Robert Boolt Misja Część pierwsza 1 Rodrigo Mendoza miał czternaście lat, kiedy w 1725 r. łódź jego ojca, Alvara, zobaczono w pierwszym brzasku unoszącą się na wodach zatoki w Kadyksie. Jedno wiosło utknęło między stępką a ławeczką, a na dnie poniewierała się pusta butelka po winie. Alvaro spadł w gnuśne wody zatoki podczas przeładunku. Kilka worków zboża nadal czekało na transport, więc Cesare Matius, kierujący przeładunkiem umieścił je we własnej łodzi i powiosłował w stronę oczekującego statku "Grosso". Na pytanie, gdzie jest Alvaro, wzruszył ramionami i wskazał wody zatoki. Poszedł do domu Mendozy, zastukał w drzwi i zdjął kapelusz, kiedy mówił Rodrigowi, że jego ojciec nie żyje. Osierocony chłopak cofnął się do środka i po chwili wyszedł prowadząc ze sobą trzyletniego brata, Philippa. Następnie udał się nad zatokę, by starannie obejrzeć łódź ojcowską. Kazał bratu zająć się zabawą, sam zaś przyjął krótkie cygaro, którym poczęstował go Cesare, i wysłuchał, co ten miał mu do powiedzenia. - Współczuję ci z powodu śmierci ojca. - Dziękuję. - Łódź jest teraz twoja - ciągnął Cesare, zakreślając w powietrzu łuk swoim cygarem. - To prawda - odparł chłopak. - Oczywiście nie poradzisz sobie z nią. - Spróbuję. - Kto będzie pilnował Philippa? - Ja. - Posłuchaj, postanowiłem dać ci dziesięć dineros za łódź wraz z koncesją. - Jest warta dwadzieścia. - Nic podobnego. Powiedzmy dwanaście. Mendoza spojrzał w dół na łódź, a potem do góry na "Grosso", trzymasztowy awizowiec zakotwiczony w porcie. - Czy przeładował całe zboże, zanim wypadł z łodzi? - Dokończyłem za niego - wyjaśnił Cesare. - Całą robotę? - Ostatnią partię. - Dziękuję - odparł Mendoza. - Dobrze wiedzieć, że kiedy wody zatoki zabierają właściciela łodzi, nie zapomina się o nim. - I spojrzał w bok. Doszedł do wniosku, że Cesare musi wypłacić mu pełną należność. Mendoza odciągnął brata od zabawy kamykami. - Muszę mieć trochę czasu, żeby pomyśleć o śmierci ojca. - Jasne. Mendoza kupił kawałek sera, trochę chleba, flaszkę mleka i wino. Kiedy odgrodził się już drzwiami od panującego na zewnątrz upału i znalazł się w domu, za który ojciec płacił tygodniowo, oddał mleko, a także połowę chleba i sera Philippowi. Odmówił modlitwę za zmarłych, a następnie usadowił się przy ścianie i patrzył w okno, kiedy Philippo jadł chleb z serem, i potem, kiedy młodszy brat położył się na boku i zasnął. Ściany pociemniały, a okno pojaśniało od gwiazd, ale Mendoza nie przestał rozmyślać. Nie kochał ojca. Matka, Katarzyna, była zupełnie inna, ale śmierć zabrała ją, kiedy wydawała na świat Philippa. Od tego czasu ojciec nie zwracał najmniejszej uwagi na swoich dwóch synów, a ukojenia szukał w butelce. Wszystkie uczucia Mendozy skierowały się ku młodszemu bratu, otuliły dziecko, a i Philippo uwielbiał swego brata i patrzył na niego jak na ostateczny autorytet. Teraz, kiedy ojciec nie żył, Rodrigo mógł wprawdzie zostać z Philipem i zarabiać na życie przeładunkiem, lecz oznaczałoby to, że jego brat wyrósłby na człowieka niewykształconego jak on sam. Jedyne wyjście to zostawić dziecko u sióstr w San Fernando, a samemu spróbować sił po drugiej stronie oceanu. Postanowił zobaczyć się następnego dnia z matką przełożoną. Wziął flaszkę wina i ułożył się na twardym jak kamień posłaniu, naciągając na siebie płócienne worki, z sercem pełnym przygnębienia. Może najlepiej byłoby zająć się przeładunkiem. Zapewniłoby to im obu jako tako dostatnie życie. Ale następnego ranka udał się do przytułku w San Fernando. - Pytanie tylko, czy możesz sobie na to pozwolić? Niestety, pobieramy tutaj opłaty - oznajmiła matka przełożona. - Jaki masz zawód? Czemu nie powiedzieć, że jestem synem arystokraty mieszkającego tam na wzgórzach? - przemknęło mu przez głowę. Wtedy to, że nie umie czytać, nie miałoby najmniejszego znaczenia. Ale matka powiedziała mu, że kłamstwo jest złą rzeczą; prowadzi prosto do piekła. Rzekł więc: - Zajmuję się przeładunkiem statków. Matka przełożona pochyliła głowę. Przeładunek statków! - pomyślała. - O Boże! - Bierzemy piętnaście dineros rocznie - wyjaśniła. Twarz Mendozy zastygła. Liczył, że weźmie dwadzieścia dineros za łódź. W ten sposób zostanie mu pięć dineros na rozpoczęcie nowego życia za morzem. Skinął głową. - Czy mieści się w tym wszystko? - Przecież powiedziałam. Piętnaście dineros. - Dostarczę te pieniądze jutro. - Skąd je weźmiesz? - To moja sprawa. - Gdzie mamy umieścić Philippa, jeśli nie będzie cię stać na piętnaście dineros rocznie? - Nie ma nikogo. Może zostać ogrodnikiem w klasztorze. Matka przełożona powstrzymała uśmiech. Oto młodość! Cały świat wydaje się im prostą ścieżką. Pochyliła się do przodu. - A co z tobą? - Chcę ruszyć za morze. - Ach za morze! - pomyślała. - To chyba zupełnie inna sprawa. - Masz jakieś plany? - zapytała. Mendoza skinął; pieniądze za łódź zabezpieczały mu widoki na przyszłość. Tego samego dnia, po powrocie do wsi odszukał Cesare, który zaproponował mu czternaście dineros za łódź. - Nie - odparł Mendoza. - Dwadzieścia. Widząc stanowczą minę Mendozy Cesare oznajmił: - Szesnaście. Mendoza potrząsnął głową. - Dwadzieścia. Cesare wzniósł ramiona do góry i odszedł. Ale wieczorem wrócił i oznajmił: - Posłuchaj, długo się nad tym wszystkim zastanawiałem. Jesteś sierotą i nie masz co ze sobą zrobić. Moja cena wynosi teraz siedemnaście. Oto ręka. Mendoza zignorował wyciągniętą do niego dłoń. - Cena wynosi dwadzieścia. Cesare rzucił wiązankę przekleństw i poszedł do domu, trzaskając za sobą drzwiami. Następnego ranka, kiedy wszyscy jeszcze spali, znowu zjawił się, by porozmawiać z Mendozą. - Posłuchaj, oto moja ostateczna propozycja. Jeśli nie zgodzisz się na nią, wycofam wszystkie poprzednie. Osiemnaście. Mendoza rzekł: - Dwadzieścia. Cesare poddał się. Mendoza wziął pieniądze, zawinął pięć dineros w strzęp płótna i ciasno się nim opasał, a następnie wziął pozostałe piętnaście Dineros i zaprowadził Philippa do sierocińca. - Bóg z tobą, Philippo - rzekł i pocałował brata na pożegnanie. Philippo zrozumiał wszystko, ale dziecko płakało przez cały dzień i całą noc i biło głową o ściany tak, że nawet stare kamienie klasztoru nie pozostały obojętne. Mendoza spakował w domu mały tobołek, rozejrzał się dokoła i zamknął za sobą drzwi. Zszedł do portu. Stały tam trzy trójmasztowe awizowce wyruszające właśnie do Ameryki Południowej: "Grosso" do Hawany. "Nuestra Sen~ora de Pilar" do Caracas. "Conception" do Buenos Aires. Usiadł na molo i patrzył na łódki kursujące między nabrzeżem a statkami. O trzeciej przyjechał wielki powóz. Wysiedli z niego mężczyzna, dwie damy oraz młodzieniec i z trudem, korzystając z pomocy, usadowili się w szalupie. Woźnica i jeden z marynarzy załadowali dwa wielkie kufry i na rozkaz bosmana wszyscy marynarze ujęli wiosła i szalupa popłynęła w kierunku "Conception". Po południu starsi pasażerowie powozu wrócili, ale bez młodzieńca. Jedna z kobiet była zalana łzami, a mężczyzna pocieszał ją, kiedy wsiadali z powrotem do powozu i odjeżdżali. Mendoza owinął swoją kromkę chleba i czekał. O siódmej długa szalupa z "Conception" dostarczyła z powrotem młodzieńca na nabrzeże i Mendoza poszedł za nim. Młodzieniec pomaszerował z ponurą miną do miasta i usiadł w jadłodajni na otwartym powietrzu, a następnie zrzucił na ziemię filiżankę z kawą; był bliski łez. - Proszę - powiedział Mendoza i podsunął mu inną filiżankę. - Dziękuję - rzekł młodzieniec. - "Conception", prawda, se~nor? - Tak. - Mówiono mi, że to dobry statek. - Okropny. Brudny. - Naprawdę? - To moja pierwsza podróż. - Ach, se~nor, doskonale rozumiem. - Pewnie masz za sobą nie jeden taki rejs? - Nie na pokładzie "Conception", se~nor. Na wielu innych. - Nie do końca mijało się to z prawdą. Pływał na wycieczki na drugą stronę zatoki Kadyks. - Czy byłeś kiedy w Buenos Aires? - Nie, se~nor. - W Buenos Aires mam być wspólnikiem w interesach mojego stryjecznego dziadka. - Ach, se~nor, musisz więc mieć tęgą głowę do rachunków. - Niestety nie. I dwie inne osoby będą dzieliły ze mną kabinę. - Tego należało oczekiwać, se~nor. - To prawda. - Czy masz se~nor, ochotę na jeszcze jedną filiżankę? - NIe, dziękuję. - Młodzieniec był wdzięczny, że ktoś o niego dba. Zapytał: - Masz rodzinę w Kadyksie? - Tylko brata, se~nor. Jest pod dobrą opieką. - Nie mam służącego na tę podróż. - Naprawdę, se~nor? - Czy dałbyś się namówić na to, żeby popłynąć jako mój służący do Buenos Aires? - Nie, se~nor. - Dlaczego? - Nie mam pieniędzy na powrót. - Opłacę twój powrót. - Rozumiem, ale ile to wyniesie, proszę mi wybaczyć? - Mógłbym dać ci dwumiesięczną zapłatę. - To brzmi bardzo kusząco, se~nor. - Cztery dineros plus dwa dineros jako dwumiesięczna zapłata. - Ale kapitan może nie znaleźć miejsca dla służącego, se~nor. - Sam powiem mu o tym w imieniu dziadka. Następnego dnia wypłynęli z Kadyksu. Ostatnie, co zobaczył Mendoza, to widok pięknej wieży przytułku w San Fernando oraz Cesare wiosłującego w łodzi jego zmarłego ojca. Powolne kołysanie statku sprawiło, że Mendoza dostał choroby morskiej, ale wykonywał posłusznie rozkazy kapitana, oficerów, bosmana, podoficerów, zwykłych majtków, a także swojego młodego pana i nigdy się nie skarżył. Uważnie przyglądał się nawigatorowi, podążając spojrzeniem za wzrokiem tamtego, patrzył na łopoczące skraje żagli albo na błądzące prądy oceaniczne. Tylko milczący i zamknięty w sobie nawigator wiedział, gdzie się znajdują. Tydzień po tygodniu Mendoza czekał, aż marynarze zjedzą swoje porcje, zanim sam dostawał kawałek solonej wieprzowiny i garść sucharów. Sypiał wśród cuchnących łańcuchów kotwicznych. W miarę upływu dni marynarze mieli coraz bardziej wynędzniałe twarze. Na Wyspach Kanaryjskich na pokładzie pojawił się chłopiec okrętowy imieniem Salvador. Miał około piętnastu lat i niechlujny wygląd. Rozejrzał się dokoła i doszedł do wniosku, że pod nim jest tylko Mendoza, tak więc kiedy miał do wykonania jakąś plugawą robotę, wołał Mendozę i kazał mu się do niej zabierać. Kiedy wpłynęli w tropiki, kapitan pozwolił obu chłopcom spać na pokładzie dziobowym. Pewnej upalnej nocy Mendoza otworzył oczy i zobaczył powoli obracające się gwiazdy, a o stopę od swojej twarzy - zdumioną twarz Salvadora. Salvador uśmiechnął się niemądrze i cofnął rękę, którą trzymał na pasie Mendozy w miejscu, gdzie ten ukrył swoje pieniądze. Mendoza zacisnął rękę wokół karku Salvadora i przewinął się na swojego przeciwnika. Marynarz z nocnej wachty przybiegł, żeby popatrzeć, bo walka między dwoma chłopcami to zawsze lepsze niż nic. TArzali się po pokładzie. Salvador wrzeszczał i klął, natomiast Mendoza walczył ze ściśniętymi zębami. Jego twarz znalazła się w pobliżu gardła przeciwnika, który na chwilę znieruchomiał, a potem zawył. Mendoza, schwytany w krzepkie ramiona marynarza, miotał się ile sił. - Jezus Maryja! - warknął marynarz i odrzucił go od siebie. Mendoza odzyskał swobodę ruchów i natychmiast runął znowu na Salvadora. Marynarze chwycili chłopaka i wylali na niego parę wiader słonej wody. Dopiero kiedy prawie się utopił, zrezygnował. Marynarze roześmieli się niepewnie. - Matko Boska, kto by pomyślał, że ma w sobie takiego diabła! Po tym incydencie Salvador omijał Mendozę z daleka. Mendoza miał wreszcie święty spokój. Ale także nikt nie odnosił się do niego po przyjacielsku. Nawigator oznajmił, że Montevideo jest już przed nimi i cała załoga była na masztach, kiedy Mendoza zobaczył w końcu blade szczyty górskie wynurzające się z szarego morza. Przed nimi było Buenos Aires. Popłynęli wzdłuż nabrzeża, a potem rzucili na brzeg szeroki trap. Młody panicz zapłacił Mendozie, obdarzył go skinieniem głowy i uśmiechem i udał się na brzeg, gdzie zniknął wraz ze swoimi dwoma kuframi w towarzystwie stryja ojca i ładnej kuzyneczki. Cała trójka wsiadła do powozu i tyle ich Mendoza widział. Obróciwszy się z powrotem w stronę morza zobaczył, jak w oddali przesuwają się powoli jakieś dziwne okręty zdążające w stronę przeciwległego brzegu zatoki. Wypatrzył tam port i cztery czy pięć statków stojących na kotwicy. - Co to jest? - zapytał marynarza. - Colonia del Sacramento. - A te okręty? - Do transportu niewolników. Pod koniec dnia, kiedy oficerowie i załoga otrzymali wypłatę i pozwolono im wejść na ląd, także Mendoza zszedł wreszcie po trapie i ruszył do miasta. Błądząc bez celu trafił na publiczny plac, który zapewniał cień dzięki zwieszającym się gałęziom drzew, i zobaczył stragan, w którym sprzedawano placki nadziewane wieprzowiną. Kupił kilka i jadł je siedząc koło fontanny. Wielkie wrażenie wywarły na nim ulice i nowoczesne domy, budowle publiczne ozdobione delikatnymi ornamentami i okazałe kościoły. Te ostatnie miały w sobie coś swojskiego. Ale były tu także dziwne, wrzaskliwe i jaskrawo upierzone ptaki i słońce grzało zbyt mocno, a delikatny biały pył wzbijał się z dróg okrywając wszystko swoim całunem. Poddani królestwa Hiszpanii robili wrażenie pół żywych. Siedząc na skwerze w rozluźnionych kaftanach i rozpiętych klamrach przy spodniach, ziewali i zaczynali jakieś gesty, których nie mieli jednak siły dokończyć. Była tam także grupa tubylców - brunatnooliwkowych, muskularnych i ubranych w łachmany - drzemiących w cieniu kościoła. Przyglądał się im uważnie, ale odwzajemniali mu się spojrzeniami całkowicie pozbawionymi wyrazu. Wstał i podszedł do grupki Hiszpanów. - Dzień dobry, se~nores. Czy potrzebujecie chłopca do pracy? - Nie. - Może więc znacie, se~nores, kogoś, kto potrzebuje? - Nie. - Obrzucili go przelotnymi spojrzeniami od góry do dołu, a następnie odwrócili się tyłem. Wśród rozćwierkanych gałęzi drzew zaczął tężeć mrok. W pobliżu ktoś grał na gitarze. Mendoza usiadł koło fontanny. Przechodził tamtędy oficer ze statku w towarzystwie mężczyzny koło czterdziestki, o twarzy pokrytej bliznami. Ujrzawszy siedzącego Mendozę, powiedział: - Tutaj masz tego chłopaka, jeśli wystarczy ci chłopak. - Tak, wystarczy. Oficer skinął na Mendozę. - To mój przyjaciel, Palacio. - Dobry wieczór, se~nor Palacio. - Ile masz lat? - Czternaście. - Poradzisz sobie z łodzią? - Radzi sobie z łodzią - oznajmił oficer. - Potrzebny mi ktoś, kto popłynąłby barką do Asunci~on. - Asunci~on - odparł Mendoza. - Rozumiem. - To dwieście mil w górę rzeki. Proponuję pół dinero. - Cały dinero, se~nor - odparł Mendoza. Mężczyzna roześmiał się. - Niech będzie cały dinero! BArka nazywa się "Flores". Biegnij teraz do portu i powiedz kapitanowi, że to ja cię przysłałem. Kapitan okazał się srogim starym mężczyzną, który raczył ledwie burknąć, kiedy Mendoza się przedstawił. W ciągu całej wyprawy nie wypowiedział ani jednego zbędnego słowa. Barka miała dziewięćdziesiąt stóp długości, duży żagiel rozprzowy, po cztery wiosła z każdej strony i wyładowana była towarami żelaznymi z Madrytu. Czternastu tubylców podnosiło żagiel i opuszczało go, kiedy wiatr zmieniał kierunek. Kiedy wypłynęli, Mendoza zajął miejsce przy sterze. Kapitan przyglądał mu się przez jakiś czas, a potem, zadowolony, że nowy daje sobie radę ze sterowaniem, usiadł i wpatrywał się nie widzącym spojrzeniem w meandry wody. Mendoza nigdy nie widział tak szerokiego koryta. Oba brzegi porastała splątana puszcza. Wskazał na mulistą rzekę. - Duża. - Tak. Skinął w stronę błotnistej wody przepływającej obok łodzi. - Słaby prąd. - Tak. Spojrzał na złożoną z tubylców załogę. Byli pogrążeni jakby w letargu. - Co to za ludzie? - Guarani. - Guarani? Żadnej odpowiedzi. W ojczystej Hiszpanii nikt nie dbał o to, czy kapitan jeszcze żyje. Tutaj czekał na koniec swoich dni. Z głównego pokładu doszło ich parę słów. - Co to za język? - Guarani. - Czy pochodzą z tych stron? Kapitan wskazał na ogromną, niemą puszczę, która brała w swoje władanie rzekę. - Stąd? - Stamtąd. - Wskazał gdzieś daleko w górę rzeki. Mendoza przyjrzał się im. - Są głupi. - Tak. Co wieczór przybijali do brzegu w jakimś miejscu, gdzie puszcza była wyrąbana na przestrzeni mniej więcej mili, i ich oczom ukazywała się wioska skała dająca się z trzech lub czterech chat i kościoła, w otoczeniu wielkich farm, dworów i pól, na których pasło się bydło, rosła kukurydza albo założono sady. Guarani rozpalali ognisko i przyrządzali im papkę kukurydzianą i owoce, które to potrawy popijali tanim czerwonym winem. Mendoza w czasie wyprawy widział trzy takie małe miasteczka, a potem ogromna puszcza zamykała się za nimi, wdzierając się ukradkiem w wodę. Wystarczyło jedno mocne pociągnięcie wiosłami, by znaleźli się przy drzewach. Załoga Guarani wpatrywała się w puszczę i półgłosem wymieniała między sobą gardłowe dźwięki. Indianie spostrzegli, że Mendoza przygląda się im, i znowu ich twarze straciły wszelki wyraz. Po pięciu tygodniach wyraźny wzrost liczby łodzi rybackich i farm zapowiadał, że zbliżają się do Asunci~on. Wreszcie, po opłynięciu przylądka, stolica regionu la Plata ukazała się ich oczom. Utorowali sobie szlak wśród tłumu łodzi aż do nabrzeża; kapitan przycumował barkę i zniknął na brzegu. Mendoza przyglądał się guarani, a oni patrzyli apatycznie na niego, tak więc usiadł z nimi i czekał. Kapitan pojawił się znowu, rozkazał Guarani zabrać się do sprzątania łodzi i znowu zniknął. Po dłuższym czasie ukazał się Palacio, który przybył do Asunci~on drogą lądową. - Dlaczego tu tkwisz? Dotarłeś przecież na miejsce, tak czy nie? - spytał. - Si, se~nor, ale mój dinero. - Co za dinero? - Dinero, któregoś mi obiecał, panie. - Nigdy nie obiecywałem ci żadnego dinero. - Dałeś mi swoje słowo, se~nor. - Czy masz to na piśmie? - Na piśmie? Nie. Palacio pogroził mu palcem, potrząsnął głową i oznajmił: - Tyle. Widzisz? - I ruszył z powrotem do miasta, ale Mendoza nie rezygnował i poszedł za nim. - Se~nor, nie zapłaciłeś mi za moją pracę. - Szedł za nim przez plac katedralny, potem przez dwie albo trzy eleganckie ulice i w dół ciemnej alei, w kierunku starej części miasta. - Se~nor, nie zapłaciłeś mi za moją pracę. Przepraszam, se~nor... Palacio odwrócił się i rozejrzał w górę i w dół alei. Potem wciągnął Mendozę na jakiś dziedziniec i zaczął bić bezlitośnie rogową rękojeścią bicza aż chłopak prawie stracił przytomność. - Tyle. A masz! - wykrzykiwał, zadyszany. - A masz! No i co? A masz! A masz! A masz! - Poszedł sobie. Mendoza powlókł się do fontanny i obmył skaleczenia. Potem zaczął przeszukiwać ulice. Wieczorem znalazł Palacia przy kolacji w jadłodajni, siedzącego pod wysokim oknem. Wszedł do środka i zawołał: - Se~nor, nie zapłaciłeś mi za moją pracę. Przepraszam, se~nor, jeden dinero. W jadłodajni zapadło milczenie i wtedy krzyknął znowu: - Se~nor, nie zapłaciłeś mi za moją pracę. Jeden dinero, se~nor, jeden dinero. Usłyszał odgłos odsuwanych krzeseł i głosy rozbrzmiewające wśród wybuchów śmiechu. Mendoza ukrył się szybko po drugiej stronie ulicy. Patrzył, jak Palacio szuka go wzrokiem. Potem Palacio zrezygnował i wrócił do środka. Przywitał go śmiech i tupanie. Potem stopniowo wrócono do rozmów. Mendoza raz jeszcze podszedł do okna i powiedział: - Wrócę po mój dinero, se~nor. - I uciekł ile sił w nogach. Następnego ranka Mendozę, który spędził noc na placu, zbudziła krzątanina i świergot ptaków oraz Indianie, którzy przychodzili z konwiami na wodę, by przygotować się do rozpoczynającego się dnia. Nie powiedzieli ani słowa, kiedy zobaczyli go śpiącego. Nieco później jednak pojawił się Hiszpan, właściciel piekarni, i zaczął się mu przyglądać, tak więc poszedł w stronę portu. Robotnicy dokowi gramolili się sennie na burtę statku handlowego leżącego bokiem na pochylni. Ktoś piekł tortille i ryby. Mendoza kupił sobie trochę strawy i zjadł z apetytem. Wtem zauważył egzotyczną grupę mężczyzn odzianych w nader urozmaicony zestaw garderoby, w łachmany i dziwacznie pikowane spodnie. Jeden chlubił się groteskowymi ozdobami kobiecymi, brudnymi mankietami i powalanym ziemią haftowanym płaszczem; wyglądał jakby przybywał prosto z jakiegoś podupadłego dworu. Znalazło się wśród nich miejsce nawet dla dwóch Murzynów. Byli uzbrojeni w szpady, pistolety i muszkiety. Mendoza zapytał sprzedawcę tortilli: - Co to za ludzie? Jeden z robotników dokowych, który jadł bez pośpiechu tortillę, podniósł wzrok. - Najemnicy - wyjaśnił. - Lepiej trzymać się od nich z daleka. Drwią sobie z prawa. Mendoza poprawił strój i ruszył na obchód Asunci~on stukając do tylnych drzwi domów i rozpytując o pracę. Na właścicielach domów i zarządcach wywierał korzystne wrażenie. W jednym miejscu zaproponowano mu pracę lokaja, w innym pomocnika ogrodnika, ale kiedy pytał o płacę, dowiadywał się, że wynosi zaledwie jeden dinero miesięcznie. Przy pomocy patyka obliczał, ile w ten sposób zarobi w ciągu roku, i okazywało się, że to za mało, by opłacić sierociniec Philippa. Marszczył brwi w zamyśleniu i w rezultacie spędził kolejną noc na placu, nasłuchując odległego szczekania psów i kumkania żab dochodzącego od rzeki. Następnego ranka obudził go jakiś głos. Podniósł wzrok i zobaczył mężczyznę, który wyglądał, jakby zjawił się tu prosto z dworu królewskiego w starym Madrycie. - Szukasz miejsca? - Tak, se~nor. - Mendoza wstał bez pośpiechu. - Mógłbyś więc pracować dla mnie. - Tak, se~nor. - Chodź. Mendoza poszedł za nim. - Ile dostanę, se~nor? - Dwa dineros. - Za ile czasu, se~nor? - Za cztery miesiące. Kto to wie? - A jeśli chodzi o pracę, która potrwa cały rok? - Se~nor, cztery dineros za cztery miesiące pracy. A potem, se~nor, tyle samo za cały czas, kiedy będę dla ciebie pracował. - Dios, niełatwo się z tobą targować. - Tak, se~nor. I połowę teraz, a połowę, kiedy skończę. Mężczyzna zatrzymał się i jego wąskie oczy zabłysły, jakby nagle ogarnęła go chciwość. - Nie - oznajmił. - Se~nor, może w takim razie podpiszesz umowę? - Co? - i mężczyzna wybuchnął śmiechem. - A właściwie, dlaczego by nie? - Jak mam się do ciebie zwracać, se~nor? - Victorio Paramin Tiniare Lopez Lusavida y Jermano - odparł dumnie. - A teraz chodź. Mendoza wziął rzeczy mężczyzny, muszkiet, pistolety, torbę podróżną, i swój mały tobołek i poszedł za nim do spokojnego składu, gdzie koło piętnastu najemnych żołnierzy, w tym kilku Murzynów, już czekało. Ich głosy wzbijały się aż do wysokiego dachu, pod którym przelatywały ptaki. - Dzień dobry, kochasiu - powiedział jeden z Murzynów. - Witaj, Gaspachio. - Kto to? - zapytał Gaspachio. - Mój chłopiec. Z grupy rozległ się śmiech. - Victorio wziął sobie chłopca. Przyszedł przywódca, Tiberio - mężczyzna w średnim wieku, odrobinę otyły, z twarzą napuchniętą od jakiejś choroby powodującej owrzodzenie. - Czy to wszyscy ludzie, jakich udało się znaleźć? - Skąd niby mam wziąć więcej? - Ty nie zdołasz znikąd. Co to za chłopak? - Se~nor - odpowiedział Mendoza - Mendoza Jorge. - Zwracaj się do mnie proszę pana. - Proszę pana. - Ruszamy po niewolników. - Tak, proszę pana. - To sprzeczne z prawem. Mendoza był w stanie myśleć wyłącznie o piętnastu dineros rocznie, więc odpowiedział tylko: - Tak, proszę pana. Tiberio wzruszył ramionami. - No to chodź. Mendoza poprosił jednego z mężczyzn o ołówek i kawałek papieru. Victorio sporządził dokument, który Gaspachio odczytał na głos. Wyglądało na to, że jest zgodny z tym, co Victorio obiecał, więc Mendoza zawinął go w szmatę, w której trzymał swoje dineros z podróży i dźwigając torby i broń swojego nowego pana, poszedł wraz z resztą nad rzekę. Zauważył, że prawie wszyscy mieszkańcy miasta wyraźnie odsuwali się od nich i odwracali tyłem. Wsiedli do dziesięciu czterdziestostopowych czółen, z których każde miało załogę składającą się z dwóch Guarani, i w zupełnej ciszy odbili od brzegu. Spoglądając do tyłu zobaczył, że nikt z całego miasta nie odwrócił się w ich stronę, by zobaczyć, jak odpływają. - Dlaczego tak się do nas odnoszą? - zapytał Murzyna, z którym znalazł się w tej samej łódce. - Dlaczego nie życzą nam pomyślnych wiatrów? - Życzą, życzą, ale nie chcą, żeby ktoś to usłyszał. - Nie rozumiem. - Jeszcze zrozumiesz. Nazywam się Gaspachio. - Ja nazywam się Mendoza. - Wiem. I tak wśród niespiesznego szmeru wioseł wyruszyli z Asunci~on na długą wyprawę w górę rzeki. Czarny handlarz niewolnikami snuł im opowieść o życiu, jakie zostawił za sobą. Mendoza słyszał już niejedną taką historię, ale żadna nie była tak mrożąca krew w żyłach jak ta i żadna nie była opowiedziana takim pogodnym tonem. A jednak ludzie śmiali się! Victorio odśpiewał pieśń o smutnych drzewach, cierpiącej dziewczynie i mężczyźnie ze złamanym sercem. Kiedy skończył, zgotowano mu owację: "Formidable!" i "Elegante!". Gaspachio powiedział: - Niestety. Wróci na madrycki bruk, jak tylko zbierze dosyć pieniędzy. Ale ja? Co ja mogę zrobić? - Ty możesz wrócić między nogi małej Magdaleny - powiedział któryś z mężczyzn. - Ona nie żyje. - Hej, Magdalena nie żyje! Jak to się stało? - Nie zapobiegłem temu. - Możesz więc klepać po tyłeczku jej synalka. - Robiłem to. Ma miły tyłeczek, ale nie tak jak tyłeczek Magdaleny - oznajmił Murzyn. - Mam tylko jej syna i tych Guarani, żeby ukoić moje cierpienie. - Gaspachio, Guarani to służba czy niewolnicy? - Lepiej zapytaj Tiberia. - Nie są niewolnikami, ale szczególnego rodzaju służbą - odparł Tiberio. Dalej w górę rzeki, gdzie las był rzadszy, przepłynęli obok zacumowanej łodzi rybackiej. Siedział w niej ksiądz jezuita z trzema Guarani, a kiedy zbliżyli się, Tiberio zawołał: "Dobry wieczór, proszę ojca". Wyglądało na to, że ani ksiądz, ani Guarani nic nie usłyszeli. Zachowywali się tak, jakby obok nich nie przepływały żadne łodzie. Kiedy Mendoza obejrzał się do tyłu, zobaczył, że nadal siedzą zastygli w nieruchomych łodziach. Potem dopłynęli do misji. Mendozie jej ogrom zaparł dech w piersi. Było tam długie molo, na którym bawiły się dzieci Guarani, dwie duże barki i cała chmara czółen. Kiedy przepływali, dzieci przestały się bawić i przyglądały się im. Pośrodku obszernego placu misji wznosił się wielki krzyż, a po obu stronach widać było rzędy domów dla Guarani. Nad wszystkim dominował zdumiewający kościół znacznie większy niż wszystkie, kościoły w Asunci~on. Zwieńczony był dziwaczną rzeźbą przedstawiającą półanioła półorła, który jakby groził, a jednocześnie okazywał sprawiedliwość. Po jednej jego stronie znajdował się obszerny magazyn i warsztaty, a po drugiej dom jezuitów, dwupiętrowy, zbudowany z kamienia. Jakiś jezuita wyszedł nad rzekę i odgonił dzieci z brzegu. Ogromne pola wyparły puszczę daleko od tego miejsca i widać było setki Guarani zajętych uprawą. Przyglądali się najemnikom płynącym głównym nurtem rzeki, a potem wracali do swojej pracy. Kiedy puszcza znowu zeszła nad rzekę, Gaspachio powiedział: - Czy widziałeś kiedyś coś takiego? - Nie - odparł Mendoza. - Muszą to być bardzo święci ludzie. - Bardzo. U nich wszyscy są wolni. Nawet Guarani. - Nawet Guarani? - Tak. Są właścicielami ziemi i całej misji. Ale wolą, żeby rządzili nimi jezuici. - Tiberio powiedział, że będziemy łapać niewolników. - To przejęzyczenie. Na terytorium portugalskim są niewolnicy, ale tutaj mamy po prostu szczególnego rodzaju służących zwanych encomiendaros. - Rozumiem. - Naprawdę? W takim razie wyjaśnij mi to. Na przykład encomiendaros nie otrzymują żadnej zapłaty. - Są więc niewolnikami. - Nie, jak już ci powiedziałem, są encomiendaros. To zupełnie coś innego i trzeba o tym pamiętać. A jednak nie płaci się im. Teraz właśnie wyruszyliśmy, żeby paru złapać. - Dokąd? - Na portugalską stronę gór, gdzie są niewolnikami. Ale kiedy przeprowadzimy ich przez góry tutaj, staną się encomiendaros. - Gdzie jest granica? - Któż to wie? Kto wie, z której strony granicy wzięli się schwytani Indianie? Tego wieczoru Mendoza powiedział cicho: - Gaspachio? - Tak? - Kto zapłaci nam za Guarani, których sprowadzimy? Zapadło długie milczenie, a następnie Gaspachio oznajmił: - Namiestnik. - Namiestnik? - Jest przywódcą plantatorów. Cicho sza. Chcę wreszcie zasnąć. Wczesnym rankiem Gaspachio odciągnął Mendozę na bok. - Widzę, że nie masz noża. - Nie mam - przyznał Mendoza. - Przyda ci się taki jak ten. Gaspachio wydobył zakrzywiony sztylet ze skórzanej pochwy. Mendoza pochylił się nad nim. - Może następnym razem. - Nie, teraz. Cztery reale. - Pochwa jest uszkodzona. - Wiem. - Trzy reale. - Niech będzie trzy. Gaspachio sprzedał mu także za jednego reala pas, na którym można zawiesić sztylet na piersi. Mendoza poczuł się jak mężczyzna. Dopłynęli do przewężenia, w miejscu, gdzie rzekę przegradzały ogromne kanciaste głazy, a z góry zwieszały się gałęzie drzew. Wyszli na brzeg, zostawiając dwóch najemników i sześciu Guarani, żeby pilnowali czółen, a sami zaczęli się wspinać. - Jak daleko jeszcze do terytorium portugalskiego, proszę pana? - To tam - Tiberio wskazał na odległe wzgórza otulone mgłą. - Ty, chłopcze - rzekł Victorio, będziesz niósł to. - Wskazał baryłkę z winem. - Pilnuj jej jak źrenicy oka. To bardzo szczególne wino. Pod koniec dnia wspinaczki baryłka ciążyła, jakby była z ołowiu. Ale Mendoza dźwigał także swój sztylet. 2 Wędrówka przez góry zajęła im cały miesiąc. Guarani nieśli muszkiety, garnki i koce. Pod koniec każdego dnia, kiedy wszyscy ułożyli się już do snu, Victorio wzywał Mendozę i żądał kubka wina albo mate. Był to pobudzający wywar, coś w rodzaju herbaty albo kawy sporządzonej z wysuszonej yerba mate. Mendoza musiał rozpalić ognisko, wymieszać napój w kubku i zanieść mu. Co rano znajdował nietknięty kubek przy legowisku Victoria. Twarz mu się ściągała, kiedy przypominał sobie, jak sporządzał napój poprzedniego wieczoru. Potem zwijał ciasno całe posłanie i zanosił je Indianom. Brał baryłkę z winem i był gotów do dalszej wędrówki przez wzgórza. - Czy polubiłeś Victoria? - zapytał Gaspachio. Mendoza milczał. - Hej, ty, do ciebie mówię. - Nie słyszałem - odparł Mendoza. - Jesteś mężczyzną ostrożnym. Po raz pierwszy nazwano go mężczyzną. Wypełniła go szczególna mieszanina lęku i radości. Miał piętnaście lat. Następnego dnia natknęli się na zdeptany kawałek ziemi z mnóstwem odcisków bosych ludzkich stóp. Mężczyźni usiedli i założyli wysokie buty, skórzane opończe sięgające ziemi, wypchane bawełną puklerze i kapelusze z szerokim rondem. - To dla ochrony przed strzałami - wyjaśnił Gaspachio. Victorio pozostał na straży obozu. Był podniecony i polecił Guarani przystąpić do budowy kolistego, wysokiego ogrodzenia z ciernistych krzaków, w którym zamknie się złapanych Indian. W ciągu pierwszych czterech dni nie zdarzyło się nic, ale wieczorem piątego Tiberio i jego oddział wrócili z czternastoma Guarani - dwunastoma mężczyznami i dwiema kobietami. Wepchnięto ich za ogrodzenie. Krążyli po swoim więzieniu, zbijali się w grupkę i szeptali do siebie kilka słów, a następnie rozdzielali się znowu i siadali w milczeniu. Jeden ze służących Guarani dał im garnek kukurydzy, ale unikał jak mógł ich wzroku. Zadowoleni z wyników łowów mężczyźni upili się, a kiedy zrobiło się ciemno, dwóch z nich wyciągnęło ładniejszą z dwóch kobiet z ogrodzenia. Tiberio zgwałcił ją wśród przekleństw i złorzeczeń, krzyczącą na całe gardło, przy akompaniamencie syczących pojękiwań i śmiechu tych, którzy czekali na swoją kolejkę. Mendoza poszedł sobie i ukrył się w poszyciu. Kiedy go wołali nie odpowiedział. Nocne niebo zaczęło zabarwiać się i czerwienieÍć, kiedy kobieta dołączyła do pozostałych niewolników. Ukryła się w kącie ogrodzenia. Dwaj Hiszpanie stanęli na straży i na mały obóz spłynął spokój. Mendoza wyszedł z dżungli. - Hej, to było dobre - powiedział jeden ze strażników i ziewnął. Tiberio i jego ludzie wychodzili jeszcze trzy razy na wyprawy do buszu, wracając najpierw z dziewięcioma niewolnikami, potem pięcioma, a wreszcie bez żadnego. Kiedy wrócili po raz ostatni, najemnik zwany Mandu miał ramię przebite długą, ostrą strzałą; oba jej końce odłamały się. Mendoza zapytał Gaspachia ochrypłym głosem: - Czy on umrze? - Zapewne. - Czy dużo ginie w ten sposób? - Oczywiście. - Czy to ich boli? Wtedy rozgniewany Gaspachio zawołał: - Hej, Mandu, boli cię? - Pewnie, boli jak wszyscy diabli. - Sam więc widzisz, że boli. - I zamilkł. Tym razem Tiberio posłał Victoria i sześciu innych ludzi, żeby kupili niewolników w portugalskim mieście Cuzerio de Oeste, odległym o dziesięć dni drogi. Cieszyli się jak uczniowie na wycieczce. Cuzerio de Oeste było małą mieściną w fałdzie terenu między górami, ukrytą wśród drzew. Mężczyźni zamieszkali w zajeździe, ale Mendozie kazano spać z końmi. Następnego dnia Victorio kupił parasol i wręczył mu, by nosił go nad nim, gdyż dzięki temu Portugalczycy będą sądzić, że mają do czynienia z hidalgiem. Obejrzał niewolników, a następnie przystąpił do targu. Targ o dwudziestu pięciu, których sobie upatrzył, trwał cały dzień - chodziło o siedemnastu mężczyzn i osiem kobiet, wszystkich bardzo młodych. Kiedy wreszcie było po wszystkim, zażądał głośno butelki wina, wypił toast na cześć swoich partnerów i podpisał się pełnym arystokratycznym nazwiskiem: Victorio Paramin Timiare Lopez Lusavida y Jermano. - Ładny mi pan Lopez - odezwał się jeden z mężczyzn. Victorio odłożył pióro i spojrzał na niego. Zapadła cisza jak makiem zasiał. - Jesteś tylko podłą świnią, Alendrasie. - Ja podłą świnią? - Tak. Alendras rozejrzał się po wszystkich, ale nikt nie chciał spojrzeć mu w oczy. - Doskonale - oznajmił. - Obrzydliwą świnią. - Bez wątpienia. - Nie, nie, sam musisz to powiedzieć. - Skoro ty sam tak twierdzisz. - Chcę usłyszeć, jak ty to mówisz. - Jestem świnią. - Podłą świnią. - Podłą świnią. - Teraz możesz odejść. Uważaj, żebym nie przyłapał cię wieczorem. Alendras odszedł i Victorio dalej pisał swoje nazwisko. Milczenie przerwała pełna zakłopotania rozmowa między Portugalczykami. Kiedy byli już sami, Mendoza zapytał Gaspachia: - Co to jest podła świnia? - Nie wiem, ale Alendras odszedł. - Był to po prostu żart. - Tak, ale przyjęty z espiritu molo. - Czy powinien był podjąć walkę? - Oczywiście. - Victorio by zwyciężył. - Z pewnością. Dobrze wie, z kim może zadrzeć. Z Tiberiem by sobie na to nie pozwolił. Zaopatrzyli się w kukurydzę i baraninę, załadowali wszystko na niewolników Guarani i ruszyli w powrotną drogę do obozu. Guarani opóźniali pochód, ale wlekli się bez jednego słowa, popędzani od czasu do czasu końcem sznura. Minęła północ zanim znowu zobaczyli Tiberia. W czasie ich nieobecności Mandu, mężczyzna zraniony strzałą, umarł. Następny miesiąc zabrał im powrót do łodzi, a dalsze pięć miesięcy minęło zanim z powrotem znaleźli się w Asunci~on. Tiberio zostawił ich na nabrzeżu i wrócił dopiero późnym wieczorem w nowym ubraniu. Miał ze sobą szereg mężczyzn. Byli uzbrojeni w muszkiety i mieli na rękawach oznakę namiestnika. Przyszli odebrać transport niewolników. Tiberio wydobył sakiewkę i na nabrzeżu wypłacił należność najemnikom. Powiedzieli mu w zamian dobranoc i po dwóch, po trzech ruszyli do miasta. Kiedy Victorio dostał swoją należność, powiedział Mendozie: "Chodź". Reszta patrzyła, jak Mendoza kroczy do miasta obładowany bagażem i parasolem Victoria. Potem spojrzeli na Tiberia, ale ten udał, że nic nie widzi. Jego interes został zakończony i on też zamierzał odejść. Na tylnym dziedzińcu swojego zajazdu Victorio powiedział: "Masz tu" i rzucił Mendozie jeden dinero. Pod mahoniową opalenizną krew odpłynęła z twarzy Mendozy. - Se~nor, za pięć miesięcy pracy jesteś mi winien pięć dineros. - Nie, jeden dinero. Dobrze się sprawowałeś. Być może znowu będę miał dla ciebie robotę. Adi~os. - Potrzebuję pięciu dineros. - Teraz już zaczynasz mnie złościć. - Proszę spojrzeć, sameś podpisał, panie. - Mendoza wydobył kartkę, a Victorio pochylił się i wziął ją z jego rąk. - Nie widzę żadnego dokumentu. - Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Mendoza odszukał Gaspachia, który zapytał: - Ale gdzie masz swój dokument? - Victorio go wziął. - Głupiec. Powinieneś jutro zanieść go do urzędu. - Nie pomożesz mi? - Nie. To sprawa między mężczyznami, która wymaga krwi. Może uda ci się z Tiberiem. Znajdziesz go u Marcii. Mendoza poszedł do Marcii. Tiberio wynurzył się z jakiegoś pokoju w środku. - Czy pamięta pan umowę, proszę pana, którą Victorio mi podpisał. - Pamiętam. Zabrał ci ją? - Tak. Czy pomożesz mi, panie? - Nic nie da się tu zrobić. - Dlaczego? - Ten papier to było wszystko. Adi~os. Mendoza zszedł do portu i wpatrywał się w wodę. Wszyscy wiedzieli, że Victorio zabrał mu dokument i zatrzymał sobie pieniądze, które należały się jemu, ale nikt nie miał zamiaru mu pomóc. To sprawa między nimi dwoma. Spojrzał w dół na płetwonogi wizerunek księżyca w wodach przystani, a następnie w górę na spokojne niebo i odmówił modlitwę do Najświętszej Maryi Panny. Ukrył swoje rzeczy do spania koło kupy gruzu, a potem zdjął buty i po cichu wszedł do zajazdu Victoria. Wyśledził, że Victorio śpi sam w wymiętym łóżku i wśliznął się do pokoju przez otwarte drzwi. Wydobył sztylet z pochwy i ukląkł przy łóżku. Następnie przytknął sztylet do szyi swojego wroga i lekko nacisnął. Victorio obudził się i drgnął. Sztylet zagłębił się trochę bardziej i Victorio poczuł że ogarnia go chłód. - Kto to? - spytał cicho. - Ja - odparł Mendoza. Victorio roześmiał się spokojnie. - Czego chcesz? - Moich pięć dineros. - Oczywiście. Widzę, że jesteś mężczyzną, z którym trzeba się liczyć. Zaraz ci je dam. I już na pół podniósł się z łóżka, kiedy ogarnięty gniewem i paniką Mendoza zadał cios, wbijając sztylet w ciało. Victorio kilkakrotnie sięgnął w stronę sztyletu, który wytrącił Mendozie z ręki, a potem padł nie wydawszy dźwięku. Mendoza był zupełnie odrętwiały. Więc to takie łatwe. Jego wróg leżał przed nim nie dając znaku życia. Z rany zaczęła sączyć się krew. Cały budynek pogrążony był w spokoju. Przypomniał sobie, że musi zabrać dokument. Nie, nie dokument, pieniądze. Świstek papieru nie jest mu teraz do niczego potrzebny. Pod poduszką znalazł portfel z trzydziestoma siedmioma dineros. Weźmie tylko pięć. Nie, nie pięć. Weźmie wszystko. Tak właśnie postąpiłby przypadkowy złodziej. Zabrał pieniądze, wyśliznął się przez okno i poszedł z powrotem do portu. Nic się nie zmieniło od chwili, kiedy opuścił nabrzeże. Odbicie księżyca było dokładnie takie samo. Spojrzał na pieniądze. Była to prawie dwuletnia opłata, ale gdyby zatrzymał wszystko, byłyby złodziejem. Tak więc odliczył pięć dineros, resztę monet wrzucił do wody, po czym położył się i zasnął. W chwilę później zaniósł sztylet nad wodę, żeby go obmyć. Potem położył się znowu. Pięć minut później zerwał się, tym razem, żeby samemu umyć się starannie zanurzywszy się w wody przystani. Kiedy teraz się położył, poczuł, że ogarnia go gorączka. Nie uda mu się zasnąć. Poczuł ulgę, kiedy nadszedł brzask i znalazł się wśród Guarani, pracowników dokowych i cieśli okrętowych, którzy nadchodzili, żeby zacząć nowy dzień. Wydawało się, że nikt nie słyszał o tym, co stało się w nocy. Przechodzący robotnicy życzyli mu pomyślnego dnia. Jednak o dziesiątej przyszła szukać go grupa ludzi z miasta. Stłoczyli się wokół niego - strażnik, Tiberio i garść mieszkańców Asunci~on. Powinienem był zjeść śniadanie - pomyślał wstając. Tiberio zapytał: - Słyszałeś, co stało się z Victoriem? - Z Victoriem? Nie, proszę pana. O co chodzi? - Ktoś go zabił - Tej nocy - dodał strażnik. - Czy masz coś z tym wspólnego? - ciągnął Tiberio. - Ja, proszę pana? Nic. - Pokaż no swoje pieniądze - rozkazał strażnik. Mendoza wykonał polecenie. - Jest tu osiem dineros - powiedział strażnik. - Tak, se~nor, a bo co? - Skąd je masz? - Przywiozłem je z Hiszpanii. - Victorio miał przy sobie ponad trzydzieści dineros, kiedy go zabito - oznajmił Tiberio. Strażnik rzekł: - A teraz pokaż swój nóż. - Nóż? Proszę - podał nóż. - Był niedawno myty. - Zawsze myję go wieczorem. Strażnik pogrążył się w myślach. - Nie widzę powodów, żeby przypuszczać, że ten chłopiec jest winny - oświadczył. - Ja też nie - przytaknął Tiberio. - Ale se~nores - zaprotestował Mendoza - był mi dłużny pięć dineros. Co mam teraz zrobić? Zabrał głos Tiberio: - Możesz się z nimi pożegnać - i poprowadził ich z powrotem do miasta. Na jego ustach pojawił się niedostrzegalny uśmiech. Wie wszystko - pomyślał Mendoza patrząc za nim. Wie, a ja zyskałem jego szacunek. To zaufany człowiek namiestnika. Jaki świat jest dziwny! Potrząsnął głową. Także jego matka wiedziała, co zrobię. Czy to odmieni jej miłość do niego? Poszedł do kościoła Świętej Anny ukrytego w cieniu drzew. W środku panował błogosławiony chłód. Był tam ksiądz. Mendoza podszedł do niego i poprosił o wysłuchanie spowiedzi. Kiedy ksiądz wysłuchał spowiedzi Mendozy, wytarł czoło chusteczką i zapytał: - Czy powiedziałeś mi wszystko? - Tak, proszę księdza - odparł Mendoza. - Jakiego rodzaju człowiekiem był ten, którego zabiłeś? - To Victorio, proszę księdza. Victorio! - pomyślał ksiądz. Musiał to być szczęśliwy cios. - Nikt nie uronił łzy! Głośno zaś powiedział: - Wplątałeś się w sprawę honorową. Czy wiesz, co to oznacza? - Czy ksiądz chce powiedzieć, że nie jestem winny morderstwa? - W oczach Ojca Niebieskiego jesteś winny, ale w oczach ludzi, nie. - Dziękuję księdzu. Teraz pozostał mi jeszcze najgorszy grzech do wyznania. Dios! - pomyślał ksiądz. - O co chodzi, mój synu? - Skłamałem. - Co zrobiłeś? - Skłamałem. Ksiądz po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że penitent jest jednak przy zdrowych zmysłach. - Rozumiem - oznajmił. - Nie kłam więcej. - Nie, proszę księdza. Wyznaczywszy długą pokutę ksiądz odprawił Mendozę i patrzył, jak ten oddala się nawą, a potem klęka, żeby się pomodlić. Moja matka musiała być świętą - myślał Mendoza klękając. - Dlatego właśnie jej życie mogło się spodobać Chrystusowi. Jej dusza była zawsze przygotowana na niebiańskie wizje. Ale wiedziała, że syn nie jest taki. Nie oczekiwała po nim, że zostanie świętym. Powiedziała mu tylko, żeby nie był większym grzesznikiem niż inni ludzie. No i jest bez winy w oczach innych ludzi. Powiedział to ksiądz. Musi jednak strzec się kłamstwa. Z mocnym postanowieniem poprawy w sercu zaczął odmawiać nakazane zdrowaśki. Ksiądz wyszedł odsunąwszy kotarę, szczęśliwy, że jest księdzem. Kiedy Mendoza opuścił kościół, zobaczył, że czeka już na niego chichoczący porozumiewawczo Gaspachio. - Mój sztylet, sam widzisz - rzekł Gaspachio. - Co masz na myśli? - Zrobiłeś to moim sztyletem. - Co niby zrobiłem? - Zabiłeś Victoria. - Przepraszam - powiedział Mendoza i odszedł. Pojął, co matka miała na myśli mówiąc, że kłamstwo wiedzie prosto do potępienia. Gaspachio dogonił go. - Przepraszam, myślałem, że to twoja robota. - Nie. - Teraz widzę, że się myliłem. Chodź, zjemy kolację. - Dzisiaj? - Tak, tak, dzisiaj. - Dziękuję. A więc do wieczora. - Skręcając w stronę przystani pomyślał, że to takie proste. Tego wieczoru Gaspachio oznajmił przy kolacji: - Za dwa tygodnie będzie nowa encomienda. Potrzebują ludzi. - Mam tylko piętnaście lat. - Masz siedemnaście. - Naprawdę? - Czyżby nie? - Dobrze, mam siedemnaście lat. - Potrzebna ci będzie szpada. - Nie stać mnie na szpadę. - Możesz wydać część swoich trzydziestu siedmiu dineros. - Nie mam trzydziestu siedmiu dineros. - Di~os! Więc możesz wydać na miecz część z tego co masz. - Ile? - Jakieś pięć reali. To ważne. Posłuchaj, mężczyzna bez szpady to jak mężczyzna bez coj~on. Przez ciemności że choć oko wykol Gaspachio zaprowadził Mendozę do wysokiego muru, w którym była furtka, i zastukał w nią. Wyszedł mężczyzna ze świecą. Poznał Gaspachia i zaprowadził ich do pomieszczenia o niskim suficie, gdzie zapalił na stole kilka świec. Wśród chybotliwych cieni Mendoza zobaczył rząd rapierów, muszkietów i pistoletów i poczuł, że serce zabiło mu mocniej. Gaspachio powiedział łagodnym głosem: - Aj, tylko spójrz. Ale matka uczyła kiedyś Mendozę, ile zła czyni oręż. Poza tym nie miał dość pieniędzy, żeby pozwolić sobie na którąś z tych szpad. Zerknął za siebie i zobaczył broń o grubym krótkim ostrzu. - Co to jest? - Basilarda - oznajmił płatnerz. - Stosuje się ją przy walce konno. - Wydobył broń z pochwy. Ostrze było szerokie na półtora cala, długie na dwie stopy i miało zaostrzony koniec. Została sporządzona sto lat temu w Bazylei. Tym ostrzem można uciąć człowiekowi głowę. Mendoza wziął broń do ręki i poczuł jej solidną wagę. - Ile kosztuje? - Nie, nie - roześmiał się Gaspachio. - To się nie nadaje do fechtunku. - Czuję, że dobrze pasuje mi do ręki. - Nie. Posłuchaj, Mendoza, nie możesz wziąć tej broni. - Powiedziałeś, że muszę mieć jakąś broń sieczną. Przecież to jest właśnie taka broń. - Ale używa się jej w walce konnej - oznajmił płatnerz. - Rozumiem. Ile? - Sam nie wiem. Powiedzmy sześć reali. - Pożałujesz jeszcze - rzekł Gaspachio. - A ile jak dla mnie? - zapytał płatnerza. - Jak dla ciebie pięć reali. - Pięć reali to rozsądna cena. Ale nie będziesz zadowolony, Mendoza, sam zobaczysz. Następnego dnia Gaspachio zaprowadził Mendozę do nowego dowódcy najemników, Alexandra. - To mój przyjaciel. Alexandro zapytał go, ile chłopak ma lat. - Bo ja wiem - odparł Gaspachio. - Ile masz lat? - Siedemnaście - powiedział Mendoza. - Tak właśnie sądziłem - oświadczył Gaspachio. Alexandro coś burknął i obiecał płacić mu dwa dineros miesięcznie. Kiedy Mendoza znowu znalazł się na zewnątrz, rzekł: - Nie wiem, jak ci się odwdzięczyć. - Przypomnę ci o tym. Teraz musimy się postarać dla ciebie o bawełniany puklerz. - Nie mam na to pieniędzy. - Nie potrzebujesz robić przede mną tajemnicy - oznajmił urażony Gaspachio. - Bawełniany puklerz może ci się przydać. - Nie tym razem. Adi~os. Znalazł na rynku Żyda, pisarza, któremu podyktował list do matki przełożonej w Kadyksie. "Wielebna i Świątobliwa Matko, Przesyłam, Matko, połowę pieniędzy, które jestem winien. Proszę przyjąć je z wiarą, że przyjdzie większa suma. Błagam o przyjęcie tych pieniędzy, bo przecież Chrystus był miłosierny. Wyruszam na wyprawę kupiecką i kiedy wrócę, poślę resztę pieniędzy. Za cztery miesiące, może za pięć. Błagam o dochowanie wiary w to. Zawsze, amen. Mam nadzieję, że Philippo nie przysparza kłopotów. Proszę nauczyć go czytać i pisać. Jeśli okaże się niedobry, należy go zbić. I wszystko, co uznasz, Matko, za konieczne. Tutaj, w Asunci~on, chodzę do spowiedzi do kościoła Świętej Anny. Na drzewach są ptaki. Mam nadzieję, że Ty, Matko, uświęcona wszak w Bogu, jesteś w dobrym zdrowiu. Amen. I proszę przekazać Philippowi moje braterskie uściski. Najbardziej posłuszny, prawdziwy i pobożny sługa w Chrystusie. Rodrigo Mendoza" Bez basilardy i sztyletu udał się do księdza, który płynął do Kadyksu. Powierzył księdzu pieniądze, wyjaśnił, kim jest odbiorca, i podziękował. - Czemu sądzisz, że przekażę te pieniądze? - zapytał franciszkanin. - Bo jest brat księdzem - odparł Mendoza. Braciszek skrzywił się. - Gdybyż wszyscy księża byli tacy uczciwi, jak mniemasz, mój synu. Pięć miesięcy później, kiedy matka przełożona otrzymała list i pieniądze, padła na kolana i dziękowała Bogu. Philippo był bystrym chłopcem pełnym naturalnego wdzięku, a teraz okazało się, że ma na dodatek zaradnego brata. 3 Przygotowując się do następnej encomiendy Mendoza poszedł do francuskiego nauczyciela fechtunku. Na widok basilardy mistrz potrząsnął głową. - Ta broń jest do niczego. Postaraj się o inną. - Oto moje pieniądze. Mistrz wyciągnął rękę po pieniądze, wzruszył ramionami i przystąpił do uczenia Mendozy pchnięć i parad. Kiedy nadszedł wieczór, Mendoza nadal uczył się pchnięć i parad. ale już na otwartym powietrzu, a potem poszedł spać. Ćwiczył codziennie z drzewem zamiast manekina aż do chwili, kiedy wyruszył z ochotnikami Alexandra. Kiedy dziewiątego tygodnia znaleźli tropy Guarani, Mendoza należał do tych, których Alexandro poprowadził w pościgu za nimi. Drugiego dnia natknęli się na nie wygaszony jeszcze ogień i Alexandro wyruszył zaraz z kilkoma mężczyznami. Minęły cztery godziny i Mendoza prawie już spał, kiedy nagle usłyszał wrzawę i zobaczył brunatne ciała pędzące przez poszycie leśne, przy czym cała puszcza aż trzęsła się od krzyków. Nad Mendozą stanął Guarani z dzidą w odchylonej do tyłu ręce, ale w chwilę później nadział się na wymierzony w niego krótki miecz. Kiedy ostrze wyszło na drugą stronę ciała, twarz Guarani znalazła się bardzo blisko twarzy Mendozy. Gaspachio klepnął Mendozę w ramię i powiedział: - Teraz już możesz wyjąć miecz z jego piersi. Mendoza zrobił, co mu kazano, i patrzył, jak tamten umiera; spostrzegł, że ten widok wywiera na nim jeszcze mniejsze wrażenie niż śmierć Victoria. Jestem zabójcą - pomyślał. Wepchnęli jeńców za ogrodzenie z ciernistych krzewów i zapadła ciemność. Gaspachio odciągnął Mendozę na stronę. - Jedni mówią, że tak, inni, że nie. Więc tak czy nie? - Czy miałem kobietę? - Otóż to. - Nie. - To łatwe i daje rozkosz. - Zastanowię się. - Nie, nie zastanawiaj się. Rób to. Mendoza podszedł do schwytanych Guarani i wybrał sobie najmłodszą z dziewcząt. Zaprowadził ją w ciemne miejsce dżungli, rozejrzał się dokoła i rozkazał: - Rozbieraj się. Kiedy to zrobiła, ogarnęło go podniecenie i polecił: - Kładź się. Dziewczyna ze swej strony była zadowolona, że ten mężczyzna robi wrażenie takiego niewinnego. Członek mu stwardniał i spróbował zrobić co należało, ale nie potrafił znaleźć właściwej drogi. - Pomóż mi - rozkazał. Jej dłoń przesunęła się w dół. Natychmiastowy wytrysk! Poczuła do niego sympatię i przez jakiś czas leżała pod nim, aż członek zaczął mu znowu twardnieć. Tym razem nie miał kłopotów, ona zaczęła pojękiwać i raz jeszcze miał wytrysk. Potem uniosła się, pokazała mu, żeby wstał, wzięła do ust jego członek, kiedy nagle usłyszał śmiech pozostałych. Ryknął, chwycił za basilardę i gonił za nimi drżąc z gniewu i wstydu, ale mu uciekli. Nastąpił na cierń, więc musiał usiąść i wydobyć go ze stopy. Kiedy pokuśtykał z powrotem do dziewczyny, stał już nad nią Gaspachio, który zapytał: - Chcesz ją? Mendoza potrząsnął głową. Wrócił do ogniska, owinął się w koc i siedział strapiony. Siedział tak do rana i przez cały ten czas Gaspachio zabawiał się z dziewczyną. Wyszli na dwa następne wypady i złapali jeszcze pięciu niewolników, ale potem już nic. Następnego dnia wyruszyli do portugalskiego miasta Bonito. Wyprawa trwała siedem dni. Kupili czterdziestu dalszych niewolników, których dołączyli do schwytanych przez siebie, i cały transport dostarczyli do Asunci~on. Za tę wyprawę Mendoza dostał dziesięć dineros. Poszedł znowu do pisarza i podyktował list. "Wielebna i Świątobliwa Matko, Wróciłem z wyprawy handlowej. Oto pieniądze, które byłem winien. To znaczy dziewięć dineros zaległej opłaty. Wyślę więcej, kiedy zakończę następną wyprawę, która ma się właśnie rozpocząć. Poprowadzi ją dowódca pierwszej mojej wyprawy, Tiberio, który jest tutaj najbardziej przedsiębiorczym handlowcem. Proszę ufać, że poślę resztę należności. Handel jest tutaj zajęciem dochodowym. Chwała Bogu. Mam nadzieję, Wielebna Matko, otrzymać od Ciebie list, kiedy czas pozwoli Ci na napisanie. A także list od Philippa. Myślę, że wszystko dobrze z Philippem, moim bratem. Proszę przekazać mu moje najlepsze życzenia. To jest, jeśli na nie zasłużył. Mam basilardę. Pozostaję Twoim najposłuszniejszym, najprawdziwszym i pobożnym sługą w Chrystusie. Rodrigo Mendoza" Misjonarz jezuita, który zabrał list, obrzucił Mendozę przeciągłym, pełnym surowości spojrzeniem. - Czy jesteś najemnikiem? - Tak, proszę księdza. - To, co robisz, jest sprzeczne z prawem. - Proszę księdza, robię tylko to, co Tiberio mi każe. - Jest to sprzeczne z prawem. Cóż, zabiorę te pieniądze do Kadyksu. Sześć miesięcy później, kiedy matka przełożona otrzymała list od Mendozy, powiedziała jezuicie: - Wysłałam mu list, ale nie dotarł do niego. Czy ma się dobrze? - Matko, on jest najemnikiem. - Rozumiem. Muszę mu o tym napisać. Nie pojmuje tego. Proszę spojrzeć, przysyła mi pieniądze. - Te pieniądze mają na sobie krew. - Dziękuję. - Zadzwoniła małym dzwoneczkiem, żeby wskazano jezuicie drogę do wyjścia. Mendoza raz dziennie chodził do nauczyciela fechtunku. Sądził, że ponieważ jego broń nie jest rapierem, nie ma w niej zła, a lubił mieć solidny ciężar w dłoni. Nauczyciel fechtunku poczuł się sprowokowany przez tego nowego ucznia, który nie poważał rapiera. Nie można dopuścić, żeby przystąpił do klubu władających białą bronią. Pokazał, w jaki sposób rapier może odparować jego basilardę. - Widzisz? Widzisz? Raz jeszcze. Czy teraz rozumiesz? - Widzę - odparł uczeń - ale pozostanę przy basilardzie. Nauczyciel fechtunku dobił z nim targu. - Posłuchaj, będziemy się fechtować. Jeśli zdołasz odparować mój atak, zapłacę za wszystkie lekcje, które miałeś dotychczas. Ale jeśli ci się nie uda, zrezygnujesz z basilardy i weźmiesz sobie rapier. Zgoda, czy może się boisz? Przystąpili do walki. Mendoza nie był w stanie przedrzeć się przez błyskającą gardę. Nauczyciel uśmiechał się. Mendoza wiedział, że jedyny sposób to runąć do ataku. Niby rzymski kat odchylił głowę na bok, otrzymał lekkie cięcie w bok szyi, ale dopadł do przeciwnika i przytknął mu ostrze do gardła. Obaj zastygli w bezruchu. Na chwilę zapadło milczenie. Nauczyciel fechtunku patrzył. Potem powiedział: - Nie przychodź tu więcej. - Wyjął pieniądze. - Nie będę uczył mordercy. Wziąwszy do pomocy Gaspachia, Mendoza poszedł kupić sobie muszkiet i pistolet. Kupił także wysokie buty i bawełniany puklerz. Kiedy założył na siebie cały rynsztunek, Gaspachio wykrzyknął: - Madre de Dios! - Co znowu? - Wyglądasz jak prawdziwy wojownik. Mendoza miał szesnaście lat, kiedy wyruszył na następną wyprawę z Tiberiem. MIał siedemnaście, kiedy wrócił. Czekały na niego dwa listy. Usiadł z Gaspachiem na placu i ten odczytał mu je na głos. - "Naszemu ukochanemu Mendozie pozdrowienie. Wysłałam list w odpowiedzi na Twój pierwszy. Popłynął statkiem "Navidad" w maju zeszłego roku". - "Navidad" poszedł na dno - oznajmił Gaspachio. - Rozumiem. Czytaj dalej. - "Philippo jest najlepszy w swojej grupie". Kto to taki Philippo? - Mój brat. - Nie wiedziałem, że masz brata. - Jest inny niż ja. Czytaj. - "Posyłam Ci napisany przez niego list". - Czytaj. - "Ukochany bracie Mendozo. Czuję się dobrze. Mam nadzieję, że Ty też czujesz się dobrze. To pierwszy list, jaki siostra Angela pozwoliła mi napisać. Mam nadzieję, że Ci się spodoba. Ciężko pracuję nad moimi lekcjami. Potwierdzi to matka Julia, bo obiecała. Kiedy będę mógł przyjechać do Ciebie? Z Kadyksu wypływa mnóstwo statków. Jest tu nowa gra, którą nazywają sabanda. Nie umiem wyjaśnić Ci jej w liście. Jest do tego potrzebna pałka i piłka, i ściana. Ten list przesyła Ci twój szanujący Cię brat Philippo." - Ten list jest całkiem niezły - zauważył Mendoza. - Bardzo dobry. - Ale może pomagała mu siostra Angela. - Widzę, że jesteś dumny ze swojego Philippa. Czy mam czytać dalej? - Czytaj, proszę. Naprawdę myślę, że napisał go sam. "Chciałabym przekazać Ci ostrzeżenie. Chodzi o handel niewolnikami. Słyszałam, że też się tym trudnisz. Jest to sprzeczne z prawem Kościoła Świętego, a także z prawem państwowym. Pomyśl tylko, jak czułbyś się, gdybyś sam był towarem na sprzedaż. Tak więc wybierz sobie jakieś inne zajęcie." Gaspachio roześmiał się, ale Mendoza powiedział oschle: - Przeczytaj to jeszcze raz. Kiedy Gaspachio to zrobił, Mendoza popadł w zamyślenie. W dalszej części listu matka przełożona mówiła o praktykowaniu obowiązków kościelnych. Poszedł do kościoła i odszukał księdza, który poprzednio wysłuchał jego spowiedzi. - Proszę księdza, zarabiam na życie jako handlarz niewolnikami. - Masz na myśli encomiendę. - Sprowadzamy Guarani bez ich zgody, proszę księdza, a częstokroć musimy łamać ich opór. - No cóż, to bardzo źle - oznajmił ksiądz rozglądając się, jakby szukał pomocy. - Ale robimy to dla namiestnika. - Bierzecie ich nie jako niewolników, ale jako encomiendaros. Mendoza spojrzał na niego. - Proszę księdza, czy powinienem pójść i powiedzieć o wszystkim namiestnikowi? Ksiądz widział już oczyma duszy, jak rozpływa się w powietrzu jego niewielka, spokojna prebenda. - Namiestnik powie ci, że encomienda jest zgodna z prawem. - Czy więc ksiądz udzieli mi rozgrzeszenia? - Tak. - Nawet jeśli mam w planach następną wyprawę? Ksiądz zastanowił się. - Jeśli jesteś na tyle głupi, żeby wyrazić to w ten sposób, nie udzielę ci rozgrzeszenia. - Dziękuję księdzu. Mendoza wiedział, że musi płacić za naukę swojego brata. Niech sobie matka przełożona mówi, że wszystko jedno, czy Philippo zostanie kimś, czy też będzie przez całe życie harował. Ona nie ma o niczym pojęcia. Brak jej doświadczenia życiowego. Potem już nigdy nie poszedł do spowiedzi ani do kościoła, ani nie modlił się do swojej matki. Podpisał umowę na następną ekspedycję, tym razem za trzy dineros miesięcznie. Kiedy schwytali pierwszych piętnastu niewolników, oznajmił dowódcy, Fernandezowi: - Po co przechodzić na stronę portugalską, żeby łapać niewolników? Dlaczego nie idziemy w głąb terytorium hiszpańskiego, dopóki nie uda się nam schwytać większej liczby niewolników? - Tak jest łatwiej. - Oczywiście, ale przy moim sposobie mielibyśmy więcej pieniędzy. - Rób jak chcesz - powiedział Fernandez wzruszając ramionami - i Bóg z tobą. Pozostali roześmieli się. Mendoza został. Kiedy miał dziewiętnaście lat, zobaczył Palacia, który właśnie wrócił z Barcelony. Poczekał, aż zrobi się ciemno, i znalazł go w oświetlonym latarnią miejscu rozmawiającego z grupą dam i panów. Mendoza podszedł i stał, dopóki nie został rozpoznany i rozmowa stopniowo nie zamarła. Jedynym dźwiękiem był furkot przelatujących ciem. - Palacio, czy poznajesz mnie? - Oczywiście. - Jesteś mi winny jednego dinero. - Naprawdę? - odparł Palacio. - No dobrze, niech tam. - I wyjął monetę z kieszeni. - Miałeś ten dług przez pięć lat. - Zgoda. I co z tego? - Dzisiaj daje to pięć tysięcy dineros. - Pięć tysięcy? - I właśnie przyszedłem po te pieniądze. - Zmykaj, póki czas. - Palacio - rzekł Mendoza - jesteś podłą świnią. Ja ci to mówię. Poszli nad rzekę w towarzystwie tłumu ludzi z latarniami, które zostały zawieszone na drzewach. Mężczyzna, który sam siebie powołał na mistrza ceremonii, zapytał: - Panowie, czy jesteście gotowi? - Gotowi - odparł Palacio. - Zatem zaczynajcie! Mendoza ruszył prosto przed siebie i przebił przeciwnikowi pierś swoją basilardą. Umierający mężczyzna spojrzał Mendozie prosto w twarz i opadł w jego ramiona. Było po wszystkim. Mendoza otarł ostrze. Jakiś Hiszpan oznajmił: - Miałeś szczęście. Mendoza zwrócił się w jego stronę. - Nie, nie miałem szczęścia. - Czy mógłbyś tego dowieść? - Owszem. - Szczęściarz. Doszło więc do następnej walki, tyle że tym razem przeciwnik Mendozy poruszał się pewnie i groźnie. Mendoza musiał się cofać. Potem nagle pochylił głowę i rzucił się do przodu. - O Boże - sapnął jakiś starszy mężczyzna. Mendoza zostawił dwa ciała leżące twarzami w dół, oświetlone latarniami, i odszedł. Tłum dam i panów z Asunci~on, także kupców i służących, białych biedaków i bogatych awanturników, a nawet Guarani, patrzył za nim. Tej nocy owijając się w swój płaszcz pomyślał najpierw: jestem mordercą. A następnie: niech tak już zostanie. I jeszcze, że pchnięcie basilardą jest dobre. Usadowił się wygodnie, ziewnął i zasnął. Spał jak człowiek wyzbyty wszelkiej nadziei. - Tak więc - powiedział Tiberio - jesteś mistrzem fechtunku? - Nie. Czy jest na widoku jakaś ekspedycja? - Tak. Chcesz wziąć w niej udział? - Chcę. Tiberio spojrzał na innych mężczyzn, którzy wyglądali, jakby poczuli się nieswojo. - No dobrze. Mendoza odnalazł Żyda i podyktował mu następny list do matki przełożonej. "Wielebna Matko w Bogu, Uważnie przeczytałem ostatni Twój list. Dziękuję za pouczenie, rzucam handel niewolnikami i zamiast tego zajmę się handlem yerba mate. Proszę podziękować Philippowi za list. Sprawił mi nim wielką radość. Czy w tych stronach jest jakiś przytułek taki jak w Kadyksie? Mam na myśli Montevideo, Buenos Aires albo Asunci~on. Pytałem księży i oni uważają, że nie ma, ale jeśli jednak jest, mógłbym sprowadzić tu Philippa. Jak zwykle załączam piętnaście dineros na jego utrzymanie. Jest to okrutne miejsce, zwłaszcza w nocy. Poślę po niego jedynie, jeśli znajdzie się tu jakieś spokojne miejsce podobne do tego, gdzie jest teraz. Mam nadzieję, że Ty, Świątobliwa Matko, jesteś w dobrym zdrowiu. Twój najposłuszniejszy, najszczerszy i najpobożniejszy sługa w Chrystusie. Rodrigo Mendoza" Dołączył do małego konwoju czółen pod dowództwem Tiberia i jak zwykle popłynęli w górę rzeki, by następnie zostawić czółna i dalej ruszyć pieszo. Przez cały czas był świadom tego, że spoczywa na nim wzrok Tiberia. - Baczność! - mówił Tiberio. - Nadchodzi mistrz fechtunku! Strzeżcie się! Tiberio uśmiechał się, nie okazując jednak, czy mówi to żartem, czy na serio. Był stary, miał już czterdzieści lat, i na tego młodzieńca patrzył jak na zagrożenie swojej przywódczej pozycji. Mendoza i Gaspachio zauważyli, że inni zaczynają opowiadać się po jednej lub po drugiej stronie. Wreszcie Mendoza wobec wszystkich podszedł do siedzącego przy ognisku Tiberia. - Tiberio, ty jesteś dowódcą, ja zaś tylko żołnierzem. - Słusznie. Czy masz jeszcze coś do powiedzienia? - zapytał Tiberio paląc swoje cygaro. - Jestem zadowolony, że jest jak jest. - Tym lepiej. Dobranoc. Kiedy pozostali mężczyźni udali się w pościg za Guarani, Mendoza został na straży obozu. Nagle usłyszał jakiś ruch w krzakach i odgłosy stąpania po trawie. Czterech wojowników rzuciło się na niego z wyciem. Pierwszego przebił swoim krótkim mieczem, drugiemu zadał pchnięcie sztyletem, ale trzeci zranił go w szyję dzidą, zanim Mendoza zdążył zastrzelić go z pistoletu. Pogonił za czwartym, gdyż był to olbrzymi mężczyzna, za którego można było osiągnąć wysoką cenę, i powalił go na ziemię. Przybiegli hiszpańscy żołnierze i zaczęli mu gratulować. - Świetna robota, hombre, świetna robota! Wieczorem przy ognisku Tiberio wezwał go do siebie. - Pozwól, że obejrzę twoją szyję. Zaszyję ci ranę. Z jakąś szczególną delikatnością zeszył otwartą ranę. - Dobra robota hombre, dobra robota. Przez następnych kilka dni zostawiano Mendozę w obozie, żeby doszedł do siebie, a w tym czasie pozostali starali się pojmać jak najwięcej niewolników. Złowili tylko trzech. Tiberio był zły i ruszył do portugalskiego miasta Uguiriana, żeby kupić brakujących, i doprowadzić ich do obozu. Gaspachio ostrzegał: - Tiberio jest w dziwnym humorze. Lepiej schodź mu z drogi. Tego samego wieczoru Tiberio upił się, ale nie pokazywał tego po sobie. - Hej, Mendoza - zawołał. - Już czas zdjąć szwy. - Możesz to zrobić jutro. - Nie, teraz. Po chwili milczenia Mendoza powiedział: - No dobrze, niech będzie teraz. - Wstał i podszedł, żeby usiąść obok Tiberia. - Tiberio, poczekaj do jutra - odezwał się Gaspachio. - Nie wtrącaj się, Murzynie - warknął Tiberio. - Mendoza, czujesz ból? - Trochę. Wokół panowało milczenie, kiedy Tiberio przecinał szwy nożem. - Teraz ostatni. - Gracias. Tiberio poruszył gwałtownie nożem i zranił Mendozę. Strumyczek krwi zaczął spływać Mendozie po policzku. Mendoza wstał w milczeniu i wrócił na swoje miejsce. Tiberio zapytał: - Nie zamierzasz mi podziękować? - Nie. - Przecież musisz podziękować. Czy nie powinien? Nikt nie odpowiedział. - Podziękuję ci jutro - odparł Mendoza i naciągnął koc na głowę. Rankiem podszedł do Tiberia i obudził go. - Jestem gotów podziękować ci - rzekł - bo, widzisz, sądzę, że byłeś pijany. Tiberio usiadł, przetarł oczy i powiedział: - Nie, nie byłem pijany. Zrobiłem to umyślnie. - Rozmiem. Jak w takim razie załatwimy tę sprawę? - Ja wszystko załatwiam z bronią w ręku. - Tiberio odrzucił koc, ale zwlekał z założeniem buta. - Nigdy nie śpię w butach. A ty? - Tak. - Masz zatem złe maniery. Na tym polegają złe maniery. - Tiberio wstał, machnął rapierem i wszyscy cofnęli się. - Tutaj? - zapytał Mendoza. - Dobrze. - Jeśli tak, masz... Tiberio niespodziewanie zaatakował zmuszając Mendozę do cofnięcia się. Zaatakował raz jeszcze i Mendoza znowu musiał się cofnąć. - O co chodzi? Czyżbyś nie był jeszcze gotowy? - zapytał Tiberio. - Szkoda, że ty... - Mendoza czuł palący ból w prawym policzku, kiedy wbijał swą krótką broń w pierś Tiberia. Siła pchnięcia rzuciła Tiberia do tyłu, tak że ostrze basilardy zagłębiło się w pień drzewa. Ofiara Mendozy patrzyła na niego, jakby chciała coś powiedzieć, a potem umarła w pozycji stojącej. Głęboka rana odsłoniła kość policzkową Mendozy. Gaspachio podszedł i zaszył mu ją. - Posłuchaj - oznajmił - powinieneś teraz objąć dowództwo. Rozejrzawszy się dokoła Mendoza zobaczył, że wszyscy czekają, żeby powiedział, co mają robić. Czterem z nich rozkazał pogrzebać Tiberia, a następnie rzekł: - Teraz wyruszamy. 4 Kiedy dziewięć tygodni później znaleźli się z powrotem w Asunci~on, Mendoza pozostawił resztę najemników przy dokach i udał się złożyć sprawozdanie don Cabezie, namiestnikowi. Oddychając wieczornym powietrzem szedł w stronę najbogatszej dzielnicy miasta. Namiestnik zajmował najlepszą rezydencję. Mendoza przeszedł między dwoma żołnierzami w niedbałych pozach pełniącymi wartę, znalazł drogę przez zewnętrzny ogród, gdzie drzemała służba Guarani, wspiął się po kilku schodkach pod dach portyku, a wreszcie stanął przed hiszpańskim sierżantem siedzącym przy pozłacanym stoliku w hallu. Sierżant spojrzał na postać w łachmanach i zapytał, o co chodzi. Mendoza odparł, że ma wiadomość od se~nora Tiberia. Sekretarz, który pojawił się u góry schodów, zobaczył bardzo młodego najemnika z paskudną raną na policzku. Mimo to poprowadził Mendozę za sobą, polecił czekać i poszedł zameldować o wszystkim don Cabezie. Mendoza rozejrzał się dokoła. Patrzył na lichtarze i na służących Guarani, którzy przykucnęli przy drzwiach. Poniżej, tam gdzie stał fotel sierżanta, jasny snop światła padał z zewnątrz. Wszystko poza tym pogrążone było w mroku. Właśnie w tym miejscu ludzie Kościoła i inni dyplomaci naradzali się nad sprawami Asunci~on. Nagle drzwi otwarły się gwałtownie i stanął w nich sam don Cabeza ubrany w luźną bawełnianą suknię. Miał pięćdziesiąt lat, był gruby i niezdarny, szczególnie kiedy, jak teraz, nie miał na głowie peruki: ale nadal trzymał się nader pewnie na swoich krótkich, grubych nogach. Należał do czwartej generacji urodzonej już tutaj, w Ameryce Południowej. Jego pradziad był tkaczem, dziad eksporterem skór, ale już ojciec - hidalgiem mianowanym przez południowoamerykański dwór, zainteresowanym posiadaniem hacjendy, podczas gdy on sam, don Cabeza, tkwił w samym centrum wewnętrznej polityki w regionie Rio de la Plata. - Gdzie Tiberio? - zapytał namiestnik. - Zabiłem go, ekscelencjo. - Dlaczego? - Szukał sprzeczki. Wielu może to potwierdzić, ekscelencjo. Don Cabeza przyjrzał się młodemu awanturnikowi. - Jak się nazywasz? - Mendoza Jorge, ekscelencjo. - A co z encomiendaros? - Mam ich. Czterdziestu ośmiu. Cabeza wezwał sekretarza i polecił mu wysłać sześciu hiszpańskich gwardzistów na przystań. Następnie usiadł. - Co sprawiło, że Tiberio szukał z tobą zwady? - Nie wiem, ekscelencjo. - Kto zajął jego miejsce? - Ja, ekscelencjo. - Ile masz lat? - Dwadzieścia cztery, ekscelencjo. Kłamca - pomyślał Cabeza. - I w dodatku trudno go przejrzeć. Powiedział: - Bardzo dobrze, wypłacę ci to, co wypłaciłbym Tiberiowi, odejmując udział samego Tiberia. - Jego udział należy teraz do mnie. - Nie ty zorganizowałeś ekspedycję. - Kto więc dostanie zapłatę należną dowódcy? Bystry - pomyślał Cabeza - i w dodatku chciwy. Powiedział: - Dostaniesz ją, jeśli zorganizujesz następną ekspedycję. - Ile wynosi wynagrodzenie dowódcy, ekscelencjo? - Zapadła chwila milczenia. - Mogę dowiedzieć się od innych dowódców. Don Cabeza zmarszczył brwi. Ten chłopak jest bezczelny. - Dinero za każdego doprowadzonego tutaj niewolnika. - To znaczy czterdzieści osiem dineros za obecny transport i tak samo za następne? - Tak jest. Kiedy Mendoza wychodził, kręciło mu się w głowie. To daje blisko sto dineros, dwieście - rocznie. Dostrzegł możliwość podniesienia zysku do trzystu, a nawet czterystu dineros. Philippo jest teraz zabezpieczony. Wszystko inne się nie liczy. Gdzie poza tym mógłby ulokować swoje brzemię miłości? Poszedł do najelegantszego krawca w Asunci~on, żeby zamówić sobie ubranie. Krojczy uśmiechali się na boku lekceważąco, ale odwzajemnił się im nieruchomym spojrzeniem, które sprawiło, że skurczyli się ze strachu. Wybrał sobie czarny strój, gdyż zauważył, że ludzie z wyższych sfer ubierają się przeważnie na czarno. Zażądał, żeby był gotowy za pięć miesięcy. Na nabrzeżu pozostali mężczyźni skupili się wokół niego, on zaś oparłszy się plecami o stos worków, oznajmił im: - Przystąpcie do mnie. Zarobicie trzy razy tyle co poprzednio. - Naprawdę? - Naprawdę. - Ale co mamy robić? - Trzymać się mnie. - Gdzie? - Kto to może wiedzieć? - Na terytorium portugalskim? - Być może. - Żeby łapać niewolników? - W każdym razie nie po to, żeby ich kupować. - Dobrze jest jak jest. - Adi~os. - Jestem z tobą - oznajmił młody awanturnik. - I ja - powiedział jakiś starszy. Ci w średnim wieku wahali się; byli za starzy, żeby marzyć o uśmiechu fortuny, i za młodzi, żeby czuć potrzebę wielkich pieniędzy. Hiszpańscy urzędnicy nie mieli najmniejszego zamiaru dowiadywać się, dokąd Mendoza zamierza się udać. Oficjalnie okazywali niezadowolenie z każdego naruszenia portugalskiego terytorium, ale byli uszczęśliwieni, jeśli mogli płacić tanio za encomiendaros nie zadając przy tym żadnych pytań, skoro już niewolnicy dotarli bezpiecznie do Asunci~on. Jednak ludzi Mendozy nie dopuszczano do towarzystwa, chociaż byli tolerowani. Cabeza patrzył na nich z zadumą i z daleka. Mendoza może przynieść niezły zysk, a oficjalnie namiestnik nic o nim nie wie. Gaspachio, który trzymał się Mendozy jak cień, potrząsnął głową i uśmiechnął się. W ciągu trzech miesięcy złapali tylu Guarani, ilu zdołali nagonić, ale było ich tylko sześciu; zaczynali się przerzedzać. Mendoza wysłał Gaspachia z małym oddziałem i niewolnikami nad rzekę, aby czekali przy łodziach. Gaspachio zapytał: - Ruszasz na zachód? - Zorientuję się, jacy są tam Guarani. - Więc z pewnością znajdziesz się nad terytorium Portugalii. - Doprawdy? Nikt nie wie, którędy biegnie granica. - Nikt nie wie, ale ona tam jest. Szczęśliwej drogi. - Gaspachio wyruszył w długi marsz nad rzekę. Mendoza poprowadził swoich ludzi na zachód. Po czterech tygodniach natknęli się na szczep Indian Guarani, którzy dotychczas rzadko widywali białego człowieka, chociaż o nim słyszeli. Walczyli zaciekle. Mendoza w trzydniowej bitwie stracił pięciu ludzi, ale pochwycił osiemdziesięciu sześciu Guarani zanim reszta nagle zniknęła. Nic go nie kosztowali. Potem zawrócił na południe, kierując się w stronę rzeki. Pewnego wieczoru przesunął się na czoło pochodu i ujrzał daleko na zachodzie język różowego dymu wzbijającego się tysiąc stóp nad puszczę, prosto w błękitne niebo. - Spójrzcie - powiedział - tylko spójrzcie. - Wodospad Igua~c~u - wyjaśnił jakiś starszy żołnierz. - Wodospad Igua~c~u? - powtórzył Mendoza spoglądając na odległy słup piany, który wyglądał jak podświetlona chmura. - Czy byłeś tam? - Nie znam nikogo, kto byłby tam. Poza jezuitami. Mają tam misję, która nazywa się Santa Croce. - Stary mężczyzna wskazał jakiś punkt daleko ponad dżunglą. - To najdalsza misja. - Czy mają Guarani? - Po tej stronie wodospadu mają. Kto może wiedzieć, jak to wygląda to po drugiej stronie? - Chciałbym zobaczyć wodospady Igua~c~u - oznajmił Mendoza robiąc daszek z dłoni i wpatrując się w odległy obłok. - Nieźle można się tam obłowić. - I stał tak wpatrując się w język piany, aż zapadły ciemności. W końcu dotarli do rzeki i szli wzdłuż niej, w dół jej biegu, aż dotarli do swojego obozu. Nie znaleźli ani Gaspachia, ani łodzi, ani sześciu niewolników, chociaż szukali ich przez cały następny dzień. Pod wieczór drugiego dnia Mendoza usiadł nad rzeką i uświadomił sobie to, co inni wiedzieli od momentu, kiedy tu przybyli: Gaspachio ich zdradził. Mendoza siedział nadal, chociaż zrobiło się ciemno. Nikomu nie może ufać. Następnego ranka wraz ze swoimi ludźmi wyruszył na tratwach wystarczająco dużych, by zmieścili się na nich z niewolnikami i razem spłynęli do Asunci~on. Stary robotnik dokowy, który siedział na nabrzeżu w Asunci~on kurząc fajkę, powiedział im: - Gaspachio wyjechał. - Dokąd? - Do Montevideo. - A ci, co byli z nim? - Też wyjechali. - Mieli ze sobą sześciu niewolników. - Gaspachio sprzedał ich don Cabezie. Mendoza wzruszył ramionami i zwrócił się do swoich ludzi: - Tanto de los cojones. Spłaciłem mój dług. To on wyekwipował mnie na pierwszą encomiendę. - Nie zmienia to faktu, że uciekł. - Uśmiechnął się stary mężczyzna. - Jeśli się na niego natkniesz, powiedz mu, że jesteśmy teraz kwita. Spojrzał na tratwy pełne niewolników Guarani i na najemników stojących na molo. - Pójdę teraz dobić targu z namiestnikiem. Jest tu osiemdziesięciu sześciu niewolników i czternastu ludzi. Uważajcie, żeby tak to zostało. Udał się do pracowni krawca, umył się od stóp do głów, związał włosy z tyłu w kok i założył nowe ubranie. Oddał sztylet i basilardę i wszedł do Cabezy - czarna postać z blizną na policzku. Mendoza został bez żadnych trudności przyjęty i wywarł wielkie wrażenie na Cabezie. Cabeza powiedział: - Siadaj, Mendoza. - Dziękuję, ekscelencjo. - Szklaneczkę wina? - Nie, dziękuję, ekscelencjo. - Był tutaj Gaspachio z sześcioma niewolnikami. Czy wiedziałeś o tym? - Tak. Co powiedział o mnie? - Powiedział, że nie żyjesz. - Jednak tu jestem. - Gdzie byłeś? - Mam osiemdziesięciu sześciu niewolników na sprzedaż, ekscelencjo. - Osiemdziesięciu sześciu? - Tak, ekscelencjo. Cabeza wezwał sekretarza i polecił, żeby sześciu żołnierzy przyprowadziło Indian, ale Mendoza wtrącił się do rozmowy: - Lepiej wysłać dwunastu, ekscelencjo. - A zatem dwunastu. - Kiedy sekretarz wyszedł, don Cabeza zapytał: - Czy kupiłeś ich? - Naturalnie, ekscelencjo. - W jakim mieście? - Zapomniałem, ekscelencjo. - Pozwól, że ich obejrzę. - Oczywiście, ekscelencjo. - Czy teraz wypijesz szklaneczkę wina? - Nie, ekscelencjo. - Ja, owszem. Kiedy Guarani zostali zapędzeni na tylny dziedziniec, Cabeza zobaczył z satysfakcją, że towar jest wybornej jakości. - Ilu ludzi straciłeś? - Pięciu. Choroby, ekscelencjo. Kiedy znowu znaleźli się w domu, Mendoza oznajmił: - Czterdzieści osiem dineros za poprzedni transport i po dwa za głowę tym razem. Cabeza odwrócił się i spojrzał z wściekłością na Mendozę. - Proszę zwracać się do mnie ekscelencjo. - Daje to - odparł Mendoza - dwieście dwadzieścia dineros. Cabeza walnął pięścią w stół. - Cara de pijo. Nazywaj mnie ekscelencją. - Jeśli ich nie chcesz, zabiorę ich gdzie indziej. Cabeza usiadł na krześle, rozpiął kołnierzyk koszuli i łyknął wina. Roześmiał się krótko. - Skąd pochodzisz? - Z Kadyksu. - Kiedy tam wracasz? - Nie wiem. - Poprowadzisz dla mnie następny wypad. - Poprowadzę go dla tego, kto najlepiej zapłaci. - Zapłacę ci dwieście dwadzieścia dineros za ten transport. Odliczył pieniądze. Mendoza przeliczył je raz jeszcze i wsunął do kieszeni swojego kaftana. - Dziękuję, ekscelencjo. Następną wyprawę zorganizuję dla pana. - I wyszedł. Cabeza usiadł i pogrążył się w myślach. Mendoza bierze na siebie całe ryzyko, ale za to może zawierać umowy po swojej myśli. Namiestnik wcale nie był pewny, czy ten układ mu odpowiada. Po chwili zastanowienia doszedł jednak do wniosku, że owszem. Po wyjściu od Cabezy Mendoza poszedł odwiedzić Żyda i dowiedział się, że przyszedł list od matki przełożonej. Usiadł sobie wśród książek należących do Żyda, żeby w należytym skupieniu wysłuchać treści listu. "Drogi Mendozo, Chwała Panu Naszemu Jezusowi Chrystusowi za to, żeś poczciwym bratem i za to, że brat Philippo miewa się dobrze. A nawet, prawdę mówiąc, lepiej niż dobrze; jest ulubieńcem wszystkich dam z Kadyksu i moim ukochanym wychowankiem. Ale ma już dziesięć lat i musi nas opuścić. Myślałam o tym, żeby wysłać go do Colegio de Loreto de Hu~erfanos, gdzie wychowuje się synów królewskich sług częściowo na koszt naszego władcy. Oby Bóg miał go w swojej opiece. Ale przyszedł list od Ciebie i zasięgnęłam stosownych informacji. W Montevideo jest sierociniec założony z funduszy świeckich i kościelnych. Prowadzą go bracia zakonni. Uczą języków i matematyki, a ponadto zatrudniają osobnych nauczycieli tańca, fechtunku i dobrych manier. Tak w każdym razie słyszałam. Pojedź tam, zobacz się z nimi i donieś mi, co o tym wszystkim myślisz. Jeśli Ci się u nich spodoba, wyślę Ci Philippa." Resztę listu stanowiły bardzo przenikliwe uwagi na temat jego duszy, więc przestał uważać i przyglądał się żydowskim księgom. Mendoza nie chciał mieć nic do czynienia ze swoją duszą. List od Philippa, który matka przełożona przysłała razem ze swoim, pełen był opowieści o wyczynach dokonywanych razem z kuzynami jego kolegi o nazwisku Alfonso de Vicent. Mendoza kazał przeczytać to sobie trzy razy. Następnie popłynął barką do Buenos Aires, a stamtąd udał się do Montevideo i do sierocińca pod wezwaniem Męki Pańskiej. W szkole uczyło się zaledwie dwunastu chłopców, z których ośmiu miało rodziców. Każdy chłopiec płacił trzydzieści dineros rocznie na Bractwo Refugio, które prowadziło szkołę. Owa konfrateria znacznie obniżyła loty od czasu, kiedy została założona. Bracia byli teraz na usługi hidalgów. Najpierw patrzyli na Mendozę z powątpiewaniem, ale kiedy wydobył trzydzieści dineros, ich stosunek do niego uległ zasadniczej zmianie. NIe czuł się obrażony ich sceptyczną postawą; rozumiał ją, a nawet aprobował. Jego list do matki przełożonej był pełen pochwał. W Buenos Aires, w drodze powrotnej, kiedy czekał na statek do Asunci~on, w oko wpadli mu niewolnicy po drugiej stronie zatoki, w Colonia del Sacramento. Wynajął łódkę, popłynął obok angielskich, holenderskich i francuskich statków i wyszedł na ląd. Wszystko tu dostosowane było do standardów portugalskich. Wystarczyło mu dwa razy przejść się po porcie, by jasno zrozumieć, że nic tu po nim. Do pachołków na nabrzeżu przycumowane były statki do przewozu niewolników i pirackie. Ze względu na bliznę na policzku, dyskretny strój, a także basilardę i sztylet u boku nikt nie śmiał go zaczepić. Zanim wsiadł z powrotem do łodzi, zapytał jakiegoś hiszpańskiego majtka, czy nie zna czasem Gaspachia z Asunci~on. - Wiem o wszystkim, co się tu dzieje, se~nor - odparł marynarz zdejmując kapelusz. - Gaspachio? Wiele miesięcy temu odpłynął do Zachodnich Indii, se~nor. Na "Esmeraldzie". - Szkoda - powiedział Mendoza - bo nie może się dowiedzieć, że moim zdaniem między nami wszystko jest w porządku. - Rozumiem. - Powiedz mu to, jeśli kiedykolwiek go spotkasz. Mendoza wsunął monetę w dłoń mężczyzny i wyjawił mu swoje nazwisko. Po trzech następnych ekspedycjach wynajął sobie dom. Dom był mały, ale położony w arystokratycznej dzielnicy. Kupił także niewielką farmę za miastem. Po trzeciej z tych wypraw czekały już na niego trzy listy z Montevideo. Jeden przysłali bracia zawiadamiając, że Philippo przybył pod opieką franciszkańskiego księdza, drugi - bardzo stylowy list od samego Philippa, który dołączył także list od matki przełożonej z Kadyksu. Z ostatniego z tych listów dowiedział się, że Philippo jest dobrym i pełnym uroku chłopcem, który cieszy się, iż ma tak życzliwego sobie brata, i że ona, matka przełożona, ma nadzieję jeszcze o nim usłyszeć. List od braciszków mówił, że każdego roku wypuszczają swoich pupilów na trzymiesięczne wakacje, jeśli zaś to mu nie odpowiada, Philippo może zostawać wtedy u nich za dodatkową opłatą. Mendoza podyktował króciutki list, w którym donosił, że oczywiście przybędzie zabrać Philippa, kiedy zaczną się wakacje. Natomiast list od Philippa pełen był zabawnych opowieści o nowej szkole i o jego tęsknocie do brata. Mendoza napisał do matki przełożonej z Kadyksu uprzejmy list z podziękowaniami, a następnie usunął ją na zawsze ze swoich myśli. 5 Kiedy nadeszły owe trzy miesiące, udał się do Montevideo, żeby zabrać swojego brata. Czekający na dziedzińcu szkolnym Philippo zobaczył, że podchodzi do niego jakiś mężczyzna. Wyglądał na człowieka po trzydziestce. Czy naprawdę jego brat miał tylko dwadzieścia trzy lata? Mężczyzna miał nieruchomą twarz, głęboko osadzone oczy i bliznę. Ubrany był w czarny płócienny strój, miał przy sobie szpadę i sztylet. Przestraszony Philippo przyjął wytworną postawę. Mężczyzna obrzucił go przeciągłym, badawczym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Philippo uśmiechnął się i zapytał: - Rodrigo? Wtedy mężczyzna nagle przycisnął go z całej siły do piersi. Philippo rozpłakał się. Z dumą pokazał list od matki przełożonej z Kadyksu. - Przeczytałem ci go, bo jest o mnie - oznajmił. Mendoza wysłuchał listu i rzekł: - Zdaje się, że dobrze radzisz sobie z łaciną. Szkoda. Łacina to język księży. - Niektórych księży - uściślił Philippo. - NIe, wszystkich. - Niektórzy z nich tylko udają. Mendoza spojrzał na niego. - Naprawdę? - Nie wiedziałeś o tym? - Nie. To bardzo źle. - Dlaczego? Można nie znać żadnych języków, a jednak nie być złym człowiekiem. Mendoza spojrzał w drugą stronę. - Posłuchaj. Źródłem moich dochodów jest encomienda. - Ach tak. Co to jest? - Chwytanie niewolników. - Ale matka mówiła, że nie robisz tego. - Okłamałem ją. - Rozumem. Więc to takie niegodziwe zajęcie? - W każdym razie nieodpowiednie dla caballeros. - Rozumiem. - Mówię ci to, bo powinieneś o tym wiedzieć. - Czy caballeros rozmawiają z tobą? - Tak, kiedy jest to dla nich korzystne. - Czy szydzą z ciebie? - Nie. - Rozumiem - Philippo zastanawiał się przez chwilę, a potem powiedział: - Matka przełożona jest daleko stąd. - Żebym więcej tego nie słyszał. Ona nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Philippo przyjrzał się swojemu groźnemu bratu. - Czy mogę przedstawić cię moim kolegom. - Co to za jedni? - Martin, Joachim i Sebasti~ao. Są tam - oznajmił Philippo wskazując na dom. Mendoza spojrzał do góry i ujrzał na trzecim piętrze trójkę kolegów Philippa. - Tak, oczywiście - odparł. Philippo dał im znak, żeby zeszli. - Kim są ich rodzice? - Martin i Joachim nie mają rodziców, odziedziczyli hacjendy. Ojciec Sebasti~ao jest ministrem. - Rozumiem - powiedział Mendoza. - Dobrze. - Pomyślał sobie. - Nawet bardzo dobrze. Wymienił uścisk dłoni z trzema chłopcami, kiedy Philippo przedstawił ich sobie. Mendoza stał z rękoma założonymi na plecy. Na zamkniętym dziedzińcu zapadło teraz pełne napięcia milczenie, aż wreszcie Philippo oznajmił: - Poproszę odźwiernego, żeby przyniósł moje rzeczy, dobrze? - Czterej chłopcy pomknęli schodami do góry. - Ależ masz brata! - wykrzyknął Sebasti~ao. - Tak myślę - odparł Philippo. - Tiene cojonez - zauważył Sebasti~ao. - I to jeszcze jak - rzucił Joachim. - Mój ojciec był bardzo do niego podobny - oznajmił Martin. - Tak? Bardzo się cieszę, że się wam podobał - rzekł Philippo. - Widziałeś, jaką ma szpadę? - spytał Joachim. - Myślę, że nieraz była w robocie. Kiedy dotarli do Asunci~on, Mendoza zaprowadził Philippa do siebie i zachęcił brata do zwiedzenia małego domu. Philippo wchodził do każdego pokoju, nawet do tych zamieszkanych przez troje służących, którzy skłonili się nisko, na co odpowiedział przyjaznym uściskiem dłoni i skinieniem głową, a następnie obszedł kuchnię, łaźnię, stajnie i niewielki dziedziniec zewnętrzny. Mendoza przez cały ten czas czekał bez ruchu. Philippo wrócił do niego i oznajmił: - Bracie, podniosłeś swoją pozycję w świecie. - Dziękuję. Teraz pokaż mi, że potrafisz to wykorzystać. - Ale jak? - Czy nie nauczyli cię? Philippo zarumienił się. Co wieczór Mendoza prowadził Philippa na plac. Siadali i zamawiali napoje, a Mendoza przybierał swój najbardziej odpychający wygląd. Philippo był dla niego pełen szacunku. Zauważył, że Mendoza kłania się ludziom, a oni się mu odkłaniają, ale poza tym nie miał żadnych kontaktów towarzyskich. Potem, czwartego dnia, podszedł do nich mężczyzna w średnim wieku i uśmiechnął się przyjaźnie. - Dobry wieczór, se~nor Mendoza. - Dobry wieczór, se~nor Quiroda. Mamy czarujący wieczór. - To prawda. - Pozwolisz panie, że przedstawię mojego brata, Philippa. - Więc to twój brat. Dobry wieczór. Philippo zerwał się na równe nogi. - Dobry wieczór, se~nor Quiroda. Mamy wspaniały zachód słońca, prawda? - Tak, tak - ze śmiechem zgodził się stary mężczyzna. - Se~nor Mendoza, proszę do naszego stolika. Muszę przedstawić swojego brata mojemu bratankowi. Mendoza spojrzał na małą rodzinną grupkę po przeciwległej stronie placu. Wymieniono ukłony. Potrząsnął mu głową. - Nie, dziękuję bardzo, nie będziemy narzucać się tobie, panie, i pani Quiroda. - Ależ bardzo bym chciał. Widzisz, nasz bratanek nie ma towarzystwa. - Rozumiem. Źle jest być samotnym. - To szczera prawda. - A zatem dziękuję ci, panie. Przeszli przez plac i usiedli przy stoliku rodziny Quiroda. Philippo oczarował ich wszystkich swoimi dowcipami wygłaszanymi z poważną miną, dobrymi manierami i opowieściami o Kadyksie. Następnego dnia Mendoza otrzymał liścik proszący, by pozwolił bratu złożyć wizytę w domu rodziny Quiroda. Se~nor Quiroda przybył tu z Madrytu. Z zawodu był pasamonikiem, ale w Asunci~on powodziło mu się bardzo dobrze. Co więcej, zawsze wiedział, jak wspiąć się na następny szczebel. Łatwiej robić to krok po kroku. Zgodnie z tą zasadą Philippo złożył grzecznościowe wizyty najpierw w średnich, a następnie w wyższych kręgach tutejszej society i wszystkie te znajomości zawarł zgodnie z obowiązującą etykietą i w dobrym humorze. Pewnego dnia oznajmił Mendozie: - Te zaproszenia są zawsze skierowane do mnie, a nigdy do ciebie. - Przychodzą także zaproszenia dla mnie, na przykład to od se~nory Vignola. - Ale zawsze odmawiasz - odparł Philippo. - Zawsze. - Bo bierzesz udział w encomienda? - Być może. - Mendoza wzruszył ramionami. - Więc ja też nie powinienem nigdzie chodzić. - To nie byłoby dobrze. - Dlaczego? - Cieszę się, kiedy możesz przyjemnie spędzać czas. Philippo przyjrzał mu się bacznie. - A zatem muszę iść. Philippo poruszał najczulsze struny w sercu Mendozy, był bowiem wszystkim, co starszy brat uznał za godne swojej miłości. Natomiast Mendoza budził w bracie uczucie litości i bezgraniczny podziw, bo przecież Philippo był nadal tylko dzieckiem. Po trzech miesiącach nadszedł moment powrotu do Montevideo i do szkolnych kolegów. Mendoza zszedł na przystań i patrzył za łodzią Philippa, dopóki nie zniknęła w zakolu rzeki. Podczas ostatniego razem spędzonego wieczoru Philippo powiedział mu: - Encomienda to niebezpieczne zajęcie. - Ależ nie. - Tak. Słyszałem o tym. Co będzie ze mną, jeśli zginiesz? - Postaram się nie zginąć. Jeśli jednak zginę, musisz pogodzić się z wyrokiem Bożym. Kiedy jednak Mendoza ruszał na następną wyprawę, wziął cztery razy tyle żołnierzy co zazwyczaj i dowodził nimi trzymając się z tyłu. Stracił siedmiu ludzi i jednemu z awanturników wymknęła się jakaś drwiąca uwaga na temat jego ostrożności. Ogarnięty wściekłością Mendoza wyzwał tamtego na pojedynek i zabił go. Tym razem ujęli dwustu dwudziestu ośmiu Guarani. Po powrocie do miasta Mendoza wprawdzie i tak nie słuchał tego, co ludzie mówią, ale nikt nie śmiał poddawać w wątpliwość jego honoru. Był człowiekiem, którego należy traktować z największą uprzejmością, kimś, na czyj widok mieszkańcy miasta oddalali się pośpiesznym krokiem albo, jeśli było na to za późno, odnosili się doń z uprzedzającą grzecznością. Kupił większą farmę i obszerniejszy dom, a wszystko dla Philippa, którego trzymiesięczne wakacje były osią, wokół której obracało się jego życie przez cały rok. Nauczył brata posługiwać się muszkietem, fechtunku i jazdy konnej i przyglądał się jak pod względem towarzyskim Philippo zmiata przed sobą wszelkie przeszkody. Kiedy osiągnął siedemnasty rok życia, wiele dam zakochało się w nim albo przynajmniej twierdziło, że się zakochało. Wszystkie oczarowywał opowiadanymi z poważną miną dowcipami i tym, że zawsze kierował tak rozmową, iż obracała się wokół osoby jego rozmówcy. Kiedy Philippo miał osiemnaście lat, starszy brat oznajmił: - Już czas, żebyś wybrał się do Europy. - Jak to? Po co? - Dla nauki. - Nauki czego? - Wszystkiego, czego młodzieniec powinien nauczyć się w Europie. Tak więc udał się pod pieczą szwajcarskiego opiekuna na objazd Londynu, Paryża, Rzymu, Augsburga i Madrytu. Mendoza pożegnał ich w Buenos Aires. Philippo przelał wiele łez i stał przy barierce, dopóki mógł jeszcze wypatrzyć brata w tłumie. Potem otarł łzy, uśmiechnął się smutno do swojego opiekuna, jakby go przepraszając, wspiął się na najwyższy maszt i wpatrując się w morze, pogrążył się w marzeniach. Mendoza stał i patrzył dopóki statek był w zasięgu wzroku, a potem wrócił do swojej samotniczej egzystencji. Część druga 6 Na skraju puszczy rozciągającej się po drugiej stronie bariery wodospadu Igua~c~u szczep Guarani przedzierał się w stronę brzegu rzeki, która zasilała główną odnogę wodospadu. Niektórzy ubrani byli w strzępy odzienia, inni w skóry zwierzęce. Wzór wymalowany na ciele szamana, który ich prowadził, przypominał cętki jakiegoś puszczańskiego zwierzęcia. Szaman miał w ustach długie cygaro, a jego twarz była zmarszczona, gdyż pogrążył się w myślach. Za nim szli wojownicy, a dalej kobiety i dzieci. Wszyscy milczeli. Dźwigali podniesiony wysoko krzyż, więc najniższe gałęzie drzew, które mijali, smagały twarz nagiego ojca Juliana Lanzottiego, przywiązanego do krzyża sznurami ze skręconych włókien roślinnych. Jego twarz pozbawiona była wyrazu, oczy miał zamknięte, wyglądał jak martwy. Szum rzeki zagłuszał odzywające się od czasu do czasu szepty kobiet i dzieci. Drzewa przerzedziły się i Guarani stanęli na brzegu rzeki. Wspólnymi siłami rozbujali krzyż i wrzucili go daleko w nurt rzeki. Plusnął, zanurzył się i znowu wypłynął. Dzieci biegły wzdłuż brzegu krzycząc, kiedy zaczął odpływać, a następnie przystanęły i rzucały w jego kierunku garściami błota, dopóki nie zniknął w oddali. Płynął wolno. Uwiązł w kępie kwiatów wodnych - irysów przewyższających wzrostem człowieka - które z miłością pochyliły się nad ludzkim brzemieniem niesionym przez rzekę. Potem obrócił się i znowu znalazł siŁę w głównym nurcie. Siadały na nim motyle, otwierając i zamykając swoje delikatne skrzydła. Przesuwał się pod przyjaznymi drzewami. Teraz płynął szybciej. Rzeka rozlewała się szerzej, a drzewa cofały się. Jego los był przesądzony. Pozostawała teraz tylko jedna droga. Główny nurt już go nie uwolni. Chociaż wodospady znajdowały się dopiero pięć mil dalej, niebo zakryła już mgła oparów wznoszących się ze skał położonych dużo niżej, gdzie rozbijały się spadające wody. Na skraju dżungli liście były nasączone wodą, a grzmoty częściowo stłumiony przez odległość, podawał bez przerwy niski ton. Krzyż nabrał większej szybkości. Ojciec Lanzotti, nadal żywy, otworzył oczy i na jego twarzy odmalowało się przerażenie, kiedy woda przerzuciła go przez krawędź. Obracając się raz po razie krzyż leciał trzysta stóp w dół, niesiony z wodą, by zniknąć w wilgotnej mgle, która wzbijała się z kipiącej powierzchni u stóp wodospadu. Trzysta metrów dalej ukazał się na chwilę znowu, ale zaraz został pochwycony przez rozszalałe wiry i zniknął; dopiero milę dalej bieg rzeki uspokoił się. Wieża piany bez ustanku wznosiła się wysoko nad wodospadem. Daleko w dole rzeki ojciec Sebastian Lorrantozo, usadowiony wysoko nad spokojną rzeką, zauważył, że coś kołysze się w wodzie i rozpoznał kształt. Wstał, osłonił oczy dłonią, a następnie popędził w dół po stromej skale. - Tam jest krzyż! - wykrzyknął. Wraz z dwoma innymi jezuitami zepchnął na wodę tratwę. Krzyż płynął w ten sposób, że jego brzemię było zanurzone w wodzie, ale kiedy dotarli na miejsce, zobaczyli sznury owinięte wokół poprzecznej belki. Sebastian zdołał nieco obrócić krzyż i zajrzeć pod spód. Wyraz jego twarzy powiedział innym, co zobaczył. Wyglądał jak ktoś, kim kiedyś był, to znaczy jak sierżant królewskiej armii. Uczepili krzyż do tratwy i podpłynęli ku brzegowi. Jak tylko dobili do brzegu, dwaj pozostali jezuici weszli w płytką wodę i wyciągnęli krzyż, a potem odwrócili na drugą stronę. Ojciec Sebastian rzucił przekleństwo, odciął ciało od krzyża i już miał zamiar je podnieść, kiedy ojciec Antonio powstrzymał jego dłoń i powiedział: - Pozwólmy mu tak leżeć. Mieli ze sobą łopatę, więc wykopali na brzegu głęboki dół i pochowali Juliana owiniętego w habit Sebastiana. Sebastian szedł: - Postawmy tutaj także ten krzyż. Kiedy krzyż stał już prosto, Antonio odprawił nabożeństwo żałobne. Następnego dnia wyruszyli w drogę powrotną do misji Santa Croce, pchając drągami tratwę przez mrok puszczy. Dotarli po dwóch tygodniach przedzierania się przez puszczę drogą wodną i lądową, a na miejscu czekało już na nich małe zgromadzenie; Guarani zawsze wiedzieli, kiedy ktoś się zbliżał. Sebastian wziął brata Itapuę, Indianina Guarani i zastępcę kierownika misji na bok i powiedział mu kilka słów. Itapua poszedł do budynku misyjnego. Ojciec Gabriel O. Donnell był bez reszty pochłonięty grą zespołu Guarani na wiolach, kiedy wszedł spokojnie Itapua i wyjawił mu nowinę. Przez kilka minut siedział w milczeniu, zanim zdecydował się odprawić muzyków. Poszedł z Itapuą do jego celi, gdzie zastał czekającego już Sebastiana. Ojciec Sebastian opowiadał spokojnym głosem, obserwując jednocześnie, jak to wszystko przyjmuje Gabriel. Julian był przecież jednym z najmłodszych i najbardziej lubianych księży. - Czy został należycie pochowany? - Tak. Gabriel spuścił wzrok ku ziemi. - Chciałbym się tam udać i zobaczyć go. Sebastian i Itapua spojrzeli po sobie, gdyż Gabriel miał już dawno za sobą lata młodości. Sebastian rzekł: - Po co? Nie ma tam nic do oglądania. - Chcę zatem dotrzeć tam i zobaczyć to nic. Kiedy obaj znaleźli się na zewnątrz, Sebastian powiedział do Itapuy: - Chce dotrzeć tam gdzie Julian. Spróbuje przedostać się na drugą stronę wodospadów. - To oczywiste. - Czy będziesz go od tego odwodził? - NIe, nie będę. Itapua polecił Tapu rozkołysać wielki dzwon kościoła. Został odlany w Barcelonie. Rozdzwonił się ponad placem przed kościołem i nad domem zgromadzeń, i nad rzędami kamiennych domów pokrytych dachówką, i nad warsztatami, i dalej po drugiej stronie fosy nad polami, i nawet nad puszczą poza terenem misji Santa Croce. Słysząc to wezwanie, Guarani porzucili swoje zajęcia i spojrzeli jeden na drugiego unosząc w górę motyki. Potem spokojnie, bez podniecenia zaczęli się gromadzić. Gabriel siedział na swoim łóżku, z podciągniętymi kolanami, w obliczu faktu, że to on posłał Juliana na straszną śmierć. Potem zerwał się na nogi i zaczął przemierzać w jedną i drugą stronę małą celę, nękany myślą, z której nie mógł się otrząsnąć. Źle postąpił wysyłając Juliana w celu nawiązania kontaktu z Guarani zajmującymi ziemie powyżej wodospadów. Ci, którzy byli innego zdania, mieli, jak się okazało, rację. Gdyby ich posłuchał, nie straciłby Julliana. Nagle stanął jak wryty. A co powiedziałby sam Julian? Julian nakłaniałby do śmiałych posunięć. Nie ma najmniejszej wątpliwości. Był tego pewny, jakby słyszał słowa zmarłego. Znowu zaczął się przechadzać. Niech się dzieje, co chce, nie można pozostawić Guarani pogrążonych w niewiedzy. Praca, którą zaczął Julian, musi być wykonana. Wtedy jego poświęcenie nie pójdzie na marne. Jakże jednak straszna śmierć go spotkała! Gabriel drgnął i wiedział już, że nie może posłać kolejnego jezuity na takie męczeństwo. Usiadł z powrotem na łóżku i patrzył na wyraźne kontury świetlnych płatów kreślone przez słońce, którego promienie przemykały między dachówkami; patrzył nie widząc, gdyż w myślach przeniósł się wstecz do swojego dzieciństwa na wybrzeżu Kerry. Było to cudowne, dziwne, obsypane przekwitłym kwieciem i nawiedzane przez burze miejsce, gdzie fale ścigały chłopca i dziewczynkę, którzy stanęli mu w tej chwili przed oczyma, a potem bardzo wolno cofali się. I te irlandzkie wzgórza, jakże wysokie w jego wspomnieniu, z owcami na zboczach i płachetkami ziemi, które ojciec uprawiał, kiedy już skończył całodzienną pracę dla pana Butlera. Dziewczyna nazywała się Maureen O'Neill! Zastanowił się, co też mogło się z nią stać, z nią i Siamusem Kavanaghem, zalęknionym księdzem, który ciągle oglądał się za siebie, czy nie widać protestantów, i dawał nurka do wnętrza małej katolickiej szkoły, w której nauczał, a która mieściła się w stodole na terenie posiadłości pana Butlera. Właśnie ksiądz Kavanagh pchnął Gabriela na drogę kapłaństwa, a wszystko przez to, że Gabriel był dobrym łacinnikiem. Pewnego wieczoru ksiądz przyszedł do pełnej przeciągów, zbudowanej z kamienia chaty i stał tam w świetle trzeszczącego ognia, starając się przekonać rodziców Gabriela, by pozwolili chłopcu zostać księdzem. Cała rodzina, dziadek i rodzice, ale również ciotki i dziewięcioro pozostałych dzieci, zgromadziła się, żeby go wysłuchać. Dziadek, dobrze znający sprawy tego świata, oznajmił: - Nie, proszę księdza, ma zostać tutaj i uczyć się łowienia ryb i pasania głupich owiec, gdyż po to właśnie przyszedł na ten świat. Przecież ksiądz wie, że będzie katolikiem przez całe życie. To obiecujemy. Ale księdzem! - potrząsnął głową. - Proszę tylko posłuchać, teraz pytanie, którego nie zadawałem nigdy przedtem, ale właściwie, jaki ksiądz może mieć roczny dochód, jeśli zliczyć wszystko? - Nie dla zarobku chłopak ma być księdzem, więc i nie powiem, ile wynosi mój dochód. - Więc pozwoli ksiądz, że ja to powiem. - Stary mężczyzna pochylił się, żeby spojrzeć księdzu prosto w twarz, która była nawet jeszcze bardziej znużona i pobrużdżona niż jego własna. - Jedenaście funtów - oznajmił. Siamus spojrzał na niego ukosem. - Jedenaście funtów! - prychnął drwiąco. - Otóż nawet jeśli potrącisz sobie twój szyling, mam znacznie więcej. - Roześmiał się, zachęcając przy tym całą rodzinę, by poszła w jego ślady, ale bez powodzenia. - Powiedziałem jedenaście funtów i od tego nie odstąpię - odparł starzec. - A w tym roku potrącę sobie także ten szyling, o którym ksiądz wspomniał. Skąd miałbym wziąć szylinga, skoro sprawy stoją, jak stoją? - Mógłbyś odłożyć pens do pensa, gdybyś tylko zechciał - oznajmił surowym tonem ksiądz - ale nie chciałeś. - Gdybym zechciał? - zapytał stary mężczyzna. - Dobrze, więc chcę. My wszyscy chcemy, proszę księdza - Pat Leary, Halloranowie, O'Connorowie, Fitzpatrickowie - wszyscy chcemy, ale od tego nie przybywa szylingów. Powiedziałem jedenaście funtów. Jest ksiądz dobrym człowiekiem, temu nikt nie przeczy, i ujrzy ksiądz niebo, to pewne, ale niech ksiądz nie zabiera nam Gabriela, bo nie chcemy, żeby stał się taki jak ksiądz. - Mówię ci, że nie jedenaście. Czternaście, i w ubiegłym roku co najmniej taki właśnie był mój dochód. - Proszę zatem wybaczyć, że nie doceniłem księdza, ale nadal chciałbym widzieć, co po tych pieniądzach, skoro łopatki sterczą księdzu przez koszulę, a skórę ma ksiądz jak papier. Księże Siamusie, dzisiaj zje ksiądz z nami, a jutro u rodziny Mountjoyów. Jak ksiądz widzi, wszyscy myślimy o misce księdza, ale to wcale nie znaczy, że chcemy, by ten chłopak znalazł się w takiej samej sytuacji. - To zdolny chłopak. Zważ tylko, wcale nie mówię, że tak będzie, ale mógłby zostać nawet biskupem. - Nie, proszę mi wybaczyć, ale skoro już mówimy o biskupach, to powiem, że jeśliby został biskupem na wschodzie, byłoby to z wielką szkodą dla tego chłopaka, bo byłby niewiele lepszy od protestantów. Tutaj na zachodzie, biskupi cierpią razem z ludem Bożym, ale czy może ksiądz powiedzieć mi, ilu z tysięcy księży, którzy są w Irlandii, zostaje biskupami? - Mogę cię zapewnić, że niewielu. A co na to wszystko Pegeen? Matka Gabriela oznajmiła: - Mówię na to, że mój ojciec wyłożył wszystko tak, jak jest naprawdę, chociaż oby Bóg wybaczył mu, że tyle księdzu nagadał. Na rany Chrystusa, niech ksiądz zostawi to dziecko w spokoju. Ojciec Gabriela strugał swoim kozikiem klatkę i strużyny wpadały do płonącego torfu. Dotychczas nie odezwał się ani słowem. Siamus zwrócił się w jego stronę. - Michale - zapytał - co ty o tym myślisz? Michał z kolei zadał pytanie Gabrielowi: - A co o tym myśli nasz zuch? Wszyscy spojrzeli na Gabriela. Był posłusznym synem Kościoła Świętego, ale też nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Oczywiście było mu przyjemnie, że został wybrany na księdza spośród wszystkich dzieci ze szkoły, ale dobrze wiedział, jak żyje ksiądz Siamus, ciągle zerkający za siebie, czy ktoś nie szepnął słówka i czy nie ścigają go już żołnierze, gdyż angielskie prawo mówiło, że nie może tu przebywać. Przez całe życie ukrywał się, omijając szerokim łukiem angielską protestancką szlachtę, czym prędzej zdejmując biret, jeśli gdzieś się na niego natknęli. Oczywiście katolicka trzódka witała księdza Siamusa jako tego, który przychodzi odprawiać Mszę, i z należytym szacunkiem podejmowała przy okazji narodzin, pogrzebów, śmierci w swoich nisko sklepionych chatach, ale wszyscy wiedzieli również, jak samotnie żyje w domu, po którym hulał wiatr, nigdy nie widząc, skąd będzie miał następny posiłek. Gabriel odparł: - Nie wiem, proszę księdza. - Zostawmy więc wszystko, jak jest - oznajmił Siamus. - Za rok znowu wrócę do tej sprawy. - Sądzę - odezwała się smutnym głosem matka - że gdyby chłopak miał zostać księdzem, nie zobaczylibyśmy go przez wiele lat. - Musiałby wyjechać na studia do Francji. Potem wróciłby do Irlandii i, kto wie, może zostałby przysłany właśnie tutaj? - A może nie - rzekł Michał. - Może nie - zgodził się Siamus. - Zdaje mi się, że czuję zapach baraniny z cebulą i ziemniakami. - Nie, baraniny nie ma - odparł Michał mrugając. Tak więc wszyscy usiedli przy stole z desek i, kiedy ojciec odmówił modlitwę, zaczęli jeść, a Gabriel nie miał najmniejszej wątpliwości, że ksiądz przez wiele dni nie jadł baraniny. Kiedy nadeszła pora, żeby zagłębić się w usianą gwiazdami ciemność, Siamus powiedział zwracając się do Michała: - Dobrej nocy i niech Bóg ma was w swojej opiece. - A następnie, wykorzystując ten autorytet, który mają wszyscy księża, powiedział Gabrielowi: - Odprowadź mnie do końca ścieżki. Gabriel pamiętał, jak światło gwiazd tańczyło w powietrzu nad wzgórzami i morzem, był to bowiem okres jesiennego przesilenia. Ksiądz milczał, dopóki nie dotarli do omiatanego przenikliwym wiatrem miejsca, gdzie zaczynały się torfowiska. Jego dom leżał po drugiej stronie trzech wzgórz. Zatrzymał się i powiedział: - Wyświadczyłem ci dzisiaj wielki zaszczyt, Gabrielu. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - Tak, proszę księdza - odparł Gabriel. - Wielki zaszczyt - powtórzył ksiądz i chcąc przekonać jakoś chłopca, że powinien czuć dumę, dorzucił: - To dlatego, że jesteś dobry w łacinie. - Tak, wiem. Moja łacina jest bardzo dobra - Gabriel przypomniał sobie własne słowa. - Czy tylko tego potrzeba, żeby zostać księdzem? Siamus roześmiał się. Teraz Gabriel już wiedział, co ksiądz musiał sobie pomyśleć. - Nie, nie tylko - wyjaśnił z westchnieniem - aczkolwiek łacina to dobry początek. Co najbardziej lubisz robić, Gabrielu? - Grać na fujarce - odparł Gabriel i pokazał swoją przyjaciółkę, fujarkę, którą ojciec kupił mu na miejscowym jarmarku i którą zawsze nosił przy sobie, owiniętą w kawałek płótna. - Zagraj coś - zachęcił go Siamus, a Gabrielowi nie trzeba było dwa razy tego mówić. Nawet teraz wydawało mu się, że pamięta, iż natchniony nocną ciszą, grał dobrze. Każda nuta wydawała mu się cenna niby perła błyszcząca w mroku. - Bardzo dobrze - rzekł Siamus, kiedy Gabriel skończył grać. - Nauczą cię w kolegium grać na flecie, a ponadto wielu innych rzeczy o muzyce. Przypomniał sobie, że pomyślał wtedy: To jest coś. - Chyba mogą nauczyć wszystkiego - odparł i wrócił do chaty pod wielkim wrażeniem słów księdza. Następnego dnia propozycja Siamusa, żeby wziąć go na księdza, była znana wszystkim na lądzie i na morzu, i matka przyzwyczaiła się do tego szczególnego szacunku, jaki okazuje się rodzicom księdza. Zaczęła w tajemnicy nakłaniać go, żeby się zgodził. Ale ojciec oświadczył, że gdyby Bóg chciał, by Gabriel został księdzem, objawiłby to bez wątpienia samemu Gabrielowi. Jednak już teraz rówieśnicy zaczęli odnosić się do niego z szacunkiem należnym chłopcu, który opuścił wzgórza, by udać się do seminarium po drugiej stronie morza. Wiedział, że to wszystko miało pokazać, jak wielka jest moc Kościoła. Jeśli wyjedzie, stanie się Dziką Gęsią, jak nazywano katolików, którzy nie mogli znieść niewoli w swojej ojczyźnie i uciekali do Francji. Czasami płaciła za to rodzina, ale może ledwie ze sto rodzin mogło sobie pozwolić na taki wydatek. Inni płynęli na koszt Kościoła. Jeśliby wyjechał, byłby jednym z nich. Zdarzało się, że kiedy był sam i grał na fujarce nad smutnymi polami, czuł, że jest już człowiekiem naznaczonym. Kiedy minął rok, zapytał, co ma odpowiedzieć. - Nie - oznajmił dziadek. - Tak - rzekła matka. Na zawsze miał już zapamiętać słowa, które padły z ust ojca: - Rób, co Bóg ci każe. Bogaty w to pouczenie, poszedł któregoś wieczoru w miejsce, skąd rozciągał się widok na morze. Grał na fujarce i nie wiedząc, co z tego wszystkiego będzie, zapytał Chrystusa wprost: "Co mam robić?" Była to pierwsza z mnóstwa takich okazji. Spokój, jakiego nie zaznał nigdy przedtem, zstąpił na niego i chatę, na pola i na morze. "Czemu by nie? - powiedział mu Chrystus po prostu. - Zrób to." Wrócił do chaty, pochylił się w ubogim progu i powiedział "tak" czekającemu księdzu. Jezuici zwrócili szczególną uwagę na chłopca o jasnobłękitnych oczach, który z Kerry przywędrował nad górny bieg Loary, w samo serce Francji; jako jedyny z uczniów potrafił prowadzić subtelne rozumowania, chociaż do modlitwy przystępował z sercem prostym i nie zadając pytań. Kiedy odkryli, że jest zakochany w muzyce, zapytali: "Czy wiesz, że nasz założyciel, święty Ignacy Loyola, też umiłował muzykę?" i opowiedzieli mu, jak to święty Hiszpan, chociaż był posłusznym chrześcijaninem, najpierw poświęcił się życiu dworskiemu i dyscyplinie wojennej. Jako żołnierz dokonał szeregu znacznych czynów wojskowych, aż wreszcie, kiedy stał się ułomny wskutek ran, jakie zadano mu podczas wojny z Francją, znalazł się u bram śmierci. Wtedy ujrzał wszystko z wielką oczywistością, jak może widzieć tylko dziecko, i złożył szpadę i sztylet przed figurą Najświętszej Maryi Panny. Od tego dnia codziennie chodził na Mszę i żył jak żebrak, ale zaczęli skupiać się wokół niego uczniowie przyciągnięci jego świętością. Właśnie dla nich święty Ignacy napisał "Ćwiczenia duchowne" - książkę, którą Gabriel pożyczył sobie, kiedy już trochę więcej czasu spędził w szkole. Książka nauczyła go, jak być żołnierzem Chrystusowym. Potem święty przyjął święcenia i w tym miejscu pouczono Gabriela, skupił całą swą uwagę. Widząc, że wokół świętego gromadzi się wielka rzesza uczniów, niektóre stronnictwa w świętym mieście wysunęły przeciwko niemu oskarżenie o herezję i został wtrącony do więzienia. Oby Bóg wybaczył ich nieroztropnym duszom i niechaj błogosławiony będzie papież Paweł III, który jasno dostrzegł całą śmieszność oskarżeń! Kiedy więc święty został uwolniony, do wszystkich swoich ślubów dodał ślub posłuszeństwa wobec papieża, a zastępca Chrystusa na ziemi, widząc, iż zyskał cennego sługę, poruczył mu zadanie założenia zakonu. W ten sposób powstało Towarzystwo Jezusowe, znane jako jezuici, żołnierze Chrystusa, do których zaliczają się jego nauczyciele. Nie do nich należy osądzać to w swej pokorze, ale wielu powiedziało, że w obecnych czasach zamętu zakon stanowi najpewniejszy puklerz Kościoła, i o tym powinien pamiętać, zbliża się bowiem pora jego święceń. Jeśli chodzi o muzykę, oznajmili mu z uśmiechem, że niektórzy ludzie nazywają ich Operowym Towarzystwem Jezusowym. I zaprawdę, jak sam musi o tym wiedzieć, zapał do muzyki łatwo łączy się z umiłowaniem Chrystusa. Wielu misjonarzy uprawiało wybornie muzykę. Na przykład ojciec Józef uczy oboju i fletu. Można będzie zadbać o to, żeby Gabriel pobierał nauki. I musi przeczytać żywot świętego założyciela. Zanim więc skończył kolegium, nauczył się po mistrzowsku grać na oboju i organach. Jeśli chodzi o naukę, ukończył ją z lokatą dokładnie w środku swojej klasy, i kiedy wyjechał do kolegium jezuickiego w Rzymie, nie był ani zatrwożony, ani zdumiony tym, co ujrzał. Nigdy też nie szukał towarzystwa kurtyzan, żeby zaspokoić swoją lubieżność, chociaż ten i ów spośród nauczycieli był gotów patrzeć na to innym okiem, uznając, że zanim człowiek złoży śluby, powinien zapoznać się z tym fragmentem funkcjonowania swojej psychiki. Kiedy wreszcie został członkiem zakonu, bez ustanku wprawiał swych nauczycieli w zdumienie, w którym było dużo podziwu, chociaż bowiem nie można było zaprzeczyć, że rozumiał wszystko, czego uczono, i trzymał się metafizycznych podstaw, których nic nie było w stanie zburzyć, ciągle dawała u niego o sobie znać umysłowość chłopska. Może dlatego właśnie w dniu wstąpienia do zakonu profesor teologii, krzepki Niemiec o wyzbytych wyrazu oczach gotowanej ryby, osobiście skontaktował się z nim i przedstawił mu sprawozdanie ze swoich wyczynów z dziewczętami krążącymi wokół papieskiego miasta. Padł przy tym na kolana, a kiedy już skończył, mrugnął do młodzieńca ze śmiechem, czekając na rozgrzeszenie. Gabriel oznajmił wtedy: - To, co dręczy twoją duszę, nie ma z tym wszystkim nic wspólnego. Te sprawy mają niewielkie znaczenie. Twoja udręka bierze się stąd, że przełożony naszego zakonu nie zasięgnął u ciebie rady, kiedy pracował nad wnioskami, które zamierzał przedstawić papieżowi. Proponuję ci modlitwę o to, byś nie potrzebował wsparcia twoich sofizmatów. Teraz udzielę ci rozgrzeszenia. Niemiec był zdumiony. Najpierw uśmiechnął się krzywo, a potem przyjął rozgrzeszenie wybuchając przy tym śmiechem. Tej nocy spał lepiej niż zazwyczaj. Gabriel wrócił do Irlandii i zobaczył się ze swoją rodziną. Dziadek już nie żył, a ksiądz Siamus robił wrażenie człowieka, którego koniec jest bliski, i chociaż żaden z nich nie zdawał sobie z tego sprawy, widzieli się po raz ostatni. Ojciec, matka, rodzeństwo zebrali się wraz ze wszystkimi sąsiadami i namawiali go, żeby przemówił do nich po francusku albo włosku, i byli należycie zdumieni, kiedy spełnił ich prośbę, ale dostrzegł, że pomimo całego podziwu dla jego wykształcenia byli pełni niepokoju. Był w ich przekonaniu bezradnym niewiniątkiem. "Nie musisz się o mnie martwić - próbował uspokoić matkę. - Nie jestem już dzieckiem". Potem wyruszył do Tipperary, gdzie powierzono mu parafię. Matka odprowadziła go; stała nawet, kiedy już pomachał jej ręką na zakręcie, i patrzyła za nim, dopóki nie zniknął jej z oczu. Ksiądz, któremu został przydzielony w Tipperary, był jeszcze bliższy śmierci niż ksiądz Siamus. Po miesiącu czuwania przy jego łożu Gabriel zamknął mu powieki. Potem na terenie przyległym do kaplicy, która była czymś niewiele więcej niż chatka nad jeziorem, pogrzebał starego proboszcza odprawiwszy stosowne nabożeństwo wobec tysięcy żałobników. Stary ksiądz próbował przed śmiercią wyjaśnić Gabrielowi, jak przedstawiają się sprawy na terenie parafii, ale był ledwie w stanie powiedzieć: "Strasznie, mój synu, żałośnie. Przedstawię cię Johnowi O'Burke'owi, który, zbaw Boże jego duszę, powie ci więcej, niż ja jestem w stanie powiedzieć, bo bliski już jestem śmierci. Po co żyłem? Nie wiem po co, nie wiem, nie wiem". Odwrócił się tyłem i przez resztę dnia wpatrywał się w ścianę z wapienia, którą rozsadzały korzenie janowca rosnącego na zewnątrz, udręczony przez wdzierający się do wnętrza wiatr. John O.Burke stawił się, kiedy żył jeszcze stary ksiądz. Po pogrzebie zaprosił Gabriela do swojego dużego, zawilgoconego domu. Dom stał wśród kurczących się posiadłości, zwrócony tyłem do jeziora. Z całego zastępu kominów wzbijały się ledwie dwa słupy dymu z tych palenisk, które nadal się tliły - jedno w kuchni, gdzie cała jego szubieniczna służba spędzała dzień, drugie w sieni, gdzie sam mieszkał. Właśnie nad tym paleniskiem powiesił swoją szpadę, gdyż nie wolno mu było nosić jej u pasa, jak przystało na szlachcica, którym był. O'Burke, kawał chłopa, podobnie jak ojciec Gabriela, zasiadł przy ogniu, by udzielać wskazówek i rad wieśniakom, którzy nadal przychodzili do niego, kiedy znaleźli się w tarapatach. - Musi ksiądz zdać sobie sprawę z tego, że nie jestem miejscowym dziedzicem - oznajmił O. Burke Gabrielowi. - Jest nim pan Edwardes, sędzia pokoju i protestant. Do niego należy ponad połowa hrabstwa i on też wchodzi do dublińskiego parlamentu, chociaż mieszka w Londynie i to pomimo tego, że jest teraz właścicielem położonego niedaleko zamku Crowell, który należał jeszcze za pamięci żyjących do rodziny O.Burke.ów. Teraz stanowi własność sędziego pokoju i członka parlamentu i jemu również przypadnie ten dom, kiedy ja umrę. Czy nie tak, Charles? - odwrócił się w stronę wysmukłego młodzieńca, który głaskał psy siedząc koło kominka, ale teraz wyprostował się, podszedł do Gabriela i uścisnął mu rękę z przyjacielskim uśmiechem. - Tak będzie, ojcze, i nic się na to nie poradzi. Jestem Charles O.Burke. Staram się właśnie wyjaśnić ojcu, że nie ma najmniejszego znaczenia to, do kogo należy posiadłość. - Nie ma znaczenia? - Nie ma, daję słowo. - Wskazał palcem na ojca. - Nawet nie spróbuję upomnieć się o moje dziedzictwo, kiedy ojciec umrze. Jeśli zechcesz mnie wtedy zobaczyć, ojcze, proszę rozglądać się wśród Dzikich Gęsi. Dołączę do ich przelotów. - Przybrał teatralną pozę i uśmiechnął się. - Zakochał się w tych szaleńcach, którzy znaleźli się we Francji - powiedział dumnie ojciec, patrząc z miłością na swojego syna. `ty Część druga (c.d.) 7 Proboszczowie w Durraine w hrabstwie Kerry zostali tylko pozbawieni środków utrzymania, podczas gdy proboszczowie w Mamegoff koło Tipperary po prostu głodowali. Wymiar sprawiedliwości znajdował się w rękach pana Edwardesa, miejscowego sędziego pokoju, wyjąwszy bardzo poważne sprawy, które były przekazywane panom Martinowi i Howarthowi, ci zaś działając wspólnie, mogli karać za poważne naruszenia prawa długoterminowym więzieniem. Chociaż dziewięć dziesiątych wieśniaków stanowili katolicy, katolicka szlachta nie miała prawa sprawować urzędu sędziego pokoju ani zasiadać w parlamencie. Katolikom nie wolno było nawet kupować ziemi bez względu na to, jak długo ją uprawiali, jeśli zdarzyło się tak, że tę samą ziemię chciał nabyć protestant. Katolik mógł kupić konia tylko wtedy, gdy zwierzę miało wartość mniejszą niż pięć funtów. Nie mógł głosować ani być nauczycielem, ani sprawować urzędów koronnych, ani wstąpić w związek małżeński z osobą wyznania protestanckiego. Uchwały parlamentu dublińskiego stawały się prawem dopiero po zatwierdzeniu przez parlament westminsterski. Z drugiej strony każda ustawa, która przeszła przez Westminster, stawała się ipso facto prawem w Irlandii. Tak czy inaczej większość członków dublińskiego parlamentu stanowili zausznicy angielskiej arystokracji. Mamegoff na przykład było reprezentowane w Dublinie przez pana Edwardesa w wyniku zakładu z Earl of Berkshire, którego nikt nigdy w Mamegoff nie widział. Prawa to jedno, ich narzucanie - drugie. W Mamegoff magistrat, protestancki pośród katolików, był szczęśliwy, jeśli mógł nie budzić licha. Także sędziowie pokoju starali się nic nie robić i nie zaprzątali sobie głowy prześladowaniami, kiedy w grę wchodził tylko urzędowy obowiązek. Inaczej natomiast sprawa się przedstawiała, gdy spodziewali się wyciągnąć jakieś korzyści. Dążyli do zmienienia ziem ornych w pastwiska, a to oznaczało wywłaszczenie właścicieli z gruntów i antykatolickie prawa dawały im takie możliwości. Kiedy dziedzic protestant miał zamiar zamienić swoją posiadłość w pastwiska, wystarczyło mu narzucić energicznie prawo, by zepchnąć swoich dzierżawców na skrawki ziemi nie wystarczające dla wyżywienia kozy. Mógł nawet wywłaszczyć ich całkowicie, doprowadzając do tego, że pozbawieni dachu nad głową błąkali się wśród wzgórz. Oczywiście chłopi nie znosili tego ucisku biernie. Wprowadzano wojsko i wtedy do prawa dołączała się zemsta. Kiedy Gabriel przybył do Mamegoff, szybko rozpoznano w nim księdza, który wie, że zbiory nie wystarczają na cały rok i bywają czasy, kiedy ciężko pracujący mężczyźni i ich rodziny muszą żywić się janowcem. Nigdy nie oczekiwał, że dostanie od parafianina coś do zjedzenia, a jeśli go jednak zapraszano do stołu, nie okazywał też kłopotliwej wdzięczności. Przez okrągły dzień można go było zobaczyć, jak wędruje przez torfowiska o kromce chleba, czasem może z omastą, do jakiejś chaty we władaniu choroby, a jeśli zdarzyło mu się napotkać człowieka, który wyprawił się po owcę pana Edwardesa, odwracał wzrok. Nie wszyscy w okolicy klepali biedę. Niektórzy żyli wygodnie w zbudowanych z kamienia dworach. Ale oni - Matinowie, Howarthowie i Greensiedde.owie - chociaż sąsiedzi, byli protestantami i nie należeli do trzódki Gabriela. Jednak kiedy zbliżała się pora Bożego Narodzenia, bez najmniejszych skrupułów upomniał ich, że te dwory zbudowane zostały na piasku, ponieważ dokoła ich bracia i siostry cierpią głód i mieszkają w ruderach. Informował także o tym, że jedwabie i aksamity zdarli z nagich grzbietów, które mogą zobaczyć, jeśli tylko zechcą wyjrzeć przez okno - albo nawet jeśli zechcą rzucić okiem na mieszkania własnej służby. Gabriel nie zadowalał się bynajmniej mówieniem. Stał zgłodniały na chłodzie, tak że wszyscy mogli go zobaczyć, i nie chciał nawet otworzyć ust, kiedy zapraszali go, żeby wszedł, zjadł coś z nimi i omówił dokładniej tę sprawę. "Nie mam nic więcej do powiedzenia" - oświadczał. Wreszcie pan Cox, rektor Anglikańskiego Kościoła Irlandii, odwiedził z kolei wszystkie te dwory i w rezultacie Martinowie, Howarthowie i Greenside.owie pogrzebali ostrożnie w kieszeniach i zgoła niemała sumka została zgromadzona na potrzeby komorników. Ofiarodawcy poczuli się usatysfakcjonowani, kiedy było już po wszystkim i mieli cały kłopot za sobą, a pan Cox podziękował im i pogratulował w odpowiednio uprzejmy sposób. Jednak Gabriel przyjął ich miłosierdzie bez należytej wdzięczności - do takiego zgodnego wniosku doszli. Powiedział tylko: "Muszę teraz iść i zrobić, co zdołam, a to znaczy mniej, niż wymagałaby sprawiedliwość". Nie był wówczas jedynym jezuitą w Irlandii, który pozwalał sobie na krytyczne uwagi, a ten fakt niemało przyczynił się do tego, że jezuici mieli fatalną opinię w Kościele Anglikańskim. Ale pan Cox, chociaż zamieszkiwał piękne probostwo zbudowane z cegły, prawie dorównujące niedalekiemu dworowi pana Howartha, bardzo szanował Gabriela i nic nie sprawiało mu większej przyjemności jak przechadzki z nim i teologiczne dyskusje. W końcu jednak nawet on poczuł się rozczarowany. Pewnego dnia Gabriel oznajmił: "Mam dosyć tego gadania. Wierzę, że widziano jak Najświętsza Panna wstępuje do nieba, gdyż mam na to świadectwo papieża. Cieszyłbym się, gdybyś w to uwierzył, panie Cox, skoro jednak mówisz mi, że nie jesteś w stanie, przyjmę te słowa do wiadomości i koniec kropka. Na zakończenie chciałbym zwrócić uwagę, że ponieważ kapłan nie może żyć z kobietą, to albo twoja żona jest naprawdę żoną - i tak, jak sądzę, jest w istocie - a w takim razie nie jesteś księdzem, albo też nie jest żoną, a w takim razie musisz być złym księdzem". Wszystko wypowiedział z pogardliwym wyrazem twarzy, który czasem przybierał i który sprawiał, że był takim trudnym kompanem, aczkolwiek bywało też, że choć nigdy nie urządzał zgromadzeń z tańcami, muzyka płynęła z jego oboju niosła nieco ulgi w przygnębieniu, jakie - zdawało się - na zawsze położyło się brzemieniem na Mamegoff. Johnowi O.Burke.owi bardzo przypadł do gustu nowy ksiądz, ale ostrzegał go, żeby trzymał głowę nisko pochyloną. "Sam bowiem dobrze wiesz, ojcze, że nie masz prawa przebywać w Irlandii. Cierpliwości. Trzeba zostawić protestantów w spokoju". Ale kiedy docierała do Gabriela wiadomość o jakiejś niegodziwości, nie potrafił dać spokoju nikomu, kto miał dosyć władzy, by rzecz naprawić, i widok księdza mozolnie zdążającego do ich drzwi taką korzyść sprawiał Martinom, Howarthom i Greenside.om, że oznajmili swoim służącym, katolikom, iż nie ma ich już w domu dla księdza. Kiedy umarł John O.Burke, przybył na pogrzeb biskup terenów wschodnich i oprócz pocieszycielskich słów, jakimi obdarzył setki wieśniaków, którzy wylegli, by złożyć ostatni hołd swojemu protektorowi, przekazał także na osobności kilka mądrych rad Gabrielowi. "Popuść wodze - rzekł. - To moja dobra rada, popuść wodze". A następnie odjechał własnym powozem. W tydzień później Gabriel poszedł, by złożyć wyrazy uszanowania nowemu panu O'Burke.owi i ubolewać wraz z nim nad stratą rodzinnego domu, pamiętał bowiem wszystko, co zmarły powiedział o prawach dotyczących dziedziczenia przez katolików. Była to kłopotliwa rozmowa. Młody Charles O.Burke robił wrażenie, jakby machnięciem ręki zbywał uwagi Gabriela. Kiedy dwa miesiące później Gabriel przechodził koło probostwa, pan Cox wypadł z domu i zaprosił go do środka. Ku swojemu zdumieniu zobaczył tam Charlesa O.Burke.a, który siedział, zachowując niezręczne milczenie, w gabinecie rektora. Cox oznajmił: - Nadszedł moment, żebyś dowiedział się, ojcze, że pan O'Burke postanowił wstąpić do Anglikańskiego Kościoła Irlandii. - Proszę usiąść - powiedział Charles. - Chciałbym, żebyś usiadł, ojcze. - Uśmiechnął się ujmująco. - Cóż, to prawda. Odbyłem z panem Coxem długie rozmowy. - Wyjaśniłem mu niektóre punkty - odezwał się Cox. - Ty, panie Cox, nie możesz niczego wyjaśnić. O.Burke, czy to prawda? - Już powiedziałem. W najbliższą niedzielę będę uczestniczył w Mszy odprawianej przez pana Coxa. - Proszę nazywać to Komunią - powiedział Cox z nerwowym uśmiechem. - Ja to nazywam Komunią. - Odwrócił się w stronę Gabriela. - Uznałem, że lepiej będzie cię o tym uprzedzić. - Widzisz, ojcze - zapewnił go Charles - dużo nad tym myślałem. Teologia dopuszcza rozmaite punkty widzenia. Gabriel odpowiedział gestem pełnym zniecierpliwienia. - Nigdy nie uznałeś za stosowne omówić swoich wątpliwości ze mną. Dlaczego? - Doszedłem do wniosku, że lepiej zmagać się z nimi w samotności. - Otóż to - mruknął Cox. Gabriel wstał z pobladłą twarzą. - To nie ma nic wspólnego ze zwątpieniem - oświadczył. - Chodzi o to, że całkowicie odwróciłeś się tyłem do Chrystusa. Albowiem według obecnych twoich poglądów być prawdziwym wobec swego Zbawiciela znaczy mniej niż pozostanie dziedzicem i bez wątpienia sędzią pokoju w wyniku tego przetargu. Nie zmieniłeś wiary, chłopcze. Doszedłeś do wniosku, że możesz się bez niej obejść. Cóż, w tej chwili jest ci niepotrzebna, to możliwe, ale wierz mi, nadejdzie chwila, kiedy poczujesz potrzebę wiary. - Widzisz, panie Cox - rzekł Charles zwracając się do swojego nowego przewodnika. - A nie mówiłem? - Czy nie mógłbyś, ojcze, przynajmniej życzyć mu powodzenia na drodze nowej wiary? - zapytał pan Cox. - Jakże ksiądz mógłby mówić takie bzdury? - Cóż, Charles, my, księża, jesteśmy równie słabi jak inni ludzie - zauważył słodkim głosem Cox. - Oby Bóg zechciał nam wybaczyć. - Amen - rzekł Charles. - Obaj budzicie we mnie odrazę - oznajmił Gabriel. Nasunął kapelusz na oczy i oddalił się wielkimi krokami. Wielu ludzi Charlesa zaglądało przez okna Kościoła, żeby zobaczyć, jak przyjmuje protestancki chleb i wino. Kiedy zeskoczyli z parapetów, wiedzieli już, że utracili ostatnią ochronę przed całą mocą prawa. Jak przewidywał Gabriel, dobroduszny młodzieniec został życzliwie przyjęty w szeregi miejscowej szlachty i już wkrótce został sędzią pokoju. Wobec nich miał maniery wielce swobodne i grzeczne. Jednak dla swojej służby i dzierżawców był całkiem innym człowiekiem. Większość znała go z czasów, kiedy był jeszcze dzieckiem, ale teraz nie mógł pozostać z nimi w zażyłych stosunkach. Wstydził się swojej zdrady, więc zwrócił się przeciwko nim. W ciągu roku stał się zawziętym prześladowcą swoich dawnych współwyznawców. Jego nowi przyjaciele, szlachta pochodzenia protestanckiego, wyładowywali nadmiar energii w grach i polowaniach. Zbyt byli pewni siebie, by uciekać się do wyznaniowych wybryków. Uśmiechając się ukradkiem wobec gorliwości nowo nawróconego, radzili mu, żeby z większą swobodą podchodził do tej sprawy, ale on nie słuchał. W jego posiadłości - teraz już przez nikogo niekwestionowanej - już wkrótce owce skubały trawę tam, gdzie katoliccy współwyznawcy ojca uprawiali ziemię. Nie śmiał ich usunąć, pozwolił zostać w chatach, ale nie łożył nic na ich utrzymanie. Katoliccy dzierżawcy przez dwa lata walczyli o życie, a po tym czasie Gabriel poprowadził obdarty tłum mężczyzn, kobiet i dzieci do dworu. Kiedy ich Charles usłyszał, wyszedł na próg mając za sobą trzech nietutejszych mężczyzn, których sprowadził i uzbroił w strzelby. Zapytał wieśniaków, czego sobie życzą. Odpowiedział mu Gabriel: - Patrz! - następnie zwrócił się do tych, którzy z nim przyszli: - Klęknijcie - rozkazał. Kobiety uklękły, za ich przykładem poszły dzieci. Mężczyźni dalej stali. Charles O.Burke wpadł we wściekłość. - To nic nie da! - wrzasnął. - Wasz ksiądz wprowadził was w błąd. Niczego ode mnie nie dostaniecie. Wynoście się, bo każę moim ludziom strzelać. Gabriel odpowiedział łagodnym głosem: - Kiedy powiedzieli mi, że głodują, poradziłem im, żeby przyszli do ciebie i poprosili o chleb. Nie mogą uwierzyć, że zawiodłem ich dając tę obietnicę. - Chleba! - zawołała jedna z kobiet. - Chleba! - zawtórowała inna. - Chleba, chleba, chleba! - zawodził jednogłośnie cały tłum. - Chleba, chleba, chleba! Charles, rozdygotany, skinął na swoich ludzi, żeby się cofnęli, a następnie sam wszedł do domu i zatrzasnął drzwi. Gospodyni, która służyła przedtem u jego ojca, usłyszała z zewnątrz okrzyki. Poszła do Charlesa O.Burke.a i powiedziała mu, że na miłość Boską cały wypiek chlebów jest gotowy do włożenia do pieca. Przyglądał się jej przez dobre pół minuty, a potem polecił zabrać się do roboty. - Jesteś dobrą kobietą - dodał, co zachęciło ją do tego, żeby w czasie kiedy piekły się chleby, przyrządzić rosół. Na zewnątrz mężczyźni cisnęli się wokół Gabriela. - Daliśmy mu szansę - burknął jeden z nich - i sami widzieliśmy, co o tym myśli. Teraz nasza kolej. Dalej, chłopcy. Jest ich tylko trzech! - Przyniósł ze sobą pałkę, którą zaczął teraz wywijać. Młodsi zaczęli wiwatować. Starsi mieli zafrasowane miny. Mówca zwrócił się do Gabriela: - Ojcze! - zawołał i nie uśmiechał się używając tego słowa wobec kogoś na tyle młodego, że mógłby być jego synem. - Co ty na to? Jeśli nic nie dostaniemy, ruszymy na nich i chcemy, żebyś ty nas poprowadził. - Chcecie atakować, więc dobrze, poprowadzę was, skoro tego pragniecie. Widzieliśmy jednak, że mają strzelby. Zanim wedrzemy się do środka kilku z nas będzie rannych, albo straci życie. Zdajecie sobie z tego sprawę? A co się stanie, kiedy reszta wtargnie do środka? Czy pomyśleliście o tym? - Zabijemy ich - odparł cicho młodszy mężczyzna. - Świetnie. I co dalej? - Powiedz nam, ojcze - ozwał się trzeci głos, tym razem należący do starej kobiety. - Potem już właściwie wszystko jedno, co zrobimy - oznajmił Gabriel. - Będziemy mogli czekać tutaj na żołnierzy, żeby zabrali nas wszystkich razem, albo wrócić do domów i czekać aż aresztują nas pojedynczo, albo możemy rozproszyć się i zmusić ich, żeby polowali na nas na otwartej przestrzeni. Młodzieniec, który napomknął o zabijaniu, powiedział teraz z goryczą: - Dobrze znam takich jak ty, ojcze. Do tego miejsca i ani kroku dalej. Tak to już jest z mężczyznami w sutannach. Widzicie? - zwrócił się do reszty. - Już doprowadził do tego, że mielimy językami zamiast działać. - Rozległy się aprobujące pomruki. Jednak w tym momencie służba domowa wyszła z domu i ustawiła na kozłach długie stoły, których nikt nie oglądał od czasu śmierci starego O.Burke.a. Służący powiedzieli im, że zmiękczyli serce młodego pana. Może zmienił zdanie w sprawie swojego wyznania. Uśmiechając się szeroko oznajmił, że za jakieś dwie godziny wszyscy dostaną chleb i miskę rosołu, tak więc cały tłum zasiadł - tym razem łącznie z mężczyznami - i czekał. Niektóre kobiety poszły do wioski, żeby przyprowadzić dzieci zostawione w domu. Mężczyźni rozmawiali między sobą o tym, jak dobrze się stało, że ksiądz przemówił i ich powstrzymał. Po jakimś czasie wyszedł Charles O.Burke, tym razem sam, i powiedział, że zaimponowało mu to, iż utrzymali taki porządek. Jeśli są jakieś skargi, gotów jest wysłuchać, i zachęcił, żeby wybrali spośród siebie sześciu rzeczników, aby spotkali się z nim po posiłku, na który jak najserdeczniej ich zaprasza. Wybrano rzeczników z Gabrielem na czele i po zanotowaniu ich nazwisk gospodarz wrócił do domu i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Zgromadzeni nie wiedzieli, że potajemnie pchnął jednego ze swoich nowych ludzi do Tipperary, żeby ściągnął żołnierzy. Dragoni pojawili się na wzgórzach, zanim uczta na dobre się zaczęła i na widok dobytych szabel wszyscy zaczęli uciekać. Nie było natomiast ucieczki dla sześciu mężczyzn, których nazwiska O.Burke sobie zanotował, szczególnie zaś zadbał o to, żeby powiedzieć sierżantowi, by ten nie zapomniał o "katolickim księdzu", jak od pewnego czasu określał starego przyjaciela swojego ojca. W tej sytuacji wynik był wiadomy. Pięciu spośród sześciu prowodyrów dostało po dziesięć lat więzienia. Gabriel został skazany na dożywocie przez ubolewającego sędziego, który nigdy nie pogodził się do końca z tymi sporadycznymi przypadkami, kiedy sprawiedliwość wymaga znęcania się nad ludźmi sprawiedliwymi. Nie ulegało jednak wątpliwości, że dopóki ten niezwykły młody kapłan będzie na wolności w Irlandii, stanowił będzie źródło niepokoju. Należał do Irlandii, która była martwa i pogrzebana albo już wkrótce miała taką właśnie się stać. Zamknięty w plugawym, posępnym i nękanym przez choroby więzieniu w Glenmaje, Gabriel został wkrótce zapomniany przez wszystkich oprócz Charlesa O'Burke.a, który bez znużenia opowiadał swoim znudzonym gościom, jak udaremnił knowania jezuity pragnącego doprowadzić do wybuchu buntu. Jeśli zaś chodzi o samo więzienie, było ono w stanie skrajnego zaniedbania i nigdy nie pojawił się choćby w jego pobliżu ktoś, kto byłby w stanie zrobić cokolwiek dla jego ulepszenia. Zostało całkowicie oddane na łaskę i niełaskę naczelnika, który jeśli chodzi o więźniów, zainteresowany był wyłącznie datkami, jakie mógł od nich wydusić. Innymi słowy życzliwość - za którą żądał swoistego wynagrodzenia - ograniczała się do więźniów mogących zapłacić dodatkowo za lepsze warunki i wyżywienie. Szczególnie pieczołowitą uwagą otaczał dłużników. Katolicy, rozbójnicy i mordercy mieli ciężkie życie. Wegetowali w okropnych warunkach, w celach mrocznych w ciągu dnia i smoliście ciemnych w nocy - jak bowiem więźniowie mogli pozwolić sobie na świece, skoro nie stać ich było na koce? - Bo jedynymi pieniędzmi, jakie naczelnik mógł od nich wyciągnąć, były datki od pań i panów, którzy odwiedzali Glenmarie, gdyż widok więźniów wydawał im się osobliwie zabawny. Kiedy wyczerpały się osobiste fundusze Gabriela, jego pierwszą reakcją było poczucie ulgi. Skoro nie miał pieniędzy, nie mógł wprawdzie kupić koca ani jedzenia dla najbardziej potrzebujących więźNiów, jak robił to dotychczas, ale mimo wszystko błogosławieństwem było to, że stanowił z nimi jedno, że wszyscy żyli tak samo, na tym samym poziomie, w obliczu swojego Zbawiciela. Jednak rzeczywiste doświadczenie tych nędznych warunków życia było dla niego ogłuszającym ciosem. Jednym z jego najbardziej wstrząsających odkryć było to, że nie wszystkie szramy i obtarcia, jakie zobaczył na cuchnących półnagich ciałach, były dziełem strażników. Niektóre zadali współtowarzysze w cierpieniu. Uświadomienie sobie, że człowiek może upaść tak nisko, naruszyło jego wiarę w możliwość odkupienia. Nigdy jednak nie uchylał się przed obowiązkiem napominania i kiedy tylko nieludzkie zachowanie strażników albo więźniów dawało ku temu sposobność, karcił tak samo bez zahamowań, jak bez zahamowań rozdawał jedzenie i lekarstwa, kiedy był jeszcze w stanie je kupować. Nie widział powodu, żeby zaprzestać napominania strażników dlatego tylko, że skończyły się pieniądze. Ale za pierwszym razem, kiedy zaprotestował wobec strażnika, został powalony uderzeniem na ziemię, a potem przybiegli jeszcze dwaj strażnicy, którzy skopali go i zbili do utraty przytomności. Ostatnie, co zapamiętał, to widok twarzy współtowarzyszy niedoli - mężczyzn, kobiet i dzieci - którzy tłoczyli się, by z żywym zainteresowaniem obserwować niecodzienne widowisko. Potem patrzył w inną stronę, kiedy kogoś bito, i na ogół odwracał się wtedy do ściany. Z początku próbował przynajmniej pomóc ofiarom, kiedy prześladowcy już sobie poszli. Jednak ku swemu zmartwieniu odkrył, że tego rodzaju posługa wcale nie jest dobrze przyjmowana. Przeciwnie, dawał innym więźniom tę wielką satysfakcję, że mogli dać upust swojej nienawiści. Zgodnie z ich doświadczeniem księża trzymali z bogatymi, mającymi zapewniony spokojny byt i pewnymi siebie. Więźniowie nie widzieli żadnego powodu, by go kochać albo choćby szanować. Były to najmroczniejsze dni w życiu Gabriela. Stopniowo zarzucił modlitwę. Odłożył na bok brewiarz, a kiedy zaczął się za nim rozglądać, odkrył, że brewiarz zniknął. Nie przejął się tym. Ważne było tylko to, żeby dostać swoją porcję zupy. Potem którejś nocy zaczął krzyczeć przez sen, że sprawiedliwość nie istnieje, i wydało mu się, że słyszy drwiący śmiech Stwórcy, którego niegdyś otaczał czcią, i obudził się z policzkami mokrymi od łez. Potem miał sen, w którym przemówił do niego Chrystus: "Co ci dolega? - zapytał. - Czy dobro przestało być dobrem dlatego tylko, że cierpisz! To, co obiecałem ci na początku, jest nadal prawdą. Znalazłeś się w tarapatach, zgoda, ale poza tym nic się nie zmieniło. Nadal jestem ten sam i zawsze tym samym pozostanę". Gabriel był zaskoczony i rozradowany. "Zapomniałem!" - wykrzyknął i obudził się ze śmiechem na ustach. Potem zasnął znowu i spał jak nigdy dotąd w tym miejscu. Rano spostrzegł, że nie opuściło go widzenie ze snu. Spróbował późnej interweniować wobec strażników w obronie pewnego bardzo starego i słabego więźnia i strażnicy znowu zaciągnęli go do kąta, żeby go pobić, a tłum więźniów znowu zebrał się, by patrzeć. Myśleli już, że stał się jednym z nich, ale coś im mówiło, że wcale tak nie jest. Jeszcze tego samego dnia zaprzyjaźniły się z nim dzieci. Ich matki nadal szydziły z niego, chociaż zaczęły zwracać się do niego "ojcze". Kilku mężczyzn podeszło i usiadło przy nim, a kiedy stwierdzili, że zaprzestał doszukiwać się w nich grzechu, wszczęli swobodną rozmowę. Stanowił z nimi jedno. To oni poprosili go, żeby się za nich modlił. Pewnego dnia przyszedł sam naczelnik i kopnął leżącego Gabriela. - Jeśli chcesz, żebym coś zrobił, wystarczy powiedzieć, po co więc mnie kopiesz? Nie jestem kamieniem. Żadna istota z ciała i krwi nie jest kamieniem. Naczelnik zmieszał się. - On chyba oszalał - oświadczył i wyszedł. Po tym incydencie wszyscy więźniowie byli jednak traktowani łagodniej, kiedy Gabriel znajdował się w pobliżu, a i Gabriela nikt już nie śmiał uderzyć. W ciągu tego czasu Charles O'Burke przybrał na wadze, a jego przystojna twarz stała się ciężka wskutek nadużywania alkoholu. Był powszechnie znany ze swojej gościnności, a powtarzana do znudzenia opowieść o tym, jak udaremnił jezuicki spisek, stała się obiegowym tematem żartów. Pewnego razu podczas polowania gość, stojący obok niego i czekający na następne podniesienie się bażantów, zapytał: - Co słychać u jezuity? Pytanie padło ni z tego, ni z owego, ale Charles odparł: - Skąd mam wiedzieć? Jest w więzieniu w Glenmarie. - Gotów jestem założyć się o pięćdziesiąt gwinei, że ten ksiądz nie istnieje i nigdy nie istniał - wtrącił się inny gość. - Może pokazałbyś nam ten stwór, jeśli chcesz, byśmy uwierzyli w jego istnienie? - Słowo daję - rzucił Charles. - Zrobię to. Dwa powozy pełne dam i panów, wśród których był O.Burke, przyjechały rankiem w dwa dni później do Glenmarie. Wszyscy zamilkli, kiedy znaleźli się w więzieniu i poczuli smród wystawionych na pokaz półnagich nieszczęśników. - W powietrzu może być zaraza - powiedziała jedna z dam zakrywając twarz chusteczką. - Musimy czym prędzej stąd wyjść. Który to ten jezuita? - Jestem - zgłosił się Gabriel. Siedział w kącie trzymając w ramionach dziecko. Wszyscy spojrzeli na niego, a następnie na Charlesa, gdyż spojrzenie Gabriela zatrzymało się na człowieku, który wpakował go tutaj, spojrzenie zgoła nie wrogie, ale uważne i pełne powagi, jakby potwierdzające niezbite prawdy. Charles starał się mężnie wytrzymać ten badawczy wzrok. Potem z trudem zaczerpnął powietrza i wybiegł. Jego goście tylko na to czekali. Niezaprzeczalnie wycieczka okazała się nieudana i najlepiej jak najszybciej o niej zapomnieć. Najmniej podobała się Charlesowi. Na pytanie, które zadała jedna z dam, odpowiedział, że raczej będzie smażył się w piekle, niż kiwnie palcem, żeby wydobyć zdrajcę z więzienia. Tam jest jego miejsce. W ciągu następnych nocy Charlesa O.Burke.a prześladowało jednak dwoje niezwykle jasnych błękitnych oczu, które wpatrywały się w niego osądzająco gdziekolwiek poszedł, i trochę ponad rok później Gabriel został zwolniony z więzienia w wyniku złożonego przez Charlesa O.Burke.a, sędziego pokoju, zeznania stwierdzającego, że jezuita zrozumiał swój błąd, i zalecającego w związku z tym uwolnienie go pod warunkiem, iż opuści Irlandię i nigdy do niej nie wróci. Rzeczony jezuita nie zamierzał podejmować takiego zobowiązania, ale dzięki poręczeniu przez biskupa wschodnich terenów został mimo to uwolniony. Tenże biskup udał się swoim powozem, żeby odebrać Gabriela z więzienia i chociaż dzień był słotny, uznał, że lepiej będzie otworzyć okna, kiedy pasażer znalazł się już w powozie. Tak więc Gabriel z powrotem znalazł się w rzymskim kolegium jezuitów. Niemiecki wykładowca teologii stwierdził, że jego dawny uczeń i, jak mu sam przypomniał - spowiednik - stał się dokładnie taką onieśmielającą postacią, jak oczekiwał. Przydźwigał dwanaście flaszek czerwonego wina i był uszczęśliwiony, kiedy jego gospodarz natychmiast otworzył jedną z nich. - Czy pamiętasz prawdę, którą podsunąłeś mi wtedy? - zapytał Niemiec. - Tak, pamiętam. Czy przełożony naszego zakonu wyświadcza ci, ojcze, zaszczyt zasięgając twojej rady? - Przez cały czas. To bardzo kłopotliwe. - Niemiecki ksiądz sam otworzył drugą flaszkę. - A czy masz jakieś wyobrażenie, dokąd tym razem zamierzamy cię wysłać? - Tam, gdzie będę potrzebny. - Może to być wszędzie. Decyzję podejmie ojciec , którego za plecami nazywał Kalwinem. Czy mam przedstawić ci możliwości? Indie, Kongo albo Ameryka Południowa. Co ty na to? To znaczy zakładając, że nie chodzi wcale o ciebie, ale o kogoś innego? - Odpowiada mi. - Miejmy więc nadzieję, że w istocie będzie ci to odpowiadać. - I uniósł szklaneczkę. 8 Osiem miesięcy później, mając już za sobą burzliwe morza i piratów, Gabriel przybył na odpoczynek do misji Santa Croce położonej poniżej wodospadu Igua~c~u, głęboko w interiorze. Uważano go tam za wzorowego księdza. W zakresie porządku i dyscypliny był drobiazgowy i niestrudzony. Taki sam charakter miała jego miłość do mieszkających tam Guarani, których język szybko opanował. Pięć lat później, kiedy został przełożonym misji, nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby zakwestionować tę nominację. On również jej nie kwestionował. Co się tyczyło jego, wykonywał po prostu pracę, w którą wszyscy wierzyli. To, że inni mogliby myśleć o nim jako o przywódcy, nigdy nie przyszło mu do głowy, chociaż tak właśnie było. Nawet wybuchy złego humoru jego podwładni przyjmowali z radością. Zbyt go kochali, by pragnąć, żeby stał się doskonały, aczkolwiek nie wątpili, że kroczy ramię w ramię z Chrystusem. To ostatnie było prawdą, Gabriel przez cały dzień i każdego dnia spierał się ze swoim Zbawicielem, wysuwał wobec Niego postulaty, zgłaszał prośby. Nie uważał jednak, by było w tym coś godnego uwagi, gdyż sądził, że każdy chrześcijanin robi dokładnie to samo. Teraz, samotny w swoim szałasie, stawiał Boskiemu powiernikowi pytanie o męczeństwo Juliana. Kiedy zapadł wieczór, brat Itapua zastukał do drzwi, by oznajmić, że wszystko jest już przygotowane do Mszy. Gabriel poprosił Indianina, żeby usiadł, a sam w tym czasie założył szaty liturgiczne. Patrzył na te szaty jak na coś kłopotliwego, ponieważ jednak były nakazane, kazał je starannie prać i prasować. Kiedy ukazał się gotowy do odprawiania Mszy, z rozwianymi siwymi włosami i ustami zaciśniętymi tak, że tworzyły kreskę, był istnym wizerunkiem kapłaństwa. Nie padło ani jedno słowo. Bezzwłocznie ruszył za procesją ministrantów Guarani i księży w stronę kościoła misyjnego. Kiedy przechodził, wszyscy Guarani klękali, a ci, którzy znajdowali się dostatecznie blisko, całowali jego dłoń. Z początku węsząc w tym geście bałwochwalstwo zakazywał go, ale na koniec poddał się. Przekroczył szerokie podwójne drzwi kościoła i znalazł się w oświetlonym świecami wnętrzu, a w tym momencie rozległy się dźwięki organów zestrojone z gitarami, skrzypcami i fletami, chór zaś podjął niskie tony śpiewu gregoriańskiego. Ojcze Julianie - pomyślał - oto jesteśmy w żałobie. Módl się za nas, grzeszników. Jednocześnie patrząc ponad tłumnym zgromadzeniem Guarani, których tak dobrze znał, zastanawiał się, czy oni nie obchodzą żałoby po utracie czegoś innego niż on. Podniósł wzrok na ołtarz Guarani i spojrzał, jak często to czynił, na skrzydlatą bestię, pół anioła, pół groźnego, zakapturzonego ptaka, wyrzeźbioną przez Guarani. Pieśń przeniknęła z kościoła w ciemności. Kiedy zapadła cisza, Gabriel powiedział: "Wszechmogący i Miłosierny Boże, polecamy Twojej szczególnej pieczy duszę naszego brata, Juliana, który bez wątpienia będzie orędował za Twoje nieświadome dzieci, Guarani z górnej Parany". Następnego ranka tysiące Guarani stały w milczeniu na brzegu rzeki i patrzyły, jak Gabriel i czterech innych jezuitów spychali na wodę dwa czółna. Kiedy zniknęli z oczu , Guarani wrócili do swoich zajęć. Wielu miało pewność, że już ich nie zobaczy. Piątka jezuitów zbliżała się już do wodospadów Igua~c~u i słyszała już ich grzmot. Pokonali zakole rzeki i ujrzeli posępny, samotny krzyż, który wskazywał grób Juliana Lanzottiego. Wznosząc wzrok ku szczytowi wodospadu, Gabriel dostrzegł obłok piany wzbijający się z dołu. Wyciągnęli łodzie na piasek i ułożyli dokoła krzyża kwiaty z dżungli i stojącej wody. Tak polecił im uczynić Gabriel. Odprawili długie nabożeństwo. Potem rozpalili ognisko, spożyli posiłek i poszli spać. Powietrze wokół drżało od huku wodospadu. Tego samego wieczoru pięć mil powyżej wodospadu zabójcy Juliana zaczęli właśnie świętować i upijać się wokół buchającego ogniska. Kobiety wypluwały wcześniej ziarnka mate do ciemnego brunatnego płynu w wydrążonym pniu i teraz kosztowano tej mikstury. Szaman wywracał oczami, klepał się po brzuchu i oznajmił, że napój jest gotowy. Zaniósł go do pół tuzina dorosłych wojowników i ci potwierdzili jego ocenę. Wtedy wrócił do reszty szczepu i rozkazał zaczynać. Dwie godziny później wszyscy byli pijani i szczęśliwi. Mężczyźni, kobiety i dzieci spożywali mięso jelenia i tłuszcz spływał im po ciałach. Ojciec podawał swoje naczynie pucołowatemu pięciolatkowi, który pił łapczywie. Stary mężczyzna i stara kobieta o poważnych twarzach wymieniali czcigodne i stare szczepowe powiedzonka przy ogólnych wybuchach śmiechu. Młody Indianin zerwał się na nogi i podrygiwał, rozkraczony, przed rządkiem siedzących dziewcząt, potrząsając tym, co miał do zaofiarowania. Dziewczyna patrzyła mu zachęcająco prosto w oczy, więc przewrócił ją, a połowa szczepu wstała, żeby się temu przyglądać. Najstarsi i najmłodsi nie przerwali jednak jedzenia i picia. Kiedy pierwsze światło poranka przebiło się przez gęste listowie, wszyscy leżeli, pogrążeni w głębokim śnie. Wczesnym popołudniem nikt już nie spał. Zniknęli, zanim nadeszła noc. Obozujący poniżej wodospadu ojciec Gabriel siedział ze swoimi towarzyszami przy ognisku. Oznajmił: - Postanowiłem iść tam i nauczać Guarani. Ojciec Antonio rzekł na to: - Ty, ojcze Gabrielu, jesteś już stary. Pozwól, niech zrobi to jeden z nas. - NIe. To ja wysyłałem Juliana. - Chodźmy więc wszyscy - zaproponował ojciec Sebastian. - A jakże - odparł Gabriel sarkastycznie - i weźmy także oddział wojowników i baterię artylerii. Jeśli pojawimy się wszyscy razem, wezmą nas za handlarzy niewolnikami. - Powiedzmy, że dotrzesz na szczyt wodospadu. I co wtedy uczynisz? - zapytał Antonio. - Będę się modlił. - Mam na myśli, co im zaofiarujesz ? - Muzykę. - Muzykę! - Sebastian wzniósł ręce do nieba. - Czy nie wierzysz w muzykę, Sebastianie? - Dla mnie nic ona nie znaczy. - Mam na myśli ludzi wrażliwszych, Guarani. Wiesz, co powiedział Minoria: "Dajcie mi orkiestrę, a podbiję całą Amerykę Południową. Muszę tego spróbować". - Wspaniale. Kiedy dotrzesz na szczyt wodospadu, zaczniesz im grać. - Handlarze niewolnikami idą do nich z bronią palną. - Ojciec Gabriel wydobył obój ze swojego zawiniątka, a następnie z wojłokowego pokrowca. - My idziemy do nich z muzyką. - Umocował stroik do oboju. - Nie są gotowi - stwierdził ojciec Ferdynand. Gabriel zostawił w spokoju stroik i zapytał: - Czyżby? Skąd to wiesz? - Ojca nie da się przekonać - poskarżył się Sebastian. - Śmierć Juliana nastąpiła z woli Boga, ty zaś samowolnie bierzesz na siebie odpowiedzialność. - Rzeczywiście - odparł Gabriel. - Może masz rację. Muszę się nad tym zastanowić. - Nie możesz wywracać argumentu na drugą stronę, twierdząc, że się z nim zgadzasz - oświadczył mu Sebastian. Gabriel odpowiedział z uśmiechem: - Wydawało się to rzeczą rozsądną. - Podniósł obój do ust i zagrał prostą melodię, która utonęła w szumie wodospadu. Następnego ranka tamci powiedzieli: - NIech Bóg ma cię w opiece. Tylko Sebastian towarzyszył Gabrielowi do stóp wodospadu. Nie ustający grzmot wody sprawił, że nie byli się w stanie porozumieć. Uścisnęli się więc tylko. Gabriel obdarzył Sebastiana uśmiechem pełnym najczystszej życzliwości. Sebastian nachmurzył się. Kiedy wrócił do obozu, wspiął się na skałę i nie chciał z nikim rozmawiać. W tym czasie Gabriel znalazł jakiś wąwóz i począł piąć się nim do góry. Jego ściany schodziły się coraz bardziej i drzewa zasłaniały niebo nad głową. Potem zanikł w porośniętym roślinnością urwisku. Gabriel musiał zejść i zacząć wszystko od początku. Tym razem znalazł wąskie pęknięcie po prawej stronie, które zmieniając się w ciasną szczelinę, doprowadziło go na skraj urwiska wodnego. "Chryste, powiedz mi, dlaczego to robię?!" - szepnął zatrwożony Gabriel. Ruszył dalej w lewo wśród ociekających wodą liści. Kiedy nadeszła pora odchylił głowę do tyłu i odmówił nieszpory głosem śmiesznie nikłym wobec łoskotu wodospadu. Potem ruszył dalej. Zapadł już zmierzch, kiedy wyłonił się z poszycia leśnego, które pokrywało górną krawędź wodospadu, i w tym momencie wiedział już, że mu się udało. Przejęty grozą, stał niby Adam patrząc na spadającą ścianę wody, która ginęła za krawędzią. Niebo nad nim pociemniało i ukazały się gwiazdy, ale on dalej szedł wśród ciemności w górę rzeki. Łoskot wodospadów przycichł, a także bieg rzeki był teraz spokojniejszy. Wszedł księżyc i świecił poprzez listowie. Gabriel szedł dalej. Trzasnęła uschnięta gałązka. Na dole, w obozie, gdzie tamci czekali, Sebastian leżał bez ruchu wpatrując się w księżyc. Antonio zapytał: - Myślisz, że ich znalazł? - Nie wiem. - Może nigdy ich nie znajdzie. - To prawda. - Co zrobi, jeśli... - Nie wiem! - wykrzyknął Sebastian. Dokładnie w tej samej chwili Gabriel pochylał się, żeby obejrzeć tlące się resztki ogniska. Kiedy płonęło? Nie potrafił tego powiedzieć. Wokół była puszcza; wodospady zostały daleko z tyłu. Wyprostował się i zadał pytanie Chrystusowi: "Czy w ogrodzie Getsemani czułeś równie wyraźnie jak ja teraz zbliżanie się śmierci? Jeśli tak, byłeś człowiekiem. Jeśli nie, byłeś Bogiem. Jakiej pomocy możesz mi udzielić?" Usiadł i wyjął obój. Pot spływał mu po twarzy i raz jeszcze spojrzał w stronę nieprzeniknionej puszczy. Podniósł obój do ust, odchrząknął i zaczął grać. Grał swoją ulubioną melodię, obbligato na obój z "Piątego Tria" Albina Masaschia. Gdzieś w puszczy dwie małpy słysząc rozedrgane nuty, które rozbrzmiewały w nocnym powietrzu, przestały się wzajemnie czochrać i nastawiły uszu. Stadko niebieskich i purpurowych ptaków, na pół uśpionych, uniosło nagle zaalarmowane głowy i słuchało. Dzika świnia wyszła ze swojej jamy na otwartą przestrzeń z czwórką małych i cała piątka nasłuchiwała, mając w oczach blask księżyca. Jaguar skradający się po skałach przystanął i odrzucił do tyłu głowę w niemym warknięciu. Gabriel dostrzegł twarz wojownika wpatrującą się w niego z niskich zarośli i przestał grać. Ich spojrzenia spotkały się i każdy z nich uchwycił przelotny sygnał lęku u tego drugiego. Twarz dzikusa cofnęła się i Gabriel czym prędzej zaczął znowu grać. Wojownik ukazał się znowu. Wtedy Gabriel poczuł, że włosy stają mu na głowie ze strachu, gdyż uświadomił sobie, że za nim stoi jeszcze inny, tak blisko, że czuł jego zapach. Potem trzeci wyłonił się z zarośli w odległości około czterdziestu jardów i zadarł głowę, wpatrując się z ukosa w Gabriela. Pierwszy dzikus wyszedł teraz z zarośli i stał jakieś dwadzieścia stóp od Gabriela z uniesioną wysoko włócznią, ale widząc, że muzyk jest nie uzbrojony, podszedł bliżej i przykucnął na piętach. Z dżungli wyłonili się dalsi Guarani. Stali oszołomieni. Potem zaczęli półgłosem rozmawiać o jego muzyce. - Nie dobywa się z jego ust. - Nie, to z fujarki. - Podoba mi się. - Tak, brzmi jak pierwsze nawoływanie ptaków. - Tak, właśnie jak pierwsze nawoływanie. To coś nowego. - Jak pierwsze tchnienie porannego wiatru. - Tak. Raptem na polanę wbiegł szaman. Wrzasnął: - Szaleni! Czy nie widzicie? Patrzcie więc. - Rzucił się na Gabriela, wyrwał obój i złamał go na kolanie. W pierwszej chwili nikt się nie odezwał. Potem jeden z tych, którzy przyszli tu na samym początku, powiedział: - Połamałeś fujarkę, z której to wychodziło. - Tak, fujarkę, ale nie człowieka, który w nią dmuchał. - Teraz ją napraw. - NIe wiem jak. Wojownik skinął, wziął złamany na pół obój z rąk szamana i podał Gabrielowi. - Zreperuj. Gabriel wziął do ręki instrument; był nie do naprawienia. - Tutaj nie dam rady . Może udałoby mi się to zrobić w waszej wiosce. Wojownik spojrzał na niego czujnie. - Mówisz naszym językiem? - Tak. - Zabij go - powiedział szaman. - Wrzuć go do rzeki. - Tak - przytaknęło wielu Guarani. - Zabij go. - Zjedz go - nalegał szaman. Wojownik o siwych włosach zapytał tego, który odezwał się jako pierwszy: - Co ty na to? - Zobaczmy, czy umie naprawić fujarkę. - Jeśli nie zdoła jej naprawić, wrzucimy go do rzeki - powiedział szamanowi siwowłosy wojownik. - Mamy mnóstwo czasu, żeby się nad tym zastanowić. - Tak, możemy postanowić później. Wojownik, który przemówił jako pierwszy, wyciągnął rękę do Gabriela i poprowadził go wzdłuż wąskiego strumyka. Reszta wojowników szła z tyłu, podczas gdy szaman coś wykrzykiwał sam do siebie z wściekłością. Gabriel skupił uwagę na mężczyźnie, który trzymał go za rękę; uścisk jego dłoni był przyjazny. Tak więc po drodze powiedział: - Nazywam się Gabriel. Wojownik spojrzał na niego i oznajmił: - Ja nazywam się Hacugh. - Czy jesteś wodzem? - Nie prowadzimy wojny. - Czy ty podejmujesz decyzję? - Ten - wskazał szamana - jest mądrym człowiekiem. - Jest mądry? - Tak, bardzo mądry. - Zabij go - odezwał się szaman. - Nie słuchaj tego, co mówi. Dotarli do wioski; składały się na nią trzy wielkie chaty, których strzechy ułożone z liści papaja sięgały ziemi. Palił się ogień. Wodę brano ze strumienia. Ich przybyciu przyglądały się bacznie kobiety w towarzystwie dzieci. Hacugh powiedział mu: - Teraz śpij. Mając na sobie skupione spojrzenia całego szczepu, Gabriel odmówił modlitwy, a następnie położył się i udawał, że śpi. Rano dostał gęstą papkę, a potem usadzono go naprzeciwko całego plemienia. Z przodu usiadły kobiety trzymające na podołkach dzieci, a wojownicy stali z tyłu. Poprosił o czystą białą szmatkę i położył na niej dwie połówki oboju. Wywracał oczami i udawał, że bardzo uważnie bada zniszczony instrument. Potem odezwał się: - Jak nazywa się wasz szaman? - Tanretopra. Dlaczego pytasz? - Ten człowiek ma wielką władzę. - Dlaczego tak uważasz? - Zniszczył fujarkę. - Nie zdołasz jej zreperować? - Boję się, że nie. - Zabijcie go, zabijcie go - domagał się Tanretopra. Kobieta, która przyglądała się Gabrielowi, zniknęła w swojej chacie i wróciła z wiązką cienkiej trzciny. Związał ze sobą dwie części oboju przy pomocy trzciny, zadął w instrument i w nagrodę usłyszał świst. Usłyszał też, jak całe plemię wstrzymuje dech z ukontentowania, a następnie zaczyna szemrać. Zaczął naciskać na klucze i obój wydał z siebie serię kwileń, a potem jedną wysoką, magicznie piękną nutę. Roześmieli się na ten dźwięk, a potem zapadła cisza. Gabriel pogrążył się głęboko w myślach i oznajmił: - Może jeśli będę miał dość czasu, uda mi się go zreperować. - Ile czasu? - zapytał Hacugh. - To jest w rękach - przerwał dla nabrania oddechu - Jezusa Chrystusa. Hacugh spojrzał na swoich współplemieńców, a potem rzekł: - Słyszeliśmy o nim. - Oczywiście. Julian powiedział wam o Nim, zanim wrzuciliście go do rzeki. - Teraz wrzucimy ciebie - oświadczył szaman. Gabriel siedział spokojnie i ten spokój wywarł na nich wielkie wrażenie. - Będzie tak, jak zechce Chrystus. Jakaś kobieta zapytała: - Co więcej o nim powiesz? Gabriel oświadczył im, że Jezus Chrystus jest największym przyjacielem, na przykład prowadzi swoich przyjaciół przez jasne i mroczne przestrzenie życia, a kiedy umierają, otwiera przed nimi swoje królestwo, gdzie żyją wiecznie. Siwowłosy wojownik o imieniu Unulu spytał: - Czy robi to wszystko dla ciebie? Gabriel pomyślał chwilę. Potem roześmiał się cicho. - Tak. - Czemu się śmiejesz? - Nigdy jeszcze nikt mnie o to nie pytał, ale to prawda. On robi to wszystko dla mnie. - Ten Jezus Chrystus musi być ogromnym wojownikiem. - Urodził się jako dzieciątko. - Jako dzieciątko? - spytała kobieta. - Urodził się z kobiety. Patrzcie. - Wyjął z kieszeni tani, sentymentalny obrazek dzieciątka Jezus siedzącego w ramionach Maryi. - Wygląda na zawziętego - powiedziała przyjrzawszy się. - To z winy malarza - wyjaśnił. - Czy widziałaś kiedy, żeby dzieciątko wyglądało na zawzięte. - Bardzo często - odparła. Cóż z niej będzie za chrześcijanka! - Tak, masz rację. Może dlatego tak wygląda, że właśnie zobaczył diabła. - Diabeł to jeden z naszych bogów - oznajmił Hacugh. - Jesteś pewny, że naprawdę jest diabłem? - Zabijcie go, zabijcie go. Jeszcze czas - nalegał szaman. - Co ci złego zrobiłem? - zapytał Gabriel. - Nie wiem, a jednak mówię: zabijcie go. - Nie sądzę, byście mnie zabili, ale jeśli to zrobicie, jestem gotów. Spójrzcie na Chrystusa jako dziecko. Czy tak wygląda Bóg, który krzywdziłby ludzi? Kobieta puściła prymitywny obrazek dokoła i każda grupka przyjrzała mu się uważnie: kobiety, mężczyźni, dzieci. Potem spojrzała na Gabriela. - Dobrze byłoby, gdyby był władcą świata - oznajmiła. - Jest nim. - W takim razie pomoże ci zreperować fujarkę - stwierdził Hacugh. - Oczywiście - zgodził się Gabriel - ale wymagać to będzie czasu. W miarę upływu dni Gabriel zaczynał zachwycać się tym, jak cicho Indianie idą przez puszczę, jak celnie rzucają dzidą, i jaką siłę mają ich rozedrgane łuki. Z ukontentowaniem patrzył, jak kobiety wracają niosąc dzikie jarzyny dla całego plemienia, i przyglądał się, jak są dobre dla dzieci. Dumał także nad ich poligamią, pijaństwem i lenistwem. Kiedy już się wyprawili i nazbierali tego, co będzie im potrzebne w ciągu dnia, zadowoleni z siebie siadali i gadali albo spali. Guarani wypatrzyli go w puszczy, kiedy myśląc, że nikt nie widzi, modlił się i rozmawiał z Chrystusem, i wywarło to na nich wielkie wrażenie. Tanretopra, szaman, nienawidził Gabriela z całego serca. Co wieczór przychodził i wskazując nogą na obój pytał: - Czy już jest naprawiony? Gabriel odpowiadał: - Jeszcze nie. Szaman wybuchał śmiechem i zwracał się każdego dnia coraz bardziej szyderczo do innych, którzy przyglądali się wszystkiemu, a potem odchodził. Wreszcie Gabriel zdobył się na odwagę i oznajmił: - Chrystus nie chce, żebym w tym miejscu dokonał naprawy. Szaman tryumfował. - Czy nie mówiłem? Tylko patrzcie, jak zaprowadzi was do swojej misji. Zabijcie go, dopóki jeszcze czas! - Aj - odezwał się stary człowiek - zabijcie go! Gabriel zapytał: - Czym was skrzywdziłem? Powiedzcie. - To prawda - rzekł Hacugh. - Nic nam nie zrobił. - Posłuchajcie mnie uważnie - oświadczył im Gabriel - i pomyślcie o tym, co powiem. Czterech moich braci czeka u stóp wodospadu. Zabiorą obój do misji i każą go naprawić, a potem wrócą z dwoma innymi, którzy będą grali na swoich instrumentach. Będziemy grać dla was. Zabrał głos Hacugh: - Chciałbym usłyszeć obój i te inne instrumenty. - Potem, jeśli zechcemy - oznajmił siwowłosy Unulu - będziemy mogli wrzucić ich wszystkich do rzeki. Tanretopra, dziękujemy ci za twoje rady, ale teraz już cię wysłuchaliśMy. Zamilknij, jeśli możesz. - I większość Guarani przytaknęła. Potem usadowili się w swoich czółnach - mężczyźni, kobiety i dzieci - i popłynęli w kierunku wodospadu. Wpatrując się ponad rzekę w puszczę poniżej kanonady wody, Gabriel powiedział: - Nie widzę moich braci. - Czy widziałbyś ich z tego miejsca? - spytał Hacugh, wskazując na wysepkę na samym skraju wodospadu. - Tak - odparł Gabriel - ale nie da się tam dotrzeć. - Nie, nie, to łatwe. Popłynęli czółnamii i Gabriel zdumiewał się, że blisko krawędzi prąd jest taki leniwy. Klaskał w dłonie i wykrzykiwał: "Cudowne, cudowne". Kiedy znaleźli się na miejscu, rozpalili ognisko i podsycali je, dorzucając mokrej trawy, żeby dobył się z niego czarny dym. Po dziesięciu minutach Sebastian zobaczył dym i godzinę później stał dokładnie pod nimi, drobny, patrząc z dołu w ich stronę. Gabriel zaczął mu dawać radosne znaki, żeby wspiął się do nich, i Sebastian zniknął w puszczy. - Patrzecie, idzie tutaj - rzekł Gabriel, więc powiosłowali w stronę brzegu, a wreszcie Sebastian stanął u szczytu wodospadu, powalany po wspinaczce, i uściskał Gabriela. Potem objął wzrokiem dzikich Guarani i zapytał cicho: - Święty Boże?! Gabrielu, czy nic się nie stało? - Wszystko w porządku, ale nie wiem, czy na długo. - Co mam robić? - Po prostu czekaj. - Czy potrafisz to naprawić? - spytał Hacugh pokazując mu dwie połówki oboju. - Powiedz, że tak - polecił mu Gabriel. - Tak. - Gdzie? - W misji - odparł Gabriel. Gabriel zwrócił się do Hacugha: - Pozwól, niech zabierze obój i wróci z naprawionym. - A jeśli nie wróci? - spytał szaman. - Wtedy ukrzyżujemy go - oświadczył Hacugh wskazując Gabriela. - A jeśli wróci z handlarzami niewolników? - spytał znowu. - Jestem wrogiem handlarzy niewolników - oznajmił Sebastian. - Ha, słuchajcie go - rzekł Tanretopra. - Kto wierzy jego słowom? - Jeśli przyjdą, to przyjdą - powiedział na to Hacugh. - NIe sądzę, by z jego powodu mieli przyjść wcześniej. Szaman po raz ostatni zwrócił się do Guarani z apelem: - Dalej! Wrzućmy ich obu do rzeki, pozbądźmy się ich. Hacugh powiedział: - Rzekłem moje słowa. Kto się ze mną zgadza? Ktoś powiedział jedno, ktoś zaś co innego. Sprzeczka trwała do wieczora. - Sądzę, że wygraliśmy - powiedział w końcu Gabriel. - Chwała wszystkim świętym pańskim. - Amen. - On może odejść, a ty zostaniesz - oznajmił Gacugh. Sebastian oświadczył: - Zajmie mi to trzy tygodnie. - Trzy tygodnie. - Może pięć. - Pięć tygodni. Potem go zabijemy. Gabriel wydał Sebastianowi następujące polecenia: - Wrócisz wraz z tamtymi do misji i zreperujecie instrument. Dokładnie ten, nie żaden inny. Potem dostarczysz go z powrotem. Przyprowadź także Mateo i Pedrariasa z ich instrumentami. Poza tym nikogo więcej. - Rozumiem. - Pozwól, że powiem ci, Sebastianie, że muzyka dokonuje cudów z tymi ludźmi. Stają się, widzisz, uduchowieni. - Ojcze, jesteś głęboko szalony i święty. Następnie Sebastian zsunął się stromym urwiskiem, niosąc dwie połówki złamanego oboju i wytłumaczył pozostałym jezuitom, jak się sprawy mają. Zwinęli obóz i ruszyli w dół rzeki, płynąc jej środkiem. A Gabriel z całym plemieniem wrócił w górę rzeki. 9 Mendoza dostrzegł z daleka dym wzbijający się u szczytu wodospadu. Razem z grupą swoich ludzi płynął tratwą pod prąd. Polecił im zatrzymać się, więc powiosłowali powoli w stronę brzegu. Popatrzywszy przez chwilę, doszedł do wniosku, że dym pochodzi z ogniska rozpalonego przez Guarani, ale nie potrafił zrozumieć, po co je rozpalono. On sam, a także jego osadnicy, wiedzieli o terenach po drugiej stronie wodospadu tyle tylko, że były zamieszkałe przez Guarani. Nie miał pojęcia o wyprawie ojca Gabriela, podobnie jak jezuici z misji nic nie wiedzieli o rajdzie Mendozy, przekradł się bowiem obok nich nocą. Każda z grup poczytywała sobie za pierwszy przyczółek starego świata w nowym świecie powyżej wodospadów. Namiestnik dał Mendozie swoje przyzwolenie. Planował rozszerzenie swojego terytorium kosztem terenów portugalskich. To Mendozy nie obchodziło. Odkąd po raz pierwszy zobaczył z daleka wodospady, wydały mu się bramą do El Dorado. Rozkazał ludziom zachować ciszę i znowu podjęli powolną wędrówkę w górę rzeki. W jej trakcie Mendoza, ukryty starannie na brzegu, patrzył, jak Sebastian i inni jezuici zwijają obóz i wyruszają w kierunku misji Santa Croce. Kiedy księża zniknęli, Mendoza podniósł wzrok na wodospad. - Może ich tam być więcej. - Mamy pozwolenie namiestnika - odezwał się jeden z mężczyzn. - Mamy pozwolenie Cabezy na to, żeby sprowadzić każdego Guarani, jakiego znajdziemy nad tym urwiskiem, ale nie na to, byśmy doprowadzili do zwady z jezuitami - odparł Mendoza. Pilił swoich ludzi, żeby czym prędzej szli do góry, a kiedy dotarli na szczyt urwiska, spokój, jaki zapanował wokół nich, gdy zapadła noc, sprawił, że poczuli się nieswojo. Następnego dnia, jak zwykle, ruszyli przez dżunglę i w połowie dnia natknęli się na ślady wielu bosych stóp. Mendoza obejrzał je i oznajmił: - Są blisko. Spokojnie odwiedli kurki muszkietów i pistoletów i przedzierali się bezszelestnie przez zarośla między masywnymi pniami drzew. Guarani muszą gdzieś tu być. Hacugh stał na polance; podniósł rękę nakazując ciszę. Przez moment nie słychać było żadnego odgłosu i wtedy Mendoza wypalił z pistoletu, a jego ludzie rzucili się do przodu. Guarani cisnęli w nich dzidami i umknęli przez gęstwę pnączy, zostawiając Hiszpanom pięciu ujętych i dwóch rannych, jednego, który umarł na miejscu, i drugiego z podłużną raną szarpaną. Nagle nie wiadomo skąd Hacugh cisnął dzidą w Mendozę. Nie trafił i dzida utkwiła z trzepotem w pniu. Mendoza rzucił się za nim, ale usłyszał tylko słabnący odgłos stóp, a potem zapanowała cisza. Zatrzymał się, przycupnął, ruszył dalej i po chwili znowu przystanął. Zaczął się wsłuchiwać, ale jego uszu doszedł tylko nieprzerwany brzęk owadów i szelest liści. Potem świst strzały. Wibrując wbiła się tuż obok niego. Hacugh napiął znowu łuk, ale nagle Gabriel wykrzyknął zza jego pleców: - Stop! Jezuita wystąpił do przodu piętnaście stóp od miejsca, gdzie przykucnął Mendoza, i zawołał: - Hej, ty tam! Mendoza, który nie spuszczał wzroku z Hacugha, odpowiedział: - Słucham, ojcze. - Mogę sprowadzić tutaj mnóstwo ludzi. - Mam muszkiet i pistolet, ojcze. - Iluś pochwycił? - Nie wiem, ojcze. - Wypuść ich. - Nie, ojcze. - Czy myślisz, że zależy mi na tym, żebyś zwracał się do mnie "ojcze"? - Gabriel przedarł się do miejsca, gdzie ukrył się Mendoza, ale nikogo tam nie było. - Wypuść wojowników! - krzyknął. A potem ostrym głosem dorzucił: - Powiedz don Cabezie, żeś mnie tu zastał. Powiedz mu, że ci ludzie nie podlegają jego władzy. Powiedz mu, że uczynimy z nich chrześcijan. Odwrócił się i ostrzegł Guarani: - Nie ścigajcie ich. Mają muszkiety i zastrzelą was. Hacugh powiedział: - Lepiej byłoby, gdybyśmy posłuchali szamana. Kiedy znaleźli się z powrotem w wiosce, szaman powiedział ponurym głosem: - Czyż nie mówiłem? Po ludziach od Jezusa przychodzą łowcy niewolników. Gabriel zgodził się z tym. - Stało się tak, jak powiedziałeś? Więc zabijcie mnie. - Co radzisz, o szamanie? - spytał Hacugh. - Czy jest on złym człowiekiem? Tanretopra podszedł do obcego kapłana i przyjrzał się mu badawczo. Potem zaczął powoli kiwać głową z jednej strony na drugą. - Nie. On jest dobrym człowiekiem. Jednak powiedziałem wam, co powinniście z nim zrobić - i zniknął w puszczy. Gabriel przeżył i pozostał wśród Guarani. Niedługo potem dołączyli do niego Sebastian, Mateo i Pedrarias. W spokojnym, przesyconym słońcem i pełnym motyli powietrzu wzbiła się muzyka Haendla, Tallisa i Scarlattiego, która podbiła serca Guarani, ale na razie nie znalazła drogi do ich umysłów. I przez cały ten czas w świecie poniżej wodospadu osadnicy robili swoje. Mendoza wrócił do Asunci~on i pokazał Cabezie piątkę wojowników, których udało mu się sprowadzić. Cabeza rzekł: - Są wspaniali. - Tak. Będą dobrzy do pracy na otwartym powietrzu, don Cabeza. - Rzeczywiście. Czy wielu takich znajdzie się powyżej wodospadu? - Nie wiem. Są tam także księża. Mają swoje osiedle nad wodospadami. Cabeza spojrzał na niego. - Ilu jest tych księży? - Widziałem tylko jednego. Cabeza zaczął chodzić po pokoju, a po chwili przystanął. - Powiedz, kiedy będziesz mógł poprowadzić tam następny oddział? - Za dwa miesiące, ekscelencjo. - Nie, za miesiąc. - Za dwa miesiące. Trzeba dokonać starannych przygotowań, ekscelencjo. Po pierwsze będę musiał obejść szerokim łukiem tereny zajęte przez jezuitów. - Więc bierz się, bierz się do roboty. Jednak po upływie niecałych sześciu tygodni u don Cabezy zjawił się z oficjalną wizytą ojciec Ribiro, zwierzchnik jezuitów w regionie La Plata, subtelny polityk, który gardził Cabezą, ale oczywiście mu pochlebiał. Cabeza nie miał złudzeń co do tego, jakie uczucia żywi do niego Ribiro w głębi serca. Toteż także uśmiechnął się, kiedy poprosił swojego gościa, żeby usiadł. Wskazał głową na ciężką skórzaną teczkę, którą jezuita położył na stole. - Czy ta wizyta ma charakter urzędowy? - Niestety tak. - Czy sprawa nie może poczekać, aż poczęstuję cię, ojcze, szklaneczką wina? - Czy to wino jest takie samo, jak to w baryłce, którą przysłałeś mi, se~nor, na Wielkanoc? - Czy tak? - spytał Cabeza sekretarza. - Może być takie samo - odparł sekretarz z uśmiechem. Skłonił się i odgłos jego miękkich kroków rozległ się na wybrukowanym dziedzińcu. Wyraźnie słychać było ćwierkanie ptaków wśród rzeźbionych krokwi. Ribiro spojrzał na nie, opuścił wzrok i powiedział: - Mam wiadomości od ojca Gabriela z misji Santa Croce. - To dobry człowiek. - Przysłał wiadomość znad wodospadu. Cabeza udał zdziwienie. - Znad wodospadu? Proszę mi powiedzieć, co też tam znalazł? - Guarani. - Ach tak. I byli oni... - Dzicy. Na nieszczęście znaleźli się tam także inni ludzie - powiedział jezuita. - Mendoza Jorge wyprawił się powyżej wodospadów w poszukiwaniu niewolników. - Niewolników? - Cabeza zmarszczył brwi, zetknął opuszki palców jednej i drugiej dłoni i przyglądał się im uważnie. - Nie ma handlu niewolnikami w regionie Rio de la Plata. Ojciec doskonale o tym wie. - Jest jednak encomienda. Cabeza opuścił dłonie i uśmiechnął się. - To zupełnie inna sprawa. - Ojciec Gabriel donosi w swoim liście, że wzięto Guarani siłą. - Ojcze, to poważne oskarżenie. Obuta w sandał stopa Ribira zaczęła tupać w podłogę. - Chciałbym zobaczyć Mendozę i to zaraz. Cabeza spojrzał na ostrożną, subtelną twarz swojego antagonisty i powinszował sobie, że ma na usługi człowieka tak łatwo kłamiącego jak Mendoza. - Oczywiście. Przeprowadzę śledztwo, kiedy pojawi się w mieście. - Widziałem go jadąc tutaj. Cabeza posłał służącego. Czekając wymieniali uwagi na temat ptaków wśród krokwi, plonów mate, trzciny cukrowej, a także napomknęli o stałym napływie osadników do Asunci~on. Mendoza zastukał i wszedł do środka. Cabeza przybrał groźny wyraz twarzy. - Proszę posłuchać, co ma do powiedzenia ojciec Ribiro. - Ojcze? - Czy byłeś powyżej wodospadów? - Tak, ojcze prowincjale. Cabeza zaprotestował: - Nic mi o tym nie mówiłeś. - Nie byłem o to pytany, ekscelencjo. - To prawda. Ribiro powiedział: - Wróciłeś z pięcioma niewolnikami. - Encomiendaros, proszę ojca. - Są ochotnikami? - Jakże by inaczej? - Gdzie się ich pozbyłeś? - Wziął ich plantator trzciny cukrowej. - Jak brzmi jego nazwisko? - Zapomniałem, ojcze. - Zapomniałeś? - Tak, ojcze. Cabeza całą uwagę skupił na ptakach wśród krokwi. - Czy widzisz, ojcze, tamtego? - wskazał. - To ich wódz. - Robi wokół siebie najwięcej hałasu - odparł Ribiro i znowu zwrócił się do Mendozy: - Rozmawiałeś z ojcem Gabrielem. - Tak. Proszę mi wybaczyć, ale sądzę, że ten ksiądz jest za stary, żeby tam przebywać, ojcze. - On sam już potrafi o siebie zadbać. Powiedziałeś, że dostarczysz swoich Guarani don Cabezie. - Co? - wykrzyknął Cabeza rezygnując z udawania, że przygląda się ptakom. - Nie, to pomyłka - wyjaśnił Mendoza. - To nie ja wspomniałem o panu namiestniku, lecz właśnie ojciec Gabroiel. Ribiro wiedział, że Mendoza mówi w tym momencie prawdę. Z gniewem szarpnął brodę. - Mendoza, już nigdy tam się nie udasz. Cabeza spojrzał na niego ostrożnie. - Nie rozumiem, ojcze Ribiro. Ribiro wziął do ręki okulary, otworzył teczkę, wyjął złożony dokument, który rozpostarł starannie, gdyż papier był już bardzo stary. - Mam tutaj akt nadania misji mojemu zakonowi. Podpisany przez Jego Katolicką i Królewską Mość, Filipa III, oby Bóg miał go w swej pieczy. - Amen - powiedział Cabeza biorąc do ręki dokument. Badał go przez minutę lub dwie, a następnie zaczął dyszeć szybciej, więc rozluźnił sobie kołnierzyk i odchrząknął. Dobrze - pomyślał Ribiro. I ciągnął: - Jego Katolicka... - ... oby wszyscy święci pańscy mieli go w swej pieczy, powierzam wam tereny powyżej wodospadów. - Cabeza wyręczył go w przytaczaniu dokumentu. - Tak. - Ale te tereny nie były jeszcze zajęte. - Mimo to moje prawa są wyraźnie tu sformułowane. - I odnoszą się do całego terytorium między wodospadem a granicą portugalską? - Jak sam widzisz, panie. - A gdzie przebiega twoim zdaniem, ojcze, ta granica? - zapytał Cabeza. - Któż to wie? Ale przecież tutaj chodzi wyraźnie o ziemie nadane. Czyż nie tak? - Tak. - Cabeza wstał i przeszedł się po pokoju; po chwili przystanął i spojrzał z góry na siedzącego Ribira. - Muszę cię ostrzec, ojcze, że będę ubiegał się o stosowną zmianę przepisów. Ojciec Ribiro rozłożył otwarte dłonie. - Trudno. Myślę jednak, że może to potrwać dosyć długo. - Następnie niewzruszonym głosem, patrząc prosto na Mendozę, oświadczył: - Na razie bez mojego pozwolenia nie masz wstępu na te tereny i nie ma tam wstępu nikt taki jak ty ani żaden członek rządu. Panie namiestniku, czy zechcesz powtórzyć to Mendozie? Cabeza spojrzał na awanturnika. - Słyszałeś, Mendoza? - Tak, ekscelencjo. - Masz się do tego stosować. - Doskonale - oznajmił Ribiro z wyrazem zadowolenia na twarzy - to wszystko, co miałem do powiedzienia. - Kiedy składał dokument, w mieście rozległy się dzwony. Wychodząc raz jeszcze zerknął w stronę krokwi. - Proszę tylko spojrzeć, don Cabeza. Inne ptaszki przepędziły tego najgrubszego przez okno. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Mendoza zapytał don Cabezę: - Czy mam rozumieć to dosłownie? Cabeza wrzasnął: - Słyszałeś chyba, co powiedział! - zamilkł na chwilę. Zobaczył spojrzenie Mendozy, które spoczęŁo na nim. - Tak, trzeba rozumieć to dosłownie. Mendoza wrócił do swojego cienistego domu, zjadł trochę sera i napił się wina; oparł stopy założone jedna na drugą na blacie stołu i splótł dłonie na karku. Uśmiechał się, gdyż jego myśli pomknęły ku Carlotcie. Carlotta Maria Herminda Theodosia Antonia de la Cadena de Vilhasante urodziła się dwadzieścia trzy lata wcześniej jako jedyne dziecko hrabiego de Vilhasante i jego bezbarwnej małżonki. Owej nijakiej condesie należało zawdzięczać, że ród był bogaty w świetną krew, co pozwalało mu sięgać wstecz do Fernanda, a następnie jeszcze dalej, do Otta. Natomiast potężnemu hrabiemu zawdzięczali obfitość cnót, był bowiem pełnym surowości synem Kościoła, prawym suwerenem oraz sprawiedliwym mężem i ojcem. Carlotta wychowana została w mroku zamku Vilhasante w Kordobie, prowincji sławnej z pedantycznej pobożności swoich władców. Jednak conde był biedny i do cienia, jakim kładła się na zamek pobożność, dochodził groźny mrok wielkiego zadłużenia. Carlotta była źródłem radości dla obojga rodziców. Jej zaraźliwy śmiech rozbrzmiewał pod starymi sklepieniami, wywołując powściągliwy uśmiech ojca i resztkę uśmiechu matki, co pozwalało dostrzec jak ładna była niegdyś. Kiedy Carlotta miała czternaście lat, ojciec zmarł od obrażeń odniesionych wskutek upadku z konia, który poniósł podczas polowania z sokołem. Dla matki był to bolesny cios. Zamek stał się miejscem nieprzerwanej żałoby, której nie zakłócał żaden dźwięk. Carlotta pogrążyła się w męczącym odrętwieniu i snuła się po pysznych, kamiennych korytarzach zamku, aż wreszcie, spowiednik rodziny, stary jezuita, uświadomił sobie, że od wielu miesięcy nie słyszał jej śmiechu. Udał się do condesy i przemówił do niej mądrze i przekonywująco, używając słów, które zebrał z pożółkłych ksiąg w seminariach, gdzie pobierał nauki, uznając ich mądrość, aczkolwiek nie w pełni rozumiejąc, co miały oznaczać. Matka westchnęła i przytaknęła, a w rezultacie zawiozła Carlottę na madrycki dwór, gdzie powitano ją przychylnie ze względu na ród sięgający wstecz do Otta. Królowa wzięła sobie Carlottę jako młodą "dama de honor" i dziewczyna zobaczyła mnóstwo rzeczy, których z korzyścią dla siebie mogłaby nie oglądać. Została uznana w pełni za hiszpańską damę. Jednak w jej żyłach płynęła gorąca krew hrabiego, jej ojca, i jeśli zdarzyło się, że któryś z młodych fircyków madryckich widział jej smukłą postać, jak wyłania się z konfesjonału, odzywała się w niej krew matki i posyłała mu spod spuszczonych powiek spojrzenie sprawiające, że krew uderzała mu do głowy. Kiedy Carlotta miała dziewiętnaście lat, matka zapadła na puchlinę i wskutek tej choroby po śmierci wyglądała jak potworna czerwona lalka; złożono ją w ogromnej trumnie, przez trzy dni pozostawała w katedrze, aż wreszcie zaczęła cuchnąć. Klęcząca przy trumnie Carlotta uświadomiła sobie, że teraz sama musi dbać o siebie. Nie było nikogo, kto ułatwiłby jej ten trudny przełom życiowy i wygładził przed nią drogę. Ta świadomość sprawiała, że Carlotta zyskała poczucie stanowczości, której dotychczas jej brakowało. Kiedy dobiegł końca okres żałoby, conde Marcos Haro y Monteressa zawiadomił starego jezuitę o swoim pragnieniu poślubienia Carlotty, a ów cieszący się zaufaniem powiernik, widząc możliwość rychłego zdjęcia ze swych barków brzemienia odpowiedzialności, z zapałem jął namawiać dziewczynę do przyjęcia tej oferty. Conde cieszył się powszechnym szacunkiem i był posiadaczem dużego majątku ziemskiego. Jednak dziewczyna odmówiła. Napomknęła, że dostrzegła w nim jakąś lekkomyślność i kapryśność. W odpowiedzi jezuita przypomniał jej, że zamek to wszystko, co ona posiada. Carlotta oświadczyła: - Doskonale. Ile jest wart? Nie pozwolił przemówić sercu i powiedział bez ogródek: - Trzykrotną cenę dużej farmy. - Tylko tyle? - upewniała się ze zdziwieniem. - Tak. Raz jeszcze pomyśl o conde. - Nie ma mowy, bym za niego wyszła, ojcze. Proszę podać takie uzasadnienie, które uznasz, ojcze, za najstosowniejsze. Wypchnęła go obdarzając pocałunkiem, byle tylko przerwać zalew pustych słów, które zaczęły płynąć z jego ust. Następnie zamknęła się w swojej komnacie, zaciągnęła wytworne zasłonki zawieszone wysoko na dumnych chmurach i usiadła na łóżku. Dlaczego nikt jej nie powiedział, że jest biedna? Leżała łkając bezradnie. Kiedy siedemdziesiąt dwie godziny później Carlotta wyłoniła się ze swojej komnaty, wyglądała olśniewająco. Połyskujące czarne włosy owinęła dokoła głowy na francuską modłę. Jej zachowanie było starannie wyważone między wesołością a powagą. Stała się tematem rozmów na dworze. Zgodnie z jej instrukcjami zamek został wynajęty bękartowi spłodzonemu przez miejscowego księcia. Postarzały jezuita został odesłany, żeby gdzie indziej spędził ostatnie lata swego życia. Otrzymała z Asunci~on list od kuzyna drugiego stopnia zawierający parę konwencjonalnych słów współczucia z powodu śmierci matki. Kuzyn ów, Blasco de Bigorente, był urzędnikiem i obiecał, że kiedy znajdzie się w Madrycie, odezwie się do niej. Zamiast podziękowań otrzymał starannie wyważony list z pytaniem, czy mogłaby zamieszkać u niego w Asunci~on, gdzie oczywiście płaciłaby za swoje utrzymanie. Kuzyn doszedł do wniosku, że ściągnie sobie na głowę kłopot, i poradził się żony, która omdlała, kiedy dowiedziała się, że będzie miała u siebie condesę. Za jednym zamachem awansowałaby do pierwszego rzędu małej socjety bez względu na to, czy jej ojciec był eksporterem skór, czy też nie. Błagała więc męża, by wyraził zgodę. On zaś rzucił okiem na pajęczynę, którą służący Guarani zawsze zostawiali na matowym białym suficie i powiedział "tak". Kiedy Carlotta dostała jego list, wpadła w uniesienie. Pokaże kręgom dworskim, że potrafi po swojemu ułożyć sobie własne życie. Król entuzjastycznie przyjął jej zamiar wyjazdu do Asunci~on. Stanie się pomostem między starym światem a nowym. Ofiarował jej pozłacaną Biblię. Przy wizycie pożegnalnej królowa, uśmiechając się ukradkiem sama do siebie, pogłaskała Carlottę po głowie i zorganizowała przyjęcie na jej cześć. Carlotta przebrnęła przez serię wizyt pożegnalnych i wreszcie wyjechała z Madrytu, a gromadka życzliwych jej osób wymachiwała kapeluszami i dłońmi. Następnie zapomniano o jej istnieniu. Ale rozbłysła niby kometa na horyzoncie Asuci~on. Niemało czasu poświęciła na przygotowania do pierwszego zetknięcia z kuzynem Blasco i jego żoną, a także pochlebcami, którzy przyszli na przystań, by ją powitać. - O, Boże - wykrzyknął kuzyn, kiedy ujrzał smukłą postać o oliwkowej cerze i zwiniętych czarnych włosach. Zwrócił się do służącego Guarani: - Biegnij czym prędzej do domu i przynieś mi parasol. Sam był schludnie wyglądającym mężczyzną koło czterdziestki, wysokim, prostym jak świeca i z małą bródką. Ubrana w powściągliwą czerń Carlotta wyszła na ląd i podała mu dłoń, którą ujął z podziwem, i pochylił się, żeby złożyć dworny pocałunek. Jego żona, Bernadette, wyglądała na tę, którą w istocie była - na córkę kupca - ale przedstawiając sobie panie, Blasco prosił żartobliwym tonem kuzynkę, żeby zechciała nie drwić sobie z niej. Bernadette złożyła dworski ukłon, patrząc z namaszczeniem w górę ogromnymi oczami, a Carlotta wynagrodziła ją omdlewającym półuśmiechem. Kiedy już schroniła się pod parasolem, została następnie przedstawiona całemu lepszemu towarzystwu, które przypadkiem się w tym miejscu znalazło. Byli to albo wątpliwi szlachcice na służbie rządowej, albo, co było jeszcze bardziej przygnębiające, kupcy. Blasco wepchnął ją do powozu i ruszyli wąskimi, prążkowanymi cieniem ulicami. Droga prowadziła do placu z fontanną; ale, jak zauważyła Carlotta, była nie wybrukowana, jej podłoże stanowiła surowa czerwona glina. Następnie powóz zakręcił i stanął przed przyzwoicie wyglądającym domem. Carlotta dostrzegła dumę posiadacza w spojrzeniu, jakim obrzuciła ją Bernadette, oznajmiła więc: - Kuzynko, muszę ci powinszować rezydencji. - Podoba ci się? To po ojcu. - Wejdźmy - rzekł Blasco. - Umarł w ubiegłym roku. - Wejdźmy - powtórzył Blasco. - Umarł na porażenie serca. Przepraszam bardzo, a na co zmarła twoja, pani, świętej pamięci matka? - Nie wiem. - Tędy - rzekł Blasco. - Chodźmy. - Nikt nie wie. - Tak mi przykro. Mijając pół tuzina służących, z których dwoje było Hiszpanami, wspięli się do apartamentu na górze. Carlotta podeszła do okna i zobaczyła naprzeciwko pałacową budowlę z powiewającą nad nią apatycznie flagą. - To rezydencja namiestnika - wyjaśniła Bernadette. - Następny dom należy do pułkownika gwardii, a jeszcze następny to rezydencja Hernandeza Zungizy; po drugiej stronie mamy... Blasco przerwał: - Będziesz jeszcze miała mnóstwo okazji, żeby pokazać condesie, jakich mamy eleganckich sąsiadów, kiedy już wypocznie. - Przepraszam - powiedziała Bernadette oblewając się rumieńcem. - Nie umiem zachować się odpowiednio. - Wywołało to tak zachwycający i całkowicie spontaniczny uśmiech na twarzy Carlotty, że ku jej satysfakcji pani domu zakochała się w niej bez pamięci. Podeszła do okna balkonowego i dopiero później zdała sobie sprawę z tego, do jakiego stopnia, słysząc szum palm i łagodny plusk wody w fontannie, ściszyła głos, kiedy pytała: - Kto to taki? Ubrany na czarno mężczyzna o ciemnych włosach zaczesanych do tyłu tak, że osłaniały pokrytą bliznami twarz, patrzył do góry na nią. Blasco zapytał: - Gdzie? Ach, ten! To Mendoza. Nie spotka cię z jego strony najmniejsza przykrość. Zdawało się, że mężczyzna usłyszał te słowa, bo odwrócił się, przeszedł przez plac i zniknął po zacienionej stronie ulicy. Mendoza zwrócił uwagę na Carlottę, kiedy tylko postawiła stopę na brzegu. Nigdy nie widział nikogo choćby w przybliżeniu mogącego się równać z madrycką pięknością. Wieczorem poszedł do jednej z Mulatek, które uprawiały swój zawód wzdłuż nabrzeża. Po raz pierwszy nie udało mu się rozładować swojego pożądania. Carlotta automatycznie została zaproszona do namiestnika, gdzie rozbawiła ją pełna skrępowania mieszanka ostrożności, pompy i skąpstwa, które cechowały Cabezę. Zauważyła również, że potrafi brutalnie przezwyciężać wszelkie przeszkody, jakie stają na jego drodze. Z tym człowiekiem trzeba się liczyć, a może nawet odnosić się do niego z szacunkiem. Wydał na jej cześć bal i przez Bernadette poznała tam wszystkie damy z Asunci~on. Żadna nie umiała czytać. Mężczyźni ze swej strony byli jeszcze bardziej chełpliwi niż ci, których spotkała na madryckim dworze. Honor każdego mężczyzny wcielała jego siostra; i każdy mężczyzna starał się zbrukać honor innego. A przecież byli to tylko farmerzy. Nagle zobaczyła Mendozę siedzącego samotnie za stołem. W jego wpatrzonych w nią bez ustanku oczach był jakiś złowrogi blask. Kiedy wracała przez plac w towarzystwie Blasca i Bernadette, powiedziała: - Mendoza. W tym człowieku jest coś przerażającego. - Jest najemnikiem - wyjaśniła jej Bernadette. - Czy zauważyłaś, że przez cały wieczór nikt z nim nie rozmawiał? - Ale hidalgowie kłaniali mu się z daleka. - To człowiek don Cabezy - wyjaśnił Blasco. - Jakie ma zadania? - Handluje niewolnikami. W następnym tygodniu zorganizowano widowisko z bykami i Mendoza natknął się na Carlottę idącą w przeciwną stronę ze służącym Guarani. Nie dał po sobie poznać, że ją dostrzegł. To ona zatrzymała się i powiedziała: - Zdaję się, że nie byliśmy sobie przedstawieni. - Rodrigo Mendoza. O, Boże - pomyślała - budzi grozę. Zupełnie jak mój ojciec. - Jestem condesa Carlotta de la Cadena de Vilhasante. Przyszłam, żeby popatrzeć na byki. - Najlepiej będzie widać stamtąd z góry - wskazał na rząd ławek, gdzie panowie i panie z miasta siedzieli podekscytowani pod płóciennym daszkiem - albo stąd. - Wskazał na cuchnący tłum, który tłoczył się tuż przy bykach. Kiedy śledziła wzrokiem jego wskazujący palec, jeden z byków podrzucił głowę ukazując groźne rogi. Zdawało się, że spojrzeniem ostrzega o niebezpieczeństwie. - Chcę tam. Przybycie tej pary, zupełnie tutaj nie na swoim miejscu, spowodowało poruszenie w tłumie. Ludzie trącali jedni drugich łokciami i wykrzywiali się, kiedy tych dwoje przepychało się do przodu. Carlotta zauważyła, że natychmiast ustępowano im z drogi. Przybycie "duquesy z Madrytu" dało młodzieńcom bodziec do wyczynów atletycznych i szermierczych. Biła brawo i wykrzykiwała: "Dobra robota, muchacho", a ludek podchwytywał aplauz aż do chwili, kiedy pozostał już tylko jeden, ale za to bardzo potężny byk. Nikt nie kwapił się wyjść na arenę. Zdążył już zranić jednego muchacho. Carlotta powiedziała: - To dopiero byk. Mendoza zdjął płaszcz, dobył miecza i wystąpił do przodu. Dokoła rozległy się szepty. Nigdy dotąd nie widziano, by brał udział w festynie. Zapadło milczenie, potem szmer, krzyki, a wreszcie wstrzymano oddech, kiedy wabił zwierzę w stronę swojego sławnego krótkiego miecza, by następnie położyć byka u stóp Carlotty. Wrzask, którym nagrodzono ten wyczyn, dotarł na krańce miasta. Odciął bykowi uszy i podał jej. Potem rozejrzał się dokoła po motłochu. Nagle zrobiło się cicho jak makiem zasiał i w tej ciszy Mendoza podniósł swój płaszcz, skłonił się i odszedł. Oczywiście wiadomość o tym natychmiast dotarła do Blasca. Tego wieczoru próbował napomknąć o swojej dezaprobacie, ale został natychmiast przywołany do porządku. Kilka dni później odbyło się f~ete champ~etre w domu pułkownika. Carlotta zobaczyła Mendozę stojącego w cieniu filarów, on zaś skłonił się jej sztywno. Potem odwrócił się w drugą stronę. Posłała do niego służącego, a potem patrzyła, jak zbliża się krocząc po bruku, i zauważyła jak rozmowy dokoła nabrały intensywności, a jednocześnie wszyscy przyglądali się jej kątem oka. Kiedy dotarł do niej, szybko rozejrzał się wokół i rzekł: - Proszę posłuchać, tym razem nie jest to zabawa dla tłumu. - Jutro wybieram się z przyjaciółmi na przejażdżkę. - Doprawdy? O nieba, czyż wszystko musi powiedzieć sama? - Czy nie przyłączyłbyś się do nas, panie? - Jeśli pani kuzyn tego pragnie. - Pragnie. - W takim razie stawię się. Następnego ranka przywołała go na czoło orszaku i zobaczyła, że jest wyśmienitym jeźdźcem. Po skończonej przejażdżce zaprosiła go na śniadanie do Bernadette. Zadawano mu tam konwencjonalne pytania dotyczące jego samego, jego farmy, psów i poglądów na dziwne nowinki docierające z Europy. Jednocześnie przez cały czas szeptano dokoła o nim i condesie. Jak tylko dwie damy wyszły, wstał, żeby pójść w ich ślady, ale Carlotta szepnęła: "Proszę zostać, proszę zrobić to dla mnie", tak więc usiadł z powrotem na twardym krześle. Pozostał tak, dopóki nie wyszli wszyscy goście. - Asunci~on nudzi mnie - wyznała. Szybkim spojrzeniem obrzucił obszerny pokój, w tej chwili zupełnie pusty poza służbą Guarani, która drzemała przy drzwiach, a następnie odpowiedział: - Przykro mi. - Tutaj nic nie ma. - Są dwie rzeczy warte zobaczenia. - Doprawdy? Patrzyła, jak jego spuszczony wzrok wznosi się powoli, by spotkać się z jej spojrzeniem. - W niedzielę jest polowanie na dzikie świnie, w którym biorą udział se~noritas - to znaczy, jeśli mają na to ochotę. - Ja miałabym, gdyby ktoś zechciał mnie na takie polowanie zabrać. - Proszę zwrócić się do se~nora Blasca. - Zbyt jest zaprzątnięty kwitami i obligacjami. Czy ty, panie, nie zamierzasz wziąć udziału? - Nigdy tego nie robię. - Szkoda. Ja chętnie bym się wybrała. Skłonił głowę. - Jeśli se~nor Blasco wyrazi zgodę, chętnie będę ci, pani, towarzyszył. - Blasco! Z powagą skłonił głowę. Wpadła zaaferowana Bernadette i zobaczywszy, że wytworna kuzynka męża przebywa sam na sam w towarzystwie takiego niemiłego człowieka, usiadła i z miną wyrażającą pokorną prośbę o wybaczenie spojrzała w stronę Carlotty. Na Mendozę ledwie raczyła zerknąć. Wrócił Blasco, który odprowadził namiestnika. Kiedy ujrzał Mendozę, w jego oczach pojawiło się zaniepokojenie. Mendoza zaś dostrzegł to spojrzenie i pożegnał się. Następnego ranka Mendoza udał się do żydowskiego pisarza, gdzie natychmiast zaprowadzono go do prywatnego, cienistego pokoju na tyłach sklepiku, w którym pisarz urzędował. Wkrótce potem goniec zaniósł do domu Blasca krótki liścik, proszący kupca o pozwolenie zabrania se~nory, jego żony i oczywiście condesy, dla której może to być rozrywką, na polowanie na dzikie świnie - oczywiście, jeśli on sam nie zamierza im towarzyszyć - i zawiadamiający następnie zafrasowanego odbiorcę listu, że condesa wyraziła żywe zainteresowanie tym wydarzeniem podczas wczorajszych wieczornych zabaw. Blasco ściągnął brwi i pogrążył się w zamyśleniu. Następnie poinformował Bernadette i Carlottę o tej nieoczekiwanej propozycji i doradził odrzucenie jej. Jego przezorna rada spotkała się najpierw z niezrozumieniem u Carlotty, a potem, po szczegółowym omówieniu, została odrzucona. Z pewnością weźmie udział w polowaniu. Nie może być mowy o tym, by nie skorzystać z zaproszenia se~nora Mendozy. Nie było to tylko uprzejmością z jego strony, że z taką powagą potraktował jej nudne skargi. Blasco udał się do kasyna oficerskiego miejscowego garnizonu i z wielką ulgą stwierdził, że grupa oficerów ma zamiar także wziąć udział w polowaniu. Naturalnie - oświadczył adiutant w stopniu majora, który miał sprawować pieczę nad całym towarzystwem - będą szczęśliwi, jeśli pod ich opieką znajdą się Bernadette i condesa. Blasco podziękował mu i wyjaśnił w celu usprawiedliwienia się, że on sam zbyt jest marnym jeźdźcem, by mógł uczestniczyć w wyprawie, a następnie wrócił i ustąpił Carlotcie. - Zatem zgadzam się. Możesz pojechać z Bernadette. Ty zaś, Bernadette - dodał na użytek żony - masz uważać na swoje maniery. - Bernadette i ja będziemy nawzajem pilnowały swoich manier - zapewniła go Carlotta. Następnego dnia wczesnym rankiem wszystkie kapelusze znalazły się w powietrzu i wspaniale rozkwitły, kiedy dwie damy w towarzystwie stajennego przyłączyły się do grupy dosiadających już koni myśliwych i grupy żeńskich obserwatorek, które już zdążyły się zebrać. Mendoza, który zajął pozycję na skraju danego gawędzącego z ożywieniem towarzystwa, ubrany był w czarny płócienny strój. Oficjalnym tonem powiedział im dzień dobry, a potem, podając swoją pikę stajennemu, zeskoczył z konia, żeby sprawdzić ich popręgi, najpierw Bernadette, a następnie, trzęsącymi się dłońmi, Carlotty. Potem z powrotem dosiadł konia, odebrał swój oręż i zająwszy pozycję między dwiema niewiastami, towarzyszył im do lasu wśród odgłosów nagonki. Przez cały dzień mówił niewiele i zwracał się wyłącznie do Bernadette. Nie wziął udziału w polowaniu. Kiedy słońce zaczęło zachodzić między nagle pociemniałymi drzewami, Carlotta oznajmiła: - Daleko lepsze polowania widziałam w dolinach w okolicy Madrytu. Na te słowa poprosił Bernadette, by pozwoliła mu opuścić damy i wziąć udział w ostatniej tego dnia nagonce. - Ależ naturalnie - odparła Bernadette. Condesa zaś oświadczyła: - Kto wie, może zdołasz, panie, zmienić moją opinię? Zajął stanowisko na prawym skrzydle linii i w swoim czarnym ubraniu doskonale wyróżniał się spośród innych myśliwych, jako że większość z nich zdjęła już kaftany i rzuciła je za siebie, na zady wierzchowców. Ubrani więc byli jedynie w koszule i tworzyli rozciągniętą linię białych sylwetek na lewo od niego, przy czym niejeden o tej porze tęgo już sobie popił. Nagle przed nimi, tam gdzie zniknęła w lesie nagonka, rozległ się przejmujący okrzyk, a potem zapadło milczenie, w którym szelest liścia byłby równie dobrze słyszalny jak wystrzał z pistoletu. W tym momencie szybko już zapadały ciemności. Potem rozległa się trąbka. Wszyscy zobaczyli, że zarośla poruszają się, gdyż jakieś zwierzę torowało sobie przez nie drogę, i niezgrabny tułów wielkiego odyńca popędził prosto na jeźdźca po lewej stronie Mendozy. Widząc, że pojawiła się dla niego szansa, myśliwy ruszył do ataku z okrzykiem, rozdzierając swoją piką ciało dzika od łopatki po krzyże, ale dzik po tym ciosie zawrócił wyrywając broń z dłoni myśliwego. Bezbronny myśliwy wspiął gwałtownie konia ostrogami i zdołał umknąć. Dzik ruszył w stronę Mendozy. Mendoza był już na to przygotowany. Trzymał konia mocno za wodze i trwał w bezruchu, kiedy dzika świnia mknęła ku niemu niby pocisk, aż wreszcie znalazła się tuż przed nim. Szarżujące zwierzę jednak stanęło nagle niby wryte, jakby zderzyło się z murem. Przez dłuższą chwilę myśliwy i jego ofiara patrzyli na siebie spojrzeniami biegnącymi wzdłuż piki. Potem dzik padł martwy. Miał pięć stóp długości, a jego wagę oceniono na dwieście sześćdziesiąt funtów. O zmroku, kiedy zgromadzili się, żeby obejrzeć wyniki polowania, jakiś pijany mężczyzna oznajmił: - Twoje szczęście, Mendoza, że nie miałeś czasu, żeby pomyśleć. - Miałem mnóstwo czasu, ale to był tylko dzik, który nie jest w stanie stawić czoła człowiekowi uzbrojonemu w pikę - odparł Mendoza kierując swoje spojrzenie na mówiącego, lekkomyślnego porucznika, który niedawno przybył ze starego świata. Wszystkich przebiegł dreszcz. - Nie, nie - zaprotestował słabo major. - Brawo, se~nor. Była to dobra robota, naprawdę doskonała robota! Inne głosy pospieszyły z gratulacjami, kiedy Mendoza ofiarowywał swój łup Bernadette. Oznaczało to, że stajenny musi pozostać, żeby załadować dzika na swojego konia, tak więc, nadal zajmując pozycję między dwoma damami, Mendoza towarzyszył Bernadette i Carlotcie aż do domu przy placu. Ale kiedy znaleźli się poza zasięgiem głosu, major, zdając sobie sprawę z tego, że wszyscy musieli zauważyć, iż przejawiał zbyt wielką skwapliwość w uspokajaniu Mendozy, ochrypłym głosem rzucił jakąś uwagę, która wzbudziła wybuch śmiechu wśród młodszych oficerów. Mendoza odwrócił głowę i w zapadającym zmroku popatrzył w jego kierunku. Potem znowu całą uwagę skupił w milczeniu na dwóch damach. Przez cały czas wypowiadał tylko od czasu do czasu monosylaby w odpowiedzi na potok słów płynących z ust Bernadette. Carlotta była równie milcząca jak on, dopóki nie dotarli do bramy domu. Wtedy odezwała się wreszcie: - Dziękuję za dzisiejszy dzień. Jaka szkoda, że oficerowie nie stanęli na wysokości zadania! Na szczęście nie musimy zwracać na nich uwagi, czyż nie zgadzasz się ze mną, panie? - Ty, pani, możesz sobie na to pozwolić. Zawrócił konia, i ruszył przez ciemne teraz ulice do miejsca, gdzie mieszkał major, i zajął pozycję w cieniu muru. Wreszcie major przybył w towarzystwie dwóch kapitanów i wszyscy trzej byli bardzo pijani, dopóki nie uświadomili sobie, kto na nich czeka. - Se~nor Mendoza! - pozdrowił go major. - Czy coś się stało? - Przed chwilą, kiedy odjeżdżałem w towarzystwie se~ory Bernadette i jej towarzyszki, śmiał się pan. - Miłosierny Boże! Przecież nie z pana! - Z czego zatem? - Z czego? Opowiedziałem wszystkim dowcip. - Proszę więc opowiedzieć go także mnie. - Nie warto. Jest niezbyt zabawny. - Mimo wszystko. Tak więc poniżony major przypomniał sobie jakiś dowcip i wobec swoich zakłopotanych kapitanów powtórzył go w wilgotnym nocnym powietrzu. Kiedy wreszcie skończył, zapadło milczenie. Potem Mendoza zapytał: - To ma być dowcip? Major trwożliwie spojrzał na swoich towarzyszy i mruknął: - Muszę przyznać, że wypadł lepiej ostatnim razem, kiedy go opowiedziałem. Dwaj kapitanowie wymienili spojrzenia, a następnie zaczęli wpatrywać się w jakiś punkt gdzieś daleko w spokojnej ulicy. - Cieszę się - oznajmił Mendoza - że opowiedział mi pan ten dowcip. Przekonuje mnie, że wojsko to nie dla mnie. Widzi pan, mnie on nie bawi. MyśLę, że powinien pan strzec się, majorze, opowiadania tego dowcipu cywilom. Na przykład w obecności condesy. O tak, na pana miejscu byłbym bardzo, ale to bardzo ostrożny. Dobranoc. Kiedy następnym razem spotkał Carlottę, znajdowali się w towarzystwie, ale znalazł okazję, żeby do niej podejść i z wielką powagą oznajmić, jaki szacunek dla niej żywi. Następnie, zanim zdążyła znaleźć stosowną odpowiedź, uniósł dłoń. - Zdaję sobie sprawę, że należymy do różnych stanów. Pewnego dnia wrócisz, pani, do Madrytu i znajdziesz tam być może odpowiedniego dla siebie małżonka. Nie pytam, kiedy to nastąpi. Wolę tego nie wiedzieć. Po prostu jestem na twoje usługi. Stawię się na każde twoje żądanie. Wystarczy mi, że będę w ten sposób u twego boku. Obdarzył ją bladym uśmiechem. Carlotta przyjrzała mu się, uderzyła ją jego nieugięta postawa, i smagnęła go odpowiedzią niby biczem: - Wiesz dobrze, że jest to bardzo niemądre. - Cała wina spada na mnie. Gdzie jest mężczyzna, który twierdzi, że to przez ciebie, pani? - Nie powiedziałabym ci tego, panie, w oczy, ale nie możesz przeszkodzić temu, że będzie to rozpowiadał za twoimi plecami. Ani też ja nie mogę sprawić, byś nie czuł tego, co ci się spodoba czuć. Mendoza był zawsze drobiazgowo poprawny w swoim zachowaniu, a poza tym podobał się jej jego szorstki sposób mówienia i śmiałość. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy z tego, że ten srogi mężczyzna właśnie dla niej otworzył fortecę, którą wzniósł wokół siebie, a kiedy tylko przekroczyła mury, zamknął za nią bramę. 10 Wkrótce po tej rozmowie przyszedł list od Philippa, który donosił, że wraca do domu. Mendoza pospieszył, żeby powiedzieć o tym Carlotcie. - Bardzo chciałabym poznać, panie, twojego młodszego brata - rzekła. - Jest wytworny, czarujący i wyrafinowany. Nie pomyślałabyś, pani, że to mój brat. - Doprawdy? Uważaj, drogi przyjacielu, istnieje bowiem różnica między czarującym lisem a prawym człowiekiem. Mendoza wysłuchał ją, a potem sam poszedł na nabrzeże, żeby powitać Philippa. Kiedy ukazała się łódź i podpłynęła w stronę brzegu, ujrzał młodzieńca, który uniósł dłoń w przeznaczonym do niego pozdrowieniu. Mendoza, nie zmieniając wyrazu nieruchomej twarzy, w odpowiedzi podniósł także swoją. Łódź przybliżyła się i mrużąc oczy zobaczył oczy Philippa, tak samo zimnoszare jak wtedy, gdy miał trzy lata i Mendoza podawał mu jedzenie pod wysokim jasno oświetlonym oknem w Kadyksie. Jego serce wypełniła miłość do brata. Philippo uścisnął go. - Dziękuję, bracie. Widzisz, znowu jestem w domu. Po drodze Mendoza zauważył: - Nie nosisz szpady. - Żaden szlachcic nie nosi w dzisiejszych czasach szpady. - Doprawdy? Mężczyzna bez miecza jest jak cojones pośród byków... - wybuchnął. - Co to niby ma znaczyć? - Pamiętam, kiedy usłyszałem to po raz pierwszy. To słowa Gaspachia. - Czy znowu go spotkałeś? - Nie. - Jestem pewny, że nie żywisz już do niego urazy. - Owszem, czuję. - Nic się nie zmieniłeś, mój starszy bracie. Po kolacji Mendoza, ubrany jak zwykle w czarny kaftan i z cygarem w zębach, kilka razy zaczynał coś nucić i nagle przerwał, potem wpatrywał się w ogień, wstawał i z powrotem siadał, aż Philippo, dotykając jego rękawa i przyglądając mu się z zaciekawieniem, zapytał: - Co się stało, bracie? - Posłuchaj, zakochałem się. - Madre mia! W kimże? - W condesie de Vilhasante. - W condesie! - Ona wie, jak zarabiam na życie. - Czy mógłbym ją poznać? - Jutro. - Wybacz, bracie, ale czego spodziewasz się po dalszym ciągu tej sprawy. - Ona wróci do Hiszpanii. - I to ci wystarcza? - Nic już nie zdoła mnie powstrzymać, braciszku. - Spojrzał w zamyśleniu na ogień. - My urodziliśmy się na dnie. Ona na szczytach. Jeśli człowiek o tym pamięta, jest szczęśliwy. - Czyżby? - Philippo powiedział to tonem pełnym powątpiewania, gdyż nigdy jeszcze nie widział, żeby jego brat był szczęśliwy. Mendoza zabrał ubranego w brązowy strój Philippa na spotkanie z condesą. Philippo poszedł pełen podejrzeń i stwierdził, że condesa odwzajemnia mu się taką samą rezerwą. Zajrzała mu pytająco w oczy, on zaś czym prędzej odwrócił wzrok. Nie była, jak spodziewał się Philippo, w wieku jego brata, ale młoda i piękna. Była także poważna, pełna życia i bystra, pozbawiona w Asunci~on tego wszystkiego, czego i jemu także tam brakowało: filozofii, muzyki, poszukiwania prawdy. Co jakiś czas chmurzyła twarz patrząc na niego i nadawała jej wyraz świadczący o powadze i zarazem mądrości. Niejedno w życiu widzała; co do tego Philippo nie miał najmniejszych wątpliwości; nie przedstawiała żadnej groźby dla spokoju brata. Usiadł w fotelu i zwrócił się do niej z tym wyrazem twarzy, który podpatrzył u wytrawnych gawędziarzy, którzy rzucają jakieś bon mot jakby przypadkiem, a potem przepraszają za to, że byli tacy dowcipni. Carlotta zauważyła, że Philippo jest przystojny. Mało tego, kiedy mówił o czymś, co go interesowało, stawał się piękny. Było od razu widać, że ubóstwiał brata, aczkolwiek nie bez marszczenia brwi na jego nienormalny status. Co więcej, był poważny i obyty w świecie, znał wszystkich najpopularniejszych pisarzy francuskich, łącznie z tymi najnowszymi, i mówił jej o angielskim poecie, Aleksandrze Poppe'ie, którego ona znała tylko z nazwiska. Philippo był wśród ostatnich gości, kiedy Mendoza, przechodząc przez oświetlony świecami salon, powiedział: - Myślę, Philippo, że powinniśMy już pójść - i wyprowadził go na odświeżające powietrze nocne. - Cóż to, bracie, zapomniałeś języka w gębie? - spytał z zadowoleniem. - Zapomniałem języka, ale straciłem również moje serce. A Mendoza powiedział ściszonym głosem: - Sam widzisz teraz. W miarę upływu dni wiele osób zaczęło od razu szyć skandal. Bacznie nadzorowano Philippa i Carlottę i opowiadano sobie o dwóch braciach mnóstwo dowcipów. Jednak Bernadette była jedyną osobą, która zdawała sobie sprawę z tego, że ten fundament stosunków między dwoma braćmi, Philippem a Mendozą, który obaj uważali za niewzruszony, był już podminowany. Kiedy Mendoza, Philippo i Carlotta razem wychodzili w jakichś sprawach, Bernadette nie spuszczała ich z oka. I podobnie jak wielu innych zauważyła, że kiedy Mendozę odwoływano do jakiś interesów, Carlotta i Philippo spacerowali we dwójkę prawie się dotykając, a podczas pokazu ogni sztucznych siedzieli wprawdzie daleko od siebie i każde z nich od czasu do czasu zerkało na pirotechników, ale właściwie cały wieczór spędzili wpatrzeni w siebie nawzajem. Blasco powiedział: - Dopóki nie pozwalają sobie na żadne szaleństwa (a twoim wszak zadaniem jest nad tym czuwać) wystarczy, że będziesz się im przyglądać. Philippo oznajmił Carlotcie: - Jestem ulepiony z tej samej gliny co mój brat. - Ja też. - Tak. Ale ja przejąłem maniery, które przypominają ci, pani, dwór. - Och nie. Te maniery są rodem z modnych kawiarni. Ale co z tego? Są dobre i teraz stanowią twoją własność. - Nie mam pieniędzy. - Podczas gdy ja jestem właścicielką zamku. - Jestem tego świadomy. Uśmiechnęła się. - Który daje tyle, co trzy spore farmy. - Nie więcej? - Moglibyśmy wrócić do Hiszpanii i żyć razem z wynajmu. - A co na to twoi krewni? - Co tamtejsi hidalgowie? Nie warto się nimi przejmować. Pocałował jej dłoń. - Jesteś najmilszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Wezmę cię w ramiona. - Bądź ostrożny - rzekła rozglądając się. Zgiełk pomówień szedł krok w krok za Mendozą. Stał się tematem plotek za murami statecznych domów i sprośnych żartów w kawiarniach na rogach ulic. Nie zważał na to. W gruncie rzeczy sprawiały mu nawet przyjemność. Jak Carlotta i Philippo, zamknięci w jego umyśle, nie mogli pozwolić sobie na nic więcej jak tylko na braterskie i siostrzane uczucie. Kilka tygodni później Mendoza i Philippo wzięli udział w zawodach strzeleckich zorganizowanych przez korpus oficerski tutejszego garnizonu; mnóstwo strzelców strącało gliniane miski wyrzucane do góry przez Guarani. Philippo właśnie przygotował się do pierwszego strzału, kiedy otworzyły się drzwi i weszły Carlotta oraz Bernadette. Pierwszy jego strzał powędrował ponad glinianymi miskami i chybił, podobnie jak wszystkie następne strzały. Mendoza i porucznik gwardii walczyli o pierwszą nagrodę, srebrny puchar, który Mendoza w końcu ofiarował, jak należało się spodziewać, Carlotcie. Młodemu Philippowi, który zbyt poważnie wziął sobie do serca zawody, Mendoza powiedział: - Musisz całkowicie skupić się na muszkiecie, gdyż w przeciwnym razie pochylisz się w dół. Nie powinieneś dopuszczać do tego, by rozpraszała cię condesa. Zapadła nagle cisza. Wydawało się, że całe Asunci~on czeka na odpowiedź Philippa. Ten ostatni spojrzał ostro na brata, ale wzrok Mendozy był tak szczery, że odparł tylko: - W dniu, kiedy condesa przestanie mnie rozpraszać, wstąpię do klasztoru. Carlotta poparła go, mówiąc: - Tego dnia, Philippo, połowa kobiet z Asunci~on zostanie zakonnicami. - NIestety - oznajmił nieszczęsny Philippo podbijając bębenka - to zwykłe plotki. Rodrigo jest ulubieńcem pań. Patrząc na Carlottę Mendoza rzekł: - To on jest ulubieńcem tej oto pani. Opuścił dziedziniec z pociemniałą twarzą, wśród ogólnego śmiechu. Philippo natychmiast wybiegł za nim, a Mendoza zapytał: - Czy ona coś powiedziała? - Zaczerwieniła się - odparł Philippo. - Zaczerwieniła się - powtórzył Mendoza i razem poszli do domu, nie wymieniając już ani słowa. Kiedy następnym razem Carlotta znalazła się sam na sam z Philippo, oświadczyła: - Muszę mu o wszystkim powiedzieć. - Zostaw to mnie - odparł Philippo. - Mnie nie wyrządzi krzywdy. - A myślisz, że mnie mógłby skrzywdzić? - Nie jestem pewna. - Muszę więc stawić mu czoło - nalegał Philippo. - To jakby chłopiec próbował podjąć walkę z tygrysem. - Tak myślisz? Zatem tym bardziej muszę stawić mu czoło. - Ruszył wielkimi krokami, a ona pobiegła za nim. - Jeśli to zrobisz, już nigdy się do ciebie nie odezwę. - Idę natychmiast - oświadczył Philippo. - Zatem żegnaj. Zatrzymał się i obrócił w jej stronę. - Mówię poważnie - oznajmiła mu Carlotta. - Przysięgnij, że nie będziesz z nim rozmawiał. Daj słowo. Ja sama powiem mu o wszystkim. - Kiedy? - Jutro. Następnego dnia było święto Madonny Guarani, które stanowiło okazję do balu maskowego dla tych, którzy mieli białą skórę. Wychodząc ze swojego pokoju i przypasując miecz Mendoza powiedział bratu: - Życz mi szczęścia. - Dlaczego, dokąd idziesz? - Mendoza spojrzał na świecące ukośnie słońce, a potem z powrotem na Philippa. - Powiem ci wieczorem. Poszedł do domu Blasca i poprosił o rozmowę z Carlottą, ale tym razem w cztery oczy. Blasco rzekł po chwili milczenia: - Rozumiem, proszę chwilę zaczekać. - Zaprowadził go do salonu, gdzie po kilku minutach dołączyła do niego Carlotta. Mendoza oznajmił: - Postanowiłem położyć kres tej niepewnej sytuacji. Pytam więc, czy poślubisz mnie, pani. Tak czy nie? Wystarczy jedno słowo. Carlotta poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. - Rozumiem, odpowiedź brzmi "nie". Proszę wybaczyć. - Powiedziawszy te słowa Mendoza ruszył w stronę drzwi. Pojęła, że nadeszła odpowiednia chwila. Zaczerpnęła powietrza. - Mam zamiar poślubić Philippa. Z ulicy dobiegło skrzypienie wozu. Obrócił się do niej. - Philippa? - Tak, twojego brata. Jakby nie rozumiejąc, wrócił i usiadł na kanapie marszcząc lekko brwi. - Ależ Philippo jest dzieckiem. - Jest w moim wieku. Uderzyło to Mendozę. - Oczywiście, jest mężczyzną. - Rodrigo, ja go kocham. Spojrzał na nią. - Tak? - Tak, i to bardzo. - A kiedy go, pani, pokochałaś? - Wiele miesięcy temu. Próbowałam ci to powiedzieć. Przypomniał sobie niektóre wydarzenia. - Tak więc właśnie to próbowałaś mi, pani, powiedzieć? - Tak. Spojrzał na nią z ukosa spojrzeniem przypominającym wzrok węża. - Więc mnie nie kochasz, pani? - Nie tak jak Philippa. - Jak więc kochasz jego? - Łagodnie, czule... Takiej właśnie miłości potrzebuję, Rodrigo. Zaczerpnął tchu. - A czy ja jej nie potrzebuję? Spojrzała na niego ze strachem i litością, pragnąc go pocieszyć, ale jeszcze bardziej, żeby sobie poszedł. - Więc potrzebujesz, pani, aż tak dużo. Podniosła dłoń, żeby go spoliczkować, ale błyskawicznie uniósł rękę i zasłonił się. Na jego twarzy odmalował się smutek. Wstał i raz jeszcze ruszył w stronę drzwi. Patrząc za nim powiedziała szybko: - Rodrigo, nie zrobisz mu krzywdy? Przystanął i obrócił twarz przypominającą na pół zakryte maszkary w Santa Anna, bezlitosną, z wilczym uśmiechem. - Rodrigo! - powtórzyła. Potrząsnął głową i wyszedł. Miasto było zatłoczone przez Guarani, którzy gromadzili się, żeby uczcić swoją Madonnę. Wyrzeźbiona ręką Guarani wiele pokoleń wcześniej z bloku czarnego marmuru, ustawiona została przed kościołem świętego Crist~obala, pod daszkiem z drzewa tekowego, który chronił ją przed deszczem. Mendoza, który patrzył nie widzącymi oczami, powlókł się za miasto i szedł na oślep przez polanki i zarośla z dłonią na rękojeści swojej basilardy. Po jakimś czasie kurz zalepił wszystkie pory jego ciała, cały był pokryty białym pyłem. Nie zważał na to. Czuł się zbrukany wewnętrznie. Brat zhańbił go z kobietą, którą on, Mendoza, kochał. Nagle stanął jak wryty, bo przyszło mu na myśl, że wszyscy mieszkańcy Asunci~on cieszą się z tego. Znowu ruszył przed siebie i jakaś gałąź smagnęła go po twarzy. Odgarnął ją na bok, wdzięczny za ból, i poszedł dalej. Jego nienawiść zwróciła się w równym stopniu przeciwko niegodziwej parze, jak i przeciwko całemu światu. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Jego farma jest za następnym wzniesieniem, pójdzie tam i zaśnie. Kiedy dotarł na miejsce, blask ognia rozbudził zarządcę, który, zdumiony, stanął w drzwiach. Mendoza kazał mu wracać do łóżka, a sam rzucił się na wznak, ale nie mógł zasnąć. Farmer szepnął żonie: - Czy widziałaś, jaką miał białą twarz? - Chyba musiał oszaleć. Mendoza wyszedł i zażądał konia. Spiął wierzchowca ostrogami i popędził w świetle księżyca, z mieczem chwiejącym się u boku. Kiedy znalazł się bliżej miasta, zobaczył, że mury Asunci~on oświetlone są pochodniami od środka i usłyszał niewyraźne odgłosy gitar i śmiechu. Na skraju miasta ujrzał, że walące się chaty Guarani są zupełnie opuszczone, zostało ledwie paru starych tubylców leżących tu i tam niby strzępy zniszczonych ubrań. Reszta zgromadziła się w kościele San Crist~obal. Mendoza pojechał wśród pochylonych chatek z gliny w stronę dzielnicy handlowej. Tam zewnętrzne ściany domów były oświetlone świecami, a matki stały z dziećmi na progach, patrząc w górę ulicy na niewidoczne, bo leżące za zakrętem, miejsce, skąd dochodził zgiełk, z którego nie sposób było wychwycić pojedyncze dźwięki. W domu Cabezy wszystkie pokoje były oświetlone. W środku i na ulicy ludzie - dziwacznie przebrani za ptaki, jaguary, bohaterów starożytności i za satyrów - wydawali dziwaczne okrzyki i wybuchali szyderczym śmiechem. Powietrze było rozedrgane od dźwięków gitar i zawodzenia trąbki. Ludzie na ulicy mieli ze sobą długie pochodnie, tak że najdalsze nawet zakątki ulicy albo rozjaśniały się, albo nagle pogrążały się w granatowym cieniu. Jakiś karzeł, przybrany w lśniące zielone pióra, podszedł prosto do uzdy wierzchowca, wykrzywiając się w sprośnym grymasie, ale natychmiast cofnął się, kiedy ujrzał twarz jeźdźca. Stojąc na balkonie, nad którym powiewał ogromny obszyty frędzlami sztandar z herbem Hiszpanii, Cabeza wykrzykiwał i klaskał patrząc w dół na panujący tam zgiełk. Mendoza podniósł głowę i spojrzał na Bernadette, która stała na balkonie z Blaskiem i innymi miejskimi dygnitarzami. Oczywiście wiedziała. Wszyscy wiedzieli. Przecisnął się w boczną ulicę, bo nie chciał wracać do domu. Skierował się na maleńki placyk San ~angelus. Kiedy się tam pojawił, na placyku tłoczyli się Indianie, którzy klęczeli albo leżeli krzyżem przed Madonną Guarani. Milczeli. Panowała zupełna cisza. Wpatrywali się w czarną Madonnę. Stała pod drzewem jałowca, przystrojona kwiatami. Rozstawiono ogromne gliniane wazony, w których paliła się mieszanka trzcin i odpadków bawełny, oświetlając plac bajecznym blaskiem. Pod kierunkiem jezuity tłum odmawiał Zdrowaś Maryja, a łagodny dźwięk bębna narzucał rytm modlitwie. Wszyscy mieli nadzieję, że ich Madonna zstąpi na ziemię i w jakiś cudowny i nieziemski sposób zwróci im wolność. Potem Guarani ustawili się za księdzem do procesji. Wyjęli posąg spod dachu i ponieśli, po czterech przy każdym z drążków, nie przerywając milczenia, do pierwszego z kościołów, które Madonna miała odwiedzić, nim noc dobiegnie końca. Placyk był teraz pusty. Dźwięk odległej trąbki i dochodzący z daleka harmider świętujących były jedynymi odgłosami zakłócającymi spokój. Przy placyku znajdował się zajazd, w którym Mendoza bywał, zanim poznał Carlottę. Usiadł na zewnątrz. Nikt nie podchodził, więc walnął basilardą w stół. Przyszła dziewczyna obsługująca stoliki, stanęła, spojrzała na niego i wycofała się do środka. Chwilę później ukazał się właściciel zajazdu, który wycierając dłonie w fartuch powiedział: - Witam, se~nor Mendoza, witam po tysiąckroć. Dawno niewidziany gość. Cóż za szczęśliwy traf, panie, żeś zechciał do nas przyjść. Więc nie świętujesz z innymi? A zresztą, czemu miałbyś świętować? Przecież to zupełnie głupie. Dzięki Bogu, niewolnicy w końcu odeszli. Czy byłeś, se~nor, na wsi? - Jak widzisz. - Czy na farmie wszystko dobrze, se~nor? - Wystarczająco. - Zdaje się, że jesteś, panie, spragniony. Wypiłbyś szklaneczkę wina? Już pędzę po wino, o tak, se~nor, czym prędzej, na jednej nodze. - Po wypowiedzeniu tych słów pospieszył do środka, rezygnując z pełnej godności postawy, jaką zwykle prezentował. Ale przedtem jeszcze zerknął ukradkiem w stronę okna na drugim piętrze. Mendoza podążył spojrzeniem za jego wzrokiem. W jednym z okien widać było smugę światła. Carlotta i Philippo przywarli do siebie w małej, zamkniętej czterema ścianami przestrzeni, do której zredukował się teraz ich świat, i Carlotta płakała. Philippo już przedtem przewędrował całe miasto w poszukiwaniu brata, a ponieważ go nie znalazł, popadł w panikę. Pewnie opuścił Asunci~on. Jakże po wszystkim, co się stało, Carlotta mogłaby znieść, że widywano by ją w jego towarzystwie? Rozbił na kawałki lustro. Potem poszedł wąskim pasażem do najbiedniejszych dzielnic miasta, które Mendoza pokazał mu wiele lat wcześniej, i zaczął się upijać. Carlotta, której pokojówka powiedziała, że Philippo błąka się po mieście, wyszła o zmroku przebrana za nimfę i znalazła go w pobliżu zajazdu. Mając wokół siebie rozbawione miasto, kochali się w wynajętym pokoju na drugim piętrze. Przez jakiś czas tylko to się liczyło, ale później zaczęła płakać, więc musiał ją pocieszać, głaszcząc ją w górę i w dół po plecach swoją mocną dłonią i szepcząc czułe słowa. Właściciel wyszedł do Mendozy z butelką i dwoma wielkimi kamionkowymi kubkami. Zawołał: - Jestem se... Mendoza warknął: - Kto jest tam na górze? Gospodarz ostrożnie postawił butelkę i garnuszki na stole i odwrócił wzrok. Potrząsnął głową. - Proszę wybaczyć, se~nor, nie mam pojęcia. - Następnie wrócił do środka i zamknął za sobą drzwi. Na placyku zapanował spokój. Na parterze spuszczono żaluzje. Zgaszono światła. Mendoza odwrócił głowę, spojrzał na okno z zapalonym światłem i zaczął cały drżeć. Powoli podniósł się i jął wspinać się po zewnętrznych schodach na balkon drugiego piętra. Philippo i Carlotta słyszeli jego ciężkie stąpanie, po świerkowych deskach. - Posłuchaj - szepnęła. Odgłos kroków zamarł. Po drugiej stronie drzwi Mendoza podszedł do balustrady i uważnie przyglądał się oświetlonym przez księżyc dachom. Jego spojrzenie powędrowało do miejsca, gdzie pola za miastem zlewały się z puszczą. Potem znowu zaczął patrzeć na dachy. Miasto było nadal jasno oświetlone. A może nie oni są za tymi drzwiami? Jeśli to nie oni, popełni następną podłość i znowu narazi się na drwiny hidalgów. Para w pokoju usłyszała, jak jego kroki oddalają się, a potem rozbrzmiewają na schodach. Po jakimś czasie stąpanie ucichło. A jeśli jednak to oni? - zadał samemu sobie pytanie Mendoza. Tym razem usłyszeli, jak jego kroki przybliżają się szybko, a potem nagle ciężkie drzwi otworzyły się gwałtownie. Postać patrząca na nich robiła wrażenie olbrzyma. Mendoza patrzył na dwa nagie ciała przytulone do siebie. Spojrzenia dwóch mężczyzn spotkały się i w ich oczach było coś, czego nie było nigdy dotąd. Potem Mendoza splunął prosto w zwróconą ku górze twarz brata, zawrócił na pięcie i wyszedł. Philippo usiadł na łóżku. - Skąd się dowiedział? - Myśli, że robiliśmy to wiele razy. - Och nie, Rodrigo! - Philippo wciągnął spodnie i rzucił się w pogoń za bratem. Mendoza szedł na oślep po Camino Real, w stronę placu przy rezydencji Cabezy. Paru zapóźnionych birbantów w swoich zabawnych kostiumach stało i rozmawiało jeszcze pod balkonem, tworząc dziwaczny kontrast z czerwoną gliną, powozami i szumiącymi palmami, chociaż Cabeza po pijacku machał im na pożegnanie ręką. W tym miejscu Philippo dogonił brata i złapał go za ramię. - Rodrigo, proszę cię! Mendoza stanął. - Przecz z rękami! Philippo był wstrząśnięty i stanął jak wryty słysząc groźbę rozbrzmiewającą w tym głosie. Mendoza wyrwał się mu i ruszył środkiem ulicy w stronę domu. Ale jakiś starszy mężczyzna przebrany w zdobny kostium ptaka zachichotał nerwowo. Mendoza przystanął. Oto szyderstwo, które nęka go od wielu miesięcy. W dwóch susach znalazł się przy tym, który go znieważył. - Ty się śmiałeś? - Nie, se~nor, ja wcale się nie śmiałem. - Brał wszystkich na świadków swoich słów. - Czyż śmiałem się? - Tak, śmiałeś się. Z kogo? - Se~or Mendoza, mylisz się, ja wcale się nie śmiałem. - Mężczyzna oblizał wargi. - To kłamstwo. Philippo odezwał się: - Rodrigo! - A kiedy brat odwrócił się, dodał: - Powinieneś szukać zwady ze mną. Mednoza, chociaż robił wrażenie człowieka, który zaspokoiłby w ten sposób całą swą nienawiść do świata, rzekł: - Nie! - i z powrotem odwrócił się w stronę swojej ofiary. Philippo schwycił go za ramię, a następnie z całej siły uderzył w twarz, kiedy Mendoza spojrzał w jego stronę. Jakiś oficer gwardii wcisnął rapier w dłoń Philippa, ale Philippo nie zdążył nawet przyjąć postawy, kiedy Mendoza przebił go na wylot swoim szerokim mieczem, zadając cios tak precyzyjny i mocny, Philippo poleciał do tyłu i został przybity do zdobnego boku powozu, w którym siedziały dwie krzyczące przeraźliwie damy. Tak zginął Philippo, patrząc w twarz swojemu bratu, który musiał stać nadal przy swojej ofierze, nie ważąc się wyciągnąć miecza, gdyż brat byłby wtedy upadł. Dwaj oficerowie gwardii wzięli miecz z jego ręki i złożyli ciało na ziemi. Zapadła martwa cisza. Wtem dał się słyszeć zgiełk, jaki czynili Guarani. Świadkami byli wszyscy poplecznicy Cabezy, a także sam Cabeza. Philippo zadał pierwszy cios. Mendozy nie można było pociągnąć do odpowiedzialności karnej. Ale całe towarzystwo Cabezy odsunęło się od niego. 11 Dwa tygodnie później Gabriel otrzymał od ojca Ribira odpowiedź na swój wcześniejszy list. Przyniósł go Sebastian, który znalazł łatwiejszą drogę na szczyt urwiska. - List od ojca prowincjała. Gabriel otworzył go ostrożnie. Grupka Guarani przyglądała mu się potrząsając głowami, podobnie jak codziennie, kiedy zasiadał, żeby dokonać zapisu w swoim dzienniku. Sztuka pisania nadal napawała ich lękiem. Przywykli już do widoku pisma drukowanego, ale kreślenie liter ruchami pióra było dla nich sztuką magiczną. - To nic takiego - oznajmił Tanretopra. - To tylko sztuczka, której nauczył się ich lud. A Gabriel odpowiedział: - Masz rację. Może ty nie mógłbyś nauczyć się pisać, ale dzieci tak. Jakiś tydzień później któreś z dzieci złapało Gabriela za rękę i zaprowadziło do miejsca, gdzie kilka linijek znaków i symboli zostało nakreślonych na ziemi jakby przez kogoś, kto uczył się pisać. Jezuici byli podekscytowani, wiedzieli bowiem, że Guarani uczą się szybko. Instrumenty muzyczne, które zrobili po przybyciu księży, były równie pięknie ozdobione i miały równie piękne brzmienie jak instrumenty wykonane w Europie. Dla siebie Guarani robili czółna, łuki, dzidy, garnki, proste warsztaty tkackie, a także budowali chaty i czuli nieprzeparty pociąg do nowych umiejętności rękodzielniczych. Dawało to szansę jezuitom. Obok miejsca osiedlenia Guaranich wybudowali swój obóz wraz z ubogim kościółkiem i małym domkiem. Do Gabriela dołączyło pięciu następnych jezuitów. Sporządzili sprawnie warsztat tkacki i pracowali na nim wytrwale pod czujnymi spojrzeniami starszych kobiet. Pewnego dnia jedna z kobiet poprosiła ojca Antonia, żeby zamienił się z nią miejscami. Pod koniec dnia miała już na osnowie szeroki na sześć cali pas materiału. Księża byli uradowani. Jednak następnego dnia, kiedy się obudzili, zobaczyli, że misja opustoszała. Stali zniechęceni pośród porzuconych chat i palenisk i wsłuchiwali się w poranne odgłosy puszczy. - Dlaczego sądzicie, że uciekli? - spytał Sebastian. Patrząc na rozszemrane drzewa, Gabriel odpowiedział: - Musiał to być pomysł Tanretopry. Nienawidzi nas i wszystkiego, co im przynosimy. Być może ma rację; choć niesiemy im Słowo Święte. Czekali cały miesiąc, ale nic się nie zdarzyło. Pewnego wieczoru Gabriel oznajmił: - Boję się, że ponieśliśmy porażkę. Następnego ranka Guarani wrócili. Jezuici nie wiedzieli, że doszło do zaciekłej kłótni, w której wziął udział cały obóz i w której z jednej strony wykrzykiwał Tanretopra i jego zwolennicy, a z drugiej Hacugh i starszyzna; Hacugh wygrał dzięki temu, że szanowano go z powodu zręczności w posługiwaniu się łukiem, włócznią i ościeniem. Kiedy przyprowadził z powrotem całe plemię, pozdrowił jezuitów słowami: "Oto jestem znowu" i uzyskał odpowiedź: "Bóg z tobą". Gabriel powiedział pozostałym księżom: - Róbcie jak oni. Zachowujcie się tak, jakby w ogóle nie było ubiegłego miesiąca. Cały szczep przyszedł, żeby ich pozdrowić, poza Tanretoprą. Gabriel poszedł do niego osobiście i rzekł: - Oto jestem. - Nie widzę cię - odparł Tanretopra i, nie zwracając uwagi na jego wyciągniętą dłoń, przykucnął, żeby patrzeć, co się dalej dzieje. Sebastian i pięciu innych zaczęli, obserwowani przez cały szczep, ścinać w puszczy długie pnie, które następnie ściągali mozolnie w kierunku udeptanej gliniastej ziemi nad rzeką. Wyczerpany i zadyszany Antonio nalegał: - Czemu nie poprosimy, żeby nam pomogli? Sebastian odpowiedział: - To my winniśmy nieść pomoc, oni zaś są tymi, którzy owej pomocy potrzebują. - Słusznie - oświadczył Gabriel, który leżał na wznak, zmęczony. Kiedy zgromadzili już dziesięć pni i zaczęli je ze sobą łączyć, Guarani wybuchnęli śmiechem. Jedna z kobiet tupnęła i pobiegła nad rzekę, gdzie nazrywała garść cienkich, ale niezwykle mocnych żółtych łodyg. Przyniosła je jezuitom i położyła, żeby wyschły, podziękowali więc jej, a na to wszystkie pozostałe kobiety poszły nad rzekę, żeby nazbierać trzciny i rozłożyć ją w celu wysuszenia. Pod koniec dnia mieli włókna mocne jak rzemienie. Hacugh zapytał: - Co chcecie z tego zrobić? Gabriel poprosił Sebastiana o narysowanie na piasku dokładnego wyobrażenia belek konstrukcyjnych chaty. Hacugh i inni zebrali się dokoła. - Czy to będzie stać? - spytał któryś. - O tak. - W deszczu i burzy? - Znacznie większe niż stoją tam, w dole od trzech pokoleń. Wojownicy donieśli o wszystkim szczepowi i Tanretopra podziękował im za to wrzaskliwą diatrybą, która rozlegała się jeszcze długo w nocy. Następnego dnia szaman odszedł, a Hacugh oznajmił Gabrielowi: - Pomożemy wam w waszej pracy i zobaczymy, czy Chrystus jest z nas zadowolony. - Dzięki niech będą Bogu. - Nie powiedziałem, że będę służył waszemu Bogu. - On ma mnóstwo czasu. - Może tak, może nie. Powiedz mu to. Ile pni mamy ściągnąć z puszczy? Sebastian popatrzył w zamyśleniu na to, czego dokonali dotychczas. - Gdyby tylko były grubsze, moglibyśmy zbudować większy dom. Hacugh spojrzał na niego ironicznie. Sebastian zarumienił się. - Sami wychodzicie na głupców, kiedy próbujecie zrobić głupca ze mnie - oznajmił spokojnie Hacugh. - O ile mają być grubsze? - Mniej więcej takie. - Pokazał rozmiar sześć razy większy. - Jak to? - Hacugh wskazał na jedno z drzew w pobliskiej kępie. - Takie byłyby doskonałe. Pod koniec dnia pień leżał zwalony przy rzece, a chłopcy i starcy zaczęli go ociosywać. W ciągu dwóch tygodni mieli dwadzieścia dalszych. Kiedy znudziła ich praca, odchodzili sobie, ale zawsze wracali. Potem pod kierunkiem Sebastiana zaczęli wznosić szkielet kościoła, wykorzystując trzcinę do łączenia konstrukcji. Z początku Indianie zadowalali się wykonywaniem jego poleceń, ale po jakimś czasie sami zaczęli rozglądać się za podobnymi pracami. Bez śladu lęku poruszali się wysoko w górze po belkach dachu wznoszonego kościoła. Patrząc na to wszystko Gabriel dziękował Bogu. Rezygnując z całej swojej sztuki wymowy opowiedział im Nowy Testament w możliwie najprostszy sposób. Uznał, że ich pytania stanowią próbę dla jego wiary, gdyż sięgają głębiej niż się spodziewał. Potem przyszły kobiety, które zadawały mnóstwo pytań odnoszących się do spraw najbardziej podstawowych. Chcąc uzasadnić najprostsze artykuły wiary, musiał sięgać do podstaw, więc całymi dniami był pogrążony w głębokich rozmyślaniach i modlitwie. Uświadomił sobie, że to oni nauczają jego, i tym bardziej ich pokochał. Tanretopra wrócił i osiadł w pewnym oddaleniu, pod mroczną koroną ogromnego drzewa tekowego. Siedział w kucki, ubrany w pióropusz, mieszając korzenne barwniki i mrucząc chrapliwą i monotonną pieśń. Wielu ludzi ze szczepu chodziło słuchać jego przejmujących, bolesnych i smutnych zaklęć. W samym środku nocy Gabriel poszedł do Tanretopry, posłując, żeby ostrzec go, że się zbliża. Usłyszał, że szaman obudził się, włożył na głowę pióropusz i zaczął swoją melancholijną pieśń. Potem podsycił ogień, kiedy jego gość wszedł pod drzewo i zapytał: - Czy mogę usiąść? Tanretopra nie przerwał śpiewu, tak więc Gabriel usiadł naprzeciwko niego bez zaproszenia. Czekał dwie godziny, ale monotonny śpiew nie ustawał ani na chwilę. Potem Gabriel wyjął brewiarz i zaczął czytać. Wysoki dźwięk natychmiast ustał i na książkę spadła koścista dłoń, która natychmiast rzuciła ją do ognia. Gabriel spojrzał, wydobył brewiarz z ognia i wytarł popiół sutanną. Tanretopra roześmiał się łagodnie. - Dobra robota, Gabrielu. - Co mogę zrobić, żebyś wysłuchał moich słów, Tanretopro? Są dobre dla twojego ludu. - To dobre słowa, ale pełne fałszu. - Nie. Ja mogę być pełen fałszu, ale słowa są prawdziwe. Szaman trwał przez jakiś czas bez ruchu, pogrążony w myślach, a potem oznajmił głębokim głosem: - Wygrałeś, Gabrielu. Wygrałeś dzisiaj i wygrasz jutro, ale w końcu przegrasz. Czy nie wiesz o tym? - Nie. - Jesteś zatem głupcem. - Tanretopra podjął swój chrapliwy śmiech. Gabriel podniósł się i wrócił do obozu, ale bolesna pieśń szła za nim w nieprzenikniony mrok, aż rozstąpiła się w nocnych odgłosach dżungli. Tak wyglądały sprawy, kiedy otrzymał od ojca prowincjała odpowiedź na swój raport. I ze smętną miną oznajmił ojcu Sebastianowi: - Ojciec Ribiro wzywa mnie do Asunci~on. Od dawna żartowali, że Sebastian w tym samym stopniu wypatrywał tych wizyt, w jakim Gabriel się ich obawiał. Odparł: - Udam się z tobą. Gabriel skinął potakująco głową i chrząknął: - Hmm, hmm, jeśli chcesz, jedź. Następnego ranka wyruszyli zostawiając wszystko pieczy Antonia. Kiedy dotarli do misji Santa Croce, zastali tam brata Itapuę, który sprawował rządy nad całą misją podczas nieobecności Gabriela. Gabriel przenikliwym spojrzeniem zaglądał w każdy kąt. Zażądał rachunków i zadawał wiele wścibskich pytań. Itapua miał odpowiedź na wszystkie jego wątpliwości. Wreszcie Gabriel z westchnieniem satysfakcji zamknął ostatnią księgę rachunkową. - Wszystko jak należy - oznajmił. - Bardzo porządnie prowadzone! Itapua, który jak Guarani odznaczał się przyjemnym, oliwkowobrunatnym kolorem skóry, odpowiedział: - Myślał ojciec, że mógłbym oszukać tych, którzy mają taki sam kolor skóry jak ja? - Och nie! Myślałem tylko, że mógłbyś skłaniać się odrobinę na ich stronę. Widzę jednak, że prowadziłeś rachunki ściśle według reguł. - Rozumiem. Sądził ojciec, że ja i mój naród nie jesteśmy w stanie trzymać się reguł? - Proszę cię o wybaczenie. Pobłogosław mnie, bracie Itapuo. - Błogosławię cię. - Spojrzał dumnie na Gabriela i wypadł z małego pokoju, gdzie Gabriel, pozostawiony samemu sobie, zaczął aż podskakiwać z radości. Wtem dostrzegł rządek brunatnych twarzyczek przypatrujących mu się z werandy. Odchrząknął. Zrobił wielce pedagogiczną minę i wyszedł torując sobie wśród nich drogę, gdyż w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, jak należy postępować z dziećmi. Otoczyły go gromadką i szły z nim, zafascynowane, uchylając się przed jego kuksańcami, wyczuwając, że on sam jest dzieckiem, które ma śmiałość świętego. Po krótkim postoju w misji Santa Croce dwaj księża wyruszyli w długą podróż do Asunci~on. Kiedy tam dotarli, padał deszcz. Niskie chmury przesuwały się, gnane wiatrem, dniem i nocą wyzbywając się swego brzemienia nad miastem, którego ulice pokryły się grubą warstwą błota, a mury ociekały wodą. Pośpiesznie przemknęli pustymi ulicami do rezydencji ojca prowincjała i Sebastian pociągnął za sznurek dzwonka. Furtkę otworzył brat, który jak tylko zobaczył, kim są, wyszedł na deszcz i nalegał, żeby pozwolili mu zanieść swoje zawiniątka na pierwsze piętro, gdzie przygotowano już dla nich pokoje. Następnie przydźwigał dwie grubo tkane sutanny i dwa wielkie dzbany, które napełnił wodą, jeden mydlaną, drugi zaś czystą, i postawił przed huczącym ogniem. Kiedy Gabriel już się umył, poszedł do ojca Ribira, który przywitał go uśmiechem. Gabriel pochylił się, żeby pocałować pierścień swojego zwierzchnika, a następnie na zaproszenie tamtego usiadł z pytającym spojrzeniem w swoich bacznych, błękitnych oczach. Ribiro odwzajemnił mu się spojrzeniem pełnym zadumy. Jakże błękitne są te oczy! Czy stanowią jakiś znak? Czy chodzi po prostu o piętno, którym Bóg naznaczył wyspiarską rasę. No, może nie Bóg... ależ tak, właśnie Bóg! Raz jeszcze uśmiechnął się. - Jak układają się sprawy w nowej misji powyżej wodospadów? Gabriel, który nie przepadał za tymi uśmiechami, odpowiedział: - Robactwo i puszcza, wielebny ojcze prowincjale. - A ilu nawróconych? - Ani jednego. - Rozumiem. - Ale wielu jest już prawie gotowych. - Skąd dowiesz się kiedy będą całkiem gotowi? - Sami to powiedzą. Ribiro zmarszczył brwi. Pomyślał, że względy okazywane przez Gabriela Indianom są zbyt daleko posunięte. Wystarczyłoby nawrócenie grupowe. - Proszę powiedzieć, czy są tacy, jak się ojciec spodziewał? - Nie. Sprawa z nimi jest o wiele bardziej skomplikowana, niż mogłem oczekiwać. - Skomplikowana? - Jest tam na przykład szaman, który nazywa się Tanretopra. W dysputach z nim muszę przez cały czas wytężać umysł. - Czy nie sądził ojciec, że lepiej byłoby, gdyby wszystko pozostało jak przedtem, a naszą ostatnią misją była Santa Croce? - Nie, wielebny ojcze prowincjale. A czy ojciec tak sądzi? - Ja tak sądzę. Ale ty jesteś na miejscu, w puszczy. Zgodziłem się, byś założył następną misję obejmującą tereny od wodospadu po terytorium portugalskie i nazwał ją misją świętego Sebastiana. - Wielebny ojcze prowincjale, oby pokój Boży był z tobą. Jeśli chodzi o nas, tam w puszczy, zrobimy, co w naszej mocy, kierując się regułą świętego Ignacego i pod nadzorem Chrystusa. - Gabriel padł na kolana i przeżegnał się, a następnie usiadł z powrotem. Ribiro podsumował: - Jestem jednak niespokojny o brata Itapuę, twojego następcę w Santa Croce. O to więc chodzi - pomyślał Gabriel. - Przykro mi, ojcze - odparł - ale nie wiem dlaczego? - Jaki ma zawód? - Jest rolnikiem. - Nie żołnierzem ani muzykiem? - Nie, rolnikiem - powtórzył Gabriel. Po co te okrężne drogi? Lepiej stawiać sprawy jasno. Jako rolnik nie jest upośledzony z powodu koloru swojej skóry. - Niechaj więc nim pozostanie. Gabriel z wyrazem zdumienia na twarzy rozpostarł swoje spracowane dłonie. - Ależ naturalnie. O co jeszcze chodzi? - Wiesz, co mam na myśli, ojcze Gabrielu. Czy uważasz, że ten człowiek naprawdę ma stosowne kwalifikacje, żeby przejąć twoją misję? - Trudno o lepsze. - Czy ma on jakiekolwiek pojęcie, jak wygląda świat poza misją? - Nie wiem. - Czy jest całkowicie oddany zakonowi? - Wielebny ojcze prowincjale, wykona wszystkie twoje polecenia nie zadając żadnych pytań, a jest to więcej, mea culpa, niż mogę powiedzieć o sobie samym. Kolejny ironiczny uśmieszek na wargach Ribira. - A więc powierzam mu to stanowisko. - Uśmieszek zniknął. - Oby poszedł w twoje ślady i dorównał ci w cnocie, ojcze Gabrielu. - Wyciągnął rękę, a Gabriel wstał, żeby ją pocałować. Ribiro objął teraz rolę gospodarza. W blasku płonącego kominka ruszył po flaszkę i szklaneczki. - Wina? Z zapasów namiestnika. Doskonale! Napełnił dwie szklaneczki i uniósł swoją, żeby pod blask padający do ognia popatrzeć na kolor wina. - Ach! Jaki bogaty! Czy słyszałeś o condesie Carlotcie de Vilhasante? Przebywała przez ubiegły rok u Blasca de Bigorente. - Nie. Dlaczego ojciec pyta? - Czy znasz Rodriga Mendozę? - O tak. - A jego brata? - Wiem, że ma brata. Ribiro uniósł brwi. - Ściśle mówiąc, miał brata. Pozwól, że opowiem ci, co wiem na ten temat. Kiedy skończył swoją opowieść, Gabriel zapytał: - Wyglądają mi na dobrze dobrane trio. Dlaczego mówisz mi, ojcze, to wszystko? - Condesa jest tutaj, w sąsiednim pokoju, i czeka, bo chce cię poznać. - Mnie? Dlaczego mnie? - Sądzę, że sama ci to powie. - Nie mam zamiaru słuchać. Chodzi po prostu o to, żeby wycisnąć z tego wydarzenia ostatnią kroplę mocnych wrażeń. - Ale ja proszę, byś się z nią zobaczył. - Ponieważ jest de Vilhasante? - spytał Gabriel. - Być może. Pamiętaj, że byłem ci dzisiaj przychylny. - W takim razie proszę, wielebny ojcze prowincjale, o cofnięcie swojej niełaski. - Polecam ci zobaczyć się z nią. - Mogę okazać się bardzo surowy dla grzeszników. Ribiro uśmiechnął się. - Być może nie do końca. - Skinął swemu gościowi, żeby ten został na miejscu, sam zaś wstał i wyszedł z pokoju, nadal z uśmiechem na wargach. Gabriel czekał niezadowolony, bez śladu zaciekawienia. Nie interesowało go eleganckie cierpienie. Obowiązek wzywał go do walki na mniej wyszukanym polu. Jednak kiedy weszła Carlotta, poczuł, że ta kobieta wywarła na nim wielkie wrażenie. Usiadła naprzeciwko niego, całkowicie opanowana, i w blasku kominka jej rysy świadczyły o młodości, ale zastygły już w maskę rezygnacji. Zakasłał nieco zirytowany. - Czegóż więc pragniesz ode mnie, pani. - Niczego, ojcze. To se~nor Mendoza chce cię ujrzeć. Twarz Gabriela skamieniała. - Wiem, że zabił brata, ale prawo jest wobec niego bezsilne. Teraz chce uzyskać także rozgrzeszenie. Czy tak? Cóż, nic nie mogę mu pomóc. Przeklinam go, oby Bóg mi wybaczył. Proszę mu to powiedzieć. - Myślałem, że kościół może pomóc każdemu. - Kościół ma ludzi lepszych niż ja. - Leży w przytułku. - Niechaj więc go stamtąd wyrzucą, aby kto inny mógł zająć jego miejsce. - Odrzucasz go, ojcze. Te słowa sprawiły, że podniósł wzrok i spojrzał na nią. Obdarzył ją słabym, zagadkowym uśmiechem. - Zdaje się, że kochasz, pani, tego mężczyznę? - Nie kocham. - Potrząsnęła głową. - Boję się go. - A jednak troszczysz się o jego duchowe dobro. - Proszę posłuchać, ojcze. - Opowiedziała mu o miłości Mendozy do niej, a także o wszystkim, co zrobił z miłości do brata. - Rozumiem. - Gabriel zmarszczył brwi. - Czy nie odwiedził go żaden ksiądz? - Nie chce widzieć innych. Chce widzieć tylko ciebie, ojcze. - Schwycił pięciu ludzi nad wodospadami, czy wiedziałaś, pani, o tym? - Może dlatego pragnie zobaczyć się właśnie z tobą. Gabriel ustąpił. Spotka się z Mendozą, ale tylko jeden jedyny raz. Carlotta wróciła w deszczu do domu Blasca. Nic już nie zatrzymywało jej w Asunci~on. Bez dalszej zwłoki wróci do Hiszpanii - ale nie do Madrytu, nie na dwór. Jej historia stała się już zapewne tematem plotek. Wróci więc do swojego zamku i być może - któż to może wiedzieć? - Wyjdzie za mąż, jeśli jakiś znośny hidalgo, który nie oczekuje już zbyt wiele od życia, stwierdzi, że warto podjąć ryzyko. Gabriel także wyszedł na deszcz i ruszył do szpitala. Braciszek zaprowadził go do celi i zamknęły się za nim ciężkie drzwi. Rozejrzał się dokoła, wytężając wzrok, gdyż nie było tu żadnego światła. Kiedy jego oczy przywykły do mroku, zobaczył, że ściany ociekają wilgocią. Usiadł na jednym krześle i spojrzał na Mendozę, który leżał półnagi na pryczy. Mendoza odwzajemnił mu spojrzenie, ale poza tym nie drgnął żaden mięsień jego ciała. Jego wzrok podążył za spojrzeniem Gabriela do miejsca, gdzie w stercie brudnej odzieży stała w kącie basilarda. - Zabrałeś pięciu ludzi z puszczy - rzekł Gabriel. - Tak. - Gdzie są? Po chwili przerwy Mendoza odpowiedział: - Przypuszczam, że nie żyją. Zapadło milczenie i słychać było jedynie stukot deszczu o dachówki oraz żałosne wycie wiatru. Potem Gabriel wstał i obejrzał tandetny drewniany krucyfiks. Poczuł, że ten człowiek jest nieugięty, i brzemię stojącego przed nim zadania zaczęło mu ciążyć wprost fizycznie. - Komu ich sprzedałeś? - Nie pamiętam. Gabriel usiadł z powrotem i odchylił się na krześle, opierając się o wilgotną ścianę wyciągniętymi do tyłu dłońmi. - I nie czujesz żadnych wyrzutów sumienia z powodu tego, jak traktowałeś Guaranich? - Czy uwierzyłbyś, ojcze, gdybym powiedział, że czuję? - Nie. - Zatem było to głupie pytanie. Gabriel wskazał na wilgotne ściany. - O co więc chodzi? - zapytał nieprzyjaznym tonem. - Wyrzuty sumienia z powodu brata? Mendoza spojrzał na niego; oczy miał głęboko zapadnięte. - Tak. - Czemu więc Bóg ci nie wybaczył? - Nie wiem. - Może czujesz nie wyrzuty sumienia, lecz po prostu żal. W przerażających oczach odmalowało się znużenie. - Czy wiesz, na czym polega różnica? - spytał Gabriel. - Nie. Gabriel poczuł przypływ uniesienia. Pomyślał, że oto rysuje się szansa, by Mendoza dostrzegł niezbędność łaski. - Żal to tylko skutek. Rozpustny mąż żałuje, że poślubił brzydką niewiastę. Lichwiarz żałuje, że nie zażądał wyższych odsetek za pożyczone pieniądze. Ty zaś żałujesz, że człowiekiem, którego zabiłeś, jest twój brat. Żałujesz, to oczywiste. Któż by nie żałował? Ale żeby poczuć wyrzuty sumienia, musisz wyrzec się samego czynu. Sam czyn musi budzić twoją odrazę. Czy budzi? Mendoza milczał, nie spuszczając z niego wzroku. - Jak to zrobiłeś? Tym? - Gabriel podszedł do kąta, gdzie stał miecz i wziął do dłoni ostrze błyszczące niby narzędzie sprawiedliwości. - Ten czyn sprawił ci przyjemność. Mendoza burknął: - Nie potrzebuję twojego wybaczenia, ojcze. - Żaden mężczyzna nie osiągnie takiej biegłości jak ty w posługiwaniu się tą bronią, jeśli nie odczuwa przy tym przyjemności. Mendoza spojrzał na klingę i zaczął szybciej oddychać. - Weź go do ręki - namawiał Gabriel podając Mendozie miecz. - Czy boisz się go ująć? Mendoza chwycił miecz i zważył jego ciężar w dłoni. Od razu zginęła gdzieś jego cała apatia. Nawet kiedy otworzył usta, żeby zaprzeczyć oskarżeniu, miał świadomość nie przepartej mocy w dłoni i ramieniu, i wiedział, że kiedy przebijał tym ciężkim ostrzem własnego brata, czuł radość. Opuścił miecz, wsunął go powoli do pochwy i podszedł do okna, żeby wyjrzeć w ciemności. Nie powiedział ani słowa. - No więc? Wydawało się, że niema postać nie słyszy tych słów. Nadal panowała niczym nie zakłócona cisza. Gabriel odczekał dwie minuty, podczas których jego zapał nieco ostygł. - No więc? - powtórzył pytanie. - Jaka będzie twoja odpowiedź? - Jestem potępiony. Ten grzesznik nie czekał, aż spotka go potępienie! - pomyślał Gabriel. - Co zamierzasz zatem począć? - Nic. Nie czuję wyrzutów sumienia. Tak to jest, kiedy atakuje się grzesznika, nie zaś jego grzechy. Gabriel zrozumiał, że sam zgotował sobie klęskę. Jego argument zwrócił się przeciwko niemu. Wezwał na pomoc pobożny symbol zawieszony na ścianie, ale wydawało mu się, że postać Chrystusa odpowiada tylko: Nie ustawaj. Zgubiłem drogę - przyznał w myślach ksiądz. Nie ustawaj - powiedział mu Chrystus. Ujął rękojeść basilardy i rzekł w myślach: To ciężkie brzemię - a Chrystus odparł: Tak, ten jest nieugięty. Nagle Gabriel zapytał Mendozę: - Czy gotów jesteś zabrać tę rzecz, a także pistolety, muszkiet, proch, i ruszyć nad wodospady? - Tak. Ale po co? - Tam jest wódz. - Zabije mnie. - Będziesz mógł zawrócić. - Uczynię to. `ty Część druga (c.d.) 12 Gabriel opuścił przytułek bez dalszych, zbędnych słów, a nazajutrz nie zwrócił szczególnej uwagi na Mendozę, który stawił się nad rzeką w miejscu, gdzie jezuici zacumowali swoje czółna. Był ubrany tylko w koszulę, spodnie i buty, nie jak żołnierz, a swoją broń przyniósł wraz z resztą bagażów w tobołku, który zarzucił na plecy. Ale wszyscy uczestnicy wyprawy wiedzieli, kim jest, i znali jego dzieje. Wioślarze Guarani obrzucali go ukradkowymi, ponurymi spojrzeniami i schodzili mu z drogi. Sebastian był wściekły na Gabriela, że ten narzucił im tego strasznego człowieka, ale jego protesty napotkały na mur milczenia. Z ponurą miną podał nowo przybyłemu wiosło. W jego przekonaniu obowiązkiem Mendozy było pracować podczas podróży. Ale w grę wchodziła także duma Sebastiana. Świadomy swojej siły starał się dokonać zwrotu przez prawą burtę, podczas gdy Mendoza wiosłował w lewo. Rozzłoszczony Sebastian, z twarzą nabiegłą krwią, miał właśnie zażądać, by Mendoza zwolnił tempo, ale w tym momencie sam winowajca zmarszczył brwi i począł słabiej napierać na wiosła. Cienie wieczoru brały już w posiadanie puszczę, kiedy dotarli do miejsca pierwszego postoju. Mendoza wywlókł tobołek z bronią z czółna i po chwili zastanowienia uczepił go sobie u pasa. Cały ten ołów i żelastwo musiały mu bardzo ciążyć, ale wykonał przypadającą na niego część roboty. Inni spoglądali znacząco po sobie i na Gabriela, ale ten odwrócił wzrok w inną stronę. Mendoza zjadł w milczeniu swoją porcję, a następnie, nie zważając na rozmowę, jaką toczyli między sobą pospołu bracia i Guarani, odwrócił się na drugi bok. Nie mógł jednak zasnąć i miał oczy nadal otwarte, kiedy ognisko przygasło i wszyscy pogrążyli się we śnie. Kiedy obudzili się rano, on już był na nogach i podsycał ogień, nie rozstając się przy tym ze swoim zawiniątkiem. Gabriel spojrzał mu prosto w twarz i powiedział: - Dzień dobry. Dominus vobiscum. Ale Mendoza milczał. Kiedy odmawiali poranne modlitwy, położył się na wznak i usiadł dopiero, gdy skończyli i nadeszła pora śniadania. Wiosłował przez cały dzień nie wypowiadając ani słowa. Jednak po tygodniu siadał w cieniu drzew i słuchał, jak odmawiają pacierze, chociaż nadal nie odzywał się ani słowem. - Masz - rzekł Sebastian podając mu mszał. - Weź to. - Nie umiem czytać - odparł Mendoza i odwrócił się na pięcie. Zatrzymali się na dwa dni w misji Santa Croce, gdzie brat Itapua wylewnie powitał Gabriela przybywającego z nowiną, że teraz on, Itapua, będzie stał na czele misji. Niektórzy bracia zazdrościli mu ze względu na kolor jego skóry, powiadając, że niestosowne jest, by rządził białymi, ale inni przyjęli nominację życzliwie, a wszystkim tak samo narzucona została służba, kiedy Gabriel ogłosił wiadomość pod olbrzymim sklepieniem kościoła. Zdawali sobie sprawę, że są świadkami komunii między Gabrielem a Bogiem. Stojący samotnie z tyłu Mendoza, od którego wszyscy trzymali się jak najdalej, zrozumiał dlaczego Gabriel jest otoczony taką czcią. Kiedy ruszyli dalej w górę rzeki, zostawili Guarani, a na ich miejsce zabrali jeszcze dwóch jezuitów. Przy pierwszej nadarzającej się sposobności Sebastian powiedział im, że Mendoza jest odrobinę szaleńcem, ale nie wspominał ani słowem o psychicznej sytuacji, w jakiej się znalazł. Przy odmawianiu pacierzy Mendoza po raz pierwszy pozostał w pozycji stojącej. Kiedy jednak Gabriel wyraził mu swoją wdzięczność, odparł: - Wasze modlitwy nic dla mnie nie znaczą. Po prostu tak jest mi wygodniej. Zaczął padać deszcz i właśnie wtedy dotarli do miejsca, gdzie spokojny nurt był przegrodzony ogromnymi bazaltowymi głazami, które ciągnęły się nie wiadomo jak daleko w górę rzeki. Księża wyciągnęli czółna daleko na brzeg, gdyż lękali się powodzi, i porobili sobie zawiniątka, w które zapakowali tylko rzeczy najlżejsze i najpotrzebniejsze. Mendoza patrzył na tonący w deszczu teren, który piął się coraz wyżej, aż ginął gdzieś w pozornie nieruchomych chmurach zwieńczających szczyty gór. Sebastian zobaczył, jak Mendoza zarzucił sobie ogromne brzemię na grzbiet i ruszył za wszystkimi. Po godzinie, może dwóch, stracili go z oczu, gdyż został z tyłu. Kiedy rozpalali ognisko na polanie wysoko wśród wzgórz, Mendoza ciągle się nie pojawiał. Gabriel czytał z zafrasowaną miną. Nikt nie wypowiedział ani słowa. Potem pojawił się milczący Mendoza i padł na ziemię razem ze swoim tobołkiem. Jezuici natychmiast zaczęli rozmowę i przerwali ją dopiero, kiedy dźwignął się z powrotem na nogi, żeby przynieść całe naręcze drewna na opał, nie rozstając się ani na chwilę ze swoim brzemieniem. Kiedy posiłek był gotów, zjadł swoją porcję, a potem ułożył się do snu. Następnego dnia Sebastian zobaczył, jak nasiąknięty od deszczu tobołek podskakuje, przesuwa się, obraca i ciąży na plecach Mendozy. Kiedy Mendoza przystanął, żeby nabrać tchu, zapytał: - Ile jeszcze czasu zamierzasz dźwigać ten tobół? Strasznie musi ci ciążyć. Ale Mendoza nic nie odpowiedział. Badał wzrokiem następny uskok. Tego wieczoru pojawił się i padł, by natychmiast zasnąć wśród splątanych korzeni wielkiego jesionu. Gabriel oznajmił spokojnie: - Dobrze. Śpi. Mendoza nie otwierając oczu odparł: - Nie, nie śpi. Kiedy Gabriel i Sebastian poszli do miejsca, gdzie mieli przygotowane posłania, Sebastian spytał: - Ojcze, jak długo jeszcze musi dźwigać to brzemię? - Chciałbym, żeby je wyrzucił, ale sam to postanowi, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Szkarłatny krocionóg, długi na sześć cali, znalazł się akurat w tym miejscu pnia, gdzie Mendoza oparł dłoń, żeby wstać. Zaklął i rzucił wijący się, skręcony kształt na ziemię. Sebastian zobaczył czarny siniec po ukąszeniu na nadgarstku Mendozy i czym prędzej dobył nóż z pochwy. - Pozwól, że się tym zajmę! Ale Mendoza wyjął z tobołka sztylet i oparłszy dłoń o drzewo rozciął ją w jedną i drugą stronę. Potem wytarł ostrze i włożył z powrotem sztylet do tobołka. Sebastian rzekł: - Lepiej to zabandażować. Lecz Mendoza piął się już po zboczu ze swoim tobołkiem obijającym się o skały. Deszcz zmienił się w ulewę. Następnego dnia niebo, pozioma brudnoszara szmata, wylewało całe rzeki wody. W ciągu kilku minut mokry grunt stał się śliski. Mendoza miał twarz białą i posiniałą ze zmęczenia, ale niby nie zważający na nic automat sunął bez chwili odpoczynku to w górę, to w dół, razem ze swoim rozkołysanym brzemieniem. Pozostał w tyle. Tylko Sebastian był przy nim. W pewnym momencie Mendoza stracił równowagę. Tobołek zaplątał się w niską rozwidloną gałąź, która nie chciała puścić. Sebastian nie był w stanie dłużej tego znieść. Wydobył swój wielki nóż i przeciął sznury. Ciężar z głuchym odgłosem zaczął zsuwać się po błotnistym zboczu drogą, którą przed chwilą przebyli. Najpierw toczył się powoli, ale potem nabrał szybkości i zniknął za krawędzią na niewidocznym stoku. Stojąc nieruchomo w deszczu Sebastian patrzył na swojego towarzysza, ale Mendoza nawet na niego nie spojrzał. Zawrócił bez jednego słowa. - Zostaw - wykrzyknął Sebastian. - Chcesz się zabić? Nie było odpowiedzi. Mendoza zniknął już z zasięgu wzroku. - Czy myślisz, że Bóg pragnie twojej śmierci? - zawołał. Spośród ociekających wodą drzew nie dobiegła żadna odpowiedź. Zawrócił i dotarł do krawędzi stoku, a kiedy spojrzał w dół, zobaczył Mendozę przykucniętego w kałuży pośród rozrzuconej broni. Zdołał ją pozbierać, ale patrzył teraz jakby nie wiedząc, co to jest. Wreszcie rozłożył starannie płachtę i zaczął wszystko układać umieszczając pistolet pośrodku, następnie puklerz, a wreszcie w ściśle określonym położeniu muszkiet, sztylet i miecz. Dopiero kiedy zebrał cztery rogi i zawiązał sznur, spojrzał na Sebastiana. Jego twarz była oślepiająco białym krążkiem z mrocznymi otworami zamiast oczu. Przez kilka sekund Sebastian stał bez ruchu, wystawiony na to śmiercionośne spojrzenie. Potem odwrócił się i ruszył ścieżką, żeby dogonić pozostałych. Tego wieczoru powiedział Gabrielowi: - Nigdy nie porzuci swojej broni. - Dlaczego tak twierdzisz? - Odciąłem mu tobołek. - Zrobiłeś niemądrze. Czy zebrał go? - Tak. Ale chciał mnie zabić. - Naprawdę? To powinno ci się spodobać, ojcze. On nie znał żadnego innego sposobu okazywania swoich uczuć. Następnego wieczoru rzeka znowu pojawiła się w zasięgu ich wzroku, spokojna i gładka w zachodzącym słońcu. Sebastian sprawdził łodzie. Potem wszyscy jezuici czekali, aż Mendoza dotarł i padł nieprzytomny ze zmęczenia. Wtedy wszyscy księża jak jeden mąż zwrócili się do Gabriela, przemawiając ustami najstarszego z nich. - Ojcze, wszyscy jesteśmy zgodni, dosyć już dźwigał swoje brzemię. - Dziękuję wam za to, żeście zechcieli podzielić się ze mną swym poglądem, ale ja go nie podzielam - oznajmił im Gabriel. - Sam Chrystus złożył to brzemię na jego barkach i tylko Chrystus może je zdjąć. Na szczęście nie jesteśmy republiką, ale zakonem. Ja ponoszę za wszystko odpowiedzialność. Niechaj Bóg ma was w swej pieczy tej nocy. - Następnie wyjął swój obój i nad ciemną wodą wzbił się czar muzyki. Kiedy następnego ranka popłynęli pod prąd, Mendoza jak zwykle ujął wiosło, ale nie zareagował na propozycję, żeby porzucił swoje brzemię, tak więc w końcu zostawili go samemu sobie. Wreszcie ukazały się szumiące wodospady i jeszcze tego samego dnia dotarli do podstawy urwiska. Jezuici spojrzeli na wzbijający się obłok piany, a następnie na Mendozę, który siedząc na osobności przyglądał się krzyżowi postawionemu przez księży na grobie Juliana Lanzottiego. Gabriel, widząc zawziętą, siną twarz Mendozy, domyślał się, że ten człowiek zmaga się na śmierć i życie z Chrystusem, i uważał, iż jest to sprawiedliwe. Mendoza nigdy nie spróbuje zmniejszyć brzemienia swej winy ani nie zapłacze, ani nie zwróci się o łaskę do Kościoła. Kiedy Gabriel uświadomił to sobie, dostrzegł, jaki błąd popełnił doprowadzając Mendozę do takiego stanu. Nie docenił siły tego człowieka. Przecenił natomiast naprawczą wartość trudu. Mendoza nigdy się nie cofnie. Szuka śmierci. Gabriel modlił się żarliwie o przewodnictwo, ale nie uzyskał odpowiedzi. Rozbili obóz. O świcie Gabriel posłał całą grupę przodem pod pieczą Sebastiana, a sam pozostał daleko w tyle z Mendozą. Gabriel ruszył przodem i dotarł do połowy urwiska, gdzie zaczekał wśród mgły na Mendozę, który z mozołem dotarł do niego. Nadal siedział bez ruchu. Mendoza bez słowa położył się na brzuchu niby armadillo, który wyłonił się z puszczy, i zaczął pić błotnistą wodę z kałuży. Włosy, twarz, całe ciało miał umazane mułem. Kiedy skończył pić, obrócił się na plecy i patrzył na walącą się w dół wodę. Gabriel powiedział: - Sam się zabijesz. Dobrze to wiesz. - Nie, jeśli ojciec rozkaże mi, bym to zostawił. - Ty sam chcesz to zostawić. - Dopiero kiedy Chrystus okaże miłosierdzie. - Czy ty nie możesz okazać miłosierdzia? - spytał Gabriel. - Komu? - Mnie, jeśli chcesz. Mendoza z powrotem obrócił się na brzuch. - Czy nie pomyślałeś o tym wcześniej, ojcze? - Wstał niepewnie i podjął wspinaczkę, a ociekający wodą ciężar obijał mu się o tył o nogi i zaplątywał w ciernie wyrastające ze zbocza. Pod koniec dnia Gabriel zaczął rozmyślać o celu ich wędrówki. - Co się stanie, kiedy staniesz oko w oko z wodzem Guarani? - spytał. - Co zrobisz? Czy myślałeś o tym? - Czy on tam będzie? - Sądzę, że tak. - W takim razie zrobi ze mną co zechce. - I pozwolisz, żeby cię zabił? - Tak. Mendoza stał w gęstniejącym mroku, podczas gdy Gabriel ruszył do miejsca, gdzie Sebastian i inni rozpalili już wielki ogień, a Hacugh dołączył do nich w towarzystwie wojowników i dzieci. Po powitaniach Hacugh zapytał: - Czemu milczycie? Gabriel spojrzał pytająco na Sebastiana, który potrząsnął głową. Nic jeszcze nie zostało powiedziane. Wziął Hacugha na stronę. - Jest z nami ktoś, kto przyjdzie później. - Dlaczego później? - Nazywają go Mendoza. Hacugh wpatraywał się w krawędź wodospadu. - Czy przychodzi sam? - Tak. - Dlaczego jest tak daleko za wami? Gabriel wyjaśnił sprawę tobołu. - W zeszłym roku wziął pięciu naszych - rzekł Hacugh. - Co się z nimi stało? - Zapewne nie żyją. NIe ma wątpliwości, że nigdy ich nie zobaczysz. - Musi więc umrzeć. Zabiję go. - Jeśli go zamordujesz, ja i inni księża będziemy musieli odejść. - To będzie smutne, ale muszę go zabić. Potem Hacugh poszedł po dzidę i żeby powiedzieć o wszystkim innym członkom plemienia. Rozmawiali przyciszonymi głosami. Hacugh założył na głowę pióropusz z piór papugi i zajął pozycję w cieniu skał. Przyszedł Sebastian i stanął obok Gabriela. - Powiedz, co mam robić. - Zagubiłem się, ojcze Sebastianie - odparł Gabriel. - Po prostu zostań ze mną. - Z radością. Po dwóch godzinach oczekiwania Hacugh nagle zesztywniał. Z urwiska poniżej nich doszedł brzęk metalu. Księża i Indianie zastygli w bezruchu. Pięć minut później usłyszeli głośniejszy stukot. - To tobołek, o którym ci powiedziałem - oznajmił dziwnym głosem Gabriel. Hacugh odchrząkną, zbyt skupiony, żeby coś powiedzieć. Nie czekali już długo. Słyszeli teraz, jak Mendoza zbliża się powoli, ale nieprzerwanie. Brzęk jego ładunku rozlegał się bez ustanku i wkrótce usłyszeli także jego ciężki oddech. Nagle grupa jezuitów usłyszała jakiś ruch w zaroślach tuż poniżej krawędzi zbocza i zobaczyła, jak Hacugh bezszelestnie przesuwa się z podniesioną dzidą. Potem zatrzymał się i stał w gotowości do pchnięcia. Sebastian spojrzał na Gabriela oczekując jakiegoś znaku, ale Gabriel łagodnie uniósł dłoń w geście zakazującym wszelkiego wtrącania się. W tym momencie Mendoza wypełzł niby ogromny płaz. Leżał na ziemi, czołgając się, wlokąc swój przewalający się z jednej strony na drugą tobołek przypominający jakąś odrośl ciała. Z twarzą ledwie kilka cali nad błotem, kamieniami i korzeniami, ponad którymi przeciągał swe ciało, zobaczył nagle ludzką stopę. Po chwili drugą. Stopy były bose i ciemne. Obrócił się na plecy i nagle napotkał spojrzenie czarnych jak węgiel oczu. - Czy tego spotkałem przedtem? - spytał Hacugh. - Tak - odparł Gabriel. Wódz zatrzymał się, żeby obejrzeć zbrukaną błotem twarz, z której wpatrywała się w niego nieruchoma para zaczerwienionych oczu. Potem wyprostował się i obejrzał całe leżące, pokryte błotem ciało. Zrobił krok w kierunku tobołka, podniósł go i - zaskoczony jego ciężarem - odłożył nie otwierając. - Przyniósł to ze swojego domu? - Tak - potwierdził Gabriel. - Musi więc być silny. - To prawda. - Po co przyniósł tutaj tę broń? - Przestała być mu potrzebna - wyjaśnił Gabriel. Potem zwracając się do Mendozy zapytał: - Co stało się z niewolnikami, których wziąłeś? Czy wszyscy nie żyją? - Tak, nie żyją. - Co powiedział? - spytał Hacugh. - Nie żyje żaden z ludzi, których wam zabrał. - To szaleństwo ciągnąć całą tę broń przez dżunglę. Mógł ją zostawić, skoro nie chce jej używać. - Jest nadal do niej przywiązany, chociaż już jej nie używa. - Chyba żartujesz. Nie myśl, że zapomniałem o długu, jaki wobec mnie zaciągnął. Nie zapomniałem. - Hacugh zacisnął dłoń na rękojeści noża. Sebastian rzucił się do przodu, ale Hacugh odciął tylko sznur łączący Mendozę z jego brzemieniem. Wódz chwycił tobołek, zaniósł go nad rzekę i tam się zatrzymał. - Chodźcie! - zawołał swoich towarzyszy. - Tylko zobaczcie. - Silny. - Tak, potężny i zły. - Nie zapomniałem! - Odchylił się mocno i odrzucił od siebie ogromny ciężar. Dał się słyszeć plusk i woda zamknęła się nad tobołkiem. Nikt nie poruszył się i na chwilę zapadło milczenie. Wtedy Gabriel zaczął się śmiać. Śmiech wstrząsał całym jego szczupłym tułowiem. Dołączył do niego Sebastian, a następnie pozostali jezuici. Potem zaczęli śmiać się także Guarani, zachwyceni tym, że przyczynili się do takiej wesołości, aczkolwiek nie mieli pojęcia, jak się to wszystko stało. Mendoza z wysiłkiem dźwignął się do pozycji siedzącej i patrzył to na jedną grupę, to na drugą. Potem także jego ciało zaczęło wydawać dźwięk, który mógł być łkaniem, ale w rzeczywistości był śmiechem. Popatrzył na ciemną rzekę, w której przed chwilą zniknął jego ładunek, a potem przykrył sobie twarz poczerniałymi dłońmi i śmiał się, i płakał. 13 Wyczerpany do cna Mendoza nie wiosłował, kiedy popłynęli pod prąd do stacji misyjnej. Jezuici położyli go na dnie jednego z czółen. Bierny i nieruchomy, pilnowany przez chłopca Guarani, który przyglądał mu się uważnie, Mendoza wpatrywał się badawczo w księżyc przesuwający się wraz z gwiazdami między pochylonymi nad rzeką gałęziami drzew. Patrzył na ogromną ćmę żeglującą przez ciemność, słuchał krzyków małp i chrząkania dzikich świń. Wydawało mu się, że dawniej to wszystko uchodziło jego uwadze. Spał bez żadnych snów. Kiedy obudził się i otworzył oczy, zobaczył oślepiająco błękitne niebo; odwrócił głowę i napotkał spojrzenia gromadki dzieci, które zgromadziły się na brzegu rzeki. Zostawiono go na noc w czółnie. Kiedy dzieci zobaczyły, że się obudził, uciekły poza jednym chłopcem, którego zostawiono, by na niego baczył. Chłopiec i handlarz niewolnikami patrzyli na siebie bez żadnych ukrytych myśli. Potem Mendoza spróbował usiąść. Całe jego ciało wołało o zmiłowanie. Nie jęknął nawet, ale opadł z powrotem na dno. Potem spróbował raz jeszcze i Gabriel idąc ku przystani zobaczył, jak chłopiec pochyla się w czółnie za Mendozą, który powoli dźwiga się na nogi. Kiedy Mendoza stanął, Gabriel poprowadził go i wszystkie dzieci przybiegły, żeby zobaczyć, jak Mendoza kąpie się na przezroczystej płyciźnie i pierze swoje ubranie. Potem, odsunąwszy się na bezpieczną odległość, przyglądały mu się, kiedy jadł. - Co będę teraz robił, ojcze? - zapytał Mendoza. - Nie potrafię powiedzieć. - Czy mam wrócić do Asunci~on? - Oddziela cię od niego rzeka. - Co więc radzisz, ojcze? - Możesz tu zostać. - Zostanę, aż podejmę jakąś decyzję. - To mądrze. Potrzeba ci czasu. Musisz wszystko rozważyć. Mendoza przyglądał się z daleka Guarani. Budowali kościół i kilka dużych chat. Kobiety międliły dziką bawełnę zebraną w puszczy. Uświadomiwszy sobie, że nie da się zapobiec bożemu rozwojowi wydarzeń, Tanretopra postanowił dołączyć do tłumu mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy gromadzili się codziennie, by patrzeć jak jezuici odprawiają Mszę. Kiedy nabożeństwo dobiegło końca, usiadł i zaczął dyskusję z Gabrielem. - Dlaczego Bóg stworzył szatana? - Świat stworzony przez Boga nie jest wolny od cierpienia. Diabeł woli cierpienie niż szczęście. Diabeł wybrał sobie cierpienie. - Dlaczego Bóg stworzył świat, w którym jest cierpienie? - Chciał stworzyć świat, w którym oddawalibyśmy Mu cześć. Gdyby nie było diabła, nie moglibyśmy zwrócić się od diabła ku Bogu. Człowiek musi wybierać. - W takim razie wyjaśnij im, że Bóg dał diabłu władzę. To diabeł decyduje o bohaterskich czynach w walce. - Tak, masz rację. Diabeł ma wielką władzę. - I powiedziałeś też, że po stronie Boga są wdzięki kobiece i opieka nad chorymi, i litość, i poświęcenie. - I miłość. - Ale ja wybieram męskie cnoty. Wybieram śmiałość. Wybieram wytrwałość. - To cnoty Chrystusowe. Co powiesz o okrucieństwie, tchórzostwie i kłamstwie? - Są to wielkie cnoty, kiedy rządzi diabeł. Wielkie cnoty, wielkie! - Szaman przyjął władczą postawę. - Diabeł zwycięży! - To zależy od tego, ilu ludzi stanie po jego stronie. - Całe rzesze, i postąpią słusznie. Powiedz mi, dlaczego wasze miasta i farmy zostały zbudowane na grzbietach niewolników? - Niestety, nie wiem. - Ja wiem. - Więc powiedz mi. - Dlatego, że jest mnóstwo ludzi przebiegłych. W tajemnicy czcicie diabła, a twierdzicie, że czcicie Chrystusa. - Tak więc my, księża, jesteśmy kłamcami? - Nie. Jesteście prawdziwymi wierzącymi. Służycie czcicielowi diabła. Tkacie zasłonę, za którą oni wykonują wolę diabła. - Tanretopra wskazał nagle na Mendozę, który stał na skraju grupy. - On wie, że to, co powiedziałem, jest prawdą. Nagle Mendoza stwierdził, że wszyscy patrzą na niego. - No więc - zachęcił go Gabriel - odpowiedz! - W Asunci~on jest wiele sług diabła - rzekł Mendoza. - Ale są też prawdziwi słudzy Chrystusa. Wesprzyjcie ojca Gabriela ze wszystkich sił. Szaman nie ma racji. Mówi nam kłamstwa. W ciszy, która zapadła, Mendoza odszedł, gdyż nie miał nic więcej do powiedzenia, i udał się do chaty jezuitów, gdzie wskazano mu miejsce do spania. Wyciągnął się na łóżku. Powiedział tylko to, w co szczerze wierzył. Później, w miarę upływu dni, Mendoza skłaniał się coraz bardziej ku dzieciom i kobietom, a trzymał się z dala od mężczyzn. Patrzył na dzieci usadowione na biodrach matek, śpiące albo bawiące się, albo podczas kąpieli w sadzawce. Jego srogie rysy łagodniały na ten widok. Jednak z początku, kiedy matki zagadywały do niego, nie odpowiadał, ale odwracał się rzucając im szybkie, zaciekawione spojrzenie. Na początku zniechęcał także do siebie dzieci, które chodziły za nim wszędzie, próbując go zrozumieć. Na ich ciekawskie spojrzenia odpowiedział błyskiem w oku i wszystkie uciekały, poza Babuie, chłopcem, który czuwał nad nim w czółnie. Babuie nie bał się jego nieprzeniknionego wzroku, ale patrzył mu prosto w twarz swoimi zdumionymi oczami. Nie wpatrywał się bynajmniej bez przerwy w Mendozę. Czasami uznawał, że to, co Mendoza robi, jest nudne, i w takich przypadkach okazywało się ku zdumieniu Mendozy, i chłopiec po prostu zasnął. Babuie często odpychając łódź żerdzią płynął na drugą stronę rzeki. Pewnego dnia zaczął droczyć się z Mendozą. - Nie zrobisz tego! Patrzcie na niego - oznajmił kręgowi przyjaciół, którzy także się przypatrywali. - Myśli, że może to zrobić, ale nie da rady. Mendoza zszedł nad rzekę, wziął żerdź w wydrążonym pniu iłatwo wypłynął na rzekę. Jak tylko jednak wstał, by posłużyć się żerdzią, czółno przewróciło się i Mendoza znalazł się w wodzie. Przez dłuższy czas daremnie próbował wgramolić się do czółna. Wyłoniwszy się na powierzchnię po ostatniej próbie ujrzał, jak mali widzowie na brzegu tarzają się wprost ze śmiechu, i zaczął śmiać się wraz z nimi. Wtedy rzucili się, żeby mu pokazać, jak powinien postępować. Pewnego razu Mendoza przyglądał się starej kobiecie pracującej przy warsztatach tkackich, a wtedy kobieta zapytała Babuie: - Czego on tu chce? - Chce zobaczyć, jak to robisz - odpowiedział chłopiec. - To nie jest praca dla mężczyzny - oznajmiła kobieta Mendozie. - Wiem, ale ja nie jestem mężczyzną. - Usiądź - zaprosiła go. - Pokażę ci, jak to się robi. Był zdumiony tym, że kobieta tak łatwo się z nim porozumiewała, a także jej cierpliwością i systematycznością. Kiedy otrzymał już pierwszą lekcję tkania, stara kobieta zapytała go: - Czy chciałbyś zobaczyć, jak naprawdę powinno się to robić? - Tak. Wskazała mu pozycję w szeregu pięciu dziewcząt tworzących zespół tkacki i wyjaśniła, jak powinien wykonywać swoją pracę, a potem zawołała inne kobiety, żeby przyszły i ujrzały go przy tkaniu. Spostrzegł, że to zajęcie daje mu ukojenie. Używał przy nim tej części swojego mózgu, która bez ustanku przetrawiała sprawę śmierci Philippa. Następnie Babuie pokazał mu, jak w ogromnych kotłach mieszać jadło dla mężczyzn wracających z polowania albo zbierania miodu. - Ile czasu to wymaga? - spytał Mendoza dysząc ciężko. - Możesz pozostać przy tym, jak długo ci się spodoba - wyjaśnił mu chłopiec - ale musisz mieszać bez chwili przerwy. Jeśli zechcesz odpocząć, musisz przekazać pracę jakiejś kobiecie. Ale właściwie to nie jest praca dla mężczyzny. - Nie jestem mężczyzną - oświadczył znowu. Pod okiem milczącego tłumu kobiet mieszał jadło przez kilka godzin, ponieważ to zajęcie angażowało tę cząstkę jego umysłu, która w przeciwnym razie przebywałaby w piekle. Pewnego ranka obudził się o wschodzie słońca i zobaczył, że klęczy przy nim jakaś młoda kobieta. Położyła dłoń na jego ustach nakazując milczenie, a następnie poprowadziła za rękę przez cichą wioskę do chaty, gdzie zebrało się wiele kobiet. Polecono mu usiąść na macie z rafii. - Mendoza, zdejmij z siebie odzież - powiedziała jakaś bardzo stara kobieta. Spojrzał na ich twarze. Wszystkie były pełne powagi, więc posłusznie zdjął kaftan odsłaniając białą skórę, oszpeconą licznymi bliznami. Obejrzały je starannie, pytając, skąd je ma. Niektóre z ran odniósł podczas walk z Guarani, inne zaś walcząc z ludźmi ze swojego narodu. - To wojownik - oświadczyła stara kobieta. Wokół niego zrobiło się puste miejsce i stara kobieta kazała podać sobie garnek zawierający kleisty, czarny płyn. Potem podano jej wystrzępioną na końcu pałeczkę bambusa. Tym pędzlem namalowała bardzo ostrożnie szeroki pasek u dołu jego twarzy, z lewej strony. Następnie namalowała trzy wąskie paski u dołu prawego policzka. - Tak jest dobrze - oświadczyły przyglądające się kobiety i poczęły tłoczyć się bliżej i patrzeć, jak na jego klatce piersiowej i w dół do pachwiny, a potem wokół ramion i nóg namalowane zostały dalsze linie, kręte, ale o wyraźnych konturach. Ostatnie linie zostały namalowane wokół jego blizn. Jako błogosławieństwo, kobiety ofiarowały mu wtedy młodą dziewczynę. Pocałował ją i rzekł: - Nie jestem mężczyzną. - Potem, złożywszy głęboki ukłon starej kobiecie z plemienia, wyszedł. - Co to oznacza? - spytał Sebastiana. - Oznacza, że plemię przyjmuje cię. Czy ty, przez Chrystusa, nie możesz teraz zgodzić się na samego siebie? - To nie zależy ode mnie. Mężczyźni wzięli go na polowanie. Wrzaskami zapędzili dziką świnię w miejsce, gdzie stał napięty jak łuk z gotową do pchnięcia dzidą. Zwierzę syczało z wściekłości. Mendoza nawet nie drgnął. Świnia stanęła i patrzyła na niego nabiegłymi krwią oczyma, a potem pomknęła w puszczę z podniesionym wysoko ogonem i zarzucając zadem. - Dlaczego jej nie zabiłeś? - zapytał Babuie. - Nie wiem. Wybaczcie - powiedział do zgromadzonych myśliwych, ale najstarszy z nich skinął tylko i odwrócił się. - Zupełnie mi się to nie podoba - powiedział Gabriel Sebastianowi. Pewnego dnia Mendoza poszedł do puszczy. Podniósł głowę i popatrzył na małpy bawiące się na wierzchołkach drzew, sto stóp nad nim. Spuścił głowę i zobaczył Tanretoprę siedzącego u stóp drzewa. - Nie jesteś chrześcijaninem - powiedział szaman. - Przyglądałem ci się. - Nieprawda, jestem chrześcijaninem. Szaman uniósł oskarżycielsko palec. - Uważaj. Ten Chrystus jest może małym bogiem, ale zawsze bogiem. - Jest jedynym Bogiem. Wszyscy inni bogowie to diabły. Tanretopra uśmiechnął się do niego. - Ani trochę nie wierzysz w Chrystusa. - Wstał i zniknął w puszczy, ale jego głos dorzucił: - Twoim bogiem jest diabeł. - Może i tak, ale jedynym Bogiem jest Chrystus - zawołał za nim Mendoza. Gabriel nie omieszkał wyjaśnić Guarani, że podczas Mszy spożywają krew i ciało samego Chrystusa. W rezultacie patrzyli na jezuitów ze zgrozą, przyglądając się w zupełnym milczeniu, jak rozdawali sobie nawzajem sakrament, ale nie można ich było przekonać, żeby sami przyjęli komunię. - Nie przystąpisz do komunii? - zapytał Gabriel Hacugha. - Jest radością. Jest zaszczytem. - A czemu on nie przystępuje? - Hacugh wskazał na Mendozę. - Ponieważ popełnił zbrodnię przeciwko Bogu i nie wierzy, że zostało mu wybaczone. Czyż nie tak? - zwrócił się z tym pytaniem do Mendozy. - Tak, to prawda. I nikogo to nie obchodzi, bo to wyłączenie moja sprawa. Hacugh przybrał czujny wyraz twarzy. - Przystąpię, kiedy zobaczę, że ty przystępujesz. - Skinął i odwrócił się na pięcie. Inni Guarani poszli za nim. Gabriel zapytał Mendozę: - Czy stawiasz wyżej sąd własny niż sąd Towarzystwa Jezusowego? - Tak musi być w tej sprawie. Nauczyłem się tego u kolan matki. Czyż nie mam racji? Gabriel uderzył pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki i odpowiedział: - Tak, to prawda. Ale mimo to jesteś w błędzie. Ja, który przyglądałem ci się, mówię, że Chrystus ci wybaczył, i proszę cię, byś to rozważył. Mendoza odszedł, żeby pomyśleć. Tylko Chrystus i on sam mogą osądzać jego sumienie. Co jednak, gdyby został przyjęty do Towarzystwa Jezusowego? Co do tego, czy się nadaje, wyznaczonym sędzią jest nie on, ale ojciec Ribiro z Asunci~on. A jeśliby został uznany za godnego, musiałoby to znaczyć, że Chrystus mu wybaczył. Tym sposobem ktoś inny rozstrzygnąłby za niego. Patrzył na szczęśliwych księży żartujących między sobą i uświadomił sobie, że wiąże ich posłuszeństwo. Życie tutaj, wśród Guarani i jezuitów sprawujących nad nim duchową pieczę, byłoby dobre. Może mógłby zostać nie jako wyświęcony ksiądz, ale jako braciszek świecki, który jednak złożył śluby. Dobrze byłoby umrzeć w misji, nie narażając się gdzie indziej na niebezpieczeństwo, że zrobi się coś nie do przyjęcia dla Jezusa. W swojej maleńkiej celi, gdzie ogromne owady krążyły wokół płomienia świecy, by spaść, martwe, z opalonymi skrzydłami, i gdzie spomiędzy listowia drzew dobiegał bezustanny szept wiatru i słychać było skrzeczenie żab, powtarzał ustęp, który zaczerpnął z Biblii Sebastiana. "Choćbym miał wielką wiarę, tak żebym góry przenosił, a miłości bym nie miał, niczym jestem. I choćbym na żywność ubogim rozdał wszystką majętność swoją, i choćbym wydał ciało swoje tak, żebym gorzał, a miłości bym nie miał, nic mi nie pomoże". Jeśli Chrystus przyjmie go na brata, przyjmie go też jako człowieka zdolnego do miłości. "Miłość jest cierpliwa, jest łaskawa, miłość nie zazdrości, na złość nie czyni, nie nadyma się..." Powiedzmy, miłość do Guarani. Oni mówią prawdę. Jakiś czarny chrząszcz wpadł przez okno i z brzękiem poleciał w stronę świecy. Mendoza zdmuchnął świecę i słuchał, jak chrząszcz lata po celi. Potem brzęczenie stało się jednostajne i po chwili zapadła cisza. Chrząszcz odleciał, a w ślad za nim serce Mendozy. "Gdy byłem dziecięciem, mówiłem jak dziecię, rozumiałem jak dziecię, myślałem jak dziecię. Gdy zaś stałem się mężem, usunąłem, co było dziecinnego..." Powiedziała mu Katarzyna, jego matka: "A teraz trwa wiara, nadzieja, miłość, to troje; z tych zaś większa jest miłość". Poszedł do celi Gabriela, żeby przedstawić swoją prośbę w imię miłości do Guarani. Gabriel rozzłościł się. Zapalił świecę i zapytał: - Skąd na świętego Michała przyszedł ci do głowy ten pomysł? - Jeśli Chrystus przyjmie mnie na braciszka, będę wiedział, że godzi się na mnie we Mszy. O nieba, przecież ten człowiek zupełnie postradał rozum! - Ale to nie Chrystus by cię przyjął. Byłby to tylko ojciec Ribiro z Asunci~on. - To wiem. - Czyż nie widzisz zatem, że gdybyś wystąpił z taką prośbą, zostałbyś osądzony, jak jeden człowiek osądza drugiego? - Ale przez ojca Ribira przemówiłby Chrystus. Ten człowiek ma serce dziecka! Gabriel zadał Mendozie badawcze pytanie dotyczące Philippa i Carlotty, a także dusz, które sprzedał w niewolę, i bezbronnych dziewcząt, które zgwałcił. Potem ostrzegł go: - Jeśli ojciec Ribiro pozwoli ci złożyć śluby, zaczniesz od swego domu i prawie na pewno zostaniesz tutaj. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? - To nie ma dla mnie znaczenia. - Napiszę do ojca prowincjała, by zasięgnąć jego opinii. Mendoza poszedł pozostawiając Gabriela, który zaczął rozmyślać nad całą ironią tej sytuacji. Kiedy Guarani zobaczą, że Mendoza przyjmuje sakrament, przyjmą go także i uznają się za chrześcijan. Mendzoza jest winien ogromnych zbrodni przeciwko nim, a jednak zajmuje szczególne miejsce w ich duszach. Gabriel napisał długi i skomplikowany list do Ribira. Minęły cztery miesiące zanim list dotarł do ojca prowincjała, który wybuchnął śmiechem na myśl o szeregach świętych i ojców, których Gabriel zwerbował najpierw po jednej stronie barykady, a potem po drugiej. Było rzeczą widoczną, że piszący pragnie zgody na swoją prośbę, i ojciec Ribiro chętnie ją wyraził, co kosztowało go dwie godziny wysiłku przy układaniu listu, wiedział bowiem, iż będzie on poddany drobiazgowej analizie. Podobnie jak inni jezuici, którzy znali Gabriela, Ribiro uważał go za swarliwego świętego. Otrzymawszy list, Gabriel posłał po Mendozę. - Czyś nie utracił pewności? - Nie, ojcze. - Nadeszła odpowiedź. Idź i poświęć jeszcze noc na rozmyślania. Rano zostaniesz przyjęty. I w ten sposób następnego ranka, w obecności jezuitów i zgromadzonego plemienia, Mendoza został przyjęty na brata i przystąpił do komunii. Wtedy także Hacugh przyjął komunię, a w jego ślady poszło wielu innych Guarani i Gabriel dziękował Bogu. Mendoza położył się i zasnął. Śnił mu się tańczący Philippo i uśmiechnięta matka piorąca trzcinową matę. Po przebudzeniu wiedział, że pochwalają to, co zrobił. Jego myśli zwróciły się następnie do Carlotty i był wdzięczny, kiedy zgasł blask wspomnień. Hacugh stanął przed szamanem. - Jestem chrześcijaninem. Tanretopra obdarzył go przenikliwym spojrzeniem, skinął i odwrócił się w drugą stronę. Tego samego dnia odszedł na niewielką odległość od wioski i wraz z dwoma innymi, którzy przyszli mu pomóc, zbudował sobie wysoko na drzewie szałas przykryty palmowymi liśćmi. Siedział tam dzień po dniu. Był w nim, kiedy słońce wstawało i kiedy zachodziło, czasami sam, czasem ze swoimi dwoma wpatrzonymi w niego towarzyszami. Część trzecia 14 Sebasti~ao Jos~e de Carvalho e Mello, przyszły, i to już rychło, markiz de Pombal, wycofał się w uroczystej postawie z sypialni Jego Królewskiej Mości Józefa Emmanuela Portugalskiego. Potem, kiedy drzwi zostały już zamknięte, uśmiechnął się do zdobnego sufitu. Carvalho odwzajemnił pozdrowienie oficera pełniącego służbę przy królewskich drzwiach i ruszył stanowczym krokiem pod rzędem lamp rzucających światło na szereg obrazów przedstawiających pompatycznych i dobrotliwych generałów, nad którymi czuwali aniołowie i którzy okazywali łaskę klęczącym albo leżącym twarzami do ziemi dzikusom nie znającym Prawdziwej Wiary i pokonanym dopiero co przez armie owych generałów. Dla Carvalha, który uważał Prawdziwą Wiarę za niestosowność, a Kościół za zawadę, ta gloryfikacja sług Korony była staromodna. Tutaj, na trzecim piętrze pałacu królewskiego w Lizbonie, zastanawiał się, czy w przyszłości upamiętnienie jego służby będzie w takim samym prowincjonalnym guście, albowiem Carvalho - mężczyzna dopiero pięćdziesięcioletni i zdecydowanie najużyteczniejszy człowiek, jakiego można było spotkać na dworze - poczytywał sobie za chlubę swoją kosmopolityczną wrażliwość. Jego poglądy na religię były szczególnie au courant; przystanął, by spojrzeć pogardliwie na obraz przedstawiający wydarzenie uczczone w niebie przez trębaczy, a poniżej, na ziemi, przez ogarniętych uniesieniem biskupów, którzy składali podziękowanie Bogu - chodziło mianowicie o narodziny króla Jana Portugalskiego, co zdaniem Carvalha stało się klęską narodową. Uderzyło go, że biskupi wyglądają tak głupkowato - głupkowato, ale zarazem przebiegle, zupełnie jak duchowi przewodnicy, a zwłaszcza jezuici. Carvalho nie był deistą. Ale jeśli tylko ludzie przy władzy nie biorą religii zbyt poważnie, może ona przynieść więcej dobrego niż złego. Sam jednak widział i doświadczył na własnej skórze, jakich szkód religia może narobić na wyżynach władzy, właśnie podczas panowania łatwowiernego głupka, na którego wyrosło dziecko z obrazu. W ostatnich latach panowania otyłego, niekompetentnego i bigoteryjnego starca nie widywało się nigdy bez tłumu bladolicych duchownych, którzy z rozmysłem nie dopuszczali do tego, by chociaż zerknął na postać usłużnego Carvalha daremnie wyczekującego w antyszambrach. Cóż, gdziekolwiek teraz przebywa, jemu przypadł zły los, szczęście zaś uśmiechnęło się do jego następcy, pucołowatego i czerwonego na twarzy Józefa, którego Carvalho przed chwilą opuścił spoczywającego w królewskim łożu w ramionach kochanki. Jeszcze jako przypuszczalny następca tronu Józef upatrzył sobie Carvalha na swojego powiernika, a ponieważ zawsze oddawał się grzechom śmiertelnym, które wymagały najmniejszego nakładu energii, nietrudno było go zadowolić, kiedy wreszcie zasiadł na tronie. Takie refleksje snuł Carvalho przypominając sobie scenę, jaka rozegrała się w królewskiej sypialni, kiedy jego królewski władca leżał z rozchylonymi wargami i ujmował nimi wiśnie podawane pojedynczo przez wybrankę jego serca. Skoro Ludwik Francuski przeżywa swoje romanse publicznie, nie ma powodu, by on postępował inaczej - podjął królewską decyzję Józef. Chodzi tylko o to, żeby wyjaśnić bez żadnych niedomówień, kto naprawdę siedzi w siodle. Uśmiechnął się władczo i sam sobie powinszował nauczki, jakiej dopiero co udzielił Carvalhowi. Carvalho jest może bardzo przebiegły, ale daremnie dręczy swój umysł w związku z tajnym spotkaniem, jakie odbył z wysłannikiem brazylijskim. - Dobrej nocy, Carvalho. - Król zwlekał z wymierzeniem ciosu, aż wszystkie lampy zostały przygaszone, a minister gotował się do wyjścia. - Byłbym zapomniał. Kiedy spotkasz się z wysłannikiem Brazylii, przypomnij mu, że ma mi złożyć wizytę pożegnalną jutro rano, nie zaś, jak to pierwotnie ustaliliśmy, po południu. To przypomina mi o jeszcze jednej sprawie, Carvalho. W przyszłości chciałbym być zawiadamiany drogą urzędową, gdy będziesz przygotowywał tego rodzaju spotkania; wolałbym nie korzystać z innych źródeł, by wykryć, co umyśliłeś. Zdumiony minister nie potrafił ukryć konsternacji. Jego odpowiedź, przypomniał sobie z przyjemnością król, świadczyła o zakłopotaniu. Cóż, dobrze będzie, jeśli uświadomi sobie, że monarcha ma więcej par uszu do dyspozycji niż zwykli ludzie. W chwili, kiedy kobieta (którą postanowił mianować duquesą) przytuliła się do niego, król Józef postanowił wynagrodzić sekretarza Carvalha, swego informatora w tej sprawie, niewielką sumką. Położył się na wznak i oznajmił: "Nie, najdroższa, teraz napijemy się wina", gdyż stwierdził, że sprawy państwowe pobudziły jego pragnienie. W rzeczywistości sam Carvalho, który szedł teraz korytarzem do swoich apartamentów, poinstruował sekretarza, żeby ten powiedział królowi o prywatnym spotkaniu z wysłannikiem Brazylii. Najwidoczniej sekretarz był wystarczająco przekonywający. Trzeba pamiętać, żeby mu pogratulować; gratulacje przemawiają głośniej niż pieniądz, a tak czy owak król będzie musiał coś niecoś kapnąć szelmie. Byłoby przesadą wynagradzać go dwukrotnie za jedną sztuczkę. Przyszła mu do głowy inna myśl. Powiedzmy, że porwany zapałem sekretarz postanowił przejść na drugą stronę? Cóż miałoby go powstrzymać? Na szczęście ten spryciarz wie, co jest dla niego dobre. Dokładniej niż inni zdaje sobie sprawę z tego, w czyich rękach spoczywa rzeczywista władza. Kiedy dotarł do swoich apartamentów, zastał już czekającego wysłannika. Zakrzątnął się, zaproponował wino, a następnie usiadł, żeby wysłuchać dobrze sobie znanych argumentów. Wysłannik wchodzi w skład Rady Brazylii, a ci brazylijscy radcy powtarzają w kółko to samo. Ten także wystąpił ze zwykłą śpiewką, w której nie pobrzmiewała żadna nowa nuta. Zaczął od ubolewania nad malejącymi dostawami srebra i złota do skarbca królewskiego. Z kopalń oba te metale napływają teraz coraz wątlejszą strużką. Bóg jeden wie, skąd brały się poprzednio! Ale problemy królewskiego skarbca - oznajmił gniewnie - nie interesują brazylijskich grandów; jeśli można tych panów nazwać gandami, jako że trudno byłoby wyobrazić ich sobie na europejskich dworach. Są potomkami zwykłych kupców oraz urzędników państwowych i przybierają niedorzeczne pozy, które są w ich pojęciu arystokratyczne. Oczywiście połowa z nich przez całe swe życie ani razu nie była w żadnym cywilizowanym miejscu. Ale ich wieśniacze obyczaje to tylko temat do żartów. Natomiast troskę wiernych poddanych króla Portugalii budzi stosunek grandów do kolonii. Ma się wrażenie, że kolonia należy do nich w tym samym stopniu co do Korony, a ponieważ są na miejscu, żaden plan, choćby bardzo korzystny dla skarbu, nie ma najmniejszych szans powodzenia, jeśli nie przypadnie im do gustu. Nie obchodzi ich nic poza własnymi, egoistycznymi interesami. Weźmy dla przykładu handel niewolnikami. Dopóki niewolnicy byli łatwo dostępni, grandowie nie przejmowali się, skąd oni pochodzą. Skandal polegał na tym, że na portugalskim terytorium prawie wszyscy dostawcy byli cudzoziemcami. Weźmy Colonia del Sacramento. Pojawiające się tam statki z niewolnikami pływają pod flagami różnych morskich mocarstw - Anglii, Francji, Niderlandów - tylko nie Portugalii. W rezultacie zyski z handlu idą w całości za granicę. Dzięki Bogu mamy teraz Traktat Madrycki! Sprawy zaczęłyby się układać lepiej, gdyby te tysiące Guarani, których jezuici trzymają w swoich misjach na terytorium hiszpańskim, trafiły na rynek. Carvalho uprzejmie, z niewzruszonym wyrazem twarzy nastawił ucha. Ta informacja była stosunkowo nowa, aczkolwiek słyszał ją już poprzednio. Niczego się nie dowiedział, ale i nie oczekiwał tego. Najważniejsze, żeby wysłannik wyszedł stąd z przekonaniem, że znalazł na dworze przyjaciela, który go rozumie. Przystąpił do realizacji tego zamierzania, dziękując swojemu gościowi za wyklarowanie mu w głowie dzięki olśniewającej argumentacji oraz informację niezrównanej wagi, a następnie wstając, by na znak szczególnych względów odprowadzić aż do najdalszych drzwi i stanąwszy w nich pomachał mu jeszcze na pożegnanie ręką, kiedy niknął w mroku korytarza. Carvalho spokojnie zamknął drzwi i spojrzał na swój zegarek kieszonkowy, wykonany w Augsburgu. Było pół do pierwszej. Za pół godziny złoży mu wizytę - ostatnią tego dnia, ale i najważniejszą - gość, o którym król nie ma najmniejszego pojęcia. Minister doprowadził do spotkania z jezuitą, ojcem Altamiranem, który stał równie wysoko w osobistej radzie papieskiej, jak w radzie generała swojego zakonu. Będzie to spotkanie z godnym przeciwnikiem. Znaczenia słów tego księdza próżno by się doszukiwać w słownikach, należy bowiem dotrzeć do tego, co zostało za nimi ukryte. Wspaniale, Carvalho jest gotowy. Zrobił pierwszy ważny krok na drodze kariery dyplomatycznej. Wrócił do salonu i usiadł wygodnie w oczekiwaniu na gościa, zakładając na piersiach muskularne ramiona człowieka, który we wczesnych latach męskich dobrze machał mieczem. Pewna siebie postawa, wyniosłe spojrzenie, sześć stóp wzrostu składały się na wspaniałą postać - ten fakt często potwierdzał sam sobie, zerkając w lustro. Jednak nie jego powierzchowność wywierała największe wrażenie. Od czasów młodości wszyscy mieli wrażenie, że płonie w nim jakiś nieugaszony ogień. Potem niecierpliwość i urazy wycisnęły na nim swe piętno, ale wewnętrzny ogień nie wypalił się. Nie stłumiły go mijające lata. Nadal płonął na ołtarzu ambicji. Najpierw próbował wybić się jako pochlebca arystokratycznych hultajów. Kiedy przybył do stolicy, machnąwszy ręką na swoją małą posiadłość, spostrzegł, że duque de Cadaval zdobył sobie reputację przez urządzanie na ulicach nocnych tumultów w towarzystwie zgrai oficerów, tak więc czym prędzej dołączył do nich i robił, co mógł, by zachowywać się nie mniej haniebnie jak ci, których obrał sobie za wzorzec. Nikogo bardziej nie bali się właściciele sklepów. Duque de Cadaval raczył w związku z tym zwrócić na niego uwagę. Jednakowoż pomimo przekonywającego wcielenia się w rozpróżniaczonego zbira przeklinał tę rolę i przysięgał, że kiedy nadejdzie jego dzień, o czym był całkowicie przekonany, wykorzeni wybryki warstwy uprzywilejowanej. Nienawiść do wielkopańskich wspólników była tym żywsza, że bynajmniej nie kwapili się do uznania go za jednego ze swoich. Jako Carvalho należał do arystokracji miecza, ale oni patrzyli na niego jak na prostego wieśniaka. Czuł do nich odrazę, gdyż uświadomił sobie, że nie wykorzystują swoich przywilejów w żadnym pożytecznym celu. A jednocześnie jakże im zazdrościł, że nie musieli dobijać się do władzy! Cóż to za rozkosz należeć do jednej z dwunastu rodzin rządzących Portugalią! Korzystać z niepodważalnego autorytetu już od chwili narodzin, nawet jeśli przyszło się na świat jako półgłówek jak niejeden spośród nich. (Czegóż można się spodziewać, skoro przez całe wieki zawierali małżeństwa przeważnie między sobą?) Odczuwał wobec nich nie tylko zawiść. Także obrzydzenie, kiedy patrzył jak jedzą rękami i wycierają je potem w adamaszkowe serwetki, z których każda przedstawiała wartość równą rocznemu dochodowi uczciwego kupca albo opłacie za wynajęcie na rok przyzwoitego domu w mieście. Wielu z nich nie umiało czytać ani pisać. Źle zarządzali swoimi posiadłościami. Nie potrafili nawet pić tak, aby nie stracić rozeznania swoich czynów. Niewiele wiedzieli o Brazylii, a nic o świecie poza nią. Jeśli chcieli wyjechać za granicę, musieli prosić króla o pozwolenie, ale mało który się na to porywał: poza Portugalią nie znali żadnych rodów, które mogłyby dorównać im błękitem krwi. A jednak te plugawe miernoty były powiernikami niekwestionowanej władzy - wraz z hierarchią kościelną! Duchowni byli jeszcze bardziej niebezpieczni. Przejawiali więcej ostrożności, a zabobon, który szerzyli, dawał im możliwość trzymania mocno w garści warstwy uprzywilejowanej. Odnosiło się to szczególnie do ulubionych spowiedników królów, książąt i diuków, a mianowicie do jezuitów. Kiedy nadchodziła śmierć, królewski grzesznik pocił się z obrzydliwego strachu i jezuita mógł wydusić z niego wszystko, czego tylko zapragnął. Ci intryganci wiedzieli, co robią, przykładając taką wagę do mozolnego kształcenia. Powierzanie odpowiedzialności komuś, kto wierzył w piekło, było czystym szaleństwem. Na ironię zakrawa fakt, że właśnie dzięki jedynej kościelnej koneksji w swojej rodzinie Carvalho zdołał wedrzeć się do zewnętrznych kręgów władzy. Duque de Cadaval zrobił dla niego tyle tylko, że wydał go konstablom, kiedy wymiar sprawiedliwości musiał wziąć skądś arystokratycznego kozła ofiarnego, i w ten sposób Carvalho rozstał się ze swym pierwszym protektorem. I właśnie wtedy przypomniał sobie, że ma stryja księdza, i zaczął pilnie uczęszczać na wieczorne nabożeństwa do jego kościoła, pozwalając sobie przy tym zaledwie na cień uśmiechu z własnego zachowania. Krewniak wynagrodził tę obłudę polecając go, ni mniej, ni więcej, samemu spowiednikowi zmarłego króla, jezuicie, który natychmiast młodzieńca przejrzał. Stale obiecując, że coś zrobi dla młodego karierowicza, przebiegły duchowny pozwolił nadskakiwać sobie daremnie przez następne trzy lata. Jednak nadskakiwał tam, gdzie pragnął się znaleźć. Wykorzystał to, że dano mu możliwość obserwowania zachowań wielkich ministrów i ludzi Kościoła, a spektakl władzy jeszcze bardziej podsycił ogień jego ambicji. W końcu, znużony tym, że się go zbywa, powrócił z wściekłością w sercu do swojej skromnej posiadłości. Ale życie na uboczu stało się już dla niego czymś nie do zniesienia. Żądza sukcesu jeszcze bardziej się wzmogła wskutek nudy, której nie zdołały zabić gonitwy na świeżym powietrzu ani lektury. Okruchy dworskich plotek przesączające się w głąb kraju przypominały mu to wszystko, za czym tęsknił. Tak więc, jak należało oczekiwać, wrócił do Lizbony, gdzie zaczął rozglądać się wokół siebie chłodno kalkulującym okiem, gdyż było to konieczne, jeśli chciał odnieść sukces. To trzeźwe spojrzenie nabrało blasku na widok Teresy Norhony, pruderyjnej i poważnej, nie znajdującej zgoła uznania wśród oficerów, ale jak spostrzegł, gotowej zakochać się w każdym, kto potrafi dać wiarygodny spektakl swojej ku niej miłości. Inny fakt, jaki zanotował, to ten, że była bratanicą conde de Arcoa. Dwóch miesięcy potrzebował Carvalho, by Teresa przekonała się do pomysłu wspólnej ucieczki. Starannie wyważył wszystkie za i przeciw i postanowił podjąć ryzyko. Wzięli ślub i wycofał się wraz z nią do jej małej wiejskiej posiadłości, z której ona zaczęła słać przepraszające listy do stryja. Przez kilka miesięcy Carvalho czekał, na którą stronę upadnie rzucona przez niego kość do gry. Małżeństwo mogło oznaczać wygnanie na resztę życia z Lizbony, ale w końcu Arcoa wezwał Carvalha na rodzinną radę, gdzie po drobiazgowym rozważaniu wszystkiego zaproponowano mu stanowisko posła pełnomocnego przy dworze Świętego Jakuba. Carvalho doskonale wiedział, że tylko żonie zawdzięcza to stanowisko. A jednak nie wziął jej z sobą do Londynu. Zrobiła swoje, a on wreszcie postawił stopę na pierwszym szczeblu drabiny. W końcu nigdy jej nie kochał. Ci, którzy go wysłali, nie mieli najmniejszego wyobrażenia, jaki pożytek może przynieść Portugalii jego misja w Anglii, odległym zakątku Europy, nie dającym się w żaden sposób porównać na przykład z Hiszpanią albo Francją, nie mówiąc już o samej Portugalii, władającej połową globu . Angielscy monarchowie nie byli nawet katolikami, ale tylko członkami drugorzędnego domu, panującego w jednym z małych niemieckich protestanckich państewek. Ich arystokracja to w większości tłum nouveaux riches. Człowiek mógł tam o własnych siłach wznieść się do rangi wicehrabiego albo nawet diuka jak żołnierz Marlborough. Było to królestwo bez reszty parweniuszowskie. Carvalhowi powinno przypaść zatem do smaku. Anglia spadła na niego jak objawienie. W przeciwieństwie do swoich zwierzchników nie cofał się przed porównaniem między Imperium Portugalskim, ułomnym wskutek konwenansów, które on uważał za niedorzeczne, i rytuałów, które uważał za zabobonne, a zaprzątniętym pracą, zgiełkliwym, energicznym, a nade wszystko prosperującym Królestwem Anglii i Szkocji. Co z tego, że krwi hanowerskiego domu królewskiego nie można porównywać z krwią Habsburgów i Bourbonów? W tym osobliwym królestwie wybitną cechę dworu królewskiego stanowiło to, że był pozbawiony wszelkiego znaczenia. Rządy znajdowały się w rękach narodu, który dostrzegał, w jakim kierunku kraj powinien się rozwijać, żeby osiągnąć pomyślność. Nawet angielska arystokracja poświęcała całą energię swym posiadłościom, powiększając fortunę przez podnoszenie plonów i ulepszanie hodowli. Niektórzy użytkowali nawet na polach maszyny. I nie brakowało pieniędzy. Natomiast wynajdywano pomysłowe sposoby i środki dla uzyskania do nich dostępu - nie dla biednych, oczywista, ale dla przedsiębiorczych ludzi, którzy wiedzieli, jak zmusić pieniądz do pracy, gdyż było to królestwo kupieckie. Nie obowiązywały tam żadne starodawne prawa w rodzaju tych, które uważano za święte w zacofanej Portugalii. Kupcy wcale nie musieli stać na czele ministerstw - zbyt byli zajęci robieniem majątków - wystarczało, że całe królestwo rządzone było zgodnie z ich interesami. Mimo to jego ceremonialne zachowanie okazało się bardzo pożyteczne. Najwyraźniej Anglicy myśleli o jego ojczyźnie jak o relikcie czasów rycerskich. Starał się obrócić tę przychylność na swoją korzyść. Niestety nie znał anglielskiego, ale na szczęście francuski był dobrze widziany w kręgach oświeconych, a on władał tym językiem biegle. Nauczył się wymawiać z szacunkiem nazwisko Newtona i spostrzegł, że jego zadawniona, instynktowna nieufność wobec Kościoła zapewniła mu wielkie uznanie. Przyswoił sobie i uczynił swoją dewizą angielskie wyrażenie: self_interest. Oznaczało to samo co egoizm, ale było godne polecenia, jak zawsze skrycie sądził, nawet w Portugalii. Mniej zainteresowania przejawiał dla filozofii niż do fachowości bankierów, wnikliwości agentów giełdowych i pomysłowości nowych właścicieli manufaktur. Zafascynowany, obserwował jak wyłania się nowy świat rogatek drogowych, kanałów, stoczni i młynów, hut szkła, pieców do wypalania cegieł i browarów. Przysiągł sobie, że to wszystko czeka także Portugalię, jeśli tylko będzie miał jakiś wpływ na jej przyszłość. Interes własny - oto klucz, a to bardzo dokładnie rozumiał. Kiedy Carvalho po pięciu owocnych latach wracał do Lizbony, z podziwem i zazdrością przyglądał się ujściu Tamizy, zatłoczonemu wszelkiego rodzaju statkami, od wielkich indiamenów po węglowce, które pływały pod najrozmaitszymi banderami do wszystkich zakątków świata. Podczas pobytu w Londynie ciągle spotykał się z napomknieniami - czasem wypowiadanymi ze śmiechem, a czasem z pogardą, ale dla niego zawsze upokarzającymi - że jego kraj przestał się liczyć zupełnie jako mocarstwo, że jest już tylko rozsypującą się ruiną byłego królestwa z doczepionym do niego imperium, które tylko czeka na to, by przejść pod panowanie innego państwa. Zaciskał pięści tak, że paznokcie wbijały mu się w dłonie, i przysięgał, że Portugalia odzyska należne jej miejsce w Europie dzięki stanowczej dłoni, która ujmie ster władzy - jego dłoni. Po powrocie do Lizbony stwierdził, że nic się nie zmieniło podczas jego nieobecności. Nie zważając na to, jak biegną sprawy w reszcie świata, i zapominając o oczyszczającym wietrze nowych pojęć - tym wietrze, który zrywał pajęczynę przesądów w reszcie Europy, dostojnicy kościelni dołączyli usłużnie do arystokracji, stali się jak ona pyszni, ciemni i oddani starym rytuałom, które przesądzały ich zgubę. Szczególnie agresywny był pokaz potęgi Kościoła na dworze, gdzie Jan V stał się marionetką w rękach podstępnych duchownych. Ministerstwa nie prowadziły żadnej polityki godnej tej nazwy. Potrafiły tylko powtarzać manewry, które już w ubiegłym wieku straciły skuteczność. Ale biada temu, kto spróbowałby je kwestionować! Biada zwłaszcza ambasadorowi, który świeżo wrócił z jaskini złodziei i lichwiarzy, nawet jeśli bezwstydnie zdołał przez małżeństwo związać się z filarem warstwy rządzącej, conde de Arcoa. Carvalho kilka nieszczęśliwych miesięcy spędził w wiejskim domu w towarzystwie Teresy, a potem udał się na dwór, żeby stwierdzić, że jest wyklęty z kasty. Zrobił tylko to, co mógł: zaczął, na ile tylko było to możliwe, ukradkiem skupiać całą uwagę na księciu Józefie. Być może nieświadomie, a być może, co bardziej prawdopodobne, by pokrzyżować mu szyki, został wysłany z nic nie znaczącą misją do Wiednia. Znowu zostawił żonę w domu, chociaż tym razem nie obyło się bez sceny. Po przybyciu do Wiednia z przykrością dowiedział się, że jego misja nie daje statusu ambasadora, z którego korzystał w Londynie. Cierpiał nie tylko z powodu utraty zaszczytu, ale również ze względu na praktyczne niedogodności: nie miał już immunitetu, jeśli chodzi o ściganie za długi. W rezultacie do męki urażonej ambicji doszła nużąca trwoga i zaczął poważnie zastanawiać się, czy nie wyrzec się kariery i wycofać na wieś, by żyć w stylu angielskiego dziedzica. Właśnie wtedy, jak lubił powtarzać później, kiedy ludzie spijali z warg każde jego słowo, fortuna okazała się dlań jedyny raz w ciągu całego życia łaskawa: żona, którą zostawił w Portugalii, zechciała w stosownej chwili umrzeć. Stosowność tej chwili wiązała się z nader romantyczną okolicznością. Zakochał się i jego miłość została namiętnie odwzajemniona. Młoda niewiasta, która uznała tego dojrzałego i posępnego mężczyznę za porywającego kochanka, nie miała odbudować jego sytuacji majątkowej. Była biedna, ale to nie uchroniło go od zakochania się. Była z rodu Habsburgów, a to stanowiło już poważniejszą przeszkodę. Jego starania nie mogłyby bowiem zostać uwieńczone powodzeniem bez aprobaty samej cesarzowej Marii Teresy. Wywiad przeprowadzony u królowej Portugalii dostarczył jednak informacji, że krew Carvalha w pewnym stopniu kwalifikuje go do upragnionego zaszczytu, i wrócił do Portugalii z partnerką, z którą mógł dzielić się najtajniejszymi myślami. NIe będąc już tak zapalczywy jak niegdyś, z umiarem zabiegał o zabezpieczenie sobie pozycji u prawdopodobnego następcy tronu, księcia Józefa. Nagle król Jan dostał ataku apopleksji. Umierał jednak długo. Dopiero ponad rok później dołączył do swoich przodków. Przez cały ten czas, ku skrywanej wściekłości Carvalha, jezuici, królewscy doradcy, miesiąc za miesiącem modlili się dniem i nocą za nieoświeconą duszę starego, otyłego mężczyzny, a wraz z nimi cały dwór brał udział w widowisku, dołączając do tych błagań. Książę Józef przyjął postawę bardzo potulną, a Carvalho zachowywał ostrożność. Mimo to wokół nich skupiała się bez najmniejszych skrupułów i rozrastała nowa frakcja, tak że kiedy u króla wystąpiły oznaki powrotu do zdrowia, wszędzie zapanowało skrywane zaniepokojenie. Ta poprawa królewskiego zdrowia okazała się jednak przejściowa i w wieku pięćdziesięciu jeden lat Carvalho wreszcie posiadł władzę, na którą, o czym doskonale wiedział, jak najbardziej zasługiwał. Zmarły król zrobił niewiele, żeby zasłużyć na dzwony i pieśni, które rozbrzmiewały dokoła, i Carvalho, wiedząc jak niewiele miłości władca sobie zjednał, utyskiwał na to, że cały dwór obchodził żałobę. Szkoda było czasu na hipokryzję. Ci, których nowy król powołał do władzy, muszą zakrzątnąć się, by wydobyć królestwo na pełne światło dnia. Pierwsze zadanie to zniszczenie wpływów Kościoła. Carvalho został wyznaczony na ministra spraw zagranicznych, imperium i wojny. Wybór nowego pierwszego ministra był bardzo szczęśliwy, ponieważ został nim nieszkodliwy bęcwał, którego starczy wygląd posłuży za przykrywkę dla innowacji. Jedynym spośród pozostałych ministrów przewyższającym Carvalha rangą był dworak starej szkoły, którego zainteresowania towarzyskie ograniczały się do genealogii. Carvalho miał przed sobą wolne pole i gotowy program. W kraju zaczął od uregulowania sprawy krótkoterminowych długów, które stary król zaciągnął wskutek swojej szczodrobliwości wobec Kościoła. Tradycyjny sposób pozbywania się takiego balastu polega na odwlekaniu spłat; Carvalho zamierzał pieniądze oddać. Następnie, wierny dawnym wspomnieniom, skończył raz na zawsze z ulicznymi burdami szlachty, wydając całą serię surowych edyktów, których ścisłego stosowania przestrzegał. Papież Benedykt XIV, którego Carvalho podejrzewał o ateizm, nagrodził Jana V tytułem Najwierniejszego z Królów. Pierwszym posunięciem Carvalha na polu spraw zagranicznych było wysunięcie twierdzenia, że Józef Emmanuel odziedziczył teraz tytuł i, zgodnie z tym stanowiskiem, nie przyjmowanie listów od Jego Świątobliwości, jeśli nie były we właściwy sposób zaadresowane. Stanowiło to jednak zaledwie blady zwiastun polityki, jaką miał zamiar prowadzić wobec opactw i zakonów w kraju. Poważniejszy problem dyplomatyczny stanął przed nim w związku z Traktatem Madryckim. Ponieważ odziedziczył tę umowę z Hiszpanią po swoich poprzednikach, z początku kusiło go, żeby traktat wypowiedzieć. Dokument ten miał położyć kres długotrwałemu sporowi między dwoma imperiami w Ameryce Południowej. Z początku Carvalho nie widział nic złego w tym, że spór trwałby nadal. Przy bliższej analizie sformułowań i okoliczności dostrzegł jednak, że traktat jest korzystny dla Portugalii, a niekorzystny dla Hiszpanii. Wieki temu papież użył dwóch cyrkli, żeby podzielić mapę świata na dwie połowy, po jednej dla każdego z dwóch królestw katolickich, kreśląc wyimaginowaną linię między Brazylią, która przypadała Portugalii, a Rio de la Plata, który to teren przypadł Hiszpanii. Niedawno zawarty Traktat Madrycki przesuwał granicę. Portugalia traciła na rzecz Hiszpanii port Colonia del Sacramento. W zamian Hiszpania musiała przekazać Portugali pewne terytoria, a wśród nich tereny zajęte przez misje jezuickie. Dzięki nabytemu w Londynie nawykowi bilansowania zysków i strat Carvalho wyliczył sobie, że Portugalia zyskuje w obu wypadkach. Nawet utratę Colonia del Sacramento trzeba uważać za zysk. Po pierwsze, chociaż był to port, nie przynosił żadnych dochodów skarbowi i Portugalia nie miała z niego żadnych korzyści handlowych. Jedynie angielscy, francuscy i holenderscy handlarze niewolnikami, na których z taką zawiścią żalił się dopiero co wysłannik, mogliby ten port należycie wykorzystać. Co więcej Carvalho zadał sobie trud i zasięgnął opinii trzech kapitanów, a ci stwierdzili, że to miejsce jest gniazdem piratów, których nowoczesna administracja musiałaby usunąć. Byłoby to jednak przedsięwzięcie trudne i kosztowne, wymagające ekspedycji morskiej na wielką skalę. Colonia del Sacramento nie tylko nie przysparzała dochodów, ale stanowiła nawet znaczne obciążenie dla każdej monarchii, która brała na swoje barki odpowiedzialność za nią, a przecież nie temu miały służyć posiadłości kolonialne. Na szczęście, jeśli port wezmą sobie Hiszpanie, można będzie liczyć na to, że wywiążą się ze swych obowiązków, gdyż hiszpański handel ponosi wszak największe straty w skutek działalności piratów. Tak więc zrzeczenie się terytorium przez Portugalczyków stawało się ciężarem dla Hiszpanów. Z drugiej natomiast strony terytorium odstąpione przez Hiszpanię stanowiło dla Portugalii ogromny nabytek. Carvalho doszedł do wniosku, że nie można spodziewać się, by Hiszpania wykonała w dobrej wierze postanowienia traktatu. W celu upewnienia się ostrożnie sondował poglądy tutejszych Hiszpanów, nawiązując kontakt z hiszpańskim namiestnikiem w Asunci~on. Stwierdził, że ten dygnitarz, o nazwisku Cabeza, z zapałem przyjął pomysł, by zostać poddanym Korony Portugalii, gdyż tak nakazywał mu dobrze pojęty własny interes, zgodny z planami Carvalha. Dobremu wzajemnemu zrozumieniu służyło także to, że Cabeza odnosił się wrogo do Towarzystwa Jezusowego. Jezuici, jak się dowiedział, spowodowali sztuczny niedostatek niewolników w kolonii, chroniąc w swoich misjach tysiące Indian z plemienia Guarani, a więc nie wprowadzając ich na wolny rynek handlu niewolnikami. Hiszpańskie prawa zakazujące niewolnictwa były już wystarczającym złem i osadnicy liczyli na to, że Korona Portugalii je zniesie. Ale w praktyce można było ominąć ten zakaz, przestrzegając go co do litery. Natomiast nietykalne okazały się szczególnie prawa przyznane jezuitom przez Koronę Hiszpanii, a to dlatego, że jezuici byli na miejscu, gotowi bronić swoich praw. W rezultacie tysiące Guarani prowadziło gnuśne życie pod ochroną zakonu zamiast przyczyniać się do pomyślności kolonii, pracując dla przedsiębiorczych osadników. Dopóki kolonia pozostanie w posiadaniu Hiszpanii, naczelnik nie może zrobić nic, żeby odmienić tę ubolewania godną sytuację. Z tego powodu koloniści jednomyślnie i z zapałem przywitali Traktat Madrycki spodziewając się, że będzie dla nich deską ratunkową. Carvalho odkrył, że Cabeza to osobliwy człowiek. Był kolonistą w czwartej generacji i najwidoczniej nie czuł najmniejszego pragnienia, żeby odwiedzić Europę. Mimo to nie ulega wątpliwości, że będzie pożyteczny. Dostrzeqa sedno sprawy. Na przykład ocenił już, i doniósł o tym, że podatki od ziemi, dotychczas przypadające misjom jezuickim, mogą być podniesione dziesięciokrotnie w stosunku do obecnych, jak tylko pozbawi się jezuitów kontroli nad nimi. Był dobrym katolikiem - nie ulegało wątpliwości, że całkiem pobożnym - a jednak miał w sobie chwalebny żar wrogości do świętego Ignacego Loyoli i jego szkodliwego zakonu. Carvalho z ukontentowaniem pomyślał, że liczba przeciwników jezuitów wzrasta z każdym dniem. Nawet Madryt - Carvalho był tego pewien - poczułby w skrytości serca ulgę, gdyby raz na zawsze skończyło się z misjami. Stanowiły przedmurze starego paternalistycznego porządku i nie ma dla nich miejsca w nowocześniejszych poglądach osadników na to, czemu ma służyć kolonia. Z jezuitami jednak trzeba się jakoś uporać. Powinien istnieć osobny kodeks karny służący rozstrzyganiu spraw wścibskich świętoszków, którzy myślą, że sami dla siebie stanowią prawo - chodzi o prawne środki pozwalające pokazać im, gdzie jest ich miejsce i uniemożliwiające im szkodnictwo. Więzienie to najodpowiedniejsze miejsce dla ludzi próbujących tworzyć własne państwo w łonie każdego narodu, który zechce tolerować ich obecność. Księża nawet sami zbierają swoje dochody! Otóż Carvalho chętnie wbije jeszcze jeden gwóźdź do ich trumny. Ameryka Południowa jest już doprawdy jedynym miejscem, gdzie nadal liczą się jako siła, której nie można zlekceważyć. Wszędzie poza tym ustąpili tak zręcznie, że wcale nie wyglądało to na oddawanie kolejnych pozycji. Wiedzą, że ich dni są policzone, bo ich pobożne frazesy wyszły już z mody. (Oczywiście, prawdę mówiąc, sami nigdy nie wierzyli w ani jedno słowo. Carvalho czuł dla nich głęboki szacunek jako do polityków). W dzisiejszych czasach prywatnie, jeśli ich upodobania do tego właśnie ich skłaniały - albo nawet publicznie, jeśli tylko służyło to ich celom - otwarcie mówili o tym, że zaznajamiają się z nową filozofią. Tak więc Carvalho ma dobre karty w ręku. Papież wie bardzo dobrze, co się święci na europejskich dworach, i nie chce doprowadzać do kryzysu wokół sprawy Towarzystwa Jezusowego. Także generał zakonu pragnie uniknąć otwartego starcia. Jego odpowiedzią na Traktat Madrycki było wyznaczenie specjalnych przedstawicieli, którzy mieli odwiedzić Amerykę Południową i określić, jakie będą konsekwencje traktatu dla jezuickich misji. Uwzględniając sytuację ogólną, nietrudno zgadnąć, jak ta lokalna kwestia zostanie rozstrzygnięta. Naturalnie usuwanie jezuitów będzie procesem stopniowym. Bez wątpienia znaczne tamtejsze siły są zainteresowane zachowaniem status quo. Właśnie dlatego do tej misji wybrany został doświadczony negocjator, ojciec Altamirano. Carvalho nie znał jeszcze Altamirana, ale zebrał stosowne informacje, wśród których znalazł się i taki szczegół, że ukochaną słabostką tego księdza, wbrew jego prawie czcigodnemu wiekowi, były romanse. Według godnych zaufania informatorów nie miał też nic przeciwko łapówkom. Mimo to ten skorumpowany kapłan jest nie tylko zaufanym człowiekiem swojego generała, ale także należy do osobistych doradców Ojca Świętego. Z całą pewnością wiedział, skąd wieje wiatr, i można było ufać, że dojdzie dokładnie do tych wniosków, które są celem jego wyprawy na drugą stronę oceanu. Zresztą jeśli tylko okaże się oporny... Siedząc w salonie i czekając na przybycie tego bardzo szczególnego dygnitarza, Carvalho klepnął znajdujący się za jego fotelem globus w miejscu, gdzie znajdowało się Asunci~on, wprawiając go w obrót. 15 Altamirano, który szedł w tym samym momencie przez mroczny korytarz za kroczącym na palcach podsekretarzem, nie przywdział czarnej sutanny, jakiej można się było na nim spodziewać. W stroju, który miał na sobie, jego postać pasowała do bardziej ożywionego, bardziej zgiełkliwego otoczenia. Oczywiście należało wziąć pod uwagę oficjalną żałobę po zmarłym królu - pomyślał. Cóż to jednak była za żałosna kreatura! Jednak zupełny brak towarzyskiego życia w Lizbonie, chociaż przecież północ dopiero co minęła, narzuca pewne porównania - na przykład z Wersalem. Pozwolił sobie na uśmiech, kiedy napłynęło to wspomnienie, które przezornie zmienił w dziękczynne westchnienie, krocząc za podsekretarzem przez korytarze apartamentów Carvalha. Przewodnik zniknął, żeby zawiadomić o jego przybyciu, starannie zamykając za sobą drzwi, tak więc czujnemu jezuicie pozostało tylko rozejrzeć się dokoła. Znajdował się w praktycznie umeblowanym pomieszczeniu z rzędem krzeseł, na których może zasiąść znaczna liczba osób godzinami czekających na przywilej rozmowy z ministrem. Wyobraził sobie przepracowanego sekretarza siedzącego tu przez okrągły dzień za długim biurkiem, rozkoszującego się swoją pozycją. Na jednej ze ścian wisiał obraz, ale kiedy do niego podszedł, stwierdził, że jest nieciekawy, aczkolwiek artystą, co odnotował z satysfakcją, był Francuz. Temat, grupa radców, był niezbyt zachęcający, lecz malarz obdarzony zmysłem obserwacji uzyskałby zabawniejszy efekt. Nagle na progu stanął Carvalho i powitał go po francusku, a następnie podszedł, by uścisnąć mu dłoń. Podsekretarz stał w skromnej postawie przy drzwiach wiodących do salonu, by zamknąć je bezszelestnie za nimi, kiedy weszli do środka. Carvalho wskazał proste krzesło i czekał we władczej postawie, aż jego gość usiądzie. - Proszę wybaczyć, ojcze, tę chwilę zwłoki. Muszę to załatwić, póki pamiętam. - Wziął ze stołu jakiś dokument. Altamirano, z miną wyrażającą szacunek, ale w duchu rozbawiony, patrzył na ten popis marszcząc brwi. Jednocześnie minister taksował spojrzeniem papieskiego wysłannika. Często dopatrywał się w zakonie jezuickim skłonności wojskowych, lecz w stanowczym wyrazie twarzy tego człowieka było coś, co nasuwało myśl o doświadczonym dowódcy. Starannie podpisał dokument i odłożył go na stos. Potem usiadł i niedbale założywszy nogę na nogę zapytał: - Czy zapewniono ci, ojcze, wygodny pobyt w Lizbonie? Altamirano uświadomił sobie, że człowiek, który zadał to uprzejme pytanie, wie o dziewczynie czekającej w jego kwaterze. - Dziękuję. Mój zakon przygotował wszystko, co uznał za właściwe. To bardzo uprzejmie, że pomyślałeś, panie, o mojej wygodzie, chociaż masz przecież tyle innych spraw na głowie. - O, tak! - Carvalho westchnął i klepnął dłonią w plik dokumentów leżących na stole. - Niestety, muszę przejrzeć to wszystko, zanim zobaczę się rano z królem. - Smutno potrząsnął głową i wzruszył ramionami. Altamirano rozejrzał się z uprzejmym zainteresowaniem po pokoju i skinął w kierunku obrazu nad biurkiem. - Chyba wart obejrzenia. Czy mogę? - Oczywiście. Jezuita wstał i swobodnym ruchem wziął kandelabr z bocznego stolika. - To Martin Scaffner - poinformował go gospodarz. - Rzeczywiście! - wykrzyknął Altamirano z wystudiowanym zdumieniem. - Czy to twój osobisty wybór, panie? - Żaden z obrazów nie został wybrany przeze mnie osobiście. Tak więc niczego z nich nie wywnioskuję - pomyślał jezuita. Carvalho wie, jak zabezpieczyć się przed badawczym spojrzeniem. Usiadł z miną wyrażającą szczerość i usłyszał następne uprzejme pytanie: - Mam nadzieję, że zadbano należycie o twą podróż do Asunci~on? - Tak, zajęła się tym wasza admiralicja. Dziękuję. - Korespondowałem z se~norem Cabezą. - Z se~norem Cabezą? - Namiestnikiem w Asunci~on. - Dziękuję, żeś mi, panie, o nim przypomniał. - Jest nastawiony przychylnie do sprawy przekazania. - Tego mogłem oczekiwać, se~nor Carvalho. - Mam na myśli tereny administrowane obecnie przez wasze misje. - Rozumiem. Dziękuję za wyjaśnienie. - Tak więc, jak sam, ojcze, widzisz, nie powinno być żadnych trudności z podjęciem stosownej decyzji. - Gdybyż tylko ta sprawa była ustalona w traktacie. Wtedy rzeczywiście nie byłoby żadnych trudności. - Czy jesteś zdania, że testament Ferdynanda Hiszpańskiego nadal stanowi tu przeszkodę? Altamirano poprawił się na krześle i wydawało się, że jego uwagę przyciągnął obraz w odległym końcu pokoju. - Arcydzieło. To Tiepolo, prawda? Istny cud! - Istotnie. - Carvalho nie przejawił ani śladu zniecierpliwienia, kiedy jezuita przebiegle zmienił temat. - Cudowne! Tak, wasza wspaniała Admiralicja zadbała o wszystko. Czy przypuszcza pan, że podróż będzie tak uciążliwa, jak mi zapowiadano? - Powiedziałbym, że brzemię, jakie Ojciec Święty powierzył ci, panie, nie jest najlżejsze. Altamirano machnął lekceważąco ręką i uśmiechnął się posępnie. - Ale Ferdynad Hiszpański był zawsze posłusznym synem Kościoła - ciągnął Carvalho sprowadzając znowu dyskusję na właściwy tor. - O, z pewnością. - Myślisz więc, ojcze, że powinniśmy kierować się jego testamentem? - Czy w testamencie jest jakaś klauzula, którą chciałbyś, panie, pominąć? - Być może słusznym byłoby spytać o to Cabezę. - Z całą pewnością - odpowiedział Altamirano, okazując jak najdalej idącą otwartość. - Właśnie płynę do Asunci~on, żeby zadawać pytania. - Usłyszysz zatem od Cabezy, że misje powinno się włączyć do kolonii. - Doprawdy? Jak mi powiedziano, sprawa dotyczy kilkuset tysięcy tubylców. - Powiedziano ci, ojcze? Z pewnością wiedziałeś już o tym poprzednio. - Mój drogi panie - oznajmił jezuita - nie wiem niczego, jeśli mi się nie powie. - W misjach przebywa około trzystu tysięcy tubylców. - Z pewnością tak jest, skoro tak twierdzisz - Altamirano uśmiechnął się blado. - Nic dziwnego, że hidalgowie z takim zapałem podchodzą do sprawy zmiany władzy. - I tego właśnie oczekuje od nich, jeśli mogę przypomnieć, traktat. Musisz zrozumieć, że przy obecnym stanie rzeczy ci tubylcy z misji nie wnoszą nic do skarbu. - Tak, wydaje mi się, że słyszałem o tym. A cóż oni robią w misjach? - Uprawiają mate i, jak się zdaje, wykonują instrumenty muzyczne w misyjnych warsztatach. - Cóż, wygląda na to, że byłoby rzeczą interesującą zobaczyć wszystko na własne oczy. - Ale jaki jest twój pogląd, ojcze? Czy tereny misyjne powinny wchodzić w skład kolonii, czy też tubylcy z misji powinni bez żadnego powodu cieszyć się szczególnymi względami? - Na miejscu zapoznam się bez uprzedzeń z wszystkimi poglądami na ten temat. - Wypowiadając te słowa Altamirano zacisnął usta w uśmiechu, który tym razem wyglądał niewinnie, jakby jezuita nie zdawał sobie sprawy, że właśnie wykręcił się od odpowiedzi na jedyne interesujące naprawdę ich obu pytanie. Carvalho spróbował innej taktyki. - Jak z pewnością wiesz, ojcze, umowa ma także drugą stronę. Oddajemy mianowicie Hiszpanom Colonia del Sacramento. - Tak. Proszę mi powiedzieć, jakie jest to Sacramento? - Gniazdo piratów. Jezuita skinął. - Tak mi mówiono. - Wydawało się, że nagle uderzyła go jakaś myśl. - Poproszę kapitana, by miał się na baczności, kiedy będziemy podpływać do tych wybrzeży. - Proszę się nie niepokoić, piraci będą omijać was z daleka. - Dzięki waszej morskiej eskorcie. Jestem niezmiernie wdzięczny za okazaną mi pomoc, a także za jakże pouczającą rozmowę. Jedno już słyszałem - ciągnął gładko Altamirano - a mianowicie, że z tej części Ameryki Południowej płynie nieprzerwany strumień złota. Czy to prawda? Jednym z przymiotów Carvalha jako męża stanu było to, że umiał odróżnić w pogłosce to, co możliwe od niedorzeczności. - Nie - oznajmił stanowczo. - Usłyszałeś o tym tylko dlatego, że gdziekolwiek padnie słowo "złoto", doradcy Jego Królewskiej Mości pilnie nastawiają ucha. - To zupełnie naturalne - skomentował Altamirano, zerkając kątem oka na Carvalha. - Nie wszyscy doradcy króla są równie bezinteresowni jak ty, panie. - Nie należę do ludzi, którzy byliby skłonni lekkomyślnie odepchnąć myśl o złocie - zapewnił go minister. - Stanowi ono zawsze mile widziane uzupełnienie skarbu, ale skąd miałoby niby napływać to złoto, o którym wszyscy mówią? Nie od dawniejszych mieszkańców. Rio de la Plata to nie Peru. Nie znajdziesz tam, ojcze, starych ruin błyszczących od złota i nie ma także kopalni w dżungli. Nawet gdyby złoto tam leżało, czekając tylko na wydobycie, tubylcy nie wiedzieliby, jak się do tego zabrać. - Spojrzał bystro na swojego rozmówcę. - Chyba że znalazłoby się na terenie misji i świątobliwi jezuici pokazaliby im, jak je wydobyć. Widzisz, ojcze, o tym także się mówi. - Mogę zapewnić, że nic takiego nie ma miejsca. Akurat powiedziałbyś, gdyby nawet tak było - pomyślał Carvalho. Wiedział doskonale, że zgodnie z niezawodnymi prawami przyrody nie ma tam żadnego złota. Na głos zaś potwierdził: - Wierzę ci, ojcze, aczkolwiek potrzeba tutaj czegoś w rodzaju kopalni złota, żeby wyjaśnić, w jaki sposób macie z tych misji taki wysoki dochód. Wygląda na to, że dają półtora raza większe plony niż porównywalnej wielkości plantacje. Skąd ten dochód, jeśli nie eksploatują w tajemnicy kopalni złota? - Dopóki nie znajdę się tam osobiście i nie zobaczę wszystkiego, nie mam najmniejszego pojęcia. Może wyjawisz, panie, co ma na ten temat do powiedzenia Cabeza? - Jego zdaniem wyjaśnienie jest proste. Misje zabrały wszystkie najlepsze ziemie. - I ty mu wierzysz? - Nie mam sposobu, żeby to sprawdzić. Żaden sługa Korony nie ma wstępu na teren misji, nawet sam Cabeza, chociaż jest namiestnikiem! - Jest to zgodne z postanowieniem króla Ferdynanda. - Jak słusznie zauważyłeś, ojcze, zgodnie z postanowieniem zmarłego króla. Na mocy podobnego postanowienia niewolnictwo stało się na tych terenach nielegalne - wskazał Carvalho - ale z pewnością nie będziesz utrzymywał, że niewolnictwo pozostanie nielegalne po wejściu w życie Traktatu Madryckiego. - Uśmiechnął się swoim najbardziej sztucznym uśmiechem. - Niewolnictwo oczywiście stanie się legalne - zgodził się Altamirano odwzajemniając mu uśmiech - na terytorium przekazanym pod administrację portugalską. Nadal jednak muszę ustalić, czy tereny misji winny być włączone do tego terytorium. - Westchnął. Carvalho poczuł, że nadszedł czas, żeby okazać swoją dezaprobatę. Zmarszczył brwi. - Czy według twojej opinii istnieje naprawdę poważna możliwość podjęcia decyzji przeciwko temu włączeniu? - Senhor Carvalho - odparł Altamirano żartobliwie grożąc mu palcem - nie możesz chyba przypuszczać, że w moim podeszłym wieku wyprawiam się w podróż na drugi koniec świata po to tylko, żeby już teraz dochodzić do przedwczesnych wniosków. - A jednak, patrząc nawet powierzchownie na sprawę, musisz skłonić się w jedną albo drugą stronę. Altamirano skubał swój kaftan. Zaczął się tym wszystkim bawić. - Na nieszczęście - wyznał - stwierdziłem, że mój umysł skłania się w dwie strony na raz. - Doprawdy! - rzekł oschle Carvalho. - Czy mogę spytać, która to strona przemawia za wyjęciem misji spod naszej administracji? - Teologiczna. - I tę właśnie stronę okażesz, ojcze, podczas publicznej audiencji w Asunci~on? - Bez wątpienia - oznajmił jezuita znowu skubiąc swój kaftan. - Nigdy mnie nie opuszcza. Ale jednocześnie ta druga strona mojego umysłu jest też zawsze ze mną. - A jakbyś ją, ojcze, nazwał? - Ta druga strona mojego umysłu jest wyraźnie praktyczna - poinformował go z powagą Altamirano. - I za czymże ona przemawia? Altamirano znowu pogroził mu palcem. - Och, za tym, bym poczekał i zobaczył. Będzie to zależało od rad, jakie usłyszę od tamtejszych praktycznie nastwionych osób. Jestem pewny, że nie brak ich w kolonii i że wszyscy wezmą udział w spotkaniu ze mną i powiedzą, jak powinienem postąpić. - Zapewniam, że będą za zniesieniem misji, tak by cały obszar otwarto dla wolnej przedsiębiorczości. - Dziękuję, bardzo ci, panie, dziękuję. Oczywiście zapamiętam sobie twoje zapewnienie. Ale muszę także wysłuchać tego, co mają mi do powiedzenia ludzie nastawieni teologicznie. Spodziewam się spotkać także paru z nich. Carvalho usiadł z powrotem w fotelu i przyglądał się swojemu gościowi z pełnym zaniepokojenia szacunkiem. Miał nadzieję wyłowić jakiś ślad dyrektyw, które Altamirano otrzymał od papieża, ale stwierdził, że wie dokładnie tyle samo, ile przed rozpoczęciem tej rozmowy. W istocie był nawet jeszcze mniej pewny. A nie ulegało wątpliwości, że jezuita otrzymał dodatkowe instrukcje od swojego generała. - Szklankę wina? - zaproponował Carvalho. - Z przyjemnością. Czy z portugalskich winnic? - Z hiszpańskich. - Minister wstał, żeby nalać wina. - Jeśli okaże się, że to stosowna okazja, żeby wycofać misjonarzy z kolonii, gdzie w Europie zostaną osiedleni? - Podszedł do swojego oponenta ze szklanką wina w dłoni. Zamiast odpowiedzi Altamirano podniósł szklankę pod światło padające od kandelabru i zapytał, z jakiego regionu pochodzi wino. - Z Granady. - Pańskie zdrowie! - Altamirano przełknął łyczek wina. - Och, doskonałe! Pamiętam, że w dniach mojej młodości w Escorialu szczególnie ceniłem wino z Granady. - Czy sprowadzilibyście ich być może do Rzymu? - nalegał Carvalho. - Masz, panie, na myśli misjonarzy, gdyby musieli opuścić Amerykę? Sądzę, że w dzisiejszych czasach Rzym mógłby wywrzeć na niektórych spośród nich okropne wrażenie. - Potrząsnął głową jakby rozbawiony. - Proszę wierzyć, że dałoby się przygotować dla nich coś bardzo przyzwoitego tutaj, w Portugalii. MOżesz, ojcze, na to liczyć. - Dziękuję. O tak, bardzo dziękuję. To szalenie uprzejme. Z pewnością będę o tym pamiętał, oczywiście jeśli zajdzie taka potrzeba. - Możemy ofiarować im szczodre uposażenie, a ich praca miałaby charakter duchowy, nie zaś fizyczny. Powierzono by im naukę. - I nauczanie? - Przygotowywanie mężczyzn do trudów życia nie jest zajęciem odpowiednim dla księży. Moim zdaniem, muszę wyznać szczerze, wasz zakon o wiele za mocno zaangażował się w cele doczesne, a nawet czasami w sprawy państwowe. Altamirano okazał przesadne zamyślenie, jakby zastanawiał się nad tym poglądem, zanim będzie mógł udzielić odpowiedzi. - Cóż - oznajmił po chwili - być może ty, panie, i inne jeszcze osoby macie powody, by tak mniemać. Muszę jednak wyznać, że ja nie podzielam tej opinii. Pochylił się do przodu, jak człowiek gotów wysłuchać pouczenia, prowokując tym samym swojego gospodarza do wygłoszenia rozwlekłej mowy, której wspomnienie wywoływało u niego później pewne niezadowolenie z siebie, a w której tamten szczególnie rozwinął temat upodobania jezuitów do przewodzenia duchowego możnymi tego świata. Altamirano pochylił głowę z uznaniem. - Słyszałem - przyznał - że we Francji sprawy wyglądają rzeczywiście czasem tak, jak opisujesz, ale nie miałem dotychczas pojęcia, że podobnie wygląda to w Portugalii. - W Portugalii - ciągnął cierpko Carvalho - niektórzy nastawieni rozsądnie ludzie powiadają, że sama kuria powinna przyhamować działalność naszego zakonu, gdyż w przeciwnym razie na cały Kościół spadnie nieszczęście wskutek arogancji małej, lecz niebezpiecznej jego cząstki. Altamirano, który był świadomy tego, że jego zakon znalazł się w trudnym położeniu, uznał te słowa za poważne ostrzeżenie. Odchylając się na swoim fotelu do tyłu, oparł szklankę z winem na brzuchu i oznajmił: - Skoro powierzono mi wydanie w imieniu Kościoła sądu w tej materii, możesz, panie, polegać na tym, że będę podchodził do spraw z punktu widzenia Kościoła, nie zaś jezuitów. - Tym razem jego uśmiech był pełen słodyczy. Zegar nad kominkiem wybił godzinę drugą. - Muszę pozwolić ci, panie, na parę godzin snu - oznajmił jezuita - chyba że chciałbyś przedstawić mi jeszcze jakąś radę. - Powiedzieliśmy sobie wszystko, co mogło być powiedziane w obecnym stanie rzeczy, prawda? - odparł Carvalho. - Być może później, kiedy podejmiesz już, ojcze, decyzję, będziemy mieli sobie więcej do powiedzenia. Jeśli natomiast chodzi o mój sen, to inna sprawa. Zanim będę mógł go zażyć, muszę rozpatrzyć jeszcze sporo spraw w imieniu Jego Królewskiej Mości. - Wskazał na stos papierów spoczywający na jego biurku. - Ja jestem w szczęśliwszej sytuacji - wyznał Altamirano, mając na myśli miłą osóbkę czekającą na kwaterze. - Pozostawiam cię, ekscelencjo, twoim nie kończącym się zajęciom. - Wstał i poszedł, żeby raz jeszcze rzucić okiem na Tiepola, a następnie zwrócił twarz w stronę gospodarza. - Imponujące - oznajmił, podsumowując w ten sposób swój osobisty sąd o ministrze, który nie był nieczuły na pochlebstwo - taką w każdym razie miał nadzieję. Carvalho zadzwonił małym dzwonkiem, by przyzwać z korytarza podsekretarza, który odprowadził gościa wśród licznych "Bóg z tobą, ojcze", jako że czeka go długa podróż. W powozie, turkoczącym po bruku dziedzińca i dudniącym pod groźnie wyglądającym sklepieniem bramy, gdzie zatrzymał się młody oficer gwardii, który wściubił nos do wnętrza, Altamirano siedział pogrążony w myślach. Carvalho nawet nie próbował ukrywać swojej wrogości i wypowiedział groźbę, którą być może byłby w stanie wprowadzić w życie. Potrafił doprowadzić do zgodnego wystąpienia przeciwko jezuitom całej Europy, jeśli w Ameryce Południowej nie uzyska tego, czego pragnie. Altamirano wiedział, że gdyby konflikt doszedł do tego punktu, Carvalho prawdopodobnie odniósłby sukces. Z drugiej strony wskazał także - o ile tego rodzaju napomknienia mają jakąkolwiek wartość - że jeśli misje zostaną w całej rozciągłości poddane postanowieniu Traktatu Madryckiego, katastrofa zostanie co najmniej przesunięta w czasie. Postanowił sporządzić stanowcze sprawozdanie z rozmowy dla swego generała oraz napisać odrobinę mniej szczery, ale niemniej mocny list do Jego Świątobliwości. Portugalię należy obecnie zaliczyć do wrogów wiary, bez względu na to, jakie roszczenia do honorowego tytułu papieskiego będą zgłaszane w imieniu jej króla. Oceniając Carvalha - tego nudnego biurokratę - po prostu jako człowieka, trzeba stwierdzić, że ma wszystkie cechy parweniusza. Świadczyło o tym udawanie, że nie zwracał uwagi na podziw wyrażany wobec jego obrazu, chociaż było oczywiste, że się nimi cieszy. Jednak jako urzędnik jest niebezpieczny i stanowi to - rozmyślał Altamirano - jeszcze jeden przejaw ogromnych zmian, jakie zaszły w Europie od momentu, kiedy on sam wybierał sobie drogę życiową. W owych czasach przewodnik królewskiego albo książęcego sumienia stanowił siłę, z którą należało się liczyć. Obrona zakonu nie była wówczas nieubłaganą walką, ale miłą intelektualną rozrywką. Natomiast w dzisiejszych czasach, chociaż monarchowie nadal zasiadają na swoich tronach, królestwami kierują ludzie podobni do Carvalha, a zakon zbyt się zestarzał jako instrument, by dało się go włączyć w nową machinę rządzenia. Jeśli Carvalho doprowadzi do zgodnego wystąpienia przeciwko Towarzystwu Jezusowemu wszystkich dworów europejskich, najprawdopodobniej odniesie sukces. Oczywiście sam zakon ułatwił mu zadanie. Koncentrując wszystkie wysiłki na tym, żeby okazać się niezbędnym dla starego porządku, stał się podejrzany dla nowego. Altamirano uderzył dłonią w rękawiczce we framugę okna swojego powozu i stangret obejrzał się, tak że musiał zastąpić ten gest zniecierpliwienia stukaniem w zamyśleniu w okno, przez które wpatrywał się teraz w noc. Gdzieś tam w mrokach stoi zakotwiczona flota, która zabierze go do Buenos Aires poprzez burzliwy, a potem parny Południowy Atlantyk. Była to pierwsza pozbawiona określonego zadania podróż, jaką Altamirano przedsiębrał dla zakonu i Kościoła. Starzeje się i nie omieszka napomknąć o tym w liście do papieża. Altamirano nie wierzył w proste lekarstwa duchowe. Jakieś dwadzieścia lat wcześniej próbował z grzechami ciała - grzechami, które rozpoznawał bez najmniejszych trudności - uporać się przez modlitwę. Było to w Rzymie i dobrze pamiętał, że kiedy jego eksperyment dobiegł końca, nie uzyskał ze sklepienia żadnej odpowiedzi. I nagle wszystko zatrzęsło się od dźwięku dzwonów. Cóż, jeśli krytycy zakonu rozglądają się za odpowiednią tarczą strzelniczą, jego przypadek jest jakby specjalnie dla nich stworzony. Uśmiechnął się na tę myśl i zdjąwszy perukę przytulił policzek do haftowanych zasłon powozu. Umiarkowany posiłek z fig, białe wino i dziewczyna już na niego czekają. Potem chwilowa pociecha w ramionach kobiety, z pewnością zasługującej na mniej czcigodnego partnera - bardziej gibkiego, a mniej subtelnego - ale zobaczy, że strzela starzejący się mężczyzna, który wynajął ją na ten wieczór, potrafi jeszcze cieszyć się życiem. W pałacu człowiek, z którym Altamirano dopiero co się pożegnał, był jedyną osobą nadal czuwającą - poza nocną strażą; także podsekretarz nie spał: ziewał i patrzył trwożliwie na drzwi gabinetu ministra. Carvalho, który teraz pofolgował sobie z winem, przeniósł kandelabr na boczny stolik, by móc wygodnie obejrzeć swojego Tiepola. Teraz był pewny, że to arcydzieło. Nie dlatego, że znał się na malarstwie, ale dlatego, że był sędzią ludzi i wiedział, iż podziw wyrażony przez niedawnego gościa był szczery. Fakt, że jezuita wykorzystał obraz także po to, żeby odwrócić temat rozmowy, miał uboczne znaczenie. Tiepolo to mistrz! Zadziwiające do jakiego stopnia Włosi są w dzisiejszych czasach biegli we wszystkich rzeczach poza jedną, ale za to najpotrzebniejszą - poza sprawowaniem władzy. Postanowił kilka dalszych obrazów Tiepola sprowadzić do większego apartamentu, do którego zamierzał się przenieść jeszcze przed końcem roku. Apartament usytuowany na końcu przeciwległego korytarza liczył osiem pokojów, dwa razy tyle, ile u Pedra de Morty, a co więcej miał też balkon. Przewidywał, że nadejdzie dzień - w istocie ten dzień prawie już nastąpił - kiedy najdumniejszy arystokrata będzie zrywał się na równe nogi, kiedy zostanie zapowiedziane, że przybywa minister Carvalho, bez względu na to, kto poza tym może być obecny. Jest dłonią spoczywającą na sterze nawy państwowej i już wkrótce wszyscy uświadomią sobie, że okręt zmienił kurs i dzięki Carvalhowi Portugalia znowu stała się jednym z przodujących narodów, silnym jak Prusy, prosperującym jak Anglia. Jego nagrodą będzie tytuł diuka, a może nawet księcia. W końcu król Józef już teraz zamierza uczynić swoją dziwkę księżną. Wcześniej czy później Carvalho z pewnością zostanie wyniesiony ponad zwykłych diuków, gdyż w przeciwieństwie do nich zasłużył sobie na tytuł. Odsłonił zęby w grymasie, którego nie widziała nigdy nawet jego żona, i wsłuchując się w nie ustający aplauz, któremu towarzyszyły bębny i trąby, przypomniał sobie, jak starożytni Rzymianie wypędzali swoich królów. Bez królów można się obejść. W starożytnym Rzymie ludzi takich jak Carvalho powoływano na dyktatorów. Nie po raz pierwszy te obłędne ambicje opanowały jego mózg, zwykle tak chłodny i praktyczny. Stłumiony żar może strawić umysł. Zbyt długo musiał czekać na brzask tego dnia. Żeby wyzwolić ślepą siłę, która nim miotała, wstał i zaczął chodzić wielkimi krokami po pokoju tam i z powrotem, odzyskując przy każdym nawrocie cząstkę swej wyniosłej postawy. Potem stanął, wyprostował się dumnie i wszystkich przeciwników, duchownych i arystokratów, skazał na śmierć przez powieszenie albo na stos. Nagle skierował niespokojne, przebiegłe spojrzenie w stronę drzwi, podszedł do nich długimi, szybkimi krokami i gwałtownie otworzył. Podsekretarz siedzący przy swoim stoliku starał się wyglądać na człowieka zaprzątniętego pracą i dopiero po chwili uniósł, zaskoczony, głowę. Carvalho, przybrawszy swój zwykły wyraz twarzy, odzyskał równowagę ducha i zamknął drzwi, przypominając sobie, że powinien zachować większą ostrożność. Kiedy znalazł się z powrotem w swoim gabinecie usiadł przy biurku i z chłodnym już umysłem wziął do ręki jakiś dokument. Oczywiście Altamirano! Typowy jezuita! Nigdy nie wiadomo, co kryje się w jego głowie. Mówi się o myszy kościelnej; dlaczego nie mówi się o kościelnych kameleonach? Zachichotał. Jakimż labiryntem wymyślnych sztuczek musi być świadomość takiego rozpustnego, chciwego, starego grzesznika! (Dla Carvalha wszystkie problemy etyczne były proste. Rozstrzygał je na miejscu zgodnie z regułą kciuka). Trzymał w ręku ostatni list przysłany przez agenta. Agent donosił, że Cabeza w pełni akceptuje Traktat Madrycki. Nie ma wątpliwości co do tego, ile naprawdę warte są poglądy namiestnika, ale z całą pewnością są zdrowe. Liczy na to, że Traktat Madrycki zwiększy pomyślność kolonii, przywracając unieruchomioną ziemię i pracę na wolny rynek. To cudowne jak self_interest może nauczyć bezmyślnego nawet człowieka dostrzegać rzeczy korzystne dla niego - rzeczy, na które ślepi są najgłębsi myśliciele Kościoła. Jeśli tylko Cabeza będzie miał do dyspozycji użyteczne frazesy, potrafi jednym ruchem przeciąć węzeł tak, by księża, zaplątani w teologię, nigdy już nie zdołali się podnieść. Musi to wymagać nie lada wysiłku - uświadomił sobie Carvalho - aby ten ciemny hiszpański osadnik wyzbył się przesądów czerpiących pożywkę z odwiecznej wrogości i starej tradycji i dobrowolnie oddał się pod panowanie portugalskie. W gruncie rzeczy chodzi tu o jeszcze jeden dowód na to, że rzeczywistym prawem pokojowym jest prawo rynku. Jest absurdalne, że decyzja w sprawie misji nie spoczywa w rękach przebywającego na miejscu namiestnika. Gdyby w grę wchodziła kolonia angielska, Altamirano - Carvalho nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości - nie postawiłby tam stopy. To, że decyzja w sprawie tak praktycznej musi w ostatecznym rachunku być pozostawiona księdzu, było rzeczą nie do zniesienia i teraz, po rozmowie, jaką odbyli, Carvalho nie ma nawet pewności, na którą stronę szala się przechyli! Cóż, bez względu na to, w którą stronę jezuicki kocur da susa, Carvalho może zapobiec szkodom, jakich mógłby narobić. Przysunąwszy do siebie arkusz papieru, minister zaczął spisywać dodatkowe instrukcje dla swojego przedstawiciela, którego posłał do Asunci~on, by miał na oku wprowadzenie w życie Traktatu Madryckiego. Część czwarta 16 Trzy miesiące później w Asunci~on list Carvalha został otwarty przez adresata - o nazwisku Hontar - w rezydencji namiestnika, gdzie ów adresat był gościem. Senhor Hontar - wysmukły i elegancki homoseksualista o długiej, komicznej, smutnookiej twarzy - westchnął w przewidywaniu nieprzyjemnej lektury i z odrazą wyjrzał na egzotyczny ogród. W takim duszącym skwarze wolałby znaleźć się z powrotem w Portugalii, gdzie jako nieudany dyplomata z genealogią sięgającą wstecz do czternastego wieku, obsługiwany przez lokaja mającego zrozumienie dla jego upodobań, mógł żyć dostatecznie wygodnie z dochodu, który, choć szczupły, pozwalał na elegancki, jeśli nie wystawny, tryb życia. Zaufanie, jakie okazał mu Carvalho, wysyłając do tego barbarzyńskiego rejonu świata, w pewien sposób pochlebiało mu, ale bynajmniej nie radowało. Skoro nic nie wyszło z placówki w Wiedniu albo innej prawie tak samo atrakcyjnej stolicy, jego ulubioną rezydencją pozostawała własna willa u stóp wzgórza niezbyt daleko od Lizbony. Tutaj, na skraju dżungli, przyłożył dłoń do swojej sceptycznej, spoconej twarzy i próbował odgadnąć, co Carvalho chciał tym razem osiągnąć. Ponieważ nowo mianowany minister spraw zagranicznych miał pięćdziesiąt jeden lat, musiał się spieszyć. Co gorsza, palił się do tego, by ująć w swe ręce nową miotłę, a w konsekwencji Hontar nie mógł mu się narażać. Zapewne, na ile wie i na ile go to interesuje, poglądy Carvalha są zdrowe. Bez wątpienia wschodząca gwiazda pracowała ciężko i dobrze, w nowym, sprawnym stylu. Jednak dla Hontara nowoczesność nie stanowiła żadnych rekomendacji. Dawno już temu doszedł do wniosku, że urodził się w niewłaściwym momencie. Według własnej dobrze przemyślanej opinii powinien był żyć w czternastowiecznej Wenecji jako siwobrody uczony mieszkający w zimnym mieszkaniu, którego okna wychodzą na morze, w otoczeniu muskularnych majtków wracających z rejsów do bliskowschodnich portów oraz wysokich żołnierzy prosto ze straszliwych wojen. A jednak znalazł się właśnie w Asunci~on, wplątany w brudną sprawę, która w tym samym prawie stopniu przyczyniała się do złego samopoczucia co upał. Treść listu, który trafił do jego rąk, okazała się gorsza, niż przypuszczał. Był przerażony czytając, jak daleko Carvalho ma zamiar się posunąć w razie konieczności. Co takiego daje człowiekowi prawo do podejmowania drastycznych decyzji? Z pewnością honor - jeśli można tak to nazwać - nie jest tego wart, podobnie jak bogactwo. Czy to możliwe, żeby ten człowiek naprawdę wierzył, że został powołany do tego, by stać się pewnego rodzaju narzędziem? Nie można zaprzeczyć, że za granicą zapanował nowy duch. Nie chodzi już tylko o chciwość. W powietrzu unosiło się coś aktywnie destrukcyjnego i Carvalho to wyczuł. Najgorsze, że właśnie on musi zwyciężyć. Nawet jeśli jezuici spróbują się bronić, rychło dostrzegą, że nie mają żadnego wsparcia. Hontar doszedł do wniosku, że musieli już to sobie uświadomić. A wszystko to oznacza, że warto przyjrzeć się ojcu Altamirano, który wkrótce przybędzie do Asunci~on, żeby rozegrać swoją partię, bardzo trudną, skoro teraz rzeczywistym przeciwnikiem stali się najbliżsi mu ludzie, ojcowie jezuici z misji. Hontar przyglądał się im, kiedy przybywali do swojego domu w Asunci~on w ciągu ubiegłych tygodni, gotowi do wzięcia udziału w publicznej audiencji. Uznał ich za zdecydowanych na wszystko ludzi o srogich twarzach, za ludzi, którzy bronić będą każdej piędzi swoich pozycji. Nowy duch nie był mile widziany przez tego rodzaju księży. Starannie oceniając aktorów, którzy mieli wziąć udział w dramacie, Hontar zwrócił już uwagę na Irlandczyka, ojca Gabriela. Niezwykłe były te dziecinne oczy w starej, zniszczonej cierpieniem twarzy. Jeszcze większe zdumienie budził ten, który w milczeniu chodził za nim krok w krok - braciszek o mrocznej, pokrytej bliznami twarzy, pomimo swojej sutanny robiący wrażenie człowieka nader niebezpiecznego. Wezwania z Asunci~on do uczestniczenia w obronie sprawy jezuickiej dotarły do Gabriela dwa miesiące wcześniej, w nowej misji, którą założył powyżej wodospadów. - Cóż to może być w istocie za problem? - spytał ojca Ribira natychmiast po przybyciu. - Druga strona nie ma żadnych argumentów. - Jego Świątobliwość przysyła ojca Altamirana, który cieszy się jego całkowitym zaufaniem, w celu bezstronnego wysłuchania obu stron - padła ostrzegawcza odpowiedź. Gabriel spojrzał na pobrużdżoną twarz swojego zwierzchnika, jakby szukając w niej jakiegoś znaku. - Myślisz, ojcze, że jest naprawdę możliwe, by postanowił zamknąć misje? - Myślę, że powinieneś zatroszczyć się o przekonywające argumenty. - Rozumiem. Czy mogę powtórzyć to innym księżom, ojcze? - Taki jest cel naszej rozmowy. Tak więc Gabriel powiedział o wszystkim pozostałym jezuitom, łącznie z Sebastianem i Mendozą. Minęły dwa lata, odkąd Mendoza złożył śluby. Od tamtego czasu żył w pokoju, pracując w milczeniu, poświęcając uwagę dziełu budowania, powolutku, nocami ucząc się czytać. Od chwili przybycia dzieci Guarani uwielbiały go, a dorośli widzieli w nim wojownika. Ufały mu także kobiety. Wymieniał z nimi wszystkimi swoje najtajniejsze myśli i wysłuchiwał ich odpowiedzi w sposób, jakiego nie udało się osiągnąć nawet Gabrielowi. Szczerze omawiał z nimi każdą sprawę, jaka wyłoniła się w jego umyśle. Inni bracia nie bez pewnej zazdrości patrzyli, jak swobodnie rozmawia z Guarani na cienistych puszczańskich ścieżkach w ciągu dnia i przy ognisku w nocy i jak Guarani zawsze milkli, ilekroć zbliżył się któryś z księży albo pozostałych braci. Szczególnie źle znosił to ojciec Antonio; zawsze pragnął być jak najbliżej cennych serc nowo nawróconych. Wreszcie poskarżył się ojcu Gabrielowi. - Wyznaczyłeś mu za zadanie budownictwo - oznajmił - nie zaś pieczę nad duszami. - Tak jest. Ale w ostatecznym rachunku sam Chrystus wskazuje drogę. - To z pewnością nie jest pomysłem naszego Pana - stwierdził stanowczym głosem Antonio - z całą pewnością nie. Nie można zaprzeczyć, że Mendoza jest mordercą, a teraz trzyma nowo nawróconych w zagłębieniu swojej dłoni. To nie jest dobrze. - Powinieneś więc mu to powiedzieć. Antonio poszedł i kiedy znalazł Mendozę przy pracy w lesie, usiadł i przez całe popołudnie wyjaśniał mu, dlaczego jego zażyłość z nawróconymi Indianami budzi taki sprzeciw. W tym czasie Mendoza, w skupieniu słuchając słów Antonia, obrobił w milczeniu kilka ściętych drzew. Słońce było już nisko, kiedy Antonio skończył oświadczeniem: - Brat musi wykonywać pracę, która została mu wskazana, nie zaś samemu wynajdować sobie zadania. - Pomagam im na tyle - wytłumaczył Mendoza - na ile oni mnie pomagają. - Jeśli masz jakieś kłopoty, powinieneś zwrócić się o pomoc do ojca Gabriela albo jakiegoś innego brata. Mendoza roześmiał się i powiedział: - Ojcze Antonio, niektóre z moich kłopotów są bardzo drobne. Właśnie w nich pomagają mi Guarani. - A jakież są te twoje drobne kłopoty? Czy ty powinieneś im pomagać, czy może raczej ojciec Gabriel? - Oczywiście ojciec Gabriel. Ale oni rozmawiają ze mną, żeby przygotować się do tego, że pójdą do niego, gdyż wolą zacząć od rozmowy z kimś równym sobie. Zdziwiony Antonio zaprotestował: - Równym sobie? - Mam nadzieję, że jestem im równy. Ojciec Antonio zamilkł. Potem przyznał pobożnym tonem: - Oczywiście. Wszyscy jesteśmy równi w oczach Boga. - Ale ja jestem im równy także w oczach ludzi. Właśnie dlatego rozmawiają ze mną o takich rzeczach, które przytrafiają się zwykłym ludziom. - Co to za rzeczy? - Proponuję, ojcze, żebyś popracował jutro obok mnie. Być może będę gawędzić również z tobą. Ale kiedy Antonio pracował u jego boku, Guarani wcale nie przyszli. Gdy tylko odszedł, natychmiast pojawili się z powrotem. - Powiedziałeś im, żeby trzymali się ode mnie z daleka - oskarżył go Antonio. - Trzymają się od ciebie z daleka, ojcze, bo się ciebie boją. - Boją się mnie? - Wątły i mały Antonio był oburzony i zdumiony. - Tak. - Dlaczego? - Mówią, że jesteś surowy. - W czymże to się przejawia? - Myślą, że jesteś smutny, osowiały. - No nie, czy naprawdę tak mówią? - Tak, wszyscy. - Może mają rację. - Wydął policzki, pogrążony w swoim przygnębieniu. - Osowiały. Jak byś opisał człowieka osowiałego? - Człowiek osowiały nie może podsunąć mężczyźnie rady, jak ma traktować swoje dodatkowe żony, kiedy zostaje chrześcijaninem. - Rozumiem. A co ty mu radzisz? - Nie wiem. Oni po prostu omawiają to ze mną. - A co mówią o Gabrielu? - To człowiek, który ma Chrystusa w sobie, ale nie wie o tym. - No cóż - powiedział Antonio - przynajmniej to jest prawdą. A co mówią o tobie. - Wiem tylko, że mówią, że dobrze buduję. Powiedziałem ci teraz już wszystko, co wiem. Czy możemy wrócić do naszej pracy? - Tak, bierzmy się do pracy. Wskazałeś mi wielki grzech, z którego nie zdawałem sobie sprawy, i dziękuję ci za to. - Ja też ci dziękuję, ojcze. Będę pamiętał o tym, co powiedziałeś. Antonio był podekscytowany, kiedy powtarzał to wszystko Gabrielowi. - Myślę - oświadczył - naprawdę i szczerze myślę, że mamy wśród nas kogoś w rodzaju świętego. Gabriel wyrzucił obie ręce do góry w geście irytacji. - Raz mówisz mi, że to morderca, nie zasługujący na to, by należeć do naszego zakonu, a za minutę słyszę, jak powiadasz, że to święty. Otóż mówię ci, że nie jest ani jednym, ani drugim, ale nie zaprzeczam, że zasługuje, aby być jednym z nas ze wszystkimi swoimi grzechami... i cnotami także, skoro już o tym mówimy. Gabriel zdawał sobie sprawę, że cnoty Mendozy są cnotami żołnierza, nie zaś księdza, ale w końcu święty Ignacy Loyola, założyciel, też był kiedyś żołnierzem i myślał o zakonie jako o armii Chrystusa. W jego oczach misje były Chrystusowymi fortami, wysuniętymi posterunkami w świętej wojnie. Jeśli chodzi o Mendozę, Gabriel był gotów zaakceptować go, podobnie jak Guarani, takim jakim jest. Jednak sam Mendoza zmagał się ze swoją słabością - przede wszystkim z brakiem umiejętności czytania. Zamiast spać ślęczał po nocach przy świetle ognia nad elementarzem z piórem i kartką papieru. Nauczenie się alfabetu było dla niego długą i ciężką walką, a kiedy to osiągnął, uznał, że nie mniej trudne jest łączenie liter w słowa. Łatwość, z jaką dzieci Guarani wykonywały to zadanie, napełniała go podziwem. Kiedy Gabriel dostał od ojca Ribira wezwanie do Asunci~on, by wziąć udział w zgromadzeniu, które ojciec Altamirano zamierzał odbyć w celu poznania prawdy o misjach, ściągnął brwi. Przecież wszyscy znają doskonale prawdę. Wrogowie szerzą oszczerstwa o Guarani, no, powiedzmy, nie wszystko jest oszczerstwem, ale oczywistą intencją tych opowieści jest oszukiwanie, wszyscy zaś, którzy znają misje, szerzą za morzem ich sławę jako bastionu królestwa Chrystusowego. Altamirano musi o tym wiedzieć. Czemu więc miało służyć zwoływanie tego posiedzenia? W wezwaniu pouczono Gabriela, że masz zabrać ze sobą każdego towarzysza, który mógłby okazać się pożyteczny. Jego wybór padł na Sebastiana i Mendozę. Altamirano od razu spostrzeże, iż Sebastian jest niezdolny do kłamstwa; to prostolinijny, mężny, były podoficer piechoty o dłoniach stwardniałych od pracy. Mendoza był żywym dowodem istnienia handlu niewolnikami; własnymi słowami, jeśli w ogóle zabierze głos, da straszliwe świadectwo, że misje pełnią służbę wyznaczoną im przez Chrystusa. Było ciemno, kiedy Gabriel wyjawił swoje decyzje, i wszyscy bracia siedzieli już wokół ogniska. Sebastian stał się purpurowy, gdyż Gabriel roześmiał się na głos, kiedy Sebastian niby uczniak próbował ukryć swoje ukontentowanie wydłużając twarz. Mendoza jednak był śmiertelnie poważny, gdy potrząsając głową oznajmił: - Ojcze, pozwól mi zostać, gdzie jestem. - Nie możesz zostać, gdzie jesteś. Nadszedł dla ciebie czas, byś nieco rozwinął skrzydła. - Nie umiem przemawiać. Weź jakiegoś innego. - Wskazał na pozostałych jezuitów. - Nie będziesz wcale przemawiał, poza być może zwykłą rozmową, a zresztą będę przy tobie. - Wolałbym, żeby moja noga nie stanęła nigdy w Asunci~on. Gabriel spojrzał na niego ze zrozumieniem i na razie nic nie powiedział, ale kiedy znalazł się z nim w cztery oczy, szepnął: - Nie wierzysz, że śmierć Philippa została ci wybaczona? Mendoza w pierwszej chwili nic nie powiedział. Jego twarz była bez wyrazu, ale Gabriel podchwycił spojrzenie. Ogień trzaskał bardzo głośno. - Póki jestem tutaj, czuję, że zostało mi wybaczone. Oto dlaczego nie pragnę wyjeżdżać - oświadczył wreszcie. - Boisz się, że w Asunci~on mogą wrócić pewne uczucia? - Tak. - Miłosierdzie Boże jest wszędzie. - Ojcze, pozwól mi zostać. - Nie możesz kręcić nosem na kształt, jaki przybiera Boże zmiłowanie. Wrócijmy jeszcze do tej rozmowy rano, kiedy wszystko przemyślę. Tej nocy spoczywając na swoim posłaniu uświadomił sobie, jak głęboka jest rana Mendozy i jak płytkie musiało być jego własne współczucie, skoro przedtem nie zdawał sobie z tego sprawy. Jeśli Mendoza nie uda się do Asunci~on, jego rana w końcu przemieni się w kalectwo. Gabriel modlił się do Chrystusa, by zyskać wskazówki, jak ma postąpić, i tam w ciemności wiedział, jak bardzo Chrystus się frasuje. Jednak nie dostał odpowiedzi na swoją modlitwę. Następnego ranka był nadal zagubiony, kiedy zaczął nalegać na Mendozę. - Błagam cię. Błagam cię, żebyś pojechał. - Nie, ojcze Gabrielu. - To bardzo ważne. Potrzebuję ciebie na tym zgromadzeniu. - Bardzo żałuję, ojcze, ale muszę odmówić. Gabriel zaszurał stopami. - Doskonale, w takim razie jest to polecenie. - Usłucham - nachmurzył się Mendoza. - To samo można było powiedzieć wczorajszego wieczoru. - To znaczy, że wiesz, iż jest to słuszne. - Nalegał zadowolony Gabriel. Jednak Mendoza rzucił tylko w odpowiedzi: - Być może. - Powiedz Hacughowi, że potrzebuję także jego i ze dwóch wojowników. I przyda nam się również Babuie. Był to ten chłopiec, który zaprzyjaźnił się z Mendozą od dnia jego przybycia. Gabriel chciał, żeby Babuie zaśpiewał pieśni kościelne, których go nauczył, gdyż chłopak miał bardzo czysty głos. - Powiem im - odparł Mendoza i odszedł zostawiając Gabriela dziękującego Chrystusowi, który wszystko przewidział, a z posłuszeństwa uczynił pierwszą regułę w zakonie jezuickim. Posłuszeństwo narzuciło się Mendozie z całą oczywistością, widział bowiem cały łańcuch rozkazów, idących od Boga przez Gabriela do niego - łańcuch będący liną życia - aczkolwiek to przez Guarani spłynął na niego pokój Boży. Kiedy jednak po długiej i uciążliwej podróży w dół rzeki przybyli do Asunci~on, Mendoza chodził krok w krok za Gabrielem, z twarzą wtłoczoną w koloratkę i nic nie widzącymi oczyma. Żołnierze zobaczyli go i jeden z nich, szukając zaczepki, zawołał: "Hej, to przecież Mendoza", ale on nawet nie drgnął. Hidalgowie i ich damy trącali się łokciami na jego widok, przypominając sobie skandal, a Cabeza skorzystał z okazji, by oznajmić, że gdyby decyzja należała do niego, bratobójca nie uniknąłby kary za swoją straszliwą zbrodnię. "W obecnym stanie rzeczy - przypomniał im - mam podcięte skrzydła, gdyż obowiązuje mnie przestarzałe postanowienie zmarłego króla Hiszpanii, mogę jednak obiecać, moje panie, że wkrótce wszystko się odmieni". Kiedy Mendoza odwiedził miejsce, gdzie zabił Philippa, zobaczył, że zwalono tam właśnie ładunek melonów. Ribiro, ojciec prowincjał, przeprowadził ze zgromadzonymi jezuitami cztery próby publicznej dysputy, by się upewnić, że będę bronić się możliwie najlepiej, uprzedzą wszelkie ataki na misje. Przy tych okazjach wybuchały gwałtowne spory, podczas których Mendoza siedział nieruchomy jak kamień, po prostu potrząsając głową, kiedy Ribiro zapytał go w końcu wprost o komentarz. Zanim przybył Altamirano byli w pełni przygotowani. 17 Altamirano przybył w otoczeniu flotylli małych łodzi przystrojonych flagami Hiszpanii, Portugalii i Watykanu, przy akompaniamencie trąb i bębnów, zasiadając w paradnej barce, i szerokim gestem pozdrowił tłumy przyglądające mu się z nabrzeża i zacumowanych galerów. Ludzie wszelkiego stanu i wszelkiej kondycji zebrali się na tę okazję: hidalgowie ze swoimi damami, kupcy, duchowni łączenie z przybyłymi tu jezuitami, a wreszcie, przewyższająca wszystkich liczbą, chmara półnagich Guarani. Hidalgowie zdjęli kapelusze z głów, kiedy Altamirano, podtrzymywany przez swojego sekretarza, wstał niepewnie, by udzielić ogólnego błogosławieństwa. Uniósł już dłoń, ale w tym momencie tłum tubylców przesunął się przed jego oczyma i zakołysał, gdyż Indianie klękali, więc zastygł na chwilę bez ruchu, przejęty i zdumiony. Ten widok sprawił, że poczuł się nieswojo. Łatwo znalazł sobie wytłumaczenie tego faktu: są nowo nawróceni, są pobożni; to naturalne, że myślą o nim jak o swoim przybyłym z Rzymu zbawcy, a jako dygnitarza jezuitów kojarzą go sobie z misjami. Jednak kiedy tak patrzył na nich po raz pierwszy, zafascynowany ich płaskimi twarzami o oczach jak diamenty, najbardziej wzburzyło go poczucie zupełnie wszak niemożliwej bliskości, jakby pragnął oddalić się od nich, lecz nie mógł tego uczynić. Wprowadzono na barkę księży z misji i przedstawiono ich kolejno, a kiedy jeden po drugim pochylali się przed nim, by przyjąć błogosławieństwo, zwrócił uwagę na ich oczy. Szczególnie pewna para błękitnych źrenic przypominała mu oczy innego człowieka, równie jasne i pełne młodości w zniszczonej twarzy, aczkolwiek posiadacz tamtych oczu sprzed lat był stary, nie ogolony i siwowłosy. Były to oczy pierwszego nauczyciela Altamirana, oczy tak przezroczyste, że ujawniały wrażliwemu chłopcu wszystkie bez wyjątku uczucia starca. Przypomniał sobie jego łagodną twarz, zazwyczaj trochę smutną, ale czasem uśmiechniętą, oraz długą szyję, wtuloną w kołnierz, a chlupot tej amerykańskiej rzeki o barkę przeniósł Altamirana wstecz, do lat chłopięcych, spędzonych w Italii w pałacyku nad wąskim strumykiem pod bardziej opalizującym niebem. Przez chwilę wydało mu się nawet, że słyszy wrzawę. Bez wątpienia - pomyślał - muszę być bardzo zmęczony. Wysłano go w bardzo długą podróż. Właśnie w tamtej wiosce nogi same poniosły Altamirana ścieżką prowadzącą do miejsca, w którym znalazł się w tej chwili. Został wytrawnym negocjatorem dzięki przykładowi pobożnego, ale prostego człowieka. Co roku, kiedy cała rodzina wyjeżdżała na wieś, ojciec wzywał wioskowego księdza, by wpajał mu elementy nauczania Kościoła, "ponieważ - mawiał - ksiądz nie może zaszkodzić". Ten ksiądz był starym człowiekiem o wyrazistych oczach. Krzepcy i dobroduszni wieśniacy mieli go za głupca. "Pasterz - powiadali - nie powinien pozwalać, by własna trzódka odzierała go ze skóry, jeśli dba o szacunek swych owieczek". Altamirano, który lubił z nim przebywać, patrzył na niego jak na kogoś w rodzaju błazna. Kiedy na przykład droczył się ze starcem, mówiąc o tym, jak łupią go wieśniacy, ten w odpowiedzi przekonywał go żarliwie, że szalenie potrzebują pieniędzy. Zwykle szła za tym wysłuchana w skupieniu opowieść z Biblii. Miało się wrażenie, że porywające opowiadanie historii biblijnych jest jedyną formą wypowiedzi po mistrzowsku opanowaną przez starca. Kiedy dwaj miejscowi filozofowie - pewien tapicer i czeladnik złotniczy - przybyli z pobliskiego miasteczka targowego, by podjąć z nim dysputę, bez najmniejszych trudności zbili go z pantałyku. Ku wielkiej uciesze wieśniaków, kiedy tylko podejmował jakąś kwestię poruszoną przez dwóch prześladowców, pytający zawsze znajdowali replikę i wydawało się, że sam ksiądz tego właśnie oczekuje. Był zdania, że do niego należy tylko zdeptywanie ścieżek, by odwiedzać chorych, smutnych i umierających, którzy cenili sobie jego towarzystwo. Cenił je także Altamirano, więc kiedy ksiądz umarł, poszedł do jego domu i płakał z twarzą wtuloną w odzież starca, czerpiąc pociechę ze znajomego zapachu. Przez cały tydzień nie wychodził z pałacyku i nie odzywał się do nikogo, a potem zawiadomił ojca, że kiedy dorośnie, zostanie księdzem. Zaskoczony ojciec zrozumiał w czym rzecz i nie zamierzał go przekonywać ani ośmieszać. Ma dosyć czasu, żeby z tego wyrosnąć - powiedział sobie. Potem doszedł do wniosku, że zamysły syna można potraktować poważnie. Złożył wizytę krewnemu, który był biskupem, i wrócił nastawiony przychylnie. "W tym twoim pomyśle coś jest - oznajmił po powrocie. - Postaram się zasięgnąć informacji." Uczynił to i końcowy werdykt, przypomniał sobie Altamirano, brzmiał: "Jesteś sprytnym chłopcem. Jeśli za rok nadal będziesz skłaniał się do tej drogi, zostaniesz księdzem, a gdyby ktoś spróbował się z ciebie śmiać, okazałby, że jest głupcem". Altamirano przypomniał sobie, że słysząc te słowa prawie zmienił zamiar. Wytrwał przy swoim postanowieniu, gdyż widział radość matki. Uznała, że chodzi tu o błogosławieństwo udzielone jej zgnębionej duszy przez Najświętszą Maryję Pannę. Podziw Altamira dla miłości, która nie wie co to podstęp, nie wytrzymał próby, jaką stanowiła edukacja w kolegium jezuitów. Zagubił tam swoją pierwotną stanowczość, wzrosło natomiast jego pragnienie korzystnego ułożenia swoich spraw. Jednak tutaj, w Asunci~on, na kołyszącej się barce, poczuł, że ta właśnie stanowczość słabnie. Z całym ceremoniałem sprowadzono go na brzeg, gdzie raczej zaczepił go niż powitał prostacki, ale pysznie ubrany, mężczyzna, który stanął przed nim z przesadnym ukłonem i słowami: - Witaj, wizytatorze generalny. Nazywam się Cabeza i jestem tu namiestnikiem. Proszę pozwolić, że przedstawię senhora Hontara. Następnie zaprowadzono Altamirana do rezydencji namiestnika, gdzie odbył wstępną dyskusję z Cabezą i Hontarem, przygotowując się w ten sposób do publicznej audiencji. Następnie wizytator generalny miał chwilę czasu na odpoczynek, po czym przybył Cabeza, który robił, co mógł, by pokazać, jak jest ważny. W tym momencie Hontar odczytawszy na nowo instrukcję Carvalha, złożył list ministra i wsunął go pod kaftan. Zupełnie niepotrzebnie czekał już majordomus, by poprowadzić go górnym piętrem, gdzie go zakwaterowano, potem marmurowymi schodami w dół, a wreszcie po kamiennej posadzce parteru do apartamentu zajmowanego przez innego gościa namiestnika, a mianowicie przez wielebnego wizytatora generalnego. Kiedy szedł po schodach, zobaczył dwóch ubranych w liberię Guarani ustawionych po obu stronach schodów w hallu na dole. Na cześć europejskich gości ubrano ich w dławiące krawaty, ale stopy mieli bose, a niewzruszone twarze nie zdradzały żadnym drgnieniem, że zdają sobie sprawę z wydarzenia, którego są świadkami. Altamirano ze swojego pokoju na parterze przyglądał się, jak służący i robotnicy Guarani przygotowują za oknem dziedziniec na publiczne zgromadzenie, które miało odbyć się nazajutrz. Cabeza, który już się był stawił, otworzył drzwi wiodące z pokoju Altamirano na dziedziniec i coś do nich krzyczał. Schodząc na dół Hontar wzdrygnął się na dźwięk chrapliwego głosu namiestnika i użalił się nad sobą, że musi mieć do czynienia z takim sprzymierzeńcem. Wolałbym stanąć ramię w ramię z jego przeciwnikiem - rozmyślał podziwiając dystyngowany styl jezuity, kiedy wchodził do jego pokoju. Altamirano niedbale zdjął elegancki skórzany płaszcz i położył go na stole, ukazując wytworny kaftan oraz delikatną batystową koszulę. Następnie słysząc kaszlnięcie majordomusa, z wystudiowaną nonszalancją obrócił się w stronę drzwi, gdzie stał Hontar, by powitać człowieka, którego miał za łańcuchowego psa Carvalha. - Zastanawiam się, czy znuży mnie kiedyś przyglądanie się tym krajowcom - rzekł Altamirano. - Jest coś bardzo dziwnego w tym, jak unikają spojrzenia na człowieka. - Na siebie, ojcze, z pewnością muszą patrzeć. - Wcale nie. Być może żywią nadmierną cześć dla mojego urzędu. - To oczywiste! - szczeknął Cabeza wkraczając z dziedzińca. - ...a jednak nie udało mi się pochwycić choćby przelotnego spojrzenia któregoś z nich. Wczoraj wieczorem rozpakowywali moje książki. - Wziął do ręki wytwornie oprawione dzieło, jak zauważył Hontar, Woltera. - Poprosiłem, by rozwijali je ostrożnie i tak też uczynili, ale również całowali każdy wolumin. - Naturalnie - wyjaśnił Cabeza. - Ponieważ księgi są święte. Altamirano pokazał im jeden z tomów. Na oprawie wygrawerowana była nimfa w otoczeniu podziwiających ją zwierząt. Cabeza zerknął na książkę i oznajmił: - Czytasz, ojcze, tego rodzaju rzeczy? - Ksiądz musi umieć dostrzec zło - poinformował go Altamirano z miną wyrażającą skromność. - W tej prowincji nie pozwalam na żadną książkę, która atakowałaby naszą matkę, Kościół. - Gdybyż było więcej takich jak ty, panie! - pochwalił go Altamirano. Najwidoczniej temu prostakowi nie przychodzi zgoła do głowy, że jest hipokrytą; uważa się za człowieka pobożnego. - Czy możemy spokojnie porozmawiać? - zapytał wskazując drzwi na dziedziniec, które Cabeza pozostawił otwarte. Namiestnik posłusznie je zamknął. W tym czasie wizytator generalny usiadł bez pośpiechu na najwyższym krześle. Następnie gestem raczej władczym niż gościnnym wskazał także swoim gościom miejsca do siedzienia. Ku irytacji Hontara pierwszy zabrał głos Cabeza. - Czy odpłyniesz, ojcze, na tym samym statku? - To zależy od tego, ile czasu zabierze mi wyciągnięcie wszystkich wniosków. - Moim zdaniem nie więcej niż dwa dni. Hidalgowie z pewnością nie mogą pozwolić sobie na to, by opuścić swoje farmy na dłużej niż tydzień. Tak czy inaczej nie dostrzegam żadnych problemów, które musiałbyś, ojcze, rozstrzygać, i nie ma w tych stronach niczego godnego uwagi, o czym ja bym nie wiedział. Jeśli czegokolwiek nie rozumiesz, możesz się z tym zwrócić od razu do mnie. Wyjaśnię to, zanim jeszcze przystąpisz do swojej pracy. - Och, proszę spojrzeć! - wtrącił się czym prędzej Hontar. - Małpiszon! - Wstał z krzesła i podszedł miękkim krokiem do miejsca, gdzie drobne stworzonko w jaskrawoczerwonym turbanie przywarło do zasłon i przyglądało się badawczo. - Czy on gryzie? - To ona - wyjaśnił mu Cabeza. - Należy do mojej żony. Jest całkowicie nieszkodliwa. Hontar wyciągnął rękę. Stworzenie zawahało się. Potem śmignęło ogonem, wspięło się po jego ramieniu, usadowiło w zagłębieniu szyi i zaczęło oglądać ucho. Zadowolony Hontar wrócił ostrożnie na swoje miejsce, wydając uspokajające dźwięki. Sentymentalny - pomyślał Altamirano. - Czy małpy dobrze znoszą podróż, don Cabeza? - zapytał Hontar głaszcząc zwierzątko. - Nie. Zwykle w czasie podróży zdychają. - Przykro mi to słyszeć. - Znowu zwrócił się w stronę małpki. - W Lizbonie warta byłabyś złoty pieniążek, moja miła. - Przypuszczalnie - zauważył Altamirano obrzucając go spojrzeniem - Dlatego właśnie nie lubią podróży. Wolą przebywać w miejscu, gdzie nie mają wartości rynkowej. Była to pierwsza aluzja jezuity do problemu niewolnictwa. Nadszedł czas, by uświadomić im, że nie jest po prostu papieskim sługą. - Nie próbuje jednak uciekać, prawda? - spytał Hontar Cabezę. - Nigdy! - padła odpowiedź, której towarzyszyło drogie spojrzenie. - Czy moglibyśmy wrócić teraz do naszej sprawy? Ojcze wizytatorze generalny - zwrócił się w stronę Altamirana - jak już powiedziałem, jeśli zapragniesz coś sobie wyklarować, najlepiej zrobisz mówiąc mi o tym jeszcze przed audiencją. - Z pewnością - wtrącił się Hontar - wizytator generalny wie już, że może liczyć na twoje wszechstronne wsparcie, czyż nie tak, ojcze? Odpowiedź zaskoczyła Altamirana. - Chodzi o ten list, któryś otrzymał właśnie, panie, od senhora Carvalha. Hontar zesztywniał i pomyślał: skąd on o tym wie? A może po prostu zgaduje? Próbując odzyskać nonszalancką postawę, zdjął nogę, którą miał założoną na drugą, i odparł: - Dziękuję, list dotarł bez kłopotów. - Czy mógłbym poznać jego treść w tym zakresie, w jakim dotyczy moich jutrzejszych zajęć? - Odpowiedź jest prosta. NIe ma w nim nic, zupełnie nic. Chodzi o list w sprawie mojej następnej misji, nie zaś obecnej. - Ach tak? I jaka ma ona być? - Niestety nie wyjaśnia tego - Hontar zdołał odpowiedzieć ze swobodnym uśmiechem. Altamirano pomyślał: nie śmie mi powiedzieć. Potwierdzają się moje najgorsze przewidywania: to wszystko do niczego nie prowadzi. I westchnął na myśl o czekającej go jutro szaradzie. - Jacy są ci krajowcy, mam na myśli Guarani, jako ludzie? - zapytał. - Ciemni - odparł zwięźle Cabeza. - A jednak kiedy przed chwilą przyglądałem się ich pracy - ciągnął Altamirano - bardziej troszczyli się o to, by nie uszkodzić pańskich cennych mebli, niż czynili to, jak się zdaje, pańscy hiszpańscy rodacy zza morza. - Oczywiście - potwierdził Hontar, rzucając w stronę Cagezy ostrzegawcze spojrzenie. - Są biegłymi rzemieślnikami. - Doprawdy? - Wizytator przesunął palcami po rzeźbionej poręczy fotela. - Masz, panie, na myśli to, że te meble nie zostały sprowadzone z Hiszpanii? Hontar znowu spojrzał na Cabezę, ale namiestnik nie był zupełnym głupcem. - Nie, wielebny wizytatorze generalny - oznajmił słodkim głosem. - To zostało wykonane w misjach. Podobnie jak pozostałe meble. Ci ludzie mogą zrobić wszystko, jeśli tylko będą mieli przed oczyma wzór. Bez wzoru są do niczego. Często powtarzam moim gościom, że nie znali nawet koła, dopóki nie przyszliśmy i im go nie pokazaliśmy. - Sądzę, że w puszczy, gdzie żyją, koło jest zgoła zbędne. Cabeza uznał, że jest to typowo jezuicki sposób mówienia. - Mimo wszystko - warknął - koła zaczęły się obracać dopiero teraz! Hontar, który pamiętał słowa namiestnika przytoczone w liście Carvalha, pomyślał, że minister mógłby nawet przyjąć tę cenną myśl jako swoją dewizę. Na głos zaś zauważył: - Naturalnie miejscową ludność pociągją powaby wyższej cywilizacji. Jest także naturalną rzeczą, panie namiestniku, że nie potrafisz sobie nawet wyobrazić, jak wielkie jest zafascynowanie twoim dziwnym krajem i jego ludem u gości z Europy, choćby u wielebnego wizytatora generalnego albo ze strony mojej skromnej osoby. Rumienię się, kiedy to wyznaję, ale zanim wynegocjowany został Traktat Madrycki, nie wiedziałem nawet, że istnieje takie miejsce jak Colonia del Sacramento, nie mówiąc już o fakcie, iż stanowi gniazdo piratów. Czy ty, ojcze, słyszałeś o Sacramento? - Tak - odparł Altamirano - w Lizbonie, od senhora Carvalha. - Zaczął poruszać nogą. Hontar przyglądał mu się z zainteresowaniem. Co powie teraz? - Minister mówił mi także o złocie. Czy obecnie dużo złota jest w Sacramento? - Oczy Altamirana rozbłysły, kiedy zadawał to pytanie. Hontar, który nie był chciwy, zdumiał się. Maniery Cabezy także zmieniły się, kiedy poruszono ten nowy temat. Nagle stracił całą pewność siebie. - Nie wiem. - To znaczy nie zaprzeczasz, panie, że może tam być? - Nie, z pewnością nie można tego wykluczyć. - Skąd brałoby się złoto w Sacramento? Cabeza okazał się nieprzyjemnie ostrożny. - Są tacy, którzy mówią, że złoto bierze się z misji. - Wzruszył ramionami. - A co na to sami jezuici? - Oczywiście zaprzeczają. Muszę jednak powiedzieć ci, wielebny ojcze, że niektórzy im nie wierzą. - A ty, panie? - Ja muszę wierzyć - łypnął okiem Cabeza. - Czyż nie tak? - Doniesiono by nam o wszelkich kopalniach złota na terenie misji - oznajmił Altamirano. Wyjrzał za okno i przypomniał sobie, że gdzieś tam, w tej odległej puszczy, leży El Dorado. Zadziwiające - pomyślał Hontar przyglądając mu się. - Jest zbyt inteligentny, by wierzyć w pogłoski, ale bez namysłu wierzy w marzenia. Kiedy goście wyszli z pokoju, Altamirano, zniechęcony, powiedział sobie, że powinien odpłynąć najbliższym rejsem, dokładnie jak powiedział ten bydlak. Słowo "bydlak" przypomniało mu o małpce. Nadal była w pokoju, ale nie chciała przyjść do niego tak, jak poprzednio przyszła do Hontara. Hontar nie jest odpowiednim sługą dla Carvalha - pomyślał. Cabeza - oto właściwy człowiek. Namiestnik nie zbrukałby swoich warg wymawianiem nazwiska Newtona - zakładając, że kiedykolwiek o nim słyszał, co wcale nie jest zbyt prawdopodobne - ale mimo to doskonale pasuje do nowej filozofii i, nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. Podobnie jak nie ma wątpliwości, że zakon przetrwa tę zawieruchę. Musi. Ale przetrwanie - przypomniał sobie - wymagać będzie poświęcenia wielu rzeczy, które godne byłyby zachowania, gdyby świat był inny. Na moje życie, jak widzę je w tej chwili, złożyło się wiele poświęceń tego właśnie rodzaju, a ci jezuici, których spotkałem po przybyciu do lądu, muszą poświęcić ten prosty, zdolny lud, choć sami doprowadzili go do Chrystusa. Muszą uczynić to dla sprawy zakonu, do którego należą i któremu przysięgli posłuszeństwo; ale jak ja im to powiem? Czuł w wyobraźni, jak spoczywa na nim spojrzenie pary oczu. Będzie to moje poświęcenie - powiedział sobie. - Aby uzyskać ich posłuszeństwo, muszę poświęcić poczucie wspólnoty z nimi. Poczuł się spokojny, ale zmęczony i nade wszystko pragnął pozostać sam, ale tego wieczoru Guarani dawali na głównym placu widowisko. Cabeza powiedział mu, że jest to doroczna uroczystość organizowana przez najbliższą misję, ale w tym roku ze względu na zbliżające się zgromadzenie i na przybycie tak wielu gości do Asunci~on warto wziąć w nim udział. Wybiera się nawet sam Cabeza! Altamirano wytłumaczył już ojcu Ribiro, że nie może udać się do tutejszego domu jezuitów, w celu odprawienia tam Mszy, chociaż bardzo tego pragnie; przybył tu w imieniu papieża i nie może pod żadnym pozorem pozwolić sobie na to, że będzie utożsamiony z jedną ze stron w sprawie, w której ma pełnić obowiązki sędziego. Odrzucenie zaproszenia również wywołałoby nieufność - przedwczesną nieufność - tak więc dołączył do towarzystwa namiestnika. Mrok zapadł na wiele godzin przed ich przybyciem i plac był zatłoczony aż po boczne ulice - hidalgowie, oficerowie ze swoimi rodzinami zajmowali miejsca z przodu, kupcy po obu stronach, a jednolita masa Guarani z tyłu. Już przed wyjazdem z rezydencji towarzystwo namiestnika słyszało zgiełk, który przemienił się w grzmot, kiedy dołączyli do pozostałych mniej dystyngowanych postaci na prowizorycznej galerii. Wszystkie drzewa i ściany były udekorowane kwiatami. Ich przybycie dało sygnał do rozpoczęcia widowiska. Altamirano bardzo szybko zrezygnował z prób zrozumienia, o co w widowisku chodzi. Wystarczało, że patrzył i słuchał. Mógłby przez cały wieczór słuchać orkiestry. Zadziwiała go jej precyzja wykonania. Rozległ się śpiew chóru. W pewnym momencie wolną przestrzeń poniżej niego zapełnili jeźdźcy w fantazyjnych strojach - nie dzicy, ale dziwnie kapłańscy. Na szczycie wieży ukazał się jezuita, który zapalił dwie pochodnie i wtedy wszystkie spojrzenia zwróciły się w tamtą stronę. Muzyka umilkła, zapadła cisza. Jezuita dźwięcznym głosem odmówił modlitwę w języku Guarani. Altamirano wyczuwał pobożność stojących poniżej słuchaczy. Kiedy modlitwa dobiegła końca, zgiełk przepłynął przez plac niby fala przypływu. Nagle Altamirano uświadomił sobie, że tysiące twarzy zwróciły się w jego stronę, i wiedział, na co czekają. Pochylił głowę i pobłogosławił ich. `ty Część czwarta (c.d.) 18 Następnego dnia już wczesnym rankiem mały tłum gapiów zebrał się przed rezydencją namiestnika, nad którą trzy flagi - hiszpańska, watykańska i portugalska - zwieszały się bezwładnie na tle jednostajnego, szarego i zachmurzonego nieba. Tłum zobaczył, jak przybywają parami jezuici z ojcem Ribirem na czele. Potem napłynęli bocznymi ulicami Guarani z głębi kraju prowadzeni przez dwóch jezuitów, którzy zniknęli w bocznych drzwiach. Konno przybyli hidalgowie z małżonkami - niektórzy nawet w powozach - i pozostawili konie, które pochylały łby, pod drzewami na zewnątrz, powierzając je pieczy stajennych. Ufni, że zapadnie decyzja po ich myśli, nawoływali się wesoło. Dla nich to publiczne zgromadzenie miało w sobie coś z festynu. Przybył Altamirano w otoczeniu śpiewającego psalm chóru, jednak nie od jezuitów, lecz z miejscowego kościoła. Kiedy wizytator generalny wkroczył na dziedziniec, by zająć swoje miejsce, całe zgromadzenie wstało. Chór dokończył psalm, a następnie przeor franciszkanów odmówił modlitwę. Altamirano wstał i z nieprzeniknionym obliczem patrzył tam, gdzie Ribiro usiadł wśród jezuitów na ławkach ustawionych po tej samej stronie, po której umieszczono stłoczoną w kącie grupę półnagich Guarani z głębi kraju. Wizytator generalny obrócił głowę, obdarzył uśmiechem Cabezę i pozdrowił przyjaznym gestem Hontara, oni zaś okazali, że przyjęli to do wiadomości. Trzej mężczyźni usiedli w pierwszym rzędzie wśród hidalgów, ich żon i córek. Przygotowano wszystko należycie. Altamirano, zadowolony, że sprawa toczy się tak gładko, miał już złożyć wstępne oświadczenie, zachęcając obie zainteresowane strony do pełnego przedstawienia swych stanowisk, albowiem nie może być sprawiedliwości tam, gdzie jakiś szczegół został pominięty, kiedy Ribiro poprosił, żeby chór nowo nawróconych mógł wnieść wkład w otwarcie zgromadzenia. Jest przekonany, iż namiestnik przyzna, że muzyka będzie przy tej okazji jak najbardziej na miejscu. Cabeza wzruszył ramionami i skinął przyzwalająco, a wtedy Ribiro zamiast wprowadzać chór wezwał małego chłopca, który należał do szczepu Guarani żyjącego w głębi kraju. Nastąpiła chwila zwłoki, kiedy dziecko pytało o pozwolenie jezuitę, który stał w pewnej odległości od innych i pod którego pieczą, jak można sądzić, się znajdowało. Następnie wystąpiło do przodu, klawikord zabrzmiał pierwszymi taktami Palestriny i chłopiec wznosząc płaską, pozbawioną wyrazu twarz zaczął śpiewać. Śpiew popłynął jak strumień, jakby nuty były wodą, zmiękczając nawet ponure spojrzenie Cabezy. Jednak Altamirano doskonale wiedział, że taka biegłość nie może być spontaniczna, i dziwował się, że lekcji niezbędnych dla wyszkolenia tego głosu udzielano w takim miejscu. Nawet teraz spojrzenie śpiewaka było skupione na kimś, kto bez przeszkód nimi dyrygował. Idąc za spojrzeniem chłopca, zaskoczony i zaciekawiony Altamirano zobaczył znużoną twarz i przezroczyste błękitne oczy, które przeniosły go z powrotem do dzieciństwa, zupełnie jak w momencie, kiedy przypłynął do Asunci~on. Gabriel dyskretnie dyrygował dłonią skrytą w rękawie. Kiedy chłopiec zakończył trylem spokojnych nut, Altamirano powiedział ojcu Ribirowi, że szczególną przyjemność sprawiłoby mu, gdyby śpiewak wykonał Plenum tego samego kompozytora. Ribiro pochylił głowę i półgłosem naradził się z Gabrielem. Obaj zwrócili się w stronę chłopca. - Si - odparł Babuie na pytanie zadane w języku Guarani i zaczął bez akompaniamentu śpiewać muzykę kościelną. Altamirano patrzył ze zdumieniem, jak spokój spływa na zatłoczony dziedziniec - na wszystkich poza Cabezą. Skubiący gniewnie kołnierz namiestnik węszył jakiś podstęp. Altamirano ujrzał, że Hontar marszczy brwi i radzi Cabezie zachować cierpliwość. Wiedział, że pozostało mu tylko czekać. W nagłym porywie nienawiści do nich obu i tego, co sobą przedstawiali, Altamirano zaczął głośno klaskać, kiedy dziecko skończyło śpiew, a rzędy jezuitów z zapałem poszły w jego ślady. Hidalgowie i kobiety z ich rodzin - nie. Jednak Hontar, odżegnując się od wszelkiego demonstrowania, także zaczął klaskać. Wizytator generalny patrzył, jak chłopiec wraca między Guarani z głębi kraju i zajmuje miejsce obok jednego z jezuitów, który wśród nich siedział. Jezuita podał mu małą małpkę, podobną do tej, która tak oczarowała Hontara. Zwierzątko natychmiast przywarło do ramienia chłopca. Skinąwszy najpierw w stronę chłopca, który usiadł już z powrotem, Altamirano odwrócił się i zaatakował Cabezę pytaniem: - Se~nor namiestniku, czy to, co przed chwilą słyszeliśmy, było po prostu wyciem zwierzęcia? - Wielebny ojcze, papugę można nauczyć mówić. - Ta riposta wywołała przeraźliwy wybuch śmiechu wśród małżonek hidalgów. Altamirano spojrzał w tamtą stronę i zobaczył na tych twarzach blizny wyniesione z wieloletnich zmagań z wrogim otoczeniem, zmagań mających zapewnić życie wśród majętności i w otoczeniu służby, czego nigdy by nie mogli zaznać w swojej ojczyźnie, Hiszpanii. - Czy tutejsze papugi są takie muzykalne? - spytał wizytator generalny. Odpowiedział mu jakiś męski głos: - Tak, ojcze. Bestię można nauczyć wszystkiego za pomocą bata. Na słowo "bat" rozległ się szmer protestu wśród jezuitów i aprobaty wśród hidalgów i ich kobiet. Ojciec Ribiro nakazał jezuitom milczenie. Dobrze - pomyślał Altamirano - ten ksiądz cieszy się autorytetem. Jeszcze będzie mi potrzebny. Cabeza zerwał się wojowniczo ze swojego miejsca i stał tak na szeroko rozstawionych nogach. O sobie samym myślał jako o osadniku. Nigdy nie dałby złamanego szeląga za Koronę Hiszpanii, a teraz w ogóle przestał się nią przejmować. - Wielebny wizytatorze generalny - zaczął obłudnie - słyszeliśmy dopiero co śpiew dziecka Guarani i, jak się zdaje, ta muzyka cię ujęła. Doskonale, lecz pragnąc ustrzec cię, wielebny ojcze, od popełnienia błędu, opiszę barbarzyństwo, które zrodziło tego małego aniołka. Znam te sprawy bardzo dobrze, gdyż jak każdy, kto tu żyje, potrafię na pierwszy rzut oka dostrzec, że chłopak należy do nieoswojonych dzikusów znad wodospadów, a w tej części świata sprawy nadal układają się tak jak wszędzie w Rio de la Plata, zanim przybyliśmy niosąc podwójne błogosławieństwo religii i handlu. Tam, powyżej wodospadów, Guarani żyją jak zwierzęta. Wśród hidalgów wybuchła owacja, kiedy usłyszeli, że ich rzecznik mówi rzeczy, które dla nich były świętą prawdą. Cabeza, zachęcony tym przyjęciem, ciągnął: - Oto, co ci, ojcze, powiem. Być może przed chwilą słyszeliśmy nie zwierzę obdarzone ludzkim głosem, lecz coś jeszcze niższego. Była to istota ludzka ze zwierzęcymi przywarami! - Przerwał, żeby wsłuchiwać się w owacje, jaką zgotowano jego dowcipowi. - Nie, jeszcze gorzej, gdyż każde zwierzę uciekałoby od takich przywar. Wielebny ojcze, pozwól, że powiem jedno tylko o tych ludziach. Nawet tutaj, przed twoim obliczem, nie mają na sobie właściwie nic, jak bez wątpienia dostrzegłeś. Kiedy wrócą do swojej puszczy, będą chodzić nadzy jak ich Pan Bóg stworzył. Powinieneś zobaczyć, do jakiego stanu się doprowadzają, umazani ziemią i podrapani gałęziami! Innymi słowy, jak już rzekłem, żyją niby bestie! Siedzące za jego plecami kobiety często rozprawiały między sobą o wielkości przyrodzenia Indian, ale wcale to im nie przeszkadzało okazywać całkiem nowego zgorszenia. NIektóre potrząsały głowami, wydymając wargi, inne wydawały okrzyki. Cabeza ciągnął: - Co więcej, nie mieszkają w ludzkich siedzibach. W istocie nie mieszkają w żadnym określonym miejscu. Udają się w jakiś zakątek dżungli, zabijają wszystko, co się rusza, i zjadają, a następnie wędrują w inne miejsce. Tam, gdzie przebywają, po prostu podścielają sobie trochę gałęzi. Odwrócił się biorąc na świadków siedzących za nimi hidalgów i rozległa się wrzawa głosów potwierdzających. Ogromnie był z siebie rad. - Czy Guarani znają rękodzieło? No cóż, muszę przyznać, że ostrzą kamienie i potrafią wyrabiać glinę. Tkają również rodzaj grubych ubrań z dzikiej bawełny. To im przyznaję. A poza tym mamy malowidła: proszę nie zapominać, że całe swoje nagie ciała malują w plamy i paski! To już kres rękodzieła Guarani, ale skoro zaczęliśmy wyliczać, przypomniałem sobie, że potrafią także rachować. Tak, w ten sposób! - Podniósł do góry dłoń i rozczapierzył palce. - Jeden, dwa, trzy, cztery i mnóstwo. Mnóstwo! Czy potraficie w to uwierzyć? - Wybuchnął rechotem, do którego dołączyli zaraz jego poplecznicy. - Czy potrafią uprawiać ziemię? - ciągnął Cabeza. - Niektórzy rozgrzebują patykami szmat ziemi, którą oczyścili karczując i wypalając. A potem, kiedy wyjałowią glebę, wędrują gdzie indziej i zaczynają wszystko od początku. Oto, wielebny ojcze, stan, z jakiego ich wydobyliśmy, i czekam, żeby ktoś mi zaprzeczył. - Wydymając dolną wargę patrzył na drugą stronę na rzędy jezuitów, podczas gdy jego zwolennicy okazywali wesołość. Jednak podczas pierwszego posłuchania Altamirano, okazując, że uważnie nastawia ucha, nie pokazywał po sobie wściekłości czy zgorszenia. - Wielebny ojcze wizytatorze generalny - kontynuował Cabeza - nie chciałbym cię nużyć, ale zanim dojdę do końca tej żałosnej misji, muszę wyjawić ci jeden czy dwa szczegóły, które niejedno mówią o Guarani. Na przykład jedyną rzeczą, za którą przepadają, jest śmiercionośny oręż. Mają maczugi, miecze, łuki i strzały, a co więcej, bardzo się przy ich wytwarzaniu trudzą. Niektóre ich łuki mają długość ośmiu stóp. Ich miecze mają wiklinowe gardy. Ich strzały zaopatrzone są w groty z zadrami, a jeśli są to strzały wojenne, przykro mi o tym mówić, ale są zakończone ludzkimi kośćmi. Dzicy? Ależ oni chcą być dzicy! Kiedy malują swe ciała, dodają do barwników popiół ze spalonego jaguara, aby stać się jak drapieżne bestie. Gabriel, wybrany przez jezuitów rzecznik, obrócił swoją szczupłą, ogorzałą twarz w stronę Ribira, ale ojciec prowincjał potrząsnął głową i szepnął: "Czekaj". - Całe swoje życie poświęcają dwóm rzeczom: pijackim orgiom i kanibalizmowi. - Nawet Altamirano wyglądał na wstrząśniętego. Cabeza, zadowolony z siebie, gdyż specjalnie przygotował się na ten moment, wydobył coś z kieszeni. Był to owinięty w płótno kawałek surowego mięsa. Pokazał go. - Oto kotlet z plemiennego bohatera - oznajmił i przerwał, żeby wszyscy mogli się przyjrzeć, zanim zakończy swoją mowę. - To wszystko, co mam w tej chwili do powiedzenia. Tacy, wielebny wizytatorze generalny, są nawróceni, których jezuici chcieliby przedstawić ci jako równych nam w oczach Boga! Usiadł wśród burzy oklasków. Hidalgowie stukali laskami w bruk. Wstał Ribiro i oznajmił: - Jak wie o tym doskonale cały świat, my, jezuici, którzy oczyściliśmy Kościół z herezji Janseniusza, przyjmujemy - a nawet twierdzimy - że nie może być zbawienia tam, gdzie nie ma dobrych uczynków. Mimo to ufamy, iż Guarani znajdą się wśród odkupionych, co oznacza, że mają dusze, które Chrystus zechce przyjąć tak samo jak nasze. Nie oznacza to, iż są naszym zdaniem bez grzechu. Ale my także wszak wyznajemy dobrowolnie, żeśmy grzesznikami. Całe zgromadzenie potwierdziło. Ribiro był z nami jako najzdolniejszy teolog w Rio de la Plata. Cóż jednak ta pobożna prawda miała wspólnego z tym, co przed chwilą powiedział Cabeza? - Ojciec Gabriel - oświadczył Ribiro - jest najbardziej kompetentny, by skomentować uwagi, które przed chwilą usłyszeliśmy, gdyż kieruje naszą misją powyżej wodospadów. Gabriel wysunął się spokojnie do przodu. Altamirano raz jeszcze wyczuł obecność swojego starego nauczyciela. Sumienie tego człowieka - pomyślał - jest przejrzyste jak światło dnia. Wszystko, co robi, musi być dziełem Bożym. - Jak wyjaśnił ci ojciec Ribiro, wielebny ojcze, moja misja znajduje się w głębi kraju, powyżej wodospadów. Tu, gdzie znajdujemy się w tej chwili, jest prowincja należąca do Hiszpanii i pozostająca pod władzą namiestnika, lecz kraj powyżej wodospadów należy do Guarani z woli Boga i Korony Hiszpańskiej. Widzę, dokąd zmierzasz - pomyślał Altamirano. Na głos zaś oświadczył: - Mniemam, że także tereny w górach zostały przyznane Portugalii. - Wielebny wizytatorze generalny, rzeczywiście tak jest, ale chociaż nikt nie może powiedzieć z całą pewnością, którędy biegnie linia podziału, nie ma wątpliwości co do tego, że tereny powyżej wodospadów pozostawia Hiszpanii. Wodospady po to zostały stworzone w tamtym miejscu przez Boga, by stanowiły przegrodę. Kiedy człowiek stanie ponad nimi i spojrzy w dół, nie może w to wątpić. Wielebny ojcze, muszę powiedzieć ci, że tam w górach Guarani zachowują się w znacznym stopniu tak, jak opisał to namiestnik, jeśli jednak chodzi o istnienie ich bezcennych dusz, dowód stanowi ich muzyka. - Ich muzyka? - przerwał Cabeza, parskając rubasznym śmiechem w stronę hidalgów. - Ich? - zapytał raz jeszcze, zwracając się do Gabriela. - Tych dzikusów powyżej wodospadów? Jakie instrumenty mieli, kiedy ojciec tam dotarł? - Grzechotki z tykwy i spłaszczone tuby. - Otóż to! - rzekł Cabeza znowu obracając się, by dzielić swoje rozweselenie ze zwolennikami. - Grzechotki z tykwy i spłaszczone tuby. Widać stąd jasno, jak są nadzwyczajnie uzdolnieni do muzyki. - Nie, w istocie - przyznał Gabriel. - Kiedy jezuici po raz pierwszy zjawili się wśród Guarani - wyjaśnił Altamiranowi - stwierdzili, że Indianie nie są w stanie wysłuchać świętego słowa Bożego, ale za to przyciągają ich wieczorne nabożne śpiewy - chociaż przed naszym przybyciem znali jedynie, jak już powiedziałem, dźwięki grzechotki i spłaszczonej tuby. Słuchając tonów najprzedniejszej muzyki - Purcella, Scarlattiego, Luly.ego - odkładali broń i wychodzili z kryjówek. Pierwsi ojcowie jezuici wędrowali w górę rzeki z instrumentami, by grać na nich Indianom, a Guarani przychodzili i stali w wodzie po kolana, by znaleźć się bliżej i słuchać. Później ojcowie mogli już przemawiać do nich i opowiadać im Historię Świętą. Mogę pokazać ci, wielebny ojcze, rozmaite stare teksty, które pozwalają to sprawdzić. Cabeza powiedział: - NIe ma najmniejszej potrzeby, by oglądać te teksty. Wszyscy wiedzą, że ci dawni jezuici wykorzystywali muzykę, by przywabić tubylców. Czegóż to niby dowodzi? - Muszę przyznać, ojcze Gabrielu - oznajmił Altamirano - że chociaż nie poddaję w wątpliwość tych opowieści o naszych dawnych poprzednikach, nie mogę dopuścić do ich rozpatrywania przez to zgromadzenie. - Oczywiście. To tylko bajania starych kobiet - skomentował któryś hidalgo. - Mam jednak równie żywe dowody - oznajmił Gabriel. Opowiedział, w jaki sposób wyprawił się po raz pierwszy na tereny powyżej wodospadów, jak nawiązał kontakt z Guarani za pomocą oboju i jak wyszli ze swoich kryjówek, by słuchać najpierw jego muzyki, a potem słowa Bożego. Cabeza warknął. - Najwidoczniej już przedtem słuchali muzyki. Musieli podkraść się poniżej wodospadów, do którejś z waszych misji i słuchać waszego chóru. - NIe, przeciwnie. NIe tylko nie przybywali tam, gdzie byliśmy, ale nie chcieli nawet mieć z nami do czynienia. W istocie oddzielała nas przelana krew. - Jakże to? - zapytał Altamirano. - Co za krew? Gabriel spojrzał na ojca Ribira, ten zaś skinął przyzwalająco, tak więc opowiedział im o męczeństwie Juliana, pierwszego, który niósł Słowo powyżej wodospadów. - I czy są to ci sami ludzie, którzy zabili ojca Juliana? - spytał Altamirano. Wskazał na grupę Guarani. - Tak, ojcze. A jednak nie są ci sami, chwała Bogu i mocy muzyki w dziele Bożym! - A ty samotnie poszedłeś nad wodospady po męczeństwie Juliana, ojcze? - spytał z podziwem Altamirano. - Tak - odparł Gabriel. - W ten sposób mogłem osobiście poznać, że są istotami obdarzonymi duchem. - Obdarzonymi duchem! - wykrzyknęła kobieta, która miała zaciekły grymas na twarzy, jakby ktoś wyrządził jej zniewagę. - Sam słyszałeś już z ust człowieka, który zna ich jak zły grosz, wielebny ojcze, że krajowcy są bezustannie pijani. - Od czasu do czasu - szybko poprawił ją Gabriel - rzeczywiście upijają się. Słyszałem również, że pan namiestnik zadaje sobie trud, by w Europie uzupełniać zapasy swojej piwnicy doskonale zaopatrzonej w wino, które z całą pewnością musi wywierać taki sam wpływ na pijących jak napój przygotowywany przez Guarani. - Spojrzał znacząco swoimi irlandzkimi oczyma na namiestnika, który musiał odwrócić wzrok, i wielu hidalgów wybuchnęło śmiechem, gdyż upodobanie Cabezy do trunków było powszechnie znane. Hontar postanowił włączyć się do dyskusji. Po raz pierwszy otwierał usta tego ranka, ale nadszedł czas, by Altamirano odzyskał poczucie rzeczywistości. Zbytnio zaczął się interesować tym niebezpiecznym świadkiem. - Ojcze, czy założyłeś tam stałą misję? - Pytanie skierował do Gabriela, ale rzeczywistym adresatem był Altamirano. NIe ulegało wątpliwości, że należało mu przypomnieć, kto dzierży bicz w dłoni. Gabriel spojrzał na niego zaskoczony i spytał: - Dlaczego cię to, panie, interesuje? - Rzecz w tym, ojcze, że jestem w tym zgromadzeniu przedstawicielem Korony Portugalii, tak więc mam pełne prawo interesować się tą sprawą. Jeśli założyłeś tam misję, w istocie przyłączyłeś terytorium rozciągające się powyżej wodospadów do Portugalii. - Mamy tam misję - stwierdził Gabriel. - Jednak ze zdumieniem dowiaduję się, że ekscelencja już z góry wie, do jakiej konkluzji wielebny wizytator generalny dojdzie w chwili zamknięcia tego zgromadzenia. - Och, nie - zaprotestował Hontar. - Nie, nie. Przykro mi, jeśli takie niewłaściwe wyobrażenie narzuciłem komuś z obecnych, wielebny ojcze. Altamirano, który doskonale zrozumiał tę interwencję, w duchu wpadł w gniew, ale odpowiedział łagodnie, machnąwszy wybaczająco dłonią: - Proszę cię, panie, nie turbuj się. - Chociaż jednak był wściekły na Hontara, wiedział, że jeśli ma uratować pozory, nie może wspaniałemu ojcu Gabrielowi pozwolić na zbyt skuteczną obronę swojej sprawy. - Tak więc poradziłeś sobie, ojcze, z nietkniętymi cywilizacją Indianami - rzekł z pozoru zachęcająco. - Proszę mi powiedzieć, czy rzeczywiście używają tego systemu liczenia, który dopiero co objaśnił nam don Cabeza? - Wszyscy Guarani liczą w ten sposób. - Jakże zatem mogą wykonać takie piękne krzesło albo ten wspaniały stół? - Weźmy jako przykład ten stół. Z długością i szerokością nie ma najmniejszych kłopotów. Mogą bez trudu dokonać pomiaru. Kłopot jest natomiast z zakrzywieniami na nogach. Muszą je obrysować, by uzyskać wzorzec, który mogą następnie przenieść na kawałek drewna. Potem już potrafią odtworzyć go dając gotowy wyrób. I tak dalej z innymi krzywiznami. Stosując tego rodzaju metody, mogą wykonać właściwie wszystko. W misji Santa Croce zrobili organy, wraz z rejestrem i piszczałkami. - Masz, ojcze, na myśli to, że potrafią skopiować wykonany przez kogoś innego model - obwieścił Hontar. - Sam widzisz, wielebny ojcze, jak sprawa stoi; czym ludzie żyjący z pisania listów są wobec poetów, tym oni - wobec nas, Europejczyków. Wygląda na to, że muzy wzgardziły nimi. Nie potrafią wykonać niczego, jeśli nie mają wzorca. Ku niezadowoleniu Altamirana wypowiedź Hontara przyjęta została z aplauzem i wzmożonym stukaniem laskami. W przekonaniu, że chłodny głos rozumu brzmi lepiej niż namiętne nuty uprzedzenia, nawet jeśli w obu przypadkach wyraża się tę samą rzecz, rozmyślnie przeszkodził Cabezie w przedstawieniu podsumowania, jakie wygłosił poprzedniego dnia. Jednak ku jego wielkiemu zmartwieniu hidalgowie byli całkowicie usatysfakcjonowani. - Nic! - wtórowali mu. - Nie są w stanie zrobić nic a nic! Wojowniczy ojciec, który w przekonaniu Hontara wyraźniej już rozprawił się z Cabezą w kwestii nieumiarkowania, teraz obdarzył dyplomatę komplementem nawiązując do jego porównania z poezją. - Jeśli któraś z muz spłynęła na ciebie, ekscelencjo - zaczął - i natknęła cię praktycznym pomysłem, który mógłbym podsunąć moim Guarani do skopiowania... mam na myśli coś, co byłoby równie użyteczne w puszczy, jak umiejętność rachowania jest użyteczna w mieście... błagam, byś zechciał przekazać mi go bez chwili zwłoki. - Niestety - oznajmił oschłym tonem Hontar - z jakiegoś powodu muzy zawsze mnie unikały. Ale wracając, jeśli pozwolisz, ojcze, do sprawy, którą winniśmy tutaj rozważyć, nie możesz zaprzeczyć, iż Guarani dlatego zwrócili się do ciebie z prośbą o przewodnictwo, że uznają wyższość tego, czego możesz ich nauczyć, choćby muzyki albo stolarki, nad tym, co osiągnęli samodzielnie, nawet w głębi puszczy, gdzie urodzili się oni i ich przodkowie. Innymi słowy przyjmują do wiadomości naturalną wyższość Europy także, gdy chodzi o wykorzystanie ich własnych, miejscowych materiałów, by na przykład wznosić budowle, o jakich sami nie mogli marzyć. Ten filozof zaimponował hidalgom i zaczęli coś między sobą szeptać. Zdegustowany Cabeza wydął dolną wargę i patrzył ponuro, czując, że został zepchnięty w cień. - Przypuszczam - zastanawiał się na głos Gabriel, że jeśli to, co mówisz, jest prawdą, czyniłoby z Guarani moich dobrowolnych niewolników, czyż nie tak? - Jeśli to słowo jest tu na miejscu - rzekł Hontar. - To słowo jest doskonale znane twoim, panie, ziomkom - odparł Gabriel chwytając w lot szansę. Miał zamiar wyjaśnić początki misji jezuickich. Bez wiedzy o tym Altamirano nie zrozumie, że misje muszą korzystać ze specjalnych przywilejów i nietykalności. - Twoi, panie, ziomkowie bardzo szybko doszli do wniosku, że niewolnik to najwłaściwsze słowo. Mam na myśli paulistów bandeirantes, jak nazywamy, wielebny ojcze, ludzi z S~ao Paulo w Brazylii. Wyprawiali się na terytorium hiszpańskie, szukając niewolników dla swoich plantacji. Stawali na czele band złożonych z dzikich Indian Chaco, na pół wyszkolonych mamelucos, czyli ludzi mieszanej rasy, a także Murzynów - a wszyscy oni byli skorymi do przemocy, zdesperowanymi ludźmi, dla których nie istniał spokojny, osadniczy sposób życia. Napadali na wioski Guarani, zabijając jednych, a innych obracając w niewolników. Wszędzie władał strach, a było czego się bać, gdyż skutki były straszliwe. Uciekając ze swoich wiosek Guarani musieli pozabijać swoich starców, ludzi chorych i ułomnych, ponieważ nie byliby oni w stanie dotrzymać im kroku w ucieczce. To, co ci mówię, jest niewątpliwą prawdą. I ci Portugalczycy nazywali siebie chrześcijanami, wielebny ojcze. Jakże się dziwić, że Guarani uciekali od nas, kiedy usłyszeli, że my też jesteśmy chrześcijanami. - To stare dzieje - sprzeciwił się Cabeza. - Wprawiłeś, ojcze, w zakłopotanie senhora Hontara. Teraz mamy z nimi traktat. Właśnie dlatego znaleźliśmy się tutaj. - Czy twoja informacja ma znaczenie dla naszego śledztwa, ojcze Gabrielu? - spytał Altamirano. - Odnosi się bezpośrednio do traktatu. Wyjaśnia, dlaczego królowie Hiszpanii uznali za słuszne dać naszemu zakonowi szczególne prawa i przywileje - odparł Gabriel. - W czasach, o których mówię, jezuici byli jedynymi Europejczykami, jacy starali się chronić Guarani. Słali do dworów Hiszpanii i Portugalii listy, w których uskarżali się na to, co się dzieje. Nic jednak nie uczyniono, by powstrzymać palistowskich bandeirantes, dopóki nie stało się za późno. Zanim przywrócono porządek, a prowincja stała się bezpieczna, wszyscy Guarani opuścili już swoje wioski. Wielu z tych, którzy nie zostali zabici lub pojmani, zaczęło wędrować po puszczy, gdzie byli bezpieczni. Oprócz pisania listów jezuici zrobili jeszcze jedno. Nie pomagali Guarani w tym, by sile przeciwstawiać siłę, ale wielu tysiącom z nich zapewnili bezpieczeństwo. Tereny na misje przygotowali dla nich w żyznych regionach nad rzekami Paran~a i Urugwaj, gdzie mogli żyć i korzystać z dobrodziejstw pokoju z dala od Portugalczyków. Jak to wyjaśnił nam tak klarownie senhor Hontar, przybywając do misji Guarani bez wątpienia uznawali wyższość Europejczyków. Któż by inaczej myślał w ich sytuacji? I prawdą jest, że nabyli w misjach wiele umiejętności: hodowli bydła i kur, rolnictwa, tkactwa, ciesiołki i stolarki, garncarstwa, krawiectwa, szkutnictwa, budownictwa... Przerwał mu jakiś podejrzliwy hodalgo: - Górnictwa i przetapiania metali. - Jego głos zabrzmiał znacząco. Altamirano nastawił ucha i czekał. Gabriel umilkł na chwilę. - Masz na myśli złoto, panie? - Nie wspomniałem o żadnym określonym metalu. - Bez względu na to, jaki metal miałeś na myśli - poinformował go Gabriel - nie znajdziesz żadnego w misjach. Słyszałem pogłoski o złocie docierającym do Sacramento. Może i trafia tam go trochę. Nie wiem. Wiem natomiast, że złoto, które znajduje się być może w Sacramento, nie ma nic wspólnego z żadną z misji jezuickich. Po prostu nie prowadzimy żadnych kopalni. Wielu czuło do niego urazę, niektórzy nienawiść, ale nie było nikogo, kto by mu nie wierzył. - Dziękuję, ojcze, za wyjaśnienie sprawy tych misji - rzekł Altamirano. - To bardzo nam pomoże. Proszę powiedzieć mi jeszcze jedno. Do kogo należy ziemia w misjach? - Do konwertytów. - Don Cabeza, czy jest to zgodne z prawdą? Namiestnik wzruszył ramionami. - Być może. - Być może? - Nie potrafię tego powiedzieć. Skąd miałbym wiedzieć, skoro nie wpuszczono mnie na teren ani jednej misji? Gdybym chciał z jakiegoś powodu wejść do misji, musiałbym zwrócić się do ich ojca przełożonego o pozwolenie. Tak więc mogę tylko zgadywać, co się tam dzieje. Altamirano zwrócił się o wytłumaczenie do ojca Ribira. - Król Ferdynad postanowił, że Guarani winni być rządzeni w zupełnym oddaleniu od hiszpańskich osadników, a to w ich własnym interesie, który w jego przekonaniu najlepiej był zapewniony przez Towarzystwo Jezusowe. Dlatego właśnie moim zdaniem zarówno duch, jak i litera zapisu wymaga, by misje były wyjęte spod działania obecnego Traktatu, którego zastosowanie do tej kwestii mamy na tym zgromadzeniu omówić. - W związku z tym - dodał stanowczym głosem Gabriel - trzeba przypomnieć, że chociaż nie mogą już nazywać sami siebie bandeirantes, handlarze niewolnikami nadal działają legalnie na terytoriach należących do Korony Portugalii. Szybciej poruszyli sedno sprawy, niż Altamirano się spodziewał i niż sobie życzył. Ale dokładnie w tym momencie Cabeza, z rosnącą niecierpliwością słuchający dyskusji, z której był wyłączony, zerwał się na równe nogi, ruszył wielkimi krokami do stołu oddzielającego Altamirana od reszty zgromadzonych i wybuchnął: - Wielebny ojcze, w ten sposób możemy bez końca obracać językami. Po co? Zaklinam cię więc... - Nie ma najmniejszej potrzeby, żeby mnie zaklinać - oznajmił Altamirano. - Nie jestem tutaj po to, żeby tobie, panie, czy komuś innemu się spodobać. Moim obowiązkiem... - A jednak - nalegał niecierpliwie Cabeza - błagam cię, byś wstrzymał tę gadaninę i wydał decyzję teraz, bez zwłoki! - Następnie, wypowiedziawszy to żądanie, nie ruszył się z miejsca, jakby spodziewał się, że jego pragnienie zostanie natychmiast zaspokojone. Altamirano patrzył na niego, gryząc się w język, żeby nie rzucić druzgocącej odpowiedzi, która pchała mu się na usta, ale która później utrudniłaby przeprowadzenie tego, co miał do przeprowadzenia. W rezultacie uznał, że nie ma nic do powiedzenia, i starał się nie patrzeć na Cabezę. Sam widok tego człowieka sprawiał, że tracił zwykłe panowanie nad sobą. Nagły wyskok namiestnika sprowokował siedzącego w kącie z Guarani Mendozę do tego, że podniósł głowę, spojrzał na Cabezę i cała przeszłość raz jeszcze stanęła mu przed oczami. Wizyta w Asunci~on zraniła go tak głęboko, jak się tego obawiał. Nękała go sprawa zabójstwa Philippa, jakby popełniał je ciągle na nowo - i to nie tylko ze względu na sam ten czyn, ale również na długi szereg innych okropności, które go poprzedziły i których nigdy już nie zdoła zapomnieć - uświadomił to sobie w tym momencie. Lepiej uczyniłby, gdyby okazał nieposłuszeństwo Gabrielowi. Nic go tutaj nie czekało poza cierpieniem. Jak mógł człowiek taki jak on przyczynić się do dysputy przy stole wielebnego wizytatora generalnego? Gdyby Cabeza obejrzał się, zadrżałby na widok mrocznych, zapadniętych oczu Mendozy wpatrujących się w niego niewzruszenie z pokrytej bliznami twarzy, lecz spojrzenie Cabezy zwracało się w stronę obojętnego profilu najbardziej dystyngowanych z obecnych tu osobistości. Chwilę później Mendoza spuścił wzrok, by Gabriel, który nauczył go pierwszego chrześcijańskiego obowiązku, jakim jest wybaczanie, nie zobaczył jego oczu. Tylko Babuie dostrzegł wszystko. Hontar, który poczuł szacunek dla Gabriela, raz jeszcze przeklął los, który wyznaczył mu Cabezę na sprzymierzeńca. Można by zignorować Cabezę, choć łatwiej to powiedzieć niż zrobić - rozmyślał - warto jednak spróbować. Zwrócił się do Altamirana: - Wielebny ojcze, poprzednio słyszeliśmy oskarżenie o kanibalizm, który w świetle tego, co powiedział nam ojciec Gabriel, uważam za trudny do pojęcia. Czym moglibyśmy tę kwestię wyjaśnić? Skutek był taki, że Cabeza oderwał wzrok od Altamirana. - To prawda - oświadczył, znowu wydobywając i demonstrując owinięty w szmatę kawałek mięsa. - Jeśli chcesz, panie, szczegółów, zjadają oni mięśnie i jądra swoich wrogów. Gabriel oznajmił spokojnie: - Wielebny ojcze, prawda w tej sprawie jest taka, że winni są dziecinnego utożsamiania mięśni mężczyzny z jego siłą, dokładnie tak samo jak niektórzy z obecnych tu wiernych kościołowi w Asunci~on mylą cnoty Najświętszej Panny z jej wizerunkiem. - Nikogo nie można mylić za uczciwe zbłądzenie - przyznał Hontar. - Ale nie wolno zjadać ludzkiego mięsa. Czy prawdą jest, że je jedzą? - Zadam im to pytanie - odpowiedział Gabriel. To powiedziawszy podszedł do miejsca, gdzie jego Guarani, mający pośród siebie Hacugha, pogrążeni byli w przyjaznej rozmowie, którą musiał im przerwać. Przemówił do nich krótko, a oni odpowiedzieli chórem uzupełniając moje wypowiedzi i poprawiając poszczególne słowa. Następnie Gabriel zadał drugie pytanie, najwidoczniej podsumowujące sprawę, i wszyscy zgodnie przytaknęli. - Ich odpowiedź nie pozostawia cienia wątpliwości - doniósł zwracając się do pozostałych uczestników zgromadzenia. - Mówią, że kiedyś zjadali mięso swoich wrogów, ale już tego nie robią, zostali bowiem przekonani, że duch jest czymś oddzielnym od ciała. Co więcej, nie chcą już tego robić, bo jest to w sprzeczności z pragnieniem Chrystusa, który, mają nadzieję, będzie ich chronił przed Hiszpanami. - Przed Hiszpanami? - wykrzyknął Altamirano. Zanim jednak mógł wypowiedzieć dalszy ciąg pytania, jakiś hidalgo wstał i zapytał oskarżycielsko: - Czemu nie zapyta ich, dlaczego zabijają własne dzieci? Altamirano spojrzał ufnie na Gabriela. - Przypuszczam, że chodzi tutaj znowu o zmyślenia - podpowiedział - jak w sprawie złota. Gabriel opuścił wzrok. Nie - przyznał. - To nie jest po prostu zmyślenie. To prawda. Zapadła cisza, jak makiem zasiał. - Po cóż więc jeszcze zaprzątać sobie tym głowę? - zapytał Hontar. Gabriel odparł: - Potrzebne tu jest wyjaśnienie. Guarani, którzy to robią, żyją w puszczy i są to ci, których nazywacie nieoswojonymi. Ze względu na niebezpieczeństwo, na jakie są bez ustanku narażeni, ich żony nie mogą mieć więcej niż dwoje dzieci, po jednym na każdą rękę. Gdyby miały więcej, nie mogłyby z nimi biec. Oczywiście sprawa wygląda inaczej w przypadku większych dzieci. Mogą biec same. Powiem wam, przed kim uciekają. Uciekają przed nami. Wśród hidalgów siedziała pewna starsza dama. Uwaga Gabriela była skupiona przede wszystkim na ojcu Altamirano, ale starsza dama przykuła jego spojrzenie, ponieważ spodobała mu się jej twarz, chociaż było oczywiste, że się z nim nie zgadza. Potrząsnęła powątpiewająco głową, gdy odrzucił pogląd, że w misjach istnieją jakieś ukryte kopalnie złota. Kiedy nabożeństwo do wizerunku Najświętszej Maryi Panny porównał z kanibalizmem, jej twarz zastygła w wyrazie pogardy. Jednak w tym punkcie zaskoczyła go, gdyż wstała, wsparła się na poręczy krzesła, które stało przed nią, i oznajmiła głośno: - W sprawie, która robi wrażenie niegodziwego oszczerstwa, jako stara kobieta chciałabym powiedzieć, że jest to częściowo zgodne z prawdą, ponieważ mówił o tym mój ojciec. Musieli zabić niektóre ze swoich dzieci, bo mamelucos deptali im po piętach. - Wykonawszy swój obowiązek, usiadła ostrożnie z powrotem. - Kto wie, ile jest prawdy w krążących opowieściach o tamtych czasach. Owe imperia dopiero się tu umacniały i nikt nie wiedział, jak sprawy naprawdę stoją. Gdybyście mnie zapytali, odpowiedziałbym, że każda ze stron wierzyła w kłamstwa wypowiadane o drugiej. Czy to ma znaczenie teraz, kiedy wszystko odmieni się, dzięki Traktatowi, któremu mamy w tym miejscu służyć. - Cabeza odwrócił się i skłonił ceremonialnie w stronę Hontara, który wstał i odwzajemnił się taką samą grzecznością. - Nonsens - odpowiedział chłodno Gabriel. - Dla nich nie ma żadnej różnicy, kto obraca ich w niewolników. Posłuchajcie samych Guarani. - Zwrócił się w ich stronę z pytaniem, ale na dziedzińcu zapanowała wrzawa, gdyż hidalgowie starali się uniemożliwić Indianom wypowiedź, zakrzykując ich. Także jezuici nie wytrzymali. Pół tuzina ojców zerwało się, by bronić twierdzenia Gabriela, i próbowało przekrzyczeć tamtych. Patrząc obojętnie na tę scenę Altamirano ujrzał, że w pierwszej chwili nawet Ribiro daremnie podnosi się i wzywa do zachowania dyscypliny. Zauważył, że tylko ponury brat z bliznami na twarzy ani drgnął i wpatrywał się w Cabezę. Idąc wzrokiem za jego spojrzeniem Altamirano zobaczył, że Cabeza wysłuchuje jakichś pośpiesznych rad Hontara. Kilka sekund później namiestnik zamachał ręką i wrzasnął, żeby się uspokojono. Hidalgowie zamilkli. Jezuici uciszyli się już chwilę wcześniej i w panującej teraz ciszy Cabeza raz jeszcze zwrócił się do Altamirana: - Wielebny wizytatorze generalny - rzekł - na terytorium, które Jego Katolicka Mość powierzył mnie, nie ma oczywiście niewolnictwa ani nigdy go nie było od czasów Ferdynanda VI. Instytucja niewolnictwa jest jednak dozwolona na terytorium naszego portugalskiego sąsiada - przerwał, żeby złożyć ukłon Hontarowi - choć ten fakt, moim zdaniem, był źle rozumiany. Ale tutaj, na terytorium hiszpańskim, praca na plantacjach zapewniona jest dzięki systemowi encomienda. - Tak jest - potwierdził któryś z osadników - encomienda. - Jest to ściśle zgodne z prawami hiszpańskimi i zaleceniami Kościoła. - Cabeza był zachwycony swoim stylem oratorskim i poczuł się pochlebiony tym, że Hontar mruknął coś z aprobatą. Jednak właśnie w tym momencie jezuita o pokrytej bliznami twarzy, siedzący koło Gabriela, podniósł głowę, spojrzał przez dziedziniec na Cabezę oraz Hontara i oznajmił spokojnie: - To kłamstwo. Wokół dziedzińca przemknął szmer, po czym zapadła niczym nie zakłócona cisza, kiedy Cabeza, ogarnięty na chwilę furią wobec tej nieoczekiwanej zniewagi, spojrzał w nieruchome oczy człowieka, który wypowiedział te słowa. Przypomniał sobie, że niejeden mężczyzna zajrzał w nie tak jak on teraz tuż przed śmiercią. Prostując się z teatralną wyniosłością rzucił odważnie: - W imieniu monarchy, którego majestat wcielam, domagam się przeproszenia. Szlachcic nie przyjmuje wyzwania od księży. Broni ich suknia. - Don Cabeza, to zgromadzenie potrafi samo ocenić, kogo moja suknia chroni - odparł jezuita. Cabeza zerwał pudrowaną perukę i cisnął nią o ziemię ukazując swoją czaszkę, przypominającą byczy łeb. - Na Boga! - wrzasnął rozwścieczony. - Nie zniosę tego! - I korzystając z faktu, że ta deklaracja ratuje jego honor, umknął wielkimi krokami, by schronić się w swojej rezydencji. Hontar dźwignął się powoli. - Wielebny ojcze - rzekł spokojnie do Altamirana - czuję się wbrew moim chęciom zmuszony do zwrócenia ci uwagi, że najgorszy wróg twojego zakonu nie mógł spodziewać się, iż będzie świadkiem tak jawnego dowodu pogardy jezuitów dla władzy doczesnej. Twoi księża uważają się, jak można sądzić, za obywateli państwa w państwie. - To powiedziawszy wyszedł dostojnie w ślad za Cabezą, do którego dołączył w hallu. Cabeza aż zsiniał cały w poczuciu, że go znieważono. Hontar śmiał się w duchu sam do siebie. - Doskonale - wyszeptał. - Nie mogło być lepiej. - Coś powiedział, panie? Czyżbyś oszalał? - Nic nie pojmujesz, namiestniku. Podejdź no i tylko posłuchaj. Nawet przez zamknięte drzwi dochodził wyraźnie gniewny głos Altamirana, wzywający ojca Ribira, Gabriela i Mendozę - do którego zwracał się niby do uczniaka - by poszli z nim do jego prywatnego gabinetu. - Ten mały wybuch złego humoru - zwierzył się Hontar - był dokładnie tym, na co wielebny ojciec pracował przez cały ranek. - Tak? Cóż w tym dobrego? Altamirano jest przeciwko nam. To jezuita. - A jednak możemy liczyć na to, że będzie posłuszny. - Swojemu zakonowi, a nie królowi Portugalii. - Tak, swojemu zakonowi, ale nade wszystko papieżowi. - Być może. Ale mając do czynienia z jezuitą trzeba przede wszystkim pamiętać, że w żadnej sprawie nie można być go pewnym. Nikt nie wie w istocie, ile rozkazów ma wykonać. W tym czasie Altamirano przeszedł prosto z dziedzińca do swojego apartamentu na parterze, prowadząc ze sobą Ribira, Gabriela i Mendozę. Bez dalszych ceregieli zaczął szorstko wypytywać: - Twoje nazwisko? - Mendoza, wielebny ojcze. - Jak długo jesteś bratem? - Dwa lata, wielebny ojcze. Altamirano przyjrzał się kościstej, pokrytej bliznami twarzy, wąskim oczom i zaciśniętym ustom. - A kim byłeś poprzednio? - Handlarzem niewolników, wielebny ojcze. - A więc, ojcze Gabrielu, przyjmujesz handlarzy niewolnikami w wasze szeregi? - Tak, wielebny ojcze - odparł Gabriel - podobnie jak w starym świecie zakon przyjmuje byłych żołnierzy. - Nie można tego porównywać. A dlaczego sprowadziłeś go na to zgromadzenie? - By opowiedział o handlu niewolnikami, wielebny ojcze. Altamirano usiadł i przyglądał się stojącej przed nim postaci. Mendoza stał potulnie ze spuszczonym wzrokiem i dłońmi ukrytymi w rękawach habitu. - Bracie - Mendoza - rozkazał - przeprosisz jego ekscelencję don Cabezę i uczynisz to na dziedzińcu, tak żeby wszyscy słyszeli. - Tak, wielebny ojcze. - Teraz odejdź. Mendoza wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Nie wrócił na dawne miejsce na dziedzińcu, ale podszedł do schodów prowadzących na balkon i wspiął się na nie. Babuie zobaczył go i chciał podejść, ale Mendoza potrząsnął głową. Zwracając się do Ribira i Gabriela, Altamirano zapytał: - Czy posłucha? - Jak każdy inny brat - zapewnił Gabriel. Potem Gabriel opowiedział o dawnym Mendozie i jego bandzie oraz o ich wtargnięciu do spokojnego świata powyżej wodospadów. Opowiedział nam historię miłości dwóch braci do tej samej kobiety i jej tragicznego zakończenia. Na koniec opowiedział o ciężkiej walce, którą Mendoza podjął, by odpokutować za swój grzech, i która doprowadziła do tego, że stał się najpotulnjiejszym członkiem wspólnoty. Słuchając Gabriela i patrząc na jego pełną współczucia twarz Altamirano raz jeszcze wspomniał swojego dawnego nauczyciela, który - przynajmniej dla niego - wyglądał szlachetnie w swojej wytartej sutannie, tak całkowicie kontrastującej ze splendorem pałacyku jego ojca. Ale potem przypomniał sobie Hontara i Cabezę, którzy czekają na jego następne posunięcie, i z westchnieniem skupił znowu swoją uwagę na teraźniejszości. Misjonarzowi powiedział: - Nie bacząc, jakie względy skłoniły cię do sprowadzenia tutaj tego Mendozy, ojcze Gabrielu, trzeba uznać, że nie jest on już w stanie wesprzeć twojej sprawy. Ufam, że to pojmujesz. - Przyjmuję to, wielebny ojcze, do wiadomości i zastanawiam się, dlaczego go sprowadziłem - oznajmił Gabriel. - Mogłeś nie przewidzieć jego wybuchów gniewu. - Ale Chrystus musiał to przewidzieć. - Przemawiasz jak zelota, ojcze Gabrielu. - Czyż mógłbym nie rozmawiać z tobą na ten temat, wielebny ojcze? - Mógłbyś. Nie życzę sobie dalszych oznak tego zapału. Ojciec Gabriel spojrzał na niego, a następnie skinął powoli głową. Rzuciwszy w duchu przekleństwo, Altamirano zapytał: - Czy to prawda, że tutejsi Hiszpanie mają niewolników? - Tak. Nazywają ich encomiendaros, ale oznacza to samo. Encomiendaros nie dostają zapłaty i uczy się ich prawdy Matki Kościoła. - Kto to czyni? - Tacy księża, jacy pracują dla don Cabezy. Ribiro dorzucił: - Jeśli chodzi o Portugalczyków, w ostatnich czasach dokonali wypadu chwytając cztery tysiące niewolników, a wśród uczestników tego przedsięwzięcia było dwóch sędziów z S~ao Paulo i dwóch radców miejskich. My, jezuici, zostaliśmy usunięci z wszystkich portugalskich terenów osadnictwa. Te fakty są powodem, dla którego jesteśmy przeciwni stosowaniu Traktatu Madryckiego do naszych misji. Zwracam ci więc uwagę na ten powód, wielebny ojcze, w razie, gdybyś uznał go za godny rozważenia. - A don Cabeza patrzy na to przez palce? - I także ciągnie zyski. - Rozumiem. A czy jest również prawdą - spytał Altamirano uważnie wpatrując się w ich twarze - że w niektórych waszych misjach są kopalnie złota? Zamiast odpowiedzi Ribiro zwrócił się w stronę Gabriela, który uśmiechnął się posępnie. - Nie, wielebny ojcze - odparł - i nigdy ich nie było. Te kopalnie złota to mit zaczerpnięty z dawnej historii Meksyku i Peru. - A jednak mam wrażenie, że osadnicy są o tym przekonani. - Wielebny ojcze, proszę udać się do naszej misji i zobaczyć wszystko na własne oczy - zaprosił go Gabriel. W pierwszym odruchu Altamirano żachnął się, gdyż nie uśmiechała mu się daleka wyprawa w górę nie kończącej się rzeki. - Nie, nie. To niemożliwe. - Zobaczył, że Gabriel przygląda mu się znowu, i spuścił wzrok. Następnie Ribiro skinął raz jeszcze, jakby reakcja starego jezuity była czymś, czego należało oczekiwać. A Altamirano zapytał z irytacją: - Jak sądzisz, ojcze, o co w tym wszystkim chodzi? - O dzieło Chrystusa - odparł Gabriel. Altamirano doszedł do wniosku, że ten człowiek musi być prostaczkiem albo jakimś rodzajem świętego. - Gdzie się urodziłeś? - zapytał. - W Irlandii, wielebny ojcze. - Ach tak. - Patrzył zamyślony, przypominając sobie, że niejaki ojciec Hildebrand, wyróżniający się krytycznym rozumem i niepojętą znajomością papieskich edyktów, także pochodził z Irlandii. - Wyjaśnię wam teraz, o co idzie naprawdę gra. Ni mniej, ni więcej tylko o przetrwanie naszego zakonu, czy rozumiecie? Nie tylko tu, ale w całym świecie chrześcijańskim. Co gorsza w porównaniu z dworami europejskimi wasza dżungla w Południowej Ameryce jest wypielęgnowanym parkiem. Ribiro opuścił powieki, by uchronić oczy przed spojrzeniem zwierzchnika i szepnął: - O, Boże! Natomiast Gabriel spytał spokojnie: - Ojcze, czyż nie jesteśmy żołnierzami Boga? Altamirano patrzył na niego zapomniawszy języka w gębie, odepchnął do tyłu fotel i podszedł do okna. Wyjrzał w momencie, kiedy akurat przechodziły tamtędy Hontar i Cabeza. Cabeza, krocząc swoim kaczkowatym chodem i wykrzywiając gwałtownie twarz, coś mówił. Altamirano pochwycił jego słowa: "Chrześcijańska przyjaźń między dwoma imperiami jest ważniejsza niż praca misji. Twierdzę tak bez względu na to, czy wielebny ojciec godzi się z tym, czy też nie". Twarz Altamirana nie zdradziła w żaden sposób, że słyszał komentarz Cabezy, ale z zaciekawieniem wysłuchał odpowiedzi. - Don Cabeza - rzekł wreszcie Hontar - bądź pewny, że wielebny ojciec został przysłany tutaj przez Jego Świątobliwość w celu wykonania określonego dzieła i uczynić co do niego należy, nie ma się czego obawiać, bylebyśmy okazali odrobinę cierpliwości. Proszę cię więc tylko o cierpliwość. I staraj się okazywać więcej skromności. - Jeszcze trochę poczekam - padła odpowiedź, po czym dwaj rozmówcy oddalili się już za bardzo, żeby można było ich słyszeć. Altamirano, mając świadomość, że Ribiro i Gabriel mogli także złowić uchem tę kompromitującą wymianę zdań, odwrócił się i ukazał swoim dwóm towarzyszom zakłopotaną twarz, a następnie zaczął przechadzać się to w jedną, to w drugą stronę po skrzypiącej podłodze, aż jego rysy przybrały zwykły im wyraz opanowania. - Ojcze Gabrielu, proszę upewnić się, że Mendoza zrozumiał, czego od niego oczekuję. Zechciej sprawdzić to bez zwłoki. Gabriel wszedł na galerię i usiadł obok Mendozy, podczas gdy Ribiro i Altamirano wrócili na swoje miejsca na dziedzińcu. - Posłuchaj - oznajmił spokojnie Mendozie - zobowiązałeś się do pewnego uczynku. Zrób to teraz, wobec całego zgromadzenia, na kolanach. - Skłamał. Dlaczego mam go przepraszać? - To rozkaz. - Rozkaz Altamirana? Gabriel obrzucił go złowieszczym spojrzeniem. - To cię nie powinno obchodzić. W tej chwili jest to mój rozkaz. - Wykonam go, ojcze. - Ale kiedy Gabriel odchodził, by dołączyć do pozostałych, dorzucił: - A jednak pozostanie to kłamstwem. Na dziedzińcu, gdzie Gabriel stanął w rzędzie jezuitów, szmer rozmów nagle ucichł, kiedy Mendoza podszedł do Cabezy, padł na kolana i z podniesionymi ramionami powiedział: - Pokornie i z całego serca proszę cię, panie, byś wybaczył mi moją zuchwałość i niegrzeczność. Cabeza zwrócił się do hidalgów: - Doskonale. Dlaczego by nie? Jak już rzekłem, człowiek honoru nie szuka zwady z księdzem. - A zatem moja zuchwałość jest podwójnie naganna, a twoje wybaczenie podwójnie uprzejme - padła odpowiedź, na którą Hontar uśmiechnął się półgębkiem. Następnie, zwracając się teraz do Altamirana, Mendoza ciągnął: - Wielebny wizytatorze generalny, ciebie także proszę o wybaczenie. - A wreszcie zwracając się do Guarani, rzekł w ich języku: - Was także proszę o wybaczenie. - Za co? - spytał Hacugh. - Za to, że znieważyłem jego ekscelencję. Hacugh patrzył na Cabezę mierząc go od góry do dołu wzrokiem. - To nie wymaga wybaczenia. Szmer rozbawienia rozległ się wśród jezuitów i tych kilku obecnych, którzy rozumieli język Guarani. Gabriel powiedział szybko: - Wielebny ojcze, czy może już wrócić na swoje miejsce? Przezwyciężając ukłucie zawiści wywołane tym, że zdołał zerknąć na inny świat, Altamirano czym prędzej skinął potakująco i powrócono do posiedzenia. Hontar, jak często, kiedy miał zamiar wykonać przełomowe posunięcie podczas jakiejś konferencji, założył jedną elegancką nogę na drugą. Następnie oznajmił: - A teraz, wielebny ojcze, czy może nas spotkać zaszczyt, że zapoznasz nas ze swoim stanowiskiem w sprawie przekazania terenów misji przez Hiszpanię Portugalii? Albowiem - odwrócił się i spojrzał prosto na Cabezę - jeśli nie poznamy twych poglądów, okaże się, że jeszcze za rok będziemy się tutaj naradzać. Cabeza odchrząknął. - Bardzo słusznie. - I spojrzał z wyczekiwaniem w stronę wizytującego jezuity. Altamirano skinął roztropnie głową i oświadczył: - Od chwili mojego wyjazdu ze świętego miasta kwestia, która zgromadziła nas tutaj, ani na chwilę nie przestała mnie zaprzątać, aczkolwiek, jak dowie się wielu z was, przepłynięcie Oceanu Atlantyckiego to sprawa poważna, a także, jak wiecie wszyscy, podróż w górę rzeki do Asunci~on trudno uznać za przyjemność. Jestem również świadomy tego, jak trudno było niejednemu z was dotrzeć tutaj z waszych domów. - Przerwał odnotowując z satysfakcją wyczekujący wyraz twarzy Cabezy, a po chwili podjął: - Jakże, senhor Hontar i se~nor Cabeza, muszę zawiadomić was, że jestem w tej chwili jeszcze mniej zdecydowany niż w momencie, kiedy ruszałem w podróż. Dlatego postanowiłem odwiedzić przynajmniej jedną z misji, o które chodzi, zanim wyrobię sobie pogląd. Rozległe doświadczenie senhora Hontara podpowie mu, i jestem tego pewny - kończył zwracając w stronę swojego przeciwnika pełne powagi oblicze - że przy rozstrzyganiu w sprawach mających tak ważkie konsekwencje warunkiem sine qua non jest skromność i cierpliwość. Cabeza powiedział zniecierpliwionym głosem: - Jeśli tylko zechcesz, wielebny ojcze, czterdzieści mil stąd jest mała misja, którą łatwo mógłbyś zwiedzić. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, co dobrego może z takiej wizyty wyniknąć, ale ta misja z pewnością nadaje się równie dobrze jak każda inna. - Nie - odpowiedział słodkim głosem Altamirano. - Postanowiłem odwiedzić misję Santa Croce. W hallu rozległa się wrzawa. - Ależ wielebny wizytatorze generalny - protestował zbity z tropu Cabeza - nie pojmujesz, co to za sobą pociąga. Ta misja leży ponad dwieście mil w górę rzeki i wszyscy pozostali uczestnicy tej konferencji będą musieli ci towarzyszyć, by zobaczyć to samo, co ty zobaczysz. Wymaga to ogromnej ilości łodzi. Poza tym chodzi o bardzo ciężką wyprawę dla ciebie samego, ojcze. - Mimo to postanowiłem, że tam właśnie się udam. Czy podoba ci się mój zamiar, ojcze Gabrielu? - Niewątpliwie - zgodził się Gabriel - ale trzeba będzie dużo czasu, żeby zgromadzić odpowiednią liczbę łodzi. - Chrześcijańska przyjaźń między dwoma katolickimi imperiami - rzekł Altamirano z twarzą zwróconą uroczyście w stronę don Cabezy - z pewnością warta jest jak najgorliwszych zabiegów. - Jest to także kwestia zbyt ważna, by odkładać ją do chwili, kiedy nastąpi koniec świata - odparł Cabeza. Względy, które skłoniły Altamirana do odwiedzenia misji były natury politycznej. Publicznie wyrażona przez Hontara pewność, że nie będzie sprawiał kłopotów, wymagała od niego gestu, który sugerowałby, iż los misji nie jest jeszcze przypieczętowany. Jednak wybierając misję Santa Croce, Altamirano uległ osobistej skłonności nade wszystko, jak także Hontar sobie to uświadomił, uległ najzwyczajniej w świecie pragnieniu, żeby sprawić przyjemność temu niepokojącemu Gabrielowi. Z opowieści Gabriela dowiedział się, że misję Santa Croce jezuici założyli poniżej wodospadów Igua~c~u. 19 Tak więc jakiś miesiąc później flotylla łodzi zbliżała się pod wieczór do misji Santa Croce. Trzy pierwsze łodzie zajmowali żołnierze, którzy pełnili rolę straży honorowej przy płynących za nimi dygnitarzach. W następnej łodzi znaleźli się Hontar i Cabeza, których wzajemne stosunki w trakcie dwutygodniowej wspólnej podróży uległy znacznemu pogorszeniu. Za nimi posuwało się w górę rzeki pół tuzina osadników, którzy byli w coraz gorszym humorze i którzy tym razem nie zabrali ze sobą małżonek. Łodzie jezuitów zajmowały miejsca w środku flotylli, a na samym końcu płynęły barki załadowane Indianami, służbą, namiotami i bagażami. Im dalej w górę rzeki, tym węższa stawała się szpara światła nad ich głowami; na obu brzegach rosły gęsto splecione między sobą drzewa i tam mrok panował nawet w południe - poza miejscami, gdzie tu i ówdzie promień światła przenikał przez szczelinę w listowiu. Groźna cisza schodziła aż do rzeki wprost z bujnej roślinności i tylko od czasu do czasu przerywało ją smętne wycie powtórzone chwilę później gdzieś w oddali, po czym znowu zapadała cisza. Ale teraz, w zapadającym zmierzchu zupełnie inny dźwięk ozwał się z pierwszej łodzi - trzy trąbki zabrzmiały unisono, by obwieścić o ich przybyciu. Chwilę później za kolejnym zakolem rzeki ich oczom ukazało się mocne drewniane molo, na którym zgromadziła się, by ich powitać, grupa jezuitów, a z wieży pobliskiego wielkiego kościoła rozdźwięczały się dzwony. Na brzegu powitał ich czekający już przełożony misji Santa Croce. Kiedy wypowiedział oficjalne formuły powitania, bez żadnej przerwy i nie zmieniając tonu dodał: - A na koniec chciałbym, wielebny ojcze, przeprosić za kolor mojej skóry. - Był to bowiem Guarani. Altamirano nie wiedział, czy chodzi tu o żart, bo twarz mówiącego pozbawiona była wszelkiego wyrazu. Odparł: - Jeśli mówisz poważnie, pozwól, że zapewnię cię, iż nie wymaga to żadnego usprawiedliwienia. W oczach Boga wszyscy mamy jednaki kolor skóry. - Wielebny ojcze wizytatorze, przed tobą tylko pragnąłem się usprawiedliwić. Także tym razem Altamirano nie potrafił powiedzieć, czy chodzi o żart. - Czy w misji jest wielu ojców takich jak ty? - spytał. - Nie, wielebny ojcze. Ale też niewielu jest takich jak Gabriel. - To rzekłszy Itapua z wielkim żarem uścisnął swojego byłego przełożonego. Cabeza patrzył swoim świdrującym spojrzeniem. Po chwili podszedł Hontar i oficjalnie powitał gospodarza. Tym razem Itapua zapomniał języka w gębie. Hontar uśmiechnął się. Kiedy długi rządek gości uformował się w pochód, Mendoza trzymał się z tyłu, za dygnitarzami. Twarz miał pozbawioną wyrazu. Po jego prawej stronie szedł Babuie z małpką, a po lewej - Hacugh. W coraz słabszym świetle orszak przemierzył plac w stronę ogromnego kościoła. Altamirano, który bacznie wszystko obserwował, dostrzegł porządne chatki po obu jego stronach, wszystkie zbudowane na podmurówce, pokryte drewnianym dachem i zaopatrzone w pięcioro drzwi. Nigdzie jednak nie było widać mieszkańców. Czekali na nich w kościele. Poza kurami i kozami jedynym śladem życia w pobliżu były dwie stare kobiety. Leżały w hamakach i w żaden sposób nie okazały, że dostrzegły wielki orszak. Jednak Gabriel podszedł i pozdrowił je. Głośne bicie odlanych w Italii dzwonów stało się bardziej naglące. Wysoka wieża ozdobiona dziwnymi skrzydlatymi stworami, półaniołami, półdiabłami wyrzeźbionymi dawno temu przez rzemieślników z puszczy wyglądała jakby groziła Altamiranowi. Kiedy minęli szerokie drzwi i znaleźli się w chłodnym półmroku wysokiego, oświetlonego świecami wnętrza, powitał go jednak pełen szacunku szmer. Chwilę później z tysiąca gardeł dobyło się głośne jednogłośnie Te Deum i pieśń odbiła się grzmiącym echem od wyniosłego sklepienia. Z przedniej części chóru dobiegały mocne dźwięki orkiestry złożonej z wioli, klarnetów i trąbek. Muzyka wylewała się z kościoła i ginęła gdzieś wśród mroczniejących drzew. Kiedy Altamirano ukląkł przy barierce przed ołtarzem i jego oczy przywykły do półmroku, był zdumiony widokiem tłumnego, wypełniającego całą przestrzeń nawy głównej poprzecznej zgromadzenia Guarani, którzy szeroko otwierając usta wyśpiewywali chwałę Boga. Hontar poczuł się niezwykle niezręcznie w obecności tak wielkiej liczby Guarani i odkaszlnął z zakłopotaniem. Następnego dnia podsadzono Altamirana na białego muła i Itapua poprowadził go, wraz z Ribirem, Cabezą i Hontarem, na długi objazd pól. Gabriel szedł za nimi, reszta zaś jezuitów postępowała trzydzieści kroków z tyłu. Po lewej i prawej stronie robotnicy Guarani w milczeniu wykonywali swoją pracę, dopóki nie przystanął i nie zwrócił się w ich stronę, wtedy bowiem klękali wszyscy jak jeden mąż. Kiedy zaś zatrzymał się na odpoczynek w gaju pomarańczowym i usiadł na schodku, otoczył go tłum klęczących Guarani. Patrząc prosto w oczy Hontarowi, oznajmił: - To miejsce wywarło na mnie wielkie wrażenie. A na tobie, panie? - O, tak, wielkie wrażenie - zgodził się dyplomata. Ale Cabeza był obrażony, gdyż obudzono go o szóstej rano i musiał jeździć to tu, to tam na podjezdku w świcie zdradzieckiego dostojnika. Co więcej cierpiał na ból głowy. - Być może jestem ślepy - skomentował - ale prawdę mówiąc nie dostrzegam najmniejszej różnicy między nimi a tymi, którzy pielęgnują moje drzewa pomarańczowe w Asunci~on. - Jest jednak pewna różnica - oznajmił łagodnie Itapua. - Tutaj, w Santa Croce, te drzewa należą do nich. - Do nich? - wykrzyknął Altamirano. - A to w jaki sposób? Mendoza wystąpił kilka kroków z orszaku i odpowiedział na to pytanie: - Dziewięć dziesiątych zbiorów przypada im, my zaś bierzemy tylko jedną dziesiątą. - Zwrócił się do Indianina klęczącego w pobliżu i zadał mu to pytanie w języku Guarani. Mnóstwo innych robotników poparło odpowiedź, której tamten udzielił, a potem jeszcze następni, także cały gaj rozbrzmiewał ich gwarem. - Tak, wszyscy potwierdzają, że gaj należy do nich - przetłumaczył Itapua. Altamirano patrząc, jak Cabeza ociera czoło z potu, ciągnął: - Bez wątpienia robią wrażenie zadowolonych. - W istocie, wielebny ojcze, powiedziałbym, że wyglądają na niemniej zadowolonych niż moi Guarani. - Jeśli pozwolisz, wielebny ojcze, zachodzi jeszcze jedna różnica - oświadczył Mendoza zwracając się do grupy gości i przyciągając za rękę jednego z robotników. Zdarł cienką szatę Indianinowi z grzbietu, ukazując gmatwaninę starych blizn. - Jak sam widzisz, ten człowiek przebywa w misji wystarczająco długo, by wygoiły się rany zadane biczem przez właściciela. Zanim jednak uciekł, rzadko zdarzało się, by przestały krwawić. Powiedział mi, że należał do pewnego Hiszpana, który kupił go od Portugalczyka. W pierwszej chwili nikt nie odezwał się ani słowem. Milczenie przerwał Ribiro. - Wzdłuż tej drogi ciągnie się piękna plantacja, wielebny ojcze. Czy zechciałbyś ją obejrzeć? Mendoza podniósł wzrok na twarz Altamirana. Ten ostatni zawahał się, a następnie zwrócił się do Cabezy. - Proszę mi powiedzieć, namiestniku, czy takie rzeczy są zgodne z prawem? Twarz Cabezy pociemniała z gdniewu. - Z całą pewnością zgodne z prawem jest wszystko, co wychodzi naprzeciw żądaniom ogółu! - A potem zrobił to, do czego tęsknił przez cały dzień. Wbił ostrogi w boki zaskoczonego wierzchowca i galopem oddalił się od orszaku. Altamirano śledził go wzrokiem, póki nie zniknął z pola widzenia. Potem spojrzał na Mendozę. - Ojcze Ribiro - rzekł po chwili - którędy udamy się do plantacji, o której mówiłeś? - I ruszył na swoim mule. Pozostało jeszcze kilka plantacji do zwiedzenia: sady jabłek i gruszek, gaje morelowe i cytrynowe i Altamirano obejrzał je wszystkie po kolei. Pobożni robotnicy gromadzili się wokół jego muła i klękali czekając na błogosławieństwo. Ponieważ nawyk do tłumnej pobożności, z początku znosił te demonstracje wiary z wyrazem obojętności zastygłym na twarzy, ale w końcu zaczęły go irytować. Te obce, płaskie twarze z płonącymi oczyma wprawiły go w rozdrażnienie. Kiedy dotarli do gaju cytrynowego, ściągnął mułowi cugle i rzekł: - Obejrzałem już wystarczająco dużo plantacji. Pokażcie mi teraz coś innego. Itapua zaprotestował: - Ale nie widziałeś jeszcze, wielebny ojcze, polany. Trzymamy tam bydło. Błagam, byś zechciał zobaczyć nasze bydło. Ludzie od wczoraj czyścili młode woły. - Widziałem dosyć - odparł Altamirano i ruszył na czele swojej świty. Hontar popatrzył na niego w zamyśleniu, po czym spokojnie zawrócił i ruszył za nim na czele towarzyszących wizytatorowi notabli. Tłum Guarani ciągnął się wiernie z tyłu. Na samym końcu, osobno, szedł Mendoza z Babuie. Udali się z Altamiranem do warsztatów stolarskich. Tam Itapua wziął dwie połówki fletu i połączył je. Wąska jak włos ryska biegła wzdłuż całego instrumentu. - Jak dmuchawka - wyjaśnił. - Tak, w istocie - potwierdził Altamirano podziwiając biegłość rzemieślnika. - Rozumiem. - Rozejrzał się po przestronnej szopie, oglądając wiole, wiolonczele i inne instrumenty, które tu wykonywano, a także pełnych godności stolarzy przy warsztatach. Uderzył w struny gitary i zadziwił go dobywający się z nich dźwięk. Po dokładnym zwiedzeniu wyszedł z szopy. W asyście nie odstępującego go ani na krok tłumu zaprowadzono go do obszernej, otwartej budy, gdzie koło czterdziestu kobiet powstało na jego widok. Była to wytwórnia dywanów; oprowadzono go po niej, zachęcając do tego, by dotykał na pół ukończone prace rozpięte jeszcze na warsztatach. Obrócił się i usłyszał trzepot skrzydeł. Dostrzegł ptaka, który przefrunął pod dachem i wyleciał na zewnątrz, gdzie zaczął wydawać ostrzegawcze krzyki. Zwiedził pustą teraz szkołę. Na łupkowej tablicy zobaczył rysunek przedstawiający matkę, ojca i trójkę mocnych dzieci; mogłoby to być dzieło dziecka z dowolnego miejsca na świecie. Potem Altamirano udał się do domów mieszkalnych. W indiańskim mieszkaniu, gdzie zwinięte w rulon posłanie o jaskrawym wzorze kontrastowało z wybielonymi wapnem ścianami, ujrzał opartą o ścianę mandolinę i zawieszony obrazek przedstawiający Najświętszą Maryję Pannę. Kiedy zwiedzali celę ojców jezuitów, jakiś starszy ksiądz pokazał im kolekcję indiańskich łuków i strzał. Każdy okaz był opatrzony skromnym opisem, a wszystkie okazy rozwieszono na ścianach. Altamirano miał wrażenie, że jezuita jest dumny z tej prymitywnej broni, ale Itapua odwrócił wzrok. - O tutaj, widzisz, wielebny ojcze - rzekł ksiądz. - Piękne... niezwykle piękne. - Ale chyba już teraz ich nie robią? - spytał Altamirano. - Nie, teraz już nie. - Jezuita umieścił uk, który trzymał w ręku, na właściwym miejscu i odwrócił się w stronę gościa. - Mam nadzieję, że nigdy tego nie pożałują, wielebny ojcze. Altamirano zanotował to wszystko w pamięci, ale zachował swoje myśli dla siebie. Podobnie Mendoza. Tak samo jak pozostali bracia mógł tylko czekać. Później, kiedy zbliżał się już wieczór, jezuici usadowili się pod głównym budynkiem misji. Okap dachu tworzył jakby werandę. Guarani siedzieli spokojnie przed swoimi domami. Wszystkie oczy zwrócone były w stronę oświetlonego refektarza, gdzie Altamirano wypytywał Itapuę, przełożonego misji. Był tam również Ribiro. Altamirano zamknął księgę rachunkową, którą właśnie przeglądał. Spojrzał na Ribira, ale spojrzenie, które mu tamten odwzajemnił, nic mu nie powiedziało. Słyszał dochodzący z zewnątrz szum wiatru wśród drzew, kumkanie żab, cichą nieodgadnioną mowę odległej puszczy. Potarł twarz i po raz pierwszy poczuł się przytłoczony odpowiedzialnością. - Bracie Itapuo - spytał - czy inne misje są podobne do tej? - Tak, wielebny ojcze. - Nie ma więc w nich złota? - Nie ma. Zwrócił się do Ribira: - Za ilu Guarani jesteś odpowiedzialny, ojcze? - W sumie za trzysta tysięcy. - Ta liczba jest zgodna z prawdą, bracie Itapua. - Wiem, ojcze. - Jedną dziesiątą dochodów przeznaczacie dla zakonu? - Dokładnie tyle, wielebny ojcze. - A jak dzielicie resztę? - Rodzinami, po równo. Dzięki temu unikamy grzechu zawiści. - Tak nauczają niektórzy nowomodni francuscy myśliciele. Czy wiedziałeś o tym? - Nie, wielebny ojcze, ale wiem, że nauczali tego również ojcowie naszego Świętego Kościoła. - I wszyscy, którzy tu żyją, zostali sprowadzeni na łono prawdziwej wiary? - Jak sam widziałeś, wielebny ojcze. Następnie Altamirano rzekł do Itapuy: - Twoje dzieło, bracie, zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie - oznajmił uprzejmie, ale urzędowym tonem. - Ojcze, czy to wrażenie wystarczy, żeby nas uratować? Altamirano odwrócił się tyłem. - Poproś ekscelencję, żeby zechciał się tutaj ze mną spotkać. Itapua wyszedł bez słowa. Przeszedł obok jezuitów siedzących pod okapem głównego budynku zakonnego i między szeregami Guarani udał się do odległego domu gościnnego, gdzie czekali Cabeza i Hontar - przy czym Cabeza pił - podczas gdy ich żołnierze rozsiedli się na zewnątrz, ziewając z nudów albo grając w karty. Po Cabezie widać było, że ma już w czubie. Kiedy usłyszał, czego żąda od niego Altamirano, walnął pięścią w stół i wykrzyknął: - Pozdrów wielebnego ojca i powiedz mu, że czekam go tutaj. Itapua spojrzał na niego, ale nie doczekawszy się niczego więcej, wyszedł bez słowa, żeby przekazać to, co powiedział Cabeza. - Pomału - rzekł Hontar - Don Cabeza, trzeba zachować spokój! - Ani myślę. Gabriel i Mendoza przyglądali się wszystkiemu spod budynku misyjnego i razem z innymi wstali, kiedy wizytator generalny przeszedł obok nich udając się, jak się spodziewali, na końcową paradę. Natychmiast po przybyciu na miejsce Altamirano usiadł nie czekając na zaproszenie i oznajmił: - Don Cebeza, zwracam się do ciebie jako do wiernego syna naszej Matki, Kościoła. Królewski dom portugalski, pomimo całej pozornej pewności siebie i wielkości, jest zagubiony i w rozpaczy, gdyż stracił wiarę i odsunął się od Boga, podczas gdy ty, mój synu, masz radosną wiarę w przyszłe życie u boku Chrystusa i wszystkich Jego świętych, do czego jako członek Kościoła Świętego... Hontar zrobił minę, jakby doznał głębokiego wstrząsu i uniósł w proteście dłoń. - Jego Katolicka Mość, król Portugalii, któremu służę... - zaczął. Altamirano zwrócił się w jego stronę i powiedział stanowczym głosem: - Człowiekiem, któremu służysz, panie, jest senhor Sebasti~ao Jos~e de Carvalho e Mello, przysięgły wróg Świętego Kościoła, minister rządzący, niestety, twoim królem tak samo jak tobą. Wyraz zaskoczenia na twarzy Hontara był zupełnie szczery. Jako doświadczony negocjator cierpliwie przemyślał wszystkie możliwe posunięcia swojego przeciwnika, ale ta gwałtowna napaść do tych posunięć nie należała. Co za diabeł go opętał? Jezuita pochylił się do przodu na swoim krześle zwieńczonym diabelską albo anielską parą skrzydeł wyrzeźbioną przez Guarani. - A skoro tak - ciągnął Altamirano - nie mogę doradzać przekazania terenów misji pod administrację portugalską. Jednocześnie - zakończył wywód - traktat nie wymienia ściśle tych terytoriów, tak więc Portugalii nie można ich pozbawić. - W czym rzecz, mówiąc innymi słowy? - spytał Cabeza. - Możesz, panie, doradzać swojemu królowi, ja zaś doniosę Jego Świątobliwości, że Portugalia winna zagwarantować zachowanie misji, i do czasu złożenia tych gwarancji wszelkie stosowanie traktatu do terenów misyjnych winno być odroczone. Wzywam was do zajęcia takiego samego stanowiska, jeśli pragniecie zbawienia za wstawiennictwem naszego miłosiernego Odkupiciela. Hontara ogarnęło teraz wielkie zaniepokojenie, ale ciężkie rysy Cabezy, do którego zwrócony był ten apel, nabrzmiały, tak że jego twarz przypominała oblicze zbója. - Moim zdaniem - oznajmił z nienawiścią w głosie - i na tę nadzieję zbawienia, która mnie nie opuszcza, dzieło misji jest dziełem diabelskim, i tak samo myślą wszyscy żyjący tu od wielu pokoleń. Hontar był zaskoczony także szczerością Cabezy. Altamirana najbardziej dziwiła teraz własna naiwność. Ponieważ było rzeczą oczywistą, że Cabeza akceptuje to wszystko, co w imię religii powiedziano mu w dzieciństwie, Altamirano spodziewał się takiego samego posłuszeństwa obecnie. Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale Cabeza zerwał się na równe nogi i ruszył do kolejnego ataku. - Pozwól, że coś powiem: nawet ja, namiestnik, muszę prosić ojca Ribira o pozwolenie - pozwolenie, czy słyszysz? - wkroczenia na teren misji, chociaż to mój teren. - Nie twój. Twojego króla... - Jego Królewskiej Mości i mój. Z jego woli jest to teraz to samo. - Wcale nie... - To samo, to samo. - Cabeza patrzył groźnie ponad stołem. - A gdzie są kopalnie złota? - W wyobraźni osadników. - Czyżby? - Słowo było ciężkie jak kamień. Po raz pierwszy Cabeza poddawał w wątpliwość uczciwość jezuity. Altamirano uniósł brwi. Zapadło niezręczne milczenie, dopóki Cabeza nie uświadomił sobie, że posunął się za daleko, i nie dodał: - Cóż, być może masz rację. Kto to wie? Podszedł do okna i przyglądał się swoim żołnierzom wypoczywającym pod zwieszającym się dachem. Dalej wyczuwał obecność setek indiańskich twarzy zwróconych w tę stronę i patrzących. Rysy Altamirana wygładziły się i jezuita zaczął raz jeszcze: - Stwierdziłem natomiast, że prawdą jest, iż uczą tych ludzi... Cabeza odwrócił się gwałtownie i przerwał mu: - Uczą ich, że są nam równi. Uczą także pogardy dla własności i prawowitego zysku... - I posiadania niewolników? - spytał Altamirano spokojnym głosem. - Już to tłumaczyłem. Aż do znużenia. Rzecz w tym, że uczą ich pogardy dla prawowitego handlu. Lekceważą władze cywilne i tych, których postawiono, by nimi rządzili. - Nic podobnego. Najważniejszym ślubem zakonu jezuickiego jest ślub posłuszeństwa. - Niechaj więc jezuici okażą posłuszeństwo! - Cabeza walnął pięścią w stół. - Powiedz im, że mają być posłuszni. Tu chodzi o twoją głowę, wielebny ojcze! Altamirano rzekł: - Także konsekwencje twoich czynów, don Cabeza, spadną na twoją głowę. - Odsunął krzesło i dodał: - Ja ze swej strony będę posłuszny nakazom mojego sumienia. - Następnie odwrócił się i opuścił dom gościnny. Kiedy szedł, wzburzony, przez plac, myślał: - Muszę więc poradzić się mego sumienia! Sumienie, gdzie jesteś? Z całą pewnością na swoim miejscu znajduje się moja duma i bez wątpienia niejedno... Przystanął i znalazł się twarzą w twarz z Gabrielem i Mendozą. Bez słowa zawrócił na pięcie i pomaszerował nad rzekę. Kiedy Hontar i Cabeza zostali sami w domu gościnnym, pierwszy z nich westchnął głęboko. - Lękam się, że popełniłeś głupstwo, namiestniku. Cabeza spojrzał na niego groźnie, zakołysał swoim wielkim tyłkiem i usiadł. - Najwyższy czas, żeby zapoznał się z oficjalnym stanowiskiem w tej sprawie. - A więc tego właśnie stanowiska musiał przed chwilą wysłuchać? - Mam go dogonić? - zaproponował Cabeza. Ale Hontar odpowiedział dosyć ostro: - Nie, nie ty. W wytwornych bucikach, które uparcie zakładał nie zważając na klimat i piasek, wyszedł z domu gościnnego, obserwowany przez setki oczu Guarani, i przemierzył w gęstniejącym mroku plac w pogoni za swoim oponentem. Altamirano wszedł na molo. Rzeka miała barwę ołowiu, a drzewa, spośród których dobiegały teraz nocne odgłosy, szybko ogarniała ciemność. Nie opodal w dole rzeki pół tuzina pustych łodzi nie przeglądało się już w wodzie, ale dzieci nadal się na nich bawiły. Starsza dziewczynka, której powierzono pieczę nad nimi, patrzyła sennie na wodę. Altamirano nie słyszał przenikliwych krzyków dziecięcych i nie drgnął nawet, kiedy stanął za nim Hontar. - Obawiam się, że przynoszę złe wiadomości od senhora Carvalha - oznajmił Hontar. - Proszę mi je dać - Altamirano wyciągnął rękę. - Co? - List, w którym Carvalho grozi, że wypędzi zakon jezuicki z Portugalii, jeśli postanowił utrzymać misje. Hontar wyjął list z wewnętrznej kieszeni i podał go. - Doprowadzi również do usunięcia was z Hiszpanii i Francji. - I zewsząd na świecie - dodał Altamirano. Wziął list i przeczytał go uważnie. - Uczyni to. - Oczywiście. - Jezuita oddał list właścicielowi. Jego spojrzenie z powrotem zwróciło się ku dzieciom, które szły już teraz do domów. Wkrótce będzie zupełnie ciemno. - Chciałbym wyrazić moje osobiste ubolewanie - oświadczył Hontar. - Nie spodziewałem się, że ujrzymy to, co ujrzeliśmy. Myślałem, że jezuici są gotowi do kompromisu. - Ja też. - Altamirano zwrócił twarz w stronę Hontara. - Ale sam widzisz, panie, jacy są. - Nie oczekiwałem, że tak rygorystycznie wprowadza się tu w życie przykazanie "Kochaj bliźniego swego". To bardzo podtrzymuje na duchu, kiedy widzi się ludzi, którzy są dobrzy jedni dla drugich. - To też. - Tak czy inaczej zawsze możesz uzyskać to, że poniesiesz honorową porażkę. Widzisz, ojcze, twoja wspólnota ma swój styl postępowania. Postaw na honorową porażkę. Jest w tym coś przejmującego. Altamirano patrzył na niego, gdyż Hontar używał dokładnie tych słów, których on użyłby przed przybyciem tutaj. Potem nic już nie mówiąc przeszedł przez molo i udał się w kierunku misji. - Jaka jest twoja decyzja? - zawołał za nim Hontar, ale Altamirano nie zwrócił uwagi na to pytanie. Nie mniej stanowczo zwrócił się do niego ojciec Gabriel. Ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy, odkąd wplątał się w tę całą sprawę, coś w rodzaju lęku pojawiło się w oczach wizytatora generalengo. Nie próbując nawet maskować swojej ucieczki, ruszył w inną stronę. Wydawało się, że przyzywa go krzyż na kościele i w tamtą właśnie stronę poszedł. Gabriel wrócił do Mendozy i pozostałych jezuitów. Przez piętnaście minut stał w milczeniu. Potem wszedł za Altamiranem do kościoła. Trzaśnięcie drzwi, które zamykał za sobą, rozległo się echem w półmroku. Paliło się tylko kilka świec. Altamirano, któremu przyglądało się kilku Guarani, klęczał przy barierce ołtarza. Gabriel usiadł z tyłu i czekał, aż klęcząca postać dźwignęła się z westchnieniem i patrząc w mrok zapytała: - Czy to ty, ojcze Gabrielu? - Tak, wielebny ojcze. Altamirano podszedł i usiadł obok niego. - Nie mogę. Nie mogę się modlić. GAbriel powiedział: - Udaj się ze mną nad wodospady, żeby zobaczyć misję San Sebastian. Kolejne przedłużające się milczenie. - Czemu miałbym to zrobić? - Tam łatwiej zobaczyć co i jak. Tutaj zbytnio się wszystko rzuca w oczy. - I mimo to zapraszasz mnie? - Tak, wielebny ojcze. - Jak długo by to potrwało? - Miesiąc i byłaby to ciężka wyprawa. - Dobrze. Dwa dni później wizytujący misję notable z Cabezą i Hontarem na czele stali na molo i patrzyli, jak kilka dłubanek zaczyna płynąć pod prąd. Kiedy znalazły się poza zasięgiem głosów, Cabeza zauważył: - Puerco de Dios, tam płynie zdrajca. - Tupnął w dudniące belki mola. - Zdrajca? - zdziwił się Hontar. - Zdrajca. Jezuici budują sobie wewnątrz prawdziwego Kościoła swój własny fałszywy Kościół. - Don Cabeza, motywy, którymi się kierujesz, przynoszą ci zaszczyt. - Niech diabli wezmą twoją zuchwałość - odparł Cabeza. - Mówię całkowicie szczerze. Jestem katolikiem, synem Kościoła katolickiego. - Więc zatrważasz mnie. - Dlaczego? Powiedziałem, że jestem dobrym katolikiem. Dlaczego to cię trwoży? - Jeśli ty patrzysz na siebie jak na dobrego katolika, być może jezuita patrzy na Kościół katolicki jak chrześcijanin, a w takim razie - oznajmił machając ręką za oddalającymi się czółnami - trudno odgadnąć, co uczyni. Altamirano, w parze solidnych butów na nogach i szerokim słomkowym kapeluszu na głowie pomimo swojej wytwornej czarnej sutanny, siedział z ręką zanurzoną w wodzie; zdawał sobie sprawę, że on też nie potrafi tego odgadnąć. Widział plecy Mendozy siedzącego przy wiośle na tyle pierwszej łodzi. Nawet w sutannie miał wygląd po wojskowemu sztywny. Jednak kiedy Mendoza odwracał się od czasu do czasu, żeby spojrzeć do tyłu, na jego twarzy malowała się coraz większa ulga w miarę jak oddalali się od misji Santa Croce i jej garnizonu. Zaczął żartować z Sebastianem, Hacughem i chłopcem, który płynął w tym samym czółnie. Musieli rozmawiać w języku Guarani; Altamirano nic nie zrozumiał, chociaż słyszał ich śmiech. Jego towarzysz w czółnie siedział zgarbiony i milczący, jakby uginał się pod brzemieniem, którego dźwiganie wymagało wytężenia wszystkich sił. Był nim Gabriel. Altamirano patrzył, jak po obu stronach dżungla przybliża się do nich - czasem sięga wysokimi, ciemnymi, splątanymi gałęziami, czasem na wielkiej przestrzeni rozciągały się dzikie, ukwiecone, lśniące w słońcu zarośla. Raz zajrzał w oczy drapieżnika. Było to jakieś potworne stworzenie o grubej, nienaturalnej skórze, przypominające diabła albo smoka ze średniowiecznego malowidła. Był to aligator. Mijał dzień za dniem, a on powoli zaczął zapominać, dlaczego się tu znalazł. Przestał przejmować się ciążącym na nim zobowiązaniu wobec Stolicy Apostolskiej, tronu Hiszpanii i Portugalii, a nawet wobec zakonu, i zauważył, że odzyskuje dziecięcą prostotę wrażeń; pragnął, by Gabriel został jego przyjacielem. Co noc rozbijali obóz na błotnistym brzegu. Wytworne buty Altamirana oblepiły się błotem, ale codziennie golił starannie twarz w ciepłej wodzie, którą przynosił mu Mendoza, chociaż wcale go o to nie proszono. Także Mendoza rozpakowywał jego rzeczy wieczorem i pakował z powrotem każdego ranka, tę samą przysługę oddając zresztą Gabrielowi, chociaż o to też go nie proszono. Prał także ich ubrania, ale rzadko się odzywał. Oszczędzał swych słów dla Guarani. Trudności zaczęły się, kiedy przy progach na rzece musieli zejść na ląd. Żywiołowy grzmot wody o skały zatrwożył Altamirana. Był zbyt dziki. Czółno wyciągnięto na brzeg, obrócono dnem do góry i okryto gałęziami. Rozbili obóz na noc. Rankiem Mendoza zwinął posłanie Altamirana wraz ze swoim i bez jednego słowa ruszył pod górę z pękatym tobołkiem, wskazując drogę. Altamirano ruszył za nim. Reszta grupy, łącznie z Guarani, szła z tyłu. Tego dnia i przez kilka następnych dni czasem jakaś przeszkoda albo stromizna zmuszała Altamirana do przystanięcia. Nie był w stanie iść dalej, dopóki Mendoza nie zawrócił, by mu pomóc. Czwartej nocy, kiedy Mendoza rozkładał jego posłanie, jezuita zapytał: - Czy tędy niosłeś swoją broń? - Tak, wielebny ojcze. - Musisz mieć mnóstwo siły. - Kiedyś miałem, ale zostałem od niej uwolniony. - Przez kogo? - Przez niego. - Wskazał na Hacugha. - Dobrej nocy i niechaj Bóg ma cię w swej pieczy, wielebny ojcze. 20 Przed północą siódmego dnia znowu znaleźli się nad rzeką, w miejscu, gdzie podczas podróży do Asunci~on na konferencjach delegacja misji San Sebastian wyciągnęła na mieliznę tratwę. Na tej samej tratwie kończyła teraz swoją wyprawę. Cztery dni później, kiedy rozbili wieczorem obóz, Altamirano uświadomił sobie, że ciemności wypełnia niski, jednostajny, wszechobecny grzmot. - Co to? - zapytał, chociaż dobrze wiedział, co to musi być, i dopiero po chwili Gabriel wyjaśnił mu, że to wodospady Igua~c~u. Przez cały następny dzień grzmot stawał się coraz głośniejszy i coraz bardziej wszechogarniający. W obozie rozbitym na noc Gabriel zaprowadził wizytatora na wysoki cypel, skąd widać było wodospady ponad dachem lasu. Zafascynowany Altamirano stał i patrzył na to widowisko, aż zapadła ciemność, a w ciągu nocy budził się i wsłuchiwał w nieprzeparty łoskot wody. Rankiem poczucie grożącej katastrofy, które poprzednio narzucił mu ten odgłos, ustąpiło miejsca poczuciu czegoś nieuniknionego, do tego stopnia, że następnego dnia wspiął się na szczyt wodospadów w stanie odrętwienia, chociaż jednocześnie całe jego ciało dygotało od huku wraz z wszystkim dokoła. Kiedy dotarli na górę urwiska, Gabriel rzekł: - Zechciej, wielebny ojcze, poczekać tutaj godzinę. Jakby we śnie Altamirano patrzył na gromadzące się wszędzie cienie, na gwiazdy wyglądające spoza szczytu górskiego i wznoszące się ponad opalizujący pył wody, który zmieniał zabarwienie od szafranowego przez różowy, by w końcu, opadając już w dole na puszczę, przejść w szkarłat. Gabriel odczekał, aż zapadną zupełne ciemności i dopiero wtedy dotknął rękawa wizytatora generalnego. - A teraz chodźmy już. Pora spać. Tej nocy łoskot spadającej wody, teraz już za nimi, sączył spokój. - Ojcze - zapowiedział Gabriel następnego ranka - wkrótce zobaczysz Ogród Edenu. Zniknęła jego niechęć do mówienia. W wyśmienitym humorze wskazał na dwie dłubanki z załogą Indian, które przybyły, żeby ich zabrać. Wkrótce odgłos wodospadów zamarł, wszędzie panowała cisza i kiedy płynęli po spokojnej wodzie, słychać było tylko plusk wioseł i szmer dziobu łodzi. Długie, zwieszające się gałęzie z nasiąkniętymi wilgocią liściami wyciągały się ku nim nad wodą niby czyjeś ramiona. Nagle coś trzasnęło i plusnęło i Altamirano gwałtownie zwrócił w tę stronę głowę. Jakaś zbutwiała gałąź spadła pod własnym ciężarem do rzeki. Gabriel wyczuł, że jego gość czuje się nieswojo. - Ogród Edenu sam siebie karczuje - oznajmił radośnie. Ale Altamirana nie zatrwożyła obcość ani cisza, ani to, że wszystko było takie nie oczekiwane. Chodziło o to, że teraz, kiedy opuścił swojskie otoczenie, w nim samym nie było niczego porównywalnego z tym, co widział. Jednak cisza nie trwała do końca dnia. Kiedy obudzili się, nie było ani śladu chłopca. Babuie ruszył przodem, by przygotować wszystko na ich przybycie. Koło południa Gabriel nagle uniósł dłoń. - Posłuchaj, wielebny ojcze! - I natychmiast sam umilkł, nastawiając ucha. Nie zaszła żadna dostrzegalna zmiana w otoczeniu, lecz - jakby wszechobecna dzikość wywołała halucynacje - rozległy się słabe początkowe tony "Spem in Alium". Potem czółna pokonywały zakole rzeki i Altamirano ujrzał zebrany w komplecie szczep Guarani, jak stał bez ruchu na skraju sięgającej głęboko w ląd polany i śpiewał. Niektórzy stali na brzegu, inni po kolana w wodzie. Ci z tyłu zajęli miejsca w przejściach między chatami wioski. Nad wszystkim wznosiła się wysoka wieża kościoła, a na niej - prosty drewniany krzyż. Przybili do brzegu i wtedy śpiew stał się jeszcze potężniejszy i piękniejszy. Kiedy Altamirano znalazł się niżej, ujrzał skupienie na twarzach śpiewaków - mężczyzn, kobiet i dzieci o złocistej barwie skóry i uznał, że tego chóru nie powstydziłaby się katedra Świętego Piotra. Śpiew wzbił się zmierzając ku zakończeniu. Hacugh spojrzał na niego i Altamirano ujrzał w twarzy Guarani uzasadnioną dumę. Następnie bez słowa dał znak, że chce zostać sam, i ruszył ścieżką w głąb puszczy. Prawie natychmiast wioska zniknęła za zasłoną liści. Nie było tu żadnego śladu ludzkiego życia. Tak jak pragnął, odciął się od innych ludzi, ale to oddalenie budziło niepokój. Usłyszał ukradkowe szelesty najpierw z jednej strony, potem z innej. Rozległ się turkot, chrapliwe nawoływania nieznanych ptaków, jakieś tajemnicze krzyki, które szydziły z siebie nawzajem. U stóp wspaniałego drzewa, które wystrzelało do góry, proste i pełne prawdy niby filar udekorowany kwiatami ze złota i kości słoniowej, nadepnął na trupa małpy rojącego się od robaków. Sześciocalowy pająk patrzył na niego błyszczącymi oczyma z kapelusza grzyba, na którym się zaczaił, a pobliskie orchidee o niezwykle zagmatwanym wzorze wypuszczały pędy na butwiejącej gałęzi. Jaskrawy obłok motyli wirował nad butwiejącym stawem. Altamirano przyszedł tu w poszukiwaniu siły i wskazówek, ale teraz stał, zbity z tropu, wśród groteskowego świata, gdzie, wydawało mu się, że Boże istoty wyrastają jedna z drugiej. Padł na kolana. I raz jeszcze modlitwa okazała się niemożliwa. A jednak minął dłuższy czas, zanim dźwignął się na nogi, pogrążony w rozpaczy. Teraz musi zdobyć się na stanowczość. Uczyni to, co jak zawsze wiedział, musi uczynić. Tego wieczoru powiedział im. Siedział w największej chacie. Na zewnątrz w gęstniejącym mroku zgromadził się cały szczep. Wojownicy stali najbliżej. Za nimi kobiety i dzieci. Wewnątrz ojcowie jezuici usadowili się w milczeniu pod ścianami. Hacugh siedział naprzeciwko Altamirana w otoczeniu dwóch ze starszyzny. Obok Gabriel, który służył za tłumacza. - Musicie zrozumieć, że macie teraz nowego władcę, już nie króla Hiszpanii, lecz króla Portugalii. - Mówiąc to wiedział doskonale, że nigdy nie zapomni zamyślonych oczu Hacugha patrzących na niego z płaskiej, napiętej indiańskiej twarzy, ale nie ugiął się. - Powiedz mu - zwrócił sią do Gabriela. - Upewnij się, że wszystko zrozumiał. Altamirano nie widział wyrazu twarzy Gabriela, gdyż nawet tłumacząc odpowiedź Hacugha, Gabriel patrzył nieruchomym spojrzeniem prosto przed siebie. - Chce wiedzieć, co to oznacza. Pyta: "Co będziemy musieli zrobić?" - Wszystko, co rozkaże król Portugalii. - A co mamy zrobić, jeśli rozkaże nam opuścić misję? - padło następne pytanie. Altamirano pragnął gorąco, by Hacugh patrzył na Gabriela zamiast na niego, ale nadal nie ugiął się i oznajmił: - Macie być posłuszni. Na te słowa Mendoza, który siedział pod ścianą wraz z resztą jezuitów, podniósł głowę, by patrzeć i słuchać, podczas gdy Hacugh i dwaj pozostali wojownicy dyskutowali nad tą odpowiedzią. - Ta misja jest teraz naszym domem - oznajmili. - Nie chcemy wracać do puszczy. Na to wizytator rzekł: - Poddajcie się woli Boga. - Czuł jednak, że te słowa nie wystarczą. Hacugh odpowiedział bez zbytniego nacisku, ale potokiem słów, składających się na logiczną argumentację: - Z woli Boga wyszliśmy z puszczy i zbudowaliśmy misję. Z jakiego powodu Bóg zmienił swoje rozkazy? - Nie znam powodów, jakimi Bóg się kieruje. - Altamirano znalazł pociechę w swym prawowiernym wykręcie. Jest on - pomyślał - także sokratesowski. Nie wiedział, wiedząc, że nie wie. Ale odpowiedź Hacugha brzmiała: - Nie wierzę, byś przemawiał w imieniu Boga. Przemawiasz w imieniu Portugalczyków. - Przemiawiam w imieniu Kościoła. - Więc przemów w imieniu Kościoła do króla Portugalii. - Już przemawiałem, ale król nie wysłuchał mnie. - To każ, by wysłuchał. - Kiedy król nie chce słuchać, nie mogę nic uczynić, by mnie wysłuchał. Hacugh był zadowolony. Tym razem skinął bezpośrednio w stronę Gabriela. - Ja też jestem królem i nie będę słuchał - oświadczył. Uprzejmie poczekał, aż ta końcowa deklaracja zostanie przetłumaczona, a następnie opuścił budynek wraz ze swymi doradcami. Usłyszeli, jak przemawia do zebranego na zewnątrz tłumu. Potem cały szczep zszedł nad rzekę i usiadł na piasku. Jeden z doradców Hacugha zaczął im coś wyjaśniać cichym głosem, z namysłem. - Co się dzieje? - spytał Altamirano. - Co zamierzają zrobić? - Zamierzają walczyć - objaśnił go Gabriel. - Chcą się bronić. - Spóbuj ich przekonać. Czy nie masz na nich wpływu? Gabriel odparł: - Nie udało mi się przekonać ciebie, wielebny ojcze. - Do czego? - Do podjęcia walki u ich boku, do walki w ich imieniu, wielebny ojcze w Bogu. Nie odpowiadając na te słowa Altamirano wstał i zwrócił się do zgromadzonych jezuitów: - Jeśli będą walczyć - rzekł - wzywam was, byście dla dobra zakonu upewnili się, że nikt nie powie, żeście ich do tego zachęcali. - Unikał wzroku Gabriela. Spojrzał napominająco w stronę Mendozy, ale ten patrzył w kąt sali. - Z tego powodu wszyscy wrócicie jutro ze mną do Asunci~on. - Miał świadomość, że nagle spoczęło na nim spojrzenie Mendozy jakby paragnącego się upewnić, że naprawdę to powiedział. - Kto nie posłucha, zostanie usunięty - ciągnął. - Będzie usunięty z zakonu. Utraci pociechę Komunii Świętej. Zostanie usunięty ze świętego ciała Kościoła. Jednym słowem straci nadzieję na zbawienie. Oby więc Bóg był z wami, moi bracia! Oby był z nami wszystkimi! - Bóg z tobą - zawtórowali księża odchodząc, ale Mendoza nie wymienił spojrzenia z żadnym z nich. Samotnie i w milczeniu udał się do swojej chatki i opuścił zasłonę. Ale nawet za tą zasłoną słyszał jedynie ciszę i przemożne odgłosy puszczy. W krużgankach kościoła Altamirano dyskutował z ojcem Gabrielem, który spokojnie zadał pytanie: - Czy od samego początku wiedziałeś, że właśnie taka będzie twoja decyzja? - Oczywiście - odparł Altamirano. - A ty nie zdawałeś sobie z tego sprawy? - Nie - przyznał Gabriel. - Jedynym powodem, dla którego zwlekałem z nią i najpierw przybyłem tutaj - wyjaśnił Altamirano - było to, że chciałem udzielić namiestnikowi nauczki, nigdy bowiem nie powinien niczego przesądzać z góry, gdy ma do czynienia z Kościołem, w gruncie rzeczy ze mną. - Aha - rzekł Gabriel. - NIe rozumiem - wyznał zaraz. Powiedział tylko tych kilka słów. W uszach Altamirana zabrzmiały one jak oskarżenie. - To nie do końca prawda - przyznał wizytator generalny. Z nikim nie rozmawiał w ten sposób od czasów jakże już odległego dzieciństwa, które wizyta w Ameryce tak niespodziewanie wskrzesiła. - Jakiś czas temu, nie tak dawno, a w istocie całkiem niedawno - wyznał - pomyślałem, że jeśli tu przybędę, Bóg przemówi do mnie. - Miał minę, jakby szukał dla siebie usprawiedliwienia. - Bóg przemawia do niektórych, ale nie do mnie. Nie było żadnej odpowiedzi. Nie było odpowiedzi. - Rozumiem - rzekł Gabriel. - Więc wszystko zostało już postanowione. W odpowiedzi Altamirano wytłumaczył Gabrielowi, co stanie się z zakonem, jeśli Carvalho nie postawi na swoim. - Unicestwienie zakonu! - Wydawało się, że Gabriel przeżywa tę katastrofę. - Tak - przyznał po chwili - to byłoby nieszczęście. Ale jeszcze większym nieszczęściem dla zakonu - ciągnął - jest współpraca z dziełem diabła. - Lecz śmierć zakonu - powiedział na to Altamirano - jest z całą pewnością czymś najgorszym. - Może śmierć nie jest tym, za co ją bierzemy. Natomiast dzieło diabła jasno dostrzega nawet ten, kto został potępiony. - Ojcze Gabrielu, ci, którzy wyznaczyli cię do chronienia tych dzikich, dokonali mądrego wyboru. A jednak musi być tak, jak powiedziałem. Jakaś skulona postać wyłoniła się z cienia i rzuciła się Gabrielowi do stóp, czepiając się jego sukni. Altamirano rozpoznał chłopca, który śpiewał w Asunci~on i który ubóstwiał Mendozę. Z jego ust płynęły słowa pełne żaru. Potem zapadła cisza. Gabriel udzielił jakiejś odpowiedzi, ale kiedy tylko skończył, znowu popłynęły słowa. - Boję się - wyjaśnił Gabriel. - Boi się, że zostanie sam. Szuka w nas wsparcia. Mówi, że w puszczy już czeka diabeł. Mówi, że go widział. Błaga, bym go nie opuszczał. Błaga, bym został, wielebny ojcze. - Wiesz lepiej niż ja, ojcze Gabrielu, co stanie się z każdym, kto tutaj zostanie - powiedział Altamirano. - Nie po to wyprowadziłem ich z puszczy - odparł z bólem Gabriel. Potem zaczął mówić coś Babuie pocieszając go, ale nie dając odwagi, aż wreszcie dziecko posłusznie odeszło zatrzymując się na końcu ścieżki, by po raz ostatni spojrzeć na Altamirana, który prosił: - Ojcze Gabrielu, błagam, byś pamiętał o mnie w swoich modlitwach. Ale nie kazał mu odejść. - Nie na wiele zdadzą ci się moje modlitwy! - szepnął Gabriel opuszczając zwierzchnika. Kiedy wchodził do swojej celi, natknął się na czekającego już Mendozę. - Czego chcesz? - burknął Gabriel. - Co stracę - spytał Mendoza - jeśli złamię ślub posłuszeństwa? - Zostaw mnie - padła odpowiedź Gabriela. - Nie będę rozmawiał z tobą na temat reguły posłuszeństwa. - Mendoza znowu otworzył usta. - Wynoś się! - rozkazał Gabriel. - Zostaw mnie! Nie będę cię słuchał. - Jednocześnie, sam nie wiedząc czemu, ściągnął sutannę, by ukazać nieopisanie wychudły tors pokryty siwymi włosami. - Sam jeden? - spytał Mendozę. - Co masz nadzieję osiągnąć? Honorową śmierć, czy nie tak? - Zobowiązaliśmy się bronić Guarani. - Zapamiętaj sobie, Mendoza - powiedział chrapliwym głosem Gabriel oddzielając słowa, jakby to były ciosy pięścią. - Jeśli umrzesz z nową krwią na rękach, umrzesz jako zdrajca. Przysiągłeś, że oddasz swe życie w ręce Boga, a Bóg jest miłością. Część piąta 21 Tyły rezydencji namiestnika w Asunci~on wychodziły na plac parad, gdzie w padającym przez cały dzień deszczu musztrowano przy wtórze bębnów korpus ekspedycyjny. Altamirano patrzył wygodnie przez okno, jak dowódcy przeprowadzają inspekcję swoich żołnierzy. Wysłał sekretarza, by ten udzielił niezbędnego ostatniego błogosławieństwa całej tej armii: oddziałom hiszpańskim, portugalskim, najemnym muszkieterom, bandom awanturników i grupie Indian Chaco Guarani, zagubionych i pijanych. Jednego z kondotierów, Murzyna, męczył kaszel i oficerowie dokonujący przeglądu zatrzymali się i wypytywali go o stan zdrowia, zanim poszli dalej wzdłuż szeregu, by skontrolować tabor artyleryjski - działa załadowane na muły. Na koniec dwaj współdowodzący, Hiszpan i Portugalczyk, podeszli do miejsca, gdzie Cabeza stał z Hontarem, by złożyć meldunek przedstawicielom swoich królewskich władców. Cabeza zwrócił się do obu dowódców: - Należy użyć tyle tylko siły, ile uznacie za niezbędne dla wykonania waszych prawowitych obowiązków. Czy to jasne? - Całkowicie, ekscelencjo. Na placu parad wystąpił do przodu ksiądz i wszyscy zgromadzeni zbrojni, poza Indianami Chaco, padli na kolana. Ale Altamirano nie wyglądał już przez okno i nie widział ani tego, ani modlitwy swego sekretarza o Boże błogosławieństwo dla wyprawy. Skrył się w głębi domu. Chłopiec w czółnie był zupełnie sam. Wiosłował z prądem, w stronę wodospadów, aż dotarł do miejsca, o którym krążyły legendy. Wszyscy Guarani w misji wiedzieli, jak Mendoza przybył tu, by zamieszkać wśród nich, i jak Hacugh uwolnił go od brzemienia stali. Wiedzieli też, w którym dokładnie miejscu tobołek zniknął pod wodą. Przybiwszy do brzegu Babuie patrzył w głąb wody. Nurkował i wynurzał się raz po razie, chwytając chciwie powietrze, wyczerpany, aż wreszcie, wyciągnął coś, co wyglądało jak porośnięty mchami kawałek namokłego drewna. Przykucnął na brzegu, by oczyścić to, co znalazł, i po jakimś czasie ukazała się pochwa. Potem pociągnął za rękojeść i wydobył klingę. Przyjrzał się jej uważnie i zaczął czyścić ją, aż zalśniła groźnie. Włożył ją do czółna i popłynął pod prąd. Wykonując co do joty instrukcje Altamirana, Gabriel oznajmił plemieniu, że musi opuścić misję. Będzie przy nich Bóg i nie opuści ich też on, Gabriel. Głęboko w dżungli założą nową misję. Kiedy skończył, wstał Hacugh. - Jesteś człowiekiem Bożym - oznajmił. - Ale teraz Bóg nas opuścił jak niegdyś swego Syna. Pozostaniemy w domu, który zbudowaliśmy, i będziemy walczyć. To moje słowa. I było oczywiste, że przemawiał w imieniu całego szczepu. Leżąc i nie mogąc zasnąć późno w noc, Gabriel rozmyślał nad przebiegłością diabła, który przekonał mądrych ludzi w Europie, że chciwość sama w sobie przynosi pomyślność i bogactwo. Patrząc na drewniany strop, spostrzegł, że opuścił go stary odruch, by zwracać się ze swymi kłopotami do Chrystusa. Także Mendoza nie wychodził ze swej celi. Tam właśnie chłopiec przyniósł mu basilardę. Wiedział to od razu, kiedy odruchowo wyciągnął rękę, by ująć dobrze znany ciężar, ale cofnął ją zaraz, nie dotykając oręża. W kącie izby leżała wiązka chrustu. Kazał chłopcu oprzeć o nią miecz i odejść. Mimo to jego spojrzenie spoczywało nieruchomo na klindze, o której do białego rana nie zdołał ani na chwilę zapomnieć. Pod wieczór następnego dnia jego umysł zaczęły nękać słowa: "W końcu, bracia, wzmacniajcie się w Panu i w potędze siły jego. Obleczcie się w zbroję Bożą, abyście się mogli ostać wobec zasadzek diabelskich. Albowiem toczymy bój nie przeciw ciału i krwi, ale przeciwko książętom i władcom, przeciwko rządcom świata tych ciemności". Spokojnie wstał, wziął do ręki miecz i znowu poczuł, że jest on przedłużeniem jego ciała. Z bronią w ręku poszedł do Hacugha. - Nie niosę orędzia od Chrystusa - powiedział. - Jeśli chcesz słów Chrystusa, idź do ojca Gabriela. Ale dołączam do was. Hacugh podziękował mu i dodał szczerze: - Bo sami z siebie nie wiemy, jak bronić tego miejsca. W tym samym czasie siły ekspedycyjne posuwały się w górę rzeki trzema barkami. Zbliżały się do misji Santa Croce. W niewielkiej odległości od misji rozbiły obóz. Byli to niezwyciężeni żołnierze: jaguary. Następnego ranka, kiedy pokonali zakole rzeki i ukazało się ich oczom molo, zobaczyli całą ludność misji Santa Croce zgromadzoną, by ich powitać, uzbrojoną jedynie w sztandary, na których wymalowano ostatnie chwile świętych męczenników. Żołnierze wraz ze swoimi dwoma dowódcami, hiszpańskim i portugalskim, wyroili się na brzeg. Guarani uklękli i wznieśli do góry owe wizerunki ostatnich chwil męczeństwa. Żołnierze spadli na nich z ogniem i mieczem. Pod wieczór ochocze płomienie na miejscu po wielkim kościele, głównym budynku misyjnym i chatach mieszkalnych już zamierały. Rozżarzone szczątki trzaskały i dymiły jakby protestując. Ciała Guarani zasłały plac, po którym nie tak dawno kroczył ze swoim orszakiem Altamirano. Niektórzy Guarani uciekli w głąb puszczy. Złapano ich jednak wystarczającą liczbę, by odesłać sześć barek niewolników. Wykorzystano barki należące do misji, żeby przetransportować ich na sprzedaż do Asunci~on, gdyż żołnierzy i Indian Chaco czekała jeszcze wspinaczka nad wodospady i zdobycie misji San Sebastian. Powyżej wodospadu Tanretopra w swoim szałasie nie opodal wioski dowiedział się, że oto nadszedł dzień, który tak długo im zapowiadał. Wzywały go teraz same duchy. Przygotował się już na to gdzieś w spokojnym zakątku swojego umysłu. Wskutek tego, że przebywał z duchami, nie jadł nic ani nie spał. Wetknął ozdobione pióra w swój ogromny pióropusz, tak że kiedy nadejdzie dla niego pora śmierci, dzięki temu symbolowi nadziemskiej władzy przejdzie w inną żywą osobę. Następnie starannie pomalował twarz i ciało stosownymi liniami i znakami i w pióropuszu na głowie wrócił do swojego ludu. Przyglądał się, a kiedy Mendoza poszedł do puszczy, założył pióropusz i ukazał się im stojąc na kopczyku. Powoli zgromadzili się wokół niego, by wysłuchać jego słów. - Widzicie teraz, że to, co przepowiedziałem, stanie się. Przyjęliście ludzi Chrystusa, a teraz musicie oddać plon grabieżcy. - Tak jest - powiedział Hacughowi któryś ze starych wojowników. - To właśnie zapowiedział. Teraz słuchajmy go. - Zbudowaliście piękną wioskę dla Chrystusa - ciągnął Tanretopra - i oto Chrystus sprowadził do niej wojowników. - Tak, to prawda. Słuchajcie go - rzekł stary, siwowłosy wojownik. - Swoimi czynami znieważyliście duchy. - Powiedz więc, co powinniśmy uczynić? - spytał stary wojownik. Hacugh wbił wzrok w ziemię i zmarszczył brwi. Nie wiedział, co ma robić. Gabriel spostrzegł, że coś się musiało stać, gdyż nagle zapadła cisza, i wyszedł z chatki. Widząc cały szczep skupiony wokół prymitywnego szamana, podszedł i powiedział: - Nie, nie, posłuchajcie, co wam powiem. - Oni cię nie słyszą - oznajmił Tanretopra potrząsając głową. - Jesteś człowiekiem Chrystusa. Człowiekiem z boską władzą Chrystusa. Lecz gdzież jest ta władza w nieskalanych zakątkach puszczy? - Zwrócił się do szczepu: - Oddalcie Chrystusa. Przywróćcie duchy. - Tak, tak - wykrzyknęli starsi wojownicy. - Hacugh, on mówi prawdę. Mendoza wyszedł z puszczy, słysząc pytanie Tanretopry, i zapadła cisza jak makiem zasiał. Długimi, powolnymi krokami podszedł do szamana i zatrzymał się. Dostrzegł dzikie oczy spoglądające spod pióropusza, kiedy Tanretopra wspierał się na kiju, który wyciął sobie w puszczy. - To, co mówisz, jest kłamstwem - powiedział Mendoza, a potem podał swą pałkę jakiemuś chłopcu i podszedł bliżej do szamana, tak blisko, że czuł oddech dobywający się spod pióropusza. - Daj mi to - powiedział sięgając po kij szamana, ale Tanretopra wziął dzidę od siwobrodego wojownika i wymierzył ją prosto w twarz Mendozy, odchyliwszy się do tyłu, gotów do zadania pchnięcia. Mendoza uchylił się w lewo i do przodu, chwycił dzidę i szarpnął ją tak, że napastnik przewrócił się. Teraz Tanretopra patrzył prosto w twarz swojego przeciwnika. Ostrze dzidy przesunęło się w dół i zrzuciło pióropusz, ukazując głowę pomalowaną w żółte i czerwone pasy. Szaman zerwał się na nogi, spojrzał na swój szczep, a potem odwrócił się i zniknął w puszczy. Chłopiec gwizdnął za nim i w jego ślady poszło jeszcze kilku Indian, ale skarcił ich Mendoza, który patrzył na Gabriela. Kapłan odwrócił się, wszedł z powrotem do swojej chaty i zamknął za sobą drzwi. - Moje drogi nie są drogami Chrystusa - powiedział Mendoza Hacughowi. - Jeśli pragniesz ścieżek Chrystusowych, idź do ojca Gabriela. - Powiedziałem: pójdziemy za tobą. - W takim razie - rzekł Mendoza biorąc pałkę z rąk małego chłopca i pokazując ją wszystkim - macie przygotować mi trzy kloce grube jak pierś mężczyzny, a długie o tak. Muszą być z takiego samego twardego drewna. Hacugh wziął do ręki pałkę. - Z drzewa miedziowego? Tak, możemy to zrobić, ale po co? - Być może uda się nam odpowiedzieć im ogniem armatnim na ich ogień. - No dobrze. Ale skąd weźmiesz kule i proch strzelniczy? - Z dołu - odpowiedział. - Rozumiem - i Guarani odeszli, by ściągnąć z puszczy trzy grube kloce. Kazał im rozłupać na pół każdy koc i wydrążyć w połówkach zagłębienia. U stóp wodospadu obaj dowódcy, Hiszpan i Portugalczyk, stali patrząc pod górę. Główne siły były rozciągnięte za nimi na przestrzeni ponad jednodniowego marszu. - Czy byłeś już tutaj, panie? - spytał Portugalczyk. - Nie - odparł Hiszpan. Ten człowiek nieoczekiwanie rozsmakował się w malowniczych krajobrazach. - Cóż za widok. To wspaniałe. - Doprawdy? Być może. Czy musimy piąć się tam - wskazał na wzbijające się opary - by zapolować na szczep półoswojonych Guarani i kilku księży? - By dowieść, że jesteśmy w stanie tego dokonać. Tanretopra stał na sterczącej skale u szczytu wodospadów i patrzył na ciemniejącą wodę. Podniósł leżący w trawie u jego stóp pióropusz. Rzucił go daleko na rzekę, by woda uniosła go spokojnie w stronę wodospadów. Przez długą chwilę stał tam, zupełnie nagi. Potem podniósł trzy dzidy i zniknął w kierunku ścieżki prowadzącej do miejsca, gdzie najeźdźcy rozbili obóz. Nawet nie próbował się ukrywać. Sierżant zobaczył nagą, pokrytą malowidłami postać, która szła w ich kierunku. Zaklął, chwycił strzelbę i wypalił. Tanretopra przewrócił się, ale wstał i zaczął ciskać swoje dzidy. - Ognia! - wrzasnął sierżant, ogarnięty paniką. - Ognia, do diabła, strzelajcie! Cały obóz przyszedł obejrzeć egzotyczne ciało. - To był szlachcic pośród dzikusów - oznajmił dowódca Hiszpan. - Spójrzcie tylko. Cóż za klasyczna budowa ciała. W górze, w wiosce, Guarani okręcali lufy linami, by zmniejszyć możliwość tego, że się rozerwą. Były zamontowane na drewnianych kłodach. Mendoza powiedział do Hacugha: - Potrzebuję sześciu ludzi, którzy zeszliby ze mną poniżej wodospadów i przynieśli proch oraz kule. Hacugh wybrał pięciu. - Ja będę szósty - oznajmił. - Nie. Ty musisz zostać tutaj. Jesteś naczelnym wodzem. Musisz poprowadzić swój lud, jeśli nie wrócimy. - Rozumiem. - Wyznaczył starego siwobrodego wojownika, żeby zajął jego miejsce. Dwaj na pół uśpieni wartownicy nie dostrzegli siedmiu postaci, które wcześnie następnego ranka ostrożnie przedzierały się pośród skał. Przekradając się od jednej grupy do drugiej, Mendoza natrafił w końcu na tabor z amunicją. Kule armatnie, baryłki z prochem, wyciory, przybitki i wiązki lontów były rozrzucone bezładnie po ziemi pośród uśpionych kształtów zmęczonych mężczyzn, wszędzie tam, gdzie udało się im znaleźć wygodne legowisko między głazami. Mendoza wszystko, czego potrzebował, widział w odległości dwunastu kroków od miejsca, gdzie się przyczaił, mając ze sobą pozostałych Guarani, ale w samym środku zwalił się żołnierz na pół tylko uśpiony wskutek męczących go ataków kaszlu. Mendoza z nożem w dłoni podpełzł do kaszlącego mężczyzny. Już miał na niego runąć, ale kaszel obudził tamtego. Podniósł głowę i Mendozę zobaczył, że to Murzyn. W następnej chwili, kiedy nóż dotknął gardła ofiary, poznał twarz Gaspachia patrzącego mu prosto w oczy. Patrzyli na siebie, oddzieleni nożem. Wreszcie żołnierz weteran potrząsnął ostrożnie głową, żeby pokazać, że nie wyda żadnego dźwięku, a potem głowa mu opadła i czekał. Mendoza był zdumiony. Gdyby to był ktoś inny, bez wahania wbiłby mu nóż w gardło w imieniu swoich braci Guarania, ale ten człowiek jest jego osobistym wrogiem. Poruszając nożem Mendoza dał mu znak, by wstał i poszedł z nim. Niemym gestem Gaspachio zapytał, czy ma wziąć ze sobą broń. Mendoza potrząsnął głową, a następnie zwracając się do Guarani wskazał im, co mają zabrać - kilka małych kul, trzy baryłki prochu, wyciory i przybitki. Zniknęli równie cicho jak się pojawili, tyle że teraz było ich ośmiu. Kiedy znaleźli się w cieniu zbocza, siwobrody wojownik zapytał: - Dlaczego zabrałeś tego człowieka? Dlaczego go nie zabiłeś? - To mój wróg z dawnych czasów. - No to co? - Nie mogę. - Więc zrobię to za ciebie. - NIe. - Powiedział Mendoza wyciągając rękę, żeby obronić Gaspachia. Wtedy Gaspachio uśmiechnął się i powiedział: - Ole, ojcze. - Nie nazywaj mnie ojcem. - Zostało mi wybaczone, czyż nie mam racji? Mendoza przyjrzał mu się i po chwili zdecydował się potwierdzić. - Tak. - Poco del mundo - padła odpowiedź. - Kiedy usłyszałem o twoim nawróceniu, powiedziałem innym, że z pewnością jest całkowite. - Podnieś tylko głos, a zobaczysz, jak dalece jest niecałkowite. Poza kasłaniem Gaspachio podczas całej sprzeczki nie odezwał się już ani słowem. Kiedy tylko dotarli do misji, Mendoza powiększył wyżłobienia luf tak, by zmieściły się w nich kule, i związał mocno obie połówki każdej lufy. Kazał wojownikom odejść na bezpieczną odległość i wypalił z jednej z luf. Wybuch zrobił na wszystkich wielkie wrażenie i ku radości patrzących kula poleciała ze świstem między drzewa po drugiej stronie polany. Mendoza naładował znowu i wypalił raz jeszcze. Drugi strzał ledwie sięgnął na drugą stronę otwartej przestrzeni. Przy trzecim strzale lufa rozapadła się i drzazgi drewna poleciały im nad głowami. - Teraz - oznajmił Mendoza - wiemy, czego mamy się spodziewać. Dwa strzały z każdej lufy. Następnie wracamy do oręża, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. - Tak - powiedział Hacugh. Podszedł i zaczął oglądać proch. - Dobra sztuczka. - Tak, ale sztuczka straszliwa. - Świetnie - zauważył Gaspachio. - Teraz możesz mieć swoje własne imperium. Mendoza spojrzał na niego przenikliwie i powiedział do Guarani, który pilnował Murzyna: - Miej na niego baczenie. Jest szczwany. Zabij go, jeśli uznasz, że tak trzeba. Ustawił działa, naładował je i przykrył matami ich otwory. 22 Brudna, śmierdząca i w łachmanach zebrała się hiszpańsko_portugalska armia na szczycie urwiska. Hiszpanie stanęli nad wodospadami i wydali okrzyk, kiedy ujrzeli widok roztaczający się przed ich oczami. Zmontowali dwa duże i cztery lekkie działa i wykonali tratwy, na których umocowali dwa duże działa, oraz kilka mniejszych tratw dla żołnierzy portugalskich. Mendoza patrzył na to wszystko z puszczy, gdzie zastali go zwiadowcy, którzy wrócili z meldunkiem. Pod koniec dnia Gabriel schronił się w swej chacie. Nie powiedział Mendozie ani słowa. Ale tego wieczoru długo wpatrywał się w promienie zachodzącego słońca, które ukośnie przenikały między dachówkami, a kiedy światło stało się czerwone, a potem zgasło, dotarły do jego uszu: przenikliwy okrzyk - zew wojny, podjęty przez pozostałych, słowa nakazujące ostrożność i śmiech. Tej nocy nie modlił się; świt zastał go leżącego bezsennie na łóżku. Ktoś zastukał do drzwi. Polecił wejść. Mendoza otworzył drzwi i stał niby cień w świetle słońca, z mieczem w dłoni i nożem za pasem, w podkasanej sutannie. Zamknął za sobą drzwi i ukląkł u stóp Gabriela. - Co takiego? - spytał Gabriel. - O co chodzi? - Pobłogosław mnie, ojcze. Blady cień uśmiechu przemknął przez wargi Gabriela. - Nie - powiedział. - Jeśli postępujesz słusznie, Boże błogosławieństwo będzie z tobą. Ale jeśli postępujesz źle, moje błogosławieństwo na nic ci się zda. - Przerwał na dłuższą chwilę. - Jeśli racja jest po stronie siły, nic na tym świecie po miłości. A tak właśnie może być - rozmyślał z bólem. - Tak może jest. Brak mi hartu ducha, by żyć w takim świecie, Mendoza. Nie, nie pobłogosławię cię. Mendoza wstał i z kamienną twarzą odwrócił się, ale nagle Gabriel zawołał go i dał mu błękitny krzyżyk, który nosił ojciec Julian; zdjął go z własnej szyi i zawiesił na szyi Mendozy, a następnie uścisnął Mendozę i pocałował. - Wkrótce potem zwiadowcy dostarczyli wiadomość, że nieprzyjaciel rozpoczął marsz w kierunku misji. Oddział portugalski płynął rzeką na tratwach. Oddział hiszpański - wojownicy Chaco i żołnierze - maszerowały przez puszczę ciągnąc ze sobą trzy lekkie działa. Mendoza zwrócił się do Hacugha: - Ruszaj i niech Chrystus ma cię w swojej pieczy. Hacugh poprowadził łuczników truchtem w stronę wodospadów, do odległego o trzy mile miejsca, gdzie w odnodze rzeki ukryli swoje czółna. Kiedy Portugalczycy mijali ich, pracowicie odpychając swoje tratwy, nagle wpłynęli na główny nurt i wystrzelili chmurę strzał, trafiając pięciu żołnierzy. Portugalski dowódca zaklął i rozkazał swoim ludziom dać ognia. Guarani dokonywali swoimi małymi dłubankami zwrotów to w jedną, to w drugą stronę, tak, że trafiono tylko dwóch z nich. Wtedy po raz drugi wystrzelili rój strzał. Portugalczycy musieli zrezygnować z pchania tratw, by odpowiedzieć ogniem, a w tym czasie prąd wznosił ich w stronę wodospadów. Hiszpanie torowali sobie drogę przez dżunglę i po jakimś czasie wyszli na otwartą przestrzeń położoną między nimi a misją. Znajdowali się w połowie drogi, kiedy dopadła ich pierwsza chmara strzał. Zaczęli umykać i skryli się w poszyciu leśnym, pozostawiając na otwartej przestrzeni jedną czwartą swych ludzi - rannych lub zabitych. Widok uciekających Hiszpanów sprawił, że ludzie Mendozy zapomnieli o ostrożności. Wybiegli z ukrycia, nie zważając na Mendozę, który krzyczał, żeby zostali na swoich miejscach. Dowódca hiszpański odczekał, aż biegnący z krzykiem ludzie znaleźli się w zasięgu muszkietów, i dał rozkaz: ognia. Trzecia część sił Mendozy została unieszkodliwiona; reszta zrobiła to, co należało - schroniła się w zaroślach. Hiszpanie zachowali ciszę i przez dwadzieścia minut, słychać było tylko jęki rannych, a potem dowódca polecił dwóm żołnierzom przebyć polanę. Kiedy tego dokonali i nie znaleźli ani śladu Guarani, posłał resztę dwójkami i trójkami, a następnie uformował ich i podjął marsz w kierunku wioski. Gabriel zgromadził w kościele kobiety, dzieci i starców. Czekali biernie, wpatrzeni w Gabriela, który mówił im o Chrystusie miłosiernym zasiadającym po prawicy Ojca, by w dniu Sądu Ostatecznego naprawić wszystkie uchybienia wobec sprawiedliwości. Po jakimś czasie Gabriel wstał i odszedł do drzwi. Jeszcze nigdy nie wyczuwał tak kompletnej pustki na polanie. Na rzece Guarani sprawowali się bardzo dobrze. Ci, którzy pozostali, celowali starannie i padło wielu spośród umundurowanych żołnierzy. Reszta żołnierzy pchała swoje tratwy ku brzegowi, gdzie czekała na dalsze rozkazy. Nie wydawał ich portugalski dowódca, który poległ, tak samo jak Hacugh. Na powierzchni unosił się kożuch czółen, których wioślarze padli albo zostali zranieni, a za nimi płynęły w stronę odległego grzmotu wodospadów dwie tratwy. Działa Mendozy umieszczone zostały w gąszczu, w miejscu, którędy nieprzyjaciel musiał przechodzić. Raz jeszcze rozkazał Guarani cofnąć się i raz jeszcze twarz Gaspachia przybrała zamyślony wyraz, kiedy na niego patrzył. Mendoza zorientował się, że Hiszpanie docierają do obszaru, w który wycelowane zostały działa, i wrzucił rozżarzony otwór najbliższej lufy. Odskoczył do tyłu. Działo ryknęło. Zerknął na spustoszenie, jakiego narobiło, i podszedł do następnej lufy. Kolejny ryk i poszarpane ciała Hiszpanów padły na odległym skraju polany. Naładował raz jeszcze pierwsze działo i wycelował. Wypaliło i rozpadło się obsypując Guarani drzazgami. W dłubankach nie pozostał nikt żywy, a ludzie z tratw rozpaczliwie starali się dotrzeć do brzegu. Jedna z tratw zdołała przybić, druga zaś nie; popłynęła w ślad dłubanek ku wodospadom i trzej żołnierze zostali wyrzuceni daleko w kipiel wodną. Dowódca hiszpański przyglądał się strzesze kościoła misyjnego. Indianie Chaco przykucnęli na piętach, on zaś rozkazał im umocować do strzał strzępy bawełny i podpalić je. Następnie wystrzelili z pozycji leżącej. Na dachu kościoła zaczął kłębić się dym i trzaskać płomienie. Starzy i młodzi podnieśli lament; Gabriel chwycił cyborium i otworzył drzwi. Kiedy stanął na szczycie schodów, zaczął śpiewać: "W Tobie, Panie, nadzieję miałem, niech nie będę pohańbiony na wieki! W sprawiedliwości Twojej wybaw mię i wyrwij mię". Guarani wysypali się w ślad za nim z kościoła i czepiając się jego sutanny podjęli psalm: "Nakłoń ku mnie ucha Twego i zbaw mię! Bądź mi Bogiem, obrońcą, miejscem obronnym, abyś mię zbawił". Bez pośpiechu wyprowadził ich z cienia kościoła w stronę żołnierzy hiszpańskich. Babuie był oszołomiony od dymu i wskutek przerażenia; uciekł od zgiełku panującego wokół Gabriela i popędził w stronę odległego skraju polany. Zobaczył Mendozę i ucieszony ruszył w jego stronę. Nie wykorzystanym prochem Mendoza zaminował most, po którym Hiszpanie będą musieli przejść, i właśnie pochylił się, żeby podpalić długi lont. - Patrz - powiedział Gaspachio i Mendoza spostrzegł chłopca. - Wracaj! - krzyknął z rozpaczą. - Wracaj! Babuie zatrzymał się i hiszpański dowódca widział go jak na dłoni. Mendoza podbiegł do chłopca, odwrócił go i pchnął. - Uciekaj! - wrzasnął, a dzieciak ruszył pędem i po chwili zniknął w puszczy. Mendoza odwrócił się i zobaczył Gaspachia stojącego pośrodku mostu, przy beczkach; trzymając koniec lontu w rękach, jakby chcąc go wyrwać, spojrzał na Mendozę, a potem powoli potrząsnął głową. Mendoza wyciągnął miecz i rzucił się na Gaspachia, który uciekł na drugą stronę mostu. Mendoza biegnąc za nim wpadł prosto na hiszpańskich muszkieterów. Zaatakował ich gwałtownie jak za swoich dawnych żołnierskich czasów. Wtedy to hiszpański dowódca, zdumiony, wydobył pistolet i zabił go. Padając Mendoza myślał: Co z Philippem i matką? Potem skierował zamglone spojrzenie na Gabriela zbliżającego się ku niemu w otoczeniu Guarani, który wiódł ze śpiewem: "Wywiedziesz mię z sidła tego, które mi zakryli, boś Ty obrońca mój". Starszy sierżant wycelował starannie i zastrzelił GAbriela, był to bowiem, jak powtarzał potem każdemu, kto chciał go słuchać, ksiądz, który zrobił z misji Ogród Edenu. Gabriel miał przelotną wizję wybrzeża Kerry... "Ojcze, wybacz mi". I poprzez swą wizję widział skupioną twarz Mendozy... "Mój synu". Altamirano z pobladłą twarzą przeczytał trzystronicowy raport, który przygotował dla niego hiszpański dowódca. Zapadły ciemności i ogromne ćmy wpadały i wypadały przez okno rezydencji namiestnika. Cabeza spojrzał na swojego drugiego gościa i wzruszył ramionami, ale Hontar patrzył w inną stronę. - Macie czelność twierdzić, że ta rzeź była koniecznością? - zapytał cicho Altamirano. Cabeza spojrzał na niego. - Zważywszy na prawowitość naszego celu, stosownie usankcjonowanego przez ciebie, wielebny wizytatorze generalny, muszę odpowiedzieć twierdząco. Altamirano milczał. Podszedł do okna i spojrzał na chłodne nocne niebo. Hontar odkaszlnął. - Nie masz wyboru, wizytatorze generalny. Musisz działać w świecie rzeczywistym. A właśnie ten świat jest rzeczywisty. - O nie - rzekł Altamirano. - To my uczyniliśmy go takim.