie. Odwraca głowę. — Dawać piłkę, nasz serw — ponagla przeciwni- ków. Ocknęli się już. — Jakie trzynaście, uważaj! Żandarmi na was nie zapracują — rzuca któryś. — Dwanaście do dziesię- ciu — poprawia. Dograli seta. — Z ciebie też siatkarz jak z koziej dupy trąba — powiedział Zygmunt wciągając spodnie. Zatrzymał się z paskiem w dłoni, widząc, że Kolumb patrzy za odchodzącymi kolegami. Szli w spodenkach kąpielo- wych, niosąc ubrania w rękach. Wisła była blisko. • — Nie idziesz z nimi? — Nie mam czasu! — odparł Kolumb. Starł wierz- chem zabrudzonej dłoni lśniącą warstwę potu z wklęsłego, opalonego brzucha i sięgnął po koszulę. Po chwili obaj szli w stronę wiaduktu. Zygmunt studiował biologię na tajnym uniwersyte- cie, miał nienagannie skrojoną marynarkę i pra- cował w zakładach remontowych. Jego ausweis to nie był jakiś tam groszowy, fałszowany śmieć. Zda- wało się, że sama „wrona" niemieckiej pieczęci siedzi dumna i zadowolona na gnieździe literowych skrótów malujących ważność przedsiębiorstwa dla wojennej gospodarki Rzeszy. Nie o same papiery szło zresztą w tym wypadku. Zygmunt był mistrzem samozaopatrzenia. Ilość opon, samochodowych części, szoferskich kożuszków, jakie ginęły w zakładach, była tajemnicą nawet dla najbliższych kolegów i przyjaciół, co nie znaczy, by Zygmunt był sobkiem i egoistą. Kiedy dwa tygodnie temu, w dniu imienin wykładowcy na tajnym kursie uniwersyteckim, urządził składkę na garnitur dla profesora, suma ze- branych pieniędzy wyniosła nieoczekiwanie dziesięć tysięcy złotych. Podobno ani mrugnięciem oka nie dał do zrozumienia, jak ,,zebrał" taką kwotę wśród okupacyjnych golców, ganiających na wykłady w drewniakach. A nowe oficerki Kolumba? Kto by uwierzył, że Zygmunt wystarał się na bezugschein o prawie darmową skórę dla kolegi. I Kolumb świe- cił po Żoliborzu wysokimi „szklankami", jak nazy- wano usztywnioną część buta, która winna mieć wygląd czarnego, świecącego naczyńka. Dziś z uwa- gi na upał i zakończone właśnie spotkanie siatkówki był w trepkach. Zamiast oddzwaniać energicznie krok, nogi człapią w nich nieprzyjemnie, tupoczą, jakby lazł rozczochrany jeż, a nie podchorąży. Zygmunt szedł w milczeniu, ssąc zerwaną po drodze trawkę. Przechodzili koło muru, na którym czyjaś niewprawna ręka wypisała ogromnymi wołami: „My Hitlera w dupie mamy." Zamiast podpisu figurował znak kotwicy. — Bronią ojczyzny — mruknął Zygmunt. Kolumb, eks-bohater Małego Sabotażu, z trudem zniósł pro- wokację. — No to cześć! — pożegnał się szybko. — Powodzenia... — mruknął Zygmunt. „Gdyby wiedział, że umówiłem się z nią u Lardel- lego, gotów by zakazać" — pomyślał Kolumb o przy- jacielu z nagłą niechęcią. Niedawno ogłoszono prze- cież bojkot kawiarni, w której podczas kameralnych koncertów publiczność polska mieszała się z nie- mieckimi oficerami i żołnierzami. „Pierwszy raz się tu umówiłem i mam rację. Inaczej ona by znowu', poszła kiedyś do kina" — monologo- wał jeszcze wstępując po stopniach kawiarni. Zielo- ne mundury siedzących przy stolikach oficerów przejęły go dreszczem. Dopiero po chwili, na widok pasa z pistoletem przewieszonego przez poręcz krzesła, uspokoił się. Gdyby tak swój pobyt tutaj okupić nową parabelką? Zląkł się nieomal, że ta myśl jest już postanowieniem. Rozglądał się uważ- nie w poszukiwaniu dziewczyny i czuł, że serce bije mu spieszniej. „To przez ten pistolet" — bronił się przed upokarzającym przypuszczeniem, że nieobec- ność Baśki przyprawia go o tak niemęskie lęki. Zna- lazł wolny stolik. Skrępowany i niezgrabny odsunął krzesło. Czuł się mimo wszystko fatalnie. Spojrzał na zegarek. Był spóźniony o dziesięć minut. „Może już poszła?" — zaniepokoił się. Wojowała z nim o tego Lardellego od miesiąca, przypuszczenie, że mogła wyjść nie doczekawszy się, było absurdal- ne. Niedawno, kiedy wygadała mu się, że była w ki- nie, nie widywali się przez tydzień. — To ja jako zupełny szczeniak wypisywałem „tyl- ko świnie...", to ja „gazowałem", a ty... — plątał się po tym jej wyznaniu. I choć to nie on wymyślił slogan: „Tylko świnie siedzą w kinie", i nie on rozpisał go wszędzie na warszawskich murach, ale kto przy wejściu do kina „Napoleon", obok napisu, potrafił naszkicować dwa ogromne knury rozwalone w kinowych fotelach? Kto wymyślił inny, może mniej popularny, lecz nie mniej groźny skrót: „Padlina idzie do kina"? Kto ma na koncie dziesięć udanych „gazowań", w czasie których „zakrztusił" ładnych parę tysięcy amatorów zakazanej rozrywki? Przypomniał sobie doświadcze- nie prowadzące do wykrycia mieszanki, której za- palenie powodowało murowany popłoch na kinowej sali, a zaduch korkował ją na parę dni. Rozjuszyło go ostatecznie wytłumaczenie, jakiego chwycił się Basik: Chodzi do kina również po to, żeby zobaczyć „gazowanie". Ona też chce być w po- bliżu roboty. Kolumb nie pozwala jej samej, to chociaż tak — zobaczy... Zaraz zresztą, nastraszona, dopowiedziała tym swoim niskim głosem (stąd imię Basik, od „bas"), że mniejsza o „gazowanie", ale ona nie ma zamiaru umrzeć nie widząc kina. „Ona umrzeć!" — zaśmiał się gorzko, podkreślając, komu to bliżej do śmierci, ale nie wywołał pożąda- nego efektu. Zerwał z nią wtedy, „do zmądrzenia". „Zerwał"! Może ona domyślała się, skąd te częste omyłki tele- foniczne, przy których jej „halo" pozostawało bez odpowiedzi. Jak on ją lubił, nawet ten jej głos! Dzwonił prawie co dzień, byle usłyszeć chociaż to „halo". Któregoś dnia zamiast „halo" zapytała po swojemu: „No?..." — jakby dając do zrozumienia, - że wie, kto to dzwoni i milczy z tamtej strony słu- chawki. Otworzył usta, żeby rzucić pozdrowienie, i w ostatniej sekundzie złapał zębami koniec bakeli- towej tubki. Wytrzymał tydzień. Na spotkaniu Basik się popłakał i przyrzekł, że z kinem to się już nigdy nie powtórzy. Wtedy nastąpiło załamanie Kolumba. Wiedział, jak kocha muzykę, więc zaprosił ją „w drodze wyjątku, raz na całą okupację" do Lar- dellego. Oto siedzi zerkając niespokojnie na drzwi, na jadowite zielenie mundurów utkane tu i tam wśród licznych stolików. Już jest. Stanęła w progu. Spostrzegła go od razu. Idzie w tym tłoku prosto, zręcznie, jakby całe życie 10 spędziła na takich okazjach. Zrywają się oklaski. Kolumb jest spocony. Wszystko zdaje się być adre- sowane do niej. Dopiero gdy przycupnęła na brzeż- ku krzesła i sama złożyła do oklasków dłonie, spo-- strzegł, że publiczność wita dyrygenta, który właś- nie pojawił się za jego plecami. Kolumb, choć na- stawiony sceptycznie, spojrzał z mimowolnym sza- cunkiem na mężczyznę z lwią grzywą. Dyrygent, korzystając ze swej ukraińskiej listy narodowościo- wej, reprezentował niemal monopol na wykonywa- nie muzyki poważnej. Baśka przysiadła na brzeżku krzesła, trochę po pen- sjonarsku, ale jedno spojrzenie po sali — i postawa jej zmieniła się. Naprzeciw Kolumba siedzi już da- ma. ,,A to paskudna smarkata!" — gromi ją w my- ślach Kolumb, ale odczuwa miłą satysfakcję, jakby dopiero teraz przekonywał się, jak wygląda napraw- dę ta jego dziewczyna. Widzi spojrzenia od sąsied- nich stolików. — Spóźniłaś się. Było co? — zapytał jeszcze, nim orkiestra zaczęła grać. Zawahała się przez sekundę, czy nie skorzystać z okazji i nie usprawiedliwić się jakąś łapanką lub bałaganem na trasie, ale pokręciła przecząco gło- wą. .•.'.•. — Spóźniłam się zwyczajnie — rzuciła z przekor- nym męstwem. . . Przyjął to z radością, jak podziękowanie za długie godziny, podczas których przezywała ; go mściwie „harcerzem", a w których on uczył ją „poszanowa- nia dla własnego słowa". Uderzyła muzyka. Kolumb na początku wojny miał szesnaście lat. Muzyki uczył się do dwunastego roku życia, ale potem, poznawszy urok boiska, stwierdził, „że będzie grał na centrze, nie na fortepianie", i tak długo i uparcie strajkował, aż oberwał pierwsze w życiu lanie od spokojnego zazwyczaj ojca. Mimo to zwyciężył. Sądził, że muzyka nic go nie obcho- dzi. Przyszedł tu dla Baśki i oto całkiem niespodzia- nie zabrały go gdzieś ogromne fale dźwięków. Za- pomniał, gdzie jest. W pewnej chwili napotkał jej spojrzenie i już w nim pozostał. Potem odczuł nagle przestrach przed upływem czasu. To, co niekiedy prześladowało go myślą, że z każdym dniem zbliża się do daty swej śmierci, która mogła już być tu, na sąsiedniej ulicy, teraz odezwało się jeszcze boleś- niejszym poczuciem przemijania. Prawie słyszał plusk czasu w strunach, kotłach. Przerwali. Oklaski otrzeźwiły Kolumba. W rozjaś- nionym świetle dostrzegł nad brwią Baśki maleńkie znamię. Była to blizna nabyta w dzieciństwie. Za- chwycał się i tym. — Musisz przyjść do mnie jutro — postanowił lek- ko. Niezdarnie wypowiedział myśl, z którą nosił się od miesiąca, jeszcze przed ich tygodniowym zerwa- niem o kino. — A która jest teraz? — zainteresowała się godzi- ną. W odpowiedzi zablagował kwadrans. Ale ona była czujna. Za chwilę wyciągnęła rękę do jego ze- garka. Schował dłoń za plecy, a następnie uderzył nagle wierzchem nadgarstka o marmurowy blat sto- lika. Szkiełko zegarka stuknęło. — Co robisz? — Niszczę czas... ,,Szkiełko musiało kosztować ze dwieście złotych" — myślała zdumiona. A jak to się stawiał przez ten tydzień. O głupie kino. Pewnie, że może zrezygno- wać z kina. Na razie nic nadzwyczajnego nie idzie. Następnego utworu słuchała z pewnym roztargnie- niem. W 'przerwie sięgnęła nawet przez stolik i od- sunęła rękaw marynarki na przegubie Kolumba. Martwa tarcza ze stłuczonym szkłem. Zawstydzona czymś i spłoszona, cofnęła rękę. Gdy wychodzili, nad miastem był mrok. W zaułku kościoła przy placu Zbawiciela żebraczka, zajęta bi- lansowaniem uzbieranego zarobku, spłoszyła się na ich widok i zbyt późno podjęła proszalne pomruki. Podjeżdżał zaciemniony tramwaj. Dziewczyna po- rwała się do biegu. — Gazu, Basiku! — skorzystał z okazji i uchwycił ją za rękę. Zdyszani dopadli przystanku. Wskoczyli, gdy tramwaj ruszył. Konduktor sprawnie wręczył Kolumbowi dwa bilety odebrane przed chwilą od wysiadających i strzepnąwszy bilon do torby, usiadł. W wagonie było luźno. Jakaś spiesząca do domu szmuglerka z koszami, stary pan w cwikierze,^ wy- glądający na wykładowcę wracającego z tajnych kompletów. Nawet tam, u nich, u „sezonowców", w przedniej części wozu, było pustawo. — Cholera, musi być późno — zaniepokoił się Ko- lumb. — Która godzina? — denerwowała się Baśka. — Za dziesięć — odrzekł pan w cwikierze. — Oj, żebyś zdążył. Ze mną nie wysiadaj. Bez od- prowadzań — zamruczała Baśka wyskakując. Tram- waj skręcał do zajezdni. W sekundę Kolumb był już na ulicy. Lubił wysiadać w pełnym biegu. „To za- stępuje narty" — wytłumaczył kiedyś matce. Popę- dzany krokami ostatnich przechodniów, ruszył spiesznie przed siebie. Nadciągała powszednia oku- pacyjna noc. Trzasnęła jakaś zamykana brama. Z ulgą wszedł na pusty, nie zabudowany odcinek drogi, prowadzący ku wiaduktowi. Gdzieś od strony dworca zaniosła się lokomotywa, raz drugi. Szedł uważnie, patrząc, czy nie spotka wzrokiem sylwetek patrolu. Odczuwał podniecenie, nierówne w stopniu natężenia, ale podobne do tego, którego zaznawał już od dwóch lat w Małym Sabotażu, jako wybitny specjalista od napisów i znaków Polski Walczącej na murach. Równocześnie czuł smak triumfu. Basik. Jutro przyjdzie do niego. Chciał coś zawołać w górę ku spokojnym gwiazdom. Podchodził już do pierwszych bloków. Nagle przez jezdnię przebiegł w poprzek... tak, nie było wątpli- wości: kot. Kolumb rozglądał się przez chwilę i za- wrócił biegiem. Skręcił w boczną uliczkę. Tędy z wolna, wyglądając ostrożnie zza rogów, zbliżył się do tyłów ogromnego gmachu, w którym mieszkał. Miał właśnie przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle oświetlił ją snop reflektorów. Kolumb cofnął się pod mur. Na jego oczach przez wysoką ogrodową bramkę na dziedziniec domu, w którym mieszkał, wjechała żandarmska buda. Po kwadransie zadzwonił do drzwi stojącej na ubo- czu kamieniczki. Mimo że dzwonek nacisnął krótko trzy razy — umó- wionym sygnałem — drzwi otwarto dopiero po chwili i nie otworzył ich Zygmunt. 13 — Do cholery, czego straszysz ludzi! — zaczął, gdy ściągnięto go już ze starego gołębnika, który latem spełniał funkcję bimbrowni, a poza tym znakomicie ułatwiał zejście do zarośniętego ogrodu. Całą tę bu- dowlę skonstruował Zygmunt pod domem, by usprawnić odwrót w nagłej potrzebie. Teraz urwał w pół zdania spojrzawszy na twarz kolegi. — Coś u ciebie? ., _ Nie wiem — powiedział Kolumb. — Siostra dziś nie nocuje w domu, ale starzy... No, buda w pod- wórzu... • . — Tam na jednej tylko twojej klatce schodowe] masz dziewięć mieszkań — pocieszał nerwowo Zyg- munt, dowiedziawszy się, jak niewiele wie Kolumb. — Co się mogło stać?... U nas porządek, nikt nie siedzi... — Wziął go za rękę i wprowadził do swego pokoju. Kolumb wyrwał rękę, 'jakby czymś obrażony. Prze- straszył się, że kolega wyczuje jej drżenie. Nie mógł wobec Zygmunta motywować swej pewności, że ojciec i matka — zginęli. Nie mógł mu powie- dzieć, skąd czerpie tę pewność. O tym nikt me mógł wiedzieć. Usiadł na tapczanie i cierpliwie zaczął li- czyć powtarzający się idiotycznie motyw gałązki na tapecie. Spojrzał na zegarek i nagle bezwiednie uśmiechnął się. Bezruchowi jego wskazówek za- wdzięczał spóźnienie, a więc dużo, bo życie. Hl^ o kilkakrotnych nieudanych próbach Jerzy zrezygnował. Z handlu nic nie wychodziło. Diabli wiedzą czemu. — Pewno jeszcze za słabo stoisz z ekonomią — za- żartowała matka po ostatniej klęsce szmuglerskie] syna Potrafił ocenić jej wysiłek. Była nieskora do uśmiechu. Chciała zbagatelizować porażkę. Strata wypchanej mięsem walizy na dworcu w Dęblinie T4 stanowiła kompletną ruinę domowych nadziei. Śmieszne, jak nie powodziło się Jerzemu w dziedzi- nie gospodarczej. A mógł rozwinąć drukowane na grubym papierze świadectwo ukończonych w War- szawie w 1940 Kursów Handlowych Gracjana Pyr- ka, jedynej „wyższej uczelni" w Warszawie. Nie ru- szyły wówczas jeszcze podziemne uniwersytety. „Ekonomista" i „filozof z oczytania, „handlowiec" z zawodu, a tu grosza nie umie ściągnąć do domu. Rok czterdziesty „przeczytał" żyjąc z jakichś resztek matczynych. Ale teraz od kilku miesięcy szarpał się już jak w matni. Nie wychodziło... Tego dnia, po powrocie ze szlaku złamanej kariery „szmuglerskie j", zjadł na kolację kilka kartofli okraszonych uśmiechem i pocieszającym komenta- rzem, że „młode i tak smaczne", i położył się do łóż- ka. Spod wpółprzymkniętych powiek widział, że matka krzątając się za uchylonymi drzwiami kuchni podtrzymuje ogień. „Co ona jeszcze szykuje?" — zamyślił się, głodny i senny. Niby na jawie prze- żywał okropny tłok kolejowego wagonu, triumf szczęśliwej transakcji za Łukowem, makabrę ćwiar- towania krowiego zewłoku, moment, gdy po zatrzy- maniu pociągu, zamiast uciekać na żandarmski wrzask, wyleciał z wagonu jak spętany przez swoją walizę. „Przeklęty Dęblin. Gołocin" — przypieczę- tował złe wspomnienie uzasadnioną szmuglerską nazwą. Widział jeszcze światło w kuchni, myślał o matce. „Trzeba zawołać, niech idzie spać, co ona tam robi?" Wreszcie zasnął. Gdy rano otworzył oczy, natrafił spojrzeniem na uchylone drzwi do kuchni. Matka płakała nad for- mą wypełnioną jakąś brunatną masą. — Chciałam chleb... chciałam ci chleb, ale ta mąka przerośnięta... — uderzała się małymi piąstkami po głowie. Zdążył ją złapać, uważnie kontrolując spoj- rzeniem, czy na stole leżą tylko noże z okrągłymi końcami. Coraz gorzej znosiła wszystko, co składało się na życie w owym roku. — Już na wiosnę będę lepsza — usprawiedliwiała się przed paru miesiącami, gdy złapał ją na tym, jak nad zamarzniętą miednicą wody usiłowała prze- ciąć sobie żyły. Pokaleczyła się tylko, tak samo nie- dołężna jak przy swoich normalnych gospodarskich zajęciach, wychuchana przez los, a teraz tak opusz- czona, odkąd ojciec Jerzego, przed wojną świetnie zarabiający architekt, siedział w niewoli. —i Przecież doskonały chleb — popukał w ciemną powierzchnię, ale nawet zgięty pod nieostrym ką- tem palec zanurzył się swobodnie w kleistej masie. — Świetny — ciągnął trzymając matkę za ramiona i by ją zabawić, sięgnął po łyżkę. Patrzyła podejrz- liwie przez łzy, jak połykał pierwszą porcję. — Wcale nie żartuję... — dorzucił szczerze, puszcza- jąc ją, by przysunąć bliżej formę. — Zaszkodzi — zaoponowała nieśmiało, już uśmie- chając się przez łzy, jak mała dziewczynka, która zbroiła i choć wie, że była niegrzeczna, nie chce przeprosić. — E tam, zaszkodzi! Komu „dźwiękowiec" nie za- szkodził, tego nic nie zmoże — użył komplementu- \ jącego porównania do kartkowego chleba. — Ja wezmę tę lekcję, a mój pokój wynajmiemy... — ustalał stanowczo podstawy przyszłej egzystencji. Nie wiedział, czy w pełni pojmowała, czemu tak się przed tym bronił. Był ambitny. Ambicja dyktowała wszystko, nawet w obecnym jego życiu. —„Nie pali" — matka chwaliła się przed znajomymi wyrzekającymi na wydatki u swoich na tytoń. A on nie nauczył się palić, bo widząc śmieszność gim- nazjalnych kolegów, szukających w papierosie zna- mion dojrzałej powagi, próbował znaleźć ją w świa- domej decyzji, że on właśnie nie pali. „Został..." — mówiła z dumą zimą trzydziestego dziewiątego roku, gdy tylu jego kolegów z harcer- stwa ruszyło w Karpaty i dalej przez Rumunię na Zachód. Nie ruszył się nie tylko dlatego, że została- by sama; został, bo widział przygodową pozę tych, którzy szli, bo rozumiał, że tu będzie trudniej i „ważniej". I dlatego właśnie takim upokorzeniem było przy- znanie się, że czegoś nie potrafi. „Pech" — próbował usprawiedliwiać się z początku. Nie potrafił „zrobić" potrzebnych pieniędzy. Teraz ambicją najwyższą było pokonać własny upór, zrezygnować chwilowo z ambicji, byle zdobyć pieniądze na nowy start. 10 Oferta nauczycielska przyszła przed tygodniem od sąsiadów z przeciwka. Mieszkali tam od 'pół roku państwo Kosiorkowie. On, dotychczas rzeżnik, od jesieni czterdziestego roku stał się potężnym prze- mysłowcem głodzonego miasta. Był właścicielem czy udziałowcem fabryczki sztucznego miodu, prowadził rozgałęziony handel tłuszczami przejmowanymi z jakichś oficjalnych źródeł. Jerzy postanowiwszy, że zrozumie, co się koło niego dzieje, przeczytał przez rok blisko sto ekonomicz- nych publikacji, jak szły, co wpadało w rękę, i sa- morzutnie dokonał już kierunkowej selekcji, wybie- rając orientację, której nie nazywał marksizmem tylko przez skrępowanie ubóstwem własnej wiedzy czy przez brak obycia z samym terminem. Teraz na każdego konduktora, który prowadził istną drogerię handlując mydełkami w tłumie podróżujących, pa- trzył jak na agenta „monopolistycznego kapitału", dowiedział się bowiem, że Kosiorek, podbierając przez swoje kontakty surowce Schichta, prowadzi produkcję mydła na gigantyczną skalę. Stąd czy skądinąd pochodzące pieniądze skamieniały oto w kształt domu sąsiadującego z ich willą. — Chodźmy zaraz — przynaglał matkę. „Jak Julian Sorel" —. pocieszał się w myślach, ustaliwszy wa- runki swej pracy. Gdy jego chlebodawca jednym obojętnym skinieniem głowy zgodził się na wymie- nioną przez Jerzego sumę, chłopak przybladł z ob- razy. Więc tak mało znaczyły dla tamtego pieniądze, za które kupował jego czas? —' A pan miał, zdaje się, inne plany? — uśmiechnął się Kosiorek. — Jakiś handel? — zapytywał pobłaż- liwie, jak dobry ojciec prowokujący wyznania syna, zabawne, bo zbyt dojrzałe na jego wiek i możli- wości umysłowe. — Zrezygnowałem — bąknął Jerzy i jak zawsze po- niosła go chęć odpłacenia za lekceważenie. — Mia- łem handlować, ale brzydzę się mięsem — powie- dział tonem zwierzenia patrząc z uśmiechem w obli- cze eks-rzeźnika. Wywołał efekt niespodziewany. Pan Kosiorek plas- nął otwartymi dłońmi po rozstawionych kolanach, obciągniętych eleganckim, niechybnie angielskim kortem, i pod wysokim sufitem rozległ się jego do- ł7 2 — Kolumbowie nośny śmiech. Ten nieprzewidziany efekt własnej złośliwości speszył młodego nauczyciela. — A co do mnie, nic mnie nie zbrzydzi. I potoczyła się opowieść, jak to Kosiorek zmuszony w trzydziestym dziewiątym roku prowadzić ubój dla zwycięskiej niemieckiej armii, potrafił dać jej godną nauczkę. Zdarzyło się, że któregoś z kwatermistrzów odbiera- jących mięso zemdlił zapach krwi. Na dumne zda- nie Kosiorka, że ,,polskiego rzeźnika nic nie zbrzy- dzi", towarzyszący delikatnisiowi feldfebel ośmielił się wyrazić wątpliwość. Stanął zakład, w rezultacie którego Kosiorek na oczach Niemców skosztował zawartości świeżo otworzonego krowiego żołądka. -— Tak. Wziąłem w paluszki jak baby w sklepiku kiszoną kapustę z beczki do spróbowania... Z same- go patrzenia trzech ich się pochorowało, a mnie nic... — uśmiechnął się triumfująco, wpierając zad w elegancki klubowy fotel. Błyszczące oczy wbił w Jerzego i nagle zakończył półgłośno, pochylając się w jego stronę: — Więc i rzeźnictwa nie ma się co wstydzić... Następnie przedstawiono Jerzemu uczniów. Jede- nastoletnia dziewczynka dygnęła, jej starszy o rok brat szurnął nogą. Jerzy objął nowe obowiązki. Odprowadził matkę do furtki i powiedziawszy, że ma coś do załatwienia w mieście, ruszył w stronę Puławskiej. „Skoro mam od jutra regularnie zarabiać, rzecz przestaje być szaleństwem" — rozmyślał nad naby- ciem tomu Nietzschego, który przed paru dniami wyszperał na Mazowieckiej i uciekł od pokusy. Do- chodząc do rogu ulicy spostrzegł, że rusza tramwaj stojący na pętli krańcowego przystanku. Przed nim zatupotał podrywając się do biegu wysoki, smukły żołnierz SS. Jerzy^ biegnąc za nim, z przyjemnością obserwował jego zgrabną sylwetkę. Niemiec wsko- czył na stopień nie chwytając się poręczy. Jerzy uśmiechnął się. Był o dziesięć metrów za tamtym i identyczny skok przestawał być identycznym wo- bec większej już szybkości tramwaju. Zadrobił po nierównym bruku. Skoczył. Bez rąk. 18 Na pomoście, patrząc, jak tamten przechodzi za. od- gradzającą Polaków barierkę, z przyjemnością od- bierał i amortyzował ugięciem w kolanach zrywy gnającego tramwaju. Nagle jego wzrok padł na ja- kiś tytuł w gazecie, którą ktoś rozpostartą trzymał obok. ,,Najwyższy szczyt Kaukazu..." — wyłuskał z komunikatu alpinistyczny sens wieści o hitlerow- skiej fladze nad Elbrusem i spojrzał raz jeszcze na barczystego, zgrabnego esesmana. Idiotyczne współ- zawodnictwo w ściganiu tramwaju podrażniło go boleśnie. Przegroda „Nur fur Deutsche" oddzielała ostrzej niż przed chwilą. Tramwaj zahamował gwał- townie. Jakiś stojący obok Jerzego robotnik poleciał siłą bezwładu krok do przodu, trącając go podeszwą drewniaka. „Jesteśmy mierzwą" — przeleciało przez głowę czyjeś zdanie. „Oto nasz udział w walce z ty- mi, co zdobywają najwyższe szczyty świata" — po- kwitował wzrokiem żółwia narysowanego kredą na murze kościoła Zbawiciela. Pomyślał, że wieczorem znowu przesunie na mapie czarne chorągiewki, którymi znaczył zasięg ich armii na Wschodzie. Rozchmurzył się dopiero prze- chodząc przez Świętokrzyską. Otwarte drzwi anty- kwariatów, małe księgarenki zapraszały go nie- uchwytnym zapachem druku, jak pijaka barowe szyldy. Szedł jednak w kierunku Mazowieckiej jak smakosz, który zdążając do znanej sobie restaura- cyjki mija obojętnie nęcące napisy. Tam czeka na niego wybrany tom. Był prawie u celu, gdy zatrzymało go czyjeś woła- nie. Obejrzał się. W poprzek jezdni szedł ku niemu z drugiej strony ulicy Zygmunt. Był elegancki właś- nie na miarę dziwnego lata. Długa marynarka się- gała do pół uda. Mimo upału szedł w długich butach i zielonych wojskowych bryczesach. Było w tym coś w rodzaju czytelnej aluzji do wojskowego drylu, który zmusza do noszenia — lato nie lato — niewy- godnego munduru. Szyk konspiracyjny nakazywał, Zygmunt oczywiście słuchał. Jerzy, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie pierwszy pomaturalny kapelusz kolegi. Było to zimowe staroświeckie bor- salino, zapewne dar z zasobów ojca. Choć koledzy bardzo z niego kpili, Zygmunt uśmiechał się lekce- ważąco, błyskiem zębów zniewalając spojrzenia 19 przechodzących kobiet. Wtedy zachowywał większy dystans wobec dyktatu mody niż w trzecim roku okupacji. Zygmunt miał zresztą własną na ten temat teorię. — Bo widzisz — powiedział kiedyś — moda to jest też wyzwanie: czy skoczysz wyżej, niż z pozoru można. Zobacz. Kiedy są materiały, tylko wejść i kupić, moda nic, siedzi cicho, kroi kuso. A jak tyl- ko wojna, fabryki w drobny mak, materiałów nie ma, zaraz marynarka jedzie w dół. Jak u Darwina: dobór naturalny, bracie. Moda jest taka, że utrzy- muje na kursie tylko okazy silne... — Co u ciebie? — zapytał teraz kolegę. — A ty kwitniesz — nie odpowiedział na pytanie Jerzy. —i Bida, co? I niezależność umysłu, co? Czy może już? — Zygmunt jowialnie i niecierpliwie wypyty- wał o życie i „idee". W ostatniej ich rozmowie przed pół rokiem Jerzy dał się ponieść: po wykpieniu po- lemisty, że koncepcja jego polega na cofnięciu czasu do sierpnia trzydziestego dziewiątego roku, zadekla- rował swoje „anarchistyczne", jak określił- Zygmunt, stanowisko wobec „Londynu", ergo i konspiracji. Owo „już" oznaczało teraz pytanie, czy ostatnie pół- rocze zdążyło go, wbrew tamtej rozmowie, zaszere- gować w podziemiu. Zygmunt nie wątpił,, że środko- wy napastnik szkolnej drużyny futbolowej ma tam jakieś swoje miejsce wyznaczone przez „logikę hi- storii", jak tamten sam się wyrażał, wciąż pełen oporów i wahań. — Na jakich papierach chodzisz? — dopytywał się za chwilę, dowiedziawszy się, że „jeszcze nie". —. Mam, mam — Jerzy wzruszeniem ramion dał do poznania, że nie jest ofermą pozbawioną kontaktów. — Pokaż no arbeitskartę — zażądał Zygmunt nie- ustępliwie jak żandarm na patrolu. Stali na środku chodnika, wymijani przez częstych przechodniów. Rzuciwszy okiem na dokumenty Zygmunt ramie- niem zaprosił kolegę do bramy. — Dałeś górala, co? — zapytał tym razem serio. „R" zawarczało groźnie w rejonach „h". — Iz tym gównem chodzisz po ulicy? Ja bym, bracie, takiemu synowi, co to fabrykuje, dał z miejsca w czapę. Lu- dzi naraża — parskał pogardliwie, machając poma- rańczową tekturką dowodu. — Umówisz się ze mną, przyniosę ci coś lepszego — wzruszył litosiernie ra- mionami. — A teraz dokąd, co? Nagle filozoficzny sprawunek księgarski wydał się Jerzemu śmieszny i dziecinny. Bąknął coś o jakimś koledze, do którego właśnie się wybiera. — Mieszkasz po staremu na tym dolnym Mokoto- wie? — Ledwo Jerzy skinął głową, już Zygmunt trzymał go za guzik marynarki. — A nie znalazłbyś tam w okolicy jakiego pokoju do wynajęcia, co? Chodzi o czyjąś rodzinę. Matka z córką. Wdowa. No? — To ktoś od was? — zapytał Jerzy i szybko dodał: — Bo jeżeli tak, to coś znajdę u siebie. Tam gdzie mieszkam. — To może by zaraz? — Zygmunt spojrzał pyta- jąco, nie dając poznać po sobie radości. III każdy wiedział, kiedy się zaczynała godzina policyjna. Ta granica była wyraźna. Ale kiedy się kończyła? Noc oznaczała nie jak dawniej ciemność i sen, lecz przede wszystkim porę, kiedy brali. Wów- • czas, latem, trwała dłużej: pisk opon hamującego samochodu straszył jeszcze przy pełnym świetle wschodzącego słońca. Mieszkańcy wylotowych ulic Warszawy, lokatorzy frontowych pokoi Puławskiej czy Grójeckiej, otrzymywali pierwsi sygnał końca tej jasnej nocy: szum przelatujących maszyn prze- stawał być groźny z chwilą, gdy na jezdni zakleko- tały końskie kopyta. To ciągnęły furmanki badyla- rzy — był dzień. Człapanie kopyt po asfalcie było sygnałem polskiego życia i ruchu. Bo inny, zmecha- nizowany, a jednak swojski ruch na jezdni zaczynał się później. O tej porze rykszarze spali. Jeszcze przed rokiem Baśka najdokładniej znała ową granicę, do której trwały godziny nocy. Zazwy- 21 czaj broniła jeszcze snu. Słysząc krzątaninę matki obracała się do ściany, wgrzebywała głowę w po- duszki, trwała w obronnej nieruchomości: doświad- czyła, że najczęściej zapewnia ona przetrwanie. Mat- ka sama biegła przyjmować towar od furmanów. Przed rokiem mniej więcej obyczaje handlowe zmie- niły się gruntownie. Towar stał się abstrakcją ren- tującą stokroć lepiej niż przyziemna materialność. Opustoszały sklep stał się rodzajem kawiarni, miej- scem spotkań, pertraktacji. Otwierano go o dzie- wiątej, zawsze robiła to matka. Dziś jednak Baśka zerwała się rano. Gnał ją jakiś niepokój. Koło południa obiecała zajść do Kolumba. „Co wielkiego?" — bagatelizowała w myślach tre- mę. ,,Zwyczajnie się spotkamy zamiast w kawiarni" — tłumaczyła się obłudnie sama przed sobą, pamię- tając dobrze intencję swe] obietnicy. Zamyślona po- szła w stronę sklepu. Zadzwoni. Powie, żeby przy- szedł do niej. Matka pertraktowała z jakimś umorusanym woźnicą. Wóz ,,zarobionego" gdzieś po nocy węgla stał przed bramą. — Coś pan oszalał, taka cena! Z czym pan do mnie przychodzi? Dam dwa — ucięła krótko. — I zsypie pan nie tutaj — dobijała targu. — Zaraz skoczę po pieniądze... . ' t Weszła do sklepu. Szybko nakręcała numer tele- fonu. , — Pani Ada? Mam. Udało mi się wybrać. Trochę drogo, ale za to piękny orzech i z dostawą natych- miast. Trzy. Trzy tysiące. Tak. Zaraz wysyłam. Spiesznie obliczyła górale, złapała torbę. — Zostań w sklepie, zaraz wrócę. Ma przyjść Koliń- ski — wymieniła nazwisko któregoś ze swoich sta- łych klientów. Baśka ostrożnie podeszła do telefonu. „Nie ma co, zadzwonię. Niech nie będzie taki pewny." Przedłu- żający się sygnał niespodziewanie ją zaniepokoił. Miał czekać na nią od rana. Powiedział, że nie bę- dzie nigdzie wychodził. Spojrzała na zegarek: za pół godziny powinna być u niego. Sygnał brzęczał prze- raźliwie. Nikt nie podnosił słuchawki. —Co ta baba wyprawia? Chyba całe miasto sprze- daje przez telefon — złościł się w tym czasie Ko- lumb na jej matkę, stojąc ze słuchawką przy uchu w sklepie z materiałami piśmiennymi, którego zało- ga trudniła się sprzedażą wojskowych konserw, przejmowanych z bocznicy na Dworcu Gdańskim. Tego dnia szczególnego bałaganu narobił transport kilkudziesięciu koców, które należało co rychlej upłynnić. Kolumba co chwilę spotykały nienawistne spojrzenia czekających na telefon gospodarzy, on zaś kręcił i kręcił. Numer Baśki był wciąż zajęty. Wprawdzie Zygmunt twierdził, że Kolumbowa cha- łupa jest po prostu zapieczętowana i nie ma żadne- go kotła, ale Kolumb nie mógł dopuścić, by dziew- czyna tam poszła. Nie miał czasu jechać do niej ani czekać na ulicy, w momencie gdy trzeba zająć się siostrą i matką, które ocalały w czasie gestapow- skiego nalotu „na kumoszkach", piętro niżej. — Jesteś, Basiku! Umówmy się w innym miejscu. Nic się nie stało. Opowiem... Jaki mam głos? Zwy- czajny... Kończył zdanie, gdy Zygmunt stanął na progu. — Bracie, dosyć flirtów. Chodź, twój stary czeka... — Co?!... — Kolumb odłożył słuchawkę, na którą spadł jak sęp kierownik sklepu. — Twój stary siedzi u mnie, czeka... — Ojciec? — pytał Kolumb łapiąc oddech. W mieszkaniu, które do wczoraj zajmowali, wycho- dzący na podwórze balkon przedzielony był cienką przegródką. Obok mieszkała żona kapitana siedzą- cego od września w niewoli. Kiedyś w obecności ojca Kolumb przekomarzał się z fertyczną kobietką, że w nocy wejdzie do niej przez balkon. — Nie wpuszczę... — A jeśli będę musiał wiać, na przykład przed aresztowaniem, chyba pani otworzy? Dziwne były wówczas prawa ludzkiej pamięci, jeśli rzucone mimochodem zdanie syna zagrało w umyśle pięćdziesięcioletniego adwokata w chwili, gdy usły- szał łomotanie do drzwi. Przesiedział u sąsiadki przez noc i ranek, potem jeszcze do południa, bojąc się wyjść na ulicę. — A ja, cholera, na nowym mieszkaniu przedstawi- łem już twoją matkę jako wdowę i papiery dostała autentycznie wdowie... — gderał Zygmunt nie mo- gąc nadążyć za Kolumbem. Po godzinie, zostawiwszy ojca u Zygmunta, Kolumb pognał na umówione miejsce spotkania z Basikiem. Dziewczyna siedziała w kącie pustawej o tej porze cukierni „Marlena". — Dla pana? — zapytała nie czekając jakaś harda hrabina podająca w tym lokalu. — Dla mnie? Lokal dwupokojowy, a na razie ka- wę... — zażartował Kolumb z rzadką u niego swo- bodą. Pani, odczytując w owym „lokalu" jakąś miłą aluzję, uśmiechnęła się przyzwalająco i odeszła. Chłopaka rozsadzała radość.. — Basiku, na nic spotkanie, zepsuli nam... — zaczął. Śmiał się potrząsając przed rozszerzonymi oczami Baśki zegarkiem. — Uratowałaś mi życie... Śmiał się, że matka została już przedstawiona gospo- darzom nowego mieszkania jako wdowa, a ojciec jest, żyje. Zapytała cicho: — Słuchaj, a co właściwie? Przez kogo? Jak się „spaliło" mieszkanie? . . Lubiła używać zbliżającego ją do nich słownika. Kolumb zamilkł nagle i odwrócił oczy. —i Nie wiem... Nie wiadomo — poprawił się, jakby akcentując, że nie jego tylko niewiedzy rzecz doty- czy, że interesuje organizację. Kłamał. Ale jakże miał jej powiedzieć prawdę? — A co będzie z nami? — spytała ona nagle. — Z nami? — No, z mieszkaniem — mówiła gniewnie ze zmarszczonymi brwiami. Świadomość tego, że tylko przypadkowi zawdzięcza, że go tu widzi, otwarła w niej wszystkie utajone uczucia. „Jak mogłam dziś rano myśleć, że do niego nie pójdę?" — rozpaczała w myślach nad sobą, jakby i tak nie czekały tam na nią zapieczętowane drzwi. — No — ponagliła bezwstydnie. Złapał jej rękę na blacie stolika. Normalnie nie lubiła takich „kawiar- nianych czułości", jak mawiała. Dziś Stach nie puś- 24 cił jej ręki, nawet gdy zjawiła się hrabina z kawą i z hałaśliwą niedbałością ulokowała szklankę obok ich splecionych dłoni. Kiedy opisywał, jak ocalił się ojciec; Baśka ożywiła się. Spytała o jakiś balkonowy szczegół. Nagle wyswobodziła rękę, odsunęła z czoła czarny kosmyk i patrząc na chłopca spod zmrużo- nych powiek powiedziała wolno: —— No, to dziś moglibyśmy się spotkać... — Spotkaliśmy się przecież. Wzruszyła ramionami. — Mówię o poważnym spotkaniu — przyjęła jego wzrok. — Możemy przecież pójść na noc do mego mieszka- nia. Jest zapieczętowane, nikt nam nie będzie prze- szkadzał — zażartował Kolumb, upokorzony właści- wie. — Aha, przez ten balkon? — spytała rzeczowo. — To niemożliwe... — przeraził się Kolumb. — Ona — mówił o sąsiadce — nie przepuści nas przez swo- je mieszkanie... '." . • - Nagle pomyślał, że może Baśka tylko nieubłaganie egzaminuje jego uczucia. . — Basik, chcesz, żebym strzelił w mordę tego ofi- cera? — pokazał oczami stolik w kącie sali. — Chcesz? To wyjdź, stań z drugiej strony w bramie, będziesz widziała przez szybę... No? -— poważnie ofiarowywał jej hołd z własnej odwagi. — Też mi adoracja! — wydęła wargi i obejrzawszy się na stolik w kącie, nagle parsknęła śmiechem na cały lokal, aż szczupły oficer Wehrmachtu poderwał głowę. Zamilkła nagle i sama sięgnęła po jego rękę. Byli oboje zmęczeni jak po fizycznym wybuchu czu- łości. Na szybach kawiarni pojawiły się cętki desz- czu. — Piegowata pogoda. Czemu nie. wziąłeś płaszcza? — zatroszczyła się naraz serio. — Nie mam... Nic nie mam — wzruszył ramionami z uśmiechem. Poza tym miał wszystko. Żył. W pokoju Zygmunta ojciec Kolumba, który w nocy nie zmrużył oka, pochrapywał na tapczanie. Zyg- munt zżymał się, że jego opóźnione przybycie wszystko skomplikowało. • 25 — Tam na Mokotowie nie można nic zmienić. Jesz- cze Jurek — głupstwo, swój, choć dziwny, ale jego matka... Nie zdążyłem od nich wyjść, już opowie- działa sąsiadce, że ma lokatorów: wdowę z córką. I żeby chociaż było wiadomo, skąd ta wsypa i o co właściwie idzie — spojrzał uważnie na kolegę. Ko- lumb odwrócił oczy i strzepnął niecierpliwie pal- cami. — Tak czy tak, musisz zmienić dzielnicę. Pójdziesz do matki i siostry. To się da jeszcze wytłumaczyć, ale mąż się do zmartwychwstania nie nadaje... — Dzielnicę zmienię, ale nie będę mieszkał razem — mruknął Kolumb. ,,Ma chyba człowiek prawo do' własnej, sensownej śmierci" — buntował się w my- ślach. — Dla starego już coś wymyśliłem — mruk- nął głośno — a dla siebie znajdę... Jeśli u ciebie niewygodnie, to mogę zanocować w moim mieszka- niu. — Co? — zdębiał Zygmunt. — Tak. I w milszym towarzystwie niż twoje... Nie wytrzymał i pochwalił się swoją dziewczyną i jej balkonowym pomysłem. — Musi być gorąca — pochwalił Zygmunt i nagle się zamyślił. — Kolumb — zaczął wolno — a gdyby tam tak zajść po wasze rzeczy, co?... — Właśnie o tym myślałem — skłamał Kolumb czując, jak serce uderzyło w nim mocno. Szykowała się ładna historia. Na drugi dzień była niedziela. Pływali po Wiśle. Zygmunt zły był nawet trochę na Kolumba, bo chciał powiosłować z dziewczyną do Wilanowa, lecz przyjaciel odmówił mu swego składaka. Był z Ba- sikiem. Zygmunt nie mógł się nawet obrazić. Przecież po- przedniej nocy, gdy ewakuowali mieszkanie Kolum- ba, był „przeciw składakowi". Już dwie godziny holował na dach rzeczy wynoszo- ne przez przyjaciela, gdy usłyszał z dołu, z balkonu, przedziwny rozkaz: — A teraz wysyp wszystko z tego wielkiego worka! 26 — Dosyć już — protestował szeptem Zygmunt. — Wyłaź! •;(; • :. — Dawaj, mówię, to wór od składaka, niedoczeka- nie, żeby szkopy wzięły mój kajak. - • : Zygmunt posłusznie opróżnił ogromny wór; przecież Kolumb nawet własny pseudonim wywiódł ze swych żeglarskich namiętności. 'r A w niedzielę przycumował do brzegu na pięć mi- nut przed godziną policyjną. IV erzemu było coraz trudniej. Ostatnie paro- minutowe spotkanie uliczne z Zygmuntem wracało w pamięci owym — niezłośliwym zapewne — pyta- niem: „czy już?" Nie mógł się pogodzić z myślą, że Zygmunt mógł w ostatecznym rachunku być od niego mądrzejszy. A jednak udział tamtego w kon- spirze zdawał się gwarantować mu więcej godności niż to. Niecierpliwie . zatrzasnął okładkę Nietzschego. Leżał na trawniku niewielkiego ogródka. Poprawił się i wsparłszy głowę na rękach patrzył niewidzącym wzrokiem na liście żywopłotu oddzielającego go od ulicy. Męczył się. Ambicja nie pozwalała mu re- zygnować z filozoficznych uzasadnień swej postawy, a przed sobą widział albo wegetację prywatnego nauczyciela Kosiorkowych dzieci, albo chłopczyka stającego w przepraszającej postawie na baczność wobec starych sztandarów. : W 1938 roku miał wylecieć z gimnazjum za nieod- danie honorów wojskowych sztandarowi hufca Przy- sposobienia Wojskowego. Był to dzień jakiegoś 3 Maja czy 11 Listopada — zawahał się teraz we wspomnieniach, dopóki nie olśniła jego pamięci wio- senna bluzeczka wzburzonej jego anarchicznym wy- stępkiem Irki na randce tego wieczora; a więc 3 Maja. Już przed defiladą nauczyciel gimnastyki, odziany tego dnia w porucznikowski mundur, miał z nim scysję na temat „bakieru", jak się przejęzyczył w złości. Chodziło o to, że Jerzy nosił czapkę na 2'7 lewe ucho, oo zdaniem wykładowcy PW było „nie- regulaminowe". • Gdy po defiladzie poczet sztandarowy odprowadzał sztandar, Jerzy nie oddał honorów woJskowych. — Co tam jest napisane na sztandarze? — pytał po- rucznik przestępcę na drugi dzień. — „Honor i Ojczyzna", panie poruczniku—'brzmia- ła regulaminowa odpowiedź. —i A po cóż wyhaftowano te napisy? — Zęby było ładnie — rzucił Jerzy ze swobodą, po- łykając w ostatniej chwili zwrot, jaki nasuwała mu niedawna lektura, a który mówił o mydleniu oczu klasie wyzyskiwanej. — Zostawiam cię w gimnazjum z uwagi na zasługi ojca — usłyszał za dwa dni z ust dyrektora. Ale co tam ojciec miał do powiedzenia chłopakowi, którego dumą było decydować samemu o sobie, a więc wówczas „tylko" o swoich poglądach. Dziwny splot dziejów potwierdził zresztą gesty sztubackiego „nadczłowieczeństwa" zrywającego z ojczyzną. Wrzesień sprawdził boleśnie i, jak się zdawało, osta- tecznie pustkę i słabość sztandarowego frazesu. Osiemnastego września ochotnik batalionu zapaso- wego, rozbitego poprzedniego dnia w pierwszym ogniu niemieckiego natarcia, już po cywilnemu wi- tał radzieckie czołgi. Wystarczyły dwa dni ogląda- nia ukraińskich nacjonalistów, którzy pod pretek- stem rządów nowej klasy siedli na polskie karki, by młody człowiek, pogardziwszy wojskiem w nie obrębionych płaszczach i ze słynnymi karabinami na sznurkach, przeszedł na drugą stronę Bugu jako sceptyk wolny od wszelkich złudzeń. I oto dziś Zygmunt, który był może lepszym od niego łącznikiem w napadzie szkolnej drużyny, ale który rzadko czytywał cokolwiek poza stroną dzien- nika poświęconą wiadomościom sportowym, miał mieć ze swoją konspiracją więcej powagi i god- ności? Roztargniony, wyłączył z leżącej przed nim książki kartkę z naszkicowanym wierszem. Może to była jego odpowiedź czasom? Przeczytał niezadowolony, lecz z bijącym sercem. . W latach przedmaturalnych chełpił się tym, że nie napisał ani jednej linijki. W tej jego postawie wo- bec uprawianej przez wielu kolegów „poezji" był jakiś utajony znak równania do sprawy palenia. Lekceważąc nikotynową modę doroślał we własnych oczach, to samo osiągał kpiąc z manii intelektual- nych wieku dojrzewania. On, najlepszy w klasie po- lonista, nie miał tajemnic w kratkowanym brulionie. A może zresztą i bardziej zuchwała ambicja odbie- rała mu prawo startu w tej dziedzinie? Niewątpliwa wrażliwość na poezję prowadziła do paradoksalnego zaniechania. Przeczytał — gdzieś przed maturą — Czarną wiosnę Słonimskiego; wzru- szony do łez, wiedział z pewnością,, że pióra nie tknie. Już wówczas był tym chłopakiem, który oto dziś, leżąc nad swoim zmiętym w tej chwili nie- cierpliwie wierszem, zastanawia się nad kwestią, że właściwie narodowy socjalizm, ubóstwiwszy „wo- dza", bynajmniej nie sprzyja nietzscheańskiej „woli mocy". Cóż może osiągnąć i czego może pragnąć hitlero- wiec? Być nawet ministrem czy zastępcą Fuhrera? Jakie to uwłaczające szczerej ambicji, która musi być absolutna i bez granic. Pogłaskał szczupłymi palcami grzbiet książki niespokojnie i wstydliwie, jakby wygładził znów zmiętą kartkę rękopisu. To było mocniejsze nawet od jego ćwiczonej woli. Kto-, regoś wieczora wybuchnęło łamiąc wszystkie narzu- cone rygory. Może sprawiła to dotychczasowa jego asceza wobec konspiracji, jaką narzucił sobie bun- tując się przeciw nowemu dyktatowi obyczajowej przyzwoitości, który nakazywał „służbę" — dość, że posłuchał tej nowej pasji z niezwykłą u niego po- korą. Ale cóż z tego, że ciężko dyszał kończąc mazaninę, że ze łzami patrzył przez zabite mrozem szyby nie opalonego pokoju — już wówczas, u początku „pi- sarstwa", czuł jego niewypowiedzianą nędzę. Nie- raz, siedząc w kuchni przy karbidówce, łokciem za- słaniał nierówne rządki wiersza przed krzątającą się matką. „Ekonomia" — tłumaczył się zwięźle, za- bierając jej kartkę sprzed oczu. Obecnie było lato i uczniowski brulion, w który wpisywał wiersze do- piero na drugi dzień, gdy „wytrzymały próbę cza- su", odsłaniał ostatnią czystą kartkę. Czy ma ją zapełnić? Jeszcze raz wyciągnął z tomu Nietzschego pomięty arkusik. Przeczytał. Obejrzał się. A więc do tego już dochodzi? Nie dosyć abdykacji z jednej niezłomnej zasady życiowej, zaraz stowarzysza się z nią druga zdrada. W sztubackiej jeszcze dumie, że on „nie pisze", tkwiło wiele drwiny z wyrażanych wierszami miłosnych szkolnych adoracji. Zaczął pi- sać wiersze „poważne", lecz oto masz! W nowym wierszu siedzą jak byk słowa godne przylizanego Jaworskiego z drugiej ławki. Czyżby ta dziewczyna naprawdę zrobiła na nim takie wrażenie? Włosy szare jak popiół, chuda, bo przecież nie szczupła — — atakował swą tendencję do idealizacji. Wiedział zresztą, że Zygmunt „zrobił" go swoim protegowa- nym od całkiem niespodziewanej strony. Już na drugi dzień, kiedy ona, spotkana w ogrodzie, uśmiechnęła się tak jakoś beznadziejnie, odczuł nie- pokój. Spóźnił się do Kosiorków. Podczas lekcji parę razy przystanął u okna popatrując w kierunku furtki, aż czujne rodzeństwo zwolniło obroty móżdżków pra- cujących nad tajnikami rachunków. Ale już wieczo- rem Kosiorek przydał się Jerzemu. Nie było jeszcze szóstej, gdy dzwonek oderwał go od lektury. Był to jeszcze czas, gdy Jerzy czytał łapczywie, jak małe dziecko ssie, jak zwierzak je. Do obiadu przybiegał kłusem, gniewał się, że zupa gorąca, chłeptał ją gorliwie i po chwili siedział już w swoim pokoju nad książką. Tego dnia jednak czytanie pozbawione było smaku. Siedział, nie wiedzieć czemu, nie przy biurku, ale pod oknem i czytało mu się jakoś nie- uważnie, pobieżnie. Niespodziewany dzwonek nawet w dzień był czymś nieprzyjemnie elektryzującym. Matka łomotała garnkami w kuchni. Nie słyszy. Je- rzy poszedł otworzyć. Nieznajomy, przeprosiwszy, że nie umiał zadzwonić „do pań", ruszył we wska- zane drzwi. „Rzeczywiście, należałoby zaznaczyć, jak do kogo dzwonić" — pomyślał Jerzy i zaraz sprostował, że z pewnością one nie życzą sobie, by ich nazwisko wtykać „na afisz". Spoza zamykanych przez gościa drzwi przedarł się okrzyk radości. Witały go ser- decznie, co chwila upominając się wzajem o zacho- wanie ciszy. ,,Okropnie skrępowane, aż przykro" — pomyślał Jerzy nie wyobrażając sobie innych moty- wów powstrzymywania owej radości na widok przy- bysza. A ojciec Kolumba, mąż jednej i ojciec drugiej z „lo- katorek" — nie mógł się nauczyć skrępowania. Od momentu gdy przedwczorajszego wieczora -syn od- dał mu ubranie i bieliznę — rzeczy zabrane z zapie- czętowanego mieszkania — stary po pierwszym szo- ku strachu odczuł jakąś gwałtowną ulgę, jakby mu udowodniono, że z całą grozą okupacji można się bawić w chowanego. Złościł się na syna, że ten od- radza mu wizytę u żony i córki, wyśmiewał się z jego przestróg, że ma pamiętać o ich „wdowień- stwie" i „sieroctwie". Posłuchał go, oczywiście, jak zawsze. Nie przytaszczył na razie wielu rzeczy, ot, teczkę wypchaną fatałaszkami. Mimo kpin uznał też rację Kolumba, który twierdził, że nie należy kręcić się z początku zbyt często na nowym miejscu, i po prostu umówił się z matką i siostrą na następ- ny dzień w mieście. Nawet teraz, śmiejąc się, podniecony i szczęśliwy, często oglądał się na drzwi. — No, po prostu letnisko, proszę pań — zachwycał się nowym mieszkaniem, nadrabiając miną na myśl, ze wkrótce musi się pożegnać. — A tam u nas, w kamienicy, koledzy Stacha mają puścić wiado- mość, że mnie chcieli aresztować jako oficera rezer- wy —i rzucił w pewnej chwili żonie. — Och, panie, panie! — westchnęła półżartem, nie myśląc, że słowo to utrwali się w ich słowniku jako ostatnie z imion, które sobie nadawali w gorących latach swej bliskości. „Kochany Panie" — miała pi- sywać doń kartki. „Pan" stać się miało nazwaniem żartobliwie czułym, którym posługiwać się miała, gdy zatrącała o niego w rozmowie z córką. Niebezpieczny czas wrócił świeżość uczuć niepew- nych trwania. A on, jak zawsze w powszedniej oku- pacyjnej codzienności, zajęty był dziwnymi spra- wami. — Miałbym fantastyczny interes, pięćset opon, ale jak tu nawiązać kontakty na nowym nazwisku? Skąd wiedzieć, z kim tu można, a z kim nie?... pięć- set opon — martwił się głośno. Starszy pan przez dwa ostatnie dni mieszkał u Zyg- munta. Niezwykle przypadli sobie obaj do gustu. Wzajemna sympatia zmaterializowała się już na drugi dzień w owych pięciuset oponach. W zgodzie z prawami handlu w owym czasie, Zygmunt nie tyle zaoferował towar ciężki i niewdzięczny do transportu i ukrycia, ile lotną i nadającą się znako- micie do spieniężenia wiadomość. Wiadomość ta — choć dotyczyła przedmiotów spo- czywających spokojnie gdzieś aż w magazynach w pobliżu Fortu Bema — miała zrobić z miejsca tu, na dolnym Mokotowie, zawrotną karierę. Oto z okazji odprowadzania gościa do furtki napotkano matkę Jerzego. „Pan Gołębiowski" został zaprezen- towany gospodyni lokalu, i tak w rozmowie na ogro- dowej ławce wypłynęła raz jeszcze sprawa opon. Nie darmo ojciec Stacha twierdził, że dobre intere- sy obecnie, kiedy towar bez mała zdematerializował się, polegają na inteligentnym prowadzeniu rozmo- wy. Oto matka zawołała Jerzego. 'Chłopak wszedł jakiś nieuprzejmy, aż na widok zmieszanego spojrzenia Aliny — tak już po imieniu nazywał ją w myślach — dałby sobie sam w nachmurzoną gębę. Na prośbę matki, by zaszedł do pana Kosiorka z wiadomością o oponach, nie pytając o szczegóły wyszedł na ulicę. Kosiorek był u siebie. — Pięćset — zastanowił się na moment ze ściągnię- tymi brwiami. — Ile? — zapytał zaraz. — No, pięćset — zniecierpliwił się Jerzy. — Ile ma kosztować? — powtórzył z pobłażliwym uśmiechem Kosiorek. Jerzy nie wiedział. Nie miał ochoty wyglądać na nierozgarniętego głupka. Wzru- szył ramionami. — Nie zajmuję się pośrednictwem — palnął. — Skoro rzecz jest interesująca, zaraz skontaktuję pana z kimś, kto sprawę załatwia... Po półgodzinie „pan Gołębiowski" powrócił. Od progu wylewnie podziękował za umożliwienie mu znajomości z panem Kosiorkiem i przeprosiwszy za 32 natręctwo, raz jeszcze zaszedł do pań. Radosny gwar zza drzwi świadczył o dokonaniu transakcji. •— Przecież nie możemy w drugim dniu pobytu przyjmować obcych mężczyzn — wypychała męża po jakimś czasie pani Wanda. Zbliżała się godzina policyjna. V liczka, na której mieszkał Jerzy, była tak odludna, samotnicze wille miały wokół siebie tyle powietrza i spokoju, że umieszczony kredą napis „Nur fur Deutsche", który obiegał podstawę jednej z dwu stojących na niej latarń, był nie tyle świa- dectwem ryzykanckiego męstwa autora, ile jego szacunku dla zasad bezpieczeństwa pracy. Mimo że napis niedwuznacznie obiecywał Niemcom wywieszanie na latarniach, żaden z nielicznych do- zorców nie czuł się w obowiązku ingerować poza te- ren swojego podwórka. Nawet ten od Kosiorków, wsławiony zamalowaniem smołą uczynionego w po- przek chodnika napisu: „Pawiak pomścimy", w tym wypadku zachował pełną neutralność. Dopiero paź- dziernikowe deszcze jęły powoli nadkruszać zuch- wałość kredowych znaków. Obserwował to Jerzy dzień w dzień, jeżdżąc na wykłady podchorążówki. 'Był upokorzony tym, co robi, szczególnie że w ni- czym nie zmienił poglądów, i cała konspiracja wy- dawała mu się ową jałową, zmywaną przez deszcz mazaniną. Był w gorszej sytuacji od wszystkich ko- legów na kursie, którzy wkuwając regulaminowe tajniki karabinowego zamka przekonani byli, że bardzo szkodzą hitlerowskiej potędze. Świadomość, że robi się coś „dla ratowania godności", nie rato- __ wała tej godności, ale odwrotnie, upokarzała. Cóż dopiero, gdy była ona w dodatku tylko wątłym, choć umacnianym przez niego pozorem. Zdawał so- bie sprawę, że zrezygnował z niezależności po pro- stu pod naciskiem kompleksu, jaki zaczął się w nim pojawiać wobec każdego chłopczyka w butach z cho- lewami i z chmurnie tajemniczym wyrazem twarzy. 33 3 — Kolumbowie Parokrotne wizyty Zygmunta z jakimś kolegą u Ali- ;,-ny zbyt blisko były dnia, gdy prosił go o ,,'wciągnię- ,.:cie", by nie zdawał sobie sprawy z mizerii wew- nętrznych motywów. ,,Szare włosy, chuda!" — to nie było już żadną linią obrony. Brulion spęczniał od wierszy bałwochwalczych i zuchwałych, postępy i» małych Kosiorków były zupełnie nieznaczne, na którymś zaś wykładzie o broni major Junosza, zaszedłszy podchorążego podstępnie z tyłu, schwytał w garść jakieś notatki, których czynienie z uwagi na konspirację było zabronione. Szczupła, rasowa twarz siwiejącego oficera pokryła się purpurą. — Sześć dni ścisłego — wyszeptał do siebie,—Sześć —dni paki — pouczył głośno, po ojcowsku podko- mendnego — sześć dni dostalibyście za coś. takiego w innych warunkach... ,— Ja szyfruję — wybełkotał podchorąży. Niewiele z ,,zaszyfrowanych" treści zbadał komen- dant kursu, wystarczyło to jednak, by zdał sobie sprawę, że notatki nie dotyczyły ani kalibru, ani nośności, o których była mowa na wykładzie. Jerzy poczuł przedsmak tego, co w normalnym wojsku określano słowem ,,podpaść". To on musiał przera- biać wzorcowo ,,padnij—powstań". (Wykłady odby- wały się w pomieszczeniu zbyt ciasnym, by cała drużyna mogła wykonywać zaplanowane ewolucje. Na szczęście, lokal, choć nieobszerny, należał do ludzi zamożnych i Jerzy padając na dywan nie obtłuki- wał sobie łokci). To on odnajdywał azymut według busoli, z którą bohatersko przywędrował major na wykład, i był ostatnim, gdy przychodziło ,,oddawać strzał", bez naboju wprawdzie i tylko do ustawio- nego w rogu pokoju fikusa w doniczce, lecz za to z prawdziwego pistoletu. —. Co się przejmujesz! -— uspokajał go któregoś dnia Zygmunt. — Zapytaj kiedy majora o szablę-pi- stolet, a zaraz pójdziesz w łaski... — Szabla-pistolet? Zygmunt w krótkich słowach opisał dzieje dokona- nego przed wojną wynalazku majora, który, przeję- ty troską o zmniejszającą się funkcję kawalerii w —nowoczesnej armii, postanowił wzmóc jej siłę og- 39 niową. Otóż umieściwszy przy pomocy pułkowego rusznikarza rewolwer w rękojeści szabli''stwierdził, że kawaleryjska szarża wkracza w nową erę, stając się znowu — miał na myśli zapewne powrót do tra- dycji husarii — rozstrzygającym elementem nowo- czesnej taktyki. Próba dokonana w jednym z puł- ków strzelców konnych, w którym akurat służył major, ukrywający się dziś pod pseudonimem Juno- szy, skończyła się tragicznie: postrzeleniem w galo- pie kogoś z komisji zebranej dla oceny nowego orę- ża. — Kpisz? — zainteresował się żywo Jerzy. — Ani słowa, znam to od jednego z oficerów, który był w tym samym pułku co Junosza. Mówię ci, po- wiedz mu, że słyszałeś o takim wynalazku, który z braku czasu nie został opatentowany i wprowa- dzony przed wrześniem, a zaraz da ci spokój... " Tego dnia spadł pierwszy nieśmiały śnieżek. Jerzy był niespokojny i gniewny. Do dziś nie mieli węgla. Myśl o tym, że matka znów może zimować tak jak w ubiegłym roku, upokarzała go głęboko. Z drugiej strony, prosić o pożyczkę czy raczej o większą za- liczkę Kosiorka było przykrością, na którą do dziś nie umiał się zdecydować. Nie tak dawno wręczył mu ,,Biuletyn" zawierający kolejny Dekalog Praw, i Obowiązków Dobrego Polaka, wydany przez Kie- rownictwo Walki Cywilnej. Potem dekalog dla le- karzy (zalecający wydawanie fałszywych zaświadczeń o stanie zdrowia w wypadku zagrożenia wysyłką do Niemiec) i następny, szczególnie w wypadku Kd- siorka aktualny, a przeznaczony dla ,,przemysłow- ców i fabrykantów". Mówił on o patriotycznym obowiązku pomocy pracownikowi i zawierał zakaz fałszowania środków żywności sprzedawanych na kartki; ten właśnie punkt Jerzy podkreślił niebies- kim ołówkiem, z subtelną aluzją do wartości sztucz- nego miodu Kosiorkowej produkcji. Teraz prosie rzeźnika o zaliczkę... Najgorsze w tym wszystkim poczucie własnej bez- silności. Miał prawo zabrać jakikolwiek z załadowa- nych węglem wagonów, na które, jak wygłodniałe wróble na koński nawóz, spadały roje kilkunasto- letnich „speców"; bahnschutze zresztą strzelali do , nich jak do wróbli. Zygmunt twierdził, że ów Bebe, 3» który rezyduje obecnie na Dworcu Wschodnim, ustrzelił pięciu w ciągu tygodnia. Tak, miał prawo, ale nie miał siły. Ba, miał prawo zabrać któryś z wozów rozładowywanych przez umorusanych lu- dzi przed piwnicą Kosiorka. Tak, miał prawo, ale nie miał siły. Za jedyne stanowisko godne jednostki silnej uznawał bezwarunkowy dyktat własnej woli i sumienia, cóż, kiedy owa wola nie miała najmniej- szej egzekutywy. Może jakieś pragnienie kompensaty własnej bezsil- ności tkwiło w niespodziewanym zapale, z jakim przygotowywał się do podchorążackiego egzaminu na zakończenie kursu. Przez parę ostatnich dni z podręcznika dowódcy plutonu korzystał nawet na tramwajowych pomostach, budząc popłoch tchórzli- wych i uważne spojrzenia bardziej świadomych to- warzyszy podróży, podejrzewających prowokację. Wykuł wcale porządnie taktykę, naukę o broni, ba, nawet pogardzaną musztrę miał, dzięki prześlado- waniom Junoszy, w małym palcu. Ale major umiał atakować nieprzyjaciela w najsła- biej bronionym punkcie. Już pierwsze pytanie, na temat zmiany warty w garnizonie, wzbudziło po- płoch Jerzego. Gdy następną odpowiedzią odkryć miał tajniki manewrowania pocztem sztandarowym w czasie defilady, zgłupiał zupełnie. — Służba garnizonowa opanowana bardzo słabo — podsumował już komendant kursu. Jedynie fakt, że majorowi śnił s?-ę wypadający ząb, ocalił Jerzego. Tak. Taki ząb — wiadomo: nieszczęście. Junosza je- chał na punkt egzaminacyjny w bardzo złym na- stroju. Trzeba przyznać, że wiózł wszystko, co po- winien: pistolet ściśnięty paskiem gniótł go nieprzy- jemnie w brzuch, w spoconej ręce ukrytej w kie- szeni zaciskał busolę jak kapitan błądzącego statku. Gdy wyszedł z zatłoczonej siedemnastki, rozejrzał się szybko. Ale — wbrew snom — na ulicy był spo- kój. Teraz umyśliwszy, że odniesienie broni nakaże synowi gospodarza lokalu, któremu dał z radości najwyższą lokatę na kursie, był już w lepszym hu- morze. Tylko dlatego, nie obolawszy jeszcze nie lu- bianego abiturienta, zadał mu parę pytań z innej dziedziny. Tu Jerzy odpowiadał bez zająknięcia, i; — Głupiś, trzeba mu było o tej szabli-pistolecie...— —zgromił go na drugi dzień Zygmunt dowiedziawszy —się, że kolega jako jedyny wśród plutonowych —i kaprali został „podchorążym bez stopnia". Może z uwagi na żywą w nim jeszcze pamięć odpisywa- nych klasówek z polskiego czy zagrań w szkolnej drużynie futbolowej nie opuścił go jednak i Jerzy został przydzielony do jego drużyny w formującym się plutonie dywersyjnym. W czasie gdy piętnowano Jerzego za zaniedbywanie wiedzy o tajnikach służby garnizonowej, na południe od Stalingradu Niemcy dotarli do Wołgi, biorąc miasto w żelazny klucz. W czasie gdy ćwiczył już na dywanie „padnij — powstań", 70 dywizja ra- dziecka ze stanu 10 000 ludzi straciła 9 200, w Afry- ce szalały „rozstrzygające" ofensywy, Francuzi to- pili w Tulenie swą flotę... Odkąd skapitulował i zde- cydował swój udział w tym bodaj, co się działo w kraju, coraz boleśniej odczuwał nicość całej tej za- bawy. Starczyło tego, by wracając do domu skłonić się Alinie ze specjalnie zamyśloną twarzą lub też oddawszy mieszkanie na wykład obserwować, czy ona widzi, co się tu dzieje. Ale czujny krytycyzm sumienia zaczął teraz dręczyć Jerzego w nowy spo- sób. Przeczytawszy w „Biuletynie Informacyjnym" o wy- roku na szefa Pawiaka, na drugi dzień po przydzia- le do Zygmunta zaczął nudzić go na temat akcji. — Ja rok mam drużynę i co, jeden wyroczek robi- łem... Spokojnie, spokojnie... — odparł Zygmunt. — Nie martw się. Mamy przejść do dyspozycji „Egzekutywy" — mile zabrzmiała groźna nazwa ko- mórki wykonującej wyroki — u nas bida z ludźmi. No tak — dodał na zdziwione spojrzenie Jerzego. — Kolumb przeszedł do Dywersji z Szarych. Szeregów, a nasza komenda ma umowę z „harcerzami" — to szydliwie — że z robót „Egzekutywy" będą wyłącze- ni. Tak jak i kobiety poniżej lat dziewiętnastu. Sub- telni, co? — Jak to? — zaprotestował Jerzy. — Kolumb sam wspominał, że omal nie wpadł przy pierwszym wy- roku. — Ee — machnięcie ręki Zygmunta — on po prostu plakatował. wyroczek, W marcu. Widzisz, wstydzi się przyznać, ambitny — zachichotał lekceważąc akcję, która zatrzymała warszawiaków przed paro- ma setkami plakatów obwieszczających działanie pod- ziemnego sądownictwa. — No więc, spokojna głowa, jeszcze będziesz miał za dużo robótek. A na razie pracuj na chlebuś — zakończył. : J Jerzy spokojnie kontynuował ,,pracę". Wychodząc na lekcję do Kosiorków cierpł cały -z nienawiści do dorobkiewiczowskiego luksusu. Ko- siorek, mając multum spraw na mieście, często wy- najmował na cały dzień rykszarza, który nieraz cze- kał na pryncypała właśnie w porze, o której Jerzy rozpoczynał lekcję. Kiedy któregoś dnia pomyślał, że na miejscu tego chłopaka wyrżnąłby w spasiony kark i wywaliwszy rykszę do rowu poszedł kraść, ścięło go smutne przypomnienie, że właściwie tak samo służy Kosiorkowi. Kiedy schodził już tak ze- lówki, że zaczynała przeglądać skarpetka, i włożył :na nogi drewniaki, odrzucił dumnie przyjacielską „pożyczkę" Zygmunta. - Konspiracja polega na chodzeniu cicho. Jeśli bę- dziesz hałasował drewniakami, wyleję cię z druży- „ny — żartował po koleżeńsku zwierzchnik, znający drażliwość Jerzego. -Jerzy wzruszył ramionami. Stawiał się tak po to -tylko, by za tydzień, w dniu Wigilii, otrzymać z rąk wzruszonej matki nowe półbuty, wiedząc przecież, -że może to być jedynie dyskretnie zamaskowany prezent Kosiorka dla preceptora dzieci. VI ^olumb zamieszkał w ,,skrzynce". Był to lo- kal „spalony", lecz cudem wciąż jeszcze nie opieczę- towany. Właściwi mieszkańcy zniknęli z okazji ja- kiejś wsypy, mieszkała tam nieustraszenie jedynie głuchawa staruszka, krewna pani domu. Ona pro- 38 wadziła punkt kolportażowy i umożliwiała eksploa- tację mieszkania dla celów bezpiecznego przekazy- wania niebezpiecznych materiałów. Kolumb wolał mieszkać w niezbyt bezpiecznej skrzynce niż razem z matką i siostrą. Tego jednego bał się prawdziwie. Wyobraźnia, śpią- ca w innych, o wiele groźniejszych okazjach, tutaj męczyła go po nocach dziwnymi snami, pełnymi sy- jońskich gwiazd, zatłoczonych, a nigdy nie widzia- nych uliczek getta. Dwukrotnie był u matki na Mo- kotowie. Kochał „staruszkę" i szanował bez miary. To ona, nie ojciec, była powiernicą jego wypraw jeszcze w Małym Sabotażu. To ona szyła mu czer- wone slipy z chorągwi ze swastyką, którą przyniósł z pierwszej ekspedycji. Ona niedawno, oddając pocerowane spodnie, choć oczy miała czerwone od łez wypłakanych nad dwo- ma czystymi, symetrycznymi dziurkami od kuł, nie powiedziała ani słowa. A żeby tak dostał wtedy w kostkę, brr? A mimo to mieszkać razem nie chciał. — Mnożymy ryzyko, i wy, i ja — mówił do matki. —• Za błąd jednego płacilibyśmy we troje — wy- wodził utwierdzając się we własnej decyzji, wciąż niezbyt jej pewny. Zamieszkał zresztą w skrzynce w dniu, w którym kolportaż przeniesiono gdzie in- dziej. Wystarczyło to, by uważał się za szczęśliwego lokatora wspaniałego mieszkania „bez skazy, z tele- fonem" — jak kończył relację Zygmuntowi. Chwila jego przeprowadzki wypadła akurat na moment na- dejścia wiadomości o ,,sylwestrowym wieczorze w terenie". Po raz pierwszy Dywersja uderzyć miała szerokim frontem na niemiecki transport. Zniecierpliwiony rykszarz, z którym zajechał przed dom, by zabrać swoje rzeczy od Zygmunta, dwu- krotnie dzwonił do drzwi z awanturą, że nie myśli dłużej czekać. „Już idę, już" — zbywał Kolumb i wracał do pokoju, w którym radośnie podnieceni koledzy otaczali majora Junoszę, dopytując się o szczegóły zamierzonej akcji. Trudno było im się rozstać, choć na dziś nie było żadnej roboty. Mate- riał wybuchowy do min miał być przywieziony jutro. ; : — Z tym jest pewien kłopot. Na punkt'-przyjdzie 39* dziś paczka plastyku, chciałbym mieć ją zaraz w domu. — Na który punkt? — Zygmunt podchwycił inten- cję dowódcy. — U babci. Kolumb drgnął. A więc jego nowe mieszkanie uży- wane było również jako skrzynka Dywersji? —i Likwidujemy tam nasze sprawy, to będzie już. ostatni przekaz na ten adres, więc możemy go tro- chę zdekonspirować — major patrzy na Zygmun- ta. — Może tam kogoś poślecie i jeśli paczka jest, od razu ją do mnie. Zygmunt uśmiechnął się. — Dobra, dobra... Major Junosza miał do niego stosunek ojcowski. Ko- lumbowi nieraz żal było tego starego, który chyba musiał stracić syna podobnego do Zygmunta. Żal mu go było, bo chłopak obok stosunku pełnego adiu- tanckiej, służbistej gotowości objawiał jakieś nie- uchwytne lekceważenie. — Zawieziesz tę pakę do niego, co? — spytał w chwilę potem Kolumba. Stach obejrzał się na Antka, siedzącego po swojemu w milczącej kontemplacji własnych butów. Ich dia- belski szofer, który potrafił niedawno gnać po War- szawie dziewięćdziesiątką, sprawiał wrażenie zupeł- nego niezguły. — Antek miał mi pomóc z rzeczami... Jakby już coś było, to może by on... — zaszeptał niepewnie, umy- kając spojrzeniem w bok. — Co, może tam w lokalu czeka już kobieta?-Ostro zaczynasz na nowym mieszkaniu. — Zygmunt był jak jasnowidz. — A ona zostać po policyjnej nie może, co? — współczuł. :. Za chwilę coś tam poszeptał z Antkiem i wrócił do majora. Mieszkanie Junoszy znali wszyscy z ich grupy. Major, który bał się panicznie wszelkich ob- ciążających rzeczy, miał niewiarygodnie lekkomyśl- ny stosunek do ludzi, jakby całkowicie lekceważył możliwość niebezpieczeństwa z ich strony. Po pro- stu nie miał wyobraźni lub też bał .się do tego stop- nia, że prolongatę strachu przyjmował na wszelkich warunkach, choćby na procent absurdalnie wysoki z punktu widzenia techniki konspiracji. On to kie- dyś wolał dać swój adres czterem wychowankom, z których potem .uformował się „sztab" dywersyjnej grupy, niż jechać na wykład obciążony pistoletem. Kolumb nie miał czasu. Gotów się spóźnić na spot- kanie z Basikiem. W czasie gdy koledzy ustalali ter- min jutrzejszej zbiórki, nerwowo doładowywał wa- lizę. Właśnie klęcząc na opornej pokrywie mocował się z paskiem, gdy zbliżył się Zygmunt. — Nie będziesz przypadkiem jutro z rana u matki, co? — zagadnął półgłosem. Kolumb podniósł twarz czerwoną z wysiłku, pokrę- cił przecząco głową. — Bo nie mam przez kogo posłać wezwania do Je- rzego... Pas „złapał" właściwą dziurkę. Kolumb podniósł się z klęczek. — Czy tyś temu... twojemu Jerzemu mówił, że to moja rodzina? — zapytał otrzepując ramię. — Nie. — To nie mów. — Zgoda. Więc rano tam nie będziesz? — Nie. Zresztą Jerzy i tak widzi, że tam chodzę, więc niechby była i rodzina, ale nie matka i siostra, prędzej żona z teściową, co, Zygmunt? Kiedyś ci wytłumaczę, o co mi chodzi... — plątał się czerwo- ny po krańce uszu i zaraz ująwszy walizę, wycho- dził przygarbiony niewielkim przecież ciężarem. Antek ruszył za nim. — Biedny Machabeusz — mruknął Zygmunt do sie- bie, wzruszając ramionami. — Może już jest? — Antek usiłował po swojemu pocieszyć Kolumba. — Kto? — warknął tamten lokując walizę. — Nogi będziemy trzymali na niej. tłumaczył współczu- — uspokoił rykszarza — No, ta paczka Junoszy... — jąco Antek zajmując miejsce. — Pod wiaduktem zejdziemy Kolumb. „Już mu Zygmunt musiał powiedzieć, że w miesz- kaniu mam się spotkać z dziewczyną" — pomstował w myślach na kolegę. „. Wyjeżdżali na gładką trasę ulicy Mickiewicza. Chy- botliwy rowerowy wózeczek, który dotąd jak drob- na łódka na dużej fali kołysał i szarpał nieznośnie, teraz popłynął łagodnie. W pewnej chwili Antek od- wrócił twarz: z bocznej uliczki wyjeżdżał wóz, węg- larz prał batem zad wynędzniałego konia. Odkąd, rok temu, na jego oczach gestapo utłukło mu ojca, chłopak zdziwaczał. To on przy pierwszej okazji, w akcji, wbrew wyraźnym rozkazom zastrzelił rozbro- jonego już żandarma i on w drugiej, gdy wypadło mu pilnować dwóch Niemców, przyłapany został na tym, jak odłożywszy parabelkę gładził małego kota, którego, przebiegając, kopnął któryś ze zdenerwo- wanych chłopaków. — Wysiadamy — trącił go za chwilę kolanem Ko- lumb. Podjeżdżali już do sporej stromizny wiaduktu i słychać było, jak z tyłu sapie zmordowany ryk- szarz. — Przecież płacimy — wzruszył ramionami Antek, który programowo niszczył w sobie wszelkie współ- czucie wobec człowieka. W nowym mieszkaniu oczekiwanej paczki nie było. — Tak, wiem, wiem: ,,Czy pani czeka na pozdro- wienia? — Tak, od Genia" — staruszka żywo pow- tórzyła hasło i odzew. —i Musisz tutaj poczekać — zadecydował Kolumb wprowadzając kolegę do swojego pokoju. Rzucił wa- lizkę na łóżko, szybko przeczesał włosy, zmienił ka- pelusz na tramwajarską czapkę i ruszył ku wejściu. Znał wrażliwość Basika na wszelkie zewnętrzne przejawy konspiracji i odkąd chodził na papierach pracownika MZK, chętnią ozdabiał głowę tym na- kryciem. Czekała, jak zawsze, w ,,Martenie". Dym zdawał się unosić zatłoczone wnętrze w nierealną krainę bez- cielesnych ludzkich cieni. Ale cienie te żyły jakimś łapczywym, Nerwowym życiem. Oto stolik konspi- ratorów — wysoko nad podłogą świecą czarne „szklanki" cholew, rozmowa jest cicha, ale gest ręki młodego blondyna, odrzucającego włosy z czoła ner- wowym szarpnięciem głowy, oznacza niechybnie re- petowanie pistoletu i dla wszystkich jest widoczny. Obok dyskutują zaciekle dwaj panowie z zaciśnięty- 42r mi pięściami. Oczywiście, gdy przechodzisz koło ich stolika, podsłuchasz kurs „twardych"; kończą jakąś transakcję. Zaciśnięte pięści jednego z nich zawie- rają na pewno parę złotych „świnek". Dwaj starsi panowie, układając z zapałek groblę na zalanym kawą blacie stolika, z pewnością kończą spór o ju- trzejszy wygląd frontu wschodniego, penetrując przenikliwymi mózgami tajemnice sztabów general- nych. Tam w kącie głośny śmiech. Śmieją się ludzie trzeźwi i spokojni. To pewnie któryś z nowych ży- dowskich kawałów. Bo choć Żydzi umierają, one żyją nieustępliwie. I w tym wszystkim przy stoliku w kącie — ona. Oczywiście, czyta „Falę". Kolumb rzuca się tam co prędzej, by z miejsca zlikwidować hańbę. Ale ona nie jest dziś w nastroju bojowym. — Masz — wręcza mu pismo, nim zaczął kazanie. — Czekałam na ciebie... — wypomina mu spóźnienie. Kolumb siada, rozgląda się za kelnerką, jakby tej herbaty czy kawy potrzebował natychmiast. Ma znowu powiedzieć, że nici z uplanowanego na dzisiaj spotkania w nowym mieszkaniu. Baśka chce go roz- chmurzyć i mówi z miną poważną: — Mam zaproszenie na Sylwestra. Co, nie rozu- miesz? — śmieje się cicho. — Umówiłam się z jedną z koleżanek: przyszła do matki prosić, żeby mnie puściła niby do niej na tego Sylwestra. A ty nic nie rozumiesz — rozgniewała się na jego pochmurną minę — po prostu bujnęłam w ten sposób matkę i możemy być razem... Kolumb uśmiechnął się jakoś nieporadnie. — Kiedy właśnie ja nie będę mógł. ' — Co, nie możesz bez rodziny? — była już rozgnie- wana. — Nie, to nie rodzina — uśmiechnął się wyniośle — będziemy tak wiwatować, że o tym usłyszysz... — usiłował z ulgą zagadać tamten zaplanowany przez nią wspólny wieczór, bo miał paskudniejszą histo- rię z dzisiejszym, zamurowanym przez fatalny pla- styk Junoszy. Dwukrotnie w ciągu wieczora dzwonił do staruszki i za każdym razem okazywało się, że kolega jeszcze czeka, a „paczki dla Genia" nie było. Siedzieli oso- wiali. Dopiero na dwadzieścia minut przed godziną poli- cyjną doczekał się Antek przesyłki. Jeszcze staro- wina nie zamknęła dobrze drzwi za posłańcem, chło- pak stał już koło niej. — W co pan weźmie? — broniła mu starowina ma- łej, nieforemnej, owiniętej w gazetę bryły. — W rękę... — wyrwał, pożegnał. W bramie zderzył się z wchodzącym Kolumbem. Był sam. Wściekły. — Jest plastyk! — zawiadomił go i już był na ulicy. Kroki przechodniów dopingował pospieszny klask kopyt dorożkarskiego konia. Zęby chociaż ryksza. Jest, jak przywołana jego myślą. Rykszarz nie chce jechać, ale usłyszawszy adres godzi się — snadż w kierunku jego „garażu". Jadą szybko. W którejś bramie mijają grupę czterech granatowych. Poli- cjanci stoją naradzając się niespiesznie. Jest jeszcze. kwadrans do godziny policyjnej. — Halt! — pisk opon hamującego pojazdu. Ryksza przyhamowuje długo —• jest lekka. Antek nie czeka. Zeskoczył w bok i wali uliczką, ściskając swą pa- czuszkę. Nikt go nie goni. Na głównej ulicy rykszarz klnie przez zęby, gdy na jego wózek ładuje się wrzeszcząc i wygrażając pijany, tłusty feldfebel. Antek skręca w pierwszą w prawo. Idzie szybko, prawie biegnie. Znów w prawo. Numer, prędko nu- mer! Ledwo, ledwo pełga niebieska żaróweczka. Ktoś idzie z przeciwka. Zęby choć wiedzieć, czy plastyk wyrżnięty o bruk wybuchnie bez żadnego zapłonu, czy też padnie bezsilny jak plastelina. Na szczęście ten zbliżający się ktoś jest niegroźny. Boi się jak on. Skręcić w bramę. Pierwsze piętro. Dzwo- nić dwa razy. Drzwi otwiera sam Junosza. — Jest — wręcza mu paczkę Antek i bez słowa zbiega po schodach. Mieszka niedaleko, o parę, ulic. Junosza zamyka drzwi. ; — Sporo! — waży w rękach przesyłkę i wraca do pokoju. — Co takiego? — indaguje go spłoszona małżonka. — Paczka z punktu. — Z którego, może od starej Zawadzkiej? „Od Ge- nia"? Przed żoną major nie ma tajemnic, ale marszczy ta- 44 jemniczo brwi. Bez słowa odwija papier. Jeden, dru- gi. Nagle osłupiał, opuszcza ręce. Na stole leż|y okrągła i świeża osełka masła. Pani klaszcze w ręce. —' Widzisz, jaki ten Włodek dobry, pamiętał! Włodek to imię ich przyjaciela, inspektora jednego z podmiejskich okręgów. Gdzieś niedaleko pada strzał. Major powoli odwraca głowę i patrzy w ciemne okno. Już jest cisza. laledwie czterech ludzi miał wytypować Zyg- munt od siebie. Wybranie całkiem zielonego „pod- chorążego bez stopnia" było niewątpliwie aktem protekcji, której rozmiarów Jerzy nie był nawet w stanie docenić. Na drugi dzień stawił się już na pół godziny przed wyznaczonym -terminem. Na tap- czanie leżały trzy ciemne, chude steny. Zygmunt palił papierosa składając parabelkę. Przywitał Je- rzego mrukliwie i jakoś serio. Bąknął tylko coś, że Czarny Olo z Kolumbem przyjadą samochodem, i powrócił do swoich manipulacji. Za chwilę zaczął napełniać magazynek. Jerzy przysiadł obok na krze- śle i wziął ze stołu zapasowy. Z przyjemnością wtła- czał obły, gładki kształt drobnych naboi w łakomy, lecz dający łagodny, przyjemny opór wlot maga- zynka. Położył go przed Zygmuntem z jakimś ża- lem. Obejrzał się na steny. Koścista, ascetycznie chuda struktura żelaznego pee- ma 'nie miała w sobie eleganckiej urody parabelki, ale obiecywała rzetelność. — Prawdomówny rozpylacz — podjął Zygmunt spojrzenie kolegi. — Pobaw się nim, rękę przyzwy- czaisz — zezwolił łaskawie, krzątając się wokół kil- ku paczek porozstawianych po kątach pokoju. Gro- madził je na tapczanie obok broni. Powoli zaczął w nich obu zwyciężać młodzieńczy nastrój wyciecz- ki. Samochód prowadzi Antek. Myśl, że jedzie na wyprawę z całym „czołem" dywersyjnej drużyny, połechtała ambicję Jerzego. Chcąc się okazać na po- ziomie, nie wypytywał Zygmunta o szczegóły. Kiedy wiązał paczki zawierające minerskie ładunki i zapalniki, omotywał w worek peemy, czuł się jak przed laty dopinając plecak na wakacyjną wypra- wę. W pewnej chwili zawstydził się spostrzegając, że stoi w ciepłym pokoju już w płaszczu, z peemem przewieszonym przez szyję, podczas gdy Zygmunt krząta się spokojnie w rozpiętej marynarce. Ale okoliczności sprzyjały dziś jego debiutanckiej tre- mie. Właśnie w momencie gdy zawstydził się swej gorliwości, usłyszał warkot silnika małej ciężarówki. Mógł wyjrzeć oknem i spokojnie zapiąć płaszcz. — Czekają — rzucił do Zygmunta i obracając się w jego stronę — zbaraniał. Szef lewą ręką chowając pistolet za pasek od spodni prawą przeżegnał się chyłkiem. Przecież to z nim, z Zygmuntem, wagaro- wali systematycznie z wszystkich niedzielnych zbió- rek, gdy gimnazjum w karnych szeregach maszero- wało do kościoła. To w takich dniach na podmiej- skich błoniach formowało się słynne zgranie lewego łącznika -szkolnej drużyny ze skrzydłem. A ile kpin z wykwintnego Pana Boga (boga — myślanego ma- łą literą), nieruchawego jak gruby bek w gim- nazjum Batorego. Ale w tej chwili Jerzy nie miał nawet czasu na zdziwienie. Ruszył ku drzwiom, nieco przesadnie wyprostowany przez stena," usztywniającego pod przyciasnym na takie okazje płaszczem, z dwoma paczkami w rękach. — Dawaj — wychylił się Kolumb spod brezentowej budy. Zrobił ruch, jakby chciał niedbale rąbnąć wy- jętą z rąk Jerzego paczką w kąt wozu, i roześmiał się hałaśliwie na jego wystraszony gest. W półmroku napiętej budy było przytulnie i swoj- sko. Władował się tu jeszcze Czarny Olo, służbiście ustąpiwszy Zygmuntowi miejsca w szoferce. — Nie siadaj na tym — przestrzegał go Jerzy, gdy wóz szarpnął ruszając z miejsca. Charakterystyczny przedwieczorny ruch ostatniego grudniowego dnia. Tramwaje obwieszone ludźmi. W ścisku na pewno żebrzące dzieci akcentują właśnie nową, z okazji Nowego 'Roku ułożoną zwrotkę: Siekiera, motyka, bimber, szklanka, W nocy nalot, w dzień łapanka, Siekiera, motyka, piłka, młot, Wracaj, draniu, wreszcie stąd... Jerzy zagwizdał popularną nutę. Czarny Olo popra- wił się na siedzeniu i jął gmerać po kieszeniach. Sa- mochód zwolnił na ruchliwym skrzyżowaniu. Wi- dzieli teraz wyraźnie twarze przechodniów. Kobieta w chustce, w ogromnych oczodołach zostało coś do patrzenia, to nie oczy chyba, ta wypalona nędzą ma- teria bez koloru i blasku. Facet w kapeluszu. Na guziku — tam, gdzie schodzą się puszyste smugi wydrowego kołnierza — pałęta się mała paczuszka, noworoczny upominek. Kilku żołnierzy z plecakami. Gardłowo sobie coś tłumaczą. Zabłądzili w obcym, wrogim mieście. Samochód rusza, lecz hamuje nagle, aż Jerzy zderza się głową z Kolumbem. Sły- chać krzyk Antka. Olo gwałtownie rozpina płaszcz. „Jak głupio wpadamy" — rozpaczliwa myśl prze- latuje przez głowę Jerzego, nim rozróżnił słowa, którymi Antek bluzga na pijanego przechodnia. Ru- szają. Jerzy wygląda wychylony spoza brezentu. Zimna struga powietrza ochłodziła mu twarz. Odczuł gwałtowną tęsknotę za wypowiedzeniem tej chwili. Siedział na jakiejś desce, miotany wstrząsami lekkiej ciężarówki. Obok niego Kolumb, Czarny Olo przyciśnięty do ściany szoferki, zamyślony, z dłonią wsuniętą pod płaszcz, jakby sięgał po portfel: cię" szy rękę dotykiem stena. Odczuł patetycznie całą odległość, jaka dzieli ich trzech tutaj — uzbrojo- nych, czytających niby jawnie swoje pismo, gna- jących gdzieś na pohybel wrogowi — od tych ciem- nych, małych, cichych i rozkrzyczanych ludzi, któ- rych oto na ostatnich, przedmiejskich już ulicach Pragi mija rozpędzony samochód. Braterstwo z ty- mi trzema ludźmi — i tylko jakaś litość czy polito- wanie dla tej mnożącej się reszty. „Przecież dla nich, dla wszystkich, dla narodu dzieje się ta spra- wa między nami kilkoma" — mówi mu czujny roz- sądek... Nagle Jerzy obejmuje Kolumba ramieniem za szyję. — Pierwsza robota- — ogryziony paluch Kolumba ląduję na czole Jerzego, oko mruga, w kierunku Czarnego Ola, ale kuksnięcie, jakie wymierza pod żebro Jerzemu, jest protekcjonalnie serdeczne. „Starszego" doświadczeniem kolegę też rozpiera emocja — jadą robić pierwszy, bądź co bądź, pociąg. Kolumb rozpina płaszcz nie bacząc na dyndającego mu jawnie stena. Zima jest łagodna. Bure płaty ziemi wyłażą spod śniegu jak na przedwiośniu. Je- rzy zastanawia się przez sekundę, że wiosna jest teraz czymś równie nieosiągalnie dalekim, jak księ- życ, który unosi cienko narysowaną brew nad mi- janym lasem. Już jest zmrok, kiedy zjeżdżają na boczną drogę. Wóz szarpie zmieniając biegi, motor buczy coraz niższym basem. Rzadkie zagaję, brzozowe chyba — tak jasno migają pnie w ciemności. Motor gaśnie, ale nie słychać klątw Antka, widocz- nie postój jest planowy. Jerzy pierwszy ląduje na ziemi. Przy masce samochodu pręży się przed kimś Zygmunt. Racja, akcja ma być wiązana. Mają zami- nować tor, zlikwidować wojenny transport, a w ra- zie zdobycia użytecznego w warunkach konspiracji sprzętu, zamelinować go w oparciu o siły miejsco- we. Ktoś, wobec kogo Zygmunt przyjmuje tak służ- bową postawę, wita się z Jerzym. Kolejno podaje rękę Kolumbowi. Jedynie grzebiący się Czarny Olo nie zostaje przywitany w ten sposób, bo tamten już odchodzi rozmawiając z Zygmuntem. Z Antkiem, który nie rusza się od kierownicy, pogaduje trzech innych. W mroku pobrzękuje oporządzenie. — Ci się wybrali, przebrani za żołnierzy — wydzi- wia szeptem Olo patrząc na saperską łopatkę. Za- pomina, że jest to o sto pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Jerzy czuje, jak mocno i dobrze bije w nim serce. Żyje, żyje jak człowiek. A może i jak nietzscheański nadczłowiek? Przecież inaczej żyją ludzie — ci, którzy za dwie godziny będą w okupo- wanym mieście wznosić toasty: „Aby do wiosny!" Wszystko to ludzie, ale jakże inni, mniejsi od tych tu, nie znających się nawet z imienia... — Idziemy — rozkazał któryś z nieznajomych .na głos gwizdka z prawej strony zagajnika. Antek szczęknął cicho drzwiczkami samochodu. - — Jeden może na zmianę siedzieć w szoferce — rzucił przypalając papierosa od niższego z dwóch pozostających widocznie na miejscu. W słabym po- blasku zapałki młodziutka twarz nieznajomego skrzywiona była jak do płaczu. Widocznie osłonę ciężarówki uznał za śmiertelną krzywdę. Idąc krok w krok za przewodnikiem trzaskali łama- nymi gałązkami. Idący na końcu Olo co chwila prze- klinał, gdy nagi pręt gałęzi rozgarnianych przez idą- cych przodem uderzał go w twarz. W pewnej chwili, zdesperowany, użył groźnego argumentu: — Stuknie który mocniej w ładunek, polecimy do nieba! To widocznie poskutkowało, bo więcej już się nie użalał. Zaraz przystanęli zresztą na skraju brzeziny. Czekał tu na nich Zygmunt z czterema ludźmi. Je- den z nich trzymał oparty o ziemię erkaem. Spoj- rzeli z szacunkiem. — Pięćdziesiąt metrów przed nami tor... — Zyg- munt rozpoczął orientowanie grupy bojowej w cze- kającym ją zadaniu. Za minutę ruszyli gęsiego. Za dwie minuty Zygmunt wściekły tak, iż przysięgliby, że w ciemnościach widzą jego bladość, klął ich za „bezgłowie". Twarda zimowa ziemia nie puszczała, a oni nie wzięli łopatek. — Dawaj, dawaj — gorączkował się Kolumb usiłu- jąc kopać żelaziwem kolby stena. — Zostaw broń, Machabeusz — szczeknął nagle Zygmunt. Kolumb nie rozumiejąc, do kogo „szef" mówi, podniósł głowę. — Nie stenem — strofował teraz łagodnie Zygmunt, odwracając głowę. — Łopatkę ma któryś z wartowników przy samo- chodzie — meldował flegmatycznie Antek. — Nie ma czasu. Wlokłeś się tu jak za konduktem — szef przyciął niesprawiedliwie szoferowi znane- mu ze swych skłonności do ryzykanckiej jazdy. Założyli jakoś ładunki pod kolejowe progi, odpro- wadzili kabel do ciemniejącej kępy krzaków. Tu Czarny Olo jął się szarpać ze swoim minerskim ła- dunkiem. — Zapalnik elektryczny daje zapłon co do sekundy — mamrotał kończąc montowanie — ale strzeżo- nego Pan Bóg strzeże, zrobimy zapasowy zwyczajny, W pociągowy... Zygmunt udzielał instrukcji: — Ubezpieczamy od strony przejścia transportu. Po wysadzeniu w powietrze pociągu oddział leśny prze- prowadza likwidację eskorty, jeśli nie wystarczy jej początkowy fajerwerk. Nasze zadanie: zaryglo- wać i udaremnić ewentualną próbę odwrotu „nepla" w stronę niedalekiej stacyjki. O dwa kilometry da- lej jest następny przystanek, gdzie stacjonuje pięć- dziesięciu własowców. Zaalarmowanie ich mogłoby udaremnić przejęcie wartościowych elementów sprzętu z wysadzonego transportu. — Zygmunt „od- prawę" prowadził spokojnie i Jerzy nie był pewien, czy mu się zdaje, czy też po raz pierwszy zamilkło u „szefa" charakterystyczne „r". Jerzy z obsługą erkaemu pozostał po tej stronie to- ru, na której gospodarował Czarny Olo. Czekali. Cisza była ogromna. Jerzy leżąc w małym zagłę- bieniu gruntu słyszał swój oddech. W pewnej chwili, gdy usiłował szczelniej złączyć rozsuwające się pod nim poły płaszcza, przestraszył się szurgotu własnych łokci na zamarzniętej ziemi. Gdy za moment drgnął znowu, bo któryś z obcych, tych od erkaemu, zabijał po furmańsku ręce, za- wstydził się. Wstał. W tym momencie słabiutkie pa- semko światła grzmotnęło go po oczach jak błyska- wica. — -Olo, uwaga! — zaszeptał i rzucił się na ziemię gwałtownie, jakby pociąg, sygnalizujący swoje zbli- żanie się dopiero teraz, gdy przyłożył ucho do zie- mi, był tuż, tuż. Z ciemnego krzaka nadlatuje szept, to chyba woła czy pyta o coś Czarny Olo. — Co? co? — niecierpliwi się Jerzy unosząc się na łokciu. Ale tamten pracowicie liczy tylko dla uspokojenia: sto jeden, sto dwa, sto trzy... Zdyszany łomot szyn. Ziemia powtarza go coraz mocniej. Drży. To ziemia drży — Olo jest spokojny. „Czemu ten zapalnik taki śliski?'" — myśli zaciska- jąc spoconą rękę. „Nie wolno za wcześnie, nie wol- no za wcześnie... Jeszcze pięćdziesiąt metrów, jesz- cze pięć." 50 Olo włącza zapalnik. „Ognia!" •—-. słyszy gdzieś krzyk Jerzego i dopiero wówczas wie, że przepuścił' transport. Szarpie za przewód elektryczny, by uru- chomić dołączony zapalnik pociągowy. Góra gro- mów wali się z jakiegoś szczytu na ziemię. Żelazo o żelazo. Ginie krzyk łamiący się jak zapałki drew- nianych ścian. „Pali się!" — słyszy za sobą głos któregoś od erkae- mu i wtedy widzi, że lokomotywa leży na boku oto- czona mgłą pary, za nią dwa jeszcze wywrócone, wpędzone na siebie wagony. Nagle obalony pociąg . odzywa się. Jeden, dwa strzały. Seria. I już nie milknące wrzenie maszynowej broni. Eskorta zosta- ła w nie uszkodzonym wagonie. Jerzy nie wiedział, kiedy zaciął mu się sten. Szarpał się ze sprężyną. W porządku. „Po prostu wystrzela- łem już cały magazyn — zreflektował się z nagłym wstydem. — Do czego właściwie?" Ułożył się wy- godniej na boku i powoli zmieniał magazynek. Teraz zaczął odróżniać rodzaj wystrzałów. Pociąg rąbał równymi seriami cekaemu, podskakiwały też peemy, stukotały jak młotek karabiny. „Widocznie nasi nacierają" — pomyślał i jeszcze głębiej zawsty- dził się z powodu magazynku wystrzelonego z emo- cji w próżnię. Leżał w przymusowej bezczynności „ryglując" kierunek, w którym nic się nie działo, a tam... — Pociąg z tyłu! — usłyszał wołanie któregoś z ob- sługi milczącego dotychczas erkaemu. Z tamtej stro- ny sunie po drugim torze inny pociąg... Światło lokomotywy coraz bliższe. Przez szyny w ich kierunku przeskakuje Zygmunt. „Zatrzymać ich! Ostrzelać parowóz!!!" — przypada do ziemi pod serią bijącą z wykolejonego pociągu. „Czyżby rzeczywiście strzelali w tę stronę?" Ciemność rozdzierają trzy bliskie, krótkie serie er- kaemu. „Ci się nie denerwują" — potwierdza w myślach robotę Jerzy, bo ostrzelany parowóz chyba staje. Światła nieruchomieją. Staje? A może się cofa? Raptem od strony wykolejonego pociągu szarpią de- tonacje granatów. Ostrzejszy jazgot broni maszyno- wej. „Co, Niemcy nacierają?" — plączą się pomie- szane myśli, gdy nagle z ciemności na wprost wy- 51 pada postać jedna, druga; trzecia... Jerzy zrywa się na nogi, słyszy klątwę — po polsku. Uciekają! Nagle, nie wie, jak to się stało, biegnie za nimi. Potyka się, pada, wstaje, biegnie. Dopiero gdy po- wietrze nie może się zmieścić w płucach, rozumie, że gnają w stronę oddalających się świateł zatrzy- manego pociągu, który widocznie wycofuje się ty- łem. Strzelają gdzieś, Jerzy mija jednego z tamtych — osłabł. Strzały coraz bliższe za nim. Już pogoń? Bieg. Jak długo można? Przed nimi jakieś światła. Oszołomiony, nieprzytomny Jerzy wbiega na stację. Wysoki człowiek z peemem w dłoni stoi przed za- wiadowcą. Drugi jakimś łomem wali po telefonicz- nych przewodach. Ciężko sapiąc cofająca się lokomo- tywa wprowadza tyłem pociąg. Skrótem przebiegli może kilometr, głęboki w tym miejscu łuk szyn miał ze trzy kilometry. • , — Zatrzymać maszynistę — rozkazuje Jerzemu do- wódca. Jerzy już wie: jest uratowany. Hańby nie ma. Tylko on wie, że uciekał. Przyłączył się przecież do ludzi, którzy gnali na pobliską stacyjkę, bojąc się widocz- nie, by cofający się stąd pociąg nie ruszył na są- siedni przystanek, gdzie kwaterują własowcy. Jerzy zdyszany biegnie potykając się o szyny. Ma- szynista schodzi. Na widok Jerzego najpierw ka- mienieje, lecz na jego polskie nieporadne „stać" uśmiecha się. Za minutę melduje się u dowódcy. —- Może puścić lokomotywę na ten broniący się wy- kolejony pociąg? '.. Tamten nie rozumie. — Nadać pełny bieg lokomotywie, może z częścią składu, po tamtym torze, a ich zmiażdży... — ges- tem ręki Jerzy ogarnia ciemność gotującą się echem dalekich strzałów. '.r'-;D Za chwilę stary kolejarz podnosi się z rowu. : Zeskoczył z ciągnącej trzy wagony lokomotywy, zo- stawił ją „na biegu" gnającą po torze, na którym broni się załoga wykolejonego pociągu. — Do zderzenia będzie rżnąć sześćdziesiąt kilome- trów na godzinę — mruczy, gdy go znajdują ogląda- jącego rozbite kolano. — Reszta składu, wypchnię- 52 ta przed zniszczoną zwrotnicę, korkuje tor. Gdy Jerzy wraz z oficerem i jeszcze jednym z'ich oddziału powraca ha miejsce walki, jest już cicho. Wokół rumowiska wagonów kręcą się jeszcze poje- dynczy ludzie. — Prowadź kolegę do samochodu! — rozkazuje ko- muś oficer ściskając Jerzemu rękę. •'-,' Wracają znajomą drożynką. Przewodnik chaotycz- nie relacjonuje przebieg wydarzeń. ' — Zanim ten wasz pociąg ich wykończył, trzech lu- dzi nam poszło — kończy żałobną refleksję. — A brać i tak nie było co: sprzęt artyleryjski... Są już przy samochodzie. Czarny Olo i Zygmunt kończą układanie czegoś pod ławką na platformie. Za chwilę strzelają drzwiczki szoferki. Oszołomiony Jerzy pakuje się pod brezent. Czuje, jak ktoś posu- wa się na ławce robiąc mu miejsce. Motor zapala. Wóz szarpie. Rusza. — A Czarny Olo? — przypomina Kolumbowi Jerzy. Kolumb 'nie odzywa się, jakby zasnął. Jerzy podry- wa się. — Zostaw, Olek jest w szoferce — uspokaja go Ko- lumb. —— A Zygmunt? — Jerzy nic nie rozumie. —— Zygmunt prowadzi — pada cicha odpowiedź. Nagle Jerzy pochyla się. Opuszcza rękę pod ławkę, na której siedzi — dotyka czegoś sztywnego, tak, to brezentowy płaszcz. — Antek... — mówi cicho Kolumb jakimś dziwnym głosem. VIII an Tadzio — jak lokatorki nazywały star- szego pana — bywa teraz nieomal co- dzień. Tłuma- czył to coraz żywszymi kontaktami handlowymi z Kosiorkiem, ale Jerzy nie bardzo dawał wiarę tym pozorom. Zauważył, że matka Aliny, ilekroć gość przyjdzie, ,,mizdrzy się" jakoś nieszczerze. Jej okrzyki przerażenia, gdy zastawał ją nie ubraną, w szlafroku^ były niezmiernie głośne i ostentacyjne, 53 postoje pana Tadzia w korytarzu trwały wówczas niezmiernie długo. Zdaniem Jerzego „wdowa" wy- raźnie kokietowała starego.; Tadzio bronił się przed tą konspiracją, jak mógł, ale żona była nieubłagana. — Weszłam tu jako wdowa i wyjdę jako wdowa — wyrwało się jej kiedyś, na co uchodzący za niebosz- czyka mąż jakoś się zasępił. Na ogół, jak oceniał, nic nie wskazywało na zagrożenie. Zarówno żona i córka tu, na Mokotowie, jak on w Śródmieściu mieszkali dobrze i bezpiecznie. Odkąd przekonali się, jak bliskim druhem Staszka jest ich nowy gospodarz, poczucie bezpieczeństwa jeszcze wzrosło. Tylko Alina buntowała się z począt- ku, gdy brat oznajmił jej, że — owszem — „są krewnymi, ale na zasadzie mąż—żona"... Buntowała się przeciw bezsensownej konspiracji, ale Kolumb był tym razem niebłagany. Zresztą pod każdym względem mieszkanie było klasa. Interesy ojca z Ko- siorkiem rozwijały się pomyślnie i lada dzień pan .Tadzio miał otrzymać całkiem legalnie arbeitskartę z Kosiorkowej fabryki sztucznego miodu. Eks-rzeż- nik traktował go coraz poufałej. Ulubioną kwestią jego rozważań teoretycznych była sprawa żydow- ska. . ' Nie wychodził wprawdzie poza popularne: „Hitler robi u nas brudną robotę", lecz mógł poświęcać go- idziny na dokumentację tego twierdzenia. Obejmo- wała ona przede wszystkim sprawę uboju rytualne- go. O tym Kosiorek mówił nieskończenie. Drugim ,.,»,. ulubionym tematem była oczywiście masoneria. Za- ^ gadnieniom czysto ekonomicznym — o dziwo — mało poświęcał miejsca w swoich rozważaniach, czy to, że uważał je za zbyt oczywiste, czy za zbyt try- wialne. Pierwsza swobodna rozmowa z Kosiorkiem kosztowała Tadzia sporo nerwów. Niespodziewane wkroczenie na. ów teren wydało mu się sprytną pro- wokacją. Skrępowany, ostrożnie potakiwał Kosior- kowi, gdy przez głowę przelatywały mu dziesiątki myśli: „Nie wie przecież, gdzie mieszkam, właści- wie nic nie wie..." Oswajał się szybko, dorzucił na- wet jakąś antymasońską anegdotę, a gdy Kosiorek, 54 swoim .zwyczajem, nagle zmienił temat i gładko uzgodnił z nim wysoką prowizję za ostatnią tran- sakcję, uspokoił się zupełnie. Z wolna zaczął przy- wykać do „godzin myśli" Kosiorka, a z biegiem cza- su nawet je polubił. To, że stał się powiernikiem „aryjskiego" przedsiębiorcy, utwierdzało go w po- czuciu bezpieczeństwa. Z czasem zaczął wzbogacać arsenał Kosiorkowych anegdot. Wyczerpawszy za- pas żydowskich kawałów rozglądał się pilnie za no- wymi. — Wie pan, że Hitler ostatnio wezwał z getta wszy- stkich rabinów? Kosiorek mrugnął oczkami, ale zaraz szeroki uśmiech wynagrodził inicjatywę pana Tadzia przejścia do intelektualnego deseru po kwestiach gospodarczych. — No, no? — zachęcał łakomie. — Zęby zapytać o radę, jak przebyć kanał La Man- che. Zna pan to? — wtrącał z niepokojem narrator. — Niech pan mówi... — Kosiorek był nienasycony, nawet znane kawały przyjmował za dobrą monetę; Któregoś dnia Tadzio zbladł, gdy usłyszał: „Bo pan to tak robisz tych Żydów, aż miło słuchać..." Od tej pory strzegł się nadmiernie gorliwej akcentacji. — Więc jak przebyć kanał? „Tu może pomóc tylko laska Mojżesza" — powiedział najstarszy rabin. „A nie wiesz ty, gdzie jej szukać?" — pyta Hitler. „Jest w muzeum." „W jakim muzeum?" „W British Museum w Londynie." Kosiorek chwycił się obu pulchnymi rękami za brzuch i tkwił tak bez ruchu przez chwilę. Był to objaw najwyższego ukontentowania. Zaraz wyleci z niego głos, najpierw cichutki dyszkancik, potem pogrubiony tenor, wreszcie bas szarpany wybucha- mi kaszlu. Tadzio nie rozumiał, czemu to ów polski antysemityzm tak lubi adorować w dowcipie ży- dowski spryt, ale kawałów szukał we właściwym kierunku i przyprawiał je do Kosiorkowego smaku znakomicie. — O czym ty tak godzinami z nim gadasz? — nie- cierpliwiła się niekiedy pani Wanda, gdy „mąż nie- boszczyk" wpadał dopiero na krótko przed godziną policyjną. „ ... ...,., — Interesy — odpowiadał wyczerpując sprawę. 5S. Tego wieczoru, był to pierwszy dzień po .Nowym Roku, na dzwonek pana Tadzia Alina wyszła z po- koju Jerzego. : — Może pan pozwoli do mnie na noworoczną her- batkę — zaprosił go chłopak. Tadzio był rad. Z natury bardzo towarzyski, cierpiał teraz zerwawszy dawne kontakty. Rozmowa poto- czyła się gładko od pierwszych słów przybysza, któ- ry, zatarłszy ręce, rozpoczął relację, że „Niemcom grunt zaczyna palić się pod nogami. Za Dęblinem od wczoraj komunikacja ze Wschodem jest przer- wana, partyzanci opanowali linie kolejowe, Niemcy nie mogą odbić mostów, na Dworzec Gdański nad- chodzą pociągi z żołnierzami rannymi w walkach z partyzantami." — Za Dęblinem? — powściągliwy uśmiech chłopaka rozognił rewelatora, zaczął dorzucać szczegóły. Jerzemu biło serce: oto wraca ich czyn — ogromny, zasłaniający prawdę dalekich frontów i armii. Myśl o Antku przesłoniła szybko gorąca, napędzająca ru- mieńce pokusa, żeby jakoś dać znać, żeby Alina mogła się domyślić, że on wie najlepiej, że był... Po raz pierwszy odczuł tak przykro ciężar konspiracji. Zaoponował kategorycznie przeciw „wyolbrzymia- niu" i wspomniawszy półgębkiem, iż akurat on coś tam wie na omawiany temat, zwrócił się do Aliny z jakimś pytaniem. Żbaraniał spojrzawszy w jej ogromne, czułe oczy. „Może ona wie... domyśla się».. nie było go przedwczoraj, w ten sylwestrowy wie- czór. W końcu Kolumb mógł jej powiedzieć..." — gnały przez głowę myśli. Gdyby nie ci ludzie dale- ko za stołem, powiedziałby jej czułym szeptem: „Przecież tam byłem ja." Wspomniałby o pochwale, jaką otrzymał wczoraj za „inicjatywę w boju". „To byłem ja" — powiedziałby i gdyby poczuł jej ręce na swoich włosach, wyszeptałby jeszcze i to, że się bał. Miała prawo do jego tajemnicy. Musiał przed sobą przyznać, że dziwne prawa kurtuazji tego czasu, po- legające na dostarczaniu podziemnej prasy, mogły w jakimś stopniu zaważyć nawet na jego „aktywi- zacji" w nieszczęsnej „szkole wojska" majora Ju- 56: noszy. Flirt Jerzego przebiegał oryginalnie. — Włochy skapitulowały — na jej odruch radości można schwytać wąską dłoń w gratulujący uścisk. — Armie niemieckie wkraczają do Włoch — lekkie muśnięcie nagle podkurczonych, jak w obawie cio- su, szczupłych ramion. — Malinowski wziął Dniepropietrowsk — mówił, wstydliwie opuszczając oczy na widok uśmiechu tych miękkich warg o dziecięco intensywnym kolo- rze. — W Sabaudii ustalono od piętnastej godzinę poli- cyjną — rzucił z tak szczerą, gniewną zazdrością o aktywność tego najbardziej partyzanckiego okrę- gu Francji, że ona śmiała się i odruchowo kładła dłoń na jego ręce. Spostrzegł, że do niego mówi. — Co? — ocknął się nagle, jak przestraszony. Py- tała, czy lubi wiejski chleb. Skinął głową i zaraz został sam, niezmiernie na siebie rozżalony: „Co ja wyrabiam! Jest przecież Kolumb" — ostrzegał w myśli swoje uczucie, gdy mu znikła z oczu, ale wnet rozgrzeszył się bezapelacyjnie: „Myśleć mi o niej wolno." Jak bardzo dbał o nią Kolumb, zdawało się świadczyć bodaj i to osobne mieszkanie. Bał się widocznie w jakikolwiek sposób zarazić ją swoim ryzykiem. To zobowiązywało. O tym Jerzy pamię- tał. „Ale myśleć mi wolno" — powtórzył uparcie. Za chwilę przyniosła parę cienkich kromeczek na talerzu. „Jakie ma palce!" — adorował wyciągając łakomie rękę. Nie słuchał zupełnie, co mówią przy stole. Co oni mogą tam powiedzieć! Alina przecież milczała, i to było ciekawe. Stanęła na tle zaciem- nionego okna i teraz dopiero usłyszał niosące się stamtąd równe, monotonne granie motorów. Widocz- nie ogromna zmotoryzowana kolumna, która stacjo- nowała tu od południa, przygotowywała się do od- jazdu. „Dziwne ma te włosy — szare, jakby zapom- niały koloru. Jakby zapomniały swego koloru" — powtórzył z nagłym uderzeniem serca. Zdanie było godne wiersza. Nienaturalnie ożywiony, włączył się energicznie do rozmowy. Błyszczał. Widział spojrze- nia, jakimi podziwiała jego odezwania matka. Mu- siał przyznać, że temu siwemu Tadziowi też nie bra- 57 kowało konceptu. Przesiedzieli do godziny policyjnej. — Dziękuję za ersatz-Sylwestra — pochylił się w ko- rytarzu nad ręką Aliny — i przepraszam, że wtedy nie mogłem, ale to naprawdę... — z trudem pow- strzymał się od aluzji do heroiczno-partyzanckich wywodów pana Tadzia. W korytarzu było ciemno. Po jego słowach ścisnęła mu rękę raz jeszcze. „Jakby mówiła: «Wiem»" — rozpamiętywał wraca- jąc do swego pokoju. Zgasił światło, odsunął roletę. Księżyc był wyraźny, nie zasłaniały go już konary wielkiego dębu. Czwartej zimy ludzie trzebili willo- we ogrody. Parokrotnie w tym roku budził go nagły łomot padającego na śnieg drzewa, dopóki sam nie uzupełnił w ten sposób opału w piwnicy. Od okna doleciał głośniejszy teraz szum motorów. Powie- trzem groźnego wieczoru był drgający dźwięk. W pokoju matki odezwał się fortepian. Gdyby nie to, usłyszałby chyba skrzyp śniegu pod nogami war- townika, którego sylwetka przesuwała się teraz po brzegu chodnika. Jerzy cofnął się w głąb pokoju. Ręką namacał otwartą na biurku książkę. Wahał się przez chwilę, czy nie zapalić światła i nie wziąć się do lektury. W tej chwili o szybę uderzył wystrzał. Jeden, potem drugi. Niechętnie zamknął w ciemnościach książkę. Była to jakaś praca filozofa ze szkoły neokantow- skiej. Po co ten wieczny spór o istnienie świata? „Istnieje!" — pokwitował trzeci wystrzał. Rano obudził się z ciężką głową. „To oni jeszcze nie odjechali?" — Skojarzył sobie od razu równy szum motorów za oknem. Wstał. Ruszył do łazienki. W pi- dżamie, w miękkich rannych pantoflach. Ale zamarł z ręką na klamce od ciężkiego uderzenia serca na widok sylwetki w mundurze. „Feldgrau, to żoł- nierz!" — uspokoił się mechanicznie. Niemiec, wyso- ki, szczupły, w rozpiętym ciężkim kożuchu, stał oparty o parapet okna. Przeprosił grzecznie, wszedł się ogrzać. Całą noc czekali w samochodach na rozkaz odjazdu. Jerzy był 59 już spokojny, przez głowę przemknęła mu myśl, że można by od gościa wyciągnąć niejedną rzecz poży- teczną, i grzecznie zaprosił go do pokoju. Żołnierz zawahał się przez moment, obejrzał przez ramię wi- doczne za oknem samochody i wszedł. — Myślałem, że motory idą z obawy przed zamarz- nięciem... — Jerzy zaczął rozmowę. Żołnierz zrzu- cił już kożuch, stał opodal półek z książkami i roz- glądał się po pokoju bez cienia skrępowania. — Bergson... — spojrzał na grzbiet pierwszej z brze- gu książki i wzruszył ramionami jak człowiek stwierdzający jakieś dziwactwo bliźniego. — Przecież go szanujecie... — bąknął Jerzy. Przybysz uśmiechnął się jakoś krzywo. — My? Nazywam się Peter Ahigrim — powiedział ni stąd, ni zowąd i jakby ta prezentacja zobowiązy- wała go do wyjaśnień, dorzucił coś o sobie. Przez wojnę nie skończył studiów uniwersyteckich. Był młody, choć jakieś cienie pod oczami i chorobli- wa szarość twarzy dodawała mu powagi. Cerę miał smagłą, nieczystą. — Od roku nie przeczytałem żadnej książki — do- dał i z nie ukrywaną zazdrością rozglądał się po „cywilnym" pokoju. Powiedział coś na ten temat. Jerzy nie zrozumiał. Powtórzył wolno wymawiając wyrazy. Zaśmiali się obaj. Jerzy zaczynał mieć czas na zdumienie. Oto naprzeciw niego siedzi niemiecki żołnierz... Może na skutek odprężenia po pierwszym zaskakującym wrażeniu gość był mu teraz zdecydowanie sympa- tyczny. „Może on chce zdezerterować? Wtedy zosta- wi taką ciężarówkę pełną broni" — bredził w my- ślach, układając już triumfalny meldunek dla Zyg- munta. — Tak, czytanie, myślenie to zajęcia cywilne, obce obrońcom europejskiej kultury — powiedział żoł- nierz. Ostatnie słowa zaakcentował tak, że znów się do siebie uśmiechnęli. Nie spostrzegł, jak się to stało, że siedzą oto obok siebie umundurowany niemiecki żoł- nierz i on — facet w pidżamie — jak rówieśnicy po maturalnej debacie. Po półgodzinie zaczął skąpo opowiadać mu o War- szawie. Napomknął bezosobowo ó wykolejonych transportach. Ahigrim uśmiechnął się jak:; gość, szczęśliwy, że z rozmowy o pogodzie wchodzi na te- mat lubiany i znany. Przed pół rokiem był we Francji. Jego opowiadanie o jakiejś potyczce z serii francuskiej bitwy o szyny przesądziło o zaufaniu Jerzego. Po półgodzinie mógł już zapytać go, po co w takim razie służy, czemu nie opuści wojska. Tam- ten nie zdziwił się. Opowiedział zwyczajnie, że to sprawa zbyt trudna i ryzykowna bardziej niż front. Zacytował jakieś wierszowane frontowe przysłowie. Jerzy, który już wcześniej myślał o czytanym raz czy dwa, robionym w konspiracji dywersyjnym piś- mie dla niemieckich żołnierzy, poprosił gościa, by podyktował mu ów czterowiersz. „Może Zygmunt trafi jakoś do tamtych" — myślał o owej redakcji. Peter Ahigrim wyjął mu z rąk ołówek i na kartce papieru napisał te słowa sam, jakby chciał przez to podkreślić, że solidaryzuje się z nie wypowiedzianą intencją Jerzego. W chwilę potem, spojrzawszy za okno, przestraszył się nagle na widok jakiegoś oficera biegnącego wzdłuż samochodowej kolumny. Zerwawszy się gwałtownie, zaczął szamotać się z kożuchem. Był blady, ciemne cętki nieczystej cery wystąpiły mu wyraźniej na policzkach. Jerzy czuł się głupio. Ów zwycięski żołnierz, blady ze strachu, i on, syn po- konanego narodu, spokojny, w rozpiętej pidżamie — coś niesłychanie śmiesznego było w tej sytuacji. Ahigrim, jakby ów widok zwierzchnika strącił zeń dziwną cywilną chwilę, zasalutował na pożeg- nanie. Jerzy daremnie czekał na charakterystyczne trzaśniecie drzwi wejściowych i nie usłyszawszy ni- czego, ze zdziwieniem poznał sylwetkę żołnierza kro- czącego spiesznie chodnikiem. Drzwi musiał on za- mykać specjalnie ostrożnie, bojąc się widocznie ściągnąć czyjeś spojrzenie. Dzień minął bardzo zwyczajnie. Z przerażeniem usłyszał od mamy Kosiorkowej, że dzieci mogłyby nieco wcześniej rozpocząć naukę łaciny, tak są zdol- ne i tyle mają czasu. Wykręcał się, jak mógł, tłu- macząc, że młodociane umysły załamią się pod ta- kim brzemieniem. Czynił to z całym przekonaniem. Energia i wysiłki, jakie włożył, by zdać maturę nie ucząc się zupełnie łaciny, włożone w jej naukę, oku- piłyby z pewnością przeciętnie wymagany poziom. Ale na to nie pozwoliła mu ambicja. Uznawszy, że na nic mu się łacina w życiu nie przyda, wziął na kieł, by wszystkich wykiwać. Mając ogromną ła- twość tłumaczenia tekstów, z których znał bodaj parę słów, wyrobił sobie u profesora markę tak po- ważną, że gdy któregoś dnia, przyciśnięty do muru, wyznał, że nie wie, co to jest jakiś tam coniunctwus czy consecutźo temporum, uzyskał w obliczu osłu- piałej klasy poklepanie po ramieniu i uwagę: „No, nie unoś się ambicją, że pytam o tak podstawowe rzeczy, ale koledzy twoi i tego nie wiedzą." Wreszcie Kosiorkowa dała się pozyskać dla idei, by czas i energię dzieci zużytkować w jeszcze bardziej „kulturalny" sposób, na lekcję gry na fortepianie. Matka Jerzego przyjęła ofertę niepewnym zdziwie- niem. — Nigdy nie uczyłam — spojrzała na syna. — Ale umiesz grać na fortepianie, a ja nie umiem łaciny — rozstrzygnął niefrasobliwie. — A wieczo- rem zagrasz mi Patetyczną — zaprosił się na kon- cert, co tak bardzo lubiła. W tym czasie słuchał muzyki żarłocznie. Czyniła go mocniejszym, napinała w nim zwiotczałe nerwy, pod- czas gdy innym, zbyt boleśnie wyostrzonym, dawała odpocząć. Gdy matka wieczorem zaczęła grać, jak zwykle zgasił u siebie światło i podniósł rolety. Sa- mochodowa kolumna wciąż stała na miejscu. Jerzy powlókł krzesło w kąt pokoju i usadowiwszy się twarzą w kierunku jasnego w księżycowej poświa- cie okna, słuchał. Zamyślił się jakoś, wpadł w sie- bie. Ocknął się dopiero w chwili, gdy matka uczy- niła przerwę między częściami. Ocknął się, spojrzał w stronę okna i ścierpł. Gwałtowny mróz w szyb- kim dreszczu przebiegł od stóp aż po skórę na głowie. Za szybą sterczał nieruchomo niemiecki hełm. Wysoki parter sprawiał, że z twarzy żan- darma widoczna była tylko blada kreska czoła. Je- rzy stał w kącie pokoju otwierając dłoń i zaciska- jąc ją w pięść. „Ach, to jest tak... To tak się za- czyna" — kołowało mu po głowie coś w rodzaju zrezygnowanej ciekawości. Ale uchodziły sekundy i nic się już nie zmieniało. Fortepian zabrzmiał zno- wu. Myślał jeszcze chaotycznie, co mówić, kto wsy- pał, czy nic takiego nie ma w domu, ale już zrobił ostrożny krok bliżej. I nagle błogosławiona błyska- wica bieli. Jakby jego samego ogrzał postawiony kołnierz ogromnego wartowniczego kożucha, który nosił nieruchomy przybysz. Nie żandarm. Musiał zrobić gwałtowny ruch, gdyż tamten drgnął. Stanął widocznie na palcach, bo żelazne rondo przeniosło się wyżej — nad poziomem parapetu pojawiły się ciemne jamy oczu. Chwilę wpatrywał się w ciem- ność i szyba zadrżała łagodnie. Stukał. Cicho, deli- katnie jakoś. — Offnen Się, bitte — wymamrotał z tamtej strony szyby. To musiał być on, wczorajszy znajomy. Cicho, by nie alarmować grającej matki, otworzył drzwi. — Beethoven... — wysoki żołnierz mówił dalej, ale Jerzy w pierwszej chwili nie zrozumiał. Coś z jego pozytywnego osłupienia musiało odbić się na twa- rzy, bo tamten przestał się usprawiedliwiać i stąpa- jąc ostrożnie zaśnieżonymi buciorami, szedł dalej. Smuga z uchylonych drzwi lokatorek stanowiła je- dyne światło tej pierwszej sceny. — Hier — zaprosił go do swego pokoju. W progu Ahigrim zatrzymał się. Mówił coś szeptem, wskazu- jąc nie zasłonięte okno, pod którym stał przed mi- nutą. Jerzy opuścił story. Po chwili gość zdjąwszy kożuch siedział na kanapie w oświetlonym pokoju. Powiedział kilka słów, usprawiedliwiając się szep- tem, by nie spłoszyć muzyki — że słyszał ją cho- dząc na warcie, a gdy go zmienili, nie miał sił się powstrzymać. Teraz, gdy milczał pilnie słuchając, Jerzemu trudno było znaleźć poprzedni nastrój po- rozumienia. W sąsiednim pokoju gwałtownym allegro kończyła się sonata. „Trzeba powiedzieć matce, żeby się nie przestraszyła" — przeleciało Jerzemu przez głowę. Ale nie chciał niczym płoszyć przybysza. Wstał i jakby zamierzając krążyć po pokoju, ruszył w stronę drzwi. Niemiec siedział z opuszczonymi po- wiekami i Jerzy miał nadzieję, że cichy obrót klucza 62 w zamku pozostanie nie zauważony. Zamykał się nieraz w pokoju,'chcąc być sam przy swoim wstyd- liwym zajęciu .— pisaniu. Ale choć klucz nie wydał szmeru, Jerzy złapał pytające spojrzenie. W miarę jak oddalało się wspomnienie muzyki, Jerzy czuł narastające skrępowanie, gość natomiast wyraźnie delektował się ciszą. Jerzy słyszał, jak w sąsiednim pokoju matka układała się do snu. W pewnym mo- mencie przeprosił, że musi na chwilę przejść do kuchni, dorzucić koksu do pieca centralnego ogrze- wania. Pochylony przegrzebywał szlakę, gdy usły- szał, że ktoś wchodzi. Obejrzał się klęcząc. Na wprost miał szczupłe nogi, obciągnięte suknem feld- grau, w szerokich wylotach saperek. Przyszedł tu za nim, jakby się bał samotności. W kuchni przy otwartym palenisku zaczęli rozmawiać jakoś inaczej — po domowemu. Powiedział coś o swojej dziew- czynie. Poznał ją w Berlinie w czasie urlopu. Sięg- nął do kieszeni ruchem pełnym wahania i nagle, gdy Jerzy oczekiwał, że teraz wyjedzie z nieodzow- ną fotografią, wyciągnął oprawny w szare płótno płaski zeszyt. — Bitte — podał mu otwarty na jakiejś stronie. — Pisany jest wyraźnie — dodał, jakby się usprawied- liwiał. Jerzy w nagryzmolonym ołówkiem tekście odnalazł dziwny opis rozstrzelania grupy Żydów w jakiejś ukraińskiej osadzie. Przerzucał nie przyzwyczajony- mi oczyma niewyraźne wężyki gotyckich liter. "° „Dokładnej liczby tych, którzy szli środkiem ulicy, nie umiałby określić. Dowódca konwoju znał ją na pewno. Po raz pierwszy byłem w sytuacji konwo- jenta i naprawdę nie wiedziałem, dokąd ich prowa- dzimy. Te matki... Te matki. Już nie tak żal mi dzieci. Ich cierpienie, jeszcze mniej zawinione, jest za to mniej świadome..." Jerzy z ukosa spojrzał na swego gościa. Siedział na niskim kuchennym zydelku, na którym matka zazwyczaj obierała kartofle, oczy miał opusz- czone, zmarszczkę nad prostymi brwiami. „Dopiero na starym kirkucie, na którym dziwne nagrobki patrzyły zmęczone na Wschód, nasz trans- port przejęło SS. Spostrzegłem, co to będzie. Ogrom- ny otwarty dół był już gotów,.," 63 Niemiec poruszył się. Jerzy przewracał kartkę nie patrząc w jego stronę. „Byliśmy jeszcze, jak się zaczęło. Wybrali trzech najstarszych — podobno rabinów — i kazali wejść w dół. Jednemu, pchniętemu gwałtownie, spadły okulary jeszcze na brzegu rowu. Schylił się, by je podnieść, gdy pistoletowe strzały kończyły już tam- tych dwóch... Jakby jeszcze nie wierzył w to, co się działo, i chciał się bliżej przyjrzeć..." Jerzy czytał dalej. W pewnej chwili z nieprzyjem- nym dreszczem na karku zapytał go, czy nigdy nie spotykał antyhitlerowskich wydawnictw. Gdy Ahl- grim pokręcił przecząco głową, Jerzy wstał i po- szedł do pokoju. Wrócił i otwarłszy palenisko pieca, —wyciągnął z kieszeni numer „Biuletynu Informacyj- nego". — To jest tajna gazeta — poinformował sucho. — Czytać ci wiadomości? —Niemiec spojrzał. Jerzy odczuł skrępowanie wobec wdzięczności zawartej w jego wzroku. Zły sam na siebie za śmieszne środki ostrożności, zamknął pale- nisko, w które miał cisnąć gazetkę na pierwszy zbyt pożądliwy ruch tamtego. Tłumaczył wybrane partie wiadomości z frontów. „Armia generała Malinowskiego odebrała Niemcom Kotielnikowo, rozbijając tym samym armię Mann- steina spieszącą na pomoc formacjom otoczonym pod Stalingradem..." Przeczytał komunikaty Kierownictwa Walki Pod- ziemnej o likwidacji gestapowca, o dwóch wyrokach śmierci za zdradę. — Wyroki? — zapytał Niemiec po raz „pierwszy. — Więc są wasze sądy? , . Na szczęście Czarny Olo nie tylko studiował prawo, ale przez jakieś swoje chody zorientował się w strukturze podziemnej sprawiedliwości. Jerzy pa- miętał, jak mówił o tym z Zygmuntem, walcząc .o włączenie do akcji likwidacyjnej, w której jako członek Szarych Szeregów, nie miał brać udziału. — Jest dziesięć sądów specjalnych: prokurator, sę- .dzia, obrońca z urzędu... Ahigrim siedział nieruchomo. Dwukrotnie dotknął 64 ręką miękkiej bibuł/pisma, jakby sprawdzając, czy istnieje naprawdę. Jerzy zaczął tłumaczył artykuł wstępny. W drugim akapicie trafił na zdanie: „Wytępimy ze szczętem Prusactwo." Zaciął się na słowie „Prusactwo", szu- kając w pamięci odpowiednika niemieckiego. Coś tam zaimprowizował, ale Ahigrim, słuchający czuj- nie, ze ściągniętymi brwiami, szybko go poprawił. Jerzy powtórzył to zdanie już we właściwym brzmieniu niemieckim. — Ich bin Preusse... — przerwał łagodnie żołnierz. W tej chwili przed drzwiami willi rozległ się tupot ciężkich butów, niemieckie głosy. Jerzy sparzył so- bie dłoń chwytając nieostrożnie za klapę drzwiczek od pieca. Gazetkę z cichym, łakomym fuknięciem porwał płomień. Niemiec stał pochylony pod oknem. Jerzemu wydawało się, że szuka rewolweru. Dzwo- nek — drugi — przeraźliwy. Teraz było wszystko jasne. Ale Ahigrim, gwałtownie wpychając do kieszeni ko- żucha płaski zeszyt, cofał się od okna ku bocznym drzwiom, prowadzącym do spiżarni. — Muszę się kryć, kryć — powtarzał szybkim szep- tem, który ocucił Jerzego. Ruchem ręki wskazał mu boczne drzwi, a sam ruszył do wejściowych. Przez głowę przelatywało mnóstwo nie- dokończonych myśli, jakieś niedorzeczne plany ucieczek. Za grubą szybą ujrzał kilka sylwetek. Gdy otwarł drzwi — pierwsze, co spostrzegł, to były mundury. Wojsko. Stojący na przedzie podoficer zasalutował grzecznie. Pytał, czy wszystkie pokoje są zajęte. Ile osób mieszka. Wszedł do środka, skręcił w otwarte kuchenne drzwi. Teraz Jerzy bał się już tylko o Ahigrima. Widocznie, zatrzymani na jeszcze jedną noc, szukają kwatery. Podoficer, tak jakby go kto prowadził, ru- szył prosto ku drzwiom spiżarki. —— Są zamknięte na klucz — bąknął tak głośno, by usłyszał go Ahigrim. W chwili gdy podoficer kładł rękę na klamce, zdawało mu się, że słyszy trzask klucza przekręcanego z tamtej strony zamka. — Wirklich — stwierdził podoficer i poprosił, by mu pokazać mieszkanie. Smuga światła w drzwiach pokoju lokatorek. Nie śpią. To dobrze: mniejsze 65 5 — Kolumbowie będzie zaskoczenie. Alina czytała przy stole. „Jakie ma ogromne oczy" — myślał wołając, że nic, że tylko „komisja kwate- runkowa". Pani Wanda leżała na tapczanie. Nim doszły do jej świadomości jego słowa, schowała twarz w dłonie, jak ktoś, na czyją głowę zaraz spad- nie cios. Przeszli dalej. — Tylko trzy pokoje w całym domu? — zdziwił się zawiedziony podoficer. — Zu klein — zawyrokował i wyszedł prowadząc za sobą tupoczących w milcze- niu towarzyszy. Jerzy zaszedł jeszcze do pokoju pań, by je uspokoić, i szybko wrócił do kuchni. Zapukał cicho do drzwi alkierza-spiżarki. Ahigrim stał już w kożuchu. — Wychodź, Prusaku. — Lekkie, oswobodzone z obawy serce pracowało wspaniale. Spojrzał na twarz wyprowadzonego z ukrycia przyjaciela. Ahi- grim uśmiechnął się z ulgą. — Masz taki akcent, że zawsze muszę sobie sekundę tłumaczyć, co powiedziałeś. O włos, a byłbym się spóźnił z tym kluczem... — mówił swobodnie, ale był blady jak śmierć. Pożegnał się szybkim uścis- kiem ręki („nie zasalutował" — zanotował w pa- mięci Jerzy) i rzuciwszy, że zajrzy jutro, wymknął się za próg. Przez chwilę jeszcze .Jerzy słyszał, jak skrzypi śnieg pod żołnierskimi butami. Cisza. Gdy obudził się rano, czegoś mu brakowało. Uśmiechnął się sennie, przypomniawszy sobie wczo- rajszy wieczór, i nagle olśniła go cisza. Za oknem motory już nie grały. Wyskoczył z łóżka. Podnosił rolety, ogarniając wzrokiem coraz szerszą perspek- tywę pustej, zaśnieżonej ulicy. Kolumny samocho- dowej już nie było. Nocą musiała wyruszyć na Wschód. IX ^H^F erzy zastał Zygmunta w zarzuconej że- lastwem łazience, zimnej jak lodówka. Bez palta i rękawiczek, ale w nausznikach, montował rozebra- 66 ny na części aparat destylacyjny swej monumental- nej bimbrowni. Jeszcze się nią interesował, chociaż od pół roku była już domeną jego czternastoletniego brata. Zygmunt od paru miesięcy przestał używać słów: zacier, filtry, kadzie, a mawiał: Meini, bezugscheiny, przepustka z zielonym pasem. Zwłaszcza ów „Zielo- ny pas, za pasem broń..." stanowił jego ulubioną arię. Chodziło o specjalny typ przepustki, który da- wał wolny przejazd każdemu transportowi. Wszedłszy w kontakt z „Legalizacją" i wydostawszy skądś na parę godzin oryginał takiej przepustki, Zygmunt stał się bogatym człowiekiem. Grosistom nielegalne- go handlu odpalał egzemplarz za grube dziesiątki tysięcy. Teraz objaśnił Jerzego, że brat odmroził sobie ręce w gołębniku, gdzie dotychczas pracowała bimbrow- nia, więc „przenoszą fabrykę", bo i tak, gdyby ktoś wlazł do mieszkania i ją odkrył, byłoby to najmniej ważne z możliwych odkryć — mrugnął nawiązując do zrobionej niedawno skrytki w podłodze, która mieściła nie tylko parabelki, ale i zrzutowego ste- na, zbratanego ze zdobycznym schmeisserem. Po- dziwiali robotę przysłanego ze Śródmieścia skrytka- rza; potrafił on pod podłogą urządzić wspaniałą szufladę, do której dostęp stanowiła wąziutka szpara między klepkami. — Klucz jak do sardynek — chełpił się przedwczoraj Zygmunt maleńkim, spłaszczonym drucikiem, gdy przyszło chować do magazynu ostatni sprawunek. Po jakiejś korzystnej transakcji zafundował miano- wicie drużynie dwa nowe pistolety jako „prywatną broń krótką". Poszli z Jerzym na plac Grzybowski. Tu Zygmunt, rozejrzawszy się, zaczął z kimś per- traktacje o sacharynę. Bąknął o kilogramach, potem o dziesiątkach, wreszcie przekonawszy się, że ma do czynienia z hurtownikiem, nie nędzarzem-detalistą, wyznał śmiało: „Sacharyna lipa, ja chcę kupić «rur- ki»." W ciągu kwadransa mieli visa za sześć tysięcy i parabelkę za pięć i pół. Kontrahent obiecywał na jutro znakomitego ośmiostrzałowego colta, którego zwał „gwarantowaną ośmiomogiłówką". Obiecali przyjść jeszcze jutro. — Tylko o tym sza —. pouczył Zygmunt Jerzego, 67 gdy już wracali zarepetowawszy broń na oczach „kupca". — No — potwierdził Jerzy, jak rzecz oczywistą. — Nie chodzi nawet o to; że wiesz, broń jest pry- watna. W ogóle jest zakaz kupowania. — Jak to? : • — A tak. Chodzi o to, że jak jest zbyt, to męty róż- j brajają Wehrmacht, kapujesz? Jerzy milczał zaskoczony. — No, my przecież z Wehrmachtem nie walczymy, tylko z gestapo, żandarmerią itp. — zakończył wów- czas Zygmunt. • ,..:.. . .. Teraz spiesząc się z monterską robotą, nie spytaw- szy nawet Jerzego, z czym przychodzi, zapędził g,o na jakąś drabinkę. — Dobrze żeś wpadł, bo zaraz muszę jechać do fir- my — powiedział po kwadransie, sprzątając narzę- dzia. Jerzy nie chciał mu się przyznać, że przyje- chał specjalnie z Mokotowa, by opowiedzieć o dziw- nej przyjaźni z Niemcem. Dopiero w drodze na przystanek znalazł okazję. — Jak to, gazetkę mu czytałeś? — „szef" nie mógł z początku zrozumieć. Zaaferowany przepuścił sie- demnastkę, chcąc jeszcze swobodnie porozmawiać, z dala od uszu pasażerów. — Zwariował! — ocenił po chwili zgorszony. Dopie- ro rzucona przez Jerzego uwaga, że chciał namówić żołnierza do dezercji, przejąć samochód ze sprzętem, udobruchała jakoś Zygmunta, trafiając do jego wy- obraźni. „Nie, nie było szans na dzielenie się z nim myślami" — ocenił Jerzy, ale teraz dla odmiany on, naciskany pytaniami, musiał mówić. W momencie gdy „szef" indagował go na temat zawartości samo- chodów owej kolumny, Jerzy musiał improwizować odpowiedź. — Amunicja — bąknął i dopiero zgorszył się sam sobą, że nie znalazł czasu, by o to Ahigrima zapytać. — A co do gazetki, to przecież my robimy dla nich pismo dywersyjne, antyhitlerowskie, po niemiecku, —więc czemu nie przetłumaczyć mu naszego, co? Sko- ro byłem go pewien... Ja nawet mam taką kartkę z jego pamiętnika, którą by warto przekazać do 68 tamtej niemieckiej redakcji. Nie znalazłbyś do nich dojścia? , , • Zygmunt bąknął coś niewyraźnie i rzucił na kolegę jakieś błyskawiczne, krótkie spojrzenie, po czym zaraz uciekł oczami w bok. Jerzego aż zatkało. „Nie, zdawało mi się, niemożliwe"' — uspokajał się w myślach, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że tamten spojrzał na niego jakoś inaczej. „Ależ tak, podejrzewa mnie" — powtarzał w nim uparty głos. Ścięła go refleksja, że niezależnie od głupoty Zyg- munta, sama sprawa jest głupia. — Dam ci tę kartkę, może sam poślesz dalej... — brnął, chcąc jednak instynktownie pokazać, że nie zależy mu na żadnych nowych kontaktach. Ale Zygmunt nie zdradzał zainteresowania. Spytał, co jest w tym kawałku pamiętnika, i usłyszawszy, że o masowym rozstrzeliwaniu Żydów na Ukrainie, wzruszył ramionami. Nadciągała następna siedem- nastka. Teraz Jerzy przypomniał sobie, że na po- czątku swej wizyty blagował Zygmuntowi o jakichś sprawach, które ma tu do załatwienia, i z niespo- dziewaną u siebie pedanterią w zachowywaniu po- zorów pożegnał kolegę. „Poczekamy na następny..." — pomyślał odchodząc w kierunku narożnika, by Zygmunt widział, że do- kądś dąży. ,,Przecież ja naprawdę zachowuję się jak prowokator" — pomyślał w tej chwili, ale nie zwol- nił kroku, dopóki tramwaj z odjeżdżającym kolegą nie zniknął na zakręcie. Myśl o tym, że najwyraź- niej cierpi na neurasteniczne lęki, upokorzyła go boleśnie. ,,A może on tak spojrzał, że ja komunizu- ję, czy co?" — pocieszał się w myślach, zanim olśni- ło go, że po prostu wszystko mu się przywidziało. Nieswój i zły powrócił na przystanek. Dzień był mroźny. W tramwaju mimo ścisku wszyscy pchali się do wnętrza, jedynie dwóch młodych ludzi z czer- wonymi uszami wyglądało z pozbawionego szyb po- mostu. Jerzy wcisnął się w głąb. Usłyszał jakiś strzępek rozmowy: „A ja wtedy w bramę..." — i da- lej jakieś ściszone szepty młodych ludzi. Z drugiej strony płaczliwie uskarżała się na los chuda szmug- lerka. „Nawet schować nie mam gdzie, bo zaraz widać..." — skarżyła się widocznie na trudności, jakie napotyka przy popularnym sposobie chowania 69 słoniny czy boczku pod bieliznę. Był zły na siebie, że zmarnował parę godzin lektury na bezsensowny rajd do Zygmunta. Zaczął właśnie myśleć o czyta- nej książce, gdy rzuciło go gwałtownie naprzód za- hamowanie wozu. Ktoś szarpnął drzwi i Jerzy, jak korek wypchnięty z wąskiej szyjki drzwi, wystrzelił na pomost. Nim się zorientował, dwóch młodych lu- dzi z pomostu wpadło do bramy najbliższego domu. — Łapanka! — krzyknął jakiś histeryczny głos ko- biecy. Jerzy bez żadnej myśli w głowie zeskoczył na ulicę. Pośliznął się na wyjeżdżonym śniegu, zahamował na jakimś rozdeptanym końskim „byłym owsie" i wpadł do bramy. Dopiero teraz, wsparty o ludzkie ciepło ocalonych, wyjrzał na ulicę. — Co pan robi? — Nie wychylać się! — zabrzmiało z kilku stron, ale dopiero ostrzegawcze i groźne: „Te!", rzucone przez chudego faceta w kaszkiecie, sprawiło, że Je- rzy cofnął się w głąb. — Spokojnie, to Wehrmacht — pouczał z godnością, akcentując, że wie, czemu boi się mniej od przygod- nych współtowarzyszy. Tramwaj z normalną już szybkością wjeżdżał w Se- —natorską, gdzie na rogu migały mundury lotników. — Lotnicy, panie. Od rana już ten Wehrmacht razem z żandarmami pracuje — pouczył facet i spojrzał groźnie. „Co za fijoł mnie dziś opętał!" — myślał Jerzy za chwilę, czując, że jest wzburzony tym spojrzeniem. Jakby facet powiedział mu po prostu: „Ty, przyja- cielu Wehrmachtu, od nas lepiej z daleka." Przypomniał sobie dla odmiany gorzkie, upokarza- jące, złe uczucie, które ogarnęło go wówczas po za- kupie „rurek", gdy Zygmunt mówił o zakazie na- bywania broni od „szumowin", uczucie wstydu na myśl, że te „szumowiny" są w końcu aktywniejsze od nich. Więc rozmawia, ba, przyjaźni się z nie- mieckim żołnierzem, a równocześnie upokarza go to, że nie walczy z niemiecką armią? Teraz uspokaja ludzi, że to nie żandarmeria, a tamci w istocie robią to samo, co żandarmi. Kłębek bzdury! 70 Ulica opustoszała, jakby przebiegł przez nią elek- tryczny prąd. — Morowy ten motorniczy, zwolnił tak, że kto miał nogi w dupie, a głowę na karku, ten zdążył — ko- mentował z tyłu czyjś basik z chrypką. — Byle jego nie wzięli... — zatroskał się niedojrzały tenorek. — Takiej to jeszcze nie było — komentował łapan- kę rozgadany bas. — Od Ronda Waszyngtona posu- wam pieszo, a ile mnie bud minęło! Nie zliczyć, co narodu dziś wezmą... — A coś pan taki uparty, że rżniesz na piechotę w najgorszy bigos? — wmieszał się chudy facet, antagonista Jerzego. — Żona w klinice, rodzi... — bąknął optymista-bas. — Nie masz pan co się śpieszyć, jeśli syn wdał się w ojca, to ledwo dziś na świat wyjrzy i 'łapankę zwącha, zaraz się cofnie z powrotem. Zarechotali gromadnie. Bas przodował bez żadnych pretensji o kpinę. Jerzemu zaczęło się dłużyć. Wyj- rzał. Na rogu nie było już nikogo. Jakaś stara kobie- cina w chustce na głowie zbliżała się z tamtej strony. — Pojechały — rzuciła mijając bramę. Warszawski system bezpieczeństwa zbiorowego działał nienagan- nie, bo zanim Jerzy doszedł do rogu ulicy, zaroiło się od ludzi. W tym samym czasie telefony niosły nieskomplikowany, jak na styczniowe mrozy, szyfr: „Burza przeszła" lub: „Ulewa oddaliła się, możesz przyjść..." Mimo że nie był pierwszym, zbliżając się do rogu, zwolnił ostrożnie kroku. Nawet śladu sa- mochodowych kół czy śniegu wgniecionego posto- jem zatrzymanych nie było na twardo ubitej, ślis- kiej powierzchni ulicy. Paruset ludzi wyparowało w stukocie motorów, a na ich miejsce ulica zalud- niała się powoli nowymi. Jerzy był w połowie Sena- torskiej, gdy spostrzegł, jak ludzi zmiata z ulicy jękliwy sygnał policyjnej budy. Rzucił się ku bra- mie i w tym momencie skojarzył sobie, że jest vis a vis wielkiej księgarni Hoesicka. Nim zdążył co- kolwiek pomyśleć, był w połowie jezdni. Szorował jak szarak, gdy opadło go wyraziściej buczenie mo- toru. „Minęli zakręt! Jeszcze dwa metry i chodnik! Już!" 71 Wpadł w drzwi z rozpędem, aż zatrzymał się na środku wąskiego wnętrza, obramowanego z jednej strony ladą. Wrócił do drzwi. Zatrzasnął. Buda prze- jechała z jękiem syreny. Nie przystanęli. Obrócił się z przepraszającym uśmiechem do gospodarującego za ladą człowieka. Ten tylko machnął ręką. — Znowu? — zapytał ktoś inny. Jerzy obejrzał się. Wysoko — półki z książkami sięgały tu pod sufit — na ostatnim stopniu drabinki, z kolanami pod- kurczonymi pod brodę, siedział mężczyzna świecąc białkami czarnych oczu. W ciemnym wnętrzu wydał się Jerzemu jakiś niezwykły. — Przejechali — poinformował go lojalnie, wzru- szając nie wiadomo czemu ramionami, jakby wy- dziwiał nad swoim niepotrzebnym biegiem. Rozejrzał się za działem poezji. Ceny poetyckich to- mików były minimalne. „Pięć deka słoniny" — usprawiedliwiał się nie- jednokrotnie przed matką, gdy wytropiła nowy na- bytek. Na dobrą sprawę, cienkie książeczki można było mierzyć raczej kartoflaną miarą. Za trzy złote, zamiast kilograma kartofli, zdarzyło mu się kupić Leśmiana czy Balińskiego. „Pięć deka słoniny, ho! ho! słonina sto sześćdziesiąt złotych kilogram" — wzdychała matka z okazji takich literackich dys- kusji. Jerzy wolno, by ochłonąć i wydyszeć bieg, prze- suwał ręką po grzbietach książek. Cieńsze, na któ- rych nie starczyło miejsca na tytuł, wysuwał, by spenetrować okładkę. Wsuwał je potem zrezygno- wanym gestem: nie było nic nowego. W pewnej chwili z góry rozległo się półgłosem pytanie: — A to pan zna? — i ręka gościa z drabiny podsu- nęła pod oczy Jerzego pomarańczową okładkę cien- kiego tomiku. — Róże na wietrze... — odczytał tytuł i, spojrzał pytająco ku górze. — Żaboklicki! — przedstawił się teraz pan z drabi- ny, przekładając tomik do lewej ręki. Usłyszawszy nazwisko, Jerzy, skojarzywszy coś szybko, wrócił wzrokiem do okładki. Mimo że książka znajdowała się już w lewej ręce nowego znajomego, tytuł i naz- 72 wisko autora podsunęły się życzliwie pod oczy. „Zaboklicki" — odczytywał Jerzy i raz jeszcze spoj- rzał na uśmiechniętą skromnie twarz tego pana. „Boże, poznałem prawdziwego poetę!" — załomotało coś w nim. Nie znał wprawdzie żadnego wiersza tego autora, ale już choćby data, którą zauważył na dole okładki: 1939 — tłumaczyła wszystko. Bąknął coś nieśmiało i łakomie wyciągnął rękę po chudą książeczkę. Pan już trzymał w ręce wieczne pióro. „Na pamiątkę sympatycznego spotkania w dniu niesympatycznym" — pobiegły szybkie litery dedy- kacji. Oszołomiony Jerzy stał z otwartym tomikiem. Bał się, że zamaże cenny napis. A autor mówił coś bardzo szybko. Stali już obok siebie, oparci plecami o półkę z zakurzonymi, biednymi książczynami poezji. Jerzy nie pamiętał, kiedy się dowiedział, że tamten mieszka na Wilczej trzydzieści siedem, i na pytanie: „A kolega (kolega!)?" — podał bez wahania swój adres. Nie wiedział kiedy, po kilku westchnie- niach tamtego w chwilach, gdy za szybą przesuwał się zielony mundur, uznał, że jest on niewątpliwie mocno zaangażowany. Nie zauważył, kiedy wspom- niał rozmówcy o pamiętniku niemieckiego żołnierza, z jakim „miał okazję się zetknąć". Zaraz potem w panice, że tamten gotów wziąć go za kogoś cał- kiem innego („wygląda, że jestem na dobrej stopie z okupantem"), wyrazistą aluzją zadeklarował swoje zaangażowanie w podziemiu. Nie zauważył nawet, jak to się stało, że wychodząc po godzinie z księgarni miał pod pachą dwa pach- nące spalenizną (pamiątka po wrześniowym pożarze składów księgarni) tomiki wierszy, a u boku zaży- łego przyjaciela. Szli pieszo, gadając. On sypał naz- wiskami znanymi Jerzemu z okładek czytanych jisiążek. O autorach mówił „Janek" czy „Jurek" w sposób zatrzymujący dech w piersiach. Jerzy wspomniał mu jeszcze o Ahigrimie i jego pamiętni- ku. Teraz on zainteresował się żywiej. —. Może by to jakoś wykorzystać — bąknął „odsła- niając się" Jerzemu w rewanżu za jego dekonspiru- jącą deklarację. Szli wyludnionymi ulicami, przez które sunęły widmowo puste tramwaje. Nieliczni przechodnie maszerowali prędko, zwalniając ostroż- nie na zakrętach. Niekiedy spojrzawszy na mijanego 73 obcego człowieka ktoś rzucał w nagłym przypływie zaufania: „Jak?", lub: „A w tej stronie jak, cicho?", i otrzymawszy skinienie głowy przyspieszał kroku. W pewnej chwili Jerzy pomyślał, jak bardzo musi się denerwować matka, jeśli na Mokotów dotarły wieści o łapance. Nie wiedział jeszcze, że dwa naj- bliższe dni mają kosztować miasto ponad 30000 aresztowanych, ale domyślał się, co może zanieść na koniec miasta wyolbrzymiająca wszystko plotka. Pożegnał się ze znajomym na placu Zbawiciela. Żaboklicki ruszył w kierunku Alei Szucha w lejp* szym nastroju. Dzisiejsze wydarzenia uliczne utwier- dziły go w przekonaniu, że powinien przyjąć tę pracę. „Nie mówiąc o stronie materialnej, już samo bez- pieczeństwo, jakie daje ausweis tego rodzaju, po- winno wystarczyć, by jednostki specjalnie dla na- rodu cenne miały do tego moralne prawo — kombi- nował w myślach. — Zresztą, cóż za histeria ogar- nęła ludzi. Nie wypadało przecież także pisać tek- stów tang i slow-foxów, drukowanych potem przez oficjalne wydawnictwo, a ja napisałem i potem w warszawskich lokalach kobiety mdlały słysząc słowa: «Ukochana, wrócę zza mó- z». A młodzi, zdol- ni kompozytorzy, koncertujący w SIM-ie, musieli ją nieraz grać na żądanie patriotycznych gości. Taki Lutosławski uważa się za coś lepszego, a naród — polski przecież! — uważa za coś lepszego moją pio- senkę... Niech kto powie, że nie było robotą patrio- tyczną podnosić zwątlone dusze kobiet opuszczonych przez ludzi walczących za nas w Anglii i na świecie. Piosenka na cały sezon stała się przebojem zastępu- jącym «Jeszcze Polska nie zginęła"... Więc co mam robić? Może jak Ipohorski prowadzić pornograficzny teatrzyk i opowiadać z estrady kawały, które ongiś nazywały się żydowskie, a teraz, żeby zdobyć pie- czątkę Propaganda-Abteilung, nazywają się antyży- dowskie? Czy mam posyłać wiersze do «Fali»?" W tym momencie obejrzał się nerwowo, jakby ktoś mógł podsłuchiwać myśli. Stale niepokoiły jego pa- mięć te trzy wiersze, które wydrukował tam pod pseudonimem, zmienione o tyle, by mogły uchodzić za plagiat, a nie za przedruk z jego tomiku Róże na wietrze. „Łatwo być Katonem, gdy się ma wypcha- ny portfel, jak choćby ci, którzy popłakują nad moją Ukochaną" — wspomniał lirycznie swoje tan- go. Przystanął. Był już naprzeciwko czerwonego bu- dynku Kasyna Gry. Westchnąwszy coś w rodzaju: „Żadna praca nie hańbi" — ruszył do środka. iosna wybuchła jakoś nagle, jakby miej- skie drzewka'w powszechnym przerażeniu zdały so- bie sprawę, że nie wiadomo, czy dotrwają jutra, jakby zaczęły z dnia na dzień łapczywie żyć. Po lekturze katyńskich relacji podnosiłeś, człowieku, pełne trupiej mazi oczy i absurdalna, hałaśliwa zie- leń aż bolała. Przerażający ludzki świat nie miał nad nią żadnej władzy. Od jesieni na murach trwała potyczka. Napis: „PPR" — przerabiano na: „P-łatne P-achołki R-osji". Te- raz, po Katyniu, zazieleniły się na murach wąskie paski z takim właśnie nadrukiem. Dwie litery P, potem R tworzyły z daleka znany skrót, dopiero z bliska uderzał ów uzupełniony petitem nadruk. Afiszów było sporo. Ten świat zdawał się nie mieć władzy tylko nad kobietami, które ożyły wiosenny- mi, rozpiętymi płaszczami, jaskrawiły ulice kolora- mi sukienek. Nawet maskujące się ubóstwo potra- fiło jeszcze brać udział w kolorach tej wiosny. Tyl- ko czarna nędza wywlekała na wierzch czerwono- sine odmrożenia, leczyła słońcem uparte strupy. Neutralne wróble zanosiły się świegotem. Żył dziw- ny świat ludzki, pełen jakichś nadziei. Wychudzeni mężczyźni mrugali do siebie na chodnikach, gdy szynami sunęły mijając się dwa przeznaczone tylko dla Niemców tramwaje numer 0. — Śmierdzi, co? — wzdychali do siebie nieznajomi. — Aha, dwa zera się mijają — demonstrował swą dobrą orientację dziesięcioletni synek inicjatora te] wymiany zdań, Jakaś pani szła płacząc. Przed sobą w wyciągniętej ręce, jak okrwawioną szmatę po zabitym, niosła gazetę. • — Pewnie z listy katyńskiej... — przeleciał półgłoś- ny komentarz pana z dyndającą na guziku paczką. — Świąteczna babka aż pachnie — chłopak z gaze- tami skomentował kopiasty kształt, nie wydając mu reszty. Wielkanoc z warszawskim uporem miała być Wielkanocą. Osobowe pociągi pęczniały od tłumów szmuglujących słoninę i mięso, masło i groźne w tłoku jaja. ,,Niemieckie gestapo, rosyjska piecho- ta, amerykański dolar, angielska flota, warszawski szmugiel" — odpowiadała zagadka na pytanie, co jest najmocniejsze na świecie. Gęściej zaciskały się zielone oka żandarmskich obław. Druga już wielka bitwa o Kercelak dała w jednej łapance parę tysię- cy ludzi. Ulicę Skaryszewską, gdzie był punkt zbor- ny wywożonych na roboty do Niemiec, od świtu za- ludniały rodziny schwytanych. Mizerna chłopka z butlą mleka i połówką razowca kucała na chodni- ku patrząc z lękliwym szacunkiem na rzutkiego je- gomościa z wąsikiem, w raglanie z angielskiej weł- ny, który bez lęku zagadywał do żandarma wycho- dzącego z furtki ogrodzenia. — A kogo mają, syna? — odważyła się wreszcie za- pytać koło południa, gdy mijający bezowocnie mimo rzutkiej działalności czas pobratał ich bliżej. — Na wiosnę będzie mu lżej... — pocieszała chłop- ską frasobliwą wiedzą. Czasem otwierała się furtka, by wypuścić kilkunastu ludzi pod eskortą żandar- ma, w asyście kilku granatowych, niby pilne ow- czarki zaganiających stadko szczególnie nędznych aresztowanych. Podejrzanych o zaawansowaną gruź- licę prowadzili do lekarza. Zaroiło się. Z bram i za- ułków cwałowały matki i babki, kombinowali coś w krótkich okrzykach bracia, uspokajali ojcowie. Nieraz, bywało, urwał się któryś, snadż nie ufając w dostateczny rozkład swoich płuc, i roztrąciwszy eskortantów dawał nura w tłum. Krzyki, strzał... Potem sapliwe prośby granatowych: — Toż, panowie, spokojnie, prześwietlą i zwolnią. Toż, panowie, my też Polacy, nas rozstrzelają, jak uciekniecie... — Każdy z proszących maszerując gmerai jednak paluchami koło odpiętej kabury pistoletu. -— Prześwietlenie i na święcone jajo do domu... :— uspokajali kordialnie wszystkimi sposobami. Dekalog Praw i Obowiązków Dobrego Polaka wśród innych zawodów obejmował i policjantów, zakazując im kategorycznie udziału w łapankach. Między bo- leśnie bijącym młotem konspiracji a szerokim ko- wadłem niemieckiego terroru rozpłaszczyła się gra- natowa dusza. Wiosna. W słońcu, które zaglądało na gestapowskie biurko pełne akt i poszlak, opalała się na balkonie, na sąsiedniej ulicy, łączniczka podziemnej grupy. •— Co pan tak goni? — strofował rykszarza jakiś flegmatyczny pasażer, mocno niepewny, czy adres, na który jedzie, nie jest już „spalony", czy nie wła- duje się prosto w ,,kocioł". — Wiadomo, wiosna — odpowiadał tamten, rad, .że z codziennym plikiem gazet pod siedzeniem pasażera oddala się od ulicy, którą uważał za pechową. Kolejarze węzła warszawskiego, choć roboty mieli coraz więcej, mieli też lepsze humory. Często wa- lące na Wschód transporty z getta korkowały linię, denerwowały, ale słońce przygrzewało błogo. I oni kombinowali święta niecierpliwie i żarłocznie. Gdy któryś miał szczęście i spryt, mógł zarobić i pierścio- nek z brylantem za butelkę wody zaczepioną o żeb- raczą laskę wystawioną z któregoś ze stojących na bocznicy wagonów. Za ryzyko trzeba było płacić, jak dolę, jaka przy- padała żandarmowi z eskorty za chwilę „nieuwagi". Choć od Stalingradu minęło parę miesięcy, komen- tarze żyły tworząc optymistyczny klimat dla każdej nowej wiadomości. Przez ostatni tydzień ludzie mó- wili o upadku Rżewa z machnięciem ręki. „Cały Stalingrad i te 200 OOO Paulusa to nici w porówna- niu z «tym»." Notoryczna, choć przygaszona już przez monotonię okupacyjnych lat skłonność do op- tymizmu nasilała się znowu. Nawet ostatnia wersja znanej od dwóch lat przepowiedni wieściła teraz bezczelnie rychlejszy niż dotychczas koniec wojny. Matka Jerzego, która dopiero w przeddzień Wielka- nocy otrzymała list od męża z obozu jeńców, wez- wała wieczorem chłopaka, by ułożył ćenzuralnie wiadomość o tym, że „już wkrótce — no wiesz!" Jerzy był tego dnia w nadzwyczajnym nastroju. Alina dała się namówić na świąteczną wycieczkę gdzieś za miasto. W drugi dzień Wielkanocy nad gettem stanął po- chylony ciężko ognisty słup dymu. Mimo święta przed furtką Kosiorków zahamowała ryksza i za chwilę pan domu pomknął gdzieś spiesznie. Zaraz potem zadzwonił do drzwi pan Tadeusz. Przywitaw- szy się ruszył w kierunku pokoju lokatorek, lecz ująwszy już klamkę w dłoń, obejrzał się i cisnął, jak człowiek walizę ciężką nad siły, słowa: — W getcie powstanie... Zanim Jerzy miał czas spytać o cokolwiek, tamtego już nie było. Odczuł jakiś nerwowy przepływ gnie- wu na tego człowieka. Nagle odkrył źródło owego odruchu emocji w obawie, czy wobec tego Alina po- jedzie. Złapał się na tym i poczuł wstyd. Przez chwilę wahał się, czy ma jechać do Zygmunta, czy zgodnie z ustalonym obyczajem czekać na wezwanie. W kuchni podśpiewywała coś matka. Wczoraj, już całkiem niespodziewanie, zdobyła jakieś drożdże, które dawały jej snadź złudzenie kulinarnej potęgi, bo od rana była w dobrym humorze. Krew waląca rynsztokami, rumowisko, stadka ludzi gnane strzałami po wysokich tunelach ulic objętych ogniem — i ta schludna kuchnia, i matka poprawia- jąca włosy... Wyszedł przed dom. Stąd nic nie było widać. Nie zauważył, kiedy — bez płaszcza — dotarł do Pu- ławskiej. Wystrojeni ludzie wychodzili już z kościo- łów. Obrzydzenie chwyciło go nagle za gardło falą fizycznych mdłości. Nie zauważył, kiedy wsiadł do tramwaju. Tego dnia przejazd przez plac Krasiń- skich nie był jeszcze zamknięty. Ludzie tłoczyli się u szyb. Jak sine prawdziwki tkwili pod murami szaulisi w płaskich hełmach. Krótkie mausery trzy- mali pod pachą jak myśliwi przygotowani na strzał z przyrzutu. Spoza murów niosła się strzelanina — rzadka w tej chwili, jakby dwóch, trzech leniwych dekarzy wpukiwało gwoździe w kryty papą dach. 78 Ogromny potok ludzi spacerujących po wyjściu z kościoła ciągnął przeciwległym chodnikiem. Ra- czej po to, by się pokazać, niż z poważniejszej racji, szaulis stojący na brzegu chodnika wygarnął nagle spod ramienia w kierunku martwych, ciemnych okien domu stojącego już za murem getta. A może mu tam mignęła jakaś twarz? Dyskusja na ten te- mat pochłonęła pasażerów. Jerzy zostawił ich spie- rających się jeszcze z grubym panem w brązowym borsalino i zimowym palcie, który utrzymywał, że tam za oknem widział ,,na własne oczy" człowieka z karabinem. Zygmunta zerwał od świątecznego stołu. —i Dobrze, że jesteś, nie wiedziałem, jak cię zawia- domić... — zaczął, niezbyt uradowany zakłóceniem biesiady. — A co? Kiedy? — ucieszył się nieprzytomnie Je- rzy. Jednak go przeczucie nie zawiodło. — Jutro wieczorem — bąknął Zygmunt jakoś bez zapału. — No i jak, którędy idziemy? — Którędy? Co ty sobie wyobrażasz, idziemy nisz- czyć... ale bimbrownie! — Bąknął coś sceptycznie na temat obowiązku walki z akcją rozpijania spo- łeczeństwa polskiego. . — I ty idziesz? — jakoś mechanicznie zapytał oszo- łomiony Jerzy. Zygmunt obruszył się, dopatrując się w tym aluzji do prowadzonego przezeń przedsiębiorstwa. — Wiesz, że Amerykanie zbombardowali Ploesti? — zapytał zamiast odpowiedzi. — Więc co z tego? — odrzekł zaskoczony Jerzy. Czekał, że usłyszy coś o getcie, ale Zygmunt miał na myśli co innego. Skoro oni, Amerykanie, mając tyle jeszcze innych, strategicznie ważniejszych ce- lów, koncentrują się na tym zagłębiu^ to dlatego, że jest to nafta konkurencyjna. On w myśl tych zało- żeń będzie niszczył bimbrownie. — A moja musi zostać, bo z czego mam żyć dla oj- czyzny? — podsumował. Jerzy wracał jakiś zbity i zmęczony. Znów plac Krasińskich. Teraz już południowa świąteczna pora uruchomiła karuzelę. Gramofonowa muzyka niosła • się zwycięsko ponad odległą palbą. Jakiś wyrostek, 79 nadając elastycznym ugięciem kolan szczególnie wy- soki lot huśtawkowej łódeczce, wzbijał ją prawie do pozycji pionowej, i tak — odwrócony jak w soczew- ce fotograficznego aparatu — relacjonował urywa- nymi okrzykami szczegóły zaobserwowane za mu- rem. — Grzeją do niej... — krzyczał i opadał nieubłaga- nie w dół. Tramwaj ze stojącym na pomoście Jerzym jechał powoli. — Leży, już leży — piszczał wyrostek, znów u zeni- tu wesołego lotu. Jakaś pani komentowała cichcem „straszne kokosy", jakie zrobią teraz „poniektórzy", dwóch chłopców kłóciło się zawzięcie na temat, czy lepszy schmeisser, czy bergmann. W ich ustach nazwy maszynowych pistoletów brzmiały jak imiona świętych patronów w ustach fanatyków. W domu matka załamała ręce: to po to się tak sta- rała, spieszyła, żeby on się gdzieś włóczył? Odburknął coś wymijającego. Zaraz zwróciła jego uwagę panująca w domu cisza. —i Gdzie są? — zapytał, oczami wskazując pokój są- siadek. — Poszły z tym panem Tadkiem... Wszyscy jakby oszaleli. ;... Jerzy uczuł, jak gardło mu się nagle zaciska od nonsensownego strachu o Alinę. Dziwnym skojarze- niem myśli ujrzał ją martwą, a świadoma część mózgu rejestrowała natarczywie pytanie: jak więc będzie z wycieczką, czy pojedziemy za miasto?... Przez cały dzień Jerzego nosiło: nie wracały. Wie- czorem przed dom Kosiorków zajechało nagle stra- żackie auto. Coś tam dźwigali jacyś ludzie, ktoś krzyczał dyrygując wozem w ciasnej uliczce... Za- grał motor. Uliczka -wróciła do swej samotności. Po godzinie dzwonek. Jerzy skoczył do drzwi. Niestety, przed progiem stała jego uczennica, Kosiorkówna. — Czy jest pan Tadeusz? —Nie. — To może pan profesor — takiego tytułowania wymagała mamon Kosiorkowa — powie tym pa- 80 niom, żeby on poszedł do tatusia. Obie panie wróciły na parę minut przed godziną policyjną. Do Kosiorka pan Tadeusz zawitał w dwa dni potem. Grube cienie siadły mu pod oczami. Przedsiębiorca przyjrzał mu się współczująco. — Co, nic nie idzie? — zdziwił się jakby. —No, to u mnie ruch, zaraz się pan odkujesz... Pan Tadeusz kiwnął siwą głową gorliwie i uśmiech- nął się przelotnie. — A to pan znasz? „Zabił niewinnego..." — Kosio- rek wymieniwszy tytuł kawału odczekał dłuższą chwilę. Lubił słuchać, jak pan Tadzio opowiada, chociażby już znał cały dowcip. Nie otrzymawszy odpowiedzi, jął pospiesznie i nieudolnie streszczać historię, jak to esesman, celem „wyporządkowania" przytułku w getcie, zastrzelić miał trzydziestu lu- dzi. Strzelał w co drugie łóżko, po czym polecił sprzątnąć trupy, sporządzając imienną listę zastrze- lonych. Kiedy mu przyszło listę podpisywać, wyba- łuszył oczy: „Tu jest trzydzieści jeden nazwisk, a miałem zabić trzydziestu." „Proszę łaskawie policzyć zabitych." Esesman liczy: „Ein... zwęź... dreź... zwanzig, dreissig, einunddreissig! — łapie się za głowę. — O, Herr Je, zabiłem niewinnego człowieka!" Skończywszy, Kosiorek zaczął się trząść na swoim fotelu, ale spojrzawszy na rozmówcę ustał. — No tak, to jeszcze sprzed likwidacji — usprawie- dliwiał się żarliwie i zamilkł jak artysta, który przyjmując krytykę czeka teraz na występ praw- dziwego wirtuoza. Ale pan Tadzio milczał, krzywo jakoś uśmiechnięty. Kosiorek, obrażony, przystąpił do sprawy. Ma ostatnio sporo towaru trudnego do wyceny. Człowiek „tak kulturalny jak pan Tadzio" będzie mógł mu pomóc. — Bo złoto czy coś takiego, sam pan wie: waga, a jak niby artystyczna sztuka — jubiler oceni. Ale.... — to mówiąc wiódł gościa do sąsiedniego pokoju — takie dywany: diabli wiedzą, perski on, nie perski? 81 — — KOIianbowte Pan Tadeusz stanął na progu pustego pokoju, w któ- rym ciemna barykada zepchniętych pod ścianę rze- czy stanowiła świetne tło dla ogromnego jasnego dywanu. Zdumiony gość spojrzał na poziom podłogi, znacznie tu wyższej od sąsiedniego pokoju, i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że leży tam jeden na drugim — kilka ich czy kilkanaście. — Będziemy ściągać? — spytał gorliwie Kosiorek i pochyliwszy z wysiłkiem gruby tułów odgiął brzeg pierwszego od góry. Zaleciał jakiś dziwny, jakby za- dymiony zapach. Pan Tadzio nie odpowiedział: pa- trzył szeroko otwartymi, nieruchomymi oczami na oryginalny deseń wspaniałego dywanu, którego róg trzymał w ręce gospodarz. — Będziemy ściągać? — spytał powtórnie Kosiorek. — Z getta? — pytaniem odpowiedział na pytanie. — Mnie tam nic nie zbrzydzi... — mruknął współ- czująco eks-rzeźnik, patrząc na bladość eksperta. Pan Tadzio stał uśmiechnięty krzywo, ale gdy Ko- siorek puścił róg dywanu, ekspert nagle ukląkł i po- chylił się nad puszystym stosem, jakby chciał z blis- ka obejrzeć wzory. — Ładna sztuka? — stwierdził pytaniem Kosiorek, zadowolony z wrażenia., Kiedy na drugi dzień Jerzy kończył lekcję niemiec- kiego, w czasie konwersacji usłyszał nagle zadane po polsku pytanie: — A czemu u pana mieszkają Żydzi? Wczoraj tatuś mówił przy kolacji, że bardzo się dziwi... — Co? —i zdziwił się Jerzy. Nie czuł w pierwszej chwili żadnego niepokoju. Ot, jakaś dziecinna papla- nina. Zgromił uczennicę, że mówi po polsku w cza- sie konwersacji, i w momencie gdy ona, nie zrozu- miawszy jego intencji, zaczęła dukać to samo zdanie po niemiecku, żgnął go w serce niepokój. Po chwili był już przerażony. — U mnie mieszka moja narzeczona z matką, a nie żadni Żydzi — powiedział, zanim jeszcze myślą skontrolował, co mówi. Teraz serce gwałtownymi uderzeniami rozbiło w nim spokój. Możliwe. Wszyst- 82 ko, co złe, było możliwe, a więc i to, że Alina jest w taki sposób zagrożona. ,,Szare włosy..." — bronił jej przed własną myślą jak przed natrętnym szmalcownikiem, ale już miał przed sobą jej ogromne ciemne oczy i ten jakiś rys ust. Nie słuchał dukania uczniów, aż w pewnej chwili zląkł się, że może przeoczyć jakąś nową re- welację, i jął zmuszać się do uwagi. Uspokoił się tro- chę w czasie idiotycznej paplaniny w sztukowanej polskimi słowami niemczyźnie na temat koloru sa- mochodu strażackiego, który co wieczór nieomal za- jeżdżał pod dom: ,,...und się bringen verschiedene Sachen" — usłyszał końcówkę jakiejś relacji o stra- żakach, dziwnymi drogami powracających z getta. „Narzeczona z matką" — jął obracać w sparaliżowa- nej jeszcze myśli swoje odezwanie. „Właściwie, kto wie, dla Kosiorka byłby to może argument zapew- niający jego neutralność, a więc i dyskrecję?" — za- czynał myśleć konkretnie. Potem przebiegł w pa- mięci mieszkania wszystkich swoich kolegów. Nie, nie miał jej gdzie zamelinować. Żachnął się na myśl o Zygmuncie. „Czemuż ten idiota nie powiedział mi, jak jest, chyba nie był taką świnią, by pomyśleć, że się przestraszę i nie dam im tego pokoju?... A Ko- lumb drugi bałwan!" Lekcję zakończył prędko, wyszedł zapominając po- żegnać się z panią Kosiorkową, co należało do ry- tuału. Znalazłszy się w swoim pokoju, nie mógł usiedzieć. Z okna widział Alinę z książką na leżaku w ogro- dzie. Ukryty za firanką widział, że i jej nie idzie czytanie. Skłaniała głowę w jakimś zamyśleniu, bo co chwilę odrywała oczy i wpatrywała się w furtkę, jakby na kogoś czekała. Gdy przez pięć minut nie przewróciła ani razu kartki, Jerzy zdecydował się. Przywitała go z uśmiechem, który zgasiła jednak szybko na widok jego zmieszania. Usiadł na trawie. — Jeszcze się pan nie odespał? — zapytała z taką czułością w głosie, że aż się zachłysnął radością i wstydem. Wiedziała, że wczoraj — jak to już się zdarzyło dwu- czy trzykrotnie od czasu tamtego syl- westrowego wieczora — nie nocował w domu, i da- wała mu do zrozumienia, że wie o jego bohaterskich czynach... Rozbijał z Zygmuntem bimbrownie nę- 83 dzarzy na Marymoncie. Nagle, nie wiedząc, jak to się stało, wziął ją za rękę i powiedział szeptem: — Dzieci sąsiadów pytają o was... — Ścisnął je] rękę do bólu. Nie cofnęła jej. Odczuł nawet jej słaby uścisk, gdy usłyszał słowa: , — Kiedy mamy się wyprowadzić? XI •• ^S brew sobie Olo lubił swoje nieczęste powroty na wieś. Wbrew, bo przecież towarzyszyło mu nieustające upokorzenie już od chwili, gdy na małej stacyjce siadał na bryczkę. Wyrzucany na głębokich wybojach siłą resorów jak kopniakiem wujowskiej łaski, patrzący z góry na wrastające w ziemię chałupy, kryte kurzem i deszczem na prze- mian, upokarzany oczami wsi, gniewający się na lo- kajskie „paniczu" furmana i na poufność, z jaką mówił o „mamusi", cieszył się białymi brzozami, czuł, jak zieleń ozimin znów przyzwyczaja oczy do koloru natury. Pod pledem okrywającym nogi ściskał skórzany fu- terał fotograficznego aparatu jak dłoń przyjaciela. „Tylko tym razem więcej stanowczej godności. Żad- nych dyskusji z wujem i żadnego bridża." „Żadnego bridża" — przypomina sobie przy deserze i na upartego, ziewaniem, mrużeniem oczu, nie kon- trolowanym niby rozluźnieniem uwagi, demonstra- cyjnie podkreśla senność. Mama blada, jakby miał rzucić granat tu, na stół, spełnia jednak heroicznie przyrzeczenie i wbijając oczy w krawat syna zapy- tuje panicznie, szeptem: — Może jesteś senny? Olo jest dumny z siebie. Nie widzi — dosłownie nie widzi — przerażonych oczu wuja. — Tak, muszę się zdrzemnąć — komunikuje sta- nowczo i wstaje. Naprawdę wstaje. 84 Wuj odczuł groaę i okrucieństwo wojny w sposób oryginalny, lecz nie mniej straszliwy: stracił czwar- tego do bridża. Pełniący funkcję bridżysty rządca, zmobilizowany we wrześniu, nie wrócił utknąwszy w oflagu, a następcę przyjęto nieoględnie, bez prze- egzaminowania karcianych umiejętności. Odcięty od sąsiedzkich wizyt, bo oba najbliższe zaprzyjaźnione majątki z różnych przyczyn poszły pod zarząd przy- musowy, stary pan cierpiał niewymownie. Olo zda- wał sobie sprawę, że pozycja jego matki opiera się na funkcji „tej trzeciej", która umożliwia już grę z „dziadkiem". Teraz jednak postanowił być nie- ubłagany. W czasie ostatniej wizyty, chociaż strasz- liwie kłócił się z wujem na tematy polityczne, znosił potem wieczorami odezwania w rodzaju: „Bolsze- wik na ręku." Zarzucał sobie brak woli, zżymał się w myślach, wściekał i rozdawał, licytował, zbierał lewy. Nie miał serca odbierać staruchowi jedynej radości żywota. „Muszę go nauczyć respektu, to raz. Muszę silniej .gimnastykować wolę, to dwa..." — powtarzał teraz jak przykazanie, kręcąc się bezsennie po swej man- sardzie. Sytuacja jego nie była do pozazdroszczenia: pęcherz przyciskał, a on nie mógł zejść na dół i przedefilować przed zielonym stolikiem. Wiedział, że nie wytrzyma błagalnego wzroku wuja, który za- stygnie ze wzniesioną dłonią, dzierżącą kartę sa- motniczego pasjansa. Tak, na takie okrucieństwo zdobyć się nie potrafi. Bezradny, przystanął u drzwi. Usłyszał na dole jakieś głosy. Serce uderzyło w nim mocniej z niedobrego przyzwyczajenia. „Ukrywam się przed bridżem, a boję się nie wiedzieć czego" — zgromił się ostro i w tej chwili poznał głos gajo- wego Ogórka. Uchylił drzwi. — Proszę przyjść jutro, przecież nie wyjeżdża... — powiedziała matka. „Boi się o mnie" — pomyślał z szyderczym współ- czuciem. Ogórek miał opinię człowieka dobrze żyją- cego z „Jędrusiami", mówiono nawet cichcem, że sam „należy". „Zaprasza go na jutro, jakby mieszkał obok w ga- jówce" — wspomniał piętnastokilometrową odleg- łość dzielącą gajówkę od dworu i zaraz naszła go myśl: „Piętnaście, nie piętnaście, a jednak się do- wiedział. Wieś o mnie pamięta..." — zakołysała go 85 przyjemnie ambicja. Mieszka tu dwa lata. To on wiedział, gdzie w trzydziestym dziewiątym ośmiu żołnierzy i dwu oficerów, którzy przebrali się „na cywila" w pokojach wuja, zakopało broń. To on, choć „ze dworu", zaczął zbrojenie wiejskiej konspi- racji, zapoczątkowanej przez miejscowego nauczy- ciela, który odebrał jego „harcerskie słowo honory",, ze dworskie ziemie po wojnie podzielone będą mię- dzy chłopów... Otworzył drzwi. — Czy to pan Ogórek? — zapytał głośno, dekonspi- rując się niefrasobliwie, i szybko zbiegł po schodach. „Głupio, że nic nie załatwiłem..." — zdążył wrócić myślami do sprawy, z którą przyszedł do niego ga- jowy jeszcze zimą, w Boże Narodzenie. W Warsza- wie major Junosza przyjął potem meldunek o tym bardzo sceptycznie. „Mówisz, że tego gajowego aż zrzuciło z bryki na ziemię, co? To pewnie mocny bimber pędzą w twoich okolicach?" — żartował. — Niech pan pozwoli na górę — zapraszał teraz Olo. Ogórek pedantycznie wycierał suche nogi w rogóżkę stanowiącą legowisko psa. Chłopak czuł na karku spojrzenie wuja i dusił się ze złości, da- remnie pchając gajowego za łokieć do góry. Ogórek pokazał, że jest dobrze wychowany, i zaczął się cer- tować. Olo, upokorzony do łez uśmiechem wuja (z pewnością właśnie się uśmiechał), pobiegł pierw- szy na górę. — Bo ja powiem panu, że już teraz to wiem na pewno, że coś jest... W lesie przy Baranieckim Po- toku. Ogórek musiał być bardzo pewien rewelacji, bo swój grubaśny, zakończony szpikulcem kij położył bez ceremonii na rozbebeszonym łóżku. Teraz zaczę- ło się żmudne wyciąganie szczegółów. Dawna re- lacja o tym, jak to wracającego wieczorem Ogórka raptem „cosiś" zdmuchnęło z bryki, cisnęło na łeb do rowu, kobyłę zepchnęło na sam brzeg drogi — obrosła teraz w nowe obserwacje. Wysiedlono wieś Bliznę. „Specjalny teren ćwiczebny broni SS" objął duży obszar lasów, ogrodzony i strzeżony. Dwukrot- nie jeszcze obserwował Ogórek przelot „jakiejś cho-» 36 lery niby balon albo wielgaśny cygar...". — A, jakby tak całkiem prawdę powiedzieć, to Ja tam byłem — uderzył raptem, jakby w zacięciu warg słuchającego uważnie Ola zwietrzył niedowie- rzający uśmiech. —. Jutro wrócę — pogłaskał matkę. — Nic takiego, wycieczka — uspokoił ciocię. — No, niech wuj szy- kuje kredę na partyjkę, wieczorem będziemy zapi- sywać moje szlemy i szlemiki — ,,kupił" starego, który pozwolił mu wziąć rower nieobecnego rządcy. Nacisnęli pedały i już po kwadransie dojeżdżali do wysokiego lasu. Lekki świst wiatru grubiał w baso- wy poszum, przebijany histerycznymi nutkami wy- grywanymi na telegraficznych drutach. Kładli się na kierownicę, by zmniejszyć opór niechętnego, bi- jącego w twarz powietrza. — Zaraz tartak, co? —zawołał Olo pragnąc, by Ogórek dla rozmowy zwolnił tempo i pozwolił zła- pać oddech. —Już przejazd kolejki —odezwał się tylko gajowy. „Nie będę prosił o odpoczynek" — postanowił am- bitnie Olo i zgarnął pot z czoła. Szlaban sterczał ku górze jak lufa przeciwlotniczego działka. Przebębnili po torze. — Kolejka nieczynna — bąknął Olo. — No właśnie... — powiedział Ogórek znacząco, ru- chem głowy kierując spojrzenie Ola na las po lewej stronie, w głąb którego prowadziły tory. — I tartak też stoi... Gajowy skręcił w lewo. Boczna brukowana droga łagodnymi zakosami prowadziła ich ze sporej wy- niosłości, którą biegł tor — w dół, w kierunku sto- jącej wody jakiegoś kanału i wielkich bali sosno-^ wych, rozłożonych na brzegu jak cielska aligatorów. — Gniją — mruknął Ogórek spluwając. — Za go- dzinę będziemy... — pocieszył. Gajówka jego leżała o trzy kilometry od strzeżonego terenu. Naftowa lampa ostrożnie dobywa z mroku twarz ga- jowego Ogórka. Króciutki żółty wąs, wąsik raczej, nos zagapiony dziurkami, z których jedna zmrużona jest filuternie: to ślad jakiejś weselnej bójki sprzed lat. „Jakie proste jest bohaterstwo tego ludu — roz- myśla sennie Olo. — Przejście na tereny strzeżone 87 przez druty (zapewne elektryzowane — dodaje spłoszony rozsądek), przez oczy i erkaemy siedzą- cych na wieżyczkach strażników, strzeżone przez psy... Ogórek zaproponował tak po prostu... Właści- wie nakazał, narzucił mu swoją odwagę..." — róż-* myślą chłopiec i usilnie żuje twarde, niedobre mię- so. Wolałby zginąć z tym kawałkiem wędzonej dzi- czej szynki w zębach niż się poddać, niż zrezygno- wać, że za twarde czy „niesmaczne", jak to się mó- wi u inteligentów. Ogórek na dziki poluje z nożem. Oba psy, wygrzewające się pod progiem w czujnym oczekiwaniu na jakiś kęs od siedzącego przy stole, potrafią tak dzika ,,przytrzymać", że gajowy nie mówi: „Poluję na dziki z nożem", tylko: „Zarzy- nam." Olo walczy z łykowatym mięsem i ogarniają- cą go coraz silniej sennością. Jazda pociągiem. Ro- dzinny obiad. Ciężka rowerowa marszruta... — Tak — odpowiada na pytanie Ogórka, czy już się kładą. — Wstać trzeba jeszcze „za nocy". „Jak to! nie wołany żadnym obowiązkiem? — dziwił się sobie Olo, potykając się w ciemności o wykroty leśnej drożyny. — Nie skierowany rozkazem? — upewniał się czując ogarniający go strach. — Idę pod presją odwagi Ogórka — ironią umacniał słab- nącą wolę. — Wejść tam? Przecież tak wygląda Oświęcim. Druty. Wieżyczki. — Tylko lasu tam nie ma, ale las, dobry, straszny, szumiący o wiosennym przedświcie las, mają właśnie opuścić. To jest tak, jakby przyszedł i pukał do bramy Oświęcimia... Nie ma bramy, są druty — kpiło coś, co pragnęło omi- nąć bliski paraliżujący strach. Olo poczuł, że zwalnia kroku. Ogórek z garbem wora na plecach wtapiał się już zupełnie w mrok. Szedł szybko, poruszając się po lesie pewnie, jakby każde zastępujące drogę drzewko służyło tylko za drogowskaz. •„Prędzej, bo zostanę i zgubię przewodnika" — po- naglał się Olo wiedząc, że jego nogi słuchają pod- stępnej, żałosnej myśli nie-myśli: przeczucia — zgu- bi się, nie trafi, nie wejdzie tam. Zacisnął zęby, 88 podbiegając kłusikiem. „Przecież naprawdę nie dla- tego; żeby stanąć wobec Junoszy czy Zygmunta..." — tłumaczy się przed sobą samym. Są na szerokim dukcie leśnym. Gdzieś na prawo błysnął reflektor. Przemknął po niebie jak brzytwa, kłęby chmur, jak mydliny, zgarnął w głęboką ciem- ność. Olo przystanął. — Idziemy, idziemy — szepnął Ogórek. Każda ucieczka z obozu jest zabawą wobec tego. „Ja uciekam z wolności, od żywych" — ogarniała go co- raz większa panika. „Robiłem pociąg, ten wyrok na Puławskiej..." — płaczliwie przypomina sobie włas- ną odwagę. Ogórek przystanął. Są na brzegu wysokiego lasu, w głębi majaczą niepokojąco jakieś sylwety. Olo oddycha prędko jak po ciężkim biegu. — To dobrze, bo wysoki jałowiec — ruch głowy ga- jowego tłumaczy wszystko: to po prostu krzaki. Przeląkł się krzaków. Olo wstydzi się własnej emo- cji jak przyłapany na tchórzostwie. — Pójdziemy strumieniem. Oni płot dali niżej, w sam potok, ale tam łatwiej pod drutem... Wieże z obu stron, ale nad strumieniem mgła, że reflechtor nie przebodzie. — Głos Ogórka nieom-1 huczy. Ów groteskowy „reflechtor" kieruje ku nim światło po- przez gęstwinę. — To jesteśmy tak blisko? Oto nagle uspokaja się. „Jak zawsze, jak zawsze w akcji" — stwierdza z ulgą i przypominając sobie moment tężenia woli, oszałamiającego spokoju w chwili, gdy już wyjmował pistolet, mechanicznie ściska swój fotograficzny aparat. — Najpierw jest zasiek. Nakotłowali drutów po zie- mi, to jest nic, bom przejście wyrobił, tylko za mną i niech panicz trzyma się mnie za but. Potem jest płot. Tam trzeba po ziemi, we wodzie. Reflechtor tu mgły nie weźmie i posterunki na wieży na nic, ale uważać trzeba, bo chodzą między drutami. Patro- ^J^- „Ach, racja, jest jeszcze druga linia .drutów" — przypomina sobie Olo. — Panicz zostanie na sośnie przed drugim płotem. A psów się nie bać, na nie jest sposób... Tu .wszyst- kie wsie wysiedlili, spokój mają, że nie chce im się 89 uważać... — dodaje raptem Ogórek, jakby go chciał uspokoić. Są już na brzegu szerokiej leśnej przecinki.Z ziemi świecą białe talerze świeżo ściętych pni. „Sowiety-jeńcy robiły im ten obóz... Wszystkie już w ziemi..." — przypomina sobie Olo wieczorną re- "lację Ogórka. Gajowy wymacuje ostrożnie nogą grząskie dno strumienia. Pochyla się, klęka, stoi już 'na czworakach, z rękami w wodzie, z głową prze- chyloną czujnie w lewo, jak leśny zwierz. Olo przy- klęka za nim. Choć chroni go — nie wiedzieć przed czym — wysoki garb worka na plecach Ogórka, choć od lodowatej wody wiosennego poranka ciągnie chłód, w chwili gdy robi pierwsze kroki, wysuwając .się na czystą, odkrytą przestrzeń, czuje uderzenie krwi, jakby wkładał głowę do buchającego żarem krematoryjnego pieca. Ogląda się za siebie, jakby zostawił tam nie pożegnany świat, i poprzez gałęzie widzi odsłonięty przez szeroki wyrąb jaśniejszy u dołu paseczek nieba. Zbliża się świt. Była noc, gdy Olo z traktu skręcił w dworską drogę. Maleńki, jakby uwieszony za wysoko księżyc zna- czył niejasną smugę wąskiej, wydeptanej ścieżki, na której trzeba było utrzymać rower. Chłopak czuł, jak na piersiach obija mu się aparat fotograficzny, niby uradowane i zmęczone serce, które wyskoczyło na zewnątrz i prowadzi go spiesznie, coraz spiesz- niej. Stanął na pedałach, pokonując małe wzgórze przed wjazdem do dworskiej bramy. Czuł w sobie nie wykrzyczany dziecinny zew, jakim obwieszczał zwycięstwo w indiańskich zabawach. ,,Malcy, biedni malcy" — myślało mu się o ludziach, jak gdyby pa- trzył na nich z wyżyny nieosiągalnego dla nikogo uniesienia. Miał do tego prawo. Na myśl o wuju, oczekującym nad swoim zielonym stolikiem, zaśmiał się głośno, aż poderwał z werandy starego wyżła. Rober szczeknął i poznając go, leniwie pokręcił ogo- nem. — Jestem :•— całował matkę. Obszedł dokoła stół. — Akurat na kpiację... — bąknęła dwuznacznie ciot- ka. Czekali widocznie na niego. 90 Olo jadł dużo, z ostentacyjną niedbałością .nabierał na talerz, krajał szeroko chleb, gadał głośno i nie zauważał bezlitośnie spojrzeń wuja w stronę bocz- nego stolika. —• Dziękuję — wstał od stołu, zdejmując z kolan aparat. Musiał tu, zaraz, wywołać nieprawdopodob- ne zdjęcia — szalone. W tym momencie potknął się o ściągnięte brwi wuja i klnąc w myślach i wymy- ślając sobie od tchórzów uśmiechnął się skręcając pod ścianę, gdzie stał zielony stolik. Grał nieuważnie. — Trzy trefle! — podbił licytowany przez wuja ko- lor i z ulgą rozłożył wachlarzyk swoich kart. Do tej pory nie umiał się przyznać do najważniej- szego: kiedy Ogórek nakazał mu się czołgać przez pięć czy dziesięć metrów — Olo nie wiedział, że już jest tam, wewnątrz pasa odrutowań. — Mając koronę kier!... — krytykował go wuj kon- tynuując rozgrywkę. , „Piętnaście godzin na sośnie. Przesiedziałbyś, bri- dżysto, cały dzień na sośnie? —mścił się w myślach Olo, znów uniesiony triumfem. Nie wiedział, co robi w dole Ogórek, wlokący po zie- mi wokół jego drzewa ten cuchnący wór, który niósł na plecach od gajówki. Olo przez chwilę jeszcze słyszał jego ostrożne kroki. Był sam. Na niebie, gdzieś od wschodu, znaczyła się blada obietnica dnia. Stąd, z wysoka, ujrzał teraz cień strażniczej wie- życzki. Był sam... — Rozdawaj — wuj kończył triumfujący zapis. „Czy nie było za daleko?" — Olo przypomniał sobie szczegóły zdjęć, robionych już w pełnym świetle dnia. „Wyrzutnia. Dziwna. Jak z Verne'a. Neue Waffe" — zagrało mu w uszach. — Pas — odezwał się prędko. Wtedy, po pierwszym zdjęciu, jął się zbliżać patrol. Kępa trzech sosen, w której był ukryty, stała o dwa- dzieścia metrów od kolczastych drutów wysokiego ogrodzenia. Wzdłuż niego szło teraz dwóch esesow- ców z ogromnym wilczurem na smyczy. „Rety!" — pomyślał naiwnie, czekając, że lada moment zwierz niosący łeb przy ziemi natknie się na ślad jego lub Ogórka i nieomylnie przyprowadzi wrogów pod wy- soki schron sosny. Wtedy wilk szarpnął smycz, aż 91 wysoki żołnierz potknął się, pobiegł cztery, pięć kro- ków, wypuścił... Paiskó w susach runęło w gąszcz po lewej stronie. „— Lis — uśmiechnął się skromnie Ogórek wieczo- rem. — Bo ja teraz, we wojnę, to biorę na sidła. Lisa miałem zdechłego we worku, jakem go po- włóczył po ziemi, wiedziałem, że ich psy jak nic pójdą za lepszym smrodem niż ten panicza..." — Mówię: dwa karo! — zaakcentował wuj, sapiąc gniewnie. —i Trzy — zadeklarował Olo spiesznie, nie wiedząc co, i tchórzliwie umknął wzrokiem przed ostrym wujowskim spojrzeniem. ierwsze słowa Żaboklickiego, gdy spotkali się w umówionej kawiarni: — Będzie pan miał okazję poznać dziś najwybitniej- szych pisarzy. Irzykowski, Nałkowska, Goetel... — posypały się znane nazwiska. — Goetel? — spytał Jerzy. — Już wrócił. Nie czytał pan gazet? — Żaboklicki wydał się zaskoczony pytaniem Jerzego, jak wielki pan, który zaprosił na przyjęcie parweniusza, nie będącego nawet w stanie ocenić zaszczytu. — Z Katynia?! — Aha", wczoraj. — I oni wszyscy będą? —. Tak. Takie orientacyjne zebranie. — O której? — Za pół godziny. Umawiając się ź panem nie wie- działem nic o tym. Jerzy odczuł bicie serca. Tylu sławnych ludzi. Jed- nak ten Goetel jakoś go męczył. — A co on opowiada? — Kto? — No, Goetel. Z Katynia. — To jego pierwsze spotkanie... —- Aha. I Nałkowska będzie? — Z pewnością — zniecierpliwił się już Żaboklicki. Coś mu doskwierało. — Przeczytał pan mój tomik? — Oczywiście — odparł z pewnym zażenowaniem Jerzy. Poezja zawarta w Różach na wietrze niezbyt inu odpowiadała. — Cholera — zgasł nagle Żaboklicki. —Co? — To nic pan nie zauważył w ostatniej „Fali"? — Co takiego?. — Plagiat. Jakiś Jan Mróz. I to jak bezczelnie! — „Fali" nie czytuję. — Ja też. Pokazał mi pewien życzliwy kolega. Zresztą ja już przez swoje chody szukam tego Mro- żą, żeby mu skuć mordę. Czy pan nie mógłby przy- jąć takiej prośby... — Jakiej? — Zęby wyśledzić łobuza i dać mu w czapę... — wymówił nabożnym szeptem. — Nie? — skomen- tował z widoczną ulgą milczenie Jerzego. — W każ- dym razie może pan poświadczyć, że robię, co mogę, i w waszych (szept) sferach.. Jerzy skinął nijako głową. Zaczął mu się ten Za- boklicki wydawać nieco dziwny. — Więc co z tym zebraniem? — przypomniał. — Irzykowski będzie? — Aha, trzeba już iść! — Żaboklicki zerwał się od stolika ze spieszną grzecznością człowieka, który właśnie zrobił dobry interes. Zebranie odbyć się miało u awangardowego krytyka Łanowskiego. Żaboklicki nabożnie wymawiał jego, nic nie mówiące Jerzemu, nazwisko. Skręcili z Mar- szałkowskiej w Sienną. Nadchodził już lękliwy oku- pacyjny mrok. Szli nie spiesząc się, jakby Żaboklic- ki chciał utrzymać rytuał przyjęć w wyższych sfe- rach, gdzie, jak Jerzy czytywał w powieściach, na- leżało robić wszystko, aby nie być pierwszym. W jakiejś bramie dziewczyna kończyła chichotliwe per- traktacje z niemieckimi żołnierzami. Wchodzili na ciemne schody. Przed drzwiami na drugim piętrze Żaboklicki przystanął, nabrał odde- chu w płuca: Jerzy nie mógł wiedzieć, jaką tremę ma ten trzydziestoletni mężczyzna, autor wydanego 93 własnym nakładem tomiku wierszy. Wypełnił zle- cenie zorganizowania spotkania łudzi literatury z po- wracającym z Katynia Goetlem, teraz czekała go na- groda. Zapukał. Potem zadzwonił. Był to widocznie umówiony dla zaproszonych sposób sygnalizowania przybycia. Drzwi otworzył wysoki młody mężczyzna o pociągłej, jasnej twarzy albinosa, przez chwilę wpatrywał się, jakby zmieszany, w stojącego na przedzie Żaboklickiego, jak człowiek, który widział kogoś raz tylko i gwałtownie usiłuje sobie teraz przypomnieć gdzie i kiedy. Ale podjąwszy wyciąg- niętą dłoń gościa, rozjaśnił się nagle: — Aha. — Teraz spojrzał pytająco na Jerzego. — Kolega z konspiracji, też pisze... — wyjaśnił szep- tem Żaboklicki ku przerażeniu Jerzego. W pokoju z zapuszczonymi roletami siedziało parę osób. Żabo- .klicki witał je głębokimi ukłonami. Kilkakrotnie wy- mawiał swoje nazwisko i w tych okazjach szybko zwracał się do Jerzego, powtarzając prezentację z progu mieszkania, jakby chciał zatuszować coś niemiłego, wiążącego się z jego własną osobą. Chło- pak zauważył wokół siebie jakby jakąś serdeczność i odczuwać zaczął niepokój, czy przypadkiem nie biorą go za kogoś innego. Nie wiedział, że w tym zespole reprezentować miał młodzież ,,bojową" czy też ,,dywersyjną". Usiedli w kącie, między starym panem w ciemnym, świecącym ubraniu a młodym człowiekiem o wysokim, białym czole, nad którym złotą aureolą unosiła się rzadka, świetlista czupryna sztywnych włosów. Staruszek zagadywał coś szep- tem do owego wysokiego człowieka, który otwierał drzwi, zapewne gospodarza lokalu. Panowało dziw- ne milczenie, jakby ludzie uważali, by nie pozosta- wić tu niczego, nawet słowa, poza swoją przelotną obecnością. Od drzwi zabrzmiało pukanie i dzwonek. Zgromadzeni spojrzeli po sobie: Jerzy poznał z ja- kiejś fotografii Nałkowską. Ten pan z lewej strony to Karol Irzykowski... Nowi przybysze byli już w drzwiach. Pięćdziesięcioletni, na oko, mężczyzna wszedł pierwszy. Witał się z ludźmi jak z dobrymi znajomymi, przystawał o coś pytając. Towarzysz jego, tęgi czterdziestolatek, utykający na nogę i wy- 94 posażony w charakterystyczną laskę z gumowym napięstkiem, usiadł przy drzwiach jak wartownik. Jerzy zauważył, że Zaboklicki ukłonił mu się z tą swoją ugrzecznioną gorliwością. Goetel — był mm pierwszy z przybyłych — zaczął mówić. Jerzemu w pierwszej chwili trudno było się skupić. Z nabożeństwem obserwował twarze. Nie- spodziewanie, wprost z ulicy, przyniósł go los tu, między pisarzy. Gdyby tak dać Irzykowskiemu do oceny ostatnie wiersze? Groźne słowa przemawiającego: — ...Groby, groby. Przepaście na trupy. Rozkład. Nie byłem o nic pytany, niczego ode mnie nie wy- magano. Aby obraz owej katyńskiej wizyty był peł- ny, dodam, że nie byłem pytany, czy chcę jechać... ...Na drugi dzień wieczorem byliśmy na pożegnalnej kolacji u dowodzącego frontem. Pozory zupełnej normy. Elegancko, skromnie, ale jaki w tym po- ziom! Generał wzniósł toast, „aby w tym tragicznym dla Polaków miejscu otwarły się ich oczy na fakt, że nieubłagane prawo historii nakazuje im iść we wspólnym froncie europejskim". Odpowiedziałem, że nikt spośród społeczeństwa polskiego nie uczynił mnie delegatem, że dzieli nas takie morze łez, że nie wiem, czy wystarczy tego zwału trupów poleg- łych z sowieckiej ręki, aby je — tamto morze — za- sypać. — Godnie — pochwalił nagle kulawy pan spod drzwi. —' Kto to jest? —Jerzy usłyszał pytanie niecierpli- wie kręcącego się Irzykowskiego i ujrzał, jak jego szpakowaty sąsiad wzrusza ramionami na znak, że nie wie. Ale w tym momencie odezwał się Łanowski: ma okazję przedstawić kogoś, kto w Delegaturze Rządu na Kraj specjalnie interesuje się środowiskiem nau- kowym i artystycznym. Kulawy pan, podziękowawszy bladym uśmiechem, zaczął mówić. Początkowe zainteresowanie osłabło szybko, gdy pojawiły się „odwieczne zasady", „misja państwa jednającego na swoich obszarach narody", „groza bolszewickiej czapy — państwo pozwolą, że zacytuję nieobecnego tu dziś kolegę Emila Skiw- skiego" — wymienił nazwisko krytyka, 95 Zamilkł. Jeszcze niektórym zdawało się, że zbiera myśli do dalszego wywodu, gdy zacinając się nie- cierpliwie, postawił pytanie Irzykowski: ' — Może naiwnie zapytam: jak nasz gość wyobraża sobie moment wyzwolenia kraju? Czy front wschod- ni zastygnie gdzieś w bezruchu, co? Kulawy pan uśmiechnął się jakoś wstydliwie. Trud- no mu jest legitymować się swoim fachowym wy- kształceniem wojskowym — prawda? — ale musi przypomnieć, że obecna wojna wywróciła do góry nogami wiele dogmatów strategicznych. Otóż w po- czątkach konspiracji, jak wiadomo, ZWZ miał am- bicję przywrócenia krajowi niepodległości w drodze walki zbrojnej z obydwoma okupantami. Wówczas to postanowiono na wypadek wkroczenia Armii Czerwonej do Polski zorganizować przeciwsowiecką demonstrację wojskową w formie oporu na linii Wisły. Tak, tak. Kierownictwo zdawało sobie spra- wę z naszej słabości wojskowej, z militarnej bezna- dziejności tego czynu, ale chciało wzmocnić tym po- lityczne stanowisko Polski w antyradzieckim prze- cież obozie zachodnich sojuszników. W tej akcji główna rola przypada Warszawie jako... — To były plany sfer wojskowych? — przerwał niepewnie Irzykowski. — Uzgodnione z Komitetem Porozumiewawczym Czterech Stronnictw — odparł pewnie temten. — A więc popierane przez te czynniki polityczne? Działo się to zapewne w czasach, kiedy pierwszy delegat Rządu Londyńskiego pragnął wszystkim członkom Komitetu Porozumiewawczego złożyć kur- tuazyjne wizyty — tak słabo po przybyciu z Lon- dynu orientował się w stosunkach konspiracyjnych... .— Teraz, zdaje się, takich wizyt już nie składają. Czy tylko to się zmieniło? Pytam, czy zmieniły się tylko obyczaje na bardziej racjonalne, czy zmieniły się też programy, hę? Kulawy pan uśmiechnął się wyrozumiale: — Jeśli pozwoli mi pan mówić, odpowiem. Otóż gdy zmotoryzowana dywizja SS ,,Adolf Hitler" sfor- sowała momentalnie wąwóz termopilski, wywołało to, zapewne, u ludzi z klasycznym wykształceniem —— tu skłonił głowę — pewien szok. Jeszcze większy szok w sferach wojskowych wywołała wiadomość, że Niemcy desantem spadochronowym zajęli Kretę, bronioną nie tylko przez wojska greckie, ale przez trzy czwarte angielskiego korpusu ekspedycyjnego. Nowoczesna wojna opiera się na zupełnie nowej technice. Sprzymierzeni nie tylko uczą się od armii , niemieckiej, ale gotowi są już prześcignąć ją na każ- dym polu. Otóż w związku z tym zmieniają się i na- sze plany. Polska zostanie zajęta przez gigantyczny desant spadochronowy wojsk naszych i angielskich, poparty przez lokalne działania powstańcze Armii Krajowej. Ktoś spod okna rzucił kilka zdań na temat groźby ,,wyłącznie technicznego" traktowania zjawisk ideo- logicznych, za które to zjawisko uważa obecną woj- nę. Nie wolno zapominać, że za sowieckimi czołgami idzie na front popularna „w pewnych sferach i ko- łach" idea. Gdy kulawy pan rzucił na to parę kategorycznych zdań o „miazmatach", Irzykowski zakaszlał, zrobił się czerwony, jakby się dławił, i bez zająknienia wygarnął, że był w życiu od młodości poszturchiwa- ny przez różne hasła, doktryny, które „u nas albo miewały lekki dolny ton szantażu, bo wszakże wszystko mogło prowadzić do wskrzeszenia Polski, albo ów górny ton absolutnej pewności siebie, jaki zawsze przybierają ci, którzy sami danej myśli nie znaleźli, lecz przyjęli ją skądinąd gotową". Łanowski szybko zagadał konsternację. Jerzy, prze- jęty uwielbieniem dla starucha, którego książki sza- " nował, podsunął się bliżej i zaczął — byle coś mówić — opowiadać o Ahigrimie, o tym, że przecież nawet sami Niemcy nie są tak „jednoznaczni" ideowo. Gdy powiedział o karcie z jego pamiętnika, do roz- mowy włączył się młody człowiek z blond aureolą nad głową: — Przecież to warto opublikować... — To Góra, redaktor pisma ,,Droga". Socjaliści... — szepnął w ucho Jerzemu Zaboklicki. —' I to, i taki żołnierz jest rezultatem dywersyjnej pracy w szeregach Wehrmachtu — rozległ się za plecami Jerzego głos kulawego pana. — Mówię, że nasilenie się tego rodzaju tendencji w wojsku nie- 97 7 — Kolumbowie mieckim Jest w dużym stopniu również rezultatem naszej roboty... Towarzystwo rozbiło się jakoś samo na dwie grupy. Jedna otoczyła Goetla, w drugą pogrążył się kulawy pan. Gdy po półgodzinie ktoś podniósł się pierwszy („mieszkanie daleko, a godzina policyjna blisko"), wszyscy zaczęli się spiesznie żegnać. Okazało się, że kulawy pan już zniknął. Łanowski miał do Jerzego prośbę: jego znajomy, nic bliższego zresztą, Ipohorski, jest zaniepokojony tym, że podobno ,,sfery podziemne" patrzą bardzo nie- chętnie na jego działalność. Otóż jest on gotów za- stosować się do wszelkich dyrektyw, tylko prosi o możność usprawiedliwienia się ze swej działalno- ści. Jerzy słuchał oszołomiony. — Dobrze, ale kto to jest? Łanowski uśmiechnął się. — On, wie pan, jakieś piosenki, teatr „Maska"... Chodzi tylko o to, by pan przekazał, gdzie trzeba, tę jego deklarację — odprowadzał go do drzwi. Jerzy nie zauważył, jak się to stało, że zgubił 'jakoś Żaboklickiego. Wyszedł z bramy z młodym blondy- nem. — Myśli pan, że można by z pamiętnikiem tego Niemca coś zrobić? — zapytał czując, jak mocno bije mu serce. Nie myślał tego jeszcze, ale czuł, że ociera się blisko, choć nie własnym na razie tekstem, o druk. Tamten spojrzał na niego z półuśmiechem. Oczy miał jakieś święte, niebieszczące się dziwną dobrocią. „Chyba jest młodszy ode mnie?" — przestraszył się Jerzy swojej naiwności, że od niego oczekuje roz- wiązań. — Niech mi pan da ten pamiętnik... Albo najlepiej niech pan z tym przyjdzie pojutrze, dam panu adres na takie niewielkie zebranie literackie.... Dochodzili do rogu Marszałkowskiej. —i Ja na plac Grzybowski. A pan? — znajomy usta- lał „rozkład jazdy". — Tak, tak... — potwierdził tymczasem zaproszenie Jerzy, — A co pan sądzi o tym dziś... — ruchem głowy wskazał za siebie, jakby gdzieś tam, w ciem- ności, pozostało jak muzeum figur woskowych całe rozwiązane przed chwilą zebranie. Twarz tamtego nagle stężała. — Aranżowały to jakieś wycirusy moralne na cześć kto wie czy nie kolaboranta, myślę o Goetlu, ale w końcu sprawa dobra: wszystko, co budzi czujność wobec Wschodu,, to sprawa dobra. — To znaczy, sądzi pan, że jednak Goetel ma tu rację? — Z czym? — No, z tym Katyniem. Znajomy zatrzymał się. — Drogi panie — powiedział ze smutną powagą — wiem, o czym pan myśli. Moralnie obie strony są tu równouprawnione, ale w tym wypadku tylko Wschód jest obciążony praktycznie. Mogliby to zro- bić Niemcy, ale zrobili oni... A zresztą obojętne: wszystko, co obciąża Wschód, jest korzystne. — To znaczy... — Jerzy urwał nagle. — Wronia dwadzieścia, mieszkania trzy — powtórzył otrzy- many przedtem adres literackiego zebrania i wy- ciągnął rękę. W tramwaju, ponad kłębowisko pozna- nych dziś twarzy, wypłynął w myśli blady profil ze smugą szarych włosów. — Kiedy się mamy wyprowadzić? — spytała. Nie pamięta, jak to się stało, że przysiadł na brzegu jej leżaka, potem idiotycznie przyklęknął, wreszcie, przestraszywszy się pozy, przykucnął niezdarnie. — Ja myślę, że na razie... Zresztą to zapewne pan Tadeusz naprowadził na to podejrzenie. — To mój ojciec — ucięła jakby gniewnie jego beł- kot. Wówczas złapał ją za rękę i powiedział: — Dzieciom Kosiorków oznajmiłem, że ja będę się z panią żenił... Tak: powtórzył to dwa razy, a potem zaraz, że przej- dzie na jego nazwisko — w „znaczeniu papierów, w znaczeniu papierów" — powtórzył znowu dwa razy, a ona spojrzała na niego... — Czemu się pani gniewa? — zapytał. Przelatywał myślami tę wczorajszą chwilę raz i dru- gi, trzeci i czwarty, jakby ukryte tam były, łatwe do odkopania pamięcią, jakieś dodatkowe znaczenia — Czy pan wysiada? — pchnął go ktoś w plecy. Wysiadł na wcześniejszym przystanku. Chciał być przez chwilę sam, bez tłoczących się dookoła ludzi. Wiosenny późny wieczór, strojny trenem miejskiego kurzu, prześwietlony jakimś czułym ciepłem nawet na zaciemnionych ulicach, przeszkadzał mu myśleć. Jeszcze bardziej chaotycznie i spiesznie niż w tram- waju migała mu we wspomnieniach jej twarz, prze- lotne spojrzenia, kosmyk włosów, który niecierpli- wie odrzucała z czoła. Potknąwszy się o występ chodnika przyłapał się na tym, że czule gładzi swą prawą rękę, przypominając ten moment. Rozgniewał się na siebie i siłą spró- bował przeprowadzić myśli na teren dzisiejszego wieczoru. „...Obie strony równouprawnione moralnie, choć tyl- ko Wschód obciążony praktycznie..." — powtórzył w myślach formułkę nowego znajomego z jakiejś mu do dziś niewiadomej redakcji konspiracyjnego pisma. Udało mu się zaczepić myśli o sprawy wie- czoru, ale nie, ledwo skręcił w swoją uliczkę, znów pokornie wróciły do ostatniej rozmowy z Aliną. Otworzył drzwi z bijącym sercem, jakby spodziewał się, że on czeka go z drugiej strony progu. W ko- rytarzu było ciemno. Nie zauważył w pierwszej chwili światła u dołu drzwi „lokatorów" i złapała go jakaś niewymowna słabość. Czuł, jak uginają się miękkie kolana, wiotczeją łydki. Jeszcze nie zdążył pomyśleć: „Uciekły!" — gdy usłyszał głos Aliny w pokoju matki. Stanął w drzwiach. Pani Wanda siedziała z matką na kanapie, Alina naprzeciwko na krześle. Musiały nie słyszeć, jak otwierał drzwi wejściowe, bo wszystkie odwróciły gwałtownie gło- wy w jego stronę. Matka miała ślady łez na policz- kach. „Już się rozniosła" — zdążył pomyśleć w panice, gdy ona pierwsza, przygładzając siwe włosy, po- wiedziała, jakby słowami chciała usprawiedliwić swój wygląd: — Do pani Magdaleny przyszła urna... — Syn przy- jaciółki matki od roku przebywał w Oświęcimiu. — Ach... — bąknął Jerzy i twarz mu opromienił 100 uśmiech ulgi: patrzył na Alinę. XIII statnie spotkanie Kolumba z Basikiem przebiegło bardzo burzliwie. — A ja i tak będę — odpowiadała uparcie na wszel- kie perswazje Kolumba. Mówił, że musi pomagać matce, że skoro na tajnych kompletach dogania ma- turę, to tak, jakby brała udział w konspiracji. — A ]a i tak będę — powtarzała. Gniewało go to. Wejście w jakąś „robotę" zdawała się stawiać ponad ich wzajemny stosunek. Zosta- wiła poza sobą kinowe neony, migające w zakrytych od góry pasażach resztą świateł wielkiego miasta. Zabrał jej emocję oglądania na ekranie innego świa- ta i nie dał nic. A sam od lat żyje tak ciekawie. Pewnie, ona też wolałaby zamiast „siedzieć w kinie" wypisywać: „Tylko świnie...", pod okiem żandar- mów lub zrywać hitlerowskie flagi. Albo taka łącz- niczka: przenosi broń, to tak, jakby sama brała udział w zamachu. — Będę — powtarzała Baśka. — Zastanów się, czego ode mnie wymagasz — bro- nił się Kolumb. Siedzieli naburmuszeni nad fusami rzekomej kawy. „Jak żyć, jak żyć, kiedy wszystko coraz bliżej śmier- ci..." — drżało w nim coś niedobrego. Niewątpliwa neurastenia, podobna tej, w jaką wpadł ojciec po likwidacji getta. Te jego idiotyczne prośby o truciz- nę „na wszelki wypadek" ...Matka, siostra, wszyscy zagrożeni „tym", i teraz ona — jedyna czysta — sama zmierza w stronę śmierci. — Basiku, a chciałem ci dziś zrobić przyjemność... — zaczął w pewnej chwili pojednawczo. — Aha!' — Naprawdę. — I co? — Możemy pójść do „Maski". Baśka nagle zerwała się od stolika i ruszyła ku drzwiom. Kolumb nie drgnął, ale sił starczyło mu zaledwie na pół minuty i zaraz gnał ku wyjściu róż- 101 ;' trącając stoliki. Kelnerka łapie go w progu. Ko- lumb, wyglądając na ulicę, szarpie się z kieszenią. Zostawia sto złotych. „Zaraz wracam!" Biegnie. —U obojga działa ten sam refleks kochanków. Oto gna on — z początku wierny postanowieniu: „Dość histerii, niech ucieka!" Oto coraz wolniej idzie ona, początkowo gnana gniewnym uniesieniem: „Nie chcę na niego patrzeć, jak on mnie traktuje!" Dogonił. — Przecież ja wcale nie dlatego, żebyś ty była na tym poziomie... — usprawiedliwia się omijając na- wet nazwę teatrzyku, potępionego przez podziemie. — Po prostu będę tam miał pewną robotę, no, ro- zumiesz, i mdszę komuś się przyjrzeć... — Ach, tak? Właśnie tak?... — gniew hamuje jej słowa. Wpadł z deszczu pod rynnę. Obserwuje ich ulica. Smętny żebraczy skrzypek, ukostiumowany w studencką czapkę, w zawsze jednakowej pozie wzruszającego zawstydzenia, zwrócony twarzą do muru, nie przerywa melodii Ave Maria, ale wykrę- ca głowę. Baśka gna na ukos przez jezdnię. — Nie chcę z tobą mówić, nie chcę! Więc ty masz 'tam zadanie, a mnie z tego jak psu ochłap, idio- tyczna rewietka... — rzuciła słowo, którym często się posiłkował zwalczając jej ciekawość do tych zabaw. Wepchnął ją do najbliższej bramy. Stąd niedaleko już było do ich kawiarni — tym razem umówili się nie w „Marlenie". Zamówiwszy kawę przypomniał sobie, że jedyne sto złotych zostawił w tamtej ka- wiarni. Po wyjaśnieniach, przy których sama sięg- nęła po jego rękę, powiedział jej o tym ze śmie- chem. — Poczekasz? Szedł nieuważnie, już pojednany z jej zwycięstwem, myśląc, o co by ją zaczepić, żeby i czuła się dobrze, i niezbyt ryzykowała. Po chwili zresztą ugrzązł w rozpamiętywaniu ich pecha. Na drugi dzień po Sylwestrze do mieszkania „skrzynki" zwaliły się dwie rodziny z Zamojszczyzny, zaprzyjaźnione z nieobecnymi właścicielami mieszkania, i Stach dostał sublokatora. „I wciąż to fatalne pętanie się po kawiarniach" — łÓŹCdebatował w myślach, odbierając resztę od kelnerki skrywającej uśmiech. Wracał spiesznie. Zaraz za rogiem ulicy stanął jak wryty: przed „Marleną", w której przed kwadran- sem zostawił Baśkę, stała buda, żandarmi ładowali ostatnich pasażerów. Zaciśnięte pięści wsadził w kieszeń, aż usłyszał trzask pękających szwów. Cofnął się do bramy. — A kobiety? Kobiety brali? — pytał nerwowo ja- kiegoś przytulonego do muru starszego pana ze szczurzym wąsikiem. — Brali. — Kobiecy głos. Obejrzał się gwałtownie i przypadł do niej. — Basiu, Basiku. Wciągnęła go na schody. — Spostrzegłam pierwsza, mieliśmy stolik przy drzwiach — głaskała go po ręce, jakby to on unik- nął niebezpieczeństwa. Stali długo w okiennej wnęce, jakby nareszcie zna- leźli mieszkanie. — Przecież musimy do tej „Maski" — ocknęła się' pierwsza. — Tak, muszę tam .spojrzeć na jednego kolaba, na- zywa się Ipohorski... — nazwisko kolaboranta szep- nął jej jak najczulsze wyznanie: oto nie chce mieć wobec niej tajemnic. XIV en ślub urządzi ją lepiej niż tuzin fałszy- wych dowodów i trzy „czyste" mieszkania. W końcu stary był głośnym endekiem. Żaden najsprytniejszy szmalcownik w dzielnicy nie spojrzy w kierunku synowej architekta, który wśród warszawskiej inte- ligencji był filarem prawicy. Tylko ślub musi być z tych głośniejszych, z ,,welonem" — uśmiechnął się do poduszki. „Prostak, gdy się chce schować, idzie na paluszkach, ostrożnie, czai się, myśli, że każdy się za nim ogląda, a ja schowam ją z takim trzaskiem, że wszyscy będą widzieli, i przez to ona 1®3 będzie ponad podejrzenia..." Przypłynęła jej głowa w szarym obłoku włosów. Szczupłe ręce... Obrócił się na drugi bok. Nagle zatrzymał oddech. Jak pisk opon hamującego samochodu szarpnęło nerwami imię Kolumba. Wyprowadzi ją aż po jakiś spokój na ziemi, nie dla siebie. Wyprowadzi, a potem, na brzegu lepszego czasu, pożegna... Poczucie romantycznej wielkości takiego czynu uspokoiło na chwilę nieuważną jeszcze zazdrość. Wrócił myślami do szczegółów jutrzejszego ,,ślubu". Obłożył słowo w myślach grubym, gorzkim cudzy- słowem. Chyba spostrzegła mój gest? Zaprosiłem na świad- ka... męża. Tym chyba w sposób ostateczny pod- kreśliłem fikcyjność naszego małżeństwa. «Naszego małżeństwa» — powtórzył w myślach. Przypomniał sobie jej oczy w chwili, gdy podał propozycję przejścia na jego nazwisko. Jakieś bolesne spojrze- nie, przepraszające jakby za to, że ona spowodowała tak okrutny jego żart. Trzeba było się śpieszyć. Już następnego dnia za- prosił państwa Kosiorków na ślub. Dając na zapo- wiedzi czuł się jak w gimnazjum, gdy przy niedziel- nym odczytywaniu listy obecnych przed wymar- szem na mszę udało mu się krzyknąć „jestem" za siebie i połowę jeszcze piłkarskiej reprezentacji kla- sy, oczekującej na błoniach na łącznika, Jerzego, i środkowego, Zygmunta, najlepiej naśladujących głosy kolegów. Ksiądz znów był oto bezbronny, jak ongiś prefekt-naganiacz. Ogłaszał z ambony żart Jerzego. A Zygmunt umiał w takich chwilach znaleźć właści- wą formę: „Ślub z fasonem' i z welonem" — zade- cydował z miejsca, usłyszawszy o całej sprawie. „Tylko Kolumb nie poznał się na smaku całej za- bawy..." — Jerzy obrócił się na drugi bok. „Popie- late włosy, prosty nos, chrapki jak wymyślone przez tego, co malował Monę Lisę. «Ani trochę nie wyglą- dasz"" — mó.wił do niej w myślach. Teraz już wiedział, że gest, jakim gładził mały palec jej opartej na poręczy ręki, w chwili gdy spytała: 104 „Kiedy mamy się wyprowadzić?", był najbardziej jawną pieszczotą w ich historii. Teraz nie wolno nni pozwolić sobie na cień poufałości: wszystko wyglą- dałoby na to, że zamierza korzystać z praw, które zdobył, a które mu się nie należą. ' „Trzeba by zaprosić Żaboklickiego" — przemyka mu przez głowę. I naraz: „Przecież mu nie będę mówił, jak jest naprawdę, ale jeśli nie powiem, to potem będą kłopoty z graniem małżeństwa, gdyby kiedyś do mnie przyszedł... Te jego wiersze jakieś mdłe... Mogą się z niego śmiać ci tam, zebrani wte- dy u Łanowskiego, ale dzięki niemu mam, ostatecz- nie, ten kontakt na «Drogę»." Przypomniał sobie Kartę z pamiętnika niemieckiego żołnierza, którą w druku poprzedziły pisane przez niego słowa. „Góra mówił, że potrzebne są dziewczyny do kol- portażu, może Alina?" — pomyślał nagle. Smużka jej popielatych włosów mignęła mu przed pozami tak materialnie, że wyciągnął rękę, jakby chciał odsunąć ją z oczu. „Brwi ma zabawne, pra- wie trójkątne" — myślał o załamaniu ich ciemnej smugi u podstawy wysokiego czoła. Obrócił się na drugi bok, chowając dłoń pod poduszkę, jakby w obawie, że dotknie nią poufale jawiącej się w myślach twarzy. „Policzek, jaki chłodny" — mamro- tała niewyraźna myśl, gdy do dłoni przygarnęło się gładkie powleczenie poduszki. Chciał otworzyć oczy, żeby zerwać z tym głupstwem, ale nie miał siły. I tak od jutra nie dopuści do siebie żadnych żartów na jej temat. Nawet myśli... Jerzy trzymał się z trudem zaplanowanej insceni- zacji. Chwilami zresztą rozbawienie rzeczywiście przełamywało coraz silniejsze skrępowanie. Jak choćby z tym welonem — Alina wyglądała tak ład- nie, że nawet, sama z początku kompletnie skonster- nowana, dała się ubłagać jednym zachwyconym spojrzeniem Jerzego. On wystąpił w zbyt luźnym ciemnym garniturze Zygmunta. Dopiero przedwczo- raj zdał sobie sprawę, że zamierzona „oficjalność'" kiepsko wyglądać będzie w jego wy szargane j wia- trówce lub w wyświeconym granatowym mundur- ku licealnym, z którego wypruto czerwone wypust- 105 ki. Reprezentacyjny pomaturalny garnitur sprzeda- ny został jeszcze zimą czterdziestego roku za dwa metry kartofli i metr węgla. Najbardziej przestraszone i skrępowane były obie matki. Pani Wanda tak się trzęsła, że postanowili, aby ,,złożona grypą", nie brała udziału w uroczy- stości, lecz cichcem zajęła się przygotowaniem obia- du, na który zaproszono Kosiorków i — „dla tłoku" — parę jeszcze osób oprócz kolegów Jerzego. Po- mieszanie i lęk pani Wandy były tym większe, że od dwóch dni nie widziała już „Pana", który wolał nie być na dzisiejszej uroczystości rodzinnej. Wszak była wdową. Wbrew pozorom, łopatka cielęca — hojny podaru- nek ślubny Zygmunta — wobec liczby spodziewa- nych gości nie dawała gwarancji sytości. ;W progu pokoju stanęła Alina. Popielate włosy jak- by jeszcze zbladły. — Słuchaj... — powiedziała wolno, jak słowo w ob- cym języku, którego znaczenia nie jest pewna, cho- ciaż mówienie po imieniu ćwiczyli już od dnia zapo- powiedzi. — Słuchaj... nie ma Kolumba... — nagle jakby się przestraszyła nietaktu. Jerzy stał przy oknie. Odwrócił się szybko i cofnął gwałtownie w głąb pokoju. Przed domem hamowała bezgłośnie wielka czarna limuzyna. Spojrzał bezradnie na drzwi. Było za późno. Zmusił się do uśmiechu. Pa- trzyła na niego szeroko otwartymi oczami, nie wie- dząc, co się dzieje na ulicy. Wrócił tam wzrokiem. Z otwartych drzwiczek sa- mochodu wyskoczył Zygmunt. W pierwszej sekun- dzie Jerzy przestraszył się co najmniej tak, jak gdy- by ujrzał gestapowską czapę. Spodziewał się jej. „Wzięli go, wsypał, on?" — jakieś szybkie myśli i nagle oszołomienie inne, już radość, choć jeszcze przestraszona siebie, niepewna, czy nie przyjdzie ru- nąć z tym większej wysokości. Wysiada też Ko- lumb. Są sami. Kroki na schodach. •— No, bracie, do kościoła — krzyczy Zygmunt od progu. — Mówiłem ,,z fasonem i welonem" czy nie? -. Jak to? •— Siadamy— ponagla Alinę blady Kolumb. Wy- ,'106 ogląda na to, że i on czuje się nieswojo. — Jak to? — jeszcze raz bąka Jerzy, ruchem gło- wy wskazując za okno. — Generalski wóz — chrypi Zygmunt biorąc Alinę pod rękę. Oszołomiony Jerzy rusza ku wyjściu. — Zygmunt, oszalałeś? Zrobiłeś wóz? Przecież... — Nic się nie bój. Opadli na szerokie siedzenia. Alina chwyciła Je- rzego za rękę. Samochód ruszył bezszelestnie. — Nie tędy — zawołał Jerzy widząc, że siedzący przy kierownicy Zygmunt rusza prosto. — Tędy, tędy — tamten odwrócił się z uśmiechem/ Jerzy poczuł od niego wódkę. Ale już jechali peł- nym gazem. Minęli koszary SS, zaszumiawszy obok wartownika. Wóz wziął zakręt na dwóch kołach. ,,Chyba rżnie osiemdziesiątką, rozbijemy się" — po- myślał Jerzy, przez chwilę trzymając Alinę na wi- rażu w ramionach. Między jej maleńkim uchem a puklem odrzuconych włosów dostrzegł wspinają- cą się strzałkę na zegarze szybkości. ,,Dziewięćdzie- siąt!" — przestraszył się. — W lewo! — krzyknął Kolumb. Teraz Jerzy leci w biały welon. Stop. Rzuca go na oparcie przednie- go siedzenia. Stanęli. — Wysiadać — szepce Zygmunt. Kolumb stoi przy otwartych drzwiczkach, pomaga wysiąść pannie młodej. Zupełnie oszołomiony Jerzy gramoli się za nią. Ledwie poczuł stopą twardą ziemię chodnika, wóz ruszył bezszelestnie. Jerzego wita Czarny Olo. Drugi świadek. — Co to było? — szepce Jerzy. — Idiota — otrzymuje wyczerpującą odpowiedź. Za chwilę, podprowadzony przez kościelnego, klęczy przy konfesjonale. — Ja jestem niewierzący... — zaczyna szeptać w wy- świecone kratki i urywa przerażony tym, co się stało. „Ci idioci zabrali samochód, i to samochód ja- kiegoś dostojnika, żeby nas tutaj przywieźć..." — Mów dalej, synu, mów... — słyszy szept spoza. kratek i wzdryga się, jakby ktoś podsłuchiwał jego myśli. — ...i dlatego proszę mi nie zawracać głowy... — mówi i wstaje. Teraz zaczyna się najgorsze. Tamten 107 spoza kratek szepcze coś gwałtownie. Żeby go usły- szeć, Jerzy pochyla się niezgrabnie, wypięty na cały kościół. Przez głowę przelatują bezładne myśli. „Psu- jesz wszystko... Niechby było jak najbardziej koś- cielnie i uroczyście, o to przecież chodzi... I tak ty dyktujesz wszystko... Udzieli ślubu, w którym świad- kiem będzie mąż, a ty, idioto, jeszcze dokazujesz..." — gromi się w myślach i klęka znowu. — Musiałem wyznać, że nie wierzę, lecz jeśli ksiądz nie zgodzi się dać ślubu, zgubi moją wierzącą narze- czoną — zaczyna szeptem i po komediancku odnaj- duje swój polemiczny zapał. Kiedy za pięć minut dostaje bez spowiedzi karteczkę od księdza, jest zupełnie oszołomiony. Idzie w prawo, w lewo, jak prowadzi go kościelny, a potem ksiądz i Alina. Już po wszystkim. Przez chwilę idą, głośno rozma- wiając, Alina się śmieje. ' — Wstałeś sprzed tego ołtarza jak na gimnastyce, z obu nóg, z wyrzutem ramion do tyłu — demon- struje Czarny Olo. ,,Wracamy jak z meczu" — kojarzy sobie nagle Je- rzy i robi mu się niezmiernie wesoło. Jest jak pi- jany. — Żono, żono — grozi Alinie, która szepce z .Ko- lumbem. Odwraca ku niemu twarz. Jest blada. •• —. A gdzie ten samochód? — odwraca się ona do Kolumba. . •• ; — Pewnie go Zygmunt zostawił gdzieś przy ogród- kach działkowych — wzrusza ten ramionami. Ubranie Zygmunta ma trochę za długie nogawki, gdy przystanął, spodnie łamią się śmiesznie na kan- cie. — Więc co to było? — pyta Jerzy stanowczo. — Potem ci powiem. ,, Idą wolno we czwórkę. Czwórka ludzi, od których zależy wzajemnie śmierć i życie. Jerzy myśli: „Ona to żona Kolumba, dalsza niż kie- dykolwiek, poślubiona mi przez własnego męża- —świadka." . .- ,, Kolumb myśli: „Siostrzyczka mizerna, że też trzeba ją tak męczyć." Ona myśli: „Jerzy strasznie by się krępował, żeby 108 me ten pomysł ze Staszkiem, jako, moim mężem... Ach, jaka obrażająca jest ta jego litość, z jaką uczy- nił mnie swoją żoną!" Czarny Olo jest zniecierpliwiony, myśli: „Jerzy się ożenił. Miła ta Alina. A Kolumb coś za często na nią popatruje,, idiota. W dniu ślubu!" Raptem robi mu się ogromnie przykro, że musi wy- jechać. I to w tajemnicy nawet przed nimi. Pobłaż- liwie patrzy na kolegów. Żaden z nich nie wie, cze- go dokonał. Olo tak głęboko tkwi myślami gdzie indziej, że w weselnym „orszaku" z trudem zmusza się do uwagi. W obliczu jego sprawy powszedni dzień, na- wet Wielkiej Dywersji, wygląda blado... Kolumb szeptem zaczyna opowiadać. Od trzech dni mieli zrobić wyrok na jednym takim z propagandy. — ...Czego się rzucasz, Jerzy, mieszkasz daleko, a od razu stało się jasne, że nie było cię po co ściągać, bo miejsce dla dwóch najwyżej... A ten uważał jak cholera. Dziś Zygmunt wpadł na pomysł. Ten facet szykował jakąś tam premierę w teatrzyku, taką hecę antyżydowską, i Zygmunt zadzwonił do niego, że niby w tej sprawie ma on być w Gubernator- stwie Warszawskim. „Wóz posyłamy za godzinę" — powiedział mu, jak tylko poczuł, że tamten łapie haczyk. I zrób teraz wóz w ciągu godziny, i to nie żadnego tam opla czy „łajzę", ale reprezentacyjny!... Mijali koszary SS. Kolumb zamilkł dla nabrania od- dechu. Stojący na warcie wysoki żołnierz uśmiechnął się do welonu Aliny. — No — ponaglił Jerzy. — Wszystko w porządku. Jak widziałeś, wóz się znalazł. — No, a kiedy go zrobicie? — Kogo? — No, tego tam z propagandy. — Przecież zrobiony. Myślisz, że miałbym czas dy- mać na twój ślub... — obraził się Kolumb. — Zszedł grzecznie, sam wsiadł do wozu. . Zaczął się kręcić dopiero za wiaduktem. Ale siedziałem obok niego i był cicho. Zygmunt wziął setkę albo i lepiej... Na Bielanach, w lasku — dokończył relacji na pytające spojrzenie Jerzego. — I potem prosto tu? Przez całe miasto! Idioci — odgryzł się Jerzy. Zdjęło go naraz przerażenie: „To po to, by ukryć głębiej Alinę, zajeżdżał z nią przed kościół general- ską limuzyną?" — Idioci — powtórzył. — A może jeszcze wstąpiliś- cie na ciastka, co? — docina Kolumbowi, jakby gro- ził, że zdradzi jego utrzymywany w tajemnicy oby- czaj. Otóż chłopak o „harcerskim gardziołku", jak mawiał Zygmunt, nie uznawał wódki i po akcjach urywał się na samotny spacer. Przypadkiem Jerzy wykrył, że spacer kończy się z reguły w pobliskiej ciastkarni. — Daj spokój, przyjechaliśmy, bo Zygmunt się upie- rał — machnął ręką Kolumb. — Bał się, że się spóźnimy... A potem to już samo tak poszło z tym kościołem... Obiad przeszedł wesoło. Kosiorek czuł się wyśmie- nicie wśród młodych ludzi, adorował Alinę, ale choć prawił komplementy matce Jerzego, ten widział, że staruszka jest jakaś nieswoja. Nie pomogły żarty rubasznego Zygmunta, który przybył, podniecony i szczęśliwy, w połowie biesiady. Ciągle gratulował błazeńsko nowożeńcom, szczerze całą zabawą roz- weselony. — A co na to wszystko Machabeusz? — zapytał w pewnej chwili, pomrugując w stronę Kolumba. — Kto? — zapytał zdumiony Jerzy, ale Zygmunt roześmiał się tylko bez słowa. XV ^^B^Fd jakiegoś czasu Kolumb lubił chodzić ulicami parzystą stroną. Jego system przesądów, w którym koronę stanowiło odpukiwanie, w okresie wzmożonych łapanek i patroli ulicznych wzbogacił 110 się w ten sposób niejako automatycznie. „Systemu" nie nasunął mu szczęśliwy zbieg okoliczności, który by, powiedzmy, idącego tą właśnie stroną uchronił kiedyś od łapanki czy nieprzyjemnego spotkania z patrolem. Po prostu parzysty numer to był Basik. Mieszkanie numer trzydzieści osiem, sklep numer dwadzieścia dwa, nawet dom, przed którym zdarzy- ło się na nią czekać, gdy była na swoich komple- tach, miał numer zakończony zerem. Na loterii grają ubodzy, w Boga wierzymy w mo- mentach bezradnej słabości, brak ognia ciężkich ka- rabinów maszynowych skazywał na odpukiwanie „krótką serią" palcem w nie heblowane drzewo. Ko- lumb chodził stroną parzystą. W danym momencie czynił to w majestacie prostej logiki: tędy miała iść Baśka. Był zdenerwowany. Po raz pierwszy urzą- dzała mu coś takiego. Gdy przed dwoma godzinami zadzwonił, że wbrew dotychczasowym planom — będzie wolny, zamiast spodziewanego krzyku ra- dości doszło go jakieś zafrasowane mruczenie. Ona była „właściwie" zajęta. Nie, przełożyć nie może, bo jej zajęcie jest „aktualne". Tym słowem niepoko- jąco zrównała charakter spraw zajmujących jego i ją. Wreszcie dowiedział się, że o jakiejś tam porze będzie wracała ku Marszałkowskiej. „Dobrze, mogę parzystą" — zgodziła się łaskawie. Parzysta okazała się zresztą niesympatyczna. Już w drugiej z rzędu bramie szeptali jacyś panowie o podejrzanej elegancji i ruchach handlarzy złotem, z placu Napoleona ku Marszałkowskiej szli niemiec- cy żołnierze, ciągnąc widocznie do „Cafe Otto", co drugi z dziewczyną. Dalej, w dole ulicy, stało przed bramą niepokojąco duże auto. „I do tego jeszcze się spóźnia!" — patrzył niecierpli- wie na zegarek. Nareszcie! Basik szorował energicznie przeciwleg- łym chodnikiem. Kolumb kiwnął na nią ręką. Dziew- czyna szła dalej, nawet nie mrugnąwszy okiem. Za- niepokojony, obejrzał się. Nic na ulicy nie zwracało uwagi. Musiała go po prostu nie spostrzec. — Basiu! — zawołał przechodząc na drugą stronę chodnika. Maszerowała prosto, nie oglądając się. „Cholera! Nieparzysta" — chodnik zaczął mu pa- rzyć nogi. Obejrzał się: nic. Rozgniewany dogonił 111 dziewczynę na rogu Marszałkowskiej. — Co ty wyprawiasz? Baśka roześmiała się: — Myślałam, że za mną idą. —Kto? —i Co tak głupio pytasz? — wzruszyła ramionami i pogłaskała niesioną torbę. — Kolportaż... — powie- działa od niechcenia. Tego wieczoru dostał od niej egzemplarz pisma. Baś- ka, tak odpędzana przez niego od wszelkiej konspi- racji, znalazła jakąś szparkę dla siebie. — Co to za płachetka? — postukał palcem w rozło- żone kartki. Siedzieli u niej. Tonął w haftowanych poduszkach. Wszystkie papużki, słonie, jelenie, sto- jące na półkach, konsolkach, gzymsiastych meblach, kłębiły mu się w oczach, gdy wściekły, bez tchu, chciał zniszczyć w niej tę radość. Wystawiła palec ku uchylonym drzwiom od kuchni, w której krzą- tała się matka. .— I żeby to choć była jakaś poważna organizacja — labidził ze wstrętem. — Ale to? — dmuchnął w roz- łożone pisemko, aż bibułkowa okładka frunęła na pokój. Wylądowała łagodnie na kolanach dziewczy- ny. — Katolik! — wykrzywił się grymaśnie i nagle urwał. — Nie chciałeś mi dać kontaktu, znalazłam sama — dmuchnęła mu w nos w rewanżu za profanację pi- semka. — Sama nie wiesz, co robisz. — Milczenie dziewczy- ny gniewało go. — Na pewno nie masz pojęcia, dla kogo ryzykujesz życie. — Mnie to nie ciekawi. Nie ryzykuję dla nikogo, tylko przeciw Niemcom. Wzruszył lekceważąco ra- mionami, przejęty szacunkiem dla jej dojrzałości. Patrzył na nią jakoś uważnie i bez tchu, aż się prze- straszyła, potem zmieszała. Po raz pierwszy bodaj w życiu odczuł myśl, że mógłby ją stracić, że mog- łoby jej nie być. Nagle gwałtownie jej zapragnął. — Baśka — szepnął bezradnie. Podeszła bliżej. Zetknęli się kolanami. — Zostaw ten kolportaż. Objął ją. 112' — Prawie cię nie ma •— szepnął myśląc o jej szczup- łości. Odsunął ją gniewnie na odległość ręki. Zgo- dziła się pokornie. Słyszała krzątaninę matki. — Aha. , , , . Pocałowała go. Zatrzymał ją znowu. Blisko, na pier- siach, czuł kruche ciepło. Oderwał się od niej z tru- dem. — Zostawisz? Nie będziesz? Uśmiechnęła się przepraszająco. — No — przynaglił. — Będę — potwierdziła zaczepnie. — Dla nich? Czy wiesz, co mi niedawno opowiadał Czarny Olo? Znasz go. Ten chudy. Opowiadał, że jego profesor, ten, którego on tak szanuje, kichał, słyszysz, kichał na to pisemko! Numerus ciausus im się śni, szkoły wyznaniowe... . — Już ci powiedziałam, że oni mnie nic nie obcho- dzą, ja tylko przeciw Niemcom... — To przecież tak jak oenerowcy, więc może i Ży- dów chcesz gnębić przeciw Niemcom? — wybuchnął nagle bez tchu. Usiadł. Myślał o ojcu. Biedny, nie- frasobliwy Tadzio. Wczoraj mu ustąpił. Od powsta- nia w getcie stary pan nie mógł dojść do siebie. Za każdym razem zanudzał syna o cyjanek „na wszelki wypadek". Męczył tak, że Kolumb zaczął bywać u ojca rzadziej. Wczoraj skapitulował. Am- pułkę można było schować między dwa zaciśnięte palce, a niepokoju tyle, że garbu można dostać... Pa- trzył teraz na zacietrzewioną Baśkę i zrobiło mu się strasznie. Nagle zgasł... Mechanicznie przewrócił kartkę pisemka zapominając, że stąd, od tych bibu- lastych kartek, szedł na niego gniew. „Co wyra- biasz? — gromił się w myślach. — Przecież ona też nic o tym nie wie. — Jeszcze się domyśli." Nagły przypływ strachu wyziębił mu palce. Strach bywa różny, ale najgorszy jest strach przed wstydem. Kolumb uchodził w swojej drużynie za odważnego. Może całe jego męstwo bierze się z obawy, że tchó- rza łatwiej jest posądzić o to? Żydzi uchodzą za tchórzliwych. Mimo powstania. Mimo wszystko... Odsunął pisemko: — Co to nas właściwie obchodzi?... — Bąknął owo „nas" jako „nas Polaków", nas, „nie-Zydów", i spuś- cił oczy. Nie rozumiejąc jeszcze tekstu czytał: J nie o to chodzi, że piszą tam o Bogu przez małe b. I o to nawet mniejsza, że ogłasza się tam w pew- nym numerze uroczysty protest przeciwko mordo- waniu Żydów, gdy przecież od bojowników (za ja- kich się podają) niepodległości narodu polskiego na- leżałoby oczekiwać raczej protestu w sprawie okru- cieństw niemieckich wobec właśnie całego narodu. Oderwał oczy od zamieszczonej w „Prawdzie i Na- rodzie" recenzji jakiegoś lewicowego pisma codzien- nego. „Tak, gdybym ja zginął w Oświęcimiu (prze" cież jako bojowiec), ten pierwszy protest, przeciw mordowaniu Żydów, mnie by nie obejmował" — szepnęła zbawcza myśl. Nagle spostrzegł tuż przy sobie ogromne jej oczy. — A cóż mnie oni w końcu obchodzą? — powiedział nagle, niespodziewanie dla siebie samego. Na drugi dzień przed wieczorem babcia gospodaru- jąca w opuszczonej „skrzynce", gdzie mieszkał Ko- lumb, wręczyła mu parę gazetek. — Aha — pokwitował nieuważnie. Jerzy prosił go o przysługę, raz jeden tylko, na początek, chciał umożliwić przekazanie „prywatnie" kilku egzempla- rzy „jednego pisma", drukowanego właśnie w tej okolicy. Wepchnąwszy nieważki ciężar do kieszeni Kolumb sięgnął po tramwa jarską czapkę. Późno, bo późno, ale i tak wybierał się odwiedzić matkę. Od dnia ślubu Aliny bywał u nich jeszcze niechętnie j. Czuł idiotyzm swej sytuacji wobec kolegi, ale mówić Je- rzemu? „Po co? — bronił się przed tą myślą. — Postąpił bardzo porządnie z tym 'lubem dla doku- mentów, ale czyż mu nie wszystko jedno, czyją żo- ną lub siostrą jest Alina?... Jeszcze się właduję na jaki patrol" — pomyślał ze złością wyczuwając ręką paczuszkę Jerzego w kieszeni. Odpukał nieuważnie we framugę, spostrzegł, że drzewo malowane. Za- klął. Dziesiątki razy jeździł przez miasto z bronią, ale tak źle „odpukany" fant mocno go tremował. Gdy po dwudziestu minutach wysiadł z tramwaju, nie pamiętał prawie o swoim balaście. Gwiżdżąc niefrasobliwie, za najbliższym rogiem ulicy trafił wprost pod lufę patrolu. Stojąc pod ścianą z ręko- ma do góry kątem oka ocenił sytuację jako bezna- dziejną: wlazł w środek łapanki, „Teraz! Przed wie- czorem" — gniewał się jak za naruszenie zwyczajo- wego prawa. , '. — Dokumenty? — powoli opuścił rękę. Sięgnął do kieszeni. — Ile dałeś za to świństwo? — usłyszał głos towa- rzyszącego żandarmom cywila w ceratowym płasz- czu. Mówił to patrząc w kennkartę młodego czło- wieka, który stał obok Kolumba. „Fachowiec" oce- nił Kolumb uważając pilnie, czy okrzyk agenta nie odwróci odeń uwagi żandarmów. Gotów był pryskać w każdej sekundzie. Wyjął z kieszeni papiery. ' — A ty? — Agent był już przy nim. W tej chwili Kolumb poczuł, że nogi mu miękną w kolanach. Wparł się całą siłą w ścianę. W ręce zamiast dowo- du trzymał prześwitujące przez bibułkę egzempla- rze pisma. — Nie to — Kolumb machnął ręką z przepraszają- cym uśmiechem. Agent roześmiał się widząc, jak gość nieporadnie lewą ręką sięga do drugiej kie,- szeni. Zdenerwowanie Kolumba brał za przyczynę, nie za skutek omyłki z dokumentami. — O! —' Kolumb odzyskiwał przytomność. Lewą ręką podał kartę rozpoznawczą, prawa z pismami wróciła do kieszeni. — Arbeitskarta — usłyszał. Nagle poczuł, jak gry- mas kurczy mu twarz. Przeraził się, że nagle się roześmieje. Podał wyfasowaną od Zygmunta arbeits- kartę, opakowaną w zaświadczenie, że zakład, w którym pracuje, jest kriegswichtig. Widział, jak jego poprzednik idzie w lewo, ku wy- sokiej budzie, po której stopniach wchodziło już kil- ku mężczyzn. „Tylko siadać z tyłu, przy wyjściu!" — notował w pamięci, myśląc, by skakać w biegu. Już mrok. Ze środka nie można by się ruszyć. — Los — usłyszał. Zrobił krok. —— Nein. — Żandarm pchnął go łagodnie w stronę bramy. Jakieś oszałamiające przerażenie: do bramy! Skoja- rzenie ze znaną z tysiącznych opowieści „próbą aryjskości". „W porządku, przecież nie jestem ob- rzezany" — próbował się uspokoić. Tymczasem 115 w bramie zastał kilkunastu stłoczonych/ludzi pod eskortą jednego żandarma. „Aha. Ci z lepszymi papierami czekają na decyzję" — wyjaśnił sobie z miejsca. Po półgodzinie nadje- chała jakaś czarna limuzyna. Ktoś wysiadł, trzasnę- ły drzwiczki. — Wolni — nadszedł cywil, który sprawdzał jego papiery. • ; Za rogiem Kolumb przystanął. Było pusto. Albo miasto już wiedziało, albo po prostu... Spojrzał na zegarek. „Rany boskie!" — pomyślał i instynktownie ruszył truchtem. Zahamował po kilku krokach. Chciało mu się śmiać. Był na siebie wściekły. Śpiewać! Wołać coś! Zauważył, że pieszo wracał w stronę domu. Za- trzymał się i z trudem, jak szofer przeciążoną ładun- kiem ciężarówkę, nakłonił swe ciało do zawrócenia. „Nie zdążę. Zanocuję tu bliżej, u ojca. Pójdę przez Aleję Niepodległości." Kolumb nie zauważył, że gwiżdże jakąś melodię. Miał do przejścia jeszcze ze dwieście metrów, gdy pierwszy dozorca z łoskotem zamknął bramę. Jak koń, któremu nad uchem strzelą z bicza, Kolumb poderwał się do biegu. Nie miał prawa późnym po- jawieniem się zwracać uwagi dozorcy na mieszkanie ojca. — Cholera — klął zdyszany, ostrzeliwany coraz częściej przez zatrzaskiwane bramy. „Mam szczęś- cie." Przemknął niepostrzeżenie. „Cięć się spóźnią albo to swój chłop." Biegł po schodach starając się zachować ciszę. „Stary się ucieszy." Na półpiętrze zatrzymał go pisk opon hamującego samochodu. Stanął jak skamieniały. Nasłuchiwał. Nic, tylko łomot własnego serca. Nie, teraz doszedł go jakiś odgłos dobijania się do zamkniętej bramy. A więc nie tu, nie tu. Znowu radował się życiem. Co za dzień! Wieczorem łapanka. Aresztują dopiero co po godzinie policyjnej... Wściekli się. Ruszył szybko na górę. Podszedł do drzwi. Zapukał. Silnie. „Cóż takiego?" Załomotał klamką. Stary pan stał przy łóżku. Nie mylił go słuch. „Nie jestem neurastenikiem" — 116 pomyślał uśmiechając się krzywo, jakby wracał do polemik z synem z tych dni, gdy walczył o tru- ciznę. Nerwowo ściągał marynarkę z poręczy krzesła. „A więc słuch mnie nie mylił, choć to trzecie piętro... Nie jestem neurastenikiem" — pomyślał o synu wyszukując drżącymi palcami ampułkę leżącą na dnie, pod podszewką małej kieszonki marynarki. . Patrząc na klamkę uginającą się pod naciskiem ręki pomyślał o synu: „On wam odpłaci." Wkładając do ust cyjankali poczuł, że szczęka zęba- mi. „Woda... popić!..." Ale póki żył, nie mógł zdra- dzić się żadnym ruchem. Zakrztusił się, połknął. Przez sekundę czuł się jak zwycięzca: był bezpiecz- ny, nie bał się. Dopiero na drugi dzień koło południa Kolumb wrę- czył Jerzemu egzemplarze pisma. — Pozwolisz, że odwiedzę naszą żonę — powiedział jakimś dziwnym, łamiącym się głosem i uniknąwszy spojrzenia, odwrócił się szybko i wyszedł z pokoju. Jerzy niecierpliwie zerwał papier. Mignęła winieta. „Droga". Szybko odwrócił stronę i naraz zbladł. Obejrzał się na drzwi i usiadł ciężko na krześle. Był starszy o jakiś niezmierzony czas. Był kimś innym. Nareszcie czuł na sobie brzemię odpowiedzialności za cały świat, do którego przemawiał. Oto on pchał go w jakimś kierunku tym skrawkiem papieru. Łapczywie, ze łzami egzaltacji w oczach, przebiegł wzrokiem litery swego wiersza. Odczuł takie zachłyśnięcie szczęściem i potęgą, jak jeszcze nigdy. Cień może takiej chwili przeżył w ułamku sekundy w sylwestrową noc, gdy leciał w górę „jego pociąg". Gdy po kwadransie wszedł do pokoju Kolumb, bla- dy, z zaciśniętymi zębami („Nie mogę, nie mogę, nie potrafię nigdy im tego powiedzieć... nie mogę..."), Jerzy wręczył mu pismo rozłożone na wewnętrznej stronie. — Masz, przeczytaj. — Kolumb posłusznie prześliz- nął się wzrokiem po wierszu, zmarszczył brwi jak człowiek, który zmusza się do napiętej uwagi. Wpadł w środek jakiegoś tekstu: Jaka jest na to rada? A więc przede wszystkim należy włączyć do pro- gramu ^szkół średnich przedmiot historii muzyki jako część składową ogólnej historii 'kultury. A po- nieważ o muzyce trudno jest tylko opowiadać, na- leży wprowadzić ilustrację wykładów czy to z płyt gramofonowych, czy w wykonaniu dobrych muzy- ków. Dla sfer, które wykształcenie swe kończą wraz z ukończeniem szkoły powszechnej, należałoby zor- ganizować systematyczne cykle koncertów. Takie koncerty, jako bezpłatne, lecz obowiązujące, zorga- nizowano (wszędzie) w Sowietach i we Włoszech... Kolumb spojrzał nieprzytomnie i naraz uśmiechnął się krzywo. — To jest to pismo? — Jakie „to"? — No to, które przyniosłem? — Tak. Poświęcone sprawom kultury. Przeczytałeś ten wiersz? To mój — uzupełnił Jerzy skromnie. XVI ^'ałek powielacza obracał się szybko. Zaw- sze zostawiali na deser tytułową stronę. Winieta „Prawdy i Narodu" z oplecionym w armaty i nuty Norwidowskim hasłem: „Artysta ma być organiza- torem wyobraźni narodowej", stanowiła nagrodę za mozół wielkiej roboty. Mozół ciężki, odkąd pismo osiągnęło nakład stanowczo przewyższający możli- wości starego, rozklekotanego powielacza, którego rączkę ściskała Niteczka. Właściwie prowadziła kolportaż. W ostatnim jednak miesiącu wszystko stanęło na głowie. „Szef techni- ki" przysłał już pierwszy gryps z Pawiaka. Jego prawa ręka, szczupła, dystyngowana studentka po- lonistyki, o delikatnym, niewinnym profilu, zwana Ostrą Mańką, nie przysłała wprawdzie nic z Oświę- cimia, ale jej matka otrzymała już zawiadomienie o śmierci córki. Lech... O tym jeszcze teraz nie umieli myśleć spokojnie. Ani Niteczka, „szef kol- j s; portażu", właśnie zlepiająca czarnym poślinionym TT8 palcem rozdartą matrycę, ani obecny redaktor Dębo- wy. Przekrzywiając głowę Dębowy czyta oto zam- knięty w grube czarne krechy nekrolog Lecha. Pis- mo jest literackie i obramowany żałobnie artykuł nosi pretensjonalny nieco tytuł serii: Profile cienia. Dębowy czytał go wiele razy, ale teraz znowu, nie dotykając wilgotnej jeszcze stronicy, śledzi słowa oczami. Zatrzymuje się na kończących artykuł drob- nych inicjałach. Są to inicjały Niteczki. Spotyka jej wzrok i nagle, spłoszony, odwraca głowę. — Jeszcze ze dwie setki... — mówi ona i znów kręci rączką klekoczącego powielacza. „Wszystko na jej głowie... Wprawdzie przyszło parę nowych, zwłaszcza jedna obrotna i miła: «Basik» — myśli serdecznie Dębowy o jej śmiesznym pseudo- nimie — ale kiedyż obejmą całość spraw? Na razie nie ma mowy o zastąpieniu Niteczki." — Jeśli matryca wytrzyma, ja zrobię jeszcze setkę... — mówi Dębowy. Patrzy na jej rękę i wspomina. Było to chyba nie dawniej jak dwa miesiące temu. Wiosna szła z opóź- nieniem. Był jeszcze solidny mróz tego dnia, gdy wraz Lechem jechali na platformie zatłoczonego tramwaju. „Schowaj ręce" — powiedział wówczas do przyjaciela. Nie mógł patrzeć na czerwoną, ob- rzękłą z odmrożenia dłoń, w której tamten, ściśnię- ty w tłumie, trzymał książkę, usiłując ponad głowa- mi współpasażerów czytać jakiś francuski tekst. Wówczas to powstał zapewne pierwszy pomysł ar- tykułu, który drukują pośmiertnie w tym właśnie numerze: O heroiczny stosunek do kultury. W każ- dym razie pojawia się w nim anegdota o tramwaju i lekturze w mróz, obok zbeletryzowanej opowieści o epopei kustosza ukrywającego Hold pruski Matejki. „Numer szósty" — odczytuje Dębowy na spadają- cej karcie. Sześć numerów — dwóch poległych re- daktorów. Lech był drugi. „Wypada trzy numery na życie — ocenił sceptycznie zwał leżących kart. — Na mnie jeszcze dwa... Czym otworzymy następ- ny?" Cień uśmiechu przebiega po twarzy Dębowego. W niektórych sprawach nie godził się z Lechem. Wte- dy w tramwaju Lech czytał esej Paula Valery O na- gości. „Może by tak wydrukować kawałek w prze- |S9 kładzie? Pokazać, że. jesteśmy w stanie adorować czyste piękno. Czyż to nie objaw siły?" Ale wzrok Dębowego pada znowu na czarną krechę ramy Profilów cienia i chłopak zasępia się na mo- ment. Oby tego nie mieć w następnym numerze. — Niteczko — mówi. — Mamy zaproszenie na spot- kanie z zespołem „Drogi". Doszły do mnie pogłoski, że oni chcą robić jakiś ponadpartyjny „Ruch Kultu- rowy". Jak myślisz, wyjdzie coś z tego? No, choćby na tyle, żeby następny numer otworzyć jakimś ar- tykułem na ten temat? — „I-Julio — myśli. — I-Julio". W myślach głaszcze szczupłe ramiona w prześwitującym czerwonym sweterku. „Umiesz- czę ten wiersz, umieszczę" — postanawia i czuje, jak serce uderza w nim mocniej. To dziwne. Tyle razy pragnął napisać o śmierci Lecha, a w końcu powstał wiersz o niej: I-Julia. „Choć ona i Lech tak się ze sobą kryli, byli romantyczni jak z Szekspira" — myśli gorzko. „Ale Lech nie nazywa się Romeo" — zażartował kiedyś, gdy podała mu swoje praw- dziwe imię: Julia. I-Jułia... Jej imię wsparte tym „i" jak kulą. Odkąd została sama, nazywaliśmy ją „I-Julią"... Powtarza strofę tego wiersza i przypomina mu się ostatni list Lecha, jaki przysłał na trzy dni przed aresztowaniem. „Szukam w katolicyzmie siły. Szukałbym jej tam, nawet gdybym był ateistą..." „A czy nie był?" — pytał siebie Dębowy. Przera- żający czas zmuszał ludzi do dziwniejszych jeszcze konspiracji niż ta prosta — przed gestapo. „Legali- zacja" ze swoimi fabrykami lewych papierów była niczym w obliczu „lewych" przekonań, jakie narzu- cali sobie nieraz ludzie, byle znaleźć formułę siły i nadziei dla ginącego narodu. Długi był list. Trud- ny. Na końcu, maleńkimi literkami wciśniętymi w kąt stroniczki, Lech donosił w postscriptum: „Jeśli cię to interesuje, ożeniłem się." Tak. To był 120 ten sam urzekający Lech, który spiesząc wraz z nim na ostatni egzamin podchorążówki ucieszył się na widok dalekiego patrolu żandarmerii: „Patrz, już wiosna. Panie w zielonych kostiumach wyszły na ulicę." Krótkowidz, śpieszący się i zamyślony, śmieszny i większy od nas wszystkich, uparł się robić wojskówkę. Na ślubie na pewno wystąpił god- nie. Nie mając mieszkania chodził w trzech koszu- lach naraz. „Świetnie zastępują sweter" — oznajmił kiedyś zmieniając koszulę, to znaczy chowając naj- brudniejszą pod spód. Jeszcze teraz Dębowy łapie się na chęci zapytania: „Kto był świadkiem, Ni- teczko?" Oburzony swym chamstwem mówi pośpiesznie: — Więc co ty sądzisz o tym ,,Ruchu Kulturowym", co? . Niteczka uśmiecha się bez słowa. — Zobaczymy — szepcze po chwili, jakby myślała o czymś zupełnie innym. — Masz... — odsuwa się od korby powielacza. Dębowy patrzy bez słowa: Profile cienia Profile cienia Profile cienia Sypią się strony i piętrzą pod palcami dziewczyny. „Byle nie to. Byle nie to znowu" — myśli Niteczka, bardzo konkretnie rozważając w swoim kobiecym przeczuciu pierwszą stronę następnego numeru. Dę- bowy nie wie, że w skrytce leży u niej znaleziony w papierach Lecha zapas redakcyjny — Profil cie- nia... o Dębowym. „Czy komukolwiek o tym powiedzieć? Nie. Nigdy. Nikomu" — postanawia raz jeszcze. Tylko ona ro- zumie cały patos tego polecenia Lecha: „Gdyby mi się kiedyś, wiesz, coś przydarzyło albo co tam... to w skrytce na spodzie leży koperta z twoimi inicja- łami, J. N." — przypomniał Julii-Niteczce, o które inicjały chodzi. Wbrew rozsądkowi, wbrew jego roz- kazowi nie otwarła koperty w dniu, kiedy przyszła ta wiadomość z Pawiaka. Zdawało się jej, że zam- knęłaby tym ostatecznie wieko jego trumny. Do- piero w tydzień potem — gdy wszystko upewniało o prawdzie tego niepojętego — otwarła. Na wierz- chu, z biegnącym w poprzek napisem: „Materiały redakcyjne", leżał Pro.fź! cienia jego — Lecha. Sam napisał sobie nekrolog. Zapłakała czytając pod spę- dem swoje inicjały. Dedykował jej autorstwo wspomnienia o sobie. Jakże był samotny, skoro bał się słów, jakie o nim potrafią napisać przyjaciele. Wspomniała to, co mówił o swoim katolicyzmie, i chlipiąc, i pociągając nosem, schowała nieuważnie drugą kartę, z Profilem Dębowego. — Będzie dość — powiedziała teraz stanowczym głosem. — Dębowy, będzie dość — położyła swą dłoń na jego ręce. Zatrzymał ruch korby wolno, jakby się bał spłoszyć ptaka siadającego na ręce. Było już późno, kiedy zmęczony rewizjami pociąg dobił na dworzec. Olo pierwszy wyskoczył z wagonu i spiesznie pognał w kierunku przedziału bagażo- wego. — Przekaz dla „Bacutiiu" — krzyknął rozkazująco, wyciągając swój kwit w stronę spoconego kolejarza. Drugą ręką pakował setkę w dłoń tragarza: — Nie- duża paka, panie, we dwóch damy sobie radę — uspokajał go i zachęcał. Opatrzona paroma gapami lipa Ola, opiewająca prawo pierwszeństwa dla przekazów firmy ,,wyra- biającej opakowania do konserw wojskowych z ma- sy sztucznej i blachy", zrobiła snadź wrażenie, bo w rozsuwanych drzwiach ukazało się coś w rodzaju zaszytego w worek wieloryba. — Trzy stówy — parsknął tragarz. — Trzy — zgodził się Olo patrząc rozpaczliwie na zegarek. Do godziny policyjnej brakuje czterdziestu minut. Zmagając się z dziwacznym, nieforemnym ciężarem dowlekli go we dwóch do wyjścia. Rej- wach targujących się z dorożkarzami handlarek. Jakby los uwziął się robić mu prezenty, któraś z nich, królująca już na siedzeniu, nie dobiła jednak targu i jęła ostentacyjnie zwlekać bagaż, pragnąc tym zmiękczyć dorożkarza. Olo władował swój na zwolnione miejsce. „Dobrze!" — zaakceptował wy- mienioną przez dorożkarza cenę za kurs. Poprawił ciężar na siedzeniu i okroczywszy go nie- zgrabnie, wcisnął się w kąt. 122 — Towar kriegswicłitig — ryknął jeszcze do awan- turującej się przekupki i przeklinany głośno od yoiksdeutschów i „tymczasowych", ruszył. Był co- raz bliższy sukcesu. Kiedy przed tygodniem zameldował o swoim odkry- ciu i po relacji o tajemniczej wyrzutni nowej broni pokazał zdjęcia z dziwnego poligonu, nie tylko Ju- nosza zrobił wielkie oczy. Ten drugi starszy pan, z którym major skontaktował go już następnego dnia, a Olo usłyszał wyraźnie, jak Junosza pod jego spojrzeniem urwał w pół zdania swoje „panie pułk..." — to musiał być naprawdę ktoś. „Dobrze zrobiłem" — umacnia się teraz w swoim przekona- niu Olo, wspominając własne słowa: „Nie, nie po- trzebuję nikogo, w ciągu tygodnia dostarczę żąda- nych szczegółów." Gdy nieznajomy „pan pułk..." pożegnał się z Juno- sza i Olem, major kordialnie poklepał chłopaka po kolanie. — Nie wiesz, synku, coś ty znalazł, nie wiesz... — I rozejrzawszy się po sali wykorzystał bliskość kelnerki zamawiając — wbrew swoim obyczajom — dwa likiery. Potem przysunął się bliżej z krzesłem. — Pamiętasz, parę miesięcy temu zginął w bombar- dowaniu w Peenemunde szef sztabu Luftwaffe, ge- nerał Jeschonek. Otóż, synku, to była robota nasza. Robota, mówię, nie wykonanie. Nasz kontrwywiad trafił na ślad ich Wunderwaffe, pojmujesz? — Nie — bąknął pokornie Olo. — No, dostali cynk na jakiś specjalny ruch w oko- licy tego porciku Peenemunde, że tam obóz, han- gary, baraki, wyrzutnie jakieś... Udało się nam spe- netrować dokładniej. RAF zrąbał toto do fundamen- tu. I Wunderwaffe gdzieś znikła... Rozumiesz teraz? Może wlazłeś na ślad?... Może chcieli być poza za- sięgiem RAF-u i włażą nam w ręce z takim cu- dem?... Rzeczywiście, los uwziął się robić mu prezenty. Ogórek na jego widok nawet się nie zdziwił. — Mam ją. Jedną sztukę mam — zakomunikował 123 śmiejąc się filuternie obu dziurkami nosa. Olo długo nie chciał uwierzyć temu, co słyszy: w trzy dni po jego odwiedzinach na poligonie Ogórek zaobserwo- wał dziwaczny niewypał źle sterującego pocisku, który runął w południowej części lasu, już poza ogrodzonym terenem. — Ale, dwa dni szukały, cholery, po młodnikach. I miały rację. Jak się uwalił, to całą polanę w młod- niku wyrąbał, alem ja we dwie godziny nastawiał tam chojaków! Narąbałem gdzie indziej, nawtyka- łem, i szukajcie... Leży, paniczu, jak dzika świnia trafiona na komorę. Na drugi dzień podchorąży Czarny Olo był w posia- daniu wymontowanej części maszynerii sterującej dziwnego pocisku, który przejść miał wkrótce do historii pod nazwą VI. Na trzeci dzień jako urzędnik firmy „Bacutii" pilnował na małej stacyjce Pust- ków ładowania partii potrzebnego gospodarce Rze- szy surowca. Obecnie urzędnik „Bacutiiu", podchorąży Olo, od- czuwał na własnym siedzeniu nierówności i kanty wymyślnej konstrukcji, nad której wynalezieniem pracowały dziesiątki najlepszych mózgów Trzeciej Rzeszy. — Wio! No, no, no — dorożkarz rytmicznie zachę- cał zdychającego konika. — Panie, prędzej! — gromił go Olo. Brakowało dwudziestu minut do godziny policyjnej, gdy zna- lazł się przed mieszkaniem majora Junoszy. Zarów- no późna pora i niemożność dotarcia na czas do swojej kwatery, jak poczucie dziejowej wagi osiąg- niętej zdobyczy sprawiło, że beztrosko podał ten najbliższy adres. Lekko biegł po schodach, szybko, energicznie nacisnął dzwonek. — Dobry wieczór. Mam. — Co? — Major jest jakiś niespokojny, zza drzwi wygląda żona. — Tę broń. Niezła sztuka. Ze sto kilo. Przywiozłem. — Olo chce oglądać zachwyt dowódcy. W głębi du- szy śnią mu się jakieś słowa o Krzyżu Walecznych. 124 „Niby nic nie zrobiłem — gromił się w myślach. — Ale wygląda imponująco" — upominała się o swoje ta gorsza, nieharcerska część ducha. — Jak to? — No tak. Jest tu na dole, w dorożce. Trzeba by do piwnicy. — Panie podchorąży — szept Junoszy tężeje, jest niemal metalowy — to urąganie regulaminowej konspiracji. Drzwi zamykają się przed nosem osłupiałego boha- tera. Olo rwie po trzy stopnie w dół. — Na Żoliborz! — rzuca surowo do dorożkarza. — Dam górala — rzuca na szalę nie istniejącą gotów- kę. — Mam nocną przepustkę, jazda! — rozkazuje już kategorycznie. Zaraz zacznie kląć po niemiecku. Starowina garbi się tylko i macha biczyskiem. „Czy dojadę? — przelatuje jakaś tchórzliwa myśl. — Nie mogę się teraz skończyć, kiedy jeszcze nic nie zrobiłem dla Polski..." — przekonuje Olo swój niewiadomy los. — No, no, no... — rytmicznie podśpiewuje doroż- karz. Wskazówka zegarka mija godzinę policyjną. XVII ^•f^erzy triumfował. W ciągu czterech dni miał zorganizowane spotkanie obu redakcji, i to w spo- sób, który obiecywał zaczątek owego „wspólnego mianownika" ruchu kulturalnego. Na zebranie przy- być miał z odczytem Karol Irzykowski. Trema, z jaką wybrał się Jerzy do intelektualisty poznanego na „katyńskim" wieczorku, nie dawała się porównać z nastrojem poprzedzającym którąkol- wiek z wypraw bojowych. Nie wiedział, jak pochlebiło staremu zaproszenie przez „młodzież". Nie domyślał się nawet, że ota- czani przez nich pogardą „cywile" spoza organizacji odpłacali im — często wbrew pozorom, wbrew klątwom i narzekaniom na „niepotrzebne ofiary" — wiernym i lękliwym szacunkiem. Gdy Jerzy po 125 niezgrabnych przeprosinach wyjaśnił mu, z czym przyszedł, Irzykowski zamyślił się na sekundę. — Ja mógłbym... o tchórzostwie — zadeklarował po chwili. — Tak, to będzie interesujące, co wy o tym powiecie... Odczyt o tchórzostwie... napisany teraz. Ostatnią rzeczą, której mógł się domyślić uradowa- ny chłopak, było to, że stary już w tej chwili od- czuwa gorzką tremę przed audytorium, które, jego zdaniem, tyle wiedziało o męstwie, że mogło ze zdziwieniem słuchać o tchórzostwie. Dopiero reakcja Góry uświadomiła mało wyrobio- nemu koledze rozmiar sukcesu. —— Ojciec klerków angażuje się w ten sposób! Ojciec klerków!... — wykrzykiwał młodociany redaktor. Najmodniejsze słowo dwudziestolecia żyło nadal w okupacyjnych dyskusjach. Bezustannie i ostro po- tępiono w nich „postawę klerka" — intelektualisty uznającego ruch umysłu za sprawę najzupełniej obcą wszelkiemu doczesnemu zaangażowaniu w prak- tykę życiową, wszelkiej „polityce". — O tchórzostwie? — dopytywał się Góra. — Niech będzie o tchórzostwie. Może rozpatrywać sprawę poza czasem historycznym, ale czytając to studium nam, wprowadza je w walkę, chce nim wpłynąć na jt^ odwagę walczących. Sprawa lokalu na spotkanie wyjaśniła się prędko. Po prostu, gdy Jerzy zajrzał do Kolumba, zastał go przy pakowaniu skromnych ruchomości. — Przenoszę się od jutra. Już jestem zameldowany — pokazał mu kenkartę. — Kawalerka, że ściany całować... A o miejsce na to zebranie nic się nie martw. Niech walą tu jak w dym, co mi teraz za- leży. I tak potem trzeba ten lokal uśpić na długo. — A co na to ona? — Jerzy pokazał na drzwi, jakby tam stała niewzruszona babcia, gospodyni opuszcza- nego przez Kolumba mieszkania. — Odkąd zlikwidowaliśmy „skrzynkę", babcia się nudzi — zaśmiał się Kolumb. — Ci nowi, z' Za- mojszczyzny, spokojni ludzie, ani mru-mru. Jerzy wyszedł z Irzykowskim. Prowadził go pod 126 rękę. Wkładając rękopis do kieszeni płaszcza pisarz spojrzał przepraszająco na chłopca, jakby błagał o przebaczenie, że tak niefachowo się konspiruje, a potem spieszył tak, że Jerzy, rozglądający się ze swoistym wyczuleniem na żandarmską zieleń, z tru- dem za nim nadążał. Sam, triumfujący i niespokoj- ny, zajęty był myślami na temat zbliżającej się dys- kusji. Myśl, że z jego inicjatywy spotkają się oto redakcje dwóch podziemnych pism, przyprawiała go o przypływ rozpierającej pierś dumy. Patrzył na starego jak na wspaniałego thompsona. Nikt z tam- tych młodych, już drukowanych 'i sławnych, nie miał takiej potęgi pod ręką. Interesował go zwłasz- cza Karol Dębowy, poeta „Prawdy i Narodu", owia- ny już sporą sławą w podziemnym światku. Lokal Kolumba mieścił się na Nowogrodzkiej, w po- bliżu stacji kolejki. Snujący się tu stale gęsty tłum ułatwiał niepostrzeżone przemknięcie do bramy, a przecież miało tam wejść kilkunastu ludzi. Praw- dę mówiąc, w wypadku jakiejś łapanki czy innej awantury Jerzy wolał być zawsze poza stadem, tam gdzie jest miejsce na inicjatywę. Dopiero na schodach spostrzegł, jak bardzo staru- szek jest zgoniony. Dyszał ciężko przy braniu stop- ni, a mimo to odpychał jego pomocne ramię. — To już zaraz — powtarzał w takiej chwili Jerzy, zatajając piąte piętro. Wdrapali się wreszcie. Otwarł Kolumb. W pokoju było już kilku młodych ludzi. — Góra! — Jerzy z radością dostrzegł redaktora „Drogi". Ściskał ręce nieznajomych. Obiły mu się o uszy pseudonimy spotkane w jakichś publikacjach. Dębowego nie było. — Będzie... będzie... — zapewniał ktoś od nich. Jerzy przycupnął między Górą a Irzykowskim. Sta- rzec rozglądał się jak mały chłopiec po raz pierw- szy wprowadzony do klasy. — No to co, zaczniemy? — spytał Góra. Widać było, że opóźnienie Dębowego traktował jak obrazę. W tej chwili Kolumb ruszył do drzwi. Ci z „Prawdy i Na- rodu" spojrzeli z jawnym oczekiwaniem i po chwili podeszli do korytarza. Jerzy ze zdumieniem ujrzał wkraczającego do pokoju, otoczonego przez nich, młodego, krępego chłopca, który błyskając w uśmie- chu białymi zębami w ciemnej smagłej twarzy szedł ku Irzykowskiemu. — Dębowy — usłyszał pseudonim przecinający wąt- pliwość. Więc to był ów poeta, którego katastroficz- ne, pełne majaczeń i melancholii wiersze tak go wzruszały? Wraz z nim wsunęła się młoda dziew- czyna w zadzierzyście zgarniętej na bok szopie ciem- nych włosów. Spostrzegł nagłe ożywienie Kolum- ba. „Aha, to ta jego Baśka." — Zaczynamy? — Góra spojrzał pytająco na Jerze- go, który poczuł w piersi przypływ ciepła. Jest tu gospodarzem: Jego sytuacja — niewyraźna, jak sądził z początku, klarowała się pomyślnie. Z kilku półsłówek kolegów Góry, którzy mówili z nim na temat wydrukowane- go w „Drodze" wiersza, wnosił, że traktują go bar- dzo serio, widocznie pełni szacunku dla jego dy- wersyjnych koneksji, tak łatwo ogromniejących w ludzkiej wyobraźni. Powiedział kilka słów otwierając zebranie i oddał —głos „jednemu z..." — zaciął się zresztą niezręcznie, chcąc znaleźć godne chwili określenie klerka-inte- lektualisty. Irzykowski zaczął czytać. Kolumb spiesznie uma- wiał się z Basikiem, dyktując jej swój nowy, „osta- teczny i idealny", adres. „O tchórzostwie..." — prze- rwał mu głos czytającego. „Nie będzie żadnego tchórzostwa..." — popatrzył czule na obciśnięte żół- tym swetrem ramiona Basika, na jej skrzyżowane nogi. Spostrzegł, że patrzy na nią ten poeta... „Dę- bowy" — przypomniał sobie pseudonim i położył rękę na ramieniu dziewczyny. Dębowy ze zmarszczonymi brwiami, w pozornym skupieniu nad słowami starego, liczył w pamięci zgłoski zdania, które niepokoiło go obietnicą wier- sza. Góra starał się słuchać, ale co chwilę odwoływał myśli, wędrujące w stronę ostatniego numeru „Prawdy" z tymi haniebnymi nacjonalistycznymi bzdurami, w które tamci uparcie opakowywali po- stępowe, jak oceniał, intencje. Inna rzecz, że znane- mu pogłoski o zdecydowanym odrywaniu się grupy „Prawdy i Narodu" od oenerowskiego, w gruncie rzeczy, kierownictwa świadczyłyby o możliwościach jakiegoś porozumienia. Obmyślał nawet pierwszy głos w dyskusji nad odczytem starego. („Warto by go namówić, żeby dał coś do «Drogi».") Powiedzieć wprost o potrzebie odwagi zerwania nawet z włas- nym środowiskiem konspiracyjnym w chwili, gdy się je zaczyna przerastać. Chyba będzie jasne, do czego zmierza... W tej chwili myśli urwały się nagle. Góra podniósł- szy głowę napotkał oczy Jerzego wpatrzone gdzieś wyżej, za okno, z wyrazem takiego natężenia, że od razu poszedł za jego wzrokiem. Zamarł. Za szeroką studnią podwórza — chyba gdzieś z przeciwległej klatki schodowej — przypatrywał się im wychylony niemal do pasa z okna Niemiec. Żandarm. — Bez hełmu — próbował studzić przerażenie, ale wszystko było jasne. Widocznie nie chciał, by go spostrzeżono, lub bał się, że przy wychyleniu z okna żelazny garnek runie na dno podwórza. — Proszę czytać — komenderował Jerzy. Staruszek, spostrzegłszy jakąś konsternację wśród zebranych, zrozumiał niebezpieczeństwo, ale nie skonfundował się ani na sekundę. Słowa popłynęły nawet bardziej wartko. — Wychodzić proszę parami — Jerzy pośpiesznie, ruchem głowy wyprosił Dębowego i kilku kolegów. Kolumb stał już w korytarzu przy drzwiach. Sły- chać było, jak szeptem poucza o rozkładzie klatki schodowej. „I proszę, denerwuję się mniej od niego" — Ko- lumb z triumfem obserwował objawy spłoszonego pośpiechu u redaktora „Prawdy". — Proszę uprzejmie — otworzył przed nim drzwi. Tak oto on, Kolumb, pokonuje przeklęte piętno rasy, tchórzliwej rasy, z której niesprawiedliwy los wywiódł jego — bojowca. Jego odwaga, która zaw- sze miała bolesny, polemiczny charakter, teraz triumfowała. Przeciwnikiem nie byli tamci. Prze- ciwnik umykał spłoszony w pierwszej parze wyco- fujących się konspiratorów. — Żandarmeria. — Słowo z korytarza wpadło w przerwie między słowami staruszka, który dopie- ^9 9 — Kolurraoowfe ro teraz zorientował się w sytuacji. — Co, czyżby kto inny miał ochotę poprowadzić se- minarium z mego tematu? — zapytał poprawiając okulary. — Proszę czytać, obserwują nas — bąknął Jerzy, kierując ewakuacją lokalu. Po pięciu minutach zo- stał sam z Irzykowskim. Ujął starca pod ramię. Czuł w sobie wielką siłę. Został. Nie stchórzył ani na mo- ment. Nie spostrzegł nawet, że poklepał po ramie- niu Irzykowskiego, jak kolegę. — Idziemy — szepnął. „Właściwie, prowadząc sta- ruszka, wyglądam lepiej niż ci młodzi wymykający się po dwóch." Zawstydził się tej myśli. Szybko schodził w dół. Cisza. Podwórze. Nikogo. „Może za bramą?" Myśl-pewnik jak pchnięcie nożem. Staru- szek wepchnął rulon mocniej do kieszeni i raptem zajęczał. — Zostawiłem. —Co? — Przeczytane kartki... Cały początek... — Naprzód — komenderował Jerzy. — W lewo — przemknął za bramę, ku tłumowi czekającemu na kolejkę. „Może wsiąść i podjechać na pierwszy przystanek, jeszcze w obrębie miasta? — myślał go- rączkowo. —Może ktoś obserwuje..." Przeszli na -drugą stronę ulicy. Teraz Jerzy spojrzał na twarz towarzysza. Była zgaszona jak z bólu. — Ja wrócę — usłyszał głos starca, który patrzył lękliwie, jakby niepewny, czy nie zostanie surowo skarcony za urąganie prawidłom śmiertelnej gry. Wstyd. Jerzy czuje ogromny przypływ szacunku. Przez głowę walą myśli: „Jeśli do tej pory nie przyszli... W końcu niby jesteś młodszym kolegą tego człowieka. Piszesz..." ;— Proszę tu zaczekać. •Jerzy biegnie z powrotem. Brama. Podwórze. Scho- dy. Pierwsze piętro, drugie, trzecie. Przystaje na- słuchując. Na dole strzeliły drzwi. Popłoch. Nic. Cisza. Przebiegnie. Czwarte, piąte. Teraz to naj- trudniejsze: zapukać. Przykłada ucho do drzwi: ci- sza. Nagle aż odskoczył. Zapukał głośno, silnie. Klamka drgnęła. „Za szybko, ktoś stał za drzwiami" 130 — przelatuje szalona, żegnająca świat myśl. W pro- gu babcia. Jerzy wymija ją "w korytarzu, dopada do stołu. Zbiera papiery i patrzy za okno, tam vis a vis, gdzie wtedy... Zamarł. Znów mundur w oknie. Nie- miec w zielonkawoszarym mundurze pocztowca wy- chyla się z okna, podnosi rękę. Zawieszone na nie- widocznym stąd sznurku bujają suszące się skar- pety. Babcia patrzy za jego wzrokiem. — Tam ich trzech mieszka stale...— wyjaśnia uspo- kajająco. XVIII ^Bl^^zli wzdłuż szyn. Wysoki, szczupły, elegancki żandarm prowadził dwóch obdartych ludzi o wy- glądzie złodziei kolejowych, i to specjalistów od węgla, sądząc po ubraniach, uszarganych i brud- nych. Niemiec był. brutalny, raz po raz popychał aresztowanych kolbą bergmanna. Gdy w pewnej chwili któryś z nich odwrócił się z jakimś słowem prośby, dostał kopniaka. Widać ich było wyraźnie spoza siatki wysokiego ogrodzenia, oddzielającej ślepą, bezokienną ścianę dworcowej strażnicy kolejowej od peronów. Stało tu trzech pasażerów, zabłąkanych na mało o tej porze uczęszczanym dworcu. — Co on wyrabia, cholera? — syknął jeden na wi- dok awantury z aresztowanymi. Nerwowo to zapi- nał, to odpinał guzik od płaszcza. — Uważaj, dochodzą... — mruknął drugi. Był to Czarny Olo, zmieniony, w sztywnym, nowym kape- luszu. Zrobił krok naprzód i chwyciwszy metalowy pręt, zahaczony o wieńczący ogrodzenie drut kol- czasty, zaczął go ciągnąć ku sobie. Siatka, jak otwar- ta błyskawicznym zamkiem, usunęła się na boki. — Za mną... Powoli, niespiesznie przekraczając progi kolejowych podkładów, eskortujący żandarm zbliżał się do 531 strażnicy. Parterowy drewniany budyneczek jedy- nie kratami w oknie od wschodniej strony anonso- wał swoje niezwyczajne przeznaczenie. Tutaj dru- żyna bahnschutzów, jak przystało na straż kolejową w owym okresie, miała swoje podręczne więzienie. Komendant posterunku, uroczy Bebe, potrafił sprawić, że byli ludzie, którzy tej mizernej celki obawiali się stokroć gorzej niż kazamat Pawiaka. Krążące wśród szmuglerskiego ludku opowieści mó- wiły już o trzydziestu śmiertelnych ofiarach Bebe, którego nazwisko — Maltz — wymawiane było rów- ||j„ nie rzadko, jak, powiedzmy, mogłoby być wyma- wiane nazwisko filmowego gwiazdora, który od po- czątku swej kariery występuje pod pseudonimem. Przyznać należy, że imię nadane przez nie wiedzieć kogo z ogromnego kręgu ofiar podoficera przyjęte zostało natychmiast i ostatecznie. Żandarm prowadzi obu zatrzymanych, by oddać ich „resortowe" w ręce bahnschutzów. Było już może pięćdziesiąt metrów do strażnicy, gdy gestem naka- zał zejść z szyn na podwyższenie peronu. Teraz mło- dzikowi z lewej strony, grzebiącemu się z podejś- ciem wyżej jak w starczym ataku podagry, pomógł uderzeniem kolby. Ten odwrócił twarz. Z wykrzywionych wściekłością ust Kolumba padło ciężkie przekleństwo. - r — ...Dam ci potem w mordę... — wysapał ciężko. W twarzy Zygmunta, pod zaciemniającym okapem żandarmskiego hełmu, błysnęły na sekundę zęby, odsłonięte ni to w uśmiechu, ni w nerwowym gry- masie. Kolumb podtrzymał ręką wystającego spod kurtki stena i wygramolił się wyżej. Byli na pero- nie, o kilkanaście metrów od progu strażnicy. Ko- lumb paroma długimi krokami dopędził gnającego zbyt szybko Jerzego. Obaj byli w wysmolonych kurtkach. Kolumb z gołą głową, Jerzy w łachu ja- kiejś czapki. Żandarm poprawił rękę na kolbie: bergmanna niósł pod pachą, niby myśliwy gotów do strzału. Eskortowani stali na progu. Rozepchnął ich, lewą ręką otwarł drzwi. — Bahnschutz Maltz! — ryknął od progu w nisko sklepiony korytarz. W drzwiach z lewej strony wy- 132 rósł mężczyzna w rozpiętym mundurze. Za otwar- tymi drzwiami widoć było kilku „czarnych" siedzą- cych przy śniadaniu. Jeden leżał na łóżku, wsparty na łokciu, z milczącą mandoliną pod pachą. Jerzy szarpał się z guzikami kurtki. Kolumb, wy- ciągając spod ubrania stena, cofnął się o krok, wpa- dając pod lufę pistoletu Zygmunta. „Aaa" — wyło w nim coś dziwnego. Znaczyło to: za ojca, za ojca, za... Bebe okręcił się błyskawicznie na'pięcie — w sko- ku ku stojakowi z bronią, ugiął się dziwnie i zwalił na podłogę jak strzelony w locie... Kolumb łapał wrażenia cząstkowe. Przerażenie. Dwóch dopada stojaków, wziął ich Jerzy: jeden pada na podłogę, drugi siada przy stojaku, potem powoli chyli się w jego stronę z rękami na podłodze, jak mahometa- nin w czasie modłów, wreszcie skręca się i pada bokiem jak zasypiające dziecko. Po stole, potrącony kulą, toczy się blaszany kubek, kawa ścieka ze stołu („jak krew"). Śmieszny żal na widok połupanej mandoliny na łóżku. I znowu wypełnia go nie wy- krzyczane wołanie triumfu: „Aaa!" Zygmunt od początku ogarniał całość sytuacji: nie puścić do bocznych drzwi; tam spała odpoczywająca nocna zmiana. Jeszcze ciął kulami po pokoju pusto- szejącym z żywych, a już szamotał się z paniczną myślą: „Na nic. Tamci się spóźniają." Liczył sekun- dy, wyobraźnia rzucała obrazy: „Już „czarni" siedli na łóżkach, obudzeni strzelaniną. Rzucają się do sto- jaków. Teraz do drzwi. „A mój magazyn się koń- czy..." Naraz domkiem szarpnął wybuch: jeden, drugi. — Brawo, Olo! — ryczy Jerzy. Teraz dwa strzały w tamtym pokoju, jeszcze dwa. Drzwi rozwalają się, kopnięte. Na muszce trzech pistoletów staje Olo w rozpiętym płaszczu. Śmieszny, sztywny kapelusz odsunięty z czoła. Robi ruch, jakby chciał się cofnąć — powo- duje to żandarmski mundur Zygmunta. — Wszyscy? — Tak jest. — Brać karabiny. Jerzy, sprawdzaj, czy przy pa- sach nie wiszą kabury. Ręce latają ze zdenerwowania. Pąs broni się, twarde ł33 szlufki nie chcą puścić. Jerzy przewiesza kaburę ra- zem z pasem przez ramię. W tamtym pokoiku sły- chać tupot butów: to ludzie Ola. — —Jest cekaem! — krzyczy Olo. — Spokojnie — to głos Zygmunta. „Jak kwiczy ten ranny..." — Kończymy. Nareszcie. Biegną przez tamten pokój. Granaty po- trzaskały szyby. Szkło. Krew. Ciężkie obronne gra- naty cięły mięso. W drzwiach staje Zygmunt. Na ulicy coś się stało? Nic, on przepuszcza kolegów. Prędzej! Półciężarówka stoi przy rozdartym siatko- wym ogrodzeniu. Za nią szary opel. Przez ramię dynda Jerzemu pas z pistoletem Maltza, w lewej ręce ma karabin, w prawej swego stena. Pochyla się, by wsiąść do opla. — Karabin oddaj do Ola, tylko prędko, bo może być kuku!—słyszy Zygmunta. • Ciężarówka dygocze już na gazie. Jerzy biegnie. W tej chwili słyszy strzał. Ogląda się. Na rogu bocznej uliczki klęczy żołnierz. Jerzy upuszcza ka- rabin. Podnosi do oka stena, w tej chwili słyszy warkot peema. To uprzedził go Kolumb albo Zyg- munt. Ciężarówka rusza. Jerzy podnosi karabin. Biegnie. Dopada tylnej ściany wozu. Rzuca karabin. Wyciągnięte ręce kolegów. Któryś ciągnie go za przerzucony przez ramię pas. Już. Już. Jest w środ- ku. Ogląda się. Z bocznej uliczki, cofając się tyłem, wyjeżdża ciężarówka Wehrmachtu, pełna żołnierzy. „Uciekłem" — szarpie go przerażenie na widok ru- szającego dopiero teraz opla, którym miał wracać. Samochód rwie jak oszalały. Wpadają na gładki asfalt. Zakręt. Jeden. Drugi. Teraz jakieś strzały jak puknięcia ze straszaka. — Dobra. Zygmunt rwie na Żoliborz — ocenia Czarny Olo zrzucając z siebie płaszcz. Chce cisnąć go na stertę broni. Jeśli zatrzymają ich na jakimś skrzyżowaniu, mógłby ktoś zajrzeć pod brezent bu- dy. Inni spiesznie zapinają płaszcze, kryją steny. To Zygmunt krzyknąwszy: ,,W lewo!" — gdy szary opel dopadł głównej ulicy prowadzącej ku Śród- mieściu — zadecydował uciekać na Żoliborz, by nie 134 tworzyć zagęszczenia na trasie ciężarówki z bronią. Za nim pykały coraz częstsze strzały. Mignęli na pełnym gazie przez objazd pod wiaduk- tem i już wobec bliskiego zakrętu, który miał scho- wać ich przed oczami tych ze ścigającej ciężarówki, Kolumb na zgiętym łokciu pokazywał im „wała", gdy wóz stęknął i zadygotał po bruku. — Guma! Trafili! Biegniemy!!! — ryknął szoferują- cy po Antku Nowy. Wóz stanął, aż rzuciło ich głowami o plecy szofera. Nowy na lewo. Kolumb na prawo. Zygmunt... „Gdzie Zygmunt?" — myśli Kolumb, ale biegnie do zbaw- czego skrzyżowania ulicy nie oglądając się. Słyszy za sobą głos Zygmunta: — Za rogiem rzuć łacha do bramy! — Tupoczą za nim ciężkie żandarmskie buty kolegi. „Zaraz mnie weźmie, przecież on świetnie biega." Serce mu wali. „Aha, rzucić łacha, ma rację. Tamci może stracą głowę widząc przed sobą człowieka inaczej ubrane- go..." Słyszy nad głową świst kuli. Już. W biegu szarpie się z kurtką. „Cholera. Spieprzyłem! — Cisnął za siebie na środek ulicy. — Zobaczą, i na nic przebieranie." Przez ułamek sekundy słyszy w sobie głos: „Wróć", ale buty Zygmunta coraz-bliżej. „Przecież on biegał przed wojną na osiemset metrów... A gdzie szofer?" W lewo. Ogląda się. Zygmunt biegnie drugim chod- nikiem. „Boże! Przecież mam na wierzchu stena!" — olśniewa go myśl na widok Zygmuntowego berg- manna. Byle do rogu. W pewnej chwili słyszy za sobą szybki jazgot peema. Zmusił się do obejrzenia. Na rogu ulicy stoi żandarm. To nie Zygmunt. Zyg- munt jest na lewym chodniku, teraz biegnie ku niemu przez jezdnię, na wprost. „Co on robi? Po co?" Strzały milkną. Kolumb nie wie, że mózg Zygmunta pracuje spokoj- nie jak przy maturalnym zadaniu z matematyki. Tamten żandarm nic nie wie. Widzi uciekającego przodem cywila, za nim — zapewne ścigającego go — swego kolegę w mundurze. Zygmunt, przebiega- jąc na drugą stronę, zasłania Kolumba przed strza- łem. Oczywiście, tamten się nabrał. Pistolet maszy- nowy milknie. Ale jedno i drugie puknięcie z kara- binu. To ciężarówka. Są już w dzielnicy zahaczają- 155 cej o maleńkie działki, na których pełno budek kle- conych z desek. Zygmunt przełazi przez druty. Ką- tem oka widzi z przerażeniem, że ogłupiały Kolumb przebiega na drugą stronę ulicy, gdzie stoi wysoki, nie do przebycia, drewniany płot. Nie wie, co się dzieje w głowie Kolumba. W chwili gdy ujrzał żandarma, gdy poczuł nad gło- wą sypiący się o mur ścieg kuł, gdy usłyszał jeszcze dwa gwizdy kuł karabinowych z ciężarówki — po- czuł, że to koniec. A za rogiem, niedostrzegalny dla Zygmunta — czarny kot. „Odpukaj" — zahuczało coś w myśli. Stuknął palcem w zimną kolbę stena. „Żelazo" — ostrzegła go oszalała myśl i Kolumb, tracąc cenne metry, przebiegł w poprzek ulicę do wysokiego — ach, jak wysokiego! — płotu. Stuknął w biegu trzy razy, kula odwaliła mu pod ręką wąs- ką szczapę. Obejrzał się. Zza rogu wyłoniła się cię- żarówka. Co gorsza, dwaj żołnierze zeskoczyli z plat- formy i uklękli już z tyłu za gnającym wozem. „Po mnie" — ocenił długość ciągnącego się wzdłuż ulicy płotu i nagle, bez żadnej myśli, że porywa się na rzecz niemożliwą, w momencie gdy wręcz poczuł, jak palec szkopa na cynglu wyczuwa pierwszy opór — wyskoczył w górę. — Usłyszał wystrzał, gdy ręką — jedną! — wyczuł już brzeg płotu. Szerokim zamachem drugiej wyzwolił ją od ciężaru peema. Steń wysokim łukiem poleciał za płot. Druga dłoń miała deskę! Podciągnął się rzutem ciała i był z dru- giej strony, na placu rozpoczętej budowy. Peem, gdzie peem? Klęknął macając rękami po pus- tym piachu jak ślepy. Jest! Spostrzegł broń o dzie- sięć metrów przed sobą. Poderwał się z klęczek, zła- pał stena. Biegnąc ku przeciwległej ścianie ogrodze- nia spostrzegł, że zgubił magazynek. Zapasowy został w łachu. Był bezbronny. Dobiegł do płotu, skoczył raz, drugi. Nie miał się o co zaczepić. Usłyszał pisk hamowanego wozu. „Boże! Boże..." Jak obłąkany pobiegł wzdłuż wysokiego parkanu. „Drabina" — jęczała jedna myśl. „Oni też nie przej- dą" — uspokoiła druga. „Ależ podsadzi jeden dru- giego!" — krzyczała pierwsza. 13^ Rzucił się ramieniem na płot. Deska ani drgnęła. Był w klamce. Pobiegł naprzód. I nagle krew odpły- nęła mu z serca. Szpara. Wsunął rękę. Głowa. Ramię. Boże! Zaplątał mu się sten. Cofnął ramię. Czuł, jak ciało mu cierpnie. „Ce- lują we mnie" — tłumaczył sobie ten dreszcz. Ręka z peemem. Głowa. Ramię. Już! Jest na spokojnej willowej ulicy. Biegnie. Raptem widzi, że jakiś pan, kroczący spokojnie przeciw- ległym chodnikiem, zaczyna na jego widok uciekać. „Steń" — ostrzega go myśl. Biegnąc zdejmuje ma- rynarkę. Narzuca na swoje żelazne brzemię. Zakręt. „Już tu. Teraz" — łomoczą myśli. Naciska furtkę. Zamknięta. „Zaraz. Spokój" — hamuje drżące nogi, bo widzi, jak młoda kobieta kieruje się spiesznie ku furtce. Widocznie słyszała strzały, chce pomóc. Kobieta jest już blisko. — Prędko, proszę pani — szepce Kolumb, mimo że ona tego jeszcze nie słyszy. Raptem rękę kobiety chwyta jakaś dziewczynka i trzyma się jej kurczo- wo. Ryczy. Matka chce się oswobodzić. — Nie dam. Nie dam! — dziecko drze się przeraźli- wie i tupie nogami. — Zabiją cię, mamusiu! — krzyczy. „Boże, jak ona krzyczy. Chyba słyszą aż tam." Gdzieś zahuczał motor ciężarówki. Kolumb znów biegnie ulicą. Wreszcie otwarta furtka. Wchodzi, całą siłą woli zmuszając się do zwolnienia kroków. Idzie bezgłośnie miękką aleją. Drzwi domu otwarte. W głębi ogrodu ktoś pochyla grzbiet nad grządką. Kolumb waha się przez sekundę i ostrożnie, jak zło- dziej, wchodzi do środka. Pierwsze uchylone drzwi prowadzą do piwnicy. Kolumb schodzi na palcach w dół. Za chwilę siedzi na kupie węgla i szybko, ze świstem oddycha. Wydaje mu się, że jego oddech rozsadzi ściany piwnicy, że słychać go aż na ulicy, wszędzie. Powoli uspokaja się. Ostrożnie, by nie zrobić hałasu, odsuwa bryłę węgla, drugą, trzecią. W szparę wkłada owinięty w marynarkę pistolet. Jest przytomny. Jest całkiem przytomny. Pamięta, że w tej marynarce — charakterystycznej, w szero- ką kratę—widzieli go uciekającego... O dziesiątej — w trzy godziny po akcji — wszyscy, 'łS' poza. Zygmuntem, byli, na,.punkcie.-Na wchodzące- go Kolumba rzucił się Jerzy. —Co? — No, jestem. , - . • • — A Zygmunt? . . Kolumb rozejrzał się uważnie, jakby szukał go wśród obecnych. ,:" - ' — Skręcił w ogródki, ale oni poszli za, mną. Dajcie jakiś sweter — zwrócił się do Ola, w którego miesz- kaniu się zebrali. : —Leciałeś tak przez miasto? — Nie bój się nic, gorzej, że klaro&ty zostawiłem w piwnicy. . ' . T . ••• — U kogo? — A cholera wie u 'kogo. Adres ^pamiętam. Steń był bez magazynka. I marynarka. Ale nie wytrzymał długo z tym chłodnym cykaniem po zdaniu. W chwilę potem siedział z rękami uwię- zionymi w rękawach swetra — nie miał czasu, by przełożyć go przez głowę: mówił. Gdy skończył, Olo podszedł do aparatu. — Dzwonię do granatowych, może jest Osiecki — wymienił nazwisko należącego do organizacji poli- cjanta. , i — I co? — Niech bierze motocykl-i jedzie na ten twój adres. Wejdzie do piwnicy i zabierze. Już on tam będzie wiedział, jak to zrobić... No, ale ty miałeś boja, bra- cie, co? Przyznaj się. ' Osiecki był na posterunku. — Zajdę na chwilę do niego i wracam — rzucił Olo. Wszyscy milczeli. Krzątanina zastępcy Zygmunta raziła jak gospodarowanie w rzeczach nieboszczyka-. '—• Nie mogłem już wracać od ciężarówki do opla —- bąknął szeptem Jerzy, jakby tłumacząc się. — A szkoda, mieliby szkopy do kogo prać! — wzru- szył ramionami Kolumb. Nie był pewny, czy dobrze zrobił z tym swoim rozpylaczem. Wzdrygnął się» jakby go przebiegł prąd. „Czy wytrzymałem? Czy wytrzymałem nerwowo?" : W opętanych myślach o odwadze był skrajnym ra- sistą. Tchórzostwo stało się -dla niego synonimem 138 t e g o. Siedzieli wszyscy w .milczeniu,-łia wprosi otwartych drzwi korytarza. W pewnej chwili Jerzy spostrzegł na twarzy Kolumba najpierw nieśmiały, potem jawny, szczęśliwy uśmiech. Teraz i on usły- szał: ktoś piął się po schodach, stąpając charaktery- stycznie na co drugi stopień. Zygmunt nigdy inaczej nie chodził. Jerzy pierwszy był u drzwi. Uchylił je w momencie, gdy jakiś czternastoletni może chło- pak, z porcją przydziałowego razowca na wyciągnię- tej ręce, wchodził na półpiętro. Jerzy cicho zamknął drzwi. Gdy się obrócił, ujrzał plecy stojącego przy oknie Kolumba i blade twarze obu pozostałych kolegów. Nowy, szofer, który pierwszy był na punkcie, drżącymi rękami zapalał papierosa. — Przestań pukać w szybę, do cholery! — wybuch- nął Jerzy. Kolumb wzruszył ramionami. Nie odwrócił się na- wet, ale opuścił rękę. Siedzieli w milczeniu. Powoli przestawali uważać na schody. — Wraca Czarny — ostrzegł ponuro Kolumb przed daremną radością. — Pusty — dorzucił wzruszając ramionami. — Wygląda na to, 'że z tym Osieckim nic nie wyszło... Olo był blady. — Mało brakowało, byśmy wsypali Osieckiego. Roz- pylacz wsiąkł. W tym twoim domku kociołek... — Jak to? — A tak. Wszyscy aresztowani. Pojechali na Szu- cha. Jakiś emeryt z żoną i córką. Jej mąż był w pra- cy. Pewnie już i jego wzięli... Skąd wiem? Osiecki miałby czapę jak nic, tylko że to przytomniak nie- powszedni. Wlazł prosto na nich, oni „Hdnde hoch!", a on im bije w dach i melduje, że przybywa z komi- sariatu, bo ktoś dzwonił, że tu ktoś, jakiś mężczyz- na, do piwnicy wrzucił podrzutka... Zaczęli się śmiać. Wyciągnęli, bracie, twego stena. „Podrzutek!" Cha! cha! cha! — I co, nawet go nie zatrzymali? — spytał któryś z odcieniem podejrzliwości. — Osiecki jest absolutnie równy —przeciął Olo i sam zaczął się gryźć myślą, że właściwie sprawa jest mętna. — On poza tym podjechał dalej i obej- rżał ten wasz samochód, -Podobno ostro postrzela* / ny... .'i-- -., " •• ;o^ •' :;. ' ',"'•.• ••- W tej chwili Olo Zamilkł: pod drzwi ktoś podcho- dził. Stanął. Spojrzeli po sobie wstrzymując oddech. Wstydzili się własnych oczu. Trzy krótkie dzwonki. Olo szamocze się z zamkiem. Wchodzi Zygmunt. Jest w swoim eleganckim garniturze. Jednym rzu- tem oka ocenia, że są wszyscy. — Dzień dobry panom, trochę się spóźniłem, co? —• Raptem otwartą dłonią wali w plecy Czarnego Ola. Rzucają się teraz na niego. Witają się sami między sobą, ściskają sobie ręce — ci, co od godziny sie- dzieli tu razem. — Wszyscy! — Spóźniłem się nieco, ale skopałem z pół morgi czyjejś działki... — relacjonuje Zygmunt. — Rwa- łem tymi ogródkami na przełaj, aż gdzieś nad Wisłę. Ale i tak, kiedy wychyliłem się z jakiejś kukurydzy, widzę żandarma z rękami do góry — sprawdza go patrol. Co, do cholery? Oj, myślę sobie, już mój kostiumik napędza strachu: pokapowali, że w za- machu brał udział ktoś w mundurze. Cofnąłem się w kukurydzę... Kolumb słucha uważnie, ale już' teraz pamięta, że o dwunastej umówił się w swoim nowym mieszka- niu z Basikiem. Serce zaczyna mu bić jak wówczas, w ucieczce. Wraca myślami do relacji Zygmunta. „Mów prędzej!" — popędza go w myślach. —— ...Wyłamałem skobelek takiej ogrodowej budy. Oj, jak mi się chciało tam schować, bracie, za takie taczki, stały na sztorc, ale myślę: skobel wyłamany na drzwiach, spostrzegą, i bieda. No i widzę wtedy spodnie, taki łach, i fartuch granatowy, jak ekspe- dienta. Ja ci w te spodnie, za motykę i do kartofli... A już było słychać, jak idą... Miałem szczęście, ten, cholera, działkarz nakopał wczoraj trochę kartofli i nie zabrał. Czort wie, może go kolka sparła? Prze- szli koło mnie sztrajfą, jeden skręca ku mnie, a dru- gi Los, los — i pokazuje .na te nakopano kartofle. No i prawda, że tego byś i za godzinę nie nakopał, a to może było pięć minut, a może i nie... A ty? — Zygmunt zwrócił się do Kolumba. 140 —-.Straciłem rozpylacz — walnął Kolumb na począ- tek. Sprawozdanie przerywał mu Olo rewelacjami Osieckiego — wyraźnie chciał się pochwalić własną zapobiegliwością. Zygmunt słuchał uważnie. Ko- lumb mówił zwięźle, skrótami. Kończył chwaląc w myślach Zygmunta, który trzymał już w ręku swoją kennkartę, wyjętą z szuflady Olowego biurka. Oczywiście, jako ,,żandarm", swój autentyczny do- wód pozostawił na miejscu. Tak samo zresztą obaj „kolejowi złodzieje". Z pliku legitymacji, którymi bawi się Zygmunt, reszta należy do Ola i jego gru- py z ciężarówki. Ci przed wyjściem zamienili swoje dowody na „lipne", z całkowicie fałszywymi adresa- mi. Gdy taka kennkarta dostała się w ręce Niem- ców, nikt z rodziny, współlokatorów lub kolegów na tym nie cierpiał. „Muszę zaraz iść — ponaglał się w myślach Kolumb. — Może zresztą i inni sę ruszą, gdy tylko uporząd- kują dokumenty. Basik może już czeka." Poza tym miał ochotę, jak i po innych udanych ak- cjach, wejść do pobliskiego sklepu cukierniczego na dwa ciastka. Ukrywał przed kolegami swoją nie- męską pasję do słodyczy i folgował jej tylko z okazji udzielanej sobie nagrody. Dziś było za co. Zygmunt rozdał kennkarty. — A moja? — spytał Kolumb i nagle serce skoczy- ło mu do gardła. Zygmunt wyciągnął szufladę. Była — Twoja? — Zygmunt wyciągnął szufladę. Była pusta. Kolumb wstał i z głupim uśmiechem na bladej śmiertelnie twarzy sięgnął do kieszeni spodni. — Przecież przypominałem, żeby zostawić — bąk- nął Zygmunt obserwując go spod oka. Kolumb na- brał pajacykowatej szybkości ruchów. Wstrząsnął kieszeniami spodni, odsunął Jerzemu rękaw na przegubie, spojrzał na zegarek. — Muszą iść — wyszeptał i złapał się za głowę. Te- raz pamiętał. Wkładając brudną, wylataną kurtkę, w której miał być eskortowany przez Zygmunta, stwierdził, że w marynarce będzie mu pod nią za ciasno i sten będzie się wyraźnie odciskał spod ła- chów. Rzucił marynarkę, w kieszeni miał dowód („z nowym adresem! Boże, Basik!"), i gdy inni jesz- cze składali dokumenty, bąknął, że on już gotów. l4ł MIM Potem zamienił'kurtkę z Jerzym, iwktórego była za obszerna, i stwierdziwszy, że .teraz ma.'luz aż za wielki, włożył z powrotem marynarkę, zapominając wyjąć dowód. . ... < . —' Muszę iść — zrobił krok kir.;drzwiom.—.Tam ktoś ma.. przyjść, jestem zameldowany na nowy adres...,—trząsł nim dreszcz. ••..;, - • — No, no — uspokajał go Zygmunt. ,,I scyzoryk przepadł" —; podsumowały rozżalone myśli Kolumba w chwili, gdy wstyd .wypłoszył strach o Basika. . — Ty się nie ruszysz bez', papierów—: wzruszył ra- mionami szef. . ;.^;s .... — Ja mogę iść... — Jerzy uśmiechnął się.-uspokaja- jąco do kolegi. — A kto tam ma przyjść?--- - • — Moja dziewczyna — bąknął Kolumb. Wyglądał zabawnie. Nikt się nie uśmiechnął. . ;' - Nagle rzucił się do aparatu. Nerwowo kręcił numer; Pomylił. Długo nie było sygnału. Kręcił. — Halo, czy jest Basia? ._ Odłożył słuchawkę, otarł czoło. — Już wyszła z domu. XIX ^^i^iabinet był wspaniały: eleganckie duże biur- ko na środku grubego dywanu. Cztery klubowe fo- tele przy niskim stoliku w lewym rogu pokoju, ma- leńki stolik z otwartą maszyną do pisania w pra- wym. Na ścianach reprodukcje. Na biurku... Tak, na biurku leży jej paczka z egzemplarzami „Praw- dy i Narodu". „O masową kulturę plastyczną" — przypomniał się jej tytuł jakiegoś artykułu z nie przeczytanego jesz- cze numeru. Spiesznie przeniosła wzrok z biurka na ściany. „Co to za malarz?" — zadawała sobie upar- cie pytanie, lecz ani jedna poza tą myśl nie dawała 142 jej się podporządkować. Co ^dziwniejsze, żadna nie dawała się oddzielić, wszystkie tonęły w jakimś szu- mie w uszach i łomotaninie ochodzącej gdzieś ze środka ciała. „Serce tak łupie" — pomyślała nagle konkretnie i zaciśnięte kurczowo szczęki rozluźniły się na sekundę, jakby gotowe przypuścić na twarz jakiś pobłażliwy półuśmieszek. W tej chwili spo- strzegła uchylone drzwi na prawo. Gołe, zawalane w paru miejscach ściany, zlew. „Jak u matki w kuchni" — znowu czytelna myśl, teraz zdejmują- ca przerażeniem i tęsknotą. Drgnęła. Za biurkiem stał młody oficer gestapo. „Skąd się wziął?... Ale tu gruby dywan... Musiał... musiał wejść z tych trzecich drzwi... O Boże!" — Gdzie jest teraz Stanisław Skiernik? — usłyszała cicho wypowiedziane słowa. Wpatrywała się ze zmarszczonymi brwiami w czło- wieka w gestapowskim mundurze, który wymówił nazwisko Kolumba. „On żyje, nie mają go — olśniła ją pociecha. — Co mówić? A może najłatwiej milczeć?" W tej chwili otrzymała uderzenie w twarz. Bił zew- nętrzną stroną dłoni, zaciśnięte w pięść stawy koś- cistych palców uderzyły jak kamień. Zasłoniła się ręką, bardziej jeszcze zdumiona nagłością ataku niż przerażona, i w tej chwili otrzymała drugi cios z drugiej strony. — Rozbierz się. — Patrzyła nie rozumiejąc. Krzyk- nął coś po niemiecku. Weszło ich trzech. Któryś obalił ją kopniakiem. Zdarto z niej wszystko. Dopie- ro teraz odczuła, że to, co nazywała nienawiścią, było jakimś niewyraźnym echem przeraźliwego, od- bierającego oddech uczucia. Jakiś gruby podoficer przeszukiwał dokładnie jej ubranie. — Co nam powiesz o Stanisławie Skierniku? — usłyszała jego imię i dopiero w tej chwili, w tej se- kundzie, szarpnął nią przerażający wstyd. Stała naga wobec tych czterech mężczyzn. ; „Nie wiedzą o nim nic, nic, nic..." — szeptały myśli, gdy w środku skręcał ją wstyd. Milczała. Oficer skiną głową. Gruby, cisnąwszy jej ubranie na fotel, popchnął ją w kierunku uchylo- nych drzwi sąsiedniego pokoju. Betonowa podłoga przejęła mrozem bose nogi. W kącie pokoju leżały gumowe pałki, baty ukręcone z grubego kabla, z oło- wianymi kulkami na końcu, kije, cienkie trzcinki. Odwróciła wzrok. Teraz patrzy na zwyczajny kran i zlew... Wkrótce widok ten będzie bardziej przerażający niż cała narzędziownia batożenia, ale teraz uspokaja... Pod ścianą coś, jakby gimnastyczny koziołek, po- dłużna belka na dwóch skrzyżowanych nogach. — Mów... Gestapowiec siedzi przy maszynie. I w tym pokoju jest maszyna. Baśka wciąż jeszcze ze wstydu nie może się bać. Wstyd zagłusza wszystko. Milczy. Ten od maszyny robi ruch głową, jakby czemuś pota- kiwał, i nagle dziewczyna traci oddech. Skoczyli .do niej równocześnie we trzech. Cisnęli w kąt pokoju. Upadła ciężko, uderzając głową o kant belki stano- wiącej podstawę kozła. Kopali po głowie, po pier- siach. Brzuch! Brzuch! Nagle wyzwolony ze wstydu umysł zaczął pracować. „Trzeba mówić. Mówić byle co, przestaną." Chciała krzyknąć, ale brak oddechu. Złapie powietrze. Teraz. Zabełkotała coś zgrubiały- mi wargami. Spokój. Nie biją. — Będziesz mówić? No, widzisz. Masz... — coś pada obok niej na ziemię. Baśka, siedząc, niewyraźnymi rękami, które są chyba dłuższe, niż były (jakby na tamtych nie starczyło miejsca do bólu), wciąga na siebie ubranie... Już klęczy na podłodze. Jeden po- maga jej wstać. ,,Teraz tylko mówić! Byle co. Długo mówić!" •-.-•.v . :..-a' — Mów od początku... Kiedy się urodziłaś... -Życio- rys!—żąda ten od maszyny. - - r; Po kilku zdaniach Baśka wstaje. Urodziła się„. Szkoła... „Przecież nie miałam jeszcze życia" — poraża ją myśl, że to już w ogóle koniec, i przerażenie pod- nosi jej włosy na głowie. Na szczęście, w tej chwili w progu staje tamten wysoki oficer. — Kto ci to zrobił, maleńka? — rzuca patrząc na ogromny, rozpływający się na policzek siniec, wy- puczony na miejscu niewidocznego pod opuchlizną oka. Radosny chóralny rechot. 144 „Kolumb, Kolumb, Kolumb" s-e; modli się bezsen- sownie Baśka. Modli się, żeby nie płakać. Odwraca się bokiem do tamtego, ale on i tak widzi, jak spod sinej masy ciała wypływa łza jedna, druga... Oficer zagląda przez ramię siedzącego przy maszy- nie. Czyta jakoś długo trzy cienkie rządki liter. „Mówić, mówić... Zęby tam było więcej" — rzęzi strach, ale Baśka milczy. — Powiedz, czy znasz Stanisława Skiernika? Przerażona i zbita tak boleśnie, niepewna, czy wy- trwa, dziewczyna odczuwa nagle, że imię Stacha utwierdza ją w oporze. I nagle z ust gestapowca odbiera tylko radość istnienia Stacha. Prawie jakby o nim rozmawiała... — Pokaż ręce... — To ten gruby. Wyciąga, nie wiedząc po co. Już ma kajdanki. — Siadaj. Rozgląda się za krzesłem i dopiero pchnięta w twarz siada bezwładnie na podłodze. A krzesło już niosą... I drugie. Gruby podciąga jej kolana pod brodę, skute ręce wyciąga dalej — za kolana, pod którymi przeciąga jakiś drążek. Podnoszą. Drąg jest wsparty o dwa krzesła. Głowa zwisa ku ziemi. Jest nad szerokim zlewem... Gruby trzyma w ręce jakiś pas. Jedno wi- dzące oko... Baśka czuje, że z prawej strony też... Wykręca głowę i widzi tego od maszyny z żelazną chyba linką, grubości palca. — No, mów. — Mówisz? ;:, — Schlagen — słyszy głos od drzwi. Pierwsze nie- mieckie słowo... Pas i to przerażające drugie coś — opada. Ból. „Muszę krzyczeć... — myśli słysząc krzyk. — To ja..." Ale krzyk pobudza tylko tamtych. Nagle na twarz leci coś... Biją... Na twarz leje się woda z szerokiego jak prysznic kranu. Już nie rozróżnia bólu, braku powietrza, siebie — od tego zła, co jest w jej ciele, wszędzie... Strumienie wody zalewają usta, nos... Oddychać... Dusi się... tonie... Ach, to trwa... Krzyk zalewa woda. — Powiem... Baśka słyszy jakiś bełkot. „To ja chcę mówić'—— przeraża ją myśl i nagle olśniewająca radość: — Nie 10 — Kolumbowie mogę, nie umiem mówić..." — No? I momentalnie woda zalewa twarz. Teraz słyszy uderzenia. Bije tylko jeden. Baśka wykręca rozpacz- liwie twarz na bok, otwiera oko: gruby zdejmuje frencz. Teraz on bierze linkę. „Jeszcze jedno ude- rzenie, a powiem — przeraża się siebie. — Co mam powiedzieć? Kolumb, Kolumb" — modli się pół- przytomnie i dopiero jego imię otwiera świadomość: „Mam powiedzieć o nim". Gdyby miała siły, toby się uśmiechnęła z politowaniem nad sobą. To ona myślała, że powie? Po prostu zapomniała, czego od niej chcą... Ból jest ponad siły. Wykręcić głowę. Uciec spod strumienia wody. Odetchnąć... Teraz któryś chwyta za włosy. — Tak nie można... — słyszy wypowiedzianą uprzej- mie, zgorszoną uwagę. Razy nie ustają. Woda. Woda. „Boże, Boże" — zapomniała chyba imienia Kolumba, skoro modli si'ę już zwyczajnie. Krzyk. „Kto tak?... To ja..." — Nagle chwila jasności: „Nie mają Ko- lumba i nigdy go nie dostaną." Ta jedna myśl chyba oddzieliła się od ciała, taka jest lekka i dobra. — Powiesz? Ale biją bez przerwy. Jak skinąć głową, że powie, skoro za włosy ciągnie ją któryś od tyłu, a twarz za- lewa woda? Teraz biją chyba i po rękach. Myśl nie może ogarnąć całego ogromnego ciała złożonego z bólu. Z tylu bólów. Przestali. — Nie wiem... — To ona powiedziała? Tak. Uderzenia jak cepy, na grzbiet, ręce, nogi, na- pięte nogi... Żeby można krzyczeć poprzez te stru- mienie wody, żeby móc... Baśka ocknęła się. Gestapowiec trzyma ją za włosy i huśta na drążku. Gorąca woda wypływa z uszu. Zdejmują z kołka. Wyjmują kołek. Rozpinają kaj- danki. Nie, chyba nie zdjęli, bo nogi wyciągnięte ku górze nie mogą opaść na podłogę... Ale jednak jedno oko widzi leżący bokiem na podłodze drąg. Nagle ciało zaczyna drżeć. Pokrwawione ręce sterczą i drżą, trzęsą się, jakby chciała coś pokazywać i co- fała się. Chce i cofa się. 1SA& „Jak wyjdę, będą miała dziecko ż Kolumbem" — nagła myśl i. zaraz przerażenie, że zwariowała. „Przecież mnie nie zabili, a Kolumba nigdy nie do- staną" —pociesza się trzeźwo. Strasznie zimno. Wi- dzi, jak szarpią się ręce i nogi wykonując jakieś rzuty. „Czy ja płaczę?" — zdumiała się, gdy zauważyła, że całe ciało wykonuje jakieś nerwowe podrzuty, jak- by bezgłośnie łkało. Mięśnie kurczyły się gwałtow- nie, to znów rozluźniały, drgając bez przerwy, jak w epileptycznym ataku. Nagle naszło ją olśnienie. Boże, czemuż nie przyszło jej to wcześniej do gło- wy! Powiedzieć im, że nie zna żadnego Stanisława Skiernika... Usłyszała nad sobą — właśnie nad sobą — kroki. Instynktownie przymknęła jedyne widzące oko. Drgawki przeszkadzały, ale jak mogła, udawała omdlenie. Dopiero doświadczenie nasunęło jej ten najprostszy sposób, przynoszący ulgę — na sekundy czy minuty, ale ulgę. Nagłym wstrząsem, przyjęła chlust zimnej wody, wylanej chyba z całego wiadra, na twarz, piersi, brzuch. Przez półprzymkniętą po- wiekę ujrzała ogromny podkuty but zmierzający w stronę jej głowy. Odruchowo odwróciła twarz do podłogi. Usłyszała śmiech. W sekundę była na nogach. W sąsiednim pokoju oficer gestapo stał za swoim ogromnym biurkiem. — Będziesz mówić? Skinęła głową. —No. — Ja nie znam żadnego Stanisława Skiernicha — umyślnie przekręciła nazwisko. „Wierzą..." — pow- tarza w niej jakaś desperacka nadzieja. Oficer cmoknął wargami. Aha. Spoza biurka wychodzi ogromny pies. Wilczur patrzy na nią uważnie, koły- sze z wolna ogonem. — Będziesz mówić? — Tak. — Po coś tam przyszła? Skąd to masz? — Oficer kładzie rękę na pliku leżących na biurku gazetek. — Widzisz, a o to wcale się nie pytamy. Powiesz, gdzie jest Skiernik, i będziesz wolna... — Kiedy ja... — nie dokończyła zdania wpatrując się rozszerzonymi oczyma w żółte ślepia poszczu- tego na nią w tej chwili zwierza. Ale pies obwąchuje jej drętwe spuszczone ręce i nie rusza. — Uderz go — słyszy cichy głos gestapowca. "t:i — No, uderz go! — powtarza głośniej. '-'" Ale dziewczyna wie, czego tamten chce, nie ma zresztą siły podnieść ręki. Teraz ręce zaczynają do- piero naprawdę boleć. 3; „A mówił, że mam ładne palce" — przemyka myśfc gdy swoim jednym okiem patrzy na coś sinego, zwi- sającego przed mordą psa. Gestapowiec szczuje psa, ale wilk nie chce atakować stojącej bez ruchu. „Śmierdzę trupem..." — Będziesz mówić? Nie nalegając dłużej gestapowiec bije ją w twarz. Z drugiej strony. Jeszcze raz. Baśka podnosi powoli ciężką rękę, by się zasłonić, paraliżuje ją ból — to pies: o to chodziło tamtemu. Za chwilę ciska ją o ścianę nagłe uderzenie w tył głowy. Już nie wie, kto bije. Zasłania się poszarpaną przez psa ręką. Kopniak. Baśka osuwa się wzdłuż ściany. Jak przez watę w uszach słyszy nabrzmiały krzyk dotychczas cichego oficera. „Co się stało?... Aha, trzeba mówić. Trzeba powiedzieć: «Nie znam»" — nakazuje sku- tym niemocą wargom. Teraz słuch oddziela się z ul- gą od umęczonego ciała. Czuje, jak podnoszą ją w po- wietrze, a myśl tłumaczy szybkie niemieckie słowa. Oficer wymyśla tamtym za' jakąś poplamioną ścia- nę. To widocznie ona padając pokrwawioną głową... Wloką znów na kamienną podłogę. Kopią. Traci przytomność pod depczącymi ją butami. Ocknęła się pod strumieniem wody. Jest już skuta. Pod kolana zakładają jej drąg. — Nie, nie... — szepce oszalała ze strachu i oko wy- łazi jej z orbity na widok kranu, pod którym usta- wiają znów dwa krzesła. Nie wie, że duszenie się wodą będzie wspominać jak ulgę i nadzieję. Pod zlewem stoją dwie pękate bań- ki — to terpentyna i amoniak... Ale na razie jeszcze nic. Tylko biją. Pasy. Obolałe ciało reaguje na ból jeszcze silniej. „Czy do bólu nie można się przyzwy- czaić?" T48 — Powiem — skomlę wiedząc, że' nie powie. Ale i oni już wiedzą. Gruby odkłada pas, pochyla się nad bańką. W celi znalazła się po kilku godzinach. Siedząca tam stara kobieta, która niejedno już w więzieniu wi- działa, rozpłakała się nad tym ciałem wylewającym się granatowymi opuchliznami z czarnej teraz su- kienki, nad rękami bezwładnymi od wielogodzinne- go wiszenia. Kiedy otworzyła jej usta, by wlać tro- chę wody, upuściła głowę zmaltretowanej z kolan na podłogę. Całe wnętrze ust, przełyk popalone były amoniakiem czy terpentyną... Nieprzytomna coś szeptała. Stara pochyliła się nisko, sądząc, że tamta ma jakieś życzenie, i usły- szała niezrozumiałe słowo: — Skiernich... — szept 'gasł i wracał: nawet nie- przytomna wzywała go na pomoc nazwiskiem prze- kręconym, chroniąc go tym naiwnie i uparcie... XX ^•^^uż pierwsze kontakty między ludźmi z „Dro- gi" a tymi z „Prawdy i Narodu" wykazały, że nie byli sobie tak dalecy, jak decydować by mogły o tym pozory — szyldy ideowe patronujących obu redakcjom środowisk. Ogromna dysputa światopo- glądowa, w jaką przerodziło się ich drugie spotka- nie po niefortunnym odczycie O tchórzostwie, wy- kazała, że warto się dogadywać. Któryś z kolegów poety Dębowego wystąpił nawet z teorią, że soli- darny ruch młodości ma się wznieść ponad przegro- dy ideowe, zostawiając poza sobą klasowe różnice i konflikty. „Gerontokracja" (taki ukuł termin na określenie swej teorii o potrzebie rządów młodości) miała więc tworzyć nową erę w losach „bezdziejo- wej" Polski. Inny z nich, szatynek o drapieżnym, jastrzębim profilku, już na drugim spotkaniu prag- nął pojednać praktycznie oba zespoły i w przerwie W9 dyskusji wcisnął Jerzemu swój wielostronicowy poe- mat do wydrukowania w „Drodze". Sytuacja Jerze- go na tych zebraniach była nieco dziwna. Prawie przygarnięty przez „Drogę", był w pewnej autono- mii — choćby jako inicjator owych spotkań i gospo- darz lokalu. Stworzyło to u tych z „Prawdy i Naro- du" niejakie różnice w ocenie jego stanowiska, któ- re raczej przeceniali. W każdym razie, zapoznawszy się nocą z poetyckim elaboratem jastrzębiego nosa, doszedł Jerzy do niezwykle wysokiej oceny własnej twórczości. Potrzebował tych spotkań i dyskusji jak odpoczynku po pracowitej bezmyślności swojej co- dziennej „wojskówki". Zatrudniony ostatnio na wy- kładach podchorążówki (technika walki ulicznej, minerka), z tym większą energią poszukiwał okazji do wymiany myśli. Kłócili się o wszystko, pozosta- wiając tylko — i ci „czerwieniejący" z „Drogi", i „oeneryzujący" z „Prawdy i Narodu" — jeden największy dogmat: siłę, moc państwa, o które wal- czyli. Jerzy przebył drogę od swoistego anarchizmu do tej właśnie postawy nieomal niepostrzeżenie po- }(]( przez tysiączne drobne i wielkie upokorzenia naro- dowej dumy. Niezależnie od solidarności, której po ostatnim zebraniu nie mogli już zwać gerontokra- tyczną, obie grupy młodych „intelektualistów" szy- kowały się do decydującej rozprawy. Należało w końcu ustalić, przy kim jest prawda. Termin „gerontokracja" załamał się z trzaskiem. Użyto go parokrotnie w dyskusji z Irzykowskim, za- proszonym dla dokończenia odczytu O tchórzostwie. Stary, usłyszawszy to pojęcie w ich zastosowaniu, milczał długo. Po jakimś czasie zapytał szeptem Je- rzego: „Widocznie grozi mi gerontyzm, co jak wia- domo, oznacza z grecka umysłową niemoc starczą, ale zupełnie nie mogę się zorientować, cóż wy rozu- miecie przez ową «gerontokrację»?" Jerzy spostrzegł, że jego językowa ignorancja nie jest w tym środowisku wyjątkiem. Autor pojęcia postawił ich w idiotycznej sytuacji. Jerzy nie ważył się bąknąć o potwornym lapsusie, który kazał im pojęciem brzmiącym dzielnie, a oznaczającym po prostu „rządy starców" — ochrzcić światoburczo 150 głoszone przez nich prawa młodości do władzy. Od- burknął coś staremu, a potem, gdy zostali sami, wy- dał na hańbę „autora". Drobny epizod nie odebrał żaru dyskusji zasadni- czej. Dla wszystkich było jasne, że ciężar gatunko- wy sporów ideologicznych wymaga pewnego wy- klarowania, że potrzebny jest sprawdzian, kto jest bliżej racji. Sytuacja wymagała decyzji, które ze środowisk lepiej potrafi realizować postulat wyzwo- lenia utajonej w narodzie „woli mocy", które szyb- ciej poprowadzić go zdoła w ciężki bój z narodowym losem o wydarcie się z „opłotków bezdziejowości". Nareszcie ustalono termin decydującego spotkania zespołów „Drogi" i „Prawdy i Narodu". ! Jerzy po opublikowaniu pierwszego wiersza miał zapewnione miejsce w zespole „Drogi". Sytuacja „Drogi" była zresztą niewyraźna do tego stopnia, że Góra zaproponował mu cichcem, by „pożyczył" mu jeszcze paru kolegów. . „«Pożyczyć»... — zastanawiał się Jerzy. — Kolumb, oczywiście, odpada." ... Nie chciał, nie umiał myśleć o jego dramacie. Zda- wało mu się, że wszelkie współczucie dla kolegi urąga Alinie. Jak mógł, jak mógł mając taką żonę związać się z tą nieszczęśliwą Baśką! Oto rezultat małżeństw robionych na zasadzie: wszystko jedno, i tak nie przeżyjemy, po co sobie utrudniać życie. Ile razy myślał o tej sprawie, całe jego współczucie zabierała nie tragiczna ofiara gestapo, nie osamot- niony przyjaciel, ale ona — Alina. Współczucie ja- kieś, zresztą złe, perfidne, wyrachowanie liczące na rozpad jej małżeństwa z Kolumbem. „A więc Ko- lumba nie da się «pożyczyć»..." Olo? Od kilku dni nie mógł go Jerzy złapać. A tymczasem podchorąży Czarny Olo, odkąd prze- kazał swoją dziwną zdobycz, nie miał spokoju. Dwu- krotnie już konferował z owym tajemniczym „pa- nem pułk..." podając mu wszelkie znane szczegóły rozmieszczenia i zaobserwowane sposoby strzeżenia tajemniczego poligonu. Wyraźne uznanie, z jakim odnosił się do niego ów ważny rozmówca, roz- zuchwaliło Ola do tego stopnia, że w czasie ostat- niego spotkania poprosił o zwrot kosztów podróży. Potrzebował w tej chwili pieniędzy na mieszkanie i zbierał, skąd się da, a zarówno cała wyprawa/jak zwłaszcza tragiczna nocna dorożka, kosztowała go drogo. „Pan pułk..." przyjął nawet łaskawie jego prośbę o zwrot owych kosztów, cóż, kiedy na tym spotka- niu się urwało. Gdy Jerzy zaproponował Olowi udział w planowa- nej ostatecznej rozprawie obu zespołów, chłopak do- wiedziawszy się, gdzie rzecz cała się odbędzie, fuk- nął gniewnie i zagadkowo: „Chyba że z góry dasz zwrot kosztów podróży!" — ale obiecał przyjechać. Jechali wąskotorówką z dalekiego Dworca Połud- niowego. Gdy tylko Jerzy wypadł na peron, spo- strzegł Dębowego w oknie wagoniku. Wianuszek głów kolegów otaczał go w pełnej respektu odległo- ści. „Nawet tu celebrują" — pomyślał wsiadając. „Oczywiście, nie tylko nie ma Kolumba, ale i Ola nie widać" — spostrzegł od razu i struchlał na myśl o spadającej na niego odpowiedzialności. Różnica zdań wymagała wyjaśnień do ostatniej kropli krwi. Góra siedział w kącie przedziału. Kolejka, pękająca rankami od tłoku, teraz była niemal pusta. — Raz, dwa, trzy... — policzył ludzi i zmartwiał. — Nie bój się, jeszcze czterech czekać będzie na miejscu, na stacji — uspokoił go półgłosem redaktor i wrócił do przerwanej rozmowy. Komentowali bitwę o umocnienia nad rzeką Voltur- no, na północ od Neapolu. Dębowy twierdził, że „jak się tam już raz ruszy, wszystko się wyjaśni błyskawicznie", inni byli bardziej sceptyczni. Jerzy przerywanym głosem wyjąkał ostatnią wiadomość. Na wschodzie, na odcinku Wrót Smoleńskich, pod jakimś Lenino, polska dywizja przerwała front nie- miecki. — Nie front, lecz umocnienie — sprostował Góra. „Skąd on wie, widocznie sam ma też kontakty" — pomyślał Jerzy, który wiadomość tę wyczytał w „Gwardziście".. Biuletyn na razie nic o tym nie wspominał. — Castellamare, Capua, Neapol... To są nazwy obie- cujące... — bąknął jakoś niechętnie Dębowy. — Bo- gini zwycięstwa będzie miała imię egzotyczne. Nie SS2 wyobrażasz sobie chyba, że może się nazywać Mag- da albo Maruszka —--zwrócił się do Jerzego. Zaśmia- li się. - — Z tym Neapolem... — Góra zaczął opowieść o re- daktorze codziennego podziemnego biuletynu, który rozpalony postępami frontu we Włoszech, zniecierp- liwiony neapolitańskim „zacięciem" czy wreszcie niedokładnie przejąwszy nasłuch, „zajął" Neapol o tydzień wcześniej. — Żebyście obserwowali w tym pisemku jego ma- newry strategiczne! Na drugi dzień były w Neapolu „walki uliczne", na trzeci pojawiły się „przedmieś- cia", a gdy na czwarty zdołał wyrównać błąd i po- dał o „zagrożeniu Neapolu", wieczorem dostał na- słuch, że „Neapol zajęty". Na piąty dzień pisemko znowu podało z triumfem o zajęciu Neapolu. — I ludzie mieli frajdę dwa razy... — zauważył ku- lejący poeta z jastrzębim nosem. W tej chwili wagonik szarpnął i omal nie zderzyli się głowami. „Mało nas — wystraszył się raz jeszcze Jerzy prze- liczając ludzi z «Drogi». — Co im się zebrało na Włochy" — denerwował się dalszą rozmową. W drzwiach pojawił się konduktor. Przyjrzał im się uważnie i mrugnąwszy okiem poszedł dalej nie in- teresując się biletami. „Wyglądamy pewnie jak plu- ton jadący na poligon" — zaniepokoił się Jerzy i nagle szeroko się uśmiechnął: do przedziału wpa- kował się Czarny Olo. Witał się kolejno ze wszyst- kimi. — Skakałem w biegu... Szukałem jeszcze Zygmun- ta, ale on nie może, załatwia coś ze Starym... Będzie z tego jakaś awantura... — anonsował szeptem, dy- sząc jeszcze po szalonym biegu. Boisko, na którym miano wyjaśnić sytuację obu zespołów, było znakomite. Położone za małą letnis- kową miejscowością, osłonięte żółcącą się brzeziną, dawało gwarancję spokoju. Z teczek i chlebaków zaczęły wyłaniać się buty, tu i ówdzie nawet pił- karskie. Siadali na murawie w namaszczonym mil- czeniu. Góra, w bramkarskich nakolannikach, pochy- lony nad szamocącym się z „korkami" Jerzym, 1W3 szeptem zestawiał skład drużyny-„Drogi". Przeciw- nik już zaczynał łupić na bramkę, w której przy- siadł zdenerwowany autor dramatu o świętym Fran- ciszku. Grali. Grali, jakby gonili śmiech, radość życia. — Olo, strzelaj! — krzyczał Jerzy i nie wiedział w tej sekundzie, co słowo to znaczy naprawdę. Zdo- bytą bramkę świętowali pocałunkami i gwarną ra- dością, prowadząc szczęśliwego Olo na środek boiska, aż odpędzić ich musiał od niego sędzia szybkim, pa- rokrotnym gwizdkiem. Liryk o jastrzębim profilu sę- dziował rzetelnie, ganiając wzdłuż całego boiska. Góra podnosił się z murawy w nie udawanej roz- paczy: robinsonował za późno — Dębowy zdobył wyrównanie. Jerzy stopuje piłkę. Zwód ciała —- rozpędzony pomocnik mija go jak lokomotywa, któ- ra nie zboczy z szyn. Przebój! Jeszcze obrońca — minięty. Idzie za nim, ścierają się ramionami. Zmę- czenie, straszne zmęczenie... Teraz! Autor poematu o świętym Franciszku staje w pół drogi. Bramkarski wybieg był spóźniony. Jerzy czuje, jak serce chce mu się wyrwać ze zdyszanej piersi. Przyjmuje gra- tulacje. Prowadzą, znowu prowadzą. Słońce zacho- dzi czerwono. Nikt nie czuje chłodu pięknej jesieni. Pasące się opodal konie podnoszą głowy: ogromny krzyk radości bije w górę — „Prawda" wyrównała. W przerwie Jerzy mówi do Ola: — Odmłodziło nas, co? — Zęby był Antek, ten grał... I znowu dziwna zabawa czy może raczej dziwna walka. „Prawda" przycisnęła. Po piłkę, której nie obronił Góra, Jerzy biegnie aż pod pasące się konie. Pognać by tak na oklep, prosto w czerwone słońce! Zaczynają ze środka! Ale Dywersja ma parę. Obro- na „Prawdy i Narodu" powoli „siada". Kulawy liryk odgwizduje wyrównanie. Powrót z błogim, nie znanym od lat, innym zmę- czeniem. Wagonik jest teraz wąski jak „uliczka", w którą wypuszcza się w bój kolegę-łącznika na boisku. Telepią się. Sami swoi. Spokój. Przed ponurym dworcem, obok masywu ogłoszenio- wego słupa, ciemność gęstniała coraz bardziej. 154 — Co tu się stało? — bąknął Olo. Wpatrywał się w tłum czerniejący pod słupem, na którym drżał skrawek światła czyjejś latarki. Podeszli bliżej. Czerwona płachta urzędowego obwieszczenia. — Teraz oni zasunęli jakiś żarcik — zapobiegliwie komentował kroczący przodem Jerzy. Tłum milczał. Żadnego: „Co się pan pchasz?" Ani jednego żartu na temat nowego szwabskiego wymysłu. Krążek światła obejmował słupek drukowanych tłustym drukiem nazwisk. Jerzy przebiegł obojętnie oczami. — No — ponaglił właściciela latarki. Krążek światła przeniósł się na górę drugiego rzędu nazwisk, jego górny brzeg obejmował jakieś nadgryzione przez ciemność zdania: „W razie ponowienia się... na oby- wateli Rzeszy lub osoby będące w służbie... zostaną następujące osoby..." — Przy Alei Niepodległości... — usłyszał strzępek czyjejś szeptanej relacji. — Podobno ich jeszcze więcej... Jakieś: „Święty Boże!" — sparzyło go w karle czyimś bliskim szeptem. - Chciał właśnie poprosić pana z latarką, by przy- świecił wyżej, na tytuł i tekst obwieszczenia, gdy nagle usłyszał ciche stęknięcie Czarnego Ola: — Rany! Dziewczyna Kolumba! Palec chłopaka błysnął w świetle latarki, zatrzymu- jąc się na drugim od góry nazwisku na liście za- kładników. — Barbara... — przeczytał Jerzy i krąg światła zniknął jak zdmuchnięty. Wysoki mężczyzna z la- tarką przygarbił się nagle, przepchnął przez tłum nie odpowiadając na prośby o światło. Tego samego wieczora Góra i Dębowy zadeklarowali przystąpienie swoich zespołów do ponadpartyjnego „Ruchu Kulturowego". XXI 'ył zharatany ze szczętem. Ostatnie trzy dni szamotaniny między hienami wyżęło go z sił do reszty. Leżał bez snu, ze zmarszczonymi brwiami, 155 przywodził na pamięć twarze tych kobiet. Wysku- bana blondynka, która stale nie mogła ogarnąć się szerokim różowym szlafrokiem... Stara z brodawka- mi na twarzy... Ta czterdziestoletnia megiera w żół- tym kostiumie... Młoda jest najbliżej źródła: to ko- chanka któregoś tam z Szucha... Stara najtańsza i otwarcie cyniczna — w sposób budzący zaufanie... Megiera za to wyraźnie najsprytniejsza: wie, z kim się spotyka (najlepszy dowód, że nigdy nie chce roz- mawiać w mieszkaniu, tylko w kawiarni), i kto wie — może chciałaby się zasłużyć, przynajmniej wy- raźnie daje to do zrozumienia. („Dla was podejmę się rzeczy z pozoru beznadziejnej.") „Człowiek z li- sty jest najdroższy" — powiedziała starucha. — To znaczy, że już jest cena, a więc istnieje rynek, nie ma rynku bez towaru, znaczy, że już jakichś ludzi z listy wyciągnęli — tłumaczył wczoraj Zyg- munt. — Po prostu rozstrzeliwują inną dziewczynę — ob- jaśniała ta kurwa. Zakładała nogę na nogę. — Jak nie załatwi, trzeba ją rąbnąć — powiedział Jerzy. „Ona teraz śpi na cemencie..." — jęknął i zanurzył twarz w poduszce, którą wyrwał zaraz i rzucił na podłogę. Na zadatki wystarczyły pieniądze Zygmunta. Ale teraz trzeba będzie potężnej forsy. Zygmunt tylko się uśmiecha. Każe czekać. Muszą zrobić. W zeszłym tygodniu wykonano wyrok „za bandycki proceder • i demoralizowanie ludzi". Gdzieś nawet niedaleko mieszkania Aliny. Jerzego — poprawił się w myś- lach. Ale Jerzy wczoraj w tramwaju powiedział: „zgoda." A skoro on mówi „zgoda", sprawa ma jakiś moralny porządek. On się na tym zna. Podobno to ona, ta właśnie hiena, robi przy zwol- nieniu tego Schielego, co jest na liście razem z Ba- |;" Ysikiem. Taki fabrykant to ma forsę. A Basik teraz... Kolumb usiadł na łóżku. W zmęczonej głowie znów zakołowała potworność. Zapalił światło. „Dopiero druga" — przestraszył się zegarka. „On ma sen" — patrzył z zazdrością bliską nienawiści na czarną gło- wę odwróconego do ściany, śpiącego na tapczanie VS6 Zygmunta. „Lata jak za swoją..," — pomyślał zaraz pzule o jego nieustającej, wspólnej z nim krzątani- nie i troskliwie zgasił światło. Słyszał jeszcze zegar bijący w sąsiednim pokoju — zasnął. Już wybiegał z ciemnego labiryntu prowadząc Baś- kę za rękę, gdy raptem ktoś ją wciągnął z powro- tem. Szarpnął ją ku sobie i z krzykiem biegł w ciem- ność. Ktoś strzelił. Baśka zarzuca mu na szyję bro- czącą rękę. Kolumb biegnie. Nie może oddychać. Całą twarz zalaną ma krwią. „Jerzy! Zygmunt!" — woła. Biegną. Słyszy, jak zbliża się wybawienie. Ogląda się. To one. Tamte, żółta i stara — hieny. Niosą za nimi czerwoną rękę Basika. Uciekać. „Za- czekaj" — prosi Baśka i składa ręce. A więc ma obie. Kolumb spostrzega podstęp. Wyciąga pistolet. Strzela na oślep. Raptem Baśka rzuca się na jego wyciągniętą rękę, w której trzyma broń. To oni. „Zabiłem Jerzego" — wie Kolumb i czuje, jak Baś- ka daremnie szarpie go za ramię. „Chce mnie obu- dzić" — olśniewa go nagła myśl. „To wszystko sen. Baśka mnie budzi" — tłumaczy sobie szamocąc się z wysiłkiem z wciągającą go znowu czarną pustką. Otwiera oczy. Zygmunt patrzy ze zdziwieniem na jego uśmiech. Jest już ubrany. — To ty mnie budziłeś? — pyta gorączkowo nie- przytomny Kolumb i nagle świadomość nieszczęścia wali się na niego z powrotem. — Idziemy do Jerzego — mówi Zygmunt. — Wczo- raj wsypała się radiostacja. Całkiem bez bólu, nie strzelali, nie bronili się, więc teraz przydzielił nas na ochronę jakiejś innej... — mruczy niezadowolo- ny, wzruszając ramionami, jak wybitny chirurg, któ- remu raptem każą opatrywać skaleczony palec. — Co gorsza, musimy im dać metę na dwa, trzy dni, bo poprzednia spalona. Był tu Junosza. No, wstawaj prędzej, bo u Jerzego mamy się spotkać z takim półkolabem, co pracuje w Kasynie Gry. Nie rozumiesz? Ten numer na forsę dla niej chcę zrobić w majestacie prawa. Może Stary pozwoli robić Ka- syno Gry, jeżeli dobrze je rozpracujemy, bo to, bracie, Aleja Szucha bądź co bądź. Kolumb wciąga koszulę. Śmiesznie plączą mu się nogawki spodni. ł57 — Tylko nie włóż z pośpiechu obu nóg do jednej, bracie — pogania pobłażliwie Zygmunt. „Bracie — myśli Kolumb. — Bracie..." Rano Baśka już wiedziała, że jej współtowarzyszka celi spodziewa się zwolnienia. Zatrzymana w ja- kiejś walutowej obławie przez Kripo, gdy ratując syna przejęła od niego sporą paczkę „świnek", sie- dzi tutaj, w gestapo — jak powiedziała — „tylko z chciwości". Po prostu kolega urzędnika prowadzą- cego jej sprawę, nie otrzymawszy żądanej części okupu przysłanego przez jej syna, zadenuncjował śledczego z Kripo „o przekupstwo". Sprawa prze- szła w ręce gestapo. Ktoś odpowiedni otrzymał już swoje. — Tyle twardych! — szeptała pobożnie. — Syn na mnie nie żałuje: kripowca skazali, a ja lada dzień wyjdę. Mówiła to z taką pewnością jak pasażer pociągu na znanej mu linii o zbliżającej się stacji. Opowiadała długo szczegóły jakichś transakcji, gdzie „czyste blauweisse" mieszały się z imionami ludzi mierzo- nych przez nią również karatową miarą. Baśka leżała na pryczy z głową na jej kolanach. Nie żaliła się, nie myślała, była. Stara gadała od świtu. Od tamtego momentu. Jakże starała się wów- czas Baśka być cicho. Mimo strasznego bólu, jaki sprawiły jej ręce, bez jęku zaciągnęła wokół szyi szalik, leciutki, jedwabny. Był to pierwszy prezent od Kolumba. Wąska ozdobna szmateczka została na jej szyi, widocznie oddana już nieprzytomnej przez pedantycznych gestapowców. Stwierdziwszy to jęk- nęła z radości. Uwierzyła, że doprowadzi swoją myśl do końca. Manipulując w ciemności ostrożnie, by nie zbudzić współtowarzyszki celi, ujęła w dłonie dwa omotane wokół szyi końce. Jakieś miejsce na karku bolało dotkliwie. „Musiał któryś kopnąć czy co?" — myślało jej się pobłażliwie, jak o dawno minionym, cudzym cier- pieniu. Wiedziała, że zaraz tego wszystkiego nie będzie. ^ „Kolumb" — pożegnała ciemność i zamknęła -ocay. Miała się udusić. Wierzyła, że potrafi tego dokonać, jakby chodziło o zacerowanie rękawiczki. Raptem uczuła, że ręce jej nie słuchają. Śliski koniec jedwa- biu wymknął się z bolesnej poduszki dłoni, której grube palce -nie mogły się zamknąć. W tym momencie uczuła przy sobie czyjeś życzliwe ręce. Nie kontrolowanym odruchem podała im koń- ce szala... Od tej chwili stara siedziała przy niej bez przerwy. Usypiała, ubezpieczała swoim optymizmem, opa- trywała. Jakiś moment w jej opowiadaniu wzbudził w niej dziecinną przekorę. — Mój chłopiec nie ma dolarów, ale mnie odbije. Tak, oni odbijają... — powtórzyła z uporem obrzmia- łymi ustami i jakby obrażona milczeniem starej, mówiła dalej, uśmiechając^się błędnie: — Oni o nie- go pytają i ja im powiem, że on bywa w jednej ka- wiarni, że mogę im tam pokazać... Tak. A on już będzie wiedział, i oni mnie odbiją... W kawiarni „Marlena" — rzuciła w milczenie tamtej. l o, niech będzie, że u ciebie. Chodzi o jeden raz, o jedną noc właściwie. U mnie Junosza nie pozwoli, że niby nieregulaminowo: mnożenie ryzy- ka. Zresztą sąsiedzi kręcą się po bimber ogrodami, bywa, że i do północka — Zygmunt żegnał się z Je- rzym w korytarzu. Kwestia ulokowania radiostacji, do której ochrony zostali delegowani, była załatwiona. — Od jutra wymyślimy coś lepszego — pocieszał widząc ze zdumieniem jego zdenerwowanie. „Co się z nim stało?" — nie mógł opanować rozgoryczonego zdumienia. Zdziwiłby się jeszcze mocniej, gdyby wiedział, że źródło niepokoju zostawili za sobą: półuchylone drzwi, za którymi Kolumb został z Aliną. Ostatnio Jerzy przyznał się sobie, że pozostawienie tej sprawy na łasce losu kosztowało go więcej ner- wów niż wszystkie razem ryzyka codziennego życia. Byli w wieku, kiedy nic — poza walką — nie łączy bardziej niż wspólny wielki kawał. I nawet tylko w ten sposób potraktowany ślub stworzył jakąś plat- formę nowego porozumienia. Po którejś wizycie Ko- lumba opowiedziała mu z detalami o zamachu na Bebe. Cierpiał niemiłosiernie widząc, że Kolumb — perfidnie wierny zasadom konspiracji — nie wspom- niał chyba ani słowem o jego udziale. Kiedy nie wytrzymał i przy jej komentarzach o marszu w es- korcie żandarma wspomniał niedbale, że gdyby nie obyczajność, mógłby jej jeszcze pokazać sińce od Zygmuntowych kopniaków, ona roześmiała się głoś- no. — Nareszcie cię mam. : — Co? — zdumiał się. — No, nareszcie zacząłeś mówić. Pamiętam, jak się męczyłeś w Sylwestra, kiedy ojciec wyplatał te historie o straszliwych walkach... Przecież ja od po- czątku wszystko o tobie wiedziałam. „Od Kolumba. «W łóżku nie ma tajemnica" — przy- SIX''; P0111111^ sobie zdanie Zygmunta i siłą opanował do- brze znajomą złość. — W związku z tym, co on wypłatał, mogę ci po- wiedzieć, że „Biuletyn" opublikował dane, z któ- rych wynika, że nasza akcja dywersyjna „zatrzy- muje na wewnętrznym froncie polskim" kilkadzie- siąt dywizji. Obliczyliśmy, że w takim rachunku na palec jednego chłopaka od nas wypada po dwa ba- taliony. Nie ma się co dziwić, że ludzie przesadzają, Z nieświadomości robią to samo, co oni (tak powie- dział o konspiracyjnych władzach) z politycznego wyliczenia... Musimy wyglądać na potęgę tam w Anglii, no nie?... Jerzy nie zauważył, kiedy zaczął z nią mówić o rze- czach, których nie rozumieli koledzy. Wyzłaszczał się przed nią miotając numerami rozmaitej orien- tacji pisemek. — Masz „Szaniec". Proszę: Komuniści są zwierzy- ną, w stosunku do której nie obowiązują żadne ter- t60 miny ochrony. Dopiero oczyściwszy zaplecze frontu narodowego z komuny zapanujemy nad sytuacją i będziemy w stanie prowadzić walkę z Niemcami. Masz filozofię naszych narodowców. A my co? Nasza wojskówka uczy stać na baczność, i tyle. A w koń- cu... — rozwijał jakieś „Ziemie Wschodnie Rzeczy- pospolitej" i czytał z gniewem: W drugiej fazie woj- ny światowej istotnym przeciwnikiem politycznym państwa polskiego i jego terytorialnej integralności stają się nie przegrywające Niemcy, lecz zwycięska w wojnie Rosja. A co to znaczy dla nas, którzy chcemy jakiejś idei, jakiegoś życia? Nowy rok dwu- dziesty? Opowiadał jej o jakimś ruchu, który zapoczątkowuje w podziemiu grupa młodych pisarzy. Upokorzenie przekształciło się w uparty fanatyzm sprawy naro- du. Rozumiał ją jednak inaczej niż koledzy z „Praw- dy i Narodu" czy „D*rogi". W formule „narodowe- go komunizmu" szukał kompromisu między negacją „drugiego mocarstwa" — Rosji, a swoim młodzień- czym radykalizmem. Słuchała tego cierpliwie, tak jak zakochany męż- czyzna słucha o modzie i kroju. Jerzy zauważył wkrótce, że rozmowy te, z początku naturalne, stawały się jakieś ciężkie, złe i wymu- szone. Zdarzało się, że w połowie jakiegoś zdania zastygał ze wzrokiem utkwionym w jej usta, zapo- minając, o czym mówił. „Przecież ona spostrzeże i będę skompromitowany jak sztubak..." — przywoływał się do porządku. „Moralny szmalcownik!" — wymyślał sobie za mo- menty, w których czuł bijące szybciej serce. Coraz trudniej przychodziło mu zachowanie spokoju w cza- sie wizyt Kolumba. Odkąd tydzień-temu dowiedział się o tej jego nieszczęśliwej dziewczynie, chodził jak zatruty pokusą, by porozmawiać z Aliną. W końcu •— Kolumb zupełnie się wobec niego nie krył z tą swoją Baśką... Więc co? Ma donieść Alinie o roman- sie jej męża? I to z nieszczęśliwą dziewczyną z listy zakładników. Obawiając się siebie, zaczął jej unikać. A ona, spło- szona, nie rozumiejąca, przygnębiona nowym nie- szczęściem brata, zaczęła się bać. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę z pogardliwej litości, z jaką on 1^1 11 — Kolumbowie musiał inscenizować ich „małżeństwo". Dzisiejszy pobyt Kolumba speszył Jerzego i roz- gniewał. „Pociesza się u żony..." — pomyślał mściwie.'Złe myśli wypłoszył Zygmunt. — Wieczorem, jak ich przyprowadzę, to ci powiem, kto jest komendantem stacji — zgiął rękę w łokciu, by oznaczyć miarę męstwa nowego kolegi. — Ko- lumb tymczasem zostanie i będzie jeszcze czekał na twojego kolaba — mruknął ściskając mu rękę. Umówiony Żaboklicki nie przyszedł. Jerzy czynił sobie wyrzuty, że niepotrzebnie może dał mu do zrozumienia, czego będą od niego chcieli. „Tyle razy mówił, że poszedł pracować do Kasyna na zlecenie organizacji, że w końcu po co miałem go bajerować..." — myślał teraz, stojąc bez ruchu w hallu. Udawał przed samym sobą zamyślenie, ob- serwując uchylone drzwi do jej pokoju. ,,A w końcu staram się o dane dotyczące systemu alarmowego Kasyna po to, żeby zrobić skok na pie- niądze dla hieny, która ma ściągnąć z listy dziew- czynę Kolumba... Jednym słowem, jeśli byłbym ucz- ciwszy wobec Aliny niż wobec kumpla, tobym nie ryzykował życia, żeby wyciągnąć tę, co, chcąc nie chcąc, ją krzywdziła... Działam właściwie jak pro- wokator, przeciw ich małżeństwu..." — nie mógł ruszyć się z miejsca opodal drzwi. Był tak odręt- wiały, że dzwonek szarpnął nim, jakby przewód elektryczny miał w dłoniach. ,,A jednak nie nawalił" — zwrócił honor Żaboklic- kiemu i poszedł otworzyć drzwi. Tak był pewien, że jemu właśnie otwiera, iż jeszcze patrząc na czło- wieka w niemieckim mundurze wymówił: „Spóź- ni..." — Ahigrim — nazwisko wyszarpnął z siebie jak westchnienie ulgi. Witali się ze skrępowaną radoś- cią. Trudno im było znaleźć tak natychmiast formę towarzyską czy koleżeńską. Ściskał go wyczuwając policzkiem szorstkość mun- durowego sukna. Wtem szarpnął nim krzyk: — Jerzy! 162 Obejrzał się. W progu stała Alina z ręką u ganiła. Za jej plecami widział bladą twarz Kolumba. — To jest Peter! — zawołał ku niej. Alina podeszła bliżej, jakby wiedziona jeszcze chę- cią zasłonięcia go sobą, ale, przytomnie wyciągnęła rękę do przywitania. Tak dużo o nim opowiadał. — Moja żona — przedstawił ją niespodziewanie. — A to mój kolega — zwrócił się do Kolumba, jak- by przypieczętował oficjalnie nowy podział ról. Kolumb stracił się zupełnie. Przywitał się, dźwiga- jąc rękę. z wysiłkiem, jałeby miał w niej topór. Uśmiechnął się głupio. — To już chyba Zaboklicki nie przyjdzie... — zwró- cił się do Jerzego. — Przyjdzie — zapewnił tamten, jakby od tej chwi- li rządził ludzkimi poczynaniami. — Zostań z nami. Niemiec siedział w małym i wąskim pokoiku na mansardzie. Tu zawsze było najcieplej. Frencz szyb- ko zawisnął na poręczy krzesła. Peter siedział w ko- szuli z piętnem komiśnej pieczęci, jak ciemnym zna- kiem rany, poniżej lewej piersi. Głowę oparł na zło- żonych rękach, szczupłymi nogami w szerokich żoł- nierskich cholewach okroczył poręcz. Rozgrzany ciepłem mieszkania i własnymi słowami, z ciemnym rumieńcem na smagłej twarzy, bez tchu nadążał swoim opowiadaniem aż po chwilę dzisiejszą. — Więc co, dostał kompanię karną? — indagował Kolumb siostrę, nie nadążającą z tłumaczeniem. Epopeja gefrajtra Petera Ahigrima była może ba- nalna dla ludzi w mundurach feldgrau, ale dla tych, strzelających do nich po cywilnemu, stanowiła samą esencję niezwykłości. Więc front. Transporty Odcię-' te w śniegach, broniące się przed parotysięcznym od- działem partyzanckim. Białe pustynie stepów, na których pod śniegiem tylko popiół i kości ludzkie, a nad nim niebo i „jaki jak gzy". — Und wir ziehen weiter nach Osten... — zaczął przed godziną opowieść niedoszły dezerter, a teraz niewprawny Kolumb odnajdywał co chwila wśród niezrozumiałych słów to łatwe do pojęcia „nach Westen". Obecnie Ahigrim wracał z Berlina na front. Z któregoś kolejnego kotła drogą powietrzną, przy pomocy lotnictwa, ewakuowali lazarety i... kan- dydatów do szkół oficerskich.,, Peter Ahigrim został przedwczoraj, w dniu promocyjnych egzaminów, usunięty z kursu. — Ale co u niego znaleźli? — wściekał się Kolumb na tłumaczącą mu jego słowa Alinę, aż wmieszał się Jerzy. — Przecież ci mówiła: otoczone formacje przerwały pierścień okrążenia, poszły na front. Ocalały też ta- bory, a wraz z nimi jego plecak. W plecaku był ten pamiętnik. — Jaki? — Taki, że jedna z jego kart była drukowana w na- szej podziemnej prasie. Podoficer zajrzał do tego pamiętnika, i stąd cała historia. Abwehra dała cynk na tę ichnią szkopską podchorążówkę. Mówi, że od- wołali go z sali egzaminacyjnej, i tego samego dnia, wczoraj, wyruszył z dworca na front. — Z sali egzaminacyjnej? Peter zdawał się rozumieć sens pytania. Skinął gło- wą. — Ich war sogar schon fertig — pochwalił się, że już miał rozwiązanie zadania taktycznego. — Poproś, niech powie temat, no — upomina się Kolumb. Po chwili obaj uczniowie majora Junoszy pochylili głowy nad rysowanym przez Niemca szkicem sy- tuacyjnym. Kolumb ze zmarszczoną brwią wyprowadził strzałkę oskrzydlającą miejsce postoju zaznaczonego na szki- cu batalionu, chwilkę namyślał się nad niewielką rzeczką, wreszcie ominął mostek i ześliznął się w le- wo. — Przetłumacz, że nacierać będę w bród. — Ja. — skinął z uśmiechem Peter i jednym ru- chem ołówka przekreślił dotychczasowe usytuowa- nie atakowanego oddziału i obok naniósł nową. sy- tuację. — Wykładowca zmienia temat w miarę decyzji egzaminowanego stawiając go wobec działań nieprzyjaciela — tłumaczył gładko Jerzy, wciąga- jąc się coraz żywiej w grę. Kolumb dyszał prędko. — A ja tak — przedłużył strzałkę markującą kieru- 1(4 nek natarcia. Peter pokręcił przecząco głową, wskazując na od- słoniętą tym manewrem flankę atakującej kompanii — i teraz stała się rzecz niezrozumiała. Kolumb porywczym ruchem zakrył kartkę, aż ołó- wek Niemca zajechał mu na dłoń. Ręka zwarła się w pięść. Na stole leżała zmięta kartka. Jerzy wstał, jakby za moment miał się rzucić, by rozdzielić bójkę, i ujrzał plecy Kolumba na pro- gu pokoju. — Stachu! — zawołał i skoczył za nim. — Nie mogę, rozumiesz. Nie — mamrotał Kolumb uwalniając klapy swojej marynarki z rąk kolegi. — Nie. Był już za wejściowymi drzwiami. Na siłę przepy- chając przytrzymującego klamkę Jerzego zamykał je za sobą. — Tam może oni leją Baśkę... — wyszeptał w szpa- rę z jakimś dziwnym grymasem. Puszczone przez Jerzego drzwi stuknęły gwałtownie. Stał w koryta- rzu. Z jakimś niemiłym dreszczem ujrzał przez szpa- rę uchylonych do pokoju drzwi kolor feldgrau. Ahigrim, jakoś krzywo uśmiechnięty, stał u okna. — Strafkompanie — wymawiał właśnie, wskazując na siebie palcem. „Posiedziałbyś dzień na Pawiaku" — zareplikowały nagle zjeżone myśli chłopaka. Alina stała z drugiej strony framugi z czołem nieo- mal przytkniętym do okna, jakby chciała wzrokiem zawołać na Stacha. „Świnia, świnia — myślał Jerzy. — To on wariuje przez tamtą, a Alina tu, kto wie, czy nie bliższa śmierci..." Ahigrim, nieważny, obrócił się na pokój. — I po co masz jechać tam, do tego karnego bata- lionu, co? — zapytał Jerzy, z trudem odwracając głowę od rysunku jej ramion na tle pejzażu jesien- nej ulicy. — Zrobimy ci dokumenty i jakoś ten rok... — Vom Yaterlands Schicksal kann mań sich nicht trennen... — Od losu ojczyzny nie można się odłączyć — prze- tłumaczyła szeptem Alina, jakby zapominając, że nie ma Kolumba. — Czy może raczej: narodu nie można zostawić są- tw mego — poprawił Jerzy. Uśmiechnęła się smutno i poszła do drzwi. Siłą woli skierował uwagę na rozmowę z Ahigri- mem. Ale Niemiec był jakiś zgaszony. Nagle Jerzy zdał sobie sprawę, czym dla tego człowieka, odcię- tego milczeniem od wszystkich prawie ludzi swego kraju, była wizyta u niego. „Przecież my, tacy głupi, nic nie rozumiejący, w jego oczach jesteśmy, kto wie, czy nie sumieniem Europy..." Odczuł zażenowanie patosem, podrapał się po żołniersku, sztubackim ruchem podciągnął spodnie. „Myśli, że my takiemu nigdy nie zaufa- my..." — zrozumiał. — Teraz u mnie pracuje radiostacja... — powiedział półgłosem, zbliżając twarz do jego twarzy tak blis- ko, że przed oczami miał ciemne cętki jego nieczys- tej cery. W piętnaście minut po'odejściu Ahigrima wpadł zdyszany Góra. — Co, jest nowy numer? — zapytał łapczywie Je- rzy, ale redaktor nie miał nawet czasu wzruszyć ra- mionami. —"Dziś, za godzinę albo wcześniej, pewna kanalia, przodownik Sysek, granatowy, wręczył jakiemuś agenciakowi spisy więźniów politycznych z Mokoto- wa sprzed trzydziestego dziewiątego, z adresami. Mam dwóch spalonych z samej redakcji „Drogi". Musimy uśpić pięć lokali... Można jeszcze ratować. Trzeba zaraz, na ochotnika... Mam adres, gdzie się te kanalie spotkają. Gdyby im skonfiskować i za- grozić... Jerzy spojrzał na zegarek. — Gdzie? — Poznańska. — Opowiesz mi po drodze — mruknął sięgając po czapkę. — Musimy tylko skoczyć jeszcze po Zyg- munta. Wracał spiesznie do domu. Zygmunt rozstając się z nim zapowiedział przybycie z ekipą radiową pod wieczór, i oto już listopadowy zmierzch. 1^6 Mimo pośpiechu zatrzymał się na sekundę przy mu- rze narożnej kamienicy. Rozpoczęty tutaj w paź- dzierniku bój napisów teraz dopiero został ukorono- wany. . • - ... . . •;, „Oktober" — uczyniony smołą w czarną noc napis przypominał Niemcom groźną datę. Podobnym nie- dbałym pismem domalowano w biały dzień: „4 Jahre Gen. Gouv", przerabiając napis w roczni- cowe memento dla Polaków. Teraz szybkie: „nur", dodane znów nocą, kpiarsko wróżyło Niemcom rych- ły koniec. Jerzy uśmiechnął się. Miał w sobie ogromny, trium- fujący spokój. Godziny przegadane z Górą po zuch- wałym, zaimprowizowanym skoku dawały mu wspa- niałe poczucie mocy. Ocalili ludzi. Iluż ludzi zawie- rała ta lista? Zatrzasnął furtkę z całym rozmachem i poprzez brzęk żelastwa usłyszał czy uczuł czyjeś bliskie, przestraszone westchnienie. Obejrzał się i serce sta- nęło w nim z innego przestrachu. Stała na ogrodo- wej ścieżce w płaszczu narzuconym na ramiona. „Jakby wybiegła z domu, żeby otworzyć furtkę" — myśli same skomponowały nieosiągalną sytuację. — Przestraszyłem cię? — spytał. Zaprzeczyła ruchem głowy. W świetle księżyca błys- nęły nieśmiało zęby. Jerzy był już o krok. — Zimno? Zaprzeczyła ruchem głowy. — Zimno — powtórzył bezradnie, jakby nie mógł znieść jej przeczenia. „Tak, to musiało stać się zaraz, dziś." Wyciągnięta ręka trafiła na lichutki kołnierz jej płaszcza. Popra- wił go na spadzistych ramionach, których kształtem tłumaczył sobie smukłość szyi, lekkość osadzenia głowy. Ale teraz ta głowa ciąży mu już na dłoni opartej o jej bark. Obie ręce trzyma na jej ramio- nach. Naraz ona staje się materialna, czuje ją przy sobie. Myśli: „Kolumb", i wie, że na samo imię przyjacie- la odepchnie ją, już ją odpycha. Pochyla głowę, jak człowiek przyjmujący rozgrzeszenie, trafia na jej rozchylone, czułe wargi. W odblasku reflektora, świecącego nad bunkrem koszar SS, widzi jej zogromniałe źrenice, fiołkowe jak rozmigotany w słońcu dymek spalonej benzyny. Skądś z daleka, może od pól mokotowskich, przynosi strzał. Alina jęczy przez zajęte pocałunkiem wargi, przytulając się jeszcze bliżej. Pochylił się jeszcze raz nad jeJ oczami. Są przymknięte, jakby z ogromnym przeję- ciem usiłowała sobie coś przypomnieć. Skrzypnęła furtka. Pierwszy szedł Zygmunt. Za nim, z niewielką tecz- ką, wysoki, postawny mężczyzna, którego bary kry- ły jakiegoś niepozornego trzeciego człowieka. Radio- stacja miała grać w ich domu. Zygmunt był dziwny. Zdenerwowany, milkliwy, spieszący się jakoś bez sensu. Wyglądało na to, że uważa się za komendanta stacji, tak pędził radio- telegrafistę, instalował mu antenę w rogu pokoju, wyrzucił ją potem za okno, mówiąc: „To willa, nikt nic nie zobaczy, tyko się nie grzebać..." Wysoki Jaś, do którego telegrafista mówił służbo- wo: „Panie kapitanie", przyglądał się Zygmuntowi z kpiną w oczach. . „Jak Bozię, wygląda, jakby się bał" — zdumiewał się Jerzy zachowaniem kolegi. Ale przestraszył się dopiero, gdy zostali sami w ko- rytarzu. Spoza zamkniętych drzwi pokoiku na górce wyraźnie dolatywały nerwowe sygnały krótkofalów- ki, drobne jak jęk rzeczy rozpaczającej całą swą martwą istotą. — Dziś będą grać długo. Podają do Anglii całą listę rozstrzelanych — mruknął Zygmunt. Stali w oknie korytarza, wychodzącym na zalaną księżycem ulicę. Zygmunt był blady. — Słuchaj — zaszeptał gwałtownie. — Obciach nie z tej ziemi! Była może szósta godzina... O której by- liśmy już gotowi z tym twoim Górą na Poznań- skiej? — O trzeciej... — No, to dwie godziny potem, jak wróciłem do do- mu. Schowałem to wszystko... I tę listę byłych więź- niów, od której się zaczęło. Mogła być szósta. Dzwo- ni telefon. Junosza, żebym był natychmiast u nie- 168 go. Ze rozkaz Starego. Coś tak kręci po swojemu, że czuję, iż należałoby wziąć broń. Na wszelki wy- padek biorę. Bracie! — Zygmunt był naprawdę prze- rażony — wiesz, cośmy narobili? Rozbiliśmy na Poznańskiej własny lokal. No, nasz lub Delegatu- ry... — denerwował się coraz bardziej. Jerzy nie wystękał nawet: „Jak to?" —zatkało go kompletnie. — Mówię ci, własny lokal. A było tak. Junosza sia- da ze mną w rykszę, i na Marszałkowską. Po drodze daje mi zadanie: „Przez prowokację komunistyczną rozbity został lokal zawierający niesłychanie ważne archiwum. Idziecie jako ochrona, żeby zabrać naj- ważniejsze dokumenty, które były ukryte tak, że tamci do nich nie dotarli..." — „Tamci" to my, bracie — jęknął nagle. — Na Marszałkowskiej, bracie, oddaje mnie Junosza ja- kiemuś... kulawy z laską... i piechotką, spacerkiem, dymamy... Dymamy... — powtórzył Zygmunt, jakby się bał iść dalej we wspomnieniach — na Poznań- ską... Jerzy uczuł, że dłonie ma mokre od potu. — No? — wyszeptał nareszcie. — No! To ja będę pytał ciebie, bracie, ciebie! — Nagle Zygmunt się uspokoił. —- Zameldowałem. Wyewakuowałem stamtąd, co było, wiesz, a potem zameldowałem. — Co? — Zameldowałem Junoszy. — Jak to? Jak to? — idiotycznie dopytywał się Jerzy. — A tak. Nie miałem czasu nawet do niego wrócić, bo już czekała na mnie ta cholerna radiostacja — ręką machnął za siebie, gdzie oświetloną szparą, jak stado polnych koników, wyskakiwały cykady krót- kich dźwięków — to zadzwoniłem. Zadzwoniłem — powtórzył. — Przez telefon? — Jerzy bełkotał jak ogłupiały. — A co? No, niedokładnie, ale powiedziałem: to nie było tak z tym lokalem, szczegóły podam jutro, wszystko odzyskałem. — Wszystko? — No, bc przecież oddamy to, cośmy rąbnęli. Z cie- bie już się zrobił polityk. Chcesz zawsze wiedzieć Ti69 co i jak. A ja nie chcę wcale dyskutować i zadzwo- niłem. — Zygmunt zaczął przeklinać. — Powiedzia- łem Junoszy, jutro idziemy obaj do raportu, opo- wiemy co i jak, i spokój... Zygmunt bał się teraz milczenia Jerzego. — A żebyś wiedział, jak się tamten kulawy na tej Poznańskiej urządził — zaszeptał spiesznie. — Każe mi brać krzesło i wynosić, myślałem, że zgłupiał. A on mówi: „Zresztą nie, za ciężko będzie" — wy- łamuje jedną nogę... Zdjęcia, mikrofilmy nie wywo- łane, jakby się nawet z tym wsypał, to kto wyciąg- nie, to prześwietli, mądre, co? Co? — krzyknął jak człowiek bojący się ciemności. — No, powiedz coś, do cholery! Zawracanie głowy cała ta nasza ochro- na! — mówił dalej bez przerwy. — Co my stąd zo- baczymy? Ten radiotelegrafista opowiadał mi, że ci z ekipy goniometrycznej, tak się nazywa for- macja od zwalczania radiostacji, potrafią robić nie- wąskie numery. — Zygmunt wyraźnie chciał odsko- czyć od poprzedniego tematu. — Kiedyś podobno wymierzali go już tak blisko, że w słuchawkach mu już skrzypiało jak nie oliwione zawiasy, jakby mu już celę otwierali, a ochrona nic nie mogła wyka- pować. Dopiero jak sam przestał grać, podchodzi do okna, patrzy, a na rogu jakiś facet kręci się na wszystkie strony, jakby miał z tyłu śmigło. On mówi kolesiom z ochrony: ,,Uważajcie, jak -stanie nieruchomo, zawołajcie na mnie" — i wraca do apa- ratu. Dał dwa sygnały, a tu wołają: „Stoi!" — Mu- siał mieć, bracie, antenę kierunkową wszytą w ra- miona płaszcza. Jak radiotelegrafista przestał grać, szkop myślał, że zgubił falę, i szukał, dlatego się tak wiercił, jakby go pchły cięły... — Trzymaj dłuto! — rozkazywał w chwilę potem przy sprawdzaniu, czy skrytka pomieści na dzień aparat nadawczy. Gwałtownymi czynnościami bro- nił się przed milczeniem Jerzego. Skrytka była jak na miarę. Odkręcało się kwadrato- wy 1,-iat wyprawionej na marmur dykty, stanowią- cej okładzinę poręczy schodów, i otwierała się spora czeluść wnętrza, ożebrowanego solidnymi balikami. Spoczywała tam normalnie broń Jerzego. Od jutra 170 miały się znaleźć obok niej pistolety ochrony i apa- rat. — Tylko przykręcaj dokładnie munt. upominał Zyg- Jerzy milczał, wsłuchany w urywany jęk szyfrowa- nych sygnałów. — Wracajmy do okna, a w ogóle to trzeba mocno kapować na wszystkie strony. W zeszłym tygodniu wsypała się radiostacja w Ożarowie: podeszli ją pie- szo. Jeden, biedak, z obwiązaną twarzą, jakby go ząbki bolały, a słuchawki miał, skurwysyn, pod ban- dażem. Tak ich macnęli. Giemza była, bracie. Dwóch naszych zabili, trzeci się zastrzelił. A znowu tydzień temu to ci nasi mieli ładną historię na Targówku. Spostrzegli, że Niemcy wymacują ich nasłuchem. Ubezpieczenie doniosło, że samochód stanął na rogu ulicy, a ta cała ulica to cztery domy. Krewa! To wiesz, co Jaś wymyślił? Kazał Grzesiowi, radiotele- grafiście, nadać kodem międzynarodowym: „Zmę- czyłem się, pół godziny przerwy." Potem zwinęli majdan i z walizą przeszli obok samochodu ekipy gonłometrycznej. Ci gestapowcy od eteru siedzieli ze słuchawkami na kolanach i spokojnie czekali, aż oni po półgodzinie zaczną znowu grać, żeby ich dokład- nie wymacać. Dobry numer, co? Jerzy milczy. — Przestali grać —.mówi Zygmunt. Jerzy bacznie wysłuchuje jeszcze trudniejszej dla Zygmunta ciszy. /' • Wchodzą obaj do pokoju. Mały telegrafista Grześ siedzi za stolikiem w rogu pokoju. W hełmie słucha- wek nad łysiejącym czołem wygląda bojowo. — Będziemy musieli grać jeszcze jutro. Było masę materiałów, a coś się zaczęło psuć w odbiorze. — Zresztą i tak tłuczemy trzydzieści pięć minut. Dozwolony czas gry to pół godziny — wyjaśnia swej zielonej ochronie Jaś, komendant stacji. — Grając dłużej bardzo się ułatwia robotę niemieckiej gonii — uzupełnia podnosząc się z kanapki w kącie pokoju. Pociera wystającą szczękę z chłopięcą dziur- ką w brodzie. Jest ogromny. Głowa prawie dotyka sufitu. — Nawet nie wiem, czy usłyszał, że go zamawiamy na rano, wciąż woła — mruczy Grześ zdejmując 171 słuchawki, z których teraz wysypuje się na pokój cienki, niecierpliwiący się głosik sygnału. — W ogóle z tą „Martą" to jest porozumienie! Na zasadzie: gadał dziad do obrazu — wyrzeka Jaś ku osłupieniu ochrony. — „Marta" to kryptonim Lon- dynu — uśmiecha się. Radiotelegrafista jest mokry od potu. — Cholera, odbiera tam jakiś żółtek, wszystko mu trzeba po dwa razy powtarzać — mówi ocierając czoło. Jaś wysypuje na podłogę niedopałki, złożone na za- stępującym popielniczkę talerzu. Głosik sygnału re- zonu j e silniej. —— Przejdź no na fonię. Część rozrywkowa, słucha- my komunikatu — rozkazuje. Grześ dokonuje jakiejś niewidocznej manipulacji i ze słuchawek, zamienionych przez porcelanową membranę talerza w głośnik, przebijają się słowa: — „...jest to węzeł kolejowy o znaczeniu zasadni- czym dla całego frontu. Wyłom dokonany na odcin- ku około, dwudziestu kilometrów poszerzył się jesz- cze, osiągając już opodal miejscowości Woskrie- sienskoje głębokość siedemdziesięciu kilometrów. Na froncie północnym, mimo..." Jak to? Czemu Jerzy się waha? O co mu chodzi? Czyż ma prawo sądzić wszystkich tych ze słuchaw- kami na uszach, z pistoletami za paskiem od spodni? Takich jak oni, takich jak on sam? A kto dał mu prawo sądzić ludzi, którzy nimi wszystkimi kierują? Wiedzą przecież, że co minuta stawiają ich życie. Sami przecież... Raptem ze wzruszeniem pojmuje bezgraniczną wyższość prostego żołnierstwa Zyg- munta. „Bzdury — kończy mękę swych myśli o dzi- siejszej tragedii na Poznańskiej. — Jutro idę z Zyg- muntem do Junośzy." W głos londyńskiego spikera wdarły się gwizdy. Przebijały się jakieś niemieckie słowa. Jerzy pochy- lił się do ucha komendanta stacji. — Czy żona może?... — ruchem głowy wskazał aparat. — A wie? — Aha. .•• ' ' . • : 172 Obojętne wzruszenie ramion, i Jerzy już : jest na schodach. Grześ wyrównał odbiór: — „...Na froncie włoskim z uwagi na nie sprzyja- jące warunki atmosferyczne działania mają przebieg zwolniony. Na odcinku północnym wojska ósmej armii zdobyły wieś Yizenze i ważne strategicznie pasmo wzgórz nad rzeczką o tej nazwie... Ubiegłej nocy eskadry RAF-u bombardowały Bre- mę i Hamburg oraz wielkie zakłady produkcyjne gumy syntetycznej w Haarhausen..." Gdy w progu pokoju stanął Jerzy trzymając za rękę Alinę, dobiegł go dziwny głos. Zmęczony przez zły odbiór świst wiatru w słuchawkach, grzmoty i ja- kieś dalekie, rozpaczliwe wołanie dzwonów. — „Huk fal, dźwięk dzwonów oto was witają..." — błazeńsko wykrzyknął Zygmunt. — „Często wołają na alarm dzwony we wsi w czas burzy, często potem śpiewają ciężko nad olbrzymim grobem oceanu..." — wydeklamował spiker i nagły świst, jak cios żelaza, przerwał mu głos, odbił się o jakieś inne słowa i przemknął w szybki rytm jazzu. Jerzy miał ciągle w uszach rozpaczliwy, jęczący głos dzwonów. „Staję się przesądny jak Kolumb" — pomyślał, lecz imię kolegi powiększyło w nim zamęt. — Oni często nadają takie duperele. „Zwycięska in- wazja na Włochy dowiodła raz jeszcze, że flota na- dal pozostaje czynnikiem decydującym o światowej potędze. Przenieśmy się na chwilę do wsi nadmor- skiej, która wychowuje ludzi stanowiących chlubę sprzymierzonej z nami potęgi, królewskiej mary- narki..." Zygmunt wspaniale parodiował spikera. Świst, z jakim wciągnął powietrze, był arcydziełem imitacji atmosferycznych zakłóceń. — Ale może wolno posłuchać? — przeprosiła go uśmiechem Alina, z lękiem patrząc w stronę leżą- cych na talerzu słuchawek, jakby nie słyszała zwy- czajnej tanecznej muzyki. — To też z Anglii? — Wymiana: my im listy rozstrzelanych, oni nam rzewną mowę lub, jak kto woli, jazzik — zabawiał ze swobodą koszarowego lwa Jaś. — Zresztą czasa- mi bywa i ważna muzyczka. Cały „Import" słucha 173 jej co wieczór z napięciem, —- Znowu czarował swo- im oblataniem. — „Import" to komórka przyjmowania-zrzutów — Jerzy uprzedził z satysfakcją jego wyjaśnienia. — Melodie nadawane po komunikatach to szyfr oznaczający gotowość podjęcia zrzutu... — Zresztą, jeśli o rzewną mowę idzie, to i nam tu w kraju też się zdarza, tyle że nie w wojsku — za- czął flegmatycznie Grześ. — Ja przedtem grałem w Delegaturze Rządu, to mówię wam, jedna depe- sza miała z pół metra. Jak mi raz szef rozszyfrował (dumny był, bo to było jakieś jego przemówienie z Krajowej Reprezentacji Politycznej, tej, co była przed Radą Jedności Narodowej), to myślałem, że się wścieknę, jak Boga kocham, tyle tam było szum- nego gadania, wielokropków... Ty im tyraj, graj to wszystko, narażaj się na czapę dla takiego wykrzyk- nika czy tam czego... — Cywiłbanda! — stuknął słowem Jaś.— Dziś jak nadajesz, to co słowo trup-' — skomentował prze- kazaną listę. „Racja — biegły jakieś myśli Jerzego. — Racja o tej cywiłbandzie. Czy w końcu nie jest tak, jak opowiada ten radiotelegrafista: gadanie kosztem ży- cia? O ileż więksi jesteśmy my, żołnierze." W tej chwili Jaś skłonił się przed Alin^. Spojrzała zdziwiona. Jaś powtórzył ukłon: prosił do tańca. Przez jej twarz przeleciał jakiś skurcz. Zacisnęła powieki jakby w obawie, że się rozpłacze. Zygmunt cygarniczką wypukiwał rytm. — Zatańczymy? — upominał się głośno komendant. Gdy stał, głową sięgał niskiego sufitu. — Trzeba dać wam coś zjeść — uciekła mu Alina, przytomniejąc. — Czekaj — Jerzy szeptem zatrzymał ją na scho- dach. — Czekaj — powtórzył, aż miał ją przy sobie. Zwarli się ustami jak w walce. — Nie — zaprotestowała za chwilę, zstępując o sto- pień niżej. Ale tam czekała na niego, uległa. Przy- trzymując ją ustami sięgnął do małych piersi obciś- ńiętych swetrem. Za nimi milkliwie odzywał się rytmem perkusji przygłuszony dźwięk muzyki. Na- 174 cierał na nią ciałem, aż cofając się o krok, na pół- piętrze, trafiła na stojące tu krzesło i obsunęła się w tył. Pochylił się nad jej podaną ku górze twarzą... Raptem zaskomliły krótkie sygnały nadawcze. Grześ wrócił do szyfru. Jerzy zsunął ręce z jej ramion na poręcz krzesła. Pochylony, zaczął cofać do tyłu swoje nieposłuszne ciało, jak zapaśnik wymotujący się ze śmiertelnego chwytu przeciwnika. Na górze drobnymi sygnałami Grześ zapisywał w przestrzeni nazwiska rozstrzelanych. Kolumb był gdzieś sam ze swoim nieszczęściem. Miał je mnożyć swoją zdra- dą? „Chłopaki" mieli nawzajem prawo do swoich rzeczy, majątku, nawet życia, ale wypłacało się za to tym jednym: braterstwem. Jerzy wiedział znowu, że nie może tknąć Aliny. Zrobiło mu się jej żal. do łez, odczuwał równocześ- nie dumną siłę swej woli, odrębność praw społe- czeństwa, którym było tych czterech czy dziesięciu, lecz znanych za to z imienia, odezwań i przyzwy- czajeń — ludzi wojujących ze światem. — Chodź — pociągnął ją za rękę. — Trzeba im zro- bić herbatę. Była godzina siódma rano. Jerzy w eleganckim szlafroku ojca schodził ze schodów. Grześ grał już od pół godziny, jakby kapela pijanych świerszczy szykowała wesele. Przeszkody atmosferyczne nie pozwoliły mu uporać się z robotą wieczorem. Radość, radość strasznego istnienia, radość tych krótkich sygnałów ryzyka, którym pospiesznie od- stukuje serce. Jerzy nie pamięta, nie chce pamiętać, że to szyfr przenoszący w przestrzeń nazwiska wczoraj rozstrzelanych. Poręcz schodów, z której zdjęto kwadratowy płat okładziny, szczerzyła swoją nieskomplikowaną ar- chitekturę: ze skrytki wyjęto nadajniki i pistolety. Jak dobrze rozstrzygnął Zygmunt. Dziś będą u Ju- noszy. Trudno. Powiedzą wszystko. Intencje mieli proste. Skąd mogli wiedzieć, że wkraczają w jakieś ciemne rewiry... — Nie chce się dziadom uporządkować — mruknął do siebie Jerzy i pochylił się nad skrytką. Pistolet wypychał kieszeń szlafroka. Zygmunt przed chwilą "5 wrócił z ogrodu. Odkąd się rozjaśniło, mogli z lep- szym jeszcze skutkiem, sami nie widziani przez ni- kogo, obserwować ulicę z domu. Jerzy miał „kapo- wać" na ogród z wychodzących na południe okien parteru. Schodził ze schodów powoli, czując jakiś miły niepokój. Dopiero gdy na półpiętrze minął sto- jące pod oknem krzesło, uderzenie serca przypom- niało mu: tutaj. Zatrzymał się przez sekundę i nagle spojrzał ku górze, jakby stamtąd, a nie z zewnątrz, oczekiwał zaskoczenia. Słychać było półgłośny śmiech Zygmunta. Jerzy schodził stopień po stopniu, ostrożnie jak złodziej. Obie matki — jego i Aliny — powędrowały do ogonka po chleb i mleko. Był już w hallu. Stał na- przeciw jej drzwi. „Ostatecznie, wszystkie okna -wychodzą na ogród..." Po chwili wszedł. Wszedł jednak do swego pokoju. Był już przy oknie. Ostatnie, jeszcze zielone, a już zwarzone śmiertelnie przymrozkiem liście akacji opadały bezwładnie. „Wielolistne, z których wróżą sobie ludzie na wiosnę..." Obejrzał się. Obie kobiety musiały wyjść razem, bo drzwi, łączące pokoje, były uchylone. Odwrócił powtórnie wzrok ku oknu. Nuda i rozpacz jesieni. „Nie wiadomo skąd opadają te liście, tyle już pustych gałęzi..." Przez szeroką szparę drzwi zobaczył jej głowę na poduszce. Ogród był martwy, bez ruchu. „Zygmunt ma widok na całą ulicę, a tędy i tak żadnego licha nie przyniesie. Wiatr, będzie padać..." Obejrzał się raz jeszcze. Klamkę miał w ręku. Stał już u wezgłowia jej tapczanu i patrzył na jej twarz z góry. Miał ją w dziwnym skrócie: wyprężona, uniosła w górę trójkątną bródkę chcąc w tyle ogar- nąć wzrokiem źródło nagłego cienia. W sekundę miał jej twarz tuż przed sobą. Leżał na niej" z usta- mi przy jej szyi, szepcząc na przemian jej imię i ja- kieś urywane bez sensu słowa. Wymotała się sama spod kołdry, ogarniając go gwałtownym ciepłem. Nagle- szarpnęło nim jak prąd elektryczny: „Ko- lumb' Takie to twoje męskie braterstwo!" Dźwignął się całym wysiłkiem. Już stojąc, odczuł ł^ przerażenie na jej myśl, że,tchórzy. Ruszył po męs- ku do drzwi, przekręcił klucz. Zawrócił. Nieopisana cisza. Sprawiedliwy spokój. Policzek przylega do szczupłego ramienia jak do smugi ser- decznego ciepła. Nie mówią nic. Nagle łoskot, jakby sufit walił się na ich splecione ciała. Szyby drżą jak od wybuchu. Cień pada na pokój. Jerzy opiera się na łokciu. We framugę par- terowego okna grzmoci ktoś pięścią. Dwóch ich. Nim jeszcze myśl zaczyna działać, chłopak lewą ręką zarzuca kołdrę na odsłonięte nogi dziewczyny. W tym momencie dom aż się trzęsie od uderzeń i kop- nięć w drzwi. Ryk: Offnen! — otwiera w mózgu przepaść: to koniec. Prawą ręką wyczuwa pistolet i mając na sobie oczy stojącego w oknie człowieka w sztywnej czarnej czapie, wyjmuje żelazo i wrzuca pod pościel. — Gestapo — mówi białymi wargami. — Schowaj pistolet — szepce do Aliny i podnosi się z rękami do góry. Idzie w kierunku drzwi. Przez okno drugiego poko- ju widzi ogrodowy płot, przez który przełażą czarno ubrani ludzie. Któryś, stojąc jeszcze po tamtej stro- nie drucianej siatki, podaje drugiemu górą, przez ogrodzenie, bergmanna. Jerzy skręca ku drzwiom prowadzącym na werandę. Otwiera je. Widzi nowe sylwetki uskakujące za drzewa i teraz dopiero chwyta go za gardło przygnębiający wstyd: „Boją się. Spodziewają się strzałów, obrony." Z rękami uniesionymi do góry, w długim szlafroku stoi na werandzie. Mierzą do niego dwaj. Trzeci podchodzi i sprawnie obmacuje kieszenie. Potem nagle niespodziewanym, macierzyńskim ru- chem głaszcze go delikatnie po głowie. Jerzego ten niezrozumiały gest oszałamia bardziej niż cios. „Aha, sprawdza, czy nie mam na włosach odcisku od pałąka słuchawek" — olśniewa go nagła pew- ność. Słychać rumor wywalanych frontowych drzwi. Przez werandę przebiega ich dwóch, czterech, sześ- ciu. Gestapowiec, szturchając go peemem, odstawia ^^ na bok. Raptem strzał. Drugi, trzeci. Jerzy widzi, Bw 12 Kolumbowie jak jeden ze spóźnionych czy bardziej tchórzliwych, który teraz dopiero gramoli się do ogrodu, siedząc okrakiem na płocie kropi z peemu w górę. „Na dach! Są na dachu" — przebiega mu przez myśl i wydaje mu się, że słyszy odpowiedź z „dzie- wiątki" Zygmunta. Instynktownie uskakuje do tyłu, pod ścianę, obawiając się strzału z góry. W tym mo- mencie wystraszony jego ruchem gestapowiec strzela. • „Ach, to tak się umiera?" — myśli rozpłaszczony pod murem, z rękoma do góry. Gestapowiec chybił czy też strzelał tylko po to, by sterroryzować uwię- zionego. „To tylko tak?" — plączą się myśli, pełne poczucia hańby. — Die drei sind da — krzyczy ktoś z okna. Z okna pokoju, w którym grała radiostacja. „Poddali się? już się poddali." — Und hier ist der vierte —woła gestapowiec pil- nujący Jerzego. —— Ich bin der Hausbesitzer... — Jerzy czuje, jak z trudem wymawia słowa roztrzęsionymi wargami. — Er sagt, dass er der Hausbesitzer ist — przeka- zuje gestapowiec do góry, skąd z okna wygląda piękny jak amant filmowy mężczyzna, widocznie dowódca, w odsuniętym z czoła, jak u człowieka bar- dzo zmęczonego, eleganckim kapeluszu. „Dobrze — cieszy się Jerzy. — Wolno mi się bać, powinienem się bać, jestem po prostu właścicielem domu, przerażonym, w szlafroku, w miękkich pan- toflach." „Alina, gdzie Alina? — i teraz wali się na głowę przypomnienie: — Mój pistolet, u niej Tnój pisto- let." Czuje, jak serce przystaje w nim na moment. „Dobrze, wolno ci się bać, masz się bać" — dopin- guje się jeszcze, choć szansa na utrzymanie pozycji „hausbesitzera" prawie nie istnieje. — Die kleine, das ist deine Frau? — pyta nagle gestapowiec, ruchem głowy wskazując na okno po- koju Aliny. Szturchnięcie lufą pistoletu w bok ma charakter grubiańskiej, lecz życzliwej poufałości. Śmieje się. 178 „To on nas widział —przelateje przez głowę Jerze- go myśl i wydaje mu się, że poznaje twarz widzia- ną w oknie. — Czy to możliwe, żeby człowiek w ta- kiej sytuacji się zarumienił?" — myśli na sekundę o sobie i zaraz czuje taki żal, jakby „znowu" umie- rał. „Alina, Alina, Alina." Słyszy szum motorów. Trzaśniecie furtki. Jest wciąż na werandzie. Gestapowiec, trzymając bergmanna pod pachą, zapala papierosa. „Matka! Przecież zaraz wróci matka." Przelatuje przez myśl jakiś dzień; miał dwanaście lat i matka żegnała go po raz pierwszy na dworcu, gdy jechał sam na obóz harcerski. Uczuł pchnięcie lufą pisto- letu w pierś. Eskortant ruchem głowy wskazał mu drzwi. Jerzy, nie prowadzony, skręcił w prawo. W pokoju Aliny ogarnęły go ramiona. Jeszcze żyje. Jeszcze jest na świecie. Czuje jej usta na policzku i szept: — Pistolet w bucie... Gestapowiec — ten drugi, ten od Aliny widocznie — szarpie go gniewnie za ramię. Jerzy odwraca się szukając wzrokiem narciarek Aliny. Są — czub jed- nego wystaje spod łóżka. „To już koniec, zaraz koniec" — myśli o bliskiej rewizji. — Ich gehe mit — słyszy jej głos za sobą i widzi, jak jego gestapowiec zbliża usta do ucha kolegi. Re- choczą grubo, ale Alina idzie obok niego. „Ich bin Hausbesitzer, ich bin..." — powtarza Jerzy w myśli, jak kręcąca się nieprzytomnie pęknięta płyta gramofonowa. Są już na schodach. Wszędzie ci czarni umundurowani na cywilów ge- stapowcy. Oczy Jerzego padają na narożny płat okładziny poręczy schodów. Serce znów głośniej. „Tylko jedna, nie, dwie wkręcone śruby, dwie ster- czą wyraźnie. Widocznie schowali broń i stację, zdążyli!" — przebiega mu przez myśl równocześnie z poczuciem absurdu wszelkiej próby bronienia za- jętej już pozycji. Ale myśl nie rezygnuje: Ich bin Hausbesitzer... Korytarzyk. Na prawo. Są wszyscy. Jaś trzyma skute ręce na kolanach. Radiotelegra- fista. Widać tylko dawno nie strzyżony kark, tak pochylił głowę. Zygmunt... Jerzy nie może patrzeć na Zygmunta. Jak pod cię- 179 żarem zdrady wkracza do pokoju. Za nim Alina. — Ich bin Hausbesitzer — mówi głośno do piękne- go mężczyzny w kapeluszu, który grzebie w roz- rzuconych na stole papierach. Obok leżą portfele Żółty Zygmunta. Na łóżku radiostacja. Słuchawki na podłodze jak hełm poległego. W kącie, przy sza- fie, któryś gestapowiec odwala toporkiem klepki podłogi. — Ja, das ist mein Mann — wysuwa się Alina przy- trzymując szlafrok na piersi. Jerzy opuszcza głowę, i raptem drżenie: oboje stoją tak w domowych ciep- łych pantoflach. Dobrzy, poczciwi ludzie wyrwani z łóżka przez cudzą nieprawość. „Bać się. Wolno, trzeba się bać" — myśl mobilizuje lęk. — Zna pan tego? — pada pytanie. Jerzy ma przed oczami fotografię Jasia. Stoi roześmiany, z dziec- kiem na ręku. — Tego pana... z dzieckiem („Chyba słyszą?" — przebiega paniczna myśl, by uwięzieni mogli uzgod- nić zeznania)... raz widziałem... — Głos mu się trzęsie. „To dobrze, możesz się bać" — przypomina. Opuszcza głowę. Widzi czubek maleńkiego, rozczu- lającego, że chciałby płakać, pantofelka Aliny i po- raża go myśl o „siódemce", która musi chyba wy- stawać z jej narciarskiego buta. Widzi gestapowca, który leżąc na podłodze zrywa już klepki, słyszy, jak opukują ściany. — Ja muszę się przyznać... — słyszy raptem swój drżący głos. Teraz nasila go do krzyku. — Ja się przyznaję, że — słyszy za sobą oddech Aliny — że ja tego wysokiego pana, który wynajął ten pokój, jeszcze nie zameldowałem, chociaż już minęły cztery dni... — krzyczy, by słyszeli tamci, i drżącymi rę- kami zakrywa twarz. Przez oblicze eleganckiego cy- wila przebiega jakiś pogardliwy grymas. — Dv, bist doch ein Yerbrecher! — słyszy poprzez szum w uszach. — Mój mąż czuł się niedobrze — słyszy głos Aliny zwracającej się do tłumacza, czuje na ramieniu je] uspokajające dotknięcie. — Czuł niedobrze? — powtarza-tłumacz tonem py- W® tającym i nagle „ich" eskortant mówi parę zdań po —niemiecku. Fala męskiego śmiechu przygłusza jakiś ruch w korytarzu. Jerzy słyszy brzęk kajdanek. Hausbesitzer. Ich bin Hausbesitzer. Ten elegancka rzuca jakieś pytanie. — Jak dawno po ślubie? — zwraca się tłumacz. Znów śmiech. Jerzy ogląda się surowo na rozbawio- nych gestapowców. Są prawie sympatyczni: śmieją się. „Bać się. Bać się" — dopinguje uczucie. — Miesiąc — mówi to dobitnie, jak aktor pewny efektu swej gierki. — I kogo pan tu trzymał? — pyta po niemiecku oficer. „Mówił «Sie», pan" — przypomina sobie Jerzy dla uspokojenia, słysząc słowa tłumacza: — I kogoś tu miał, co? — Banditen? — pyta Jerzy i obejrzawszy się z lę- kiem cofa o krok w kierunku oficera, jakby szukał u niego opieki przed tymi skutymi ludźmi, których widział przechodząc korytarzem. Mówi wyraźnymi zdaniami, że pokój parę dni temu wynajął jeden pan. — Tak, ten — potwierdza patrząc w podsunięty mu pod nos dowód osobisty Zygmunta i widzi z ulgą, ze Zygmunt był na fałszywych papierach. „Kolumb jest bezpieczny — notuje błyskawicznym skojarze- niem. — Przecież teraz mieszka u Zygmunta." — A jeśli to nie byli bandyci? — pyta z uśmiechem oficer. — A kto? — trzęsie się Jerzy. — Yielleich Bolschewisten — pada po dłuższym milczeniu. Jerzy z początku nic nie rozumie. Sypią się na nie- go jakieś niemieckie słowa, przyskakuje do niego Alina z twarzą zmienioną, złą. — W moim domu, w moim domu! Gdzieś ty mnie sprowadził? — krzyczy zasłaniając twarz rękami. Jeszcze coś woła nacierając na niego w rozchełsta- nym na piersiach szlafroku, nim rzuci w stronę oficera z godnością, nagle uspokojona, jak ktoś znaj- dujący tłumaczące go całkowicie, choć nieco wstyd- liwe wyjaśnienie: — Mój ojciec zginął w'Katyniu... Jerzy widzi, że oficer przygląda się jej uważnie, 181 potem nagle otwiera gwałtownym ruchem papieroś- nicę, podsuwa gestem zaproszenia i rzuca cichutko: — A jak to nie byli bolszewicy? Twarz Aliny zastyga w wyrazie Grottgerowskiej matrony: — To cofam wszystko, co złego powiedziałam. — Polnische Leichtsinn — mruczy oficer z zadowo- leniem, jak lekarz, któremu odpowiedź pacjenta idealnie potwierdza postawioną diagnozę, i prosi tylko o papiery. — Legitymacje — tłumacz popycha ich w stronę drzwi. Mają zejść do pokoju, w którym stoją nar- ciarskie buty Aliny. W biurku, w pokoju Jerzego, leży portfel z dokumentami. „Co ja tam mam w portfelu?" — myśli panicznie Jerzy. Hausbesitzer jest coraz bliższy utwierdze- nia swojej egzystencji. Wychodząc potyka się o wzrok Zygmunta. Zygmunt opuszcza powieki w nieznacznym przytwierdzeniu: słyszałem, będę tak zeznawał. Jerzy skręca ku schodom. Któryś z gestapowców klęczy na podeście i opukuje stop- nie. Wypiętym zadem szoruje o tę płytę dykty. „Zęby nie zaczepił spodniami o wystające zakrętki śrubek. W szufladzie mam dwa dokumenty, kom- plety papierów" — Jerzy potyka się o myśl, zde- nerwowany, nie może sobie przypomnieć, czy w portfelu są prawdziwe, te, o które teraz chodzi, czy lipa. Przechodząc koło okna widzi skrawek ulicy; Przed ich furtką stoją dwa ciemne samochody. Ktoś skręca od rogu. „Boże, co mam w portfelu? Które są w portfelu?!" Listonosz stukotał drewnianymi podeszwami, .do- chodząc do rogu ulicy. Te rozrzucone domki zawsze kosztowały go najwięcej sił i czasu. Co rano, wy- szedłszy z urzędu pocztowego, robił selekcję otrzy- manych do rozniesienia listów. Stara tradycja. Za- czął od drugiego roku wojny. Początkowo odkładał te dalsze adresy i wybierał się tam raz na cztery — pięć dni. Ale omal nie przejechał się do obozu, gdy raz i drugi były jak "PS zażalenia. Odtąd udoskonalił 182 system. W dni słotne, gdy droga była szczególnie paskudna, listy tam adresowane wrzucał starannie do wychodka. Rejon, objęty tymi poczynaniami, roz- szerzał się każdej jesieni. W tym roku ulica, na której mieszkał Jerzy, była bodaj ostatnią w dziel- nicy, której nie dotyczył jeszcze system redukcji korespondencji. Zawdzięczała to względnie korzyst- nemu położeniu, nowemu chodnikowi, no i przede wszystkim temu, że rzadkie listy do pana Kosiorka odbierano w sposób pozostawiający w ciele miłe ożywienie. Wódki mieli świetne... Tego ranka listonosz czuł się specjalnie źle. Był przeziębiony. Znalazłszy jedyny prowadzący go w tę ulicę list, zawahał się nawet przez chwilę, ale po- myślawszy o przeszło godzinnym czekaniu na zupę w wypadku wcześniejszego powrotu z obchodu, machnął ręką i schował do torby kopertę z niezdar- nie wypisanymi ołówkiem literami. Zwolniona przedwczoraj współtowarzyszka celi Ba- sika istotnie gryzmoliła. Oczywiście, miała naj- szczerszy zamiar pójść pod nauczony adres i powtó- rzyć wbite w pamięć słowa, których uczyła ją pół- przytomna dziewczyna: „Będę z nimi, by wskazać ciebie w «Marlenie», niedziela siódma wieczór." — Odbiją mnie, odbiją — płakała wtedy. — Po- wiedz, że Basik, nie Baśka, tylko Basik, to ci uwie- rzą. Miała zamiar pójść, ale potem ogarnął ją lęk. Stara wyuczone słowa podpisała: „Basik", wyuczo- ny adres przeniosła na kopertę. List ze stemplem Józefowa leżał już na wierzchu torby listonosza. Czemu Baśka dała ten adres? Aresztowana na no- wym adresie Kolumba, znała poza tym tylko adres Jerzego. Listonosz pociągał nogami. Tęsknie spojrzał na mi- zerny, cichy o t?j porze, bar na rogu, gdzie poży- wiali się rankami przywożący jarzyny badylarze, i skręcali w willową uliczkę. „Gdzieś stoją dwa duże nowe samo... Oho! i buda jest" — zv, 'nił kroku. Ale ciekawość przemogła. Wydobywszy list, jako widoczne alibi, na sam wierzch torby, ostrożnie się oglądając, kroczy przed siebie. Sprowadziwszy ich ze schodów, gestapowiec-tłu- macz otworzył przed nimi drzwi do pokoju Aliny. Jerzy pokręcił przecząco głową. Czuł się jak w złym śnie, gdy człowiek nie może uczynić jakiegoś łatwe- go a potrzebnego do wybawienia ruchu. Alina coś mówiła. Tłumacz skinął głową i zawoławszy które- goś z kręcących się po korytarzu gestapowców otwarł przed nią drzwi. — Naa... — pchał Jerzego lufą pistoletu. Byłi w jego pokoju. Jednak na dole rewizji nie robili. — Wiedziałeś? — usłyszał za sobą poufny szept. Obrócił głowę. Tłumacz stał z pistoletem opuszczo- nym do ziemi. Patrząc na niego mrugnął znacząco. Przez głowę Jerzego przelewały się myśli. Instynk- townie chciał zareagować na zdumiewające przejście tamtego na ton konspiracji. „Człowiek z Intelligence, wtyczka..." — przemknęło w rozpaczliwym poszukiwaniu nadziei. „Uważaj!" — syknęło w nim złe przeczucie. W chaosie przera- żenia i nadziei ratunku otwarł drzwiczki biurka. Portfel leżał na wierzchu. „Tak, papiery mam swoje" — ogarnęła go w tej chwili pewność i nagle zatrzęsło nim przypomnie- nie, że ma od Zygmunta fałszywą kartę pracy ja- kiegoś przedsiębiorstwa budowlanego i do tego, rów- nież lipną, przepustkę do gmachu Sicherheitspolizei. Leżał. Nawet z kompletem tych papierów leżał. „Bój się, bój się" — przynagliła go rytyna woli, w którą już wszedł. — Nie wiedziałem... — wyszeptał odwracając się do swego strażnika i w tym momencie wypuścił z drżą- cych rąk zawartość portfelu na dno szuflady. Tam- ten patrzył mu w oczy. Jerzy, wyziębiony od wew- nątrz dreszczem ostatecznej pewności, wziął szarą tekturkę autentycznej kennkarty i nogą zamknął drzwiczki biurka. W asyście gestapowca wracał na górę umocniony swym alibi „hausbesitzera". Listonosz, wciąż zwalniając kroku, jak przyciągany niewidocznym magnesem, idąc po nieparzystej stro- • nie ulicy zbliżał się do otwartej bramy ogrodu, obok 184 której parkowały dwa czarne wozy. „Jestem na służbie" — umacniał swą ciekawość po- czuciem bezpieczeństwa. W momencie gdy spoconą dłonią poprawiał uchwyt tego listu, kątem oka spo- strzegł zieleniejący tył budy wprowadzonej przez szofera do ogrodowej bramy. Odczuł teraz strach. Zawsze był „w porządku", ale budy bał się na ulicy jak wszyscy. Nie myśląc skręcił w furtkę Kosior- ków i czując, jak parzą mu plecy spojrzenia kręcą- cych się przed tamtym domem cywilów, maszerował długą ścieżką do frontowych, oszklonych drzwi. „Jezu, a jak nie przyjmą, a tamci zauważą, że list jest tam adresowany?" Z sercem walącym głucho zadzwonił. Usłyszał gdzieś, w głębi mieszkania, czyjś histeryczny krzyk. Stał przez ciągnące się coraz rozpaczliwiej sekundy, nim ujrzał małą Kosiorkównę. Szła z ręką na brzu- chu, jakby podtrzymywała opadające ubranie. Wi- dzi go, poznaje, woła coś ku górze. Nad poręczą schodów listonosz widzi twarz pani Kosiorkowej. Bez słowa podaje zaadresowany naprzeciwko list i odwraca się prędko. Tamta nie czyta. Ulga po przerażającym dzwonku jest tak ogromna, że błahy, nieważki prostokąt koperty pozwala o sobie zapom- nieć. Listonosz idzie coraz prędzej. — Ja, danke — mówi oficer i nakazuje odprowadzić Jerzego na dół. Ocalenie staje się możliwe. — Pani nie może! Pani naprawdę nie może! — Mat- ka Jerzego szarpie się z panią Wandą. Stoją o metr od narożnika ulicy. Wiadomość dopadła je jeszcze w ogonku. Najpierw zrobiło się wokół nich jakoś luźniej, potem doszedł czyjś szept. — I ja pójdę, pójdę — uczepiła się jej rąk jak dziecko, które ma zostać samo. Czarny kapelusz przekrzywiony na siwych włosach, zmarszczki — cała starość tej dobrze utrzymanej kobiety wybuch- nęła w ciągu tych kilku minut. Matka Jerzego, ję- cząc cicho przez zęby odrywała jej ręce od swoich. — Aliny nie wezmą. Jej nie wezmą... Zresztą pani jej tylko zaszkodzi wyglądem. Tak, pani ją wyda swoim wyglądem — powtórzyła czując, jak ręce tamtej słabną, uderzone tym argumentem jak ba- 185 tem. „Czy wszystko zrobiłam, co trzeba? — przypomnia- ła sobie za moment biegnąc krótkim kroczkiem ku domowi. — Zadzwoniłam do tego Skiernika, jak Ju- rek kazał, gdyby cokolwiek... Chyba zrozumiał wszystko?" „Czy mnie tam puszczą? — zmartwiała raptem ze strachu, jakby mieli już przed pożegna- niem zabrać jej syna. — Powiem, że wiedziałam wszystko, że wiedziałam, co on robił. Niech mnie z nimi zabierają." Myśl, że mogłaby zostać sama, była przerażająca. „Powiem, że zawsze wiedziałam o wszystkim, co robi, to nie zostawią, nie zostawią... Boże, przecież strzelali, może..." Człowiek stojący w furtce palił papierosa. Zlustro- wał ją uważnym spojrzeniem i usunął się grzecznie. Skręciła w alejkę ku domowi, już miała ich dwóch po bokach. Pokorna była — pozwolili jej iść dalej — z głową wtuloną w ramiona drobiła coraz spiesz- niej. W korytarzu ujrzała... Jurek stał z jakimś cywilem i perorował coś swo- bodnie. Na jej widok zbladł nagle i skoczył ku niej, aż się cofnęła. — Nie wiemy nic, zamieszkali ^d trzech dni —' usłyszała gorący szept i uczuła na ramionach jego uścisk. Wydarli mu ją brutalnym szarpnięciem. Upadł koszyk. Potoczył się jakiś burak, wypadły marchewki. — Będzie barszcz — usłyszała po niemiecku zdanie gestapowca i oszołomiona zupełnie, podniosła oczy na Jerzego. Przyglądał się jej z napiętą uwagą. Ru- chem powiek pokazała, że słyszała, co mówił. Poszła na górę, prowadzona przez tamtych. Jerzy krzyknął: czy one — kobiety — wyobrażają sobie, że przez jakieś bandyckie historie on ma jeść nie soloną, zimną zupę? Siedzieli w pokoju we trójkę. Na schodach tupotały coraz liczniejsze kroki. Nikt ich nie pilnował albo stworzono pozory, że nikt ich nie pilnuje. — Barszcz trzeba solić... — Wyprowadzają — ruchem warg wymówiła Alina. 186 — Co jest na drugie? Słychać było zapuszczanie motoru. W kątach pokoju smużył się mrok. Już parę godzin siedzieli sarni, za- pomniani jakby przez tamtych. — Pojechali... — wyszeptała stara pani i nagle za- częła spazmatycznie szlochać. Wszyscy przestali od- dychać: nasłuchiwali. Jerzy wstał. Rumor odsuwa- nego krzesła odebrał mu oddech, jak bliski strzał. — Ja wyjdę pierwszy... Albo nie, trzeba zaczekać... Nie, nie można... Wyjdź, mamo, i zamknij bramę patrząc na ulicę, czy ktoś nie stoi... Ja... — Jerzy obejrzał się na drzwi. — Aha, mój pistolet — po- wiedział raptem głosem opanowanym. — Mamo, więc ty do bramy... — Przecież mógł ktoś zostać na górze... — szepnęła Alina. Przez sekundę słuchali własnych spiesznych oddechów. — Ja idę na górę — zdecydowała starsza pani. Scho- dy skrzypiały. Wróciła. Nie ma nikogo. Jerzy stał w pokoju Aliny, patrząc na wystający spod łóżka but. Na ulicy było pusto. Mimo wczesnej pory, u Kosior- ków okna zamurowane zaciemnieniem. Ogrody. Mógł ktoś być w sąsiednim... Ale żywopłot szczerzył tylko nagie gałęzie. I tam nikogo. Przed rogiem uli- cy przyspieszył kroku. Na widok tramwaju nie wy- trzymał i ruszył biegiem. Wskoczył. Spocony, wy- trzeszczał za siebie oczy. Nikogo. Teraz już był pe- wien. Na najbliższym skrzyżowaniu coś go jednak wyniosło z tego tramwaju. Przesiadł się w inny, pierwszy 'lepszy. Naraz targnęło nim przypomnie- nie, ile każda minuta może kosztować Kolumba. Matka dzwoniła, więc wie już od kilku godzin. Po- dobno powiedziała, że Wszyscy leżymy... Może zmie- nił mieszkanie. Wprawdzie wie, że Zygmunt chodzi na lipnych papierach, ale... Telefon w jakimś opustoszałym sklepie z papierem. Przyjęła matka Zygmunta. — Czy jest Kolumb? — A kto mówi? Głos spokojny. Biedna, jeszcze nie wie. Albo matka mówiła niewyraźnie i Kolumb nie zrozumiał, albo 187 postąpił jak człowiek i nic staruszce Zygmunta nie powiedział. — Mówi Jerzy. W słuchawce słychać, jak tam, z drugiej strony, ko- biecy głos woła: „Panie Stachu, dzwoni pan Jerzy..." Jakiś przytłumiony krzyk. Łomot przeskakiwanych w biegu stopni. Trzask słuchawki... Wymanikiurowana ekspedientka w sklepie papier- niczym patrzy zdumiona: ten młody człowiek stoi ze słuchawką przy uchu z wyrazem takiego uniesie- nia na twarzy, jakie mężczyźni miewają tylko wtedy. Stoi tak nieruchomo, bez oddechu. A Jerzy słyszy przyśpieszony, gwałtowny oddech przyjaciela w słuchawce. To nie złudzenie. Słychać, jak tam oddycha przyjaciel, który bez tchu dopadł słuchawki, który boi się zapytać, zawołać „halo", bo wie, że to, co mu zapowiedziano, że dzwoni on, Je- rzy, druh, brat, że to jest niemożliwe, że na jego głos odpowie inny, obcy... — Tak, to ja... — mówi Jerzy. XXIII •rakowało może piętnastu minut do godziny policyjnej. Uliczka, która o zmroku, w godzinę po odjeździe gestapowskich aut i więźniarki, rozbrzmie- wała podnieconymi głosami, teraz opustoszała i stała w ciemnościach cicha, z pozoru senna. Od strony Puławskiej szedł wysoki, smukły niemiecki żołnierz zgrabnie stawiając nogi obute w ciężkie saperki. Opadłe na chodnik liście przydrożnych drzew tłu- miły kroki. Szedł zresztą bliżej siatki ogrodzenia — tutaj grubszą jeszcze warstwą leżały liście z żywo- płotu. Nie musiał się bać godziny policyjnej, mrok sprawiał, że bez skrępowania mógł dzwonić do drzwi, ale impuls jakiegoś wstydu za siebie naka- zywał ciszę. ' 188 „Następna" — skorygował swój odruch w chwili, gdy miał skręcić w uchyloną furtkę. Za moment szedł już znaną alejką. Stanął u drzwi willi i chwilę szukał po omacku dzwonka. Nacisnął. Odczekał dłuższą chwilę. Nacisnął powtórnie. Była cisza. Przyłożył ucho do drzwi i domyślił się, że na pew- no dzwonek jest zepsuty. „Wyłączony prąd" — Ahigrim skorygował swój do- mysł i spojrzał na ciemne okna, czy nie widać w ja- kiejś szparze karbidowego światła. Na wszelki wy- padek nacisnął jeszcze raz dzwonek. Zaniepokoił się: w domu panowała martwa, nieporuszona cisza. Obszedł front willi. Rozgarnąwszy ramieniem jakieś krzaki ruszył przez trawnik w kierunku znanego mu okna pokoju Jerzego. Spostrzegł, że tutaj rolety nie były zapuszczone. Przyłożył twarz do szyby. Wnętrze nie żyło -ani odrobiną światła. Nie było głosu. Zagwizdał cicho, przeciągle, i szybko ruszył z powrotem do furtki. Już na ulicy zawstydził się i przystanął bezradny. Przypomniał sobie, że kie- dyś, podczas jego pobytu, Jerzy wychodził naprze- ciwko, gdzie uczył jakieś dzieci. Zawahał się na mo- ment i ruszył do furtki Kosiorków. Dzwonek poderwał ich od kolacji. Kosiorek z otwar- tymi ustami spojrzał na -zegar. Wskazówka stała na godzinie policyjnej. Przełknął głośno ślinę. Powoli, jak we śnie, sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wy- jął list. Widać było, jak drży ręka, w której trzyma kopertę z adresem Jerzego. Spojrzał na żcnę i w tym momencie dzwonek strzelił powtórnie. Pudełko z zapałkami leżało obok nakrycia. — Otwórz — Kosiorkowa odczytała ruch warg węża. Nie mógł wydać z siebie głosu. Podniosła się i po- woli, słysząc za sobą ciągłe pocieranie zapałki, po- szła w kierunku drzwi. „Oni" — pomyślała widząc przez szybę mundur. Otwierała powoli. Trzęsącą się ręką nie mogła trafić do dziurki od klucza. „To nic, to nic — uspokajała się w myślach. — Przez ten czas Edek zdąży spa- lić..." — Yerzeihen — zaczął od progu, salutując grzecz- nie. Nie zrozumiała następnych słów, tylko jak grom uderzyło ją nazwisko Jerzego. Odwróciła się. Szła w kierunku pokoju jak eskorto- 189 wana. W progu spostrzegła, że mąż narzuca sobie na talerz jedną, drugą, trzecią łyżkę sałatki. Zakry- wał popiół spalonego listu. — Panie — opowiadał na drugi dzień przyjacielowi Kosiorek — panie złociutki, to jakżem mu powie- dział, że jego przecież zabrali, że gestapo, tom zgłu- piał zupełnie. To on, ten żołnierz czy tam jakiś przebrany, siadł w korytarzu na krześle i nic nie mówi. Ja patrzę, a jemu po policzkach jadą dwie łzy. Prawdziwe, złociuteńki... — westchnął Kosiorek jak człowiek świadomy, że mówi rzeczy zbyt dziw- ne, by mogły być przyjęte za prawdę. Jerzy nie zasnął do rana. Chwilami zbliżał się tylko do stanu jakiejś dziwnej drzemki. Najgorszym mo- mentem, przy którym rozpaczliwie zaciskał oczy, była wiecznie powracająca chwila, gdy kończąc swo- ją relację podchwycił oszołomione i bezradne spoj- rzenie Kolumba do Czarnego Ola. „Co zrobić, żeby mi można było uwierzyć?" — pytał się po raz sześć- dziesiąty, obracając się na drugi bok. Jego relacja odarta ze szczegółów, pozbawiona początku (prze- cież nie powie, jak go zastali z Aliną...), była jak nieudolne rusztowanie, na którym nie sposób usta- wić prawdę. Ale co, miał może wyznać Kolumbowi, że gestapowcy widzieli go w łóżku z jego żoną? Że istniał w tym wszystkim sadystyczno-żartobliwy klimat „hausbesitzera", w jakim Jerzy zdobywał dającą życie pozycję? — A broń? — zapytał wówczas Olo. — Swoją przecież mam, a co było w skrytce, Alina wyniosła. Zabrała ze sobą. Nocuje u matki Baśki... Znów to spojrzenie między nimi, tym razem jakoś raźniejsze. Przed południem miał powtórzyć to wszystko Juno- szy. Siedział w dużej, pustej kawiarnianej sali z zu- pełnym zamętem w głowie. „Jemu powiem wszystko, zażądam słowa honoru i powiem... Od początku, że mnie nakryli z Aliną..." — łamał się mieszając her- 190 batę. Gdy podniósł oczy, w drzwiach stał Kolumb. W pół minuty za nim wszedł Junosza. „Kazali Kolumbowi sprawdzić, czy jestem sam" — nie mógł jeszcze uwierzyć. Junosza przywitał się zwyczajnie, ale sposób, w jaki oglądał się ciągle na bufet, niby zniecierpliwiony brakiem kawy, z jeżył Jerzemu włosy na głowie. Wiedział, że za bufetem jest drugie wyjście, znane tylko bywalcom. Po chwili do ich stolika podszedł nie znany Jerzemu, niski, źle ogolony mężczyzna. Ten był spokojny. „Ale też w jakiś szczególny sposób" — biegły w pa- nice myśli Jerzego. Gdy skończył mówić, zapadła długa cisza. — Byłem w szlafroku... — powtórzył jakoś głupio. — A broń? Jest gdzieś na punkcie? — zapytał obo- jętnie tamten. Jerzy skinął głową. Zaczynały się znów sprawy jas- ne, jednoznaczne. —— A pan przyjechał ze swoim pistoletem, prawda? Jerzy skinął głpwą. „Jednak widzą, kim jestem, jednak widzą." — A mówił pan, że broń po pana wyjściu ta pani zabrała ze skrytki i wyniosła? — Tak. — Więc pana pistolet nie był w skrytce? Jerzy uczuł głuchy łomot w skroniach. Spojrzał na Kolumba. — Często szczegóły się plączą — powiedział Ko- lumb tonem tak ostentacyjnie obojętnym, że fałsz krzyczał z każdego słowa. „Powiem od początku" — postanowił Jerzy. Otwie- rał usta, gdy raptem usłyszał ciche westchnienie przyjaciela. Jerzy wiedział już od Kolumba, że on po telefonie jego matki zgromadził sześciu ludzi, by ich odbić, że tylko zaalarmowany przez kogoś Junosza zatrzy- mał ich niemal siłą, gdy brali broń, i grożąc sądem polowym przepędził z powrotem. Ten Junosza, któ- ry Zygmunta kochał jak syna. Olśniło go przypomnienie, jak Kolumb dyszał do- padłszy słuchawki, która miała potwierdzić życie jego — Jerzego. „Nie powiem. Nie mogę zamordować przyjaźni Ko- lumba." Zrozumiał, że to decyzja ostateczna, i od T91 tej chwili umysł jego zaczął pracować precyzyjnie. — Aktualny kurs podchorążówki, na którym robi- łem minerkę w zastępstwie wykładowcy, magazyn broni „Kedywu", Grupa Dyspozycyjna A, mieszka- nia kolegów, drukarnia, gdzie drukują „Drogę", druga drukarnia „Prawdy" — wyrecytował spokoj- nie. Spojrzeli na niego nie rozumiejąc, zdumieni. — Jeszcze mieszkanie majora Junoszy... — uśmiech- nął się. — Wymieniam znane mi konspiracyjne punkty i sprawy, żebyście zobaczyli, że jako „agent" mogłem zrobić więcej niż tę stację... — mówił wol- no, zacinając się, jakby kurcz zwierał mu szczęki. — A ponadto wczoraj krążył -wciąż nad naszą willą samolot. Byliśmy ochroną stacji, ale nikt nas nie informował o metodach nasłuchu i wykrywania stacji w czasie gry... Dopiero potem usłyszałem, że samolot schodzący ślizgiem z wygaszonym silnikiem stanowić może pierwszy zwiad goniometrii. Pan jest, zdaje się, z łączności? — przyjrzał się nie ogolone- mu. Ten cofnął wzrok. „Wygrywam" — pomyślał Jerzy i z ulgą usłyszał jakieś uspokajające słowa Junoszy, który wyraźnie był rad. Po prostu bał się i ulegał dotychczas temu drugiemu, nieznajomemu. Gdy zaczęli debatować, czy jest sposób na uzyska- nie jakichkolwiek wiadomości o aresztowanych, przez plecy Jerzego przebiegł dreszcz. Jako swoje alibi wymienia punkty, sprawy i adresy znane w większości Zygmuntowi. „Jeśli on się załamie, ja umrę jako zdrajca" — zdał sobie sprawę. Podniósł oczy na Kolumba i uśmiechnął się w przypływie dziwnej wiedzy. Zygmunt nie powie. Nic. Nagle oszołomiła go nowa konieczność: sprawa Po- znańskiej. Już. Zaraz. Nie może być między nim a prawdą żadnej szczeliny, żadnego niedomówienia. Cicho poprosił Junoszę o rozmowę na osobności. Dzień spędzili na obłąkanej lataninie. Zaczęło się od daremnej rewizji skrytek Zygmunta. Nie znaleźli ani śladu poszukiwanych papierów, skonfiskowa- nych wczoraj na Poznańskiej. Teleicn Junosza przy- 192 jął w grobowym milczeniu, potem powiedział krót- ko, że naciśnie „w górze", by zrobiono wszystko w sprawie Zygmunta. Powiedział to tak, jakby przy- pominał: i tak wszystko wyjaśnimy. Niezależnie od tego, Jerzy ustalił z Kolumbem, że muszą robić ze swej strony wszystko po prostu. — Jeżeli któraś z hien ruszy sprawę Baśki... — Ko- lumb urwał i nie patrząc na Jerzego mruknął pół- głosem: — ja wierzę, że ona żyje, choć była już na liście... to obiecujemy za Zygmunta i tamtych mi- lion czy pięć. Ile zechce... Szli z wolna Marszałkowską. Jerzy trzykrotnie dzwonił ze sklepu do matki Zygmunta, czy nie było do niego telefonu. Była to jedyna w tej chwili dro- ga porozumienia z Aliną, mimo to nie mógł już słu- chać drżącego głosu starej kobiety, która po pierw- szym: „Halo", pytała już z miejsca niecierpliwie: „Kto" — jakby wołała: „Zygmuś!" „Jeszcze nic nie wie poza tym, że nie wrócił. Trzeba jej będzie powiedzieć... Kto jej powie?..." — myślał teraz. Chęć usłyszenia głosu Aliny, spojrzenia na nią była jednak tak silna, że znów, widząc w mija- nym sklepie telefon, zwolnił kroku. Szli w kierunku kawiarni „Martena", gdzie za pół godziny Kolumb miał spotkać hienę — „tę młodą, wprost spod gesta- powca". Mieli już za sobą spotkanie z Zaboklickim. Wyrywał się i szamotał przed odpowiedzią na każde konkret- nie j sze pytanie, ale w końcu wydostali spis uzbrojo- nych ludzi na sali gry i plan ich rozlokowania. Go- rzej było z systemem alarmowym, w tej sprawie zdawał się rzeczywiście wiedzieć niewiele. — Jestem tylko szaserem. Wprawdzie nazwa lokajskiej funkcji w Kasynie bu- dziła kawaleryjskie skojarzenia, ale oznaczała sta- nowisko naprawdę skromne. Zresztą, w końcu poła- pał się, do czego zmierzają ich indagacje, i zaczął swoje serdeczne wymówki i perswazje. Gdy zostali sami, rozrabianie planu całego „skoku" tak ich zajęło, że na pytanie Kolumba: „Kto do- wództwo ogólne?" — Jerzy bąknął: „Przecież..." — i urwał w chwili, gdy miał powiedzieć: „Zygmunt." — Ja, ty, Czarny Olo, Nowy... — wyliczał pewnych, którzy pójdą na zabronioną przez organizację pod 193 13 karą śmierci prywatną wyprawę na zdobycie pie- niędzy. Wielkich pieniędzy, bo też chodziło o wykup ludzi „najbardziej trudnych", jak mawiały hieny. Jerzy nie czuł żadnej obawy. Bał się tylko, że mogą się nie zdecydować, że któryś odmówi, że zaczną się starać o łatwiejsze, drobniejsze historie. Kasyno było przecież o dwieście metrów od gestapo na Szu- cha. Dochodzili do kawiarni „Marlena". Jedyne zeznanie, jakie złożyła załamana Baśka, było bardzo proste: Nie wie, gdzie może mieszkać Skier- nik. Wie tylko, że co niedzielę bywa w kawiarni „Marlena", gdzie załatwiane są jakieś nie znane jej, a ważne i stale ciągnące się sprawy. Tam może go wskazać. Wybrała to miejsce, gdyż bywała tam z Kolumbem parę razy i chciała, by nie miał wątpliwości co do autentyczności jej grypsu, który przekazać miała zwalniana współwięźniarka. Dlatego też tak pilno- wała, by wiadomość podpisać tylko jemu znanym imieniem. — Basik... Basik. Niech pani powtórzy: Basik... — zniecierpliwiła się wtedy, parę dni temu, półprzy- tomna, rzucając w gorączce głową na kolanach sta- rej waluciarki. — Jeśli będą wiedzieć, odbiją mnie... Na salkę wprowadził ją, a raczej wniósł wlokąc pod rękę, wysoki szatyn, który, wówczas w oficerskim mundurze, prowadząc przesłuchanie asystował przy biciu. Ubrany w elegancki płaszcz, z kapeluszem w lewej ręce, robił wrażenie kogoś ze „złotej mło- dzieży". „Wyglądam jak pijana" — pocieszała się, prowa- dzona do stolika. Siedli razem, a za minutę przy- szedł jeszcze jeden, nieznany. Siedziała na miękkim krześle, zapięta wysoko pod szyję, z podniesionym kołnierzem czyjegoś futerka, który zasłaniał nader- wane ucho. Czuła swoje obolałe ciało. Było duszno. Dusiła się. Fizyczne dolegliwości potęgował lęk i straszliwe podniecenie. Przybycie kelnerki oszoło- 194 miło ją jak wizyta wolności. — Trzy kawy —powiedział teraz „jej" gestapo- wiec. Kelnerka odeszła. Czemu odeszła? Dopiero teraz, na dnie ślamazarnego wyczerpania, Baśka ocknęła się. Przecież... Rozejrzała się po sali. Stolik przy drzwiach... Serce jej uderzyło mocniej. Siedziało tam trzech, jeden w butach z cholewami. Młodzi... Nie zna żadnego... „Boże... Czy będę miała siły biec... wstać... Tak, to muszą być oni. Stachu, Stachu, jaki jesteś potężny!" Przy drzwiach do kuchni, skąd, pamięta, jest drugie wyjście, znowu dwóch. Piją herbatę. Gdy kelnerka postawiła przed nią szklankę, wszyst- ko w niej skoczyło, jakby gruchnął wystrzał. Gesta- powiec spostrzegł jej podniecenie. Obejrzał się. Dru- gi zlustrował uważnie kierunek jej spojrzenia. Trze- ba uważać. Czemu nie zaczynają? Instynktownie sięgnęła pod szyję chcąc rozluźnić zapięcie. Uczuła na ręce chwyt tamtego. Prawda. Chciała wziąć ły- żeczkę w palce obleczone w rękawiczkę (o ileż nu- merów byłaby za duża przedtem!). Brzęk blachy na kaflowej posadzce. Schowała ręce na kolana. Tak miała rozkazano. „Boże, czemu nie zaczynają? Ile minęło już czasu? Nad bufetem jest zegar... Obrócić się." Z przestra- chem pomyślała o bólu, jakim musiałaby opłacić taki wysiłek. Oni rozmawiają. Po polsku. „Aha, chcą stworzyć pozór normalnego stolika. I tak tam- ci od drzwi wiedzą już wszystko — i popatrują tu co chwilę. Boże! Czemu nie zaczynają?" Poczynała ją morzyć jakaś senność. Siedziała w nie opalonej celi, a teraz gorąco... Czuła, jak wzdłuż pleców ścieka strużka potu. Naokoło siedzą ludzie wolni, pojadą do domów. W tej chwili serce przy- staje w niej; nieruchome, ciężko rozpycha piersi. Ten w butach z cholewami podnosi się od stolika przy drzwiach, idzie ku nim... Baśka otwiera oczy coraz szerzej, czuje, jak cała sala kołysze się na dwie strony. „Jakbym się upiła" — zagaduje szybko rozpacz, bo człowiek w butach z cholewami, przechodząc do toalety, rzuca do sza- tyna jakieś krótkie słowo: fertig, czy coś takiego. „Przecież oni muszą tu mieć obstawę" i—• gromi się 195 Baśka. Teraz nie może patrzeć na salę. Chyba czło- wiek, który wisi, który się dusi, powieszony, patrzy tak na ziemię będącą tuż pod stopami, a nieosiągal- ną, pożegnaną. Baśka z wysiłkiem dźwiga głowę: w progu sali stoi Kolumb. Hiena siedziała na środku sali. Machnęła rękawicz- ką, nim zaczął się rozglądać. Skłonił się godnie i jął przeciskać się między stolikami. „Ładna nawet" — skonstatował idący za nim Jerzy. Z trudem dobrnęli do jej stolika przez zapchaną salę. „Interesująca" — potwierdził pierwsze wraże- nie strzegąc się, by nie pocałować jej w rękę. Nagle tu, w tej zadymionej sali, odczuł przerażenie przed sobą: cieszył się, że żyje. Jak się cieszył! „Jakie łakome usta ma ta gestapowska kurwa"— pomyślał o hienie. Czy chce kawy? Oczywiście, chce. Wszystkiego chce i będzie chciał jutro. Żyje. Jest panem siebie. Ko- lumb szeptał coś pochylony ku niej. W nozdrza Je- rzego uderzył zapach perfum. „Elegancka". Ale do niego należy kobieta piękniejsza. Kolumb gwałtownie potakiwał głową tamtej. W pewnej chwili dał mu znak ręką. „Aha, ona się krępuje" — Jerzy pojął szybko, że zaczyna się zasadniczy targ, przeprosił i wstał kie- rując się do toalety. „Jutro zrobimy Kasyno. Za takie pieniądze ruszy się jakoś nawet sprawę Zyg- munta... Alina... Gdzie one w końcu zamieszkały?..." Nagle myśli potknęły się o jakieś idiotyczne przera- żenie. W rogu salki, przy stoliku najbliższym drzwi, do których się kierował... „Nie, niemożliwe. Ona jest starsza od Basi" — uspokoił panikę, by nie zer- wać się do ucieczki. Był od niej parę metrów. „Nie, to nie ona. Tak wyglądałaby jej matka, starsza siostra..." — monologowały myśli nie mogąc zagłu- szyć tętentu serca. W chwili gdy miał już w ręku kotarę zasłaniającą te drzwi, spostrzegł, że kobieta usiłuje wziąć łyżecz- , ,„ kę w urękawiczoną dłoń i łyżeczka z tych jakichś 196 martwych, nie zginających się palców wymyka się raz za razem. ,, - Otwarł drzwi. Zamknął je za sobą gwałtownie jak ścigany. „Tych dwóch przy niej (bo to jest ona!). Zasadzka. Sypie. Zrobili kocioł!" Z przerażeniem spojrzał na cienki haczyk w drzwiach. Zakrył twarz rękami. Z ulgą poczuł swoje elastyczne, zginające się palce. Szybko zgasił świa- tło, otworzył wąskie okienko. Na podwórzu nie było nikogo. Niepewny, wytrzeszczył oczy w ciemną pustkę. W tej chwili uzmysłowił sobie, że nie umknie bez Kolumba, i z ulgą, jakby dostrzegł strażnika własnego sumienia, stwierdził: jest — wi- dząc jakąś sylwetkę w rogu podwórza. „Więc wra- cać! Wracać do Kolumba!" Trudno oderwać się od tego wąskiego okienka. Sylwetka okazuje się po prostu wysoką miejską śmietniczką. Droga jest wol- na. Jerzy ogląda się. Teraz w ciemności nie widać haczyka. Wystarczy naprzeć ramieniem na drzwi... Robi ruch ku oknu. Nagle siada na brzegu sedeso- wej deski. Nie zdradzi, przecież nie zdradzi kolegi... — powta- rza sobie wiedząc już, że ucieczka i tak nie daje ocalenia. Po wsypie radiostacji teraz to! Nikt by go chyba nawet nie przesłuchiwał. Czapa. „Nie, Ko- lumb by tego wyroku nie wykonywał, przecież by to szło o jego wsypę..." Nagłe przerażenie: „Przecież tam może już... Nie mamy broni." Uczuł zimne do- tknięcie tego haczyka. Przecież nie wie, co zrobić. Zatrzymał się u drzwi. „Co zrobi Kolumb, kiedy mu powiem? Muszę inaczej." Światło lunęło na niego jak zagłada. Na sali był spokój. Strzegąc się spojrzenia w kierunku jej sto- lika, czując na karku dreszcz jak od dotyku zimne- go żelaza, szedł. Jeden, drugi, trzeci krok. „Ona nie sypie. Ona nie sypie, a więc po co jest tutaj?" Spoj- rzał na drzwi wyjściowe. Siedzi trzech. Jak blisko Kolumb — pochylony ku tamtej. Rozbrojony przez jej pewność, z jaką obiecuje ratunek dla jego dziew- czyny, odpoczywa, osłabiony ciepłem jej kolan, z którymi styka się pod stolikiem. Jerzy siadł potykając się o krzesło. Pochylił się ku koledze. Widziała. Widziała wszystko. Gdy wszedł, było od razu tak, jakby już tylko słuchała swego opowiada- nia o sobie. Mówi, jak siedziała w kawiarni, opowia- dała właśnie tę przeżywaną sekundę, ale jest już w przyszłości — wolna, z nim. Potem jeszcze Jerzy. „Są. Jeszcze nie, za chwilę" — kwituje ogromną ciszę tej kawiarnianej sali, którą zaraz rozszarpią wystrzały. „Aha, tam w głębi siedzi dziewczyna od nich. Stachowi nigdy nie podobała się żadna blon- dynka... Ile stolików musi być jeszcze zajętych przez nich, przez kolegów, przez ludzi. Idą do niej, do tej dziewczyny. Jak wspaniale grają! Nie poznałby nikt, że to oni za chwilę..." — zmusiła się do odwrócenia oczu, przestraszona, że gestapowcy mogli coś spo- strzec. Teraz patrzyła na stolik w pobliżu drzwi, przy którym siedziało ubezpieczenie jej eskorty. Ale gdy za jakiś czas wróciła wzrokiem tam, do Stacha, kazała sobie czcić go za spokój i opanowanie. „Jeszcze żyję, uważaj!" — zmusiła się w myślach do żartu na swój temat, odczuwszy jakąś przykrość na widok zbliżenia jego głowy do blond obłoczka włosów. Następnemu powrotowi spojrzenia towarzyszył już lęk, że jeszcze się nie zaczyna. „Na co czekają?" Na próżno uspokajała się, że tylko oni wiedzą wszystko. Gestapowiec przy jej stoliku zaczynał się niecierpliwić. Powróciła tam spojrzeniem w momencie, gdy Jerzy wstawał od stolika. „Boże, to j'uż" — zdążyła tylko pomyśleć i kurczowo, do bólu, zacisnęła sztywne palce. Przestraszyła się, że mogli to spostrzec, i jęła niezdarnie grzebać łyżeczką. „Chcą być blisko, boją się o mnie, żeby mnie nie zranić przy strzelaninie" — pomyślała dziękczynnie i w tym momencie owio- nął ją chłód odsuniętej przez niego zasłony na drzwiach toalety. Przebiegł ją dreszcz. „Świetnie. Stamtąd, sam niewidoczny, wywali do tych dwóch koło niej." Nie bacząc na nic, pod pretekstem, że chce założyć nogę na nogę, odsunęła krzesło do tyłu. Niech ma ich odsłoniętych. Była cisza. Zmęczona ruchem, nie mogła się przemóc, by dźwignąć nogę. Ale nic nie zauważyli. Gdy wróciła wzrokiem do stolika Kolumba, jego głowa stykała się nieomal z głową tamtej. Nie wiedziała, kiedy zrodziło się w niej straszne podejrzenie. „Oni nic nie wiedzą... Stach ani razu nie obejrzał się. Jerzy omal nie po- tknął się, gdy spotkał mój wzrok. Teraz przeszedł z powrotem. Oni nic nie wiedzą." Ujrzała głowę Kolumba i tamtej w koszmarnym zbliżeniu, jak na filmie. Spotyka się. Żartuje. Choć siedzieli tyłem, przysięgłaby, że widzi ich uśmiechy i mimo gwaru słyszy ich śmiech. „On! To on tak, kiedy ja umieram!" Spojrzała błędnie na siedzących przy niej gestapowców. Stach się podnosi. „Boże, zaraz wyjdzie. Zatrzymać. Czy zawoła, żeby. go zatrzymać?" Wychodzą, on nie widzi.... Już są w progu... Wyszli. Mija jakiś ogromny, bezgraniczny czas... Baśka ostatnim, rozpaczliwym wysiłkiem odwraca wzrok na salę. Widzi ją. Tamtą. Jakimś mściwym półgestem, półobrotem umęczonego ciała wskazuje na nią towarzyszącym jej gestapowcom. Szatyn robi jakiś ruch. W momencie gdy blondynka chowa do torebki uzyskane przed chwilą od Kolumba 50 000 zł, które mają przedłużyć życie Baśki, zbliża się do niej dwóch eleganckich panów.-Jeden z nich trzyma prawą rękę w kieszeni, drugi ujmuje ją pod ramię. Spodlona, przerażona sobą Baśka stoi w rogu sali. Raz tylko zdążyła krzyknąć: „Nie!" Teraz powtarza to „nie" zająkliwym szeptem, mięknąc w żelaznym uścisku wysokiego szatyna, który zdaje się pamię- tać, gdzie ona ma na ramieniu otwartą, wypaloną ranę, i wczepia w nią żelazne palce. — Tuż przy linii EKD... — kończy zdanie jakiś pan przy stoliku w pobliżu drzwi, zajęty spieniężaniem znacznej nieruchomości, i odwraca się niechętnie. — Pijana — konkluduje. — Pełno teraz tego wszę- dzie... — akcentuje z obrzydzeniem. — „Nie, nie" — przedrzeźnia półgłosem. — Już ja wiem, że po- tem, na osobności, nie będzie tego „nie" — komen- tuje zwycięsko, mrugając do kontrahenta. XXIV •zerwony gmach w głębi, za wysokimi, żelaz- nymi sztachetami. Jedyny gmach, w którym Nur jur Deutsche odwróciło się w życzliwym grymasie do Polaków. Tutaj wstęp mają tylko oni. Kasyno Gry. Najbliższy gmachom na Szucha przystanek ludzkiego łajdactwa. Dla chłopców przystanek na- dziei. Idą obaj. Tylko we dwóch. Przechodzą przez otwartą, szeroką żelazną bramkę. Na krótkim odcin- ku chodnika, prowadzącym do gmachu, stukają ich kroki. Kolumb idzie z tyłu. Portier zajęty rozmową z jakimś starszym panem. — Ale co ja teraz, przecież fryzjer zamknięty... — Człowiekowi trzęsie się ręka, którą beznadziejnym gestem gładzi podbródek. — Bardzo przepraszam, ale pan jest nie ogolony — powtarza półszeptem portier i odgradzając go ręką od wejścia, głęboko pochyla się przed Jerzym. Pierwszy raz ktoś kłania się im w ten sposób. Są w środku. — Cholera — mruczy Kolumb •— jeszcze się przy- czepi, że mam spodnie nie wyprasowane. Szatnia. Obaj przygładzają włosy przed lustrem. Je- rzy patrzy na bladą, zaciętą twarz przyjaciela. Są tu sami. Tylko we dwóch. Idą. Po czerwonym, sze- rokim chodniku. Za jakimś nienagannie ubranym panem, który towarzyszy niebywałej kobiecie w wieczorowej sukni. — Uważaj, trzeba wziąć sztony — szturcha go Ko- lumb, dołączając swoje dwieście złotych. Razem mają pięć setek. Czarny Olo obiecywał choć parę stów jeszcze dziś rano. Biegał do Junoszy po zwrot kosztów jakiejś służbowej podróży. Wrócił klnąc, bez niczego. Pięć setek to mało, ale starzy gracze też wymieniają po trochu, żeby ochłonąć, nie cisnąć wszystkiego na stół. Obaj, jak przed wejściem na maturalną salę, zatrzymują się w progu dla zaczerp- nięcia oddechu. Jerzy ma prawą rękę w kieszeni, 200 Chłodny, uspokajający dotyk. Kolumb brząka szto- nami. Są wilgotne od potu. W pierwszej sali skupiona cisza. Panowie przy stoli- kach. Grupki obserwujących. — Jak mecz szachowy — szepce Kolumb. — Bakarat... — Jerzy chciał jeszcze coś mówić, ale nagle przełknął ślinę. Na stoliku, pod łokciem ubra- nego w smoking pana, leży taki plik banknotów, że pan wygląda jak garbaty. Jedno ramię ma wyraźnie wyższe. — Kolskiemu leci... — słyszą jakiś szept obok. — Ba! — odpowiada ktoś wyduszonym z głębi ser- ca szeptem. Znany jubiler kupuje kartę i nie pa- trzy, co wyciągnął. Jego partner ma włosy zwich- rzone, wpatruje się w dłoń, którą Rolski zakrył kar- ty, jakby z niej po wróżbiarsku odczytać chciał swój los. — Chodź — Kolumb szturcha Jerzego, ale ten prze- cząco kręci głową. Kolumb widzi w kącie sali Zabo- klickiego, ubranego w lokajski kubraczek szasera. Odchodzi, jest już prawie w progu drugiej sali, gdy dolatuje go jakieś westchnienie. Widzi st; d, że part- ner Kolskiego wstaje od stolika. Chwieje się, jakby był pijany. W sali rulety tłok. Z trudem docisnął się do stołu. Obserwował krupierów i drapieżną elegancję za- chłannych grabek, którym ściągali stawki. Sprowa- dzili ich z Włoch. Fachowość — nie do nabycia w Polsce. Mają broń. Są i kobiety. Naprzeciwko, przy stole, siedzi młoda i ładna z wyrazem udrę- czenia. Na stole ruch wirującej tarczy słabnie. Nagle twarz tamtej tężeje w jakimś nieomal bólu i... wy- bucha bielą zębów. Śmieje się. Grabki krupiera ciągną w jej stronę dużą, połyskliwą ławicę srebr- nego połowu. Wygrała. Stukają rzucane na stół sztony. Rien ne va plus — głos krupiera nad zakręconym już kołem rulety. Obok Kolumba dystyngowany starszy pan. Światło żyrandola rozpala mu połyski na ciemnych przetykanych siwizną skroniach. Przed zawołaniem krupiera rzucił dwa sztony na czerwo- ne. Kolumb czuje zawrót głowy patrząc na kręcący się stół. Przegrał. Bogactwo srebrnej lawiny sunie znów do tamtej ko- biety. Teraz za nią tłumek. Kilku notuje. To łowcy „systemu". Kolumb panuje nad wyobraźnią do chwili, gdy pamięć nie podpowiada mu widoku ciemnego łokcia wspartego na górze banknotów przy stole bakarata. Ta ławica oznacza to samo. A może więcej? Gałka pada znowu na gładki brzeg toczącego się, podzielonego na działki koła. Kolumb czuje chłodny dotyk metalu w kieszeni. Rozgląda się. Wyciąga rękę z pojedynczym sztonem. Szybko sylabizuje imię Baśki... Pięć liter. Jeden szton na piątkę. Wie, że go stracił. Pani z przeciwka rzuca garść na czerwoną. Nagle: — Cinq. Grabki krupiera ciągną w jego stronę. Kolumb czu- je głucho bijące serce. „Dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Muszę mieć dwieście pięćdziesiąt tysięcy." — Basik — szepce i jeszcze raz zaczyna liczyć litery imienia. Ma już miejsce przy rogu stołu. Ustąpił mu ten szpakowaty pan. Byli bezbronni, z gołymi rękami. W tłumie trzęsą- cych się, chciwych rąk. Jeszcze wczoraj omawiali z Junoszą „Plan Kasyno". Rozszyfrowany system alarmowy. Lista funkcjonariuszy, którzy mają broń. Przewidziane, jak uniknąć ryzyka strzelaniny z jed- nym, drugim agenciakiem. Ubezpieczenie od strony Alei Szucha. Warunek: pieniądze odebrane w sali bakarata będą spalone ostentacyjnie na stołach. Wy- starczyłaby kasa, gdzie wymieniano sztony. A pale- nie? Spaliłoby się tak, żeby „troszkę" uratować. Junoszą postarzały po wsypie Zygmunta, z rozmo- wy ze Starym przyszedł blady: zakaz akcji. Ryzyko Alei Szucha. Uśmiechnął się do nich krzywo: — Tylko żadnych skoków samodzielnych. Ostrze- gam. Hiena postawiła wtedy w kawiarni warunek: ćwierć miliona z ostatecznym terminem do jutra. A prze- cież spotkanie Basika — żywego! żywego! — zna- czyło, że ona, ta hiena, robi coś, nie blef u je. Zdjęła ją z listy. „Jutro ćwierć miliona" — powtarza w myślach Ko- lumb. — Pochylony nad stołem, szybko liczy sztony. — Osiemnaście. — Numer stanowiący liczbę lat Ba- sika obstawia połową wygranych sztonów. — Rien ne va plus... Gałka się toczy. Kolumb słyszy za sobą czyjś od- dech. To siwiejący postawił za nim-na osiemnaście. „Rozbije mi wygraną" — myśli jeszcze Kolumb i nie może pojąć głosu krupiera. — Jak to, trzynaście? — szepce blady. Teraz gra ostrożnie. Po jednym odpływają srebrne znaki. — To przecież niemożliwe? — mówi głośno do sie- bie, szukając po kieszeniach. Jest. Jest. Zaplątał się w chustkę do nosa. Rzuca numer na zero i szybko odwraca się plecami do stołu. Już przepychał się przez tłum, gdy dobiegło go jakieś francuskie słówko krupiera, jak kamień grobowy. — Cinąuante — powtarza żałośnie. Odtrącając lu- dzi idzie do drugiej sali. Tu, na progu, ubrany w strój lokajczyka Żaboklicki mocuje się z jakimś wysokim mężczyzną o pomiętej, ponurej gębie. — Jest pan nietrzeźwy, proszę natychmiast... — Tamten, nieruchomy, przygląda się gorliwej ruchli- wości szasera. Żaboklicki na widok Kolumba pusz- cza ramię tamtego. Chłopak już go ma koło siebie. — Słuchajcie. Słuchajcie, przecież... — Zaboklickie- mu trzęsą się ręce. ..; — Nic nie będzie — uśmiecha się Kolumb i odsuwa go ręką. Jego wygląd („Wyglądam tak jak inni zgrani tutaj" — uświadamia sobie chłopak) uspo- kaja szasera. — Przecież rozumiecie, że ja tu na rozkaz. Prowa- dzę listę tych, co wbrew zakazowi... Znani ludzie... O, choćby ten — gest w kierunku mężczyzny opusz- czonego przed chwilą — to literat Linkiewicz.... Co wieczór tutaj... Dziś pijany. Listy takich będziemy publikować... Ciężki posterunek. Słowa z trudem dochodzą do Kolumba. Przecież nie wierzył, że naprawdę wygra... Ze te ćwierć miliona wygra od losu... „Tu zresztą pewnie wszyscy tacy, co niby nie wierzyli... Zgubić tego lo- kaja." Kolumb staje przy znajomym stoliku bakarata. Nic się nie zmieniło. Plik banknotów przyciśniętych, tok- 283: ciem... Nagle Kolumb boi się podnieść wyżej wzrok. Przecież to szary garnitur Jerzego. Patrzy wciąż na grubość przyciśniętej masy pieniędzy. • — Sto tysięcy. Sto pięćdziesiąt. — Ostrożnie, jakby się bał coś zgubić, podnosi wzrok. Jerzy. To Jerzy ma te pieniądze. Naokoło tłum. Teraz wzmocnione szepty o szalonej passie. Kolski stoi za czyimś fote- lem. Wygląda inaczej niż przed półgodziną. Czy to nie dość? Może to już ćwierć miliona? — Ma ze dwieście tysięcy — słyszy za sobą czyjś szept. Kolumb staje za krzesłem. Jerzego.. — Biję — słyszy jego głos. . ! — Jeszcze. — Bakarat — zrywa się czyjś stłumiony okrzyk. Jerzy przysuwa do siebie plik pieniędzy. Tamten wstaje. Partner wstaje. • .' — Ile? — szepcze Kolumb pochylony nad 'ramie- niem przyjaciela. • — Jeszcze trochę, poczekaj. — Jerzy ma chrypkę. Naprzeciwko siada ktoś nowy. Aha, Linkiewicz. Wyjmuje pieniądze. Rolski luzu j e drugiego z prze- granych. — Już zdążył pożyczyć — słyszy czyjś komentarz. — Ostatnie rozdanie — mruczy Jerzy do Kolumba zwilżając językiem wargi. . ;'• „Basik.. Basik... Basik..." — powtarza sobie Kolumb. Wie, że Jerzy musi wygrać. Rozdaje. Kolumb, sto- jąc za krzesłem Jerzego, nawet nie zagląda w karty. Patrzy na twarz Kolskiego. Jubiler, zmarszczony w jakimś bolesnym namyśle, wysuwa z wolna, jak- by drocząc się z własną niepewnością, rożek doku- pionej karty. Linkiewicz uśmiecha się filuternie, dokupując kartę. Z niepewnych, pijanych rąk migocą bezbronne czar- ne brzuszki znaków pik. Linkiewicz patrzy na nie ze zmarszczonymi brwiami, porusza ustami jak wiej- ski chłopak, który mając dodać jakąś sumę liczy usilnie w myślach. — Bakarat — uśmiecha się głupio i wykłada karty. Linkiewicz rozdaje dalej. : Nagle Kolumb odczuwa strach jak przed akcją. Boi się tego pijaka z jego trupią, ciemną gębą, z bezna- dziejnym milczeniem szarych oczek, zagubionych w fałdach twarzy. Jerzy jest podenerwowany, jakby w epizodzie z poprzedniego rozdania kart, które miało być ostatnim, widział jakąś pogróżkę losu. Linkiewicz wygrywa. Zostawia bank. Kolski znów wstaje od stolika i przygarbiony kuśtyka do drugiej sali. Jerzy niedbałym gestem łokcia przesuwa przy- ciśnięty znów plik pieniędzy. — Va banque... Linkiewicz wytrzeszcza pytająco oczy. — Va banque... — powtarza Jerzy. .—Ile pan kupuje? — mówi jakiś zdyszany kibic. —Dziękuję. - — Osiem... — uśmiecha się Linkiewicz jak chłopak, który zrobił psotę. ,,Basik umiera!" — krzyczy coś w Kolumbie, i nagle chłopak mówi wyraźnie: — Szachrujesz, szulerze... Szachrujesz —powtarza i pochyla się nad stołem, by złapać rękę przesuwa- jącą ku sobie mięsisty, nabity zwał banknotów. Linkiewicz zrywa się z miejsca, wywracając do tyłu ciężkie krzesło. Pieniądze trzyma obu wspartymi o stół rękami. Kolumb jest unieruchomiony. Ktoś przyciska jego ręce do korpusu, stoi jak na bacz- ność. — Słuchaj, co robisz... słuchaj... — parzy go i łasko- cze czyjś nerwowy szept. To Zaboklicki. — Uważaj, bo cię wezmą... — Puść. No, już jestem spokojny — uśmiecha się białymi wargami do Jerzego, który wstaje od zielo- nego stolika. — To Linkiewicz, no, ten literat, wiesz, przed woj- ną... — Zaboklicki mówi to do Jerzego. — Widzisz, po co ja tu jestem. — Szeptem: — Prowadzimy ewi- dencję. Kaptem jego oczy rozszerzają się. Kolumb ogląda się, idzie za jego wzrokiem. Linkiewicz, z piersią wydętą plikiem pieniędzy wepchanych chyba za gors koszuli, idzie chwiejnie w ich stronę. ' — Pan pozwoli, pan sobie pozwolił... — plecie coś bez sensu pchając się na niego. Kolumb patrzy jak urzeczony na tę wydętą pierś. Jeśli go wypuści, będzie to tak, jakby mu sprzedał życie Basika. „Żeby tak wyjść za nim na ulicę" — : przelatuje mu przez głowę, ale Linkiewicz bierze jego wahanie za objaw lęku i teraz ryczy z pijacką odwagą: - — A ja ci mówię, że takiego dzikusa jak ty to... — uderza się w czoło — ...pod ścianę — uzupełnia sło- wem gest, mający widocznie uzmysłowić celny strzał. Jerzemu trzęsą się ręce. Ostrożnie, jakby się bał po- walać, sięga tamtemu do klapy marynarki, ale Ża- boklicki jest czujny. — Proszę opuścić salon. Pan jest pijany — padają stanowcze słowa, poparte energicznym gestem. Lin- kiewicz nie patrzy nawet na szasera. Zaintrygowało go milczenie Kolumba. Lecz Żaboklicki jest tym jeszcze bardziej rozjuszony. Rozgląda się i woła pół- głosem jakiegoś Henia. W ciągu sekundy Linkiewicz ujęty z obu stron przez dwu szaserów, zmierza ku schodom. Opiera się. — Czy wiesz... Czy wiesz, kogo wyrzucasz? — ciska w końcu w prawą stronę, gdzie Żaboklicki wisi uczepiony jego ramienia, jak gończy pies ucha odyń- ca. Żaboklicki wściekle rzuca okiem za siebie: „Sły- szeli." ; Kolumb i Jerzy są tuż. : — A czy pan wie?... Czy wiesz... —brutalizuje sta- nowczo — kto cię wyprowadza... ., Obaj mocujący się intelektualiści znikają na zakrę- cie schodów. — Rien ne va plvs... — dobiega głos krupiera z sali rulety. ^^uż na trzeci dzień Alina z matką wróciły do białego, martwego domu w ogrodzie. O znalezieniu innego mieszkania na stałe nie było mowy. Wytłu- maczyły sobie, że jeśli dotychczas gestapo nie wró- ciło do willi na Mokotowie, nie ma właściwie powo- du do specjalnych obaw. Zadecydowały o tym już wieczorem (wystarczył wyraz twarzy goszczącej ich przez te dwa dni osoby, gdy otwarła im drzwi po raz trzeci). Padał deszcz, przemieszany z pierwszym śniegiem. Pobielone ścieżki ogrodu majaczyły nieprzyjemnie. Kobiety bezszelestnie stąpały po wilgotnej ziemi. Gdy w pewnej chwili Alina obejrzała się na mat- kę, spostrzegła dopiero, że obie, bo i ona sama, stą- pają na palcach. Rozgniewana na siebie, powiedziała coś głośno i przestraszyła się tak bardzo swego gło- su, że aż przystanęła. Miała już włożyć klucz do drzwi, gdy ogarnął ją lęk, jak przed otwarciem groźnej klatki. „Przecież mogą być" — przemknęło przez głowę. „Za późno na domysły, nie strasz matki" — gromiła się w myślach i swobodnie, z trzaskiem przekręciła klucz w zamku. Szybko szukała kontaktu. Światło. Na wieszaku pozostawiony płaszcz Jerzego, jak wi- sielec. Drzwi skrzypią nieprzyjemnie. Odezwała się do matki, lecz nie mogła utrzymać głosu do końca zdania i zeszła do szeptu. Taką przerażającą ciszę słyszała tylko w ciemnościach dziecinnego pokoju. — Czekaj, zrobię zaciemnienie — powiedziała do matki, choć ta nie miała zamiaru zapalać światła. — Już — bąknęła. — No, już... — krzyknęła rap- tem, przestraszona brakiem jakiegokolwiek ruchu poza sobą. Cicho strzelił kontakt. Rozejrzały się po pokoju. Wszystko stało na miejscu. — Widzisz, niepotrzebnie uciekałyśmy — podeszła do matki i objęła ją przez plecy. Wyczuła, jak drży. — Przecież nie ma nikogo... nikogo — szepnęła opa- nowując się z trudem. Jęły udawać, że rozgospodarowują się, ale łapały się co chwilę na momentach czujnego znieruchomienia. Nie miały nic do jedzenia. — Chodźmy do kuchni! — rzuciła Alina. „Dobrze, że mnie nie zostawia samej" — pomyślała matka. Przyniosły kawałek kartkowego chleba. W momen- cie gdy idąca przodem pani Wanda stanęła raptem bez ruchu, z. głową uniesioną w kierunku schodów, Alina nie wytrzymała i śmiejąc się głośno, histe- rycznie, tupocząc po schodach pobiegła na górę. Z trudem, z zaciśniętymi zębami, dobiegła do tam- tych drzwi. Otwarła je i uciekła od progu. Zamknę- ła drzwi do pokoju na dole i stanęła w rogu, jakby ścigana, przyciskając je ciałem, broniąc przed czyimś naporem. ; „Dom jest pusty, a skoro dotychczas nie powrócili, to i nie wrócą..." Położyły się razem, na jednym tapczanie. Pół nocy zeszło im na udawaniu snu. Wzajemne uspokajanie sztucznie zrytmizowanym, długim oddechem dopro- wadziły do takiej perfekcji, że każda zaczęła wie- rzyć, że czuwa nad snem drugiej. Dopiero mrucze- nie motoru od strony wychodzącego na ulicę okna wstrzymało im oddech. Smużka światła przesunęła się po ich szeroko otwartych oczach, musnęła leżącą na biurku książkę, której jedną stronę Alina „czy- ,tała" przez dwie godziny, zanim się położyły, i wreszcie zastygła na stole, na nadkruszonym bo- chenku, jak rzucony przez malarza w martwej na- turze punkt światła. — Cicho — szepnęła Alina, choć matka się nawet nie poruszyła. Światło drgnęło, powoli zsunęło się na ścianę, znikło. Alina chwilę jeszcze siedziała na- słuchając, nagle przypadła do matki i zakładając sobie jej ramię na szyję tak, by odgrodzić się od świata, zaczęła spazmatycznie szlochać, jak małe, skrzywdzone dziecko. — Nie odbijano delegata Rządu? Nie odbijano. Nie odbijano Grota? Nie odbijano. Nie odbijano jeszcze całego stada ważnych. Ale Szare Szeregi swego Czarnego pod Arsenałem odbiły? Odbiły. I mówię —ci, że gdyby żył Zośka i gdyby Zygmunt był jego kumplem, tobyśmy Zygmunta odbili. Kolumb umilkł wyczerpany długim przemówieniem. — Junosza mówi... — Pierdolę to, co mówi Junosza, słyszysz, pierdolę. Czarny Olo wzruszył ramionami. Kolumb od czasu tej historii z jego Baśką chodził trochę na wariac- kich papierach. Nowy patrzył na swoje palce, jakby szukał na nich jeszcze plam od smaru z wczoraj- szego przeglądu wozu, zamelinowanego w małej do- rożkarskiej stajni na Woli. Siedzieli ciasno przy sobie na niewielkiej kanapie. Prócz niej, poza jednym stołkiem, pokój Czarnego Ola nie posiadał mebli służących wypoczynkowi. Odprawa, jaką w niewiadomych celach zarządził major Junosza, jakoś się opóźniała. Jerzy milczał. Godzinę temu pożegnał Alinę. „Jakże ona tam wytrzyma?" — pomyślał o przeraźliwym domu, w którym pozostaje. Znów brakowało Zyg- munta. Ten lokale wynajdywał spod ziemi. „Cho- ciażby ten mój... dla rodziny Kolumba" — wspo- mniał moment wprowadzenia Aliny i jak podcięty batem wdzięczności usiłował skierować myśli ku Zygmuntowi. „Więc zostawiam ją tam, choć z góry wiadomo, że jeśli przyjdą, to po mnie, a jeśli po mnie, to żonę zabiorą z miejsca. Wróciłbym już dziś — uspra- wiedliwiał się przed sobą — ale przecież nie mo- gę..." Spojrzał z nagłym przestrachem na kolegów. „Nie mogę nie z uwagi na gestapo, bo żaden z wziętych nie sypnie, nie mogę ze względu na nich..." W pamięci mignęła mu twarz nieznajomego, wobec którego składał zeznania o klęsce radiostacji. „Jes- tem... byłem — poprawił się panicznie w myślach — podejrzany. Nie wierzą, nie wierzyli — poprawił się znowu — w możliwość takiego ocalenia." — Jakoś się robi, cholera, ciasno— to głos Czarne- go Ola. Jerzy przywołuje się do porządku. — Mój uniwerek też się sypie. Wczoraj wzięli z mieszkania profesora. Dzwonek do drzwi. — Junosza — mruknął Olo zrywając się. Słyszeli otwieranie drzwi. Jakieś ciche słowa. Tu- pot. W progu staje Czarny Olo. Otwiera usta i jakby się bał coś im powiedzieć, rzuca się nagle na stoją- cego najbliżej Jerzego, łapie go w ramiona i stęka: — Zygmunt, cholera jasna, jest... Jest... W progu staje Junosza. Kiwa potakująco głową. Mi- jają minuty dokładnych wypytywań i radosnych zamilknięć, bezsensownych okrzyków. W pewnej chwili Junosza, patrząc w oczy Jerzego, mówi zna- cząco: — Załatwione. Poznańska załatwiona —' dodaje —E wybaczającym uśmiechem. — Zygmunt miał 14 — Kolumbowie wszystkie papiery w innej skrytce. Dopiero na trzeci dzień Junosza zaprowadził z wi- zytą „delegację" — Jerzego i Kolumba. Wiedzieli, że Zygmunt został wykradziony z więziennego szpi- tala, wyjechał stamtąd wozem patronackim pod stertą kapusty przysłanej poza właściwym progra- mem pomocy dla więźniów, a przeto nie przyjętej i odesłanej z powrotem. Cała historia, prawdziwa przecież, skoro do niego idą, zdawała się być dziw- nym wymysłem. Wiadomość, że leżał w gorączce, że ma wybite na pierwszym śledztwie jedno oko, była wręcz uspoka- jająca przez swą wiarygodność, która zdawała się rozciągać aż na aferę dziwnej ucieczki. — Żebyście go wtedy widzieli — mówił major, jesz- cze teraz, na ulicy, zamykając oczy, jakby chciał chronić wzrok od przerażającego widoku. Zygmunt leżał w prywatnym mieszkaniu któregoś z lekarzy, bodaj dyrektora szpitala, mieszczącym się na piętrze skrzydła dużego budynku. Wczorajsza nieprzytomna radość i dzisiejszy niepo- kój Jerzego ustąpiły miejsca lękowi. Z dużym zmie- szaniem przestąpił próg pokoju. Kolumb rzucił się do rąk leżącego i stanął nagle z dłońmi uniesionymi ku górze, jak człowiek, który poparzył sobie palce. Obrzękłe, ogromne sińce po- twornej dłoni Zygmunta. Martwe, nieruchome oko pod bandażami. Jerzemu zdawało się, że patrzy na niego. Tylko na niego. Junosza poprawił mu po- duszkę, poklepywał ją dłonią z dala od zmasakro- wanej głowy, gładził, jakby była żywą, jedyną zdro- wą częścią organizmu. Wyciągnął „Biuletyn" i spo- strzegłszy, że zapomniał o jego kalectwie, mruknął zmieszany: — Przynieśliśmy, żeby ci przeczytać. A tu „Rzecz- pospolita" — położył drugi druczek. Wiedzieli, że Zygmuntowi nie wolno mówić — ma zmasakrowane usta. Jerzy drewnianym głosem odczytał komunikat. Je- den, drugi. — Czytaj dalej — ponaglił Kolumb, jakby tłuma- czył spojrzenie Zygmunta. 3^0 Na uroczystość zaprzysiężenia Dywizji Berlinga w Moskwie przybyli przedstawiciele wojska czechosło- •t?'c wackiego oraz attache de Gaulle'a, natomiast uchy- lili się od udziału w niej reprezentanci Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Ileż wzorowej lo- jalności wobec Polski, ileż niedwuznacznej pod ad- resem Sowietów wymowy ma to dyplomatyczne po- sunięcie naszych wielkich zachodnich aliantów. — Dosyć! — to Kolumb, szeptem. Zygmunt ma oko zamknięte. Jerzy kiwa głową, bezszelestnie składa gazetkę, ale gdy podnosi wzrok, natyka się znów na nieruchome spojrzenie jednego oka. — I co? — szepce Zygmunt. Jerzy nie wie, o co on pyta. Ale ciężki powolny ruch warg tamtego wprawia go w niezrozumiałe, pełne litości nad nim i nad sobą podniecenie. — Co? Może to, że to wszystko, co my robimy, nie ma żadnego sensu, Zygmuś? — spieszcza nagle jego unię, jak mamusia. Zawstydzony, mówi spiesznie: — Bo mnie się widzi, że — uderza ręką w płachet- kę pisma — to są bzdury. Zygmunt robi jakiś ruch głową, jakby przeczył. Okiem wskazuje Kolumbowi na uchylone drzwi do sąsiedniego pokoju, w którym przed chwilą zniknął Junosza. „Zamknąć" — domyśla się Kolumb i idzie na pal- cach w tamtą stronę. Ujmując za klamkę widzi skierowane w drzwi spoj- rzenie jakiegoś nieznajomego człowieka. Obok niego oparta o poręcz fotela laska. Kolumb uspokaja się widząc obok Junoszę. Nieznajomy czyni przeczący ruch głową. Kolumb nie był z Jerzym na spotkaniu z Goetlem wracającym z Katynia, nie poznaje więc kulawego, poważnego pana, lecz gest tamtego jest na tyle rozkazujący, że chłopak puszcza klamkę. Drzwi pozostają lekko nie domknięte. Kolumb obra- ca się w kierunku chorego. 211 XXVI erzy to gestapowiec — słyszała w uszach głos tej kobiety o łagodnym, uważnym spojrzeniu, jakie często mają ludzie noszący szkła. To Kolumb dał jej adres nieszczęśliwej żony Jasia, komendanta stacji, z krótkim poleceniem dostarcze- nia jakiegoś listu. — Już lepiej jeździć po mieście niż czekać w tym. martwym domu. Choć Kolumb tłumaczył, że obecnie mieszkanie jest już bezpieczne, dobrze rozumiał sa- mopoczucie jej i matki. „Jerzy to gestapowiec, zobaczy pani jeszcze dziś..." — popędziły ją przypomniane słowa. Gdzieś zniknął czas, w którym podejrzenie rzucone na człowieka mogło dziwić. Ale przerażało zawsze. I teraz też. „Zobaczy pani dziś jeszcze. Ma wyrok..." Potykając się na bruku bocznej praskiej uliczki gna- ła do zajmowanego od wczoraj przez Jerzego miesz- kania. Dziś przysłał adres. Jak to dobrze, że choć przysłał adres... Biegła po wydeptanych schodach. Otworzyła jej jakaś jejmość w fartuchu. — Pan Jerzy? Moment, w którym lustrowała ją krytycznie wzro- kiem. „Za późno!" — przemknęło jej przez myśl, zanim nareszcie słowo: „Tam", i gest nie uczesanej głowy w stronę drzwi w ciemnym korytarzyku upewniły ją, że zdążyła. Stał przy oknie. Widziała, jak na jej widok ogarnia go radość. Oczy, uśmiech, gest rąk. Była już przy nim, blisko. — Słuchaj — wysunęła mu się z objęcia i zamiast potrzebnych, ludzkich słów rzuciła ostrzeżenie. Jerzy zaśmiał się sztucznie. Usiadł na zasłanym ko- cem łóżku. Naraz zerwał się i boleśnie ściskając jej ramię zaszeptał gwałtownie: — Jak powiedziała? Jak powiedziała? Podbiegł do gwoździa, na którym wisiał jego płaszcz. ^ Nagle zatrzymał się z namysłem. 212 — Alina — powiedział wolno. — Alina — powtó- rzył, jakby wypoczywał wymawiając jej imię. — Słuchaj, zejdź na dół. Na roku Targowej jest ka- wiarnia. Poczekaj na mnie godzinę. — Cofnęła się na próg nie odrywając od niego wzroku. Potakiwał głową każdemu jej krokowi wstecz. — Może będą wcześniej — powiedział uciekając oczami. „Zaraz przyjdzie Kolumb. Kiedy się umawiał, był jakiś dziwny. Zaraz przyjdzie Kolumb. Właściwie, czemu wygnałem Alinę? Tak, trzeba było ją zosta- wić, żeby mój przyjaciel, który przyjdzie tu wyko- nać na mnie wyrok, zastał u mnie, w kawalerskim pokoju, swoją żonę. Zaraz przyjdzie. Co się ze mną dzieje? Przecież to krzyk histerycznej baby — to, co przyniosła mi Alina. Przejmuję się. Krzyk histe- rycznej baby... Ktoś idzie po schodach. Idzie. Nie, to w piecu tak huczy. Skąd oni mają węgiel? Taki lokal mi przepada. I jeszcze wczoraj nikt nie znał adresu. Alina? Jest przecież żoną Kolumba. Ona nie może w to wierzyć, nikt nie może w to wierzyć..." — Proszę. „Powiedziałem normalnie" — uspokoił się Jerzy l^ ruszył z wyciągniętą ręką naprzeciw Kolumba. Przytrzymał mu kurczowo dłoń przy powitaniu. Puścił nagle, Kolumb sięgnął do kieszeni. — Co ci jest? — spytał patrząc uważnie. Wyjął pa- pierosy. „Jest sam" — uspokoił się Jerzy i nagle nie wy- trzymał. Podszedł do przyjaciela i jednym prześliź- nięciem obu dłoni zrewidował go błyskawicznie. — Nie masz komina? — wyszeptał pytająco i nagle wyrzucił z siebie w gwałtownym, szeptanym jakimś krzyku: — Przecież mam wyrok. Alina mnie ostrzegła... — Wyrok? — cofnął się Kolumb, siadając na łóżku. — A skąd ona... — chciał zapytać, skąd Alina wie, ale umilkł, a Jerzy w jakimś szoku absolutnego oczyszczenia, odczytawszy to pytanie tak: „Skąd ona wzięła się tu, u ciebie?", odpowiedział odważ- nie: — Była u mnie. Tak. To stało się jeszcze przed wsy- pą radiostacji. — Co? — Kolumb był okrutny. — Stachu, myśmy się...' Stachu, ona by ci to sama powiedziała... Jeszcze dwa bełkotliwe zdania i Kolumb zrozumiał. Zbył rewelację kiwnięciem głowy. — Skąd ona wie? — dopytywał się teraz, chcąc mieć jakiś obraz sytuacji. Ale Jerzy, oszołomiony przeżytym przerażeniem, przejęty rozgrzeszającą obojętnością przyjaciela, upartym bełkotem wracał do sprawy swego związku z Aliną. — Ona jest moją siostrą... — wzruszył ramionami Kolumb. Świat zwalił się na Jerzego. Z dna upodlenia, z groź- by idiotycznego a bliskiego śmierci posądzenia wy- rwał się nagle głośnym, szalonym śmiechem. — Kolumb, Kolumb — całował przyjaciela. — Ko- lumb! Kolumb poklepywał go po ramionach. — Słuchaj no — zahamował go nagle. — A może ja rzeczywiście przyszedłem z wyrokiem? Jerzy oprzytomniał. — Czy ktoś od nas by uwierzył? — Nikt by nie uwierzył, ale każdy by wykonał. I wykona, jak będzie rozkaz. ' — Nie kpij. — Nie kpię. Patrzyli przez moment na siebie. Jerzy odwrócił wzrok. Zaczął jakieś zdanie, ale zaraz zbladł, przy- garbił się. Nie mógł przecież mówić, teraz o tym, że on i Alina to na zawsze, że są... ,,Przecież cokolwiek bym powiedział, będzie to wy- glądało, że proszę o litość, że przypominam mu, że- broni mnie ona, jego siostra." Jeszcze cień pół- uśmiechu: „Siostra", powtórzył w myślach i pod- niósł oczy na przyjaciela. — Więc co? Wykonałbyś? Kolumb skinął głową. Brwi miał ściągnięte w na- myśle. — Pierwsza rzecz, nie wpuszczać nikogo... — Dobrze sam wiem — przerwał mu w pół zdania Jerzy. — Zaraz osobiście melduję się przez Junoszę do Starego. To te bałwany z łączności tak mnie 214 urządziły... Kolumb odczekał chwilę. — Czy wiesz, że ta hiena została aresztowana wte- dy, w lokalu, w chwilę po naszym wyjściu? Jerzy szarpał się po pokoju jak osaczony. ; . — Słuchaj... — wycharczał nagle, jakby się dusił. — Ja ci tylko mówię, żebyś wiedział. — Jurek — podszedł raptem do niego — uspokój się. Ty w ogóle jesteś roztrzęsiony jak... Czy tam wtedy naprawdę „. mogła być Baśka? Czemu ja jej nie widziałem? Tak, pierwsza rzecz nie wpuszczać nikogo. — Nie mogę tego mówić gospodyni. Zresztą, prze- cież ona wchodzi i wychodzi, ludzie się tu kręcą. Nikt nie ma tego adresu... — urwał, by nie dodać: „poza tobą". Byłaby to znów prośba. — Adres dałem Junoszy. Dziś mnie prosił. Napraw- dę uspokój się. — Chodźmy stąd. O której dałeś adres? — Około południa. Jerzy spojrzał na ciemność za oknem i nagle sięgnął po kurtkę. — Chodźmy stąd. — Dokąd? — Tu na rogu, w cukierni, czeka Alina. — Gdzie będziesz nocował? Nie mów zresztą. — Ko- lumb uśmiechnął się krzywo i zaczął ściągać swój płaszcz. — Co robisz? — Włóż to. Daj mi twoją kurtkę. Przecież ci mówi- łem, że żaden z nas w to nie uwierzy. Rozkazu nie było, więc mogę robić, co mi się podoba... — Wciąg- nął charakterystyczną kurtkę Jerzego z futrzanym kołnierzem. — Żadnemu z nas zresztą takiej roboty nie dadzą, a z obcym, wiesz, jak to jest. Na począ- tek charakterystyka postaci, szczegóły: ubrany w kurtkę brązową z szarym futrzanym kołnierzem... Jerzy szamotał się z przyciasnym płaszczem przy- jaciela. — Idź pierwszy! — rzucił Kolumb na schodach. Jerzy skinął głową. Był już w bramie, gdy zrozu- miał naraz, że skoro mieliby ,,robić" go ludzie nie- znajomi, to równie dobrze nie znaliby Kolumba. „Szczupły, ubrany w kurtkę brązową z futrzanym kołnierzem" — powtórzył w myślach i-obrócił się. 215 Kolumb, szczupły, z głową wciągniętą w ramiona, z postawiSBym szarym kołnierzem, schodził ze scho- dów. ;" „Brat" — pomyślał. I nie myślał o tym, że Alina jest jego,siostrą. To był jego brat. XXVII ladzwonił po raz drugi. Ktoś był w domu, bez żadnych wątpliwości. Nim zbliżył się do drzwi, obszedł go dookoła i usłyszał głosy. Uderzył pięścią. Czyjeś szybkie kroki wstrzymał raptem jakiś na- mysł. Ale ten ktoś stał najwyraźniej z drugiej stro- ny. Starszy przodownik Sysek podnosił już rękę, by zastukać ponownie, gdy drzwi uchyliły się z wolna. Rozprostował zaciśniętą w kułak dłoń i — nieprze- pisowo, dwoma palcami — zasalutował stukając ob- casami. „Dziewczyna klasa — przemknęło mu przez głowę. — I nawet wcale nie wygląda" — zanie- pokoił się nieco, czy otrzymane informacje są praw- dziwe. Ale szwagier Syska, Kazimierz, z którym już od ro- ku dzielili się dochodami, nie mylił się nigdy. Upew- niony tą myślą przodownik zapytał: „Czy można?" — i stanowczo wkroczył do hallu. Wychodził po kwadransie. Był uśmiechnięty i oj- cowski. ' — Niech pani wierzy, że jestem szczery Polak i nie biorę grosza. Taniej niż za pięćdziesiąt tysięcy ka- pusiowi gęby nie zatkam. A więc do jutra. Dopadła brata jeszcze przed południem. Kolumb za- gryzł usta. — O której on się z tobą umówił? No, o której przyjdzie po pieniądze? — Powiedział: „W samo południe." — Muszę dziś jeszcze złapać Jerzego — zadecydował i spojrzał na nią pytająco. Rumieniec powoli ogar- niał policzki, zdawał się spływać aż na trójkątną 216 bródkę. „Ładną mam siostrę" — pomyślał Kolumb i uśmiechnął się jakoś smutnie.Alina przecząco! po- kręciła głową. , - , — Nie wiem. Powiedział, że mnie zawiadomi. ,• — Ale tam chyba nie wrócił? ; Kolumb pozostawił ich oboje w skromnej kawiarni na Ząbkowskiej. Przypomniał sobie marsz po nie oświetlonych schodach w kurtce Jerzego i wstrząs- nął nim dreszcz. Zdał sobie sprawę, że pyta głupio: Jerzy z pewnością nie wróci do lokalu znanego ko- mukolwiek z nich. — Po coś ty powiedział, że gdybyś dostał rozkaz, tobyś wykonał taki wyrok? — szepnęła odwracając twarz. —— Bobym wykonał — mruknął. „Do władz na tego granatowego nie pójdę, będą ciągnąć tygodniami..." — usprawiedliwiał w myślach swoją decyzję, całko- wicie zarazem świadomy, że niezależnie od tych, przecież wystarczających, racji, nie chce po prostu ujawniać swego pochodzenia, nawet wobec wł-dz konspiracyjnych. „Z Jerzym załatwimy to w gadzi- nę" — uspokajał swój rosnący niepokój. O znale- zieniu innego lokalu na mieszkanie dla kobiet nie było mowy. Przecież próbowali po wsypie radio- stacji i nawet tam, gdzie ludzie szli na ryzyko, spra- wa tego paragrafu osadzała ich gotowość. — Więc tam nie wrócił, ale gdzie go zostawiłaś? No, gdzie się pożegnaliście? Alina odwróciła oczy. — Tam go nie ma. — Wiem przecież — rzucił gniewnie, myśląc, że ona mówi o praskim mieszkaniu Jerzego. — Tam gdzie się pożegnaliśmy, jego i tak nie ma— powtórzyła jakby broniąc jakiejś tajemnicy. — Ale gdzie to było? — atakował pragnąc złapać jakiś ślad dotyczący bodaj dzielnicy miasta. Przecież tylu znajomych mieli wspólnych. Można byłoby za- cząć go szukać. — Może trzeba będzie uciekać? Wyprowadzić się z rana? — uchylała się od odpowiedzi. Nie powie mu. Nie powie nawet bratu, że Jerzy odprowadził ją aż do domu, że był tam przez całą noc. Ci szaleń- cy znajdą w tym jeszcze jeden dowód przeciw nie- mu: w poczuciu własnego bezpieczeństwa w stosun- 217 ku do gestapo wraca na „spalony" lokal. Uśmiech- nęła się z gorzką tęsknotą do wspomnienia nocy, w czasie której wciąż, za każdym idącym z ulicy od- głosem, żegnała go ostatecznie. — Ja naprawdę nie wiem, dokąd poszedł. Gdzie mieszka — poprawiła się szybko. Wyszedł jeszcze o zmroku. Sam wiedział najlepiej, co znaczyłoby wykrycie jego pobytu w lokalu, gdzie sypnęła się radiostacja. Kolumb przebiegł myślami adresy wspólnych zna- jomych. ,,A może powiedzieć Olowi i spróbować ra- zem z nim? Ale Olo nie nadaje się do samodziel- nych skoków. Gotów z miejsca meldować Junoszy. Niby właściwie przez Osieckiego z naszego komisa- riatu dałoby się tego granatowego szmalcownika za- łatwić." Ledwo pomyślał, uczuł dreszcz, że „ich" . policjant miałby znać tę jego tajemnicę. „Żeby Zyg- munt był na chodzie... Nie, nie ma co, muszę zna- leźć Jerzego." — Wracaj do matki i powiedz, że wszystko będzie w porządku, niech się nic nie boi. — My się nie boimy... — szepnęła Alina tak jakoś, że serce mu się ścisnęło. — Idź, głupia! — zgromił ją serdecznie, jakby wy- raziła zgodę na coś przeraźliwego, i nagle objąwszy ją za szyję, pocałował. — Idź do domu — powiedział i uczuł jakiś skurcz serca po słowie „dom". Jeździł całe popołudnie. Odwiedził najpierw dwa znajome mieszkania na Mokotowie. Potem obwie- szonym tramwajem, pełnym zdenerwowanych ludzi, dostał się na Wolę szukając mieszkania znanego mu gimnazjalnego profesora Jerzego. Rykszą pognał na dawny lokal-,,skrzynkę", w której urzędowała nie- ustraszona staruszka i uchodźcy z Zamojszczyzny. Staruszka przestraszyła się nie na żarty. — To zaginął? Zginął? Co się stało? Już na schodach kręcąca się bezradnie pamięć pod- sunęła mu Żaboklickiego. Ale gdzie on mieszka? Rykszarz twierdził, że nim znajdą biuro adresowe, będzie już zamknięte. — Górala za pośpiech — odpowiedział Kolumb, nie- t pewny, czy ma w kieszeni bodaj setkę. Jerzy parę godzin błąkał się po ulicach. Potem sie- dział w kawiarni i na serwetkach zbieranych po wszystkich stolikach pisał jakiś memoriał-odwołanie w swojej sprawie, całkowicie pewien, że robi to bez sensu i daremnie. W pewnej chwili, wsunąwszy do kieszeni zwitek bibułek, zdał sobie sprawę, że nie może spisanych skrzętnie adresów i pseudonimów nosić przy sobie. Spalił po jednej, kartkę za kartką, na popielniczce. „Więc kryję się przed przyjaciółmi, przed braćmi, którzy nie uwierzą nigdy w moją zdradę, ale którzy może za kwadrans wykonają na mnie wyrok, bo taki dostaną rozkaz? A ja sam... Meldowałem Juno- szy o Poznańskiej, gdzie skonfiskowaliśmy przecież jakieś straszne, hańbiące dokumenty — bo władza. Jesteśmy wierni. Ale komu? Już nie sobie, skoro gotowi jesteśmy iść wbrew własnemu sumieniu. Wbrew. Przecież własne sumienie oddaliśmy w ad- ministrację im, «górze». Nie dość, że za nas myślą, że nami politykują... Czy można komuś oddać su- mienie?" — Co? poderwał się przestraszony. Kelner robił mu wymówki za zaśmiecenie popiołem serwety. Wyszedł na ulicę. „Pójdę do Fukiego" — wspomniał profesora, u któ- rego robił maturę w roku trzydziestym dziewiątym. Nocował tam dwukrotnie. Skośnooki polonista miał jakieś kontakty z „Drogą" i dwukrotnie odbywały się u niego zebrania. Nim zawędrował na Wolę, zaczęło zmierzchać. Fuki przywitał go życzliwie. — Był tu jakiś twój kolega. Taki szczupły, brunet. Szukał cię bardzo zdenerwowany. — Kolumb? — zapytał Jerzy i nagle olśniło go przypomnienie: „Kolumb był tu na jednym z ze- brań zespołów «Prawdy i Narodu" i «Drogi». Zna t ten adres." — Kolumb — powtórzył już twierdząco i uścisnął dłoń profesora, cofając się od progu. „Znają i ten lokal. Śmierć, po której trudno zapła- kać, taka śmierć, taka śmierć" — bełkotały myśli. Oszołomiło go wspomnienie staruszki na „skrzynce". — Przecież znają, wszyscy znają — powtórzył zre- zygnowany. Biegiem umykał do tramwajowego przystanku. Wróci na Mokotów. Będzie bliżej Aliny... „Był i tu" — stwierdził w mieszkaniu rodziców ko- legi, który w trzydziestym dziewiątym poszedł na Węgry. Stał chwilę zamyślony przed bramą, wresz- cie, ponaglony myślą, że mieszkanie może być ob- serwowane, pomaszerował szybko Puławską. Bez- myślnie wsiadł do pierwszego z brzegu tramwaju. Dopiero numer mijanej siedemnastki naprowadził go na jakąś decyzję. Na następnym przystanku wy- siadł i przeszedłszy na drugą stronę ulicy czekał na tramwaj. Pojedzie do nich. Wprost do Junoszy. Za- melduje się: ,,Słyszałem, że zapadł na mnie wyrok. Jestem niewinny. Absolutnie niewinny. Ale mel- duję się na rozkaz. Przecież..." Zadzwonił w umówiony sposób. Cisza. Jeszcze raz. Pukał. Nikogo. Przecież na ogół zawsze ktoś był w mieszkaniu. „Wrócę przed godziną policyjną — postanowił i w tym momencie zmroziło go straszne podejrzenie: — Ewakuowali mieszkanie. Uznawszy za zdrajcę, opuś- cili znane mi punkty. Więc będą mnie ścigać i kryć się równocześnie przede mną..." Stał przez chwilę na chodniku, patrząc w ziemię. Spłoszyły go jakieś kroki. Ruszył przed siebie. Nie wiedział, zamyślony, gdzie idzie. Mógł zginąć gdzie- kolwiek — nie wolno mu było tylko we własnym domu. Tym potwierdziłby sens wyroku. „Czy wtedy już nie wszystko jedno?" Stał przed domem Zygmunta. „Czy Kolumb tu jesz- cze mieszka? A Zygmunt czy nie przeniósł się już ze szpitala? Wszystko jedno, będzie chyba jego mat- ka, niech im powie, że byłem, niech wiedzą, że ich szukam, że się nie boję..." Nacisnął dzwonek. Trzaśniecie dalekich drzwi w mieszkaniu przyjął jak głos uniewinnienia. Matka Zygmunta bez słowa usunęła się z progu. „Nic nie wie" — ucieszył się i przywitał ze starą kobietą z tak wylewną serdecznością, że bąknęła ze smutnym uśmiechem: „Dziękuję", sądząc, że gratu- luje jej po prostu z powodu powrotu Zygmunta. 220 — Staszka jeszcze nie ma — poinformowała go otwierając przed nim drzwi pokoju Zygmunta. „Aha, więc tamten leży w szpitalu, a Kolumb wróci na noc, powiedziała przecież «jeszcze»." „A może u Junoszów nie było nikogo?" —-zaczynał się łudzić. Wziął z półki jakąś książkę nie patrząc na tytuł, otworzył na którejś stronie. Usiadł na tapczanie, nie wiedząc, co trzyma przed sobą, i udawał, że czyta. „Przecież to Ogniem i mieczem" — spostrzegł po chwili, nim jeszcze odwrócił kartkę. Spojrzał na ze- garek. Siedział już pół godziny. Nazwisko Skrzetus- kiego rozpoczynało bodaj pierwszy wiersz strony. Umysł miał tak idealnie impregnowany lękiem, że nie przepuszczał niczego, co nie było tą sprawą. Wstał z tapczanu usłyszawszy dzwonek u drzwi. „Przecież tu w mieszkaniu nic nie będzie, nic się tu nie stanie..." — zaciskał dłonie, aż boleśnie czuł paznokcie. Trzaśniecie drzwiami, szybkie kroki po schodach. W progu staje Kolumb. — Jurek! — woła i oddycha z ulgą. — Cały dzień za tobą ganiam! — dodaje. Jerzy trzyma rękę przyjaciela i uśmiecha się wstyd- liwie. „Znaczy, że jeszcze nic, że nic..." — myśli. — Teraz komendę obejmuję ja — szepnął skręcając w furtkę martwej teraz i groźnej willi. Było po je- denastej. Policjant miał być „w samo południe". „Śmieszna była ta rodzinna godzina" — pomyślał Jerzy po jej upływie, w chwili gdy szarpnął nimi dzwonek. Alina spojrzała na niego i powoli poszła do drzwi. Kolumb przesiadł się na tapczan. — Pamiętasz, co mówiłem? — zapytał jeszcze Je- rzy. Siedział nieco na ukos od uchylonych drzwi do hallu. Policjant nie mógł go spostrzec, dopóki nie stanął w progu. Usłyszeli głośne stąpanie wysokich butów. • W drzwiach ukazał się granatowy mundur. — Proszę — głos Aliny. Policjant zatrzymał się w progu. — Dzień dobry panu — głos Jerzego brzmiał życzli- wie i spokojnie. Zdezorientowany gość ttózynil;; krok naprzód. 221 — Proszę usiąść — Jerzy wskazał stojący na boku fotel. Policjant obrócił się w tył i w tym momencie ujrzał siedzącego Kolumba i usłyszał cichy trzask zamyka- nych drzwi. — Proszę usiąść — powtórzył Jerzy spokojnie. Wszystko w nim dygotało. Uważał na ręce poli- cjanta. — Chcemy omówić pana warunki... — Ja... — Chwileczkę. Niech pan ręce trzyma na kolanach. Czy pan zna skrót KWP? Kierownictwo Walki Pod- ziemnej? Jest pan obywatelem polskim, prawda? Otóż do władz KWP wpłynęła informacja, że trudni się pan szantażowaniem. Chwileczkę: ręce prosiłem trzymać na kolanach. Szantażowaniem obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Jak pan zapew- ne wie, chwileczkę, kolaboracja bywa karana suro- wo. Spokój! — krzyknął nagle chowając ręce pod biurko. Policjant dusił się. Na twarz wystąpił mu pot. Ręka wróciła na kolana. — Zaraz udzielę panu głosu — rzucił uspokajająco Jerzy, dziękując spojrzeniem Kolumbowi, że nawet nie drgnął. — Otóż w tym wypadku władze postanowiły — mó- wił głosem coraz cichszym — zostawić panu pewną szansę rehabilitacji. Będzie się pan opiekował obu . żydowskimi rodzinami, do których zwrócił się pan ostatnio z pewnymi propozycjami finansowymi. W wypadku jeśli spadnie którejkolwiek z tych osób włos z głowy... — Jerzy zawiesił głos. — Stasiu, bądź uprzejmy pana oswobodzić — rzucił do Ko- lumba. — Rączki pozostają na kolanach — pouczył przodownika, w chwili gdy Kolumb podnosił się z tapczanu. Stojąc już z tyłu za nim, Kolumb spostrzegł, że grube ramiona policjanta drżą jak w febrze. — Proszę się nie bać — mruknął jak dentysta i po- chylił się odpinając nową żółtą kaburę pistoletu. — Właściwie otrzymał pan już, panie przodowniku, pewien wyrok: wyrok chłosty. Proszę być spokoj- 222 nym: chcemy być w porządku wobec naszych władz, ale bardzo nie lubimy tej brudnej roboty. Umawia- my się z panem po dżentelmeńsku... — W głosie Je- rzego grały jakieś nowe nutki. Siedział już spokoj- nie, rozprężony z napięcia chwil, kiedy tamten sięg- nąć mógł po broń. — A więc po dżentelmeńsku. Umówimy się, że otrzymał pan dwadzieścia batów, prawda? A bić nie będziemy. Jeśli by pan kiedyś miał jeszcze do czynienia z kolegami — gdyby się coś stało tym rodzinom, wie pan? — którzy by wy- konywali ten następny wyrok — poważniejszy, ro- . zumie pan? — to gdyby pytali, powie pan, że pan od nas tę zaliczkę otrzymał. Zgoda? 'Policjant gorliwie kilka razy opuścił głowę w nie- mym potakiwaniu. — No, to właściwie skończyliśmy, kolego — Jerzy spojrzał pytająco na Kolumba. Twarz policjanta zaczęła odzyskiwać normalną bar- wę. Wstał. Usiadł z powrotem spiesznie, przeprasza- jąc Jerzego wzrokiem, że nie spytał o pozwolenie. Nagle Jerzy drgnął. Przed domem najwyraźniej za- hamował samochód. Złapał spojrzenie Kolumba w kierunku okna. Parę sekund trwała cisza. — Wyjrzyj — skinął głową na Kolumba, usiłując odzyskać spokój. Słyszał kroki przyjaciela w korytarzu. Otwieranie drzwi. Cisza. Kroki. „Wraca powoli" — cieszył się już z góry. —— Ciężarówka naprzeciwko- „A więc interesy Kosiorka" — pomyślał Jerzy i uśmiechnął się z ulgą. Tymczasem policjant, ujrzawszy tę chwilę zamie- szania, odzyskał jakby siły. Patrząc pokornie na Je- rzego poprosił, że chciałby coś wytłumaczyć. — Sprawa została zbadana, to do nas nie należy — uciął chłopak krótko. — Ale mnie zaaresztują, panowie — zaczął stękać posterunkowy. — Może pan wyjąć chusteczkę — poradził Jerzy patrząc na ręce policjanta, wciąż przyklejone do kolan. — Panowie, mnie za ten pistolet zaaresztują — stę- kał tamten pokornie. Siedząc na krześle przebierał nogami w wyglansowanych butach, jak chłopiec, 333 któremu w publicznym miejscu zachciało się siusiu. — Czy to znaczy, że prosi pan o. zwrot pistoletu?— zgorszył się Jerzy. — Tej nędznej „siódemki"? —dołożył Kolumb. — Na przyszłość proszę chodzić z bronią przepisową. Bo jeśli -będziemy się jeszcze musieli do pana faty- gować, a nie będzie pan miał przyzwoitej „dziewiąt- ki", to przedtem, nim damy w czapę, dostanie pan po mordzie — kończy mocnym akcentem. — A teraz żegnamy. Aby nie do widzenia. A żeby pan nie sądził, żeśmy pana nabrali — Jerzy wstał zza biurka — oto nasz mandat. — Rozpiął marynar- kę ukazując zatknięty za pasek od spodni swój pistolet. „Niechże tylko Kolumb nie wyciąga swej broni — zdążył pomyśleć — bo ten zacznie uciekać albo na- robi krzyku..." Ale Kolumb klepał się tylko znacząco po wypukło- ści opiętej na brzuchu marynarki. W korytarzu Jerzy ujął policjanta pod ramię i zbli- żył usta do jego ucha: — A na wypadek, gdyby się panu wydawało, że po- trafi pan coś załatwić w gestapo, to przypominam, że ja tu mieszkam. Gestapo wzięło wszystkich, a mnie zostawili: zrozumiał pan? Jedna tylko rada: słuchać!- Pchnął go kolanem w zad i zatrzasnął drzwi. Gdy się odwrócił, wpadł prosto w szeroko otwarte ramiona Kolumba. — No co, wykonałbyś? — zapytał Jerzy poważnie- jąc. — Jakby był rozkaz... — wystękał Kolumb, z męką odwracając oczy. XXVIII o północy brakowało kwadransa. Dębowy, ubrany tylko w spodnie i jakąś dziwaczną pąsową 224 koszulę, kończył swój popis choreograficzny. Było gorąco. Liryk o jastrzębim profilu, u którego odby- wał się sylwester, nie pożałował węgla, kupowane- go workami od zamorusanych czternastoletnich we- teranów akcji kolejowych na linii praskiej. Nie na- kręcony gramofon przerabiał modnego przed wrześ- niem fokstrota na coś dziwnie jękliwego. Poeta i re- daktor groźnym gestem z parkietu powstrzymał Czarnego Ola, który pragnął zdopingować sprężynę. Zwalniał ruchy i budzący radosny rechot taniec brzucha przeinaczał na jakieś konwulsje bólu i szlo- chu. — Karol, nie marudź! — zapiszczała w stronę Dębo- wego zmęczonym głosem Niteczka, talizman zespo- łu „Prawdy i Narodu". Partyzanckie oddziały ugru- powania, które stanowiło fundament polityczny „Prawdy i Narodu", śpiewały piosenkę o niej skom- ponowaną przez niego. Siedziała teraz na tapczanie, pijana jak wszyscy, oparta o ramię Kolumba, który pochylony w drugą stronę, chwytał słowa Jerzego szeptane mu w ucho: — Ona jest taka Matka Boska ichniej świątobliwej konspiracji, ale żyje z Karolem, nie rób dywersji, koniu! Kolumb wysłuchał, skinął głową, wstał, odmaszero- wał dwa kroki i nagle, zwróciwszy się ku zdziwio- nej dziewczynie, zaśpiewał zwrotkę „jej" piosenki: Po powrocie ofiaruję ci w mej manierce cud: rybkę ze słonych wód lub korale z mej krwi. Wyczerpany gramofon zamilkł, a Dębowy, nie znu- żony tańcem, przeszedł w rytm marsza: A jeśli bzy będą, to bzów mi przynieś kiść, I tylko mnie nie całuj, i nie broń, nie broń iść... — podjął własną piosenkę. Szarpnęła nimi niby po- budka. Góra postawił odwrócony kieliszek w do- niczce z kaktusem, autor dramatu o świętym Fran- ciszku i świetny skrzydłowy drużyny piłkarskiej z kabotyńskim szlochem jął najpierw ściągać pas od ' spodni, potem, już maszerując w miejscu w rytm piosenki, przewiązywać go sobie przez ramię na kształt oficerskiej koalicyjki. . ^; A jeśli będzie jesień, to kalin kiść mi daj, I tylko mnie nie całuj, i nie broń iść za kraj... „Święty Franciszek", z przewieszonym przez ramię paskiem, wysforował się na czoło. Dyktował rytm ręką, maszerując wokół pokoju. Liryk o jastrzębim profilu, jak zawodowy adiutant, był już obok niego. — Prowadzi Dywersja! — zaryczał w jego stronę Dębowy. — W bój prowadzi Dywersja — powtórzył z pijackim uporem, nie plącząc jednak rytmu. Jerzy poderwał Kolumba. Dołączyli. Twoje okno w czerwieni doniczek w dalekiej małej uliczce. Widzę nawet szybki łzawe, twój policzek, a ja nie chcę, miła moja, wolę bić się... „Święty Franciszek" zwrócił się błazeńsko do Dębo- wego: A ja nie chcę. Nitko moja, wolę bić się... A ja nie chcę, Hanko moja, wolę bić się... — odpowiedział Dębowy tamtemu. Teraz obaj, pchnięci pijackim natchnieniem, wskazali sobie Je- rzego i chóralnie podjęli: A ja nie chcę, Alu moja, wolę bić się... Dębowy wskazał na kulawego liryka. Wszyscy, jak na musztrze, obrócili się ku niemu: A ja nie chcę, Jadziu moja, wcale bić się... Głos Dębowego wybił się nad inne owym: „wcale". Zagłuszył go ryk śmiechu. Roześmiany Jerzy na- potkał nagle szklany wzrok Kolumba: chłopak po- ruszał ustami, jakby chciał się roześmiać czy coś po- wiedzieć. — Co? — zapytał Jerzy, "w — Ty myślisz, że ja ci wierzyłem, żeś widział Baś- kę? — seplenił Kolumb czyniąc rękami ruchy, jak- by pływał w ciężkiej, nie do rozgarnięcia wodzie.— Wtedy, w „Marlenie". Tak naprawdę to ja nigdy —nie wierzyłem, że ona żyje. Jak już jesteś na liście, to cię nie ma, bracie... — zapłakał nagle pijackim < szlochem. Niteczka siedziała naprzeciwko nich na tapczanie. Patrzyła na Kolumba szeroko otwartymi oczami, w których zdziwienie stawało się zachwytem. Ktoś nakręcił patefon. — Zatańczysz ze mną? — przyszła do niego pokor- nie. Jerzy odwrócił się. — Żytomierz padł już ostatecznie, dziś słuchałem — wykrzykiwał pod oknem Góra do Czarnego Ola. Mała szatynka, która na krok nie opuszczała Góry, była przy nich. .— Dziś słuchałem — powtórzył Góra. Niespodziewanie prędkie skojarzenie: słuchał... ra- dio... radiostacja, przeniosło Jerzego w dawne prze- rażenie. Za nim kręciła się zgrana płyta. „Ocalałem właściwie przede wszystkim dzięki temu, że po naszej wsypało się ciurkiem w ciągu tygodnia sześć radiostacji. Ale chociaż dowiedzieli się, że to jakaś nowa ekipa Abwehry, przeszkolona w Wied- niu według nowych metod nasłuchu, tak nas zjada, mój wyrok pozostawał aktualny jeszcze chyba przez tydzień. Junosza w końcu sam przyznał, że wyglą- dało to wszystko na czyjąś ciemną inspirację, bo sam Stary był do tego stopnia przeciwny, że nie wydał żadnych rozkazów..." — Za dziesięć minut! — zawołał Góra. — A ten rok przyniesie rozstrzygnięcie. W Charkowie odbył się już pierwszy proces zbrodniarzy hitlerowskich. Pro- ces, słyszysz, bracie! Trzech ich było i trzy czapy... — zaśmiał się przez pijacką chrypkę. — Zamiano- wano już dowódców operacji inwazyjnej w Euro- pie... Jerzy obejrzał się gwałtownie na drzwi. Nie wie- dzieć czemu, przypomniało mu się wystąpienie ku- lawego działacza Delegatury, opowiadającego na , „katyńskim" zebraniu literatów o operacji desanto- ' wej z powietrza. Nagle stanęła mu w oczach scena przy łóżku Zygmunta i tamten, w głębi drugiego po- koju... Szybko podszedł do okna. Stanął tam obejmując ra- mieniem Ola. — Za pięć minut będzie czterdziesty czwarty —• konstatował Góra. — Czy wiesz, że za dzień czy dwa będzie na granicy Polski? — zwrócił się ku Je- rzemu z palcem wymierzonym w jego pierś. Gramofon rzęził teraz rumbę. „Święty Franciszek" tańczył ją w oryginale. — Jak na Jamajce — porykiwał trzymając w lewej ręce kieliszek. — Rum „Jamajka" wyrabia Kulas! — Widocznie zawartość kieliszka stanowił bimber domowej produkcji. Ale liryk o jastrzębim profilu nie słyszał niczego. Dokonywał ewolucji tanecznych o wiele bardziej niż „franciszkańskie" skompliko- wanych. W ramionach miał Niteczkę. Dziewczyna wykręcała głowę w stronę Kolumba, który wychy- lał właśnie pełną szklankę. — Rum „Jamajka"! — to krzyczy „Święty Franci- szek". — „I korale z mej krwi" — to liryk o jastrzębim ^profilu. — Za pięć minut wybije dwunasta — to Góra spod okna. — Czy ty rozumiesz, co tu do nas idzie ze Wschodu? Jaka potęga? I z czym? Kto to wie? Co, no kto? — nalegał z pijackim uporem. „Zrehabilitowany — myślał Jerzy. — Jestem zre- habilitowany. Tyle zdobyłem. Jakże jestem sam. Nie to, że nie ma Aliny, bo pilnuje chorej matki. Jaki sam wśród nich. Czy jestem znowu w szere- gu?" „Panie Redaktorze. Mocno dziwię się, że Pański tygodnik udziela łamów takiej Rynsztokowej Kre- aturze, zawodowemu tajniakowi sowiecko-ubow- skiemu jak ten Bratny! Przecież bandyta ten od początku 1945 roku ściśle współdziałał z sowiec- kim NKWD — hasał po Warszawie z sowieckim pistoletem w kieszeni wtedy, kiedy inni AK-owcy, maltretowani w kazamatach ubowskich przez ban- dytów typu Różański, znikali z tego świata, wte- dy, kiedy generał Okulicz * i inni siedzieli w Mos- kwie na Łubiance i czekali na swój koniec. Taka Kanalia Rynsztokowa, ten zwyrodniały karzeł; z bandycko wysuniętą szczęką, taki Bandyta z udo- wodnioną współpracą z sowieckim okupantem (z ciągle aktualnym wyrokiem wydanym na tę kanalię przez tamto podziemie), obecnie pozosta- jący na ścisłym utrzymaniu tzw. władzy ludowej... Panie Redaktorze — w ilu wodach musi Pan myć rękę po podaniu jej takiej Kanalii!" •^Anonim. Jakąż potęgę „krytycyzmu" ^wyzwala w jego autorze świadomość, że pozostanie nie roz- poznany! Ile wiedzy przynosi anonim jego adresa- towi na temat „możliwego" wizerunku jego osoby! Jak ukonkretnia świadomość, że pisarz ma milio- * Autor anonimu miał na myśli chyba gen. Okulic- kiego. oe>o<><><><><>o-!><>oo<><>^o<>^<><>oo<><>^^ .•-v— -.r ^ ny sędziów. Wśród nich i takich. Mogę sobie wy- obrazić, że na niektórych kolegów taka świado- mość działać może paraliżująco. Tacy piszą więc o powstańcach styczniowych, o dramacie miłos- nym docenta X i trzecim nieszczęśliwym małżeń- stwie Sabiny... Ale ja kocham swego Anonima. Ile razy rzuca na moją książkę swój wszędzie obecny cień ro- dzimej ciemnoty i zadufanego kłamstwa, czuję się nobilitowany jego furiacką nienawiścią. Przecież go przestraszyłem, skoro pluje tak nieprzytomnie, przecież się boi, sikoro krzyczy na tak wysokim tonie. Powołuje się na „nie wykonany wyrok ówczes- nego podziemia". Był taki. Czy Anonim zna go z trzeciego tomu „Kolumbów", w którym o tym pisałem, czy może sam był autorem owego „wy- roku", przysłanego mi do redakcji Pokolenia, pis- ma zrodzonego z idei, by pogodzić jakoś z impor- towanym w tragicznych warunkach socjalizmem bodaj część inteligenckiej młodzieży akowskiej. Wyszło tego pisma zaledwie sześć numerów. Mam w prywatnym archiwum skonfiskowany w piątym numerze artykuł „Rachunek Bezpieki". Gdy go odczytuję, przestaję się dziwić, że mimo owego „wyroku", załączonego do podania o po- zwolenie na broń, nigdy takiego zezwolenia nie dostałem i „wyrokujący" mogliby mnie zabić, do- konując egzekucji nogą od krzesła w redakcji, w której siedziałem przeważnie sam jak palec w malutkim pokoiku na Saskiej Kępie... No, ale nie rozrzewniaj się, Bratny. Skoro przywołałeś awego Anonima, to z nim pogadaj. ...Przyzwyczaiłem się, że co się ruszę, rozlega się miarowe ujadanie. No cóż, polska droga pol- skiego pisarza przez rodzime opłotki. I niech już tak będzie do końca. Nie odłożę pielgrzymiego ki- ja i nie będę się nim oganiał. Trzeba iść dalej. Pozuję na samotnego wędrowca, ale przecież nie samo ujadanie towarzyszy mojej drodze"... 00000000000000000000000000000000000000 3.st"! .'SS. Fragment nowej książki Romana Bratnego „Roz- mowa. z Anonimem", która ukaże się nakładem Wydawnictwa MON w 1988 roku. K^^-oO^- • , •..-O.. .<•.---:. . /^. Rrlated la Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Wanszaiwa 1988 r. Wydanie XXI Nakład 79650+350 egz. Objętość 10.50 arfc; wyd.,,:>v 13,0 arie. drrik. Papier offsetowy III Iti 70 g., format 82X104/32. Oddano do sfcłatlu w majiu.i0< 1986 r. Druh ukońcasono w Icwietniti 1988 r. Wojskowe Zakłady Graficzne im. A. Zawadzide- ^o w Warszawie. Żarn. nr 9129. Cena t. I/III zł 1290.— K-28 •,n"^.